Leskow Mikołaj KOGUT I JEGO DZIECI 2


Mikołaj Leskow

KOGUT I JEGO DZIECI

PRZYPADEK HERALDYCZNY

Brygadier Aleksander Pietrowicz N. był to człowieczek postury niedużej, ale pękaty, dbały całe życie o to, by mieć dobrych kucharzy. W tym celu co trzy lata wysyłał do klubu szlacheckiego w Moskwie dwóch parobczaków na naukę kucharstwa, pasztetnictwa tudzież wszelakiego innego zdobnictwa cukierniczego. Dzięki takowej przezorności miał zawsze w swym gospodarstwie pod dostatkiem owych mistrzów sztuki kulinarnej, toteż wśród okolicznego ziemiaństwa wielu było lubowników jego kuchni. On zasię bez przestanku hołdując swej zasadzie, wysłał któregoś roku do Moskwy dwóch chłopaków. Z nich jeden, oblicza na pozór hożego i zdrowego, nie zniósł ognistego żaru piecowiska i zmarniał, krwotokami z nosa wycieńczony; drugi natomiast — Pietrusza — na oko słabeusz i chuchrak, nad podziw przetrzymał trudne ćwiczenia i wykształcił się na tak umiejętnego kucharza, że najlepsi goście klubowi oraz sam hrabia Guriew za nic go zwolnić nie chcieli, proponując zań brygadierowi znaczny wykup. Atoli brygadier, czując przedsmak

owych rozkoszy podniebienia, których mu dostarczyć miał Pietrusza, ani słyszeć chciał

o wykupie. Wszelako, nie zakosztowawszy ich ani razu, zmarł nagle a niespodziewanie.

Żona jego, Maria Morewna, nie miała tak wybrednych gustów: zachowywała posty, suszyła w każdą sobotę i na nowiu, pokrzepiając się wówczas jeno wodzianką, w dni zaś mięsne jadała potrawy narodowe — tłuste i zawiesiste, suto cukru i śmietany. Wziąwszy po śmierci męża w swe opiekuństwo majątek i dzieci — syna Łukasza oraz dwie córki: Annę i Kleopatrę — nie zmieniła trybu życia, toteż wszystkich niepotrzebnych kucharzy osadziła na czynszu, Pietruszy zaś zezwoliła pozostać w Moskwie, wyznaczając mu także roczny czynsz w kwocie siedmiuset rubli asygnacjami. A Pietrusza, który już dawno przestał być Pietruszą i zwał się Piotrem Michajłowiczem Tierientiewem, pobierał przeszło dwa tysiące asygnacjami i tak był pewien swej niezależności, że się ożenił z siostrzenicą kuchmistrza — Francuza, która to panna z lekkomyślnością iście niewieścią zakochała się w nim, a że była nieświadoma ustaw cesarstwa rosyjskiego, to nie wiedziała, że przez małżeństwo z chłopem poddanym i ona sama, i jej dzieci przechodzą w stan poddaństwa.

Brygadierowa, dowiedziawszy się, że Pietrusza bez wiedzy i jej zezwolenia wstąpił w związek małżeński z obywatelką francuską, zrazu chciała się z nim rozprawić ostro; wszelako

po naradzie — jak to miała we zwyczaju — ze swoim spowiednikiem, zawyrokowała inaczej. Uznawszy mianowicie, że małżeństwo to o żadne straty ani jej, ani jej dzieci nie przyprawi, zwiększyła Piotrowi czynsz w dwójnasób, jako że — zdaniem spowiednika — Piotr, spowinowacony obecnie z taką osobą, jak kuchmistrz Francuz, mógł żądać podwyżki wynagrodzenia i pomnożyć swoje dochody.

Piotr przez szereg lat uiszczał tę należność regularnie, i to go bynajmniej nie nadszarpnęło: owszem, porastał w pierze. A kiedy urodziła mu się córka, imieniem Pela, wychowywał ją na panienkę: ubierał w krótkie sukieneczki, w majteczki z koronkami, w półbuciczki, kształcił zaś we wszelkich naukach tudzież w pięknych manierach na pensji u cudzoziemskiej madamy. I tak był przekonany, że wreszcie wykupi się na wolność, iż zataił całkowicie przed żoną, przed jej rodziną i wszystkimi znajomymi swoje pochodzenie poddańskie. Sam też osobiście chodził na pocztę, by przekazywać pieniądze i odbierać roczne karty pobytu, nadsyłane przez dziedziczkę.

Aliści, jak to mówią: tajemnica jest dopóty tajemnicą, dopóki nie wyjdzie na jaw. Owóż, trzeba trafu, że przywędrowała ze wsi do Moskwy siostra Piotra, dziewucha niebrzydka, która uciekła pono od natarczywości rządcy, ten bowiem ciemiężył ją, że to nie chciała mu ulec. Odezwał się w Piotrze głos krwi

i kazał mu popełnić inną nieroztropność: ukrył siostrę u siebie, aczkolwiek przykazał jej surowo, by nikomu o niczym słówka nie pisnęła, żeby zaś nie wydało się tym sposobem ich chłopskopoddańskie pochodzenie. Wszelako, poszlakowana, iż nigdzie indziej niż do brata zbiec nie mogła, została przez policję wykryta, ukarana cieleśnie i ciupasem odstawiona do majątku. A że działo się to akurat w tym czasie, kiedy obie brygadierówny, Anna i Kleopatra, ukończyły nauki i były pannami na wydaniu, to i Piotrowi, za ukrywanie siostry, nakazano wrócić na wieś, by kucharzował tam dla państwa.

Tak więc tajemnica Piotra odsłoniła się w całej swej nagości. Wstrząsnęło to tak dalece dumną a wyniosłą Francuzicą, że niepomna na węzły i obowiązki małżeńskie, postanowiła męża opuścić i wraz z córką uciec do swego kraju rodzinnego. Inni wszelako powiadali, że i sam Piotr rzekomo zgadzał się na tę wieczystą rozłąkę i chciał im nawet ucieczkę ułatwić, byleby nie dostały się w poddaństwo. Atoli rządca, który w czas przyjechał do Moskwy, żeby zabrać ich wszystkich na wieś, udaremnił owe zamiary i zwrócił się do policji, by odstawiła ich „etapem". Po drodze żona Piotra zachorowała i, oddana w jakiejś małej mieścinie do szpitala, umarła, on zaś z córką sprowadzony został do majątku i za nieposłuszeństwo chłostą ukarany. Natomiast córce jego Peli,

jako że małoletniej, bo mającej czternasty rok, winę darowano, co więcej — wzięto ją do dworu, do towarzystwa panienek, z których młodsza, Kleopatra, wielce się nad nią litując umieściła ją nawet w swoim pokoju. Piotr zasię zaczął kucharzować i wnet zachorzał ciężko na piersi: kaszlał, kaszlał i umarł.

Brygadierowa bolała szczerze nad śmiercią swego arcykuchmistrza, zwłaszcza że stało się to jakby umyślnie czasu zrękowin starszej córki z pewnym możnym paniczem. Zjazd gości był duży, bawiono się wesoło i wypadało popisać się wykwintną kuchnią, okazać zamożność i dobry smak. A tu jeszcze przyjechał syn — oficer, Łukasz Aleksandrowicz, i przywiózł dwóch kolegów z pułku, zawołanych tancerzy.

Jeden z nich, takoż rodu zacnego, z miejsca zakochał się w pannie Kleopatrze, a dowiedziawszy się, że posag ma znaczny, oświadczył się o jej rękę. Tak tedy po jednym weselu miało nastąpić drugie. Panna Kleopatra zasię, oprócz części majątku, przypadającej na nią z podziału, tudzież wyprawy, otrzymywała jeszcze w posagu Pelę, która właśnie skończyła szesnaście lat. Atoli stanął tu okoniem Łukasz Aleksandrowicz, ze skruchą wyznając matce, że wbrew woli powziął do tej pańszczyźniaczki namiętność nieprzepartą.

Brygadierowa spojrzała na to zwyczajnie' jak na dzieciństwo. A że była rozsądna, nie

tylko syna nie skarciła, lecz przychyliwszy się do jego prośby dziewczyny owej pannie Kleopatrze nie dała.

Po weselu swych sióstr Łukasz Aleksandrowicz spędził rok cały w domu, na przyjemnym urlopie, odwiedzany często przez paru kolegów oficerów, którzy również pod ten czas zażywali rozkoszy wiejskich w swych pobliskich majątkach. Pela zaś nie próżnowała: z wrodzoną sobie, po matce Francuzce widocznie, kokieterią, ową pieszczotliwą zalotnością opętała nadspodziewanie Łukasza Aleksandrowicza aż do szaleństwa. Widząc w Peli uosobienie wszelkich walorów serca i umysłu, po raz wtóry wywnętrzył się brygadierowej, że namiętność jego, na skutek całorocznego zdrożnego obcowania z ową półFrancuzką, nie tylko ku wstydowi jego nie wygasła, lecz zgoła przeciwnie: nie zniesie tego, by miał porzucić Pelę w takiej sytuacji, i prosi matkę o zezwolenie na zawarcie nierównego małżeństwa. Brygadierowa, pragnąc odwieść syna od oczywistej zguby, jęła mu tłumaczyć a przytaczać różne racje, między innymi i tę, że jego zwierzchność wojskowa nigdy na zaślubienie pańszczyźniaczki zgody swej nie da; wszelako napotkała opór nieprzełamany: Łukasz Aleksandrowicz wziął na kieł i oświadczył, że jako pełnoletni — a miał już dwadzieścia cztery lata — gotów dla miłości swojej z wojska wystąpić i wziąć z Pelą ślub cichy, bez żadnej szlacheckiej okazałości,

zgoła po chłopsku, z rana, zaraz po nabożeństwie. W ten sposób zamierzał zgładzić swój grzech i oczyścić sumienie, po czym na stałe zamieszkać na wsi i gospodarować.

Wobec tak nieugiętej postawy syna, brygadierowa widząc, że nie wskóra nic ani prośbą, ani groźbą, a kochając go i bolejąc nad takim brakiem rozwagi chwyciła się, jak zwykle, ostatniej deski ratunku, to jest swego spowiednika: poprosiła go, by upomniał krnąbrnego syna i nastraszył go karą niebios za nieposłuszeństwo wobec swej rodzicielki. Uczynił to pop; przyszedł do Łukasza Aleksandrowicza i zgromił go, za czym przychodził raz jeszcze i drugi, wszelako na próżno, usłyszał bowiem w odpowiedzi, żeby po raz czwarty strofować go się nie ośmielał. Otóż, widzicie, zbłąkany ten młodzian mniemał, że sam najlepiej rozumie słowo Boże, ono zaś nakazuje mu krzywdę wyrządzoną bezbronnej sierocie naprawić i winę swą odkupić. „Wy zaś — powiedział do popa — chcecie, bym od uczciwego zamiaru odstąpił i nieuczciwość popełnił. Nade wszystko będę posłuszny Bogu, a nie ludziom".

Pop. widząc, że celu nie dopnie, a tylko się jeszcze na języki ludzkie dostanie, poniechał uparciucha i oświadczył brygadierawej, że w takich razach środki gwałtowne są najmniej skuteczne; owszem, jako człowiek mający doświadczenie życiowe obawia się, że może nastąpić rzecz niepowetowana, a mia

nowicie Łukasz Aleksandrowicz gotów jeszcze którejś ciemnej nocy, przy poparciu sąsiadów oficerów, trójką rączych koni pognać ze swą ukochaną do jakiejś dalekiej wsi. i tam stanąć na ślubnym kobiercu. Złego początku zły koniec bywa — tymi słowy zamknął swą przemowę przezorny kapłan.

Przestraszona tym nie na żarty, brygadierowa zatrzepotała się jak ryba w sieci i — miotając na syna najkrwawsze obelgi, miłość macierzyńską z serca rugując — chciała już zdjąć ze ściany rodzinną ikonę Miłościwego Zbawiciela, by przekląć wyrodka — pop atoli powściągnął te szaleńcze zapędy i udzielił jej politycznej rady w tym oto sensie moralnym: trzeba, powiedział, spróbować innego sposobu; zgodzić się pozornie na małżeństwo, z tym jednak, że dziewczynę udaruje się przedtem wolnością i zapisze do stanu kupieckiego. Z mieszczanką zaś Łukasz Aleksandrowicz może się żenić bez ujmy dla siebie.

W pierwszej chwili brygadierowa nie zrozumiała, o co chodzi, i zawrzała sroższym jeszcze gniewem, ale pop rzecze jej tak:

— Proszę, niech pani gniew pohamuje, zły to bowiem doradca, i wysłucha mej propozycji do końca, po czym sama rzecz osądzi, albowiem na wiatr nie zwykłem mówić. Proszę wysłać syna do miasta, żeby sam sprawę uwłaszczenia dziewki tej załatwił, ku czemu on z ochotą a radością się pokwapi, a niech

tylko za ogródź wyjedzie, my tu ją bez odwłoki zaślubimy, komu pani każe: choćby pierwszemu lepszemu parobasowi; w sposób naturalny tedy skończą się te wszystkie strapienia.

Powiedziawszy to, zawarował sobie jeno u brygadierowej obronę przed możebną pomstą Łukasza Aleksandrowicza. Ona zaś, pojąwszy rzecz, uweseliła się i rzekła:

— Bylebyś obrządził wszystko, jakeś mi to mądrze wyłożył, to już możesz być spokojny. Ukryję cię w piwniczce pod moim pokojem, klucz trzymać będę przy sobie i sama jeść ci przynosić, dopóki on do pułku nie wyjedzie. A potem w nagrodę, ku orce wiosennej, dam ci kobyłkę na miejsce tej, co ci padła.

Pop wrócił do domu nie posiadając się z radości.

— No, matko — powiada do swej żony — ciesz się w Panu! Dosyć płakać po starej siwoszce, która zresztą i tak już ustawała w radle. Będziemy mieli na wiosnę dobrą kobyłkę z dworskiej mastajni. Pojedziesz sobie wtedy odwiedzić chłopców w seminarium: zobaczysz, z kim się Miszka zadaje i czemu to Griszka z wiktu niezadowolony.

Popowa, w gorącej wodzie kąpana, dalejże się go dopytywać:

— A czymżeś to tak wygodził dziedziczce, że ci aż kobyłkę podarowała?

— Nie pytaj — pop na to — i nie nalegaj,

bo nie powiem. Wielka to tajemnica i sekret, który mamy ze sobą.

Aliści popowa okazała się sprytniejsza od męża: zamiast się dobadywać po próżnicy, rzekła przymilnie:

— Połóż no się tu na dywaniku, boś zmęczony, i odpocznij sobie, a głowę złóż mi na kolanach, to cię poiskam trochę.

Lubił to pop, więc legł, jak mu kazała, poddając się jej urokowi, ona zaś czesadłem kądzielnym, leciutko a delikatnie, jęła mu gmerać we włosach oraz obrączką ślubną pieszczotliwie pod brodą muskać. Od tego gmerania luba senność poczęła mu powieki kleić. Pyta tedy popowa:

— No i jakże? Za cóż to dostaniemy kobyłkę? Powiesz mi?

A pop odrzecze:

— Właśnie, że nie powiem.

Więc ona znowu poiska go, połechta obrączką pod brodą, za czym pyta:

— A może teraz powiesz?

I tak mu się długo naprzykrzała, że w końcu pop fuknął:

— Dajże mi nareszcie zasnąć! I wszystko jej opowiedział.

A wtedy popowa przykryła mu twarz chusteczką, czyniąc niejaką pałubkę nad nosem, żeby mógł łacniej oddychać, sama zasię wyszła zamknąwszy drzwi na klucz. I do brygadierowej. A że była mądrzejsza od męża, wyprosiła od razu ową przyobiecaną kobyłkę

tłumacząc się, że musi jechać do synów, zobaczyć, dlaczego są z wiktu niezadowoleni, pop zaś godnie się za to pani odsłuży.

Przyprowadziła kobyłkę na gumienko i przywiązała do jaseł.

Obudził się pop, zobaczył konia, zdumiał się i powiada:

— Co ty się wtrącasz w nieswoje sprawy i dokuczasz dziedziczce?

A ona mu na to:

— Cichaj, popie, nie burcz! Głupi daje, mądry bierze — ale ty, chociażeś w seminarium kształcony i łozą ćwiczony, mało snadź nauczony.

— Czemu tak?

— Ano tak. Bo nie widzisz, że brygadierowa się starzeje i ze świata schodzi, a syn jej właśnie w dojrzałe lata wchodzi! Co ty sobie myślisz? Przecie, jak mu na przekorę taką psotę wyrządzisz, nie będziesz całe życie w tej piwnicy siedział: musisz wyleźć, a jak wyleziesz, to dopiero i ty, i my wszyscy mieć się będziemy z pyszna! Czyli nie rozumiesz, że dzień wschodzący trzeba witać zwracając się twarzą ku słońcu, nie zaś na zachód?

Wysłuchał pop tych jej gadek, zasmęcił się i rzecze:

— Widzę, żem bąka strzelił, ale co ja teraz poradzę?

— Ty nic — ona powiada: — Ja poradzę! Pop całkiem się zestrachał.

— A coś ty takiego umyśliła sobie? — pyta.

— Nie twoja w tym głowa — ona na to. — Rób, czegoś się podjął, a ja zrobię tak, żeby to pomyślny obrót wzięło.

Chciał się pop wywiedzieć, co też ona zamierza przedsięwziąć, ale na próżno brał się na sposoby: nic z niej nie wydobył.

— Nie — powiada. — Nie mam w sobie tej chytrości cór Ewy, którą ty masz, żeby takim strychem domacać się prawdy, jak ty, pod brodą mię czochając. Atoli z łaski swojej pamiętaj, że Ewa swą nierozwagą przywiodła Adama do upadku.

Popowa puściła to mimo uszu, a rzekła tyle tylko, że jeżeli pop uprzedzi ją zawczasu, kiedy Łukasz Aleksandrowicz ma jechać do miasta, a Pelę poprowadzą z chłopem do ołtarza, to ona żadnego tartasu nie narobi. Jeżeli zaś pop zatai to przed nią, nie ręczy za siebie: ciekawość a niecierpliwość może ją doprowadzić do tego, że coś tam gotowa nabroić.

Pop dał za wygraną.

— Zgoda — powiada. — Wyznam ci wszystko, tylko pamiętaj, żeby nikomu ani słówkiem. Łukasz Aleksandrowicz rozpływa się z radości. Pogodził się z matką, posłał po swych kolegów oficerów i jutro wszyscy razem pojadą do miasta. A jak tylko wyjadą, my tu zaraz przytrzemy rogów Peli i w te pędy skojarzymy ją z Kogutem.

Ten zaś Kogut, chłop nie oczynszowany, był stróżownikiem ptaszarni dworskiej —

brudny, czerwononosy półgłówek, lat przeszło czterdziestu. A wymowę miał bełkotliwą i kukurykał jak kogut: stąd go tak przezywano. Usłyszawszy to, popowa ręce załamała.

— że też na was pomoru nie ma! — wykrzyknęła. — Na ciebie i na brygadierową! Starzyście — a takie łotrostwo a niegodziwość uknuć! Niechże oczy moje nie widzą tego! Dobrze, żem tego konia od niej wyprosiła! Rób, co ci się podoba, a dla mnie niech jutro o świcie parobek do sani założy: wezmę kobiałkę jaj, faskę twarożku i pojadę sama do miasta; zobaczę, jak się tam nasi chłopcy w bursie miewają, i dopiero za trzy dni wrócę.

A pop na to jak na lato.

— Jedź, matko — powiada — bylebyś mi w czym nie zaszkodziła. Odwiedź Griszę i Miszę, zawieź im moje błogosławieństwo rodzicielskie, a powiedz, żeby się z pierwszym lepszym nie zadawali, pomnąc, iże są synami kapłana, nie byle psalmisty.

Poprosiła popowa męża o klucze od dzwonnicy, wzięła stamtąd kobiałkę i faskę, schowała do sani, i nazajutrz skoro świt pojechała. A gdy wyjechała za ogródź, jak nie zacznie witką chlastać konia! Szparko dojechała do pierwszej stacji pocztowej i stanęła.

— Muszę — powiada — zaczekać na znajomych z innej wsi, żeby się sprząc i dalej parą koni jechać.

Mało wiele czasu upłynęło i nadjechały

sanie z puklatem kobiercowym, a w nich Łukasz Aleksandrowicz z dwoma kolegami, na koźle zaś bombardier Czerkies. Wzięła popowa Łukasza na stronę i mówi:

— Zawracajcie czym prędzej! Nie traćcie ani chwili. Zdradzę panu tajemnicę, co oni tam uknuli — wszystko dokumentnie wykłada. — Niech pan tylko nie mitręży, bo oni tymczasem swoje zrobią.

Łukasz Aleksandrowicz złapał się za głowę i jak nie wrzaśnie:

— Biada mi nieszczęśliwemu! Jeżeli to prawda, to już za późno: już ich pożenili!

Atoli popowa wraz go w tej żałości pocieszyła :

— Prawda najszczersza, ale bynajmniej nie za późno.

— Jak to nie? — zawołał Łukasz. — Jechaliśmy tu godzinę, a z powrotem? Dużoż to czasu trzeba, żeby koronę włożyć?

Uśmiechnęła się popowa.

— Nie bój się pan, nie włożą! Wracajcie, powiadam, w skok i walcie prosto do cerkwi. A weźcie ze sobą tę kobiałeczkę i zajrzyjcie ano do niej: to wam dobrze zrobi.

Pognali. Smagają a batożą konie niemiłosiernie, i wśród tej jazdy otworzyli kobiałkę: patrzą — a tu... otrębami przysypane korony ślubne! Widząc tedy, że sprawa ich na najlepszej drodze, bo bez koron ślub się odbyć nie może, zajechali oficerowie przed cerkiew i z kobiałką w ręku — do drzwi. Pchnęli —

ale drzwi mocno zamknięte i z tamtej strony czymś zaparte. A za drzwiami — bieganina, rwetes, jęki i płacz rzewny, i krzyk popa...

Słysząc to, w przystępie gniewu jęli walić w drzwi i wołać głosem wielkim:

— Otworzyć natychmiast! Wiemy, że tu się ślub przymusowy odbywa! Nie dopuścimy do tego! Drzwi wyłamiemy!

A że im nikt nie odpowiadał, wyważyli drzwi i wpadli do cerkwi.

Przyczyną zaś owego rwetesu było daremne szukanie koron, które wykradła sprytna popowa. Pop rzucał się na psalmistów, że pewnie gdzieś te korony zastawili, oni zaś, obskoczywszy go, darli się, że koron ze skrzynki nie ruszali. Jeden tylko diakon, siedząc na uboczu, milczkiem wpisywał do księgi akt ślubny: „W obecności świadków połączeni zostali węzłem małżeńskim Afanasy Kogut, kawaler, i Pelagia Tierientiew, panna, oboje stanu włościańskiego, poddani dziedziców swoich..." A świadków tylko dwóch — chłopów niepiśmiennych, trzymających Pelę za ręce, a Kogut, jak zawsze, w całym swoim szkaradzieństwie, tyle tylko, że włosy olejem nasmarowane i przygładzone, stoi rad nierad, za nic co prawda nie odpowiedzialny.

Właśnie w owej chwili zaczął łomotać do drzwi Łukasz Aleksandrowicz i jego dwaj koledzy — wojennicy odważni, a z nimi ów bombardier Czerkies, osiłek nadzwyczajny. A czynili to w takowym podnieceniu, jakby

się opili napoju chmielnego, nieprzytomni zgoła szaleńcy, niezdolni do żadnego wyrozumowania.

Wtedy, groźny głos Łukasza słysząc, i pop, i psalmiści, o koronach już nie myśląc, porwali się z miejsca, gdzie tam który stał, i dalejże do dzieła: co prędzej podpisali akt ślubny, przystąpili do ołtarza i wezwawszy imię Pańskie rozpoczęli pienia, sami nie wiedząc, jak się ten obrządek zaślubin, wobec braku koron, skończy. Diakon natomiast, zły na popa, że ten dostał od brygadierowej kobyłkę, wówczas gdy i jego diakońską wielebność wypadałoby obdarować choćby podjezdkiem, wziąwszy księgę metrykalną, w myślach takowych zatopiony, szedł ku zakrystii i mijając drzwi, zawadził nogą o węgar, strącając podwój z dolnej zawiasy. Nie wytrzymały tedy drzwi, rozwarły się pod naporem owych szturmowników, którzy z animuszem wielkim i samowolnością ruchów wtargnęli do świątyni. Dwaj oficerowie, z koronami w ręku, jęli rozpychać obecnych, Łukasz zasię ucapił niedoszłego oblubieńca za kark, prasnął nim w bok i zajął jego miejsce, a bombardier, osiłek nadzwyczajny, na rozkaz swych oficerów zaczął dłabić popa paluchami pod żebra, skutkiem czego ból przeszył wszystkie jego członki, i pop wrzasnął nieludzkim głosem. Wreszcie oficerowie chwycili psalmistów za kudły, pokrzykując: „śpiewać, odprawiać!" Ci zaś, strachem zdjęci, zagogotali

tak, iż sami nie wiedzieli, co mianowicie śpiewają. Aliści diakon, uszedłszy cało z tej trzepanki i zważywszy, iż akt ślubny Pelagii i Koguta został już przezeń spisany, natomiast owi gwałtownicy, acz stanu oficerskiego, w kwestiach prawnych okazują się niepojętymi nieukami, jako że domagają się bezwstydnie zadośćuczynienia ich woli, a są przy tym śmiałkami nie lada, a na dobitek stoi przy nich bombardier, osiłek nadzwyczajny — zważywszy to wszystko, diakon powiedział sobie: „E, było nie było! W życiu każdemu trzeba dogodzić, bo gdzie zgoda, tam pogoda." Wdział tedy stychar i zaintonował: „Owo włóżmy im korony na głowy..." Zachęceni tym psalmiści, ruszyli za nim jak owce za czarnym baranem, i łapucapu obrządku dokonano.

Zaledwie się wszystko skończyło, oficerowie otulili Pelagię w szubę, wsadzili do sani — i pomknęli z powrotem ku miastu. Wnet też dopędzili na drodze popową, i nawet jej nie poznali: nie tylko nie powiedzieli „dziękuję", lecz zgoła, co prawda niechcący, zahaczyli o płozę jej sanek, wywrócili biedaczkę, i ów twarożek, co to go wiozła zgłodniałym synkom, w śnieg wdeptali.

Atoli ona, jako niewiasta rozumu zdrowego a przenikliwego, nie wzięła im tego za złe; uśmiechnęła się jeno i zawołała za nimi:

— Nie szkodzi! Zapłacisz ty mi jeszcze za wszystko z nawiązką!

Owi zasię szaleńcy, przeleciawszy przez miasto, zmienili na stacji konie i popędzili dalej — umknęli nie wiadomo gdzie. Popowa tymczasem zbadawszy, dlaczego synowie są z wiktu niezadowoleni, wróciła na wieś. Widzi, że w domu sądny dzień: pop, diakon i psalmiści jeden na drugiego zwalają winę, bojąc się powiedzieć szczegółową a niespodziewaną prawdę brygadierowej. By ujść jej gniewu, rzekli tyle tylko, że ślub się odbył.

Brygadierowa, zaspokojona tym, wynagrodziła ich hojnie: diakonowi dała pięć rubli, psalmistom po rublu. A że była zagniewana na Pelagię, nie chciała jej nawet widzieć. Dopiero na drugi dzień z rana zapytała, jakże jej tam teraz u boku męża, po dobrościach poprzednich. Ale dziewki pokojowe, takoż nie mając odwagi odkryć prawdy, powiedziały, że Pelagia rozpacza bardzo.

A brygadierowa zadowolona rzekła:

— Pewnie, że powinna rozpaczać nad swoją niecnotą, albowiem krew Chama nie może się łączyć z krwią Jafeta.

I już nikt nie wiedział, jak ukręcić łeb temu wielkiemu łgarstwu, jako że każdy — winny czy niewinny — nie tuszył sobie nic dobrego w razie wybuchu gniewu brygadierowej. Wszelako diakon, który niemało przyczynił się do tego całego zamieszania, z przyrodzenia swego mechanik sprytniejszy od popa i popowej razem wziętych, zaofiarował swą pomoc.

— Jeżeli mi — powiada — przyniosą z piwnicy dworskiej butelkę wina falernijskiego tudzież garczek dużych słodkich jabłek marynowanych, tedy gotów jestem złemu zaradzić.

Pobiegła popowa do klucznika, do szafarza, dostała od nich owego wina i jabłek słodkich, przyniosła diakonowi wiedząc, że pomysłowiec z niego arcywytrawny, nieraz wzywany był do dworu, aby nakręcić i naprawić kapryśny zegar angielski, który chód miał regulować za pomocą podnoszenia wag, zwalniania wahadła oraz odkurzania i naoliwiania sprężyn.

Poszedł więc diakon, zabrał się do zegara, i w trakcie rozwijania wielkiej sprężyny wziął raptem na odwagę i powiedział coś takiego, co od razu położyło tamę wszelkim gawędom. Zmyślił mianowicie historię niebywałą, jakoby Pelagia zaraz w pierwszą noc po ślubie, że to ciężarna była, na bosaka uciekła od Koguta z jego zimnej puni hen do lasu, gdzie też niedźwiedź ją pożarł wraz z owocem jej żywota.

— Azali to prawda? — zawołała brygadierowa przerażona.

A diakon rzecze:

— Osobą duchowną jestem i przysięgać mi się nie wolno. Należy mi wierzyć na słowo. Atoli przeżegnać się na tę prawdę mogę.

I uczynił znak krzyża świętego.

— Dlaczego mi w takim razie mówili co innego? — pyta brygadierowa.

A diakon rzecze:

— To ze strachu przed mością twoją, dobrodziko.

— Czemu tak? — ona mówi. — Nie potrzebuję, żeby mnie okłamywali. Ukarzę ich za to.

A diakon rzecze dowodnie:

— Ej, dobrodziejko! Niechże ci nieśpieszno będzie unosić się gniewem swoim, albowiem jest kłamstwo i kłamstwo: jest kłamstwo w rozwydrzeniu swym oszukańcze, jest i kłamstwo zbawienne. Do kłamstwa zbawiennego winniśmy się w razie potrzeby uciekać i tak było od początku świata.

I jął prawić przypowieści z Pisma świętego, jako to działo się w ziemi egipskiej, kiedy wszyscy dworacy okłamywali faraona na każdym kroku, a to, by ukryć przed wzrokiem jego niedolę i klęski spadłe na lud. I była to zdrożność, w której wszyscy chcieli prześcignąć się wzajemnie, zgoła nawet ci, co zdali się być zbożni i bogolubni. I nawet pierwszy po faraonie dostojnik prawdy mu nie rzekł. Dopiero więzień Putyfara, spotwarzony i w ciemnicy trzymany, nie znając się na onych zwyczajach dworskich, oznajmił otwarcie, iże głód wnet będzie.

Po czym przystąpił diakon do rzeczy i powiedział tak:

— Ty zasię, o pani, władasz nad duszami

ludzi podległych mocy twojej i moc ta jest odblaskiem prawa wyższego. Jesteś panią życia i szczęścia wiernych poddanych twoich, z tego też względu wszyscy, w bojaźni przed tobą, całej prawdy ci nie mówią. Atoli ja, człeczyna podrzędny i chudopachołek, który oto godzinnik twój naprawia i naoliwia, rozmyślałem nocy tej o godzinach żywota naszego, szybkobieżnych, nietrwałych a znikomych. I odważyłem się powiedzieć ci prawdę. A za to nie wylewaj w zawziętości gniewu swojego na mnie i na nas wszystkich, jeno zwyczajne swoje miłosierdzie nam okazując rozważ w cichości i dobroci serca, jakowe stąd skutki opłakane wyniknąć mogą? Albowiem któryś z nas, uciśniony przez cię, może uczynić doniesienie do zarządu gubernialnego, iże ślubu owego udzieliliśmy Pelagii gwałtem, na twój rozkaz. A wówczas my, korni i ulegli twej woli, ucierpimy przez ciebie, ty zasię — pomyśl — jakoż za nas, służebników ołtarza, przed Bogiem odpowiesz?

Brygadierową zdjęło większe jeszcze przerażenie. Diakon natomiast dodał oliwy do ognia.

— Ale i w życiu doczesnym — rzecze — niejeden miecz może ci przeszyć serce, albowiem wykosztujesz się na wszelakich sądowników, którzy na domiar złego mogą umniejszać twej przeświętej władzy nad niewolnikami twoimi. Gwoli tego wszystkiego, zmiłuj się i nie karaj nikogo, aby samej sobie szko

dy nie przynieść. Zastanów się przeto nad tym, com ci powiedział, a ja tymczasem wyjdę na świeże powietrze, by według słońca zegar twój nastawić.

Brygadierowa po namyśle uznała, że diakon rzeczywiście ma jej dobro na względzie, toteż gdy wrócił, niewiele mówiąc dała mu rubla srebrnego z prośbą, by się pomodlił za spokój duszy Pelagii, następnie za tę samą ofiarę, żeby odprawił nabożeństwo żałobne, na które ona, brygadierowa, przyjdzie i przyniesie kucję. Diakon zaś widząc, że jest ułagodzona, rubla schował i rzecze tak:

— Nie. żadne modły żałobne a opłakiwania mieć miejsca nie powinny, albowiem zaraz wyłożę, jaki jest stan rzeczy naprawdę, a jest znacznie weselszy i pomyślniejszy. Pelagia żyje i jest poślubiona, wszelako odbyło się to z tak prześcipną mechaniką, że nie od razu da się pojąć.

I wyłuszczył brygadierowej wszystkie przeciwności, wszakże nie bez tego, żeby tam czegoś nie przemilczeć, a mianowicie, że z powodu wielkiego zamieszania obrzędu dopełniono byle jak i śpiewano przy tym nie wiada co. Opowiedział jej, jak to ów krnąbrny młodzian, Łukasz Aleksandrowicz, poprowadził Pelagię do ołtarza, podczas gdy Czerkies ułapił i przytrzymał Koguta, a gdy brygadierowa niemal struchlała, uspokoił ją w sam czas zapewnieniem, że małżeństwo to

nie jest ważne, jako że zapis w księdze jest uczyniony należycie, na nazwisko Koguta.

Brygadierowa przeżegnała się i odetchnęła. A wówczas diakon przyniósł jej księgę, pokazał i rzekł:

— Co zapisane piórem, nie wyrąbie i toporem. Zuch wprawdzie twój syn i śmiałek, ale błazen i na ustawach się nie zna. Niechże tam sobie z nią gdzie chce błaznuje, ani pomyślawszy o tym, że to nie jest jego ślubna żona.

Rozpogodziła się brygadierowa całkiem i nawet jęła żałować, czemu sobie wzięła z początku za doradcę popa, nie zaś od razu diakona, i by nie czuł się wobec popa pokrzywdzony, kazała mu iść do mastajni i wybrać sobie konia, jaki mu się żywnie spodoba.

Atoli diakon, nie w ciemię bity, nie dał się omamić żadną chwalbą i do mastajni zgoła się nie kwapił, by zasię zawiść nie zakradła się w serce jego przełożonego.

— Wolej mi — rzecze — dostać od ciebie coś skromniejszego: krówkę cielną a mlekodajną z obory dworskiej. I niechże między nami takowa umowa sekretna stanie, że na Wniebowzięcie i Boże Narodzenie dawać mi będziesz z rączki do rączki po dwadzieścia pięć rubli na kształcenie syna, by lepiej się odżywiał i nie uskarżał na wikt, jako insi. Ja w zamian za to tajemnicy tej naszej najściślej dochowam.

Słysząc to brygadierowa odparła:

— Widzę, że lubisz na swój młyn wodę obracać, a przebiegłość twoja nawet niebezpieczna być może.

A diakon rzecze:

— Bliższa koszula niźli suknia ciału. A przebiegłości mojej nie ma się co obawiać: usłużyłem ci jako rumak dzielny rycerzowi na polu walki, ciebie zasię Pan obrał sobie za narzędzie, aby mię wynagrodzić.

Brygadierowa uczyniła zadość żądaniu diakona, wszelako do końca dni swoich w bojączce przed nim żyła. Co się zaś tyczy owego stadła małżeńskiego, to o nim poniżej.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
MY JEGO DZIECI
Rok i czworo jego dzieci, PEDAGOGIKA, Scenariusze zajęć zintegrowanych
My Jego dzieci
Leskow Mikołaj KLASZOR KADECKI 2
Leskow Mikołaj ZWIERZ 2
Leskow Mikołaj ZAGON 2
Leskow Mikołaj DAMA I KOCMOŁUCH 2
Leskow Mikołaj ZJAWA W ZAMKU INZYNIERYJNYM 2
Leskow Mikołaj PROSTY SPOSOB 2
Mikołaj Kopernik i jego działalność
Leskow Mikołaj CHER AMOUR 2
Leskow Mikołaj CZŁOWIEK NA WARCIE 2
Leskow Mikołaj WDZIEK ADMINISTRACYJNY 2
Leskow Mikołaj INTERESUJĄCY MĘŻCZYŹNI
Mikołaj Rej i jego twórczość
Janusz Korczak i jego dzieci
Pan Bóg i jego dzieci
MY JEGO DZIECI ZRODZONE Z CIERPIENIA
My, Jego dzieci tekst

więcej podobnych podstron