Mikołaj Leskow
ZAGON
„Disciplina arcanl istnieje w całej mo
cy: jej celem — zapewnić bliźnim moż
ność spokojnego gmerania w świńskich
korytach zabobonów, przesądów i po
ziomych ideałów".
G. Morley „o kompromisie"
,,A przetoż pośle im Bóg skutek błędów, aby wierzyli kłamstwu"
II Tes. ,
W pewnym opowiadaniu Dostojewskiego występuje ordynans, który dzielił świat na dwie nierówne części: do jednej zaliczał „siebie i swego pana, oficera, do drugiej zaś — całe inne tałatajstwo". Jakkolwiek śmieszny i głupi jest taki podział, w naszym społeczeństwie nigdy nie brakło ludzi, którzy chętnie naśladują owego ordynansa, i to w znacznie szerszym zakresie. Ostatnio wybryki tego rodzaju przybrały jakby rozmiary manii. W końcu września roku, na sesji Towarzystwa Popierania Rosyjskiego Handlu i Przemysłu, jeden z mówców oświadczył wręcz, że „Rosja powinna się odosobnić, zapomnieć o istnieniu państw zachodnioeuropejskich, oddzielić się od nich chińskim murem".
Taka dążność do odgradzania się murem od świata nie jest u nas czymś nowym, ale następstwa zawsze były dla nas niefortunne,
jak zostało to udowodnione jeszcze w utworze Tünena „Der isolierte Staat" * ( r.), który w roku uznano za potrzebne „udostępnić czytelnikom rosyjskim". Przetłumaczono więc ten utwór i wydrukowano tegoż r. w Karlsruhe, w drukarni nadwornej, w Rosji zaś rozpowszechniono z upoważnienia petersburskiego komitetu cenzury.
Podczas gdy nasi rodacy czytali przystosowaną dla nas część utworu Tünena, w charakterze ilustracji artystycznej do tej książki krążył drukowany obrazek: ciemny zagon obwiedziony murem, przez którego szczelinki sączyły się tu i ówdzie, w nasz kompletny mrok, słabe promienie światła.
Takim „zagonem" było „odosobnione państwo", w którym się wszyscy domniemywali Rosji; a ludzie w ten sposób myślący uważali, że nie wolno nam trwać w naszym zamknięciu, żeśmy powinni nawiązać rozległą komunikację międzynarodową ze światem. Odważnie wytykano wówczas zacofanie Rosjan we wszystkim; najbardziej wszakże dziwiło to, żeśmy zostali w tyle w stosunku do Zachodu nawet w kunszcie uprawy roli żywiliśmy niezłomne przeświadczenie, iż jesteśmy spichle
„Odosobnione państwo a ekonomia społeczna". Z utworu S. G. von Tünena, ekonomisty meklemburskiego, wyjął i dla czytelników rosyjskich przystosował Matwiej Wołkow. Karlsruhe, drukarnia nadworna B. Gosnera. Zezw. druk. lut. r. Cenzor B. Biekietow. (Przyp. aut.)
rzem Europy, aż raptem trzeba było zwątpić o tym. Ludzie jasnego umysłu wskazywali nam, że rolnictwo rosyjskie jest pod psem i że jeśli nie zostanie ulepszone, niebawem może to zagrozić Rosji klęską. Powód upatrywano w tym, że nasi chłopi uprawiają rolę bardzo starymi i kiepskimi narzędziami, wskutek swej dzikości oraz ciemnoty nie umieją się posługiwać niczym lepszym, a gdyby im dać dobry sprzęt, zrobią z nim to, co robiły z perłami wspomniane w Ewangelii wieprze (Mat. VII, ).
Pozwolę sobie przedstawić tutaj to i owo z tego zakresu co też na własne oczy oglądałem.
Dotyczy to chłopów i niechłopów.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
TĘSKNOTA DO ŻOŁĘDZI I KORYTA
W swych luźnych wspomnieniach niejednokrotnie mówiłem o niektórych członkach angielskiej rodziny Scot. Ojciec i trzej synowie zarządzali olbrzymimi dobrami Naryszkinów i Perowskich i słynęli w swych czasach jako uczciwi ludzie i dzielni gospodarze. I znowu muszę wspomnieć o dwóch Scotach.
Aleksander Scot — syn „starego Scota" (Jamesa), po którym pełnił służbę u Perowskiego Wierigin oraz znany abolicjonista Żurawski — opowiadał wielokrotnie, jakie trudy poniósł jego ojciec pragnąc nauczyć rosyjskich chło
pów należytego orania ziemi i wskutek jakich, na pozór błahych i nikłych, przyczyn wszystkie te zabiegi nie tylko że się zmarnowały bez najmniejszego pożytku, lecz na domiar złego omal nie uczyniły go winnym przestępstwa, o którym nigdy mu się nie śniło.
Wnet po przyjeździe do Rosji stary Scot zobaczył, że chłopi rosyjscy orzą licho i że jeśli się ich nie nauczy orać lepiej, ziemia niebawem wyjałowieje do szczętu. Przepowiednia ta miała na względzie nie tylko płytki czarnoziem orłowski, ale też dziewiczą glebę stepów, które teraz zasypuje piasek. Przewidując ogromną tę i nieuchronną klęskę Scot zapragnął usunąć nędzne rosyjskie sochy i brony i zastąpić je lepszymi narzędziami. Miał nadzieję, że gdy mu się to uda w dobrach Perowskiego, Perowski nie będzie się sprzeciwiał wprowadzeniu ulepszeń we wszystkich podległych mu majątkach apanażowych, i nowe narzędzia stosowane będę powszechnie.
Podobno Perowski rozmawiał o tym z cesarzem Mikołajem Pawłowiczem i powiedział, w wybornym nastroju żegnając się w Moskwie ze Scotem:
— Jedź pan z Bogiem i... do dzieła!
Chodziło o to, co następuje.
Po przesiedleniu chłopów orłowskich z wyjałowionych przez nich pól na dziewiczy czarnoziem niżnego Powołża, Scot postanowił
odebrać im tu ich „Gostomysłowe gmerałki", czyli sochy, i nauczyć ich orać lekkimi parokonnymi płużkami Smile'a; lecz chłopi stanęli okoniem i twardo się upierali przy swej gmerałce tudzież bronie o drewnianych zębach. Chłopi, sprowadzeni tutaj z Ukrainy, umieli orać lepiej niż chłopi z Orłowszczyzny; ale ciężkie małoruskie pługi wymagały wielu wołów pociągowych, a tych nie było, ponieważ wytrzebił je pomór.
Wtedy Scot sprowadził trzy parokonne płużki Smile'a i żeby zapoznać z nimi oraczy, stanął przy jednym sam, przy drugim postawił swego syna Aleksandra, a przy trzecim — zręcznego i rozgarniętego wiejskiego chłopca. Wszyscy trzej stanęli jednocześnie, w równych odstępach, i poszło im jak z płatka. Wiejski chłopak, który orał trzecim pługiem, młody i silny, od razu wyprzedził obu Anglików, ojca i syna, dostał nagrodę i sprzęt pochwalił. Potem kolejno stawali do płużków różni ludzie i wszyscy uznawali, że „sprzęt jest sposobny". Działka ta dała dobry plon, a tak się złożyło, że tegoż roku miano możność pokazać to wszystko Perowskiemu, który się dokądś „udawał" w towarzystwie jakichś personatów.
Wiadomo, że hrabia był człowiekiem światłym i miał szlachetny charakter. Ze względu na to zwano go „rycerzem".
Przywitawszy właściciela Scot ustawił przed nim oraczy, obok zaś stanęła rosyjska socha
gmerałka, ciężki małoruski pług zaprzężony w „pięć silnych wołów" oraz lekki sposobny pług smajlowski, ciągniony przez parę zwykłych chłopskich szkapin. Przystąpiono niezwłocznie do próby orki.
Próbne skiby w sposób jak najbardziej poglądowy ukazały wielostronną wyższość płużka smajlowskiego nie tylko nad wielkoruską gmerałka, lecz i nad ciężkim pługiem małoruskim. Perowski był bardzo kontent, parę razy uścisnął Scotowi dłoń i powiedział:
— Od dziś koniec z sochą: dołożę wszelkich starań, aby je natychmiast zastąpić płużkami we wszystkich majątkach apanażowych.
By zaś jeszcze bardziej utwierdzić autorytet swego Anglika, rozweselony hrabia zwrócił się do „gospodarzy" i zapytał, czy płużek dobrze orze.
Na to chłopi:
— Ano, twoja wola, wielmożny panie.
— Wiem o tym; ale chcę wiedzieć, co wy sądzicie: dobrze się orze takim płużkiem czy nie?
Wówczas ze środka ciżby wygramolił się jakiś łysawy stary Małorusin i spytał:
— Gdzież ludzie orzą onymi płużkami? Hrabia mu opowiedział, że orzą „onymi
płużkami" w obcych krajach, w Anglii, za granicą.
— To znaczyt'sia w Nimciach?
— No tak, w Niemczech.
Stary ciągnął dalej:
— To znaczyt'sia u tich, szczo u nas chlib kupujut?
— Owszem, u tych.
— To dobre!... A tilki jak zaczniem onymi płużkami orać, to gdzież będziem wtedy kupować sobie chleb?
Zaszachował go tym, i światły umysł Perowskiego nie wiedział, jakim żartem odparować ten żart chłopa. A wszyscy obecni przy tym przygodni personaci podchwycili tę „kłopotliwą chłopa odpowiedź" i niestety nie zapomnieli jej aż do Petersburga; w Petersburgu zaś rozgłosiła się ona i tak dalece naprzykrzyła Perowskiemu, że gdy go cesarz zagadnął przy jakiejś sposobności: „U ciebie wciąż jeszcze zarządza Anglik?", Perowski pomyślał, że zaraz znów dojdzie do „dowcipnej odpowiedzi", i na wszelki wypadek wolał oświadczyć, iż Anglik już u niego nie zarządza.
Cesarz mruknął: „Otóż właśnie!", i więcej
o tym nie mówił, Perowski zaś po powrocie do domu napisał do Scota, by opuścił stepy,
i zaproponował mu inną posadę.
Uczciwy Anglik obraził się; zabrał z sobą płużki, by nie figurowały w inwentarzu folwarcznym, i wyjechał.
Gmerałka wzięła górę i do dziś dnia sytuacja się nie zmieniła.
Płużki smajlowskie, którymi stary Scot chciał nauczyć chłopów, przesiedlonych z wyjałowionych pól, „podnosić" tłustą glebę w ich
nowych osadach na zawołżańskim rozłogu, widziałem w latach pięćdziesiątych w pustej murowanej szopie we wsi Rajskiej, która przeszła do Aleksandra Scota od Mikołaja Wsiewołożskiego.
ROZDZIAŁ DRUGI
BŁAZEN SIEWACKI
Wsiewołożski — to także ciekawy człowiek swoich czasów. U większości współczesnych zażywał sławy jedynie jako szalony utracjusz, co szybko roztrwonił ogromną fortunę; wszakże miał też inne cechy, z racji których można dobrze go wspomnieć.
Żył jak gdyby w jakimś zapamiętaniu czy otumanieniu, które nie mijało póty, póki się Wsiewołożski nie przeistoczył z milionera w nędzarza. Otaczał się niesłychanym zbytkiem osobistym. Nie tylko sprowadzał dla siebie i swej małżonki (Kłuszyny z domu) wszelkie przybory toaletowe i odzież „wprost z Paryża", ale stamtąd również musiano mu śpiesznie przysyłać do Penzy francuskie ryby i delikatesy, którymi częstował, nie przebierając, wszystkich gości. Żywił delikatesami i ówczesnego gubernatora penzeńskiego Panczulidzewa (melomana i dziką bestię) i urzędników jego kancelarii, i szlacheckich szaraków, którzy często nie umieli nałożyć sobie na talerze tego, co im podawano. Leciwy jego kredencerz, który po ruinie majątkowej
służył u innych osób, nie mniej godnych (Danilewski, Sawiński), mawiał:
— Czasem, bywało, podaję radcy B. francuski pasztet, a łzy mi kapią na rękaw fraka. Ogarnia mnie wstyd, że rozgrzebuje wszystko, a nie potrafi sobie nałożyć. I czasem mu szepnę: „Proszę jaśnie pana! Może bym lepiej podał panu kawiorku?" A on się ucieszy: „I owszem — powiada — ubóstwiam kawior!"
Gości tego rodzaju nieraz umyślnie spajano, potem wiązano ich i, rozebranych, żywcem kładziono do trumien, każąc gołym babom stać nad nimi, a potem rzucano im coś w nagrodę i przepędzano. Robili to wszyscy lub prawie wszyscy, i Wsiewołożski może nawet miał na sumieniu mniej takich zabaw niż inni. Lecz Wsiewołożski zapoczątkował herezję: troszczył się o to, żeby się jego chłopom we wsi Rajskiej działo lepiej niż w guberni orłowskiej, skąd ich ściągnięto. Na ich przybycie Wsiewołożski przygotował na nowym miejscu całą „wieś murowaną".
O takich czystych i wygodnych lokalach nie mogli nawet marzyć chłopi orłowscy, zawsze mieszkający w kurnych chatach. Wszystkie domy, przygotowane dla włościan w nowej wsi, były jednakiej wielkości, zbudowane z dobrze wypalonej cegły, miały piece, kominy i podłogi, wysokie dachy kryte dachówką. Osiedle to biegło wzdłuż wyniosłego brzegu strumienia, za którym ciągnął się od
wieczny bór o nietykalnych, cechowanych za Piotra I masztowych drzewach, strzelistych i gonnych, zdumiewających swą dorodnością. W lesie tym. było takie mnóstwo dziczyzny i zwierzyny, taka obfitość wszelakich jagód i borowików, że sprawiało to wrażenie, iż choćby się jadło sto lat, nie zjadłoby się tego wszystkiego. Aliści chłopi orłowscy, przybyli do tego raju ze swej ciasnoty, gdzie „nawet kwoki nie ma dokąd wypuścić", widząc „murowaną wieś" stanowczo się oparli zamieszkaniu w niej.
— Et, co to za fanaberie! Ani nasi dziadowie nie żyli w murach, ani my nie będziem.
Zganili nowe domy i obmyślili wnet, jak się mają urządzić wedle własnego smaku.
Dzięki nadzwyczajnej taniźnie drzewa budulcowego płacono tu wówczas za zrąb chaty od pięciu do jedenastu rubli. Przesiedleńcy natychmiast wysupłali ostatni grosz, kupili sobie najtańsze lichutkie zręby, przytknęli je byle gdzie, na tyłach, za murowanymi domami, i zamieszkali w nich — bez kominów, w ciasnocie i kopciu, swoje zaś przestronne murowane domy przeznaczyli do chodzenia na stronę, co też uskuteczniali.
Zanim upłynął miesiąc, wszystkie domki ślicznej osady były splugawione i nowa wieś cuchnęła tak, że niesposób było przez nią jechać bez gwałtownej odrazy. Wszystkie szyby były stłuczone, z okien bił zaduch.
Po zaprowadzeniu takiego porządku, ludzie
na wszystkich targowiskach i jarmarkach komunikowali sobie z radością, że „rajscy chłopi całkiem zapaskudzili swemu dziedzicowi murowaną wieś". Odpowiadano im:
— Dobrze mu tak!
— Też miał pomysł ten błazen!
— Walić, walić mu to na łeb, walić!
Za co tak nań pomstowali — tego chyba i oni sami nie mogli sobie wytłumaczyć; lecz zawzięli się tak dalece, że nie przyjęli z rąk dziedzica ani jednego dobrodziejstwa. Więc na przykład zbudował dla nich we wsi ogólną łaźnię, do której wszyscy mogliby chodzić się myć, oraz szkołę, w której zamierzał uczyć chłopców i dziewczęta czytania i pisania; chłopi wszakże nie chcieli chodzić do łaźni twierdząc, że w niej rzekomo „nogi stygną", o szkole zaś wrzeszczeli: po co nasze dzieci mają być mądrzejsze od ojców?
— Czyż nie jesteśmy rodzicami swych dzieci? Czyż nasi synowie nie są pijakami?!
Szlachta się z tego cieszyła, ponieważ gdyby chłopi rajscy przyjęli dobrodziejstwa swego dziedzica, mogłoby to posłużyć za zgubny przykład dla innych, którzy w dalszym ciągu żyli jak za króla ćwieczka — na obraz i podobieństwo zwierząt.
Takiego gorszącego przykładu, rzecz prosta, należało się wystrzegać. Kiedy się dziedzic rajski spłukał i zbiegł,
jego murowana wieś przeszła z licytacji do dwóch właścicieli, z których jednym był, z woli losu, Aleksander Scot, syn tego Jamesa Scota, co to chciał nauczyć orać ziemię dobrymi narzędziami «. Stało się to w początkach lat pięćdziesiątych. Wówczas chłopi w Rajskiej zapaskudzili już na amen wszystko „siewackie", sami zaś dusili się i ślepli w kurnych chatach. W drugiej części wsi Rajskiej T. Sieliwanow zostawił chłopów w chatach kurnych, natomiast Scot nie mógł tego ścierpieć. Filantropem nie był i uważał włościan po prostu za „siłę roboczą"; szczędził jednak tej siły i wnet zmiarkował, że nie wolno pobłażać chłopskiemu widzimisię, że mnóstwo ślepców i astmatyków stanowi wielki uszczerbek w gospodarstwie. Jął namawiać chłopów, by oczyścili murowane domy i przenieśli się do nich; ale chłopi stanęli okoniem i oświadczyli, że w domach tych mieszkać niesposób. Wskazano im na służbę dworską, która mieszkała w murowanych domach.
— Ba, alboż to mało rzeczy robią ludzie po niewoli — odrzekli włościanie. — Ale my nie chcemy. Żyć w murach, to to samo, co siedzieć w ostrogu. Zachciało mu się spędzić nas tutaj, to niech już lepiej od razu w ostrogu zamknie; owszem, pójdziemy wszyscy do ostrogu...
Drugą połowę wsi Rajskiej nabył Teodor Sieliwanow. (Przyp. aut.)
Po perswazjach zastosowano kary i wymierzono komuś chłostę, lecz i to nie pomogło. Scota zaś Panczulidzew ostrzegł przez sprawnika Moora (również angielskiego pochodzenia), by nie drażnił chłopów.
Scot się rozsierdził i pojechał do gubernatora na rozmowę chcąc mu wykazać, iż usiłował zrobić ludziom dobrze, a nie źle, i jeżeli ukarał jednego czy dwóch, to „bez okrucieństwa", gdy tymczasem wszyscy bez wyjątku karzą niemiłosiernie; wszelako Panczulidzew był jak kamień i nie dał nic sobie wytłumaczyć. Scota „znał z muzyki", ponieważ Scot ładnie grał na wiolonczeli i brał udział w koncertach symfonicznych organizowanych przez gubernatora.. Ale tym razem ów go nawet nie przyjął.
Scot wystosował do Panczulidzewa zuchwały list, którego ten nie mógł nikomu pokazać, gdyż autor pisał o darach, które składał gubernatorowi, kiedy administrował dobrami ministra, oraz wyszczególniał takie sprawki, za które człowiek powinien by siedzieć w więzieniu, nie zaś rządzić gubernią. Panczulidzew połknął pigułkę i nic nie odpowiedział. List zawierał dużo prawdy i posłużył Zarinowi jako materiał do walki, która się skończyła usunięciem Panczulidzewa ze stanowiska gubernatora. Ale podówczas jeszcze w „zagon" nie wierzono, by coś podobnego mogło się wydarzyć i poruszyć zastałe bagno.
Śmielej od innych stawał po stronie guber
natora marszałek szlachty, generał Arapow,
o którym również była w liście wzmianka jako o człowieku nieznośnie samowolnym. A generał Arapow był swoją drogą sławny i żył szeroko: mieszkał na ulicy Lekarskiej, prowadził otwarty dom i miał najzłośliwsze psy, a przy stole siedzieli jego pisarze i poeci. Stąd płynęły paszkwile na Scota; później otrzymano w Penzie broszurę o tym, jakie to u nas w Rosji wszystko jest dobre i proste, i przystosowane do naszego klimatu oraz upodobań
i przyzwyczajeń naszego poczciwego ludu. A lud rozumie to i ceni, i nic lepszego nie pragnie. Istnieją jednak bałamutni ludzie, którzy tego nie widzą i nie rozumieją — sadzą się nie wiedzieć po . co na najgłupsze i najśmieszniejsze pomysły. Za przykład podano kurną chatę i wyszczególniono różnorakie jej zalety: na pozór niezbyt ładna, ale w rzeczywistości, jeśli się wniknie, jest i piękna, i mieszka się w niej znacznie lepiej niż w chacie z kominem, a już zgoła nie można jej porównywać z murowaną. Ta bowiem jest ohydą pod każdym względem! W kurnej chałupie zużywa się mało opału, a ciepło w niej jak u Pana Boga za piecem. A w powietrzu czuje się lekkość; na szerokim piecu można i spać wygodnie, i zagrzać się, i wysuszyć onuce czy łapcie, i położyć weretę, żeby odtajała. Z takiej chałupy ucieka wszelkie robactwo, a to, co nasmrodzi cielak czy owca, wylatuje podczas palenia przez drzwi na dwór.
Gdzież i jak można to wszystko zrobić w czystej izbie? Największą wszakże zaletą kurnej chaty są sadze! W żadnym innym kraju nie ma już teraz „czarnej, lśniącej sadzy" na ścianach chłopskiego mieszkania; wszędzie „zanikło to już", a u nas jeszcze nie! Dzięki zaś sadzom nie tylko nie gnieździ się w ścianie żadne drobne plugastwo, ale ponadto sadze te mają bardzo poważne właściwości lecznicze i „nasi poczciwi kmiotkowie mogą z wielkim pożytkiem je pić mieszając z naszą prostą, dobrą okowitą rosyjską".
Słowem — wedle broszury kurna chata jest dosłownie ideałem.
„Stronnictwo rosyjskie" święciło zwycięstwo. Żadnych nowinek nie trzeba: tylko żyć po starodawnemu — w kurnej chałupie — i leczyć się sadzą.
ROZDZIAŁ TRZECI
LECZENIE SADZĄ
Anglik śmiał się.
— Nie dość im, że ludzie żyją i ślepną w tej sadzy: oni chcą jeszcze nauczyć ich pić ją z wódką! To zbrodnia!
Scot sam umiał pitrasić broszury — jest to pasja Anglików — i pojechał do Petersburga, by wydrukować, że chłopi ślepną i nabawiają się astmy w kurnych chatach; lecz nie udało mu się wydrukować swej broszury o tym, że chłopi ślepną, przeciwną zaś partię,
przypadkiem czy nie, poparło pisemko, ukazujące się w Petersburgu „pod herbem" i z podpisem redaktora Burnaszowa *.
Nakładem Burnaszowa wyszły prawie jednocześnie dwie broszury gospodarcze: jedna „O skutecznym działaniu leczniczym kory i młodych pędów jesionu", druga zaś „O właściwościach leczniczych lśniącej sadzy". Sprawnicy i popi winni się byli przyczyniać do rozpowszechnienia tych pożytecznych broszur.
Z broszury o jesionie dowiadujemy się, że drzewo to zabezpiecza przed trucizną oraz przed jadem żmij. Wystarczy mieć przy sobie jesionową różdżkę — a łatwo można stwierdzić, gdzie jest w ziemi dobra woda; ługiem z jesionowej kory dość umyć dzieci chore na liszaje, a wnet się oczyszczą; gorący popiół usuwa kołtuny z końskich ogonów. Kiedy się w koszarze postawi gałązkę jesionu, owce kocą się daleko obficiej niż bez jesionu. Kobietom jesion zaradza na krwotok i jest skuteczny na jeszcze wiele innych rzeczy, które trudno spamiętać po tylu latach. Lecz jeszcze wyższą wartość przypisywano „lśniącej sadzy".
Włodzimierz Pietrowicz Burnaszow zmarł niedawno w petersburskim szpitalu Mariińskim, w bardzo sędziwym wieku. W ostatnich latach życia współpracował w wydawnictwach p. Katkowa i Komarowa. Zostawił dużo notatek autobiograficznych, z których wyjątki ukazały się, w piśmie „Istoriczeskij Wiestnik". Wedle jego słów, obracając się w kółkach literackich, służył czasami nie samym tylko literackim sprawom. (Przyp. aut.)
Broszura o sadzy, znacznie obszerniejsza niż broszura o jesionie, utrzymywała stanowczo, że z błogosławieństwem Bożym można nią leczyć nieomal wszystkie ludzkie choroby, osobliwie zaś choroby płci niewieściej. Trzeba tylko wiedzieć dokładnie, jak zgarniać sadzę, a mianowicie: czy zeskrobywać ją od góry do dołu, czy od dołu do góry. Zmienia to bowiem jej właściwości lecznicze — zeskrobana w jednym kierunku, podnosi to, co opadło, wzięta zaś inaczej, spuszcza to, co należy obniżyć. A zdobyć ją można jedynie w rosyjskich kurnych chatach i nigdzie poza tym; ponieważ nieodzowna jest sadza lśniąca, która się znajduje tylko w chatach rosyjskich, na ścianach, wyświeconych przez spotniałe chłopskie karki. Natomiast sadza puszysta, czyli kudłata — nie ma właściwości leczniczych. Na Zachodzie sadzy takiej już nie mają, zatem Zachód przyjdzie do naszego „zagonu" po naszą sadzę i od nas będzie zależało, czy mu damy naszego kopciu, czy nie damy. Cenę, rzecz prosta, możemy wyznaczyć dowolnie. Nie będziemy mieli konkurentów.
Mówiło się to serio, i sadzę naszą przyrównywano wręcz do rabarbaru i gałgantu, z którymi będzie współzawodniczyła, a potem je wyprze i stanie się chlubą Rosji na całym świecie.
„Zagon" był rad: zbisurmanieli ludzie, straciwszy wstyd i rozsądek, zaczęli pisać o tym, jak się leczyć sadzą. Zalecali rozpuszczać
lśniącą sadzę w wódce i wodzie; napój ten powinni byli pić ludzie w każdym wieku, zwłaszcza zaś dzieci i kobiety. I któż się odważy powiedzieć, ile osób przypłaciło to życiem! Niemniej przeto broszura cieszyła się popytem.
Rosjanie się radowali, iż nie dali posłuchu nowinkarzom i ustrzegli swe chaty; nowinkarzy łajali i szkalowali, przypisując im wielką liczebność, mieszając mądrych z szalonymi: Sperańskiego z Wsiewołożskim.
— Chwalić Boga, żeśmy im wtedy stanęli na przeszkodzie! Ładnie byśmy teraz wyglądali!
Na balach gubernialnych tej bajecznej arystokracji penzeńskiej, która tak dalece zeszła na psy, że chełpiła się swą „arapowszczyzną" — wśród bezwstydnych wybryków wszelkiej trywialności chwalono „rozum i czujność rosyjskiego chłopa", który nie chciał mieszkać w czystym domu. Za każdym razem ośmieszano przy tym zrujnowanego i nieobecnego Wsiewołożskiego, a żadnemu ze szlachetnych ludzi, co dawniej jedli jego delikatesy, nie przyszło na myśl odszukać go na bruku, gdzie tłukł kamienie, i zwrócić mu bodaj cząstkę pieniędzy, które od niego pożyczyli.
Chcieli go jeszcze zrobić pośmiewiskiem po wieczne czasy.
ROZDZIAŁ CZWARTY
PRZERÓŻNE GŁUPSTWA
Niejaki S., nędzny „człowiek wysokiego rodu z linii bocznej", uderzająco podobny do Nozdriewa i także będący członkiem a zarazem duszą towarzystwa, po napiciu się wina u marszałka szlachty wystąpił z projektem zgromadzenia „muzeum głupstw" Wsiewołożskiego, by wszyscy widzieli, co jest Rosji niepotrzebne.
Bietriszczewowi spodobało się to i z głośnym śmiechem obiecał, że nie pożałuje tysiąca rubli, aby takie „muzeum głupstw" doszło do skutku.
Tysięcy miał dużo!
Przypomniano sobie wszystko, co należy uważać za głupstwa. Nazbierało się tego wiele: Wsiewołożski nie tylko pobudował murowane mieszkania dla chłopów, lecz ponadto sprowadził dla nich od Butenopa pługi, żniwiarki, wialnie i młocarnie; postawił szkołę i szpital, zainstalował maszynę do wyrobu cegieł, a w gorzelni — pierwszy miedziany rektyfikator Schwarza. Z rektyfikatorem były kłopoty: chłopi pozatykali w nim rurki i do zbiornika, zamiast spirytusu, pociekł smrodliwy ciepły i mętny płyn; na powrozie zaś robocze woły, spędzane tu przez Chochłów i karmione brahą, upiły się, wpadły w szał, i zadarłszy ogony jęły bóść, aż pokaleczyły się srodze.
Wsiewołożski odszkodował Małorusinów za woły, co zginęły wskutek pijaństwa i bójki,
i dopłacił coś jeszcze, żeby nie gadali o gorszącym zajściu w jego gorzelni.
Tego nie podobna było zakupić i wystawić, lecz uchwalono polecić wykonanie obrazu tej treści malarzowi Piotrowi Sokołowowi: „wprawdzie drze drogo, ale to nasz brat szlachcic i można się z nim potargować".
„Nozdriew" obiecał zawieźć „głupstwa" do Penzy; lecz wyruszywszy z pieniędzmi generała w drogę do Rajskiej „Nozdriew" zatrzymał się, by zmienić konie, u Mordwina we wsi Czemodanówce, która wtedy należała do syna znakomitego historyka wojen MichajłowskiegoDanilewskiego, Leonidasa, a szlachcic ten zwykł zapraszać do siebie przejezdnych, ugaszczał ich i grał z nimi w karty. I w myśl tego zwyczaju „Nozdriew" również został przez konnego posłańca zaproszony do czemodanowskiego dziedzica, stracił tam pieniądze i już ani nie pojechał do Rajskiej, ani nie wrócił do Penzy, tylko pośpieszył do domu, by przeczekać, aż sprawa głupstw pójdzie w zapomnienie.
Gdy Scot przybył do Rajskiej, zastał w niej owe „głupstwa". Pokazywał mi je, i ja je widziałem, i było to smutne, haniebne, głęboko przygnębiające widowisko!... Wszystko to były rzeczy dobre, użyteczne i bardzo potrzebne, nie przyniosły jednak żadnego pożytku, tylko złamały tych, którzy je tu zgromadzili. I Scot dołączył do tych „siewackich głupstw"
własne i ojcowskie „udoskonalone narzędzia" i trzęsąc się ze starości mamrotał cicho:
— Wszystko to nie nadaje się w Rosji.
— żartujesz, wujku!
— Nie, nie żartuję. Tutaj nic dobrego się nie nadaje, ponieważ mieszka tu lud, który jest dziki i zły.
— Nie zły, wujku!
— Owszem, zły. Tyś Rosjanin i może sprawia ci to przykrość; ale jam człowiek postronny i mogę sądzić obiektywnie: ten lud jest zły; lecz i to by jeszcze uszło; najgorsze zaś, że mu kłamią i wmawiają weń, iż dobro jest złem, a zło dobrem. Wspomnisz kiedyś moje słowa: spadnie za to kara, gdy nie będziecie jej oczekiwali!
W tej Penzie, stanowiącej jeden z najmroczniejszych fragmentów „zagonu", ludzie doszli do tego, że chcieli urządzić u siebie wszystko na odwrót: ulice przedstawiały istne bagno, a chodniki były takie, że nikt się nie ważył chodzić nimi. Zrobiono je z desek, a pod deskami znajdowały się rowy z wodą. Gwoździe, którymi przybijano deski, wyłaziły i deski zrzucały przechodnia do kloaki, gdzie też znajdował śmierć. Policjanci grabili ludzi na placu; psy marszałka szlachty szarpały przechodniów na ulicy Lekarskiej w oczach samego generała z jednej strony oraz sprawnika Frołowa z drugiej; gubernator zaś własnoręcznie okładał ludzi na ulicy nahajką; krą
żyły okropne a wiarogodne opowieści o gwałceniu kobiet, które podstępem zapraszano na wieczory do domów osób najszlachetniej urodzonych... Słowem, nie było to już miasto, lecz jakaś zbójecka jaskinia. I obaczył Bóg, jako złe są tutaj uczynki wszystkich, i nie znalazłszy ani jednego sprawiedliwego, zesłał na nich Jefima Fiodorowicza Zarina, który zażądał rewizji senatorskiej.
ROZDZIAŁ PIĄTY
INTERWAŁ
Zróbmy krok w stronę, gdzie więcej światła.
W Europie okazano nam brak uszanowania; trzeba było chwycić za oręż. Areną działań stał się nasz Krym. Pułki regularne tudzież pospolite ruszenie wlokły się pieszo przez Kijów, gdzie witał je poeta, wychowanek Kijowskiej Akademii Duchownej, Wiktor Askoczeński. „Na modlitwę tu, druhowie! Kijów jest przed wami!" — komenderował. Po czym zwracając się do innych groził: „Nie chwal się przed bitwą, bo to bardzo głupie: jeszcze nie wiadomo, kto weźmie po d..."
Wkrótce wyszło na jaw, że ci, którym zalecamy „nie chwalić się", w rzeczywistości chwalą się znacznie mniej niż my, natomiast ku zupełnemu naszemu zaskoczeniu, lepiej od
Piętnastego września r. wierszyk ten wydrukował w całości bardzo znany dziennik rosyjski. (Przyp. aut.)
nas radzą sobie we wszystkim. A na dobitkę rozpleniło się złodziejstwo i sprawy wzięły kiepski dla nas obrót. Wszystko to są rzeczy znane aż nadto dobrze, ale niestety już bodaj zapomniane. Natomiast o wielu ciekawych szczegółach do dziś dnia się nie wie. Spośród ówczesnych anegdot i wydarzeń przypominam sobie, jak przysłano do Penzy dwóch wziętych w niewolę angielskich inżynierów wojskowych; jeden z nich nazywał się Miller. Podobno był znawcą architektury i odznaczał się wielkim męstwem. W każdym razie miał dobrą notę u Napiera. U nas zaś zblamował się od razu i bezpowrotnie! Skoro tylko przywieziono tego Millera, Scot poszedł go odwiedzić. Zrobił to jako rodak, i nie poczytano mu tego za złe. Przesiedział u jeńca cały wieczór, a nazajutrz inżynier angielski poszedł oddać mu wizytę, wszelako w głupocie swej sądził, że należy iść chodnikiem, a nie środkiem ulicy, która zresztą pokryta była ciekłym błotem po kolana.
Miller ruszył chodnikami penzeńskimi, którymi się w Penzie nie chodziło.
A Scot nie powiedział mu tego.
Za to deska chodnika jednym końcem wrzuciła angielskiego inżyniera do kloaki, a drugim zdzieliła go po ciemieniu, i przyszła nań kreska.
Było to zabawne! Nie wiedziano tylko, co zrobić z tym fantem: wstydzić się czy cheł
pić? Na Krymie ocalał od wszystkich armat, a w Penzie zabiła go deska. Pocieszne!
Winę zaś ponosił Scot: czemu nie uprzedził go od razu, że się nie chodzi chodnikami. Lecz jest to Anglik... człowiek przebiegły... umyślnie chciał wywołać zamieszanie.
Stary Scot stracił cierpliwość i wyzwał na pojedynek generała Arapowa, w którego domu mówiono to.
Generał nie odpowiedział, lecz jeździł odtąd zamkniętą karetą.
Powiał nowy wiatr: przechwałki ustąpiły miejsca obrazom „Kulis wojny krymskiej" i „Paralelom" Palimpsestowa. Zwłaszcza „Paralele" wtrąciły „zagon" w rozterkę, ponieważ ukazywały z prostotą, lecz bardzo dokładnie, co jest u nas, a jak się w przeciwieństwie do naszego ubóstwa przedstawia życie za otaczającym nasz „zagon" murem. Z rąk do rąk zaczął u nas krążyć drukowany obrazek, na którym nasz „zagon" był ciemny i smętny, ale mocno odgrodzony murem chińskim. Po stronie zewnętrznej różni niespokojni ludzie usiłowali przebić do nas dziury i szparki i robili szczeliny, którymi wślizgiwały się promienie światła. Promienie te oświetlały coś niecoś, i to, co można było dojrzeć — było straszne. Wszyscy jednak rozumieli, że to bynajmniej nie wszystko, co należało oświetlić, i doszło wnet do walki: czy wpuścić więcej światła, czy zdmuchnąć je do reszty? Zaczęto się troszczyć o to, by pozatykać szpary,
przez które sączyło się do nas światło. Z tamtej strony przebijano, a z tej zatykano rupieciami, i wśród zatykających zwracała uwagę pewna głowa o rysach znakomitego podówczas człowieka. Na obrazku mówił on: „Zaniechajcie: jeśli to od ludzi — zniknie samo, jeśli zaś od Boga — nie potraficie powstrzymać światła". Prawie to samo, albo przynajmniej w tym duchu i rodzaju, mawiał on w rzeczywistości. Był to ulubieniec i prawdziwy bohater najpiękniejszych dni Rosji: był to Pirogow. Mówiono o nim, że „podczas wojny odcinał ręce i nogi, a po wojnie przyprawiał głowy". Wszyscy wiedzieli jedno: że Pirogow chciał „wychować człowieka" i że jest nam to najpotrzebniejsze, bośmy bardzo marnie wychowani.
Takie szczere uprzytomnienie sobie własnego grzechu świadczyło, naturalnie, o szczęśliwej zdolności narodu do szybkiej poprawy. Pirogowa „Zagadnienia życia" zostały wydrukowane w „Przeglądzie Morskim" na rozkaz wielkiego księcia Konstantego Mikołajewicza. Ufali Pirogowowi i chwalili go nie tylko dorośli i rozumni ludzie, ale nawet dzieci i, zdaje się, kamienie. W lutym roku ukazał się w Odessie „Noworosyjski Przegląd Literacki", którego wydawcą był człowiek bardzo mało znaczący w literaturze, A. Georgijewski, lecz i on poświęcił swe pismo „nazwisku N. I. Pirogowa". Zdaniem tego A. Georgijewskiego, „Rosja powinna patrzeć na Pirogowa z du
mą, albowiem jego działalność rokuje wiele dobrego". A. Georgijewski specjalnie wskazywał na starania Pirogowa zmierzające do „wywołania w kraju ruchu umysłowego, którego główną arenę stanowi literatura" (Przedm. II). Wedle wyjaśnień A. Georgijewskiego, miało to być tak, że „do samopoznania każda miejscowość winna dojść własnymi środkami, za pośrednictwem literatury lokalnej, gdyż centralizacja działalności intelektualnej jest zjawiskiem nienormalnym i szkodliwym, które paraliżuje życie pozostałych części, ściągając wszystkie siły w jeden punkt" (ibid. III). Czołowym artykułem był w przeglądzie fragment Pirogowa, pod tytułem: „Czego pragniemy?" Autor rozpatrywał tu kwestię wyższego wykształcenia w niezależności od „samego tylko najbliższego celu" (). Tłumaczył, że „mając na widoku tylko cel najbliższy, niepostrzeżenie zabrniemy w labirynt, z którego trudno się będzie wydostać" (). A „wedle prawa przeciwdziałania może to wyjść na dobre komu innemu". Aleśmy byli tak pełni radości, żeśmy się niczego nie lękali, i chodząc ścieżką zaguby, nie oczekiwaliśmy następstw. Junakieria i chełpliwość pchała w inną stronę; gdy Pirogow wyjeżdżał, odprowadzały go „nieprzebrane tłumy". Był to naprawdę „umiłowany człowiek", z którym ciężko i boleśnie było się ludziom rozstać. Żegnając go płakano, a pewna młodziutka pensjonarka, wskoczywszy na stół ze złamaną nogą, zawołała głośno:
„Panie, bądź naszym prezydentem!" — i runęła wraz ze stołem... Podchwyciło ją kilka osób. Była półprzytomna, krzyczała wciąż „prezydent" i skarżyła się na ból w kolanie. Wśród osób, które pośpieszyły panience na ratunek, byli: lekarz marynarki, miczman i oficer sztabowy w niebieskim mundurze. Ten ostatni chciał ją o coś zapytać, ale lekarz odsunął go surowo i powiedział:
— Czyż pan nie widzi, że dziewczyna ma atak histerii!
Inni zaś krzyknęli:
— Wstyd, panie pułkowniku, wstyd! Pułkownik ustąpił i tylko zagadnął jakiegoś prostego człowieka:
— Co ona tu grzechotała?
Ów odpowiedział mu od niechcenia:
— Jak czeczotka grzechota, widać woła czeczota.
— Aha! — rzekł pułkownik, wcale nie urażony. — Wzywa kogucika!
— Ano juści.
Jakoż istotnie, zjawił się kogucik, z którym też nader pośpiesznie zaślubiono czeczotkę.
Doniosłą zaś sprawę wykształcenia, którą Pirogow pojmował tak szeroko, załatwiono „w tonie półśrodków", których Pirogow najbardziej się obawiał... Później wykpiło Pirogowa jedno z czołowych pism ówczesnych — nie tylko odsunięto go od działalności wychowawczej, ale, jak się sam wyraził na swym
jubileuszu, „oszkalowano go" jeszcze, i nawet A. Georgijewski już go nie bronił...
Następnie Katkow odkrył, iż rząd jest słaby i niezdecydowany, i jął straszyć, że „wkrótce odgrodzą nas od Europy po Narwę" i że nasze generałowe petersburskie bardzo się z tego ucieszą, „gdyż krótsza będzie podróż za granicę". Po paniach można się spodziewać wszystkiego! Warto by na nowo powkładać im czepce i kazać siedzieć w babińcach.
Ukazała się też książka o takim nastawieniu, wydrukowana w Petersburgu, a z Moskwy rozległ się okrzyk zwrócony do wszystkich w ogóle: „Wracajcie do domu!"
I już nie raziło to ludzi, stało się ono modnym zawołaniem.
Interwał mijał.
Zjawiły się znakomitości, jakich na Zachodzie nie ma i których Zachód powinien nam zazdrościć. Jako uczony zasłynął Makłaj, którego dzieł dotychczas nie czytano w Rosji; potem zaś Katkow wyszukał i objawił światu wojownika Aszinowa, „wolnego Kozaka", który zdaniem Katkowa budził całkowite zaufanie. Podtrzymywali go inni znakomici ludzie: Wissarion Komarow, Wasilij Aristow, prawosławny duchowny, Iwan Naumowicz i inni, których imiona będą na zawsze związane z tym „zjawiskiem historycznym". Pamiętam, żem go widział na pewnej uroczystości, w gronie znamienitych mężów:
rudy, przysadkowaty, o rozlatanych okrągłych oczach i piegowatych rękach z krótkimi palcami... Był doskonały w swoim rodzaju. Asystowali mu Komarow, Aristow i Naumowicz oraz pewien rosyjski poetaurzędnik i trzej „dopiero co wychłostani w swym kraju Bułgarzy..." Trzeba go było strzec, ponieważ zagrażała mu Anglia. Toteż nic nie pił z pucharów, które mu podawano, tylko popijał „z somsiadowego kielicha"... Wszystko to wydawało się proste i miłe. Potem nasz Kozak rozpoczął taką karierę, której już nikt nie zagrażał: dosiadł konia i pojechał, i (według sprawozdania pewnego pisemka dla dzieci) tylko jeden raz „wypadło mu kupić wazeliny", a tymczasem nie tylko jemu, lecz i jego „siwemu wałachowi" złożono wszelkie należne hołdy. Jeżeli redaktor „Petersburger Zeitung" zadziwił kiedyś ludzi jadąc do Berlina po to, by zobaczyć Bismarcka i „ucałować bułankę", na której ów brał udział w bitwie, to nasze panie nie dały się temu redaktorowi zakasować pod względem poczucia godności, i... siwy wałach dostąpił podobnej że pieszczoty, i to w dodatku nie od mężczyzny... Szkodliwych tęsknot do cudzoziemszczyzny, których się lękał Katkow, nasze panie nie ujawniły, przeciwnie, zaczęło się im podobać wszystko, co proste, nie zepsute cywilizacją, nawet wręcz dzikie.
Olbrzymie mnóstwo ludzi poczuło znienacka, że byli nieostrożni i niepotrzebnie dali się
zbyt daleko pociągnąć duchowi czasu: krępowało ich, że się jak gdyby wysforowali poza metę, którą wskazuje roztropność... Było im wstyd i głupio: jacyż tam z nich Europejczycy, pożal się Boże!
Ktoś przypomniał, że przecież i Katkow mówił ongi, iż „nie można nasypać Europie soli na ogon", ale teraz żadne takie rzeczy nie zdawały się już być przekonywające. Skoro nie można nasypać soli, mniejsza o to; i rozpoczęła się rejterada na całej linii.
A pośpiech i zamęt sprawił, że tego i owego niepotrzebnie zwalono z nóg, i zapomniano o sprawach, których zapominać nie należało. Zapomniano, jak bardzo byliśmy na Krymie nieprzygotowani i to pod każdym względem, i jakim oczyszczającym płomieniem stał się później dla nas „okres skruchy"; zapomniano, z jakich pobudek cesarz Aleksander II wzywał i pilił szlachtę do „wyzwalania niewolników od góry"; zapomniano nawet o krzywdzicielstwie dawnych zamkniętych sądów, które się wszystkim dotkliwie dały we znaki. Zapomniano o wszystkim tak rychło i gruntownie, jak żaden inny naród na świecie nie zapominał o swej niedoli, a na dobitkę wydrwiono wszelkie lepsze porządki, zwąc je w czambuł „atakiem szaleństwa".
Przyszło otrzeźwienie — i poczuliśmy, że znowu potrzebny jest nam mur, a za tym murem — „zagon"!
Odkąd zaszedł ten po krótce opisany przeze mnie ostatni zwrot, nie bywałem już ani w orłowskich, ani w penzeńskich, ani w ukraińskich wsiach, tylko się kręciłem po wybrzeżu Bałtyku. Mieszkałem tu w różnych miejscach, począwszy od Narwy aż do Połągi, a nie znalazłem nic lepszego niźli Merrekiul, który pozostał wierny swej starodawnej i poczesnej reputacji. Jest to właśnie ten pierwszy punkt za Narwą, gdzie według rachub Katkowa generałowe rosyjskie zapragną stworzyć dla siebie „miejsce zagraniczne". Miło tu żyć, gdyż Merrekiul ma bardzo ładne położenie nad morzem, panuje w nim ład, schludność, spokojnie płynie tu życie, jest mnóstwo urozmaiconych przechadzek i obfitość rosyjskich generałowych. Rzeczą nader ciekawą będzie zobaczyć, co tu zakładają obecnie szanowne te panie tęskniące do obcych krain.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
SZCZYTNE PORYWY
Pomawia się Merrekiul o „sztywność"; ale może było tak dawniej, kiedy w rosyjskim towarzystwie przeważała arystokracja rodowa. Wówczas mieszkali tu w lecie bogaci ludzie z „arystokracji" i oni to „nadawali ton". Teraz zaś mieszkają tu generałowie i „wyżsi urzędnicy" tudzież garstka Niemców i Anglików, i „ton" Merrekiulu stał się mieszany i mętny.
Generałowie merrekiulscy, których jeszcze nie wycofano z obiegu, po części wchodzą w skład jakichś wielce czynnych instytucji centralnych, i dlatego zazwyczaj przez sześć dni w tygodniu „urzędują" w stolicy, a do Merrekiulu przyjeżdżają jedynie w soboty. Podczas sześciu dni powszednich oglądać można w Merrekiulu tylko najstarszych generałów, których stolica w lecie już nie potrzebuje; lecz nie oni czynią w Merrekiulu lato. Zdobią i ożywiają miasto wyłącznie generałowe oraz ich potomstwo — dzieci i wnuki, którym te panie zaszczepiają umiejętność wycierania nosów, składania ukłonów i żegnania się prawą ręką. Jedna z generałowych przypomina mi błogosławione czasy młodości, kiedy nie miała jeszcze ani dzieci, ani wnucząt i kiedy była lekkomyślną czeczotką. Tak! Bawi tutaj ta, co krzyknęła kiedyś „bądź nam prezydentem" i spadła pod stół.
Jej dawny „kogucik" dopiął już teraz wszystkiego, czego mógł dopiąć, i w tym roku wycofa się z obiegu. Na przyszły rok nie będą już mieszkali w Merrekiulu.
Ledwieśmy się poznali i, oczywiście, niewieleśmy mówili o przeszłości. Czujemy, żeśmy starzy i nie bardzo wypada nam wspominać, jacyśmy to byli wtedy, gdy ona spadła pod stół. Pani generałowa widocznie pragnie utrzymać znajomość ze mną, ale jest tak uprzejma, że zawsze usiłuje mówić o rzeczach, które mnie nie interesują. Zresztą
niekiedy rozmawia ze mną o Tołstoju, który „pogrzebany jest dla niej po »Annie Kareninie«". Gdy „poszedł kosić" — ona mu powiedziała: „bywaj zdrów!" Wszelako „nie napada na niego jak inni". „Nie, skąd! Niech sobie myśli, co chce, tylko czemu stara się to rozpowszechniać. Nie jego to rzecz. Suworin świetnie go... On go szanuje i wielbi, a na przedmowę do »Sonaty« świetnie... Nie należy się brać do nie swoich rzeczy. Rodzaj ludzki nie może się skończyć... Suworin świetnie...!" Na ten temat generałowa była niewyczerpana i zawsze na wysokości zadania; Suworina ceniła wielce: „il a une bonne tete" *, a Tołstoj „ma genialny umysł, ale ce n'est pas sérieux, vous savez «. Uważam, że Tołstojowi nie można przebaczyć jednej rzeczy: że psuje służbę domową i mężczyzn. Wprowadza to nieład w życie. Miałam wierną, uczciwą pokojówkę — aż raptem zwraca się do mnie: — Proszę, niech mi pani nie każe mówić ludziom, że pani w domu nie ma, kiedy jest pani w domu: nie mogę tego robić. — Co za banialuki! — Nie, powiada, to kłamstwo, a ja nie chcę kłamać. — I uparła się. Aby nie dawać innym złego przykładu, musiałam ją odprawić, i dopiero wtedy dowiedziałam się, że ta koza ciągle czytywała » pouczające książki«. Za to teraz mam słu
żącą, która, och, kłamie jak z nut! Kłamie co drugie słowo i kradnie kawę; ale trzeba je często zmieniać, wtedy są lepsze. Inna sprawa — mężczyźni: są to najwszeteczniejsze i najgłupsze istoty na świecie, a co gorsza, nie można ich zmieniać tak często jak służbę. Chodzi im o to samo, o co chodziło nihilistom: żeby nie dawać utrzymania rodzinie; ale to się im nie uda, wszystko będzie tak, jak my chcemy".
Na niczym się nie zna gruntownie albo raczej zna się tylko na genealogiach i mistrzowsko śledzi, która ze znanych osób gdzie mieszka i z kim utrzymuje poufne stosunki. Uważa siebie za pobożną i interesuje się szerzeniem prawosławia wśród obcych. Merrekiul nadzwyczajnie się nadaje do takiej akcji: jest tu świątynia prawosławna, „ma lutka jak zabaweczka", i dużo Finów, Estończyków, którzy zgoła nie mają prawdziwych pojęć o wierze. Nawracanie ich może być nader owocne.
Dawniej była tutaj jedynie luterańska kaplica, zbudowana w lesie. Dotychczas stoi w miejscu. Nazywa się ją Waldkapelle. Cała z bierwion, kryta gontami; są w niej organy i krucyfiks, a na wieżyczce niewielki dzwon. Ani wewnątrz, ani zewnątrz nie ma żadnych kosztownych ruchomości. Przed kaplicą — wygracowany placyk, pośrodku którego się wznosi skromna kolumienka. Jest to pomnik Hunta; dookoła, pod wielkimi wspaniałymi
sosnami, stoją ławki, na których lubią siadywać miłośnicy poetycznej ciszy. Bardzo miło jest tu czytać i korzystają z tego nieliczni amatorzy lektury, których niedobitki jeszcze gdzieniegdzie istnieją. Dobrze też byłoby tu grać w krokieta, lecz jest to zabronione. Na dróżkach wiodących do kaplicy są słupki z napisami: „uprasza się nie grać w krokieta przy kaplicy". Zdaniem Niemców, dom modlitwy powinien być daleko od zgiełku: przystoi mu cisza. Piastunki są z tego nierade i przyprowadzają tutaj generalskie dzieci, które celnie kopią nogami pomnik byłego właściciela Merrekiulu i silą się zerwać otaczające cokół łańcuchy. Ludzie o burzliwych instynktach nie uznają tego miejsca za wesołe; lecz wielu powiada, że tutaj czuje potrzebę modlitwy.
Przed dwudziestu czy więcej laty przybył tu z Petersburga, wskutek specjalnych okoliczności, pop Aleksander Gumilewski. Był to człowiek młody, żarliwy i miękkiego serca, miłujący dobro, ale nie grzeszący nadmiarem wytrwałości i konsekwencji. Rozwinął działalność kaznodziejską i tak go poniosło to drobne powodzenie, iż uznał siebie za Bossueta i zapomniał o Askoczeńskim, który podówczas działał w duchu i z mocą dzisiejszego Mieszczerskiego. Za to nieoględny biedak został przeniesiony z Petersburga do Narwy, gdzie się wszystko okropnie nie podobało i jemu, i jego domownikom.
Ludzie uważali jednak, że i tak wyszedł stosunkowo obronną ręką i że mógł był oberwać znacznie gorzej; ale metropolita Izydor nie lubił nikomu marnować życia.
Wina zaś Gumilewskiego polegała na tym, że „dał się porwać duchowi chrześcijanina" i w ogóle był ideowo pokrewny archimandrycie Teodorowi Buchariewowi, który wciąż pragnął pogodzić „prawosławie ze współczesnością", a osiągnął tyle tylko, że jęto go nazywać „enlant terrible prawosławia". Askoczeński, niczym starożytny kapłan, „zarżnął" go i „chłonął krwi jego zapach". Lecz archimandryta Buchariew był mądrzejszy i silniejszego charakteru niż Gumilewski, a przy tym był on samotny w czasie, kiedy Askoczeński wbił mu w pierś swój nóż ofiarniczy i „z zakrwawioną paszczą biegał ścieżkami". Samotność — to dla szermierza wielka dogodność !
W Narwie musiał Gumilewski dużo znieść i od swoich, i od obcych; nade wszystko zaś — nie miał tu przed kim wygłaszać swoich expromptu. Publiczność rosyjska w Narwie nie jest do tego zaprawiona, przeto żądny czynu, młody, naprawdę zacny człowiek poczuł się pozbawionym najdroższego i najmilszego zajęcia; wziął się tedy do innych prac, ale wkrótce je porzucił. W Merrekiulu spotkał znajome petersburskie generałowe i umyślił pobudować tu przy ich pomocy „małą lecz ładniutką cerkiew prawosławną".
W niej dobry duszpasterz spodziewał się ponownie „otworzyć usta swoje", ponieważ mógł mniemać, że bałwoofiarniczy Askoczeński ma na kogo się ciskać w Petersburgu i że słów wypowiadanych za Narwą — nie usłyszy. Można będzie mówić rzeczy najśmielsze, jak na przykład, że wszyscy ludzie na świecie mają jednego wspólnego Ojca; że żadna narodowość nie ma prawa ni podstaw do poniżania i krzywdzenia ludzi innej narodowości; że nie można się modlić o pokój, skoro się nie uważa życia w zgodzie ze wszystkimi narodami za obowiązek i powinność wobec Boga itd., itd. Wszystko to Gumilewski lubił rozwijać w petersburskiej parafii rożdiestwienskiej i chciał głosić to generałowym w Merrekiulu, co by też było wcale na dobie. Miejsce pod cerkiew rosyjską w Merrekiulu wybrano „z rosyjskiego punktu widzenia". Cerkwi nie chciano kryć jak Waldkapelle, przeciwnie, uważano, że trzeba „wysunąć ją na widok". Toteż zbudowano ją przy gościńcu, którym ludzie jeżdżą do Narwy na targ oraz do rzeźni, gdzie się szlachtuje zwierzęta na mięso. Cerkiew powinna rzucać się wszystkim w oczy: może dzięki temu do skarbonki kapnie coś niecoś od przechodniów i przejezdnych (co się wszakże nie potwierdziło, ale może tylko dlatego, że Finowie są bardzo wyrachowani i skąpi). Wyglądem zewnętrznym cerkiew rosyjska również prześcignęła Waldkapelle. Ta wprawdzie ujmuje
swoją Gemütlichkeit, lecz brak jej wszelkiej świetności i nie ma w niej nawet co ukraść. Naszą cerkiew pokryto białą blachą i wyzłocono na krawędziach. „Złoto zagrało w słońcu", a w nocy złodziej wyciągnął zuchwałą dłoń do ołtarza i sprzątnął niektóre kosztowności, co mu wpadły w ręce. Następnie powtórzyło się to jeszcze raz, a kazanie — w duchu zamierzonym przez Gumilewskiego — w tej „małej, lecz ładniutkiej" cerkwi nie odbyło się. Gumilewski, który żywił nadzieję, że posteruje nowym korabiem na własny sposób, musiał tego zaniechać. Pożałowano go i odwołano do Petersburga, do cerkwi szpitalnej, by „udzielał wiatyków umierającym", którym mógł mówić, co mu się podobało, oni zaś mogli się dowiedzieć o pożytku jego nauk dopiero w przyszłym żywocie. O kazania w Merrekiulu już się nie troszczono. Cerkiew merrekiulska została przyłączona do soboru w Narwie, skąd do dziś dnia przyjeżdżają tutaj pop i diakon, odprawiają w sobotę nieszpory i nabożeństwo wieczorne, a w niedzielę jutrznię, po czym odjeżdżają do Narwy.
Kazań się nie prawi, a jednak kłopotów jest dużo, i na to wszystko ktytorska kasa malutkiej cerkwi musi łożyć sporą sumę. Zdawało się, iż dochód jest szczupły dlatego, że mało kto bywa na nabożeństwie wieczornym, ponieważ w tym czasie ludzie chodzą spacerować i słuchać muzyki. Wystarano się
więc o to, żeby przed świętem muzyka nie grywała na Wizie; cóż, Niemcom zaszkodziło to wprawdzie, ale cerkwi nie pomogło: ludzie spacerują i bez muzyki. Spróbowano zaimponować okazałością i urządzono procesje ze świątyni na Matkę Boską Kazańską oraz na Spasa. Wywarło to wrażenie, jako że ludność miejscowa nie widziała jeszcze takich ceremonii religijnych; aliści nie wyjaśniono Estończykom znaczenia tych procesji, i ci do dziś dnia zwą je także „spacerem". Noszenie lśniących w słońcu rzeczy ze świątyni rosyjskiej uczyniło tylko cerkiew przedmiotem uwagi złodziejów, którzy wciąż myślą, że jest tam „huk pieniędzy".
Zaszła konieczność wynajęcia stałego stróża na cały rok; ale i przy stróżu złodzieje też się zakradali. Aby ratować kuszące ich bogactwo, część kosztowności jęto wywozić na zimę do soboru w Narwie, a część do starosty, co również było ryzykowne i nie całkiem legalne. Lecz najbardziej uderza po kalecie „dowóz duchownych" na każde nabożeństwo. Aby więc tego uniknąć, uznano za konieczne wybudować w Merrekiulu letnią p op ó w k ę.
Przedsięwzięcie tego rodzaju wskazuje, że się sprawy za Narwą potoczyły zgoła nie w tym kierunku, który przewidywał Katkow; poniżej dowiedziemy tego jeszcze dosadniej.
Budowa letniej popówki w Merrekiulu związana była z trudnościami: kto wie, może własna zwierzchność duchowna uzna to za zbędne i odmówi zezwolenia; ale można zbudować szkołę tak, żeby była ona nie tyle szkołą, co popówką i stróżówką. Tak też zrobiono. Wzniesiono dom, pojemności niemniejszej niż świątynia, pokryto go blachą; ba, zagrodzono tu dróżkę, by ani konni, ani piesi nie przeszkadzali robić, co należy, i powzięto następujące postanowienie: zgodzić do tej rosyjskiej szkoły takiego nauczyciela, który by za samą tylko płacę nauczycielską był także stróżem cerkiewnym, a w lecie ponadto dzwonnikiem, który by zamiatał cerkiew i był na posyłkach u diakona, popów i starosty...
Wyrażano chęć znalezienia takiego nauczyciela dla rosyjskiej szkoły w Merrekiulu; miało to zarazem spowodować znaczne oszczędności i zawstydzić Finów; aliści zanim się to udało, na „zgromadzenie parafian" przyszedł rzeźnik Wołkow, który oświadczył nader niegrzecznie i nieuprzejmie, iż rzekomo przy budowie domu pod popówkę merrekiulską odwieczny nasz wróg, szatan, zwiódł budowniczego do tego stopnia, że ten przestał jasno rozróżniać swoje pieniądze od cerkiewnych; krótko mówiąc, padło znajome słowo „złodziej" i... rozpoczęła się sprawa o zniewagę...
Lecz i tu znowu nie sprzeniewierzyliśmy się swej naturze i swym obyczajom.
Ale to jeszcze rzecz prowincjonalnych tubylców: przyjezdne generałowe zdziałały dla progagandy daleko więcej.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
APOTEOZA
Mieszkańcy pobrzeża Zatoki Fińskiej są wprawdzie zabobonni, lecz zabobonność ich jest innego rodzaju niźli zabobonność prawdziwego „lądowego" Rosjanina. Tutejsi ludzie odczuwają wielkie braki. My, na przykład, mamy zbożnych opętańców i pomyleńców, tutejsi zaś nie mają, a nawet poczytywaliby takie okazy za filutów lub durniów. Stąd zupełnie odmienny stosunek do ludzi, i to, co myśmy gotowi poczytać za świętość, tutaj może człowieka narazić na wyrzucenie z domu. W Merrekiulu, odkąd miejscowość ta słynie w świecie, nigdy nie było świętych; wszelako nasze panie znalazły tu i rozsławiły wielce niepospolitego męża.
Człowieka, o którym będzie teraz mowa, znano tutaj od dnia jego narodzin. Obecnie miał około sześćdziesięciu sześciu czy siedmiu lat. Imię jego: Jefim Dmitrijewicz, nazwisko: Wołkow. Tu się urodził i tu również, w Merrekiulu, zmarł pod koniec letniego sezonu roku. Całe życie rozpijał się i opowiadał o sobie i innych różne androny. Z tego powodu zażywał reputacji człowieka „niepoważ
nego". Miejscowa ludność miała go za bajbardzo i nadawała mu arcyniepochlebne przezwiska.
O jego przeszłości słyszałem, co następuje. Do dwudziestego roku życia siedział krewnym na karku i wcale nie chciał pracować; zrobili go pastuchem — pogubił czy przepił owce; postawili go przed baronem — ten, prawem właściciela ordynacji, ukarał go i zostawił przy dworze. Jefim zaskarbił sobie względy ochmistrza, któremu zdołał się przypochlebić, i rychło posiadł sztukę niepostrzeżonego zabierania i wieszania z powrotem kluczy od piwnic barona. Tutaj Jefim — albo, jak go nazywali Estończycy, „Mifim" — zakosztował wielu drogich win. Oddawał się temu zajęciu z wielkim smakiem: spędzał całe noce w piwnicach, a z rana wychodził dolawszy do nadpitych butelek, co mógł. Został przyłapany na gorącym uczynku i oddany do wojska; jednakże tu „udał szaleńca", wybornie „utrzymał się w roli wariata" podczas badań psychiatrycznych i przybył do Narwy. Stawszy się człowiekiem wolnym, Mifim najpierw służył w jednej miejscowej instytucji w charakterze „wykidajły", ale zachował się dwuznacznie i pewien australijski „captain" poturbował go tak, iż zaczął kwękać i już nie mógł służyć za wykidajłę. Wówczas jął chodzić po mieście i żyć z ludzkiego miłosierdzia.
Gdy powstała w Merrekiulu prawosławna cerkiew, Mifim zdecydował się korzystać tu
z „przywileju żebractwa" i „przeniósł się na letnisko". Zrazu obsługiwał całą linię: odwiedzał letników w Hungerburgu, Szmecku i Merrekiulu; zawierał znajomości, zjednywał sobie współczujące dusze podając się za bohatera spod Plewny. Czepiał się wszystkich bez wyboru, i ludzie miększego serca dawali mu dwudziestki i dziesiątki, które nieodmiennie niezwłocznie przepijał. Garderobę miał zawsze jak najbardziej nędzarską: zawsze był półbosy, bez bielizny i w łachmanach. Nie cenił reputacji skromnego żebraka, pozostawiając to innemu rosyjskiemu specjaliście, Sierioży. Jefim zaś, przeciwnie, popisywał się swą czelnością i lubił poczynać sobie „odpowiednio do danego człowieka". Młodym ludziom proponował usługi w zakresie nawiązywania przelotnych znajomości; innym dostarczał informacji, jeszcze innym wróżył i „przepowiadał przyszłość". Oprócz tego Mifim leczył bydło od uroku; niebawem wszakże gruchnęła pogłoska, że przed kuracją zwierzęcia sam na nie podobno rzuca urok. Z tego powodu Mifimowi wydarzyła się w lesie przygoda, po której okulał i przeniósł się do Szmecka. Tu za sześć rubli rocznie wynajął od kowala Karola Szmecke rozwaloną łaźnię, zamieszkał w niej cicho i „w spokoju kaszlał sobie"... Lecz skoro tylko Bóg pomógł mu wydobrzeć, Mifim natychmiast znowu stał się człowiekiem pożytecznym i zaczął wskazywać chłopom, gdzie ma
ją szukać koni, które zeszły z pastwiska. Koń zbłądzi gdzieś i niesposób go znaleźć, a Mifim powróży i mówi:
— Widzę go: jest tam!
Prowadzi właścicieli przez las na moczary i pokazuje, gdzie jest ich zaginiona szkapina; istotnie „siedzi" w topieli i czeka, aż ją wyciągną.
Wydobędą szkapinę, a Mifimkowi dadzą za gusła. Dochód z tego źródła byłby wystarczył; atoli chłopi powzięli podejrzenie, że Mifim działa nierzetelnie: że najpierw sam wpędza konia w błoto, potem zaś przychodzi zgaduje. Nie tylko więc przestali mu dawać obiecane znaleźne, lecz zagrozili pobiciem. Przed czterema laty, kiedy Mifim mieszkał w Szmecku u kowala Karola Iwanowicza, podejrzenia przybrały na sile. Kowal miał wuwermanowską (białą) klacz z niezwykle gęstym, puszystym ogonem. Zwała się Talka. Klaczka była dobrze wypasiona, zgrabna i zuchowatego temperamentu. Chodziła z rana, po rosie, między krzakami w pobliżu domu, wraz z innym konikiem, z którym się bardzo przyjaźniła. Aż tu raptem, kiedy się rozwidniło i ludzie wstali, rudy konik chodził w zaroślach, wuwermanowskiej zaś Talki nie było.
Skraść jej nikt nie mógł — byłoby to zbyt wielkie zuchwalstwo; sama uciec nie mogła, gdyż oba konie się przyjaźniły... Najbardziej wyglądało na to, że Talkę ktoś pogonił.
Ale dokąd? I gdzie ją teraz trzyma?
Mifim podjął się odgadnąć, gdzie jest klaczka, i zażądał za to trzech rubli; jednak pieniędzy mu nie dali, tylko poszli w leśną głuszę, w której przed paru dniami ktoś spotkał Mifima — no i znaleźli tu Talkę zatopioną po szyję w trzęsawisku... Zwierzę było już u kresu sił, głowę miało oblepioną komarami, oczy zapłynięte od ukąszeń; wszelako biedna Talka dyszała jeszcze i słysząc znajome głosy ludzi odpowiedziała rżeniem. Położyli deski i wyciągnęli konia; a Mifim wiedział, że mu to czymś grozi, i zrobił dywersję: wyniósł się od kowala i nadał swej działalności inny kierunek.
Dotychczas trzymał się „linii wojskowej" i opowiadał o sobie w sekrecie, że się wskutek pewnej osobliwej sprawy stał czymś w rodzaju francuskiej „żelaznej maski" czy bizantyjskiego „Wylezariusza", natomiast po przygodzie z Talką począł nabożnie wzdychać, żegnać się i półszeptem pytać: „Przepraszam bardzo, co gazety piszą obecnie o ojcu Janie i gdzie teraz przebywa arcypasterz armii, Fłotow?"
Szczególnie musiał zawsze wiedzieć, „gdzie jest arcypasterz Fłotow". Ukrywał jednak, po co mu ta wiadomość.
— Ot, potrzebny mi on zaledwie na jedną chwileczkę, żeby spojrzał na mnie i żebym mógł powiedzieć mu zaledwie jedno słowo, a wtedy świat by zobaczył, żem nie Jefim, ale być może — Eter.
Moja znajoma generałowa spowodowała, że w pewien czas potem Mifim miał możność zaliczyć się do „personelu cerkiewnego".
Gdy za generałową wszedł do cerkwi jej pies, a później to samo się powtórzyło raz jeszcze, Mifimek zaproponował staroście swe usługi: gotów jest stać przy drzwiach i „nie wpuszczać psów jaśnie państwa", starosta zaś niech mu za to płaci pół rubla miesięcznie.
Propozycję przyjęto, Mifim przyszedł z witką, nasampierw odpędził od świątyni trzy stare żebraczki i stanął przy drzwiach. W ten sposób zagarnął dla siebie „przywilej żebractwa".
Odtąd jął poczytywać siebie za „członka personelu" i świadczyć parafii wielkie usługi.
Panuje tu taki zwyczaj, że gdy duchowni zamierzają iść święcić domy, posyłają przedtem do letników „zwiadowcę", żeby się nie narazić na odmowę i wiedzieć zawczasu, kto ich przyjmie, a kto nie przyjmie.
Mifim „wyruszył na zwiady", powędrował, dotarł do mojej generałowej i tu tak się rozzuchwalił, iż wyznał jej, że jest rzekomo prawosławnym księdzem, którego dotknęło okrutne nieszczęście za to, iż pod przymusem udzielił ponoć bezprawnego ślubu.
Słysząc o tym ślubie generałowa aż jęknęła. To, czego się dowiedziała, nikomu jeszcze nie było wiadome.
Generałowa dusiła się od sprzecznych uczuć, które wzbudziło w niej to odkrycie.
I strach, i radość, i ciekawość... wszystko razem odurzyło ją kompletnie; aby więc zrobić cokolwiek, rzuciła się do Mifimka z uniesionymi dłońmi i zawołała:
— Ojczulku, pobłogosław mnie!
Mifim potrafił ją pobłogosławić, ona zaś ucałowała jego rękę.
By nie pozostawać sam na sam z takim odkryciem, jedna generałowa zwierzyła swój sekret drugiej, i panie się dowiedziały, że Mifim jest przedziwnym „kapłanem od ślubów". Taki człowiek musi mieć dar pomagania. A trudnych zagadnień małżeńskich jest wiele.
Druga generałowa ma trzy dorosłe córki i żadna z nich nie wychodzi za mąż, ponieważ wszyscy mężczyźni są „łajdakami" i „nie chcą się żenić".
Inna znowu doszła do wniosku, że błogosławieństwo Mifima może się im przydać; atoli Mifim dał dowód oględności i nie zechciał pobłogosławić panien w domu, przy służbie, tylko kazał je zaprowadzić do lasu, pod stogi siana, przy stogach pobłogosławił je i dał im ręce do ucałowania.
I cóż? Zaraz następnej zimy jedna z tych generałówien niespodzianie wyszła za mąż! Liczba tych, co chciały całować rękę Mifimka, wzrosła po tym fakcie; przyprowadzano mu panny, a on je błogosławił.
Lecz kiedyś Estończycy podpatrzyli zza stogów jedną z takich scen błogosławieństwa
w lesie, nie zrozumieli, co to panie robią z Mifimkiem, i jęli opowiadać:
— Tamy szegnajo się przet jim i sałujo mu rędze, a on toi i mieje sie to jich.«
Pobłogosławiwszy panie w ubiegłym sezonie, Mifim w ostatnich dniach sierpnia roku udał się do loszku kupca Zwonkowa, popił sobie „do woli", chrząknął parę razy i przeniósł się do wieczności...
Jednej osobie, ciekawie obserwującej praktyki duchowne Mifimka, wydawało się, że nie tylko błogosławi on panie oraz ich córki, którym „Bóg długo nie zsyłał losu", ale że podobno spowiadał je również przy stogach i w barciach; lecz sam Mifim przeczył temu energicznie, i wierzę jego zaprzeczeniom. Był to człowiek odważny a nawet zuchwały, ale ostrożny i roztropny: podawać się za tajemniczego kapłana „z czasów Lorisa" i udzielać błogosławieństw — owszem, mógł to robić, i twierdzę stanowczo, że robił, uważając to za rzecz błahą, ponieważ „nikomu nie odbierał chleba"; zupełnie co innego spowiedź: to mogło zaszkodzić Mifimowi. Słowem, jakkolwiek się o tym mówiło, jestem przekonany, że to nieprawda. Natomiast zdaje się nie ulegać wątpliwości, że Mifim oddawał paniom inne usługi, sprzyjające ich widokom.
Przypominam sobie jeszcze jedną generało
wą: dużą, dorodną, również południowej rasy, o bezgranicznie miłującym macierzyńskim sercu i nieposkromionej wyobraźni. Córka jej „więdła", matka zaś upatrywała w tym winę zięcia, dosyć jeszcze młodego i jak się zdaje bardzo przyzwoitego człowieka.
— Niech pan sobie wystawi — mówiła: — dopiero cztery lata temu poślubił moją córkę, a już ją zaniedbuje.
Odparłem, że czasem może to i lepiej. Generałowa się żachnęła.
— O, nie, za pozwoleniem! — zawołała. — Jeżeli pan powtarza to za Tołstojem, no to zgoda; ale nie powinien on zabierać głosu w imieniu wszystkich kobiet. Może i są takie,
o jakich on mówi, ale w tym celu należałoby wynaturzać je od dziecka w pewien szczególny sposób. A moja córka, jak pan widzi, jest żywą i pełną życia kobietą, nie zaś zwolenniczką Tołstoja. O, nie jest zwolenniczką Tołstoja! Nie, nie, nie, nie jest jego zwolenniczką! Zaniedbywać jej nie wolno, bo więdnie. Pan widzi, jaka ona!... Sama nie rozumie, co się z nią dzieje, ale była jak ten kwiatuszek!... Ja to rozumiem, ale cóż mogę zrobić? Nic! Mąż nie zwraca na nią uwagi, i basta!
I kwita! Takich niegodziwców jest teraz sporo. Podobno teraz nawet w przyrodzie szerzy się coś takiego, że niby nic nie potrzeba; zjawił się taki gatunek mężczyzn, co chodzą w bluzeczkach, tupią nóżkami i sapią... Wtedy widać od razu; ale przecież człowieka, który
się ubiera jak wszyscy, niesposób przejrzeć z góry! Nieprawdaż?
— Tak.
— A jacyś tam uczeni twierdzą, że będzie jeszcze gorzej. Wkrótce wykształceni mężczyźni wcale nie będą mieli dzieci. Przemęczenie. Coś okropnego! Rozumie pan? Przez cały tydzień siedzi w Petersburgu, a my tutaj, i niczego nie doświadcza, a w sobotę przyjeżdża tutaj i wiezie z sobą w kieszeni, jołop jeden, nową książkę... Co za bałwaństwo! Tacy nie powinni się żenić. Jedna moja znajoma miała kolejno kilku uczonych mężów i wszyscy byli do niczego, a teraz wyszła za Kozaka i powiada: „Wierząjcie, prawdziwymi mężami są tylko Kozacy! Niech wszyscy o tym wiedzą!" Ja jej wierzę, bo Kozak — to dziczek, jeszcze nie uległ przemęczeniu w szkole i zawsze jada proste potrawy; żołądek jego trawi wszystko, chociażby, Panie Boże przebacz, łojową świecę; zawsze na koniu, w ruchu — i chce mu się żyć, toteż ceni obecność kobiety... A ci rozpustnicy jadą po biurze do kabaretów i wybałuszają oczy na Hiszpanki i Cyganki... Ale wtedy po cóż żona?
Generałowa uderzyła się obiema dłońmi po fiszbinach gorsetu i powtórzyła:
— Zapominają, panie, że młoda żona chce żyć! Rozumie pan: ona ma prawo! Tak; cokolwiek by mówił wasz Tołstoj, ona ma to prawo. I dlatego, kiedy mój zięć wyjmuje
z kieszeni tom Zoli albo Bourgeta, ledwie się mogę powstrzymać, by nie zajechać go w papę. Dureń i szubrawiec! Nie bój się, przy Cygankach nie czyta, a przy żonie będzie czytał! Świnia!... Robi to jedynie po to, żeby nie zostać w cztery oczy z sumieniem. A wskutek tego bladość, wskutek tego apatia i niedokrwistość, i zmniejszone, zupełnie unicestwione zainteresowanie życiem... Trzeba z tym skończyć! Czemu na biedne kobiety krzyczą: adultére ? Przed Tołstojem nie wymawiało się tego słowa! Jeżeli nie może być rozwodu, niechże będzie revanche.
— Proszę się mieć na baczności, może usłyszeć to córka pani.
— Chcę właśnie... Właśnie to jej mówię... Ale jest głupia... Albo może się mnie krępuje... Albo nie rozumie... nie mówi!... O, gdybyż tę myśl poddał jej człowiek... który by mógł uspokoić ją, że to nieważne... nieważne... Bo to nie jest ważne!...
I może w takich oto sprawach Mifim dopomógł komuś... Nie był surowy i mógł na wszystko zezwolić.
Przynajmniej jedną panią, która wierzyła weń i „więdła wskutek zaniedbania", Mifim natchnął determinacją, o której wspomnienie płoniło jej lica różami; jej mamusia patrzyła na nią z lubością i szeptała jej słowo Déroulede'a:
— „Nitchévo!"
Prawdopodobnie generałowe wkrótce zapomną o Mifimie i znajdą sobie innego cudotwórcę; natomiast Finowie, którzy dobrze wiedzieli, jakim to człowiekiem był ich merrekiulski Mifim, „miejo się".
r.