Leskow Mikołaj
KLASZTOR KADECKI
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Sprawiedliwi nie zatracili się u nas i nie zatracą nigdy. Nie dostrzegamy ich tylko; ale zacznijmy się rozglądać dokoła, a znajdziemy ich. W tej chwili oto przypominam sobie cały klasztor sprawiedliwych, i na dobitkę z takich czasów, kiedy to dobroć i świątobliwość bardziej niż kiedy indziej kryła się przed światłem. A zważcie, że wszyscy oni należeli nie do pospólstwa i nie do możnowładztwa, jeno do stanu służebnego, zależnego, któremu najtrudniej jest strzec rzetelności; a jednak nawet i wówczas tacy byli... Z pewnością i dzisiaj są, tylko — ma się
Zamierzone i rozpoczęte przeze mnie szkice o „trzech rosyjskich sprawiedliwych" nasunęły pewnemu czcigodnemu leciwemu człowiekowi myśl podzielenia się ze mną swymi wspomnieniami szkolnymi: są one ciekawe jako przyczynek do charakterystyki czasów, których dotyczą, tudzież bardzo cenne dla mnie jako bogate uzupełnienie mojej galerii „trzech sprawiedliwych". Ów wspominkarz chce pozostać nieznany; opowieść jego przekazały mi osoby powszechnie znane i zasługujące na szacunek. W opowiadaniu nic nie zmieniłem, nie nie dodałem: zapisałem je tylko i uporządkowałem. (Przyp. aut.)
rozumieć — trzeba poszukać. Chcę wam opowiedzieć całkiem prostą, lecz dość zajmującą historię o trzech mężach sprawiedliwych z tak zwanych „głuchych czasów". Ale jestem przekonany, że takich jak oni było bardzo dużo.
ROZDZIAŁ DRUGI
Wspomnienia moje odnoszą się do Pierwszego Korpusu Kadetów w Petersburgu, a mianowicie do tego okresu, kiedy byłem jego wychowankiem i na własne oczy widziałem owych trzech sprawiedliwych, o których opowiem tutaj. Przedtem atoli pozwolę sobie rzec słów kilka o tym korpusie w ogólności i o jego sprawach tak, jak je sobie uprzytamniam.
Korpus przed wstąpieniem na tron cesarza Pawła I był podzielony na klasy według wieku wychowanków, każda zaś klasa — na sale. W każdej sali mieszkało po dwudziestu chłopców, pod opieką guwernerów cudzoziemców, tak zwanych „opatów"; byli to Francuzi i Niemcy. Zdarzali się bodaj i Anglicy. Opaci mieli po pięć tysięcy rubli wynagrodzenia rocznie; pełniąc dyżury, po dwa tygodnie na zmianę, sypiali razem z kadetami. Pod ich dozorem kadeci przygotowywali się do lekcyj i musieli prowadzić konwersację w tym języku, jakiej narodowości był opat dyżurujący. Skutkiem tego kadeci posiadali dobrą znajomość języków obcych i tym się oczywista tłumaczy, że Pierwszy Korpus wy
dał tak znaczną ilość posłów i wyższych oficerów pełniących służbę w dyplomacji.
Kiedy cesarz Paweł objąwszy tron odwiedził po raz pierwszy korpus, natychmiast wydał rozkaz takowy: „Opatów oddalić, korpus podzielić na kompanie i do każdej wyznaczyć oficerów, jak to zwyczajnie w pułkach".«
Odtąd obniżył się poziom nauczania wszystkich przedmiotów, znajomość zaś języków całkiem zanikła. O tych odwiedzinach cesarskich krążyły w korpusie różne podania, żywe aż do tej stosunkowo późnej chwili, z którą zaczynają się moje osobiste wspomnienia o tamtejszych ludziach i porządkach.
Proszę mi wierzyć, tych zaś, co mnie znają, proszę, by zaświadczyli, że pamięć mam dobrą i umysł najzupełniej sprawny, a takoż posiadam niejakie zrozumienie czasów dzisiejszych. Nieobca mi jest nasza literatura współczesna i prąd, jaki w niej panuje: czytałem i czytam nie tylko to, co mi się podoba. Wiem też, że ludzie, o których będę mówił, nie cieszą się względami. Owe czasy zwykło się nazywać „głuchymi", która to nazwa jest słuszna; ludzi zaś tamtych, a zwłaszcza wojskowych, określa się co do jednego jako „zębołupów", co może nie całkiem jest sprawiedliwe. Byli i wówczas ludzie szlachetni, ludzie
Z „Zarysu historii Pierwszego Korpusu Kadetów", ułożonej przez Wiskowatego, widać, że stało się to stycznia r. . (Przyp. aut.)
tak wielkiego umysłu, serca, uczciwości i charakteru, że lepszych nie ma, zda się, potrzeby szukać.
Wszyscy dorośli wiedzą dziś dobrze, jak wychowywano u nas młodzież w czasach następnych, mniej „głuchych"; widzimy też na własne oczy, jak się ją wychowuje teraz. Wszystko pod słońcem ma swój czas. Różne bywają gusta. Może i jedno, i drugie jest równie dobre; ja zaś pokrótce opowiem, kto i jak nas wychowywał, to znaczy, w jaki sposób owi ludzie świecili nam przykładem, jakie rysy ich charakteru wyryliśmy w swych sercach, albowiem — jako człek ułomny — nie rozumiem wychowania bez wzoru, żywego a podniosłego. Zresztą w tej sprawie zgodni są dziś nawet najwięksi uczeni.
A zatem oto moi wychowawcy, którymi na stare lata umyśliłem się poszczycić. Przegląd zrobię wedle starszeństwa.
ROZDZIAŁ TRZECI
Pierwszy: Dyrektor generałmajor Perski (wychowanek tegoż korpusu z okresu rozkwitu szkoły). Wstąpiłem do korpusu w r. wraz z moim starszym bratem. Obydwaj byliśmy jeszcze mali. Ojciec przywiózł nas własnymi końmi z guberni chersońskiej, gdzie miał majątek darowany mu przez „mateczkę Katarzynę". Arakczejew chciał był ten majątek zabrać na osadę wojskową, aliści nasz stary narobił takiego ha
łasu i tak stanął okoniem, że dano mu spokój i daru „mateczki" "nie ruszono.
Przedstawiając nas generałowi Perskiemu, który piastował jednocześnie dwa urzędy — dyrektora i inspektora korpusu — ojciec był wielce wzruszony, ponieważ pozostawiał nas w stolicy, gdzie nie mieliśmy ani krewnych, ani znajomych — nikogo bliskiego. Powiedział o tym Perskiemu prosząc go o „względy i pieczę".
Perski wysłuchał ojca cierpliwie i spokojnie, nic mu jednak nie odrzekł, dlatego że rozmowa odbywała się w naszej obecności; toteż zwrócił się wprost do nas z tymi słowy:
— Sprawujcie się dobrze i wykonujcie zawsze rozkazy swych przełożonych. A przede wszystkim patrzcie swego nosa i nigdy nie donoście zwierzchnikom o jakichkolwiek figlach kolegów. W takich razach nikt was w tarapatach ratować nie będzie.
W ówczesnym języku kadeckim na określenie kolegi parającego się tak brzydkim rzemiosłem jak donosicielstwo czy lizusostwo istniał wyraz „liżypała": był to występek, którego kadeci nigdy płazem nie puszczali. Winowajcę traktowano z pogardą, szorstko, nawet okrutnie; przełożeni zaś nie potępiali takiego postępowania. Może te samosądy były i dobre, i złe zarazem, natomiast jest rzeczą niewątpliwą, że budziły w chłopcach poczucie honoru, z którego kadeci dawnych czasów nie bez powodu słynęli
pozostając mu wierni do śmierci na wszystkich szczeblach swej służby państwowej.
Michał Perski była to osobistość niezwykła, a przy tym mężczyzna nader okazały i elegancki. Nie wiem, czy ta elegancja leżała w jego charakterze, czy też poczytywał sobie za powinność dawać nam przykład schludności i staranności iście wojskowej. Tak dalece był ciągle zajęty nami, i wszystko, cokolwiek robił, robił dla nas, żeśmy i tę elegancję brali do siebie i starali się go ściśle naśladować. Zawsze był ubrany bardzo przepisowo, a zarazem wytwornie; zawsze nosił ówczesny trójgraniasty kapelusz pod pachą, trzymał się prosto i dziarsko, chód miał dostojny i majestatyczny, jakby odzwierciedlający nastrój jego duszy — wielkie poczucie obowiązku służbowego, wolne jednak od służalczości.
Pilnował nas nieodstępnie, nie opuszczając murów korpusu. Nie pamiętano wypadku, żeby Perski gdzieś wyszedł, toteż razu jednego, kiedy go zobaczono z ordynansem na mieście, cały korpus był tym poruszony, i wszyscy kadeci podawali sobie z ust do ust wiadomość nie do wiary, że Perski przeszedł ulicą!
Co prawda, nie miał czasu na spacery — w jednej osobie dyrektor i inspektor, musiał jako ten drugi bezwarunkowo cztery razy dziennie obejść wszystkie klasy. Mieliśmy co dzień cztery lekcje z przerwami i Perski bezwarunkowo bywał na każ
dej lekcji. Przychodził, siadał na chwilę albo przysłuchiwał się stojąc i szedł do następnej klasy. Ani jedna lekcja nie mogła się odbyć bez niego. Towarzyszył mu zaś zawsze ordynans Ananiew, podoficer i muzykant, mężczyzna również postawny i rosły, otwierający przed nim drzwi.
Perski troszczył się wyłącznie o sprawy nauki, nie wglądając w musztrę i kary za wykroczenia przeciwko dyscyplinie: kar nie cierpiał, nie znosił. Jeden tylko miał sposób karania: koniuszczkiem serdecznego palca dotykał z lekka czoła kadeta leniwego lub opieszałego, jakby go chciał odepchnąć od siebie, i mówił swym głosem dźwięcznym, dobitnym:
— Zły to kadet, zły!...
Była to gorzka i pamiętna nauczka. Kadet, który zasłużył sobie na taką naganę, dokładał potem wszelkich starań, by się poprawić i „ucieszyć Michała Stiepanowicza".
Należy zaznaczyć, że Perski był starym kawalerem żywiliśmy przekonanie, że nie ożenił się takoż z naszej przyczyny. Mówiono, że bał się obarczyć rodziną, by nie osłabić swej troskliwości o nas. Warto też w tym miejscu dodać, że, jak się zdaje, mniemanie to było słuszne. W każdym bądź razie ci, co go znali bliżej, mówili, że na wszelkie pytania, żartobliwe czy nieżartobliwe w kwestii żeniaczki, zwykł był odpowiadać:
— Opatrzność powierzyła mi tyle dzieci cudzych, że nie mam czasu myśleć o własnych.
I rzecz prosta nie był to frazes w jego prawdomównych ustach.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Żył zupełnie jak mnich. Trudno o bardziej surowy i ascetyczny tryb życia w świecie. Nie mówię już, że nigdy nie bywał u nikogo w gościnie ani w teatrze, ani też w klubie, ale i u siebie też nigdy nikogo nie przyjmował. Załatwić z nim jakąś sprawę urzędową każdy mógł bardzo szybko i bez ceregieli, ale tylko w gabinecie w godzinach przyjęć, nigdy zaś w jego mieszkaniu prywatnym. Tam nikt obcy nie bywał. Zresztą, jak mówiono — a pogłoskę tę puścił zapewne Ananiew — mieszkanko Perskiego nie było przystosowane do przyjęć — odznaczało się niezwykłą prostotą.
Jedynym jego służącym był wzmiankowany Ananiew, ordynans i muzykant, który nie odstępował na krok swego generała. Jako się rzekło, towarzyszył mu podczas codziennych oglądów klas, sypialni, jadalni tudzież oddziału przedszkolnego, gdzie pod opieką — już nie oficerów, lecz bon — wychowywali się malcy w wieku od lat czterech ów Ananiew usługiwał Perskiemu, szczotkował mu doskonale buty i mundur, na którym nie było nigdy najmniejszego pyłku, przynosił mu
w menażkach obiad, nie z jakiejś tam wyborowej restauracji, lecz ze wspólnej kuchni kadeckiej. Tu nasi kuchtowie gotowali też obiady dla oficerów bezżennych — a mieliśmy ich w naszym klasztorze dużo, naśladowali widocznie przykład swego zwierzchnika. Perski jadał takie właśnie obiady i płacił za nie szafarzowi taką samą jak inni skromną kwotę.
Rzecz zrozumiała, że gdy się tak nałaził cały dzień po korpusie, a zwłaszcza po klasach, w których bywał nie od parady — jako człowiek gruntownie wykształcony, przysłuchiwał się pilnie wykładom — to wracał do siebie zmęczony. Ale nie pozwalał sobie na odpoczynek. Zjadał swój oficerski obiad, sutszy od kadeckiego tylko o jedno dodatkowe danie, i natychmiast zasiadał do przeglądania dzienników klasowych i stopni, jakie tego dnia otrzymali wszyscy pytani uczniowie powierzonego mu wielkiego zakładu wychowawczego. Dzięki temu poznawał swych wychowanków, śledził ich postępy, baczył, by jakieś przygodne zaniedbanie się nie przeszło w nałóg lenistwa. Każdego kadeta, który dostał stopień niedostateczny, dręczył niepokój, że nazajutrz Perski bezwarunkowo wywoła go, muśnie w czoło swym klasycznie pięknym palcem i powie:
— Zły to kadet!
Straszne to było, straszniejsze bodaj niźli chłosta, którą stosowano u nas, lecz nie za
brak postępów w nauce, jeno za musztrę i niekarność. W tę zaś dziedzinę, jako się rzekło, Perski nie wglądał, dlatego zapewne, że tu nie podobna było, wedle ówczesnych zwyczajów, obejść się bez rózeg, bicie zaś bez wątpienia przeciwne było jego naturze.
Chłostali dowódcy kompanij, największe zaś zamiłowanie do tej czynności miał Oreus, dowódca pierwszej kompanii.
Wieczory spędzał Perski przy pracy inspektorskiej, układając i sprawdzając rozkłady lekcji, badając, czy uczniowie dadzą sobie radę z programem szkolnym, który jeszcze pozostał do przerobienia. Zaczem dużo czytał zasilając się obfitą lekturą, tę zaś ułatwiała mu gruntowna znajomość języków: francuskiego, niemieckiego i angielskiego. Tym sposobem stale się w nich ćwiczył i nie wychodził z wprawy. Szedł spać nieco później niż my, by z rana wstać nieco wcześniej od nas.
Tak z dnia na dzień przez wiele lat upływało życie tego zacnego męża, którego polecam uwzględnić i zaliczyć w poczet trzech sprawiedliwców rosyjskich żył i umarł jako człowiek uczciwy, bez zmazy i skazy. Ale prosta uczciwość, acz nieposzlakowana, uczciwość, jaką się niewielu pochlubić może, to jeszcze nie wszystko. Perski odznaczał się cnotą i dzielnością, którą my, chłopcy, uważaliśmy za swoją, czyli za kadecką, albowiem Michał Perski był wychowankiem naszego
korpusu i skutkiem tego stał się dla nas uosobieniem ducha i tradycji kadeckich w ogóle.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Zbiegiem niejakich okoliczności jako młodzieniaszkowie jeszcze uczestniczyliśmy w pewnej chwili w wypadkach buntu dekabrystów. Jak wiadomo, fasada naszego korpusu wychodziła na Newę, na wprost dzisiejszego placu Isaakowskiego. Od frontu mianowicie mieściła się wówczas tak zwana kompania rezerwowa, a ja byłem w tej właśnie kompanii: z okien widzieliśmy wszystko jak na dłoni.
Kto się rozeznaje w planie miasta, ten mnie zrozumie; kto nie — temu nie ma co tłumaczyć. Było tak, jak mówię.
Wtedy jeszcze prosto z wyspy prowadził na plac most, który właśnie zwano Isaakowskim. Widzieliśmy na placu ogromną nawałę ludu i zbuntowanego wojska; był tam batalion pułku moskiewskiego oraz dwie kompanie marynarzy gwardii. Po godzinie szóstej wieczorem rozpoczęto ogień z sześciu dział, ustawionych naprzeciw Admiralicji a wymierzonych w Senat. Na placu jęli padać ranni i kilkunastu z nich zaczęło się przez Newę przedostawać na nasz brzeg, idąc lub czołgając się po lodzie. W ten sposób może szesnastu ludzi weszło do bramy korpusu i przycupnęło, gdzie się dało: jedni pod murem,
drudzy na schodach wiodących do izb służebniczych.
Jeśli mnie pamięć nie zawodzi, wszystko to byli żołnierze zbuntowanego batalionu pułku moskiewskiego.
Dowiedziawszy się o tym, a i widząc rannych, kadeci samorzutnie, jak na komendę, na nic niebaczni, zbiegli na dół i pomogli im ułożyć się jak najwygodniej. Właściwie to chcieli przenieść ich na swoje łóżka; nie pamiętam, czemu się tak nie stało, aczkolwiek inni powiadają, że właśnie tak było. Nie twierdzę tego i kruszyć o to kopii nie będę. Może przenieśli rannych do budynku służebniczego, pokładli na łóżkach żołnierskich, no i tu zabrali się do opatrywania ich i felczerowania. A że nie widzieli w tym nic złego ani zdrożnego, nie kryli się ze swym postępowaniem, którego ostatecznie zataić było niesposób. Zaraz też, nałożywszy, jak umieli, opatrunki, zawiadomili o tym dyrektora Perskiego. Wobec tego zaś, że buntownicy cały dzień nic w ustach nie mieli, kadeci postanowili ich nakarmić. W tym celu, kiedy się uszeregowali do kolacji, zrobili tak zwany „przekaz", czyli jeden drugiemu zaczął podawać szeptem: „Pierogów nie jeść — dla rannych... Pierogów nie jeść — dla ran
Kadeci późniejszych roczników utrzymują, że nazwa „przekaz" nie była już im znana. Co do mnie, pozostawiam ją tak, jak jej użył ów stary kadetopowiadacz. (Przyp. aut.)
nych". Tego rodzaju „przekaz" był zwykłym sposobem porozumienia się, kiedy chodziło
o zaopatrzenie kolegów siedzących w kozie, „o chlebie i wodzie".
Rozpoczynali ów „przekaz", przed obiadem lub kolacją, najstarsi kadecigrenadierzy, świadomi zawsze wszystkich tajemnic korpusu a mający zachowanie u młodszych —
i tak od jednego do drugiego, wzdłuż całego frontu, „szedł rozkaz", szeptany zawsze w słowach najbardziej zwięzłych, na przykład:
— Pierogów nie jeść — są aresztowani.
Jeżeli w jadłospisie tego dnia nie było pierogów, „przekaz" dotyczył kotletów i aczkolwiek schować i wynieść z jadalni kotlety było sztuką znacznie trudniejszą, umieliśmy jej dokonać sprawnie i niepostrzeżenie. Prawdę mówiąc, nasi przełożeni znali te nasze obyczaje i wiedzieli, że w takich razach duch w nas wstępuje po chłopięcemu niezłomny, patrzyli jednak na to przez palce. „A niech tam! — mówili sobie. — Nie chcą jeść, wolą zabrać. Niech zabierają". Wykroczenia w tym się nie dopatrywali, i zupełnie słusznie. Bo to drobne pogwałcenie przepisów służyło wielkiej sprawie: kształciło w nas poczucie koleżeństwa, pomocy wzajemnej i współczucia, które to czynniki przydają ciepła i żywotności każdemu środowisku; gdy ich zabraknie, człowiek staje się zimnym egoistą,
niezdolnym do żadnego czynu, wymagającego poświęcenia i dzielności.
Tak też było i owego wieczora, brzemiennego w następstwa dla niejednego z nas, kiedyśmy to własnymi chustkami obandażowali rannych buntowników. Od grenadierów wyszedł „przekaz":
— Pierogów nie jeść: dla rannych.
I „przekaz" ten wykonaliśmy z całą dokładnością, jak to mieliśmy we zwyczaju: nietknięte pierogi zaniesiono rannym, których wnet potem gdzieś zabrano.
Dzień się zakończył jak zwykle i poszliśmy najspokojniej spać. Ani nam w głowie nie postało, żeśmy popełnili zły uczynek, który zaszkodzi naszym kolegom. A mogliśmy być tym bardziej spokojni, że Perski, na którego przede wszystkim spadała odpowiedzialność za nasze zachowanie się, nie zrobił nam żadnej wymówki; przeciwnie — powiedział „dobranoc" tak serdecznie, żeśmy nawet doszli do wniosku, iż pochwala naszą dziecięcą miłosierność.
Słowem, nie poczuwaliśmy się do żadnej winy, nie spodziewali żadnej przykrości, a ona właśnie czyhała na nas jakby umyślnie po to, by ukazać nam Michała Perskiego w takiej wspaniałości serca, rozumu i charakteru, o jakiej nawet pojęcia nie mieliśmy, a której, rzecz prosta, nie zapomnimy do grobowej deski.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Nazajutrz, piętnastego grudnia, do korpusu przyjechał nieoczekiwanie cesarz Mikołaj. Był bardzo zagniewany.
Perski, który w jednej chwili był zawiadomiony, stawił się natychmiast i zgodnie z regulaminem złożył jego cesarskiej mości raport o liczebności i stanie korpusu.
Cesarz wysłuchał go w srogim milczeniu, po czym raczył powiedzieć głośno:
— Zły tu duch panuje!
— Wojskowy, najjaśniejszy panie! — odparł Perski głosem mocnym i spokojnym.
— Stąd wyszedł Rylejew i Bestużew — mówił dalej niezadowolony cesarz.
— Ale też i Rumiancew, Prozorowski, Kamienski, Kulniew, sami wodzowie naczelni, a także hrabia Toll — z niewzruszonym spokojem odrzekł Perski, śmiało patrząc na cesarza.
— Dali jeść buntownikom — powiedział cesarz wskazując na nas ręką.
— Tak są wychowani, najjaśniejszy panie: z nieprzyjacielem bić się, ale po zwycięstwie opatrzyć rannych jak swoich.
Oburzenie, malujące się na obliczu cesarza, nie ustąpiło. Nic jednak nie odparł, zabrał się i odjechał.
Odpowiedź, którą Perski dał cesarzowi, szczera, szlachetna a wypowiedziana tonem wiernopoddańczym, zasłoniła nas na razie od
ciosu, jaki miał się na nas zwalić, życie i nauka poszły dawnym trybem i nasi zwierzchnicy postępowali z nami jak wprzódy, łaskawie i ludzko. Ale niedługo to trwało: rychło nastąpił zwrot, gwałtowny i bezwzględny, który odmienił z gruntu cały charakter tego doskonale urządzonego zakładu wychowawczego.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
ściśle w rok po buncie dekabrystów, a mianowicie dnia grudnia roku , naczelnym dyrektorem wszystkich korpusów kadeckich na miejsce generaładiutanta Pawła GoleniszczewaKutuzowa mianowany został generaładiutant piechoty Mikołaj Diemidow, człowiek nadzwyczaj pobożny i nader nieludzki. Wszystkie pułki drżały przed nim, imię jego w wojsku wymawiano z przerażeniem. Co do nas — otrzymał polecenie szczególnej wagi: „Ująć ich w karby". Zaraz też odbył wizytację korpusu, nakazawszy uprzednio na swój przyjazd zwołać radę pedagogiczną. Składała się ona z dyrektora Perskiego, z dowódcy batalionu pułkownika Szmidta, człowieka nieskazitelnej uczciwości, oraz z dowódców kompanij: Oreusachłostacza, drugiego Szmidta, Ellermana i Czerkasowa, który przedtem dłuższy czas wykładał fortyfikację: hrabia Toll właśnie w roku był jego uczniem.
Diemidow zaczął od oświadczenia:
— Chcę mieć nazwiska kadetów, którzy się źle sprawują. Proszę sporządzić ich listę.
— My nie mamy złych kadetów — odpowiedział mu Perski.
— Jakże to? Rzecz chyba oczywista, że jedni sprawują się lepiej, a drudzy gorzej.
— Owszem, to prawda. Ale jeżeli wybierzemy tych gorszych, to wśród pozostałych znowu znajdą się lepsi i gorsi.
— Lista ma obejmować najgorszych, którzy ku przestrodze innym będą odkomenderowani do pułków jako podoficerowie.
Tego się Perski nie spodziewał. Z wyrazem niekłamanego zdumienia na twarzy odrzekł jednak, jak zawsze spokojny i opanowany:
— Jako podoficerowie? A to za co?
— Za złe sprawowanie.
— Jak panu wiadomo, rodzice powierzyli nam ich wychowanie od czwartego roku życia. A więc, jeżeli są źli, nasza to wina, żeśmy ich źle wychowali. Co powiemy rodzicom? żeśmy doprowadzili synów do tego, że trzeba ich było oddać do wojska jako prostych żołnierzy? A na taką karę bynajmniej nie zasłużyli. Czy nie lepiej zawczasu zawiadomić rodziców, żeby ich stąd zabrali?
— Nie jesteśmy od tego, żeby te rzeczy roztrząsać, tylko wykonywać.
— A! W takim razie po co było zwoływać radę? — odparł Perski. — Powinien był pan łaskawie oznajmić od razu, że to rozkaz i musi być wykonany.
W następstwie tej rozmowy, nazajutrz, w czasie lekcyj, niejaki Bagowut, adiutant Diemidowa, obszedł wszystkie klasy z listą w ręku, wyczytując nazwiska tych kadetów, którzy mieli najgorsze stopnie ze sprawowania, i nakazując im zgromadzić się w sali szermierczej.
Sala mieściła się po drugiej stronie korytarza, naprzeciwko klas, tak że mogliśmy widzieć wszystko, co się tam dzieje. I zobaczyliśmy, jak żołnierze przynieśli kupę szarych szynelów, jak kolegów naszych ubrano w te szynele, po czym wyprowadzono na dziedziniec, porozsadzano w saniach wraz z żandarmami i wywieziono.
Rzecz zrozumiała, że wywołało to popłoch okropny. A w dodatku oświadczono nam, że takie wywózki będą się powtarzały, jeżeli się nie poprawimy ze sprawowania. Skalę stopni zaś ze sprawowania podniesiono do stu zapowiadając, że kto nie dociągnie do siedemdziesięciu pięciu, zostanie niezwłocznie odesłany do pułku jako podoficer.
Nasi przełożeni mieli wielki kłopot z oceną sprawowania wedle tej nowej stustopniowej podziałki; obiły się o nasze uszy ich pełne niepewności rozmowy na ten temat. Skończyło się na tym, że zaczęli nas oszczędzać, pobłażać, puszczać płazem różne drobne grzeszki, za które czekała nas taka straszliwa kara. My zaś oswoiliśmy się z tym tak szybko, że chwilowy strach ustąpił wnet przed odwagą
bardziej jeszcze wzmożoną: bolejąc nad wydalonymi kolegami, przezwaliśmy Diemidowa „barbarzyńcą", i zamiast drżeć i truchleć wobec jego „wzorowej" srogości, postanowiliśmy wystąpić z nim do walki i zginąć, byleby „okazać pogardę dla niego i dla wszelkich niebezpieczeństw".
Sposobność po temu nadarzyła się rychło i niełatwo powiedzieć, jaki by obrót przybrała sprawa, gdyby nam znowu nie pośpieszył na pomoc Perski, ze swą przytomnością umysłu i taktem, z trafnym słówkiem, jakie miał zawsze na podorędziu.
ROZDZIAŁ ÓSMY
W tydzień po wywiezieniu naszych kolegów kazano i nam wszystkim uszykować się w sali szermierczej. Z duszą na ramieniu spełniliśmy rozkaz czekając, co to będzie. Stanęliśmy w szeregach na tej samej posadzce, na której tak niedawno stali nasi nieszczęśni koledzy przed zwałem szynelów żołnierskich, i czuliśmy, jak wary na nas biją... Jakże to oni, nieboracy, musieli być zaskoczeni i wstrząśnięci taką niespodzianką, a kiedy i jak ochłonęli z wrażenia i tam dalej... Takeśmy ich rozpamiętywali w udręce serdecznej, zwiesiwszy smętnie głowy i myśląc o tym „barbarzyńcy" Diemidowie, ale bez najmniejszego lęku: jak ginąć, to wszyscy społem. Rozumiecie? Tak więc otrzaskaliśmy się z tą
myślą. Naraz drzwi się otwierają: wchodzi Diemidow z Perskim i mówi:
— Witam was, dziateczki!
Milczenie. Aniśmy się zmawiali przedtem, ani na jego widok żadnego nagłego „przekazu" nie dano, po prostu oburzenie usta nam zamknęło.
— Witam was, dziateczki! — powtórzył.
I znowu milczenie, które mogło się wydać rozmyślną krnąbrnością. Postawiliśmy sprawę, że tak powiem, na ostrzu noża. Wtedy Perski rozumiejąc, jakie opłakane skutki mogą z tego wyniknąć, powiedział do Diemidowa tak głośno, żebyśmy wszyscy słyszeli:
— Nie odpowiadają panu, bo nie znają tego pańskiego zwrotu „dziateczki". Nikt tak do nich nie mówi. Jeżeli pan powie: „Witam was, k a d e c i", odpowiedzą jednogłośnie.
Wielce szanowaliśmy Perskiego. Pojęliśmy, że skoro powiedział to tak głośno i pewnie, to przede wszystkim zwraca się do nas poruczając niejako siebie samego naszej honorowości i rozsądkowi. I natchnieni jedną myślą i jednym uczuciem, bez żadnego „przekazu", gdy Diemidow zawołał: „Witam was, kadeci!" — odpowiedzieliśmy przepisowo chórem: „Witamy pana generała!"
Ale nie na tym koniec.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Odkrzyknęliśmy powitanie i Diemidow rozchmurzył czoło, na którym postawił był już
marsa, kiedyśmy to zbyli milczeniem jego pieszczotliwe a wstrętne dla nas słowa, i naraz zrobił coś takiego, co przejęło nas większym jeszcze wstrętem.
— No — powiedział głosem, który miał być miły, a był tylko ckliwy — zaraz wam pokażę, jak to my was kochamy!
I skinął na ordynansa Ananiewa. Ten szybkim krokiem wyszedł na korytarz i za chwilę powrócił z kilku żołnierzami, niosącymi wielkie kosze pełne drogich cukierków w kolorowych papierkach.
Diemidow ruchem ręki zatrzymał żołnierzy i zwracając się do nas powiedział:
— Macie tu pięć pudów cukierków (zdaje się, że było pięć, a może i więcej). Wszystko to dla was. Podzielcie się i zajadajcie!
Nie ruszyliśmy się z miejsca.
— Bierzcie, mówię, to dla was.
A my ani drgniemy. Widząc to Perski dał znak żołnierzom, i ci z koszami zaczęli obchodzić szeregi. Zrozumieliśmy, czego od nas żąda nasz dyrektor, i nie pozwoliliśmy sobie na żadną niestosowność. Aleśmy tego poczęstunku Diemidowa nie tknęli: zrobiliśmy z niego inny użytek. Siegając do kosza po garść cukierków pierwszy grenadier skrzydłowy szepnął do sąsiada:
— Cukierki do ustępu.
W jednej chwili „przekaz" ten przebiegł wzdłuż szeregów szybko i niewidocznie jak prąd elektryczny: nikt z nas nie zjadł ani
jednego cukierka. A kiedy zwierzchnicy nasi odeszli, zezwalając nam podokazywać trochę, pociągnęliśmy sznurem do miejsca wiadomego z cukierkami w ręku i powrzucaliśmy je gdzie należy.
Taki miał koniec ten poczęstunek Diemidowa. Najmniejszy nawet berbeć nie ocyganił, nie złakomił się na cukierki. Inaczej zresztą być nie mogło. Duch koleżeństwa i przyjacielstwa panował nadzwyczajny: owiewał on od razu każdego nowowstępującego do nas malca, który poddawał mu się, rzekłbyś, z jakimś świętym zapałem. Nie podobna nas było przekupić ani ułagodzić żadnymi smakołykami: kochaliśmy swych przełożonych, ale nie za to, że nas pieścili czy obdarowywali, jeno za ich sprawiedliwość i rzetelność, jaką promieniowali tacy jak Perski, nasz główny dowódca, a lepiej powiedziawszy — „przeor" naszego klasztoru kadeckiego, w którym potrafił dobrać sobie kubek w kubek tak samo zacnych jak on „ojców".
A może nie tyle on dobierał, ile oni sami ściągali do niego — tego nie powiem: za mali byliśmy jeszcze, żeby wchodzić w takie sprawy. Atoli to, co wiem o współpracownikach Perskiego, wyłożę wam również.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Drugie miejsce po przeorze zajmuje w klasztorach szafarz. Tak też i u nas było. Za Perskim postępował ze względu na swe
znaczenie i ważność nasz szafarz w randze brygadiera, opiewany przez Rylejewa Andrzej Bobrow.
Stawiam go na drugim miejscu tylko dlatego, że był podwładny Perskiemu, tudzież dlatego, że niesposób wszystkim przyznać pierwszeństwa. Bo jeśli chodzi o zalety serca i charakteru, Bobrow był równie niepospolity, a jeżeli ustępował w czymkolwiek Perskiemu, to chyba tylko w przytomności umysłu i szermierce słownej, serce zaś miał bardziej jeszcze czułe.
żył, ma się rozumieć, w bezżeństwie, jak tego wymaga reguła zakonna, ale dzieci kochał niezmiernie. Nie tak wszelako, jak to kochają, inni: w teorii i słownie, że to niby „przyszłość Rosji" i „nadzieja nasza", czy coś w tym rodzaju — równie oderwanego i bzdurnego, pod którym to płaszczykiem kryje się częstokroć samolubstwo i oschłość serca. Miłość naszego brygadiera prosta była i prawdziwa: nie potrzebował jej nam oświadczać ani tłumaczyć. Czuliśmy, że nas kocha, że dba o nas, i nikt na świecie nie mógłby zachwiać tego naszego przekonania.
Był to sobie grubas niskiego wzrostu; nosił perukę z warkoczykiem. Co do schludności stanowił zupełne przeciwieństwo Perskiego, podobny raczej pod tym względem do dziadka Kryłowa. Odkąd żeśmy go znali, chodził zawsze w tym samym mundurze — bo innego nie miał — wyświechtanym i wyszmelcowa
nym, z kołnierzem barwy zgoła nieokreślonej. Ale bynajmniej się tym nie krępował. W tymże mundurze swego czasu był na wojnie i w tymże mundurze, gdy wypadło, stawał w obliczu najwyższych osobistości wojskowych, wielkich książąt, nawet cesarza. Mówiono, że cesarz Mikołaj wiedział, na co Bobrow wydaje swą pensję, ale z szacunku dla niego nie zwracał uwagi na to niechlujstwo.
Bobrow miał na szyi Annę z brylantami, i nosił ją stale, atoli na jakiej wstążce ta Anna wisiała, o to lepiej nie pytać: kolor jej był tak samo nierozpoznawalny jak i kołnierza.
Zarządzał gospodarką całego korpusu najzupełniej samodzielnie. Dyrektor Perski, ustawicznie zaprzątnięty sprawami nauczania, nie wtrącał się wcale do tych rzeczy, a i nie było potrzeby, gdy się miało takiego szafarza jak brygadier Bobrow. Na domiar byli to przyjaciele od serca, którzy ufali sobie nieograniczenie.
Pod zarządem Bobrowa znajdowało się wyżywienie tudzież umundurowanie wszystkich kadetów i służby. Wydatki na to dochodziły do sześciuset tysięcy rubli rocznie, a więc w ciągu czterdziestu lat szafarstwa przeszło przez ręce Bobrowa ze dwadzieścia cztery miliony, ale ani grosz z tego do rąk mu nie przylgnął. Co więcej: nawet tych trzech tysięcy uposażenia rocznego nie brał, kwitując tylko odbiór należności, i kiedy w końcu ten
człowiek obracający milionami umarł w czterdziestym roku swego szafarzowania, okazało się, że nie pozostawił szeląga złamanego, i trzeba go było pochować na koszt państwa.
Powiem na końcu, co Bobrow robił ze swymi pieniędzmi, na jaką to szlachetną namiętnostkę je trwonił, o czym — jak się nadmieniło — wiedział podobno nieboszczyk cesarz Mikołaj.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Z usposobienia Bobrow był domatorem, jak i Perski. Czterdzieści lat dosłownie nie wychodził z korpusu, ale za to krążył ciągle po wszystkich zabudowaniach, doglądał gospodarki, pilnował skrzętnie, „żeby ci nicponie byli nakarmieni, ogrzani i schludni". Nicponie — to my, tak bowiem nazywał kadetów, rzecz prosta, pieszczotliwie i żartobliwie, z czego zdawaliśmy sobie doskonale sprawę.
Wstawał co dnia o piątej rano, a o szóstej przychodził do nas, do jadalni, gdzieśmy pili sytę. Po czym szliśmy na lekcje, on zaś do gospodarstwa. Obiad i wszystkie inne posiłki spożywaliśmy zawsze w jego obecności. Lubił „odżywiać" nas, a odżywiał wybornie i obficie. Panujący nam dziś monarcha w pacholęctwie swoim nieraz zasiadał do naszego stołu kadeckiego i zapewne raczy pamiętać
„starego Bobra" *. Porcyj, jak to się obecnie praktykuje w korpusach — za rządów Bobrowa nie wydzielano nam: każdy jadł, ile chciał. Ubierał nas dobrze; bieliznę kazał zmieniać trzy razy na tydzień. Chuchał na nas, a nawet rozpieszczał; wiedział o tym to i owo Perski i inni przełożeni, wszelako nie wszystko, miał bowiem Bobrow na sumieniu takie sprawki, których z dobroci serca musiał się dopuszczać, aczkolwiek rozumiał, że postępuje wbrew regulaminowi: toteż krył się z nimi — on, brygadier — niczym żaczek. Dotyczyło to przede wszystkim kadetów skazanych na jakąś karę. W takich razach zdawał się odchodzić od zmysłów, rozżalony nad wyraz, i chociaż się hamował, wrzał niby samowarek; w końcu nie mógł się opanować: musiał w jakiś sposób „pocieszyć nicponia". Przywoływał go do siebie, chmurzył brwi, jakby mu chciał dać burę, lecz zamiast tego pogłaskał, wetknął coś tam w rękę i odepchnąwszy mówił:
— Marsz, nicponiu! I żeby to ostatni raz!
Szczególnie troskał się o kadetówaresztantów siedzących „o chlebie i wodzie" w kozie, tak za czasów Diemidowa urządzonej, że niepodobieństwem było podsunąć tam jakąś strawę. Prosty rachunek nie zajętych miejsc
W „Zarysie historii Pierwszego Korpusu Kadetów" (r.) mamy wzmiankę, że cesarz Aleksander II w swych latach młodzieńczych odwiedzał korpus i jadał z kadetami. (Przyp. aut.)
przy obiadowym stole wystarczał by Bobrow wiedział, ilu jest tego dnia aresztowanych, wszelako my ze swej strony nigdy nie omieszkaliśmy przypomnieć mu o tym. Wychodząc z jadalni i mijając go, w takt kroków skandowaliśmy jakby w próżnię:
— Pięciu aresztowanych, pięciu aresztowanych, pięciu aresztowanych...
On zaś jakby tego nie słyszał. Stał wytrzeszczając na nas oczy, a jeżeli nie było w pobliżu nikogo z oficerów, odpowiadał przekornie tym samym tonem:
— A co mi do tego, a co mi do tego, a co mi do tego...
Ale kiedy aresztowanych wyprowadzano pod strażą z kozy na nocleg do kompanii, Bobrow czatował na ten pochód, zabierał chłopców do kuchni, gdzie już czekało na nich jedzenie, wartownikom zaś kazał pilnować na korytarzach, żeby ktoś nie nadszedł. Sam, bywało, kaszę im maścił, podawał skwapliwie talerze powtarzając:
— Prędzej, nicponiu, pałaszuj, prędzej! Zdarzało się przy tym nieraz, że i temu
dobremu żywicielowi głodnych i aresztantom, i wartownikom, którzy brali udział w sprawkach swego poczciwego brygadiera, łzy się zakręciły w oczach.
Kadeci tak mu się naprzykrzali swoją miłością, że bez przesady mówiąc — nie mógł się podczas rekreacji nigdzie pokazać. Jeśli
mu się przygodziło w takiej chwili wyjść niebacznie na plac, zaraz rozlegał się wrzask:
— Uwaga! Andriej Pietrowicz na placu!
I już wszyscy wiedzieli, co mają robić: hurmem rzucali się ku niemu, brali na barki i nieśli tam, dokąd mu iść wypadło. Męczyło go to, był to bowiem tłuścioszek, wiercił się więc i pokrzykiwał — ale nadaremnie:
— Dosyć, nicponie, bo mnie upuścicie, potłuczecie! Chcecie, żebym się rozchorował?
A teraz opowiem o tej namiętnostce, która powodowała, że Bobrow nigdy bodaj nie miał grosza przy duszy.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Dużo było w korpusie chłopców niezamożnych, których, po nominacji na oficera, czekała nader skromna pensyjka. A byliśmy zaprawdę niewiniątka, i ani nam na myśl nie przyszła jakaś zyskowna posada czy stanowisko, o czym dziś rozprawia każde niemowlę. Na pożegnanie mówiliśmy nie o tym, jak to będziemy porastać w pierze, lecz rozstawaliśmy się z tymi słowy:
— Czytajcie uważnie gazety. Jeżeli nasz pułk wstąpi kiedy do boju, to na pierwszy ogień idę ja!
Wszyscyśmy żywili takie nadzieje, i niejeden wcielił je w czyn. Straszni z nas byli idealiści. Bobrow litował się nad takimi sierocymi biedakami, pragnął, by każdy z nich miał jakieś przyzwoite — tak, jak je sobie
wyobrażał — zaopatrzenie. Toteż każdy ubogi nowomianowany chorąży dostawał od niego wyprawę: trzy zmiany bielizny, dwie łyżki stołowe i cztery do herbaty — srebrne, osiemdziesiątej czwartej próby. Bielizna — do osobistego użytku, srebra — do „towarzyskiego".
— Może przyjść do ciebie na kapuśniak kolega — mawiał. — Więc oto łyżka, żeby miał czym jeść. A na herbatkę może wpaść dwóch i trzech — więc żeby było czym...
Tak to właśnie miarkował: nakarmić — niechby jednego, herbatą napoić — co najmniej trzech kamratów. Przewidywało się u nas najdrobniejsze szczegóły, wpajało zasadę na całe życie — z myślą o koleżeństwie. Nie dziw tedy, że koleżeństwo istniało.
Rozczulający był ten Bobrow, a i sam roztkliwiał się mocno i do głębi. Mógł budzić natchnienie poetyckie, toteż Rylejew, jakem już powiedział, napisał do niego odę zaczynającą się tak:
O, mój Bobrowie, szafarzu przezacny!
Raz jeszcze powtórzę, żeśmy zaiste kochali go z całego serca, nad wszelki, że tak powiem, wyraz. Miłość ta nie wygasła w nas ani z wiekiem, ani też ze zmianą naszej pozycji w świecie. Za życia jego, jeśli ktokolwiek z nas bywał w Petersburgu, bezwarunkowo musiał „zameldować się" u Andrieja Pietrowicza, czyli „starego Bobra". Czasami
odbywały się przy tym sceny, których wprost opisać nie podobna. Zdarzało się, że staje przed nim jakiś nieznajomy oficer, nieraz wysokiej rangi, z odznaczeniami. Bobrow pyta oficjalnie: „Czym mogę służyć?" A gdy tamten wymieni nazwisko, Bobrow cofa się o krok, jedną ręką zaczyna pocierać czoło, drugą zaś odsuwa gościa.
— Za pozwoleniem — mówi — za pozwoleniem...
I jeżeli tamten nie kwapi się z podaniem bliższych szczegółów, mruczy:
— Mieliśmy takiego... nicponia... czyżby to nasz?
— Wasz, wasz, Andrieju Pietrowiczu! — woła wówczas gość albo też, porywając w objęcia starego, pokazuje mu srebrną łyżeczkę, ową pamiątkę drogą.
W takiej chwili scena stawała się dramatyczna. Bobrow zaczynał tupać nogami i z krzykiem: „Precz, precz ode mnie, nicponiu!" — pakował się gdzieś w kąt kanapy, pulchnymi rękami albo też granatową bawełnianą chustką zakrywał oczy — i wybucha! nie płaczem już, lecz łkaniem, głośnym, przeraźliwym, niepowstrzymanym, niczym histeryczka: aż mu się ta pierś potężna, mięsista trzęsła i twarz nabiegała krwią.
Nie można go było wówczas utulić, a że przytrafiało mu się to często przy takich wzruszających spotkaniach, jego ordynans, otrzaskany z tym, stawiał zaraz na stole
szklankę wody. żadnych innych środków zaradczych nie przedsiębrano. Po chwili uniesienie radości mijało, stary wypijał wodę, wstawał i głosem omdlewającym mówił:
— No, teraz... ucałuj mnie, nicponiu!
I całowali się bez końca, przy czym niejeden, oczywista bez żadnej uniżoności czy też nadskakiwania, całował go w rękę, on zaś rozanielony powtarzał:
— A jednak przypomniałeś sobie starego Bobra, nicponiu, przypomniałeś?
Za czym sadowił gościa na kanapie, wydostawał z szafy jakąś tam karafeczkę i posyłał ordynansa do kuchni po przekąskę. Wymówić się od tego nie można było. Poniektóry próbował się wymigiwać.
— Jestem zaproszony tu a tu, Andrieju Piętrowiczu. Obiecałem, że przyjdę — tłumaczył. Albo też: — Mam się stawić u takiego to a takiego dostojnika.
Ani mowy.
— O niczym nie chcę wiedzieć — przerywał Bobrow. — Kiedy ja cię żywiłem w mojej kuchni, żaden dostojnik nie pomyślał nawet o tobie. Jakeś tu przyszedł, toś mój i musisz żłopnąć ze starego korytka. Inaczej cię nie puszczę.
I rzeczywiście nie wypuszczał.
Morałów nam nigdy nie prawił. Był żywym wzorem postępowania i nie przestał nim być nawet wówczas, kiedy go po czter
dziestu latach wiernej służby z powodu ubóstwa pochowano na koszt państwa.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
A teraz trzeci nasz wieloletni zakonnik, lekarz korpusu, doktor Zieleński, takoż bezżenny i domator. Ten nawet zakasował tamtych dwóch tym, że mieszkał w pokoiku przy lazarecie. Felczer ani posługacze nie mogli się nigdy ustrzec przed jego nagłym zjawieniem się w sali szpitalnej: obecny był tu i w dzień, i w nocy. Nie miał wyznaczonych godzin: stale czuwał nad swymi chorymi. Odwiedzał ich po kilka razy dziennie, zaglądał znienacka nocą. A gdy miał jakiegoś poważnie chorego, nie odchodził od niego w ogóle: nawet sypiał obok na łóżku.
Pod względem czystości stanowił przeciwieństwo Perskiego, podobieństwo zaś Bobrowa. Chodził w surducie rzadko kiedy szczotkowanym, mocno zniszczonym, zawsze porozpinanym, z kołnierzem takim samym jak u Andrieja Pietrowicza, czyli koloru nierozpoznawalnego.
Był duszą i ciałem nasz — jak i tamci dwaj. Korpusu nie opuszczał. Może się to komuś wydać rzeczą niewiarygodną, a przecie tak było. Za żadne pieniądze nie dał się nakłonić do wizyty na mieście. Zaszedł raz co prawda taki wypadek, że sprzeniewierzył się tej zasadzie. Stało się to za bytności w Petersburgu wielkiego księcia Konstantego,
który przyjechał właśnie z Warszawy i odwiedził pewną damę dworu. Jego wysokość zastał damę w niezmiernej rozpaczy: miała ciężko chorego synka, którego nie zdołali uleczyć najlepsi ówcześni doktorzy w stolicy. Posyłała po Zieleńskiego, zażywającego sławy znawcy chorób dziecięcych, w których był, rzecz prosta, wielce doświadczony, atoli dał jej swą zwykłą odpowiedź:
— Mam pod opieką tysiąc trzystu chłopców. Wziąłem na siebie odpowiedzialność za ich zdrowie i życie, a zatem nie mogę się udzielać gdzie indziej.
Rozgoryczona dama dworu powtórzyła to wielkiemu księciu, ten zaś, jako szef Pierwszego Korpusu Kadetów, raczył rozkazać Zieleńskiemu, aby pojechał do niej i wyleczył jej synka. Nasz doktor musiał usłuchać i po kilku wizytach postawił chłopca na nogi, ale wynagrodzenia za swoje starania nie przyjął.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Był to lekarz doskonały i — o ile dziś mogę o tym sądzić — należał zapewne do nowej szkoły w medycynie: był higienistą i lekarstwa stosował tylko w przypadkach wyjątkowych, i w takich razach bywał, jeśli chodzi o leki i wszelkie inne potrzebne środki, niezwykle wymagający i nieustępliwy. Co przepisał i czego zażądał, to już, żeby tam nie wiem co, musiało się znaleźć. Rzecz inna,
że nikt mu się nie sprzeciwiał. O jedzeniu dla chorych nie ma nawet co gadać: cokolwiek zalecił, Bobrow nigdy mu tego nie odmówił. Zdrowym „nicponiom" lubił przecie dogadzać, a cóż dopiero chorym! Wszelako pamiętam jeden taki wypadek, kiedy doktor Zieleński przepisał któremuś choremu butelkę wina i na recepcie zaznaczył: „Taki to a taki numer według cennika Magazynu Angielskiego", żołnierz odniósł to zapotrzebowanie naszemu szafarzowi. Po chwili przychodzi Bobrow we własnej osobie:
— Łaskawco mój — powiada — a czy pan wie, ile kosztuje butelka tego numeru? Osiemnaście rubli!
A Zieleński mu na to:
— A co to mnie może obchodzić! Wino potrzebne jest dla dziecka.
— Ano, skoro potrzebne, nie ma o czym gadać — odrzekł Bobrow. Wyjął pieniądze i zaraz posłał po to wino.
Przytaczam ten fakt między innymi dlatego, żeby pokazać, jak oni wszyscy byli zgodni i pełni wzajemnej ufności, gdy szło o nasze dobro, z którego, jak mniemam, uczynili najszczytniejszy cel swego życia.
Mając na swej pieczy wśród tysiąca trzystu chłopców dwustu pięćdziesięciu berbeci w wieku od czterech do ośmiu lat, Zieleński pilnował skrupulatnie, by się nie szerzyły jakieś choroby zaraźliwe i nagminne. Cho
rych na szkarlatynę natychmiast odosabniał i umieszczał w ciemnym pokoju, do którego nie przenikał najmniejszy promyczek światła, śmiano się potem z tej metody leczenia, on wszelako trzymał się jej stale z całą powagą. Jak tam było, tak było — dość że wyniki dawała cudowne: nie zdarzyło się u nas, żeby chory na szkarlatynę nie wyzdrowiał. Pod tym względem Zieleński trochę się nawet buńczuczył i zwykł był mawiać:
— Jeżeli dzieciak umrze od gorączki, powiesić by takiego doktora. Jeżeli na szkarlatynę — to za nogi.
Pomniejszych urzędników w naszym korpusie było bardzo mało. Całą na przykład kancelarię tak olbrzymiego zakładu prowadził jeden tylko buchalter, niejaki Pautow, obdarzony nadzwyczajną pamięcią. Do pomocy miał raptem trzech kancelistów. A przecie wszystko było zawsze należycie wykonane. Atoli Zieleński miał liczny personel felczerski, i zarząd korpusu nigdy mu w tym trudności nie czynił. Przy każdym obłożnie chorym czuwał bez przerwy osobny pielęgniarz, pełniący około niego wszelkie posługi. I tak musiał odbywać swój dyżur, na krok nie odstępując, wiedział bowiem, że Zieleński jest tuż, za drzwiami, i w każdej chwili może wejść do sali szpitalnej. A wówczas, starym obyczajem, rozprawa bywała krótka: bez gadania pogębek w robocie. I siedź, chłopie, dalej jak przykuty na miejscu.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Wierząc i podkreślając stale, że „rzeczą najważniejszą jest nie tyle leczenie, ile zapobieganie chorobom", Zieleński był bardzo surowy dla służby i hojnie rozdawał pogębki za najmniejsze wykroczenie przeciw przepisom higieny, na które, jak wiadomo, nasi Rosjanie zapatrują się jak na niepotrzebne wybryki. Znając tę ich naturę, Zieleński postępował z nimi stosownie do morału bajki Kryłowa o kocie i kucharzu: jeśli rozkaz jego nie został wykonany lub też wykonany niedokładnie, nie słuchał żadnych usprawiedliwień, tylko prask w zęby — i koniec.
Przykro mi trochę rozpowiadać o tym nałogu naszego doktora, zbyt pochopnego do rękoczynów. Ludzie dzisiejsi, nazbyt skorzy do potępiania przeszłości, gotowi jeszcze powiedzieć: ależ to bijak był z tego Zieleńskiego, istny dzierżymorda! Trudno. Z pieśni, jak to mówią, słowa nie wyrzucić; więc też i wspominki moje muszą być zgodne z prawdą. Powiem tyle, że nie był to dzierżymorda, jeno człowiek dobrotliwy, najsprawiedliwszy i najzacniejszy w świecie, ale rzecz prosta człowiek swoich czasów, a czasy były takie, że pogębek uważano za błahostkę. Inną wtedy miarą takie sprawy mierzono: mawiano, że „nikogo nie wolno okaleczyć", i tej zasady trzymał się każdy uczciwy człowiek — taki jak Zieleński.
Ze względu na zapobieganie cho
robom Zieleński przed rozpoczęciem lekcyj obchodził wszystkie klasy — a w każdej wisiał termometr — sprawdzając, czy temperatura wynosi od ° do °. Palacze i stróże musieli być na miejscu i jeżeli temperatura nie była przepisowa, następowało „profilaktyczne czyszczenie zębów". A kiedy zasiadaliśmy do lekcyj, Zieleński obchodził nasze sypialnie, i tam również odbywały się podobne „oględziny".
Co się tyczy naszego odżywiania, to pilnował go także, sam bowiem jadał to samo co my i zawsze razem z nami — albo w lazarecie z chorymi, albo ze zdrowymi, przy wspólnym stole. Nigdy osobno, a przy tym zabraniał, by mu dawano jakieś lepsze nakrycie, i siadał byle gdzie.
Badał nas co tydzień przed łaźnią, ale i prócz tego robił niespodziewane „rewizje": zatrzymywał raptem jakiegoś kadeta, kazał mu się rozbierać do naga, sprawdzał czystość ciała i bielizny, nawet oglądał paznokcie u nóg — czy są obcięte. Ze świecą szukać takiej troskliwości, jakże pożytecznej i pedagogicznej !
Na zakończenie mojej opowieści o tym trzecim, znanym mi osobiście, prawdziwym przyjacielu młodzieży, dodam, co było uciechą jego życia.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Co roku, kiedy odbywała się nominacja nowych oficerów i wyznaczeni kadeci czekali na reskrypt jego cesarskiej mości, Zieleński wybierał spośród nich kilku, których znał najlepiej, lubił i wyróżniał za ich zdolności, wciągał na listę chorych i umieszczał w lazarecie, obok swego pokoju. Dawał im do czytania książki różnych dobrych pisarzy i prowadził z nimi długie i budujące rozmowy na tematy najrozmaitsze.
Zapewne, było to niejakie nadużycie prawa, wszelako, jeśli rzecz dobrze rozważyć, nadużycie zgoła wybaczalne.
Przypomnijmy tylko sobie, ileż to się narobiło złego w korpusach od chwili, gdy wziął je w swoje ręce Diemidow, który, jako się rzekło, otrzymał rozkaz, by „ująć je w karby", i jak się zdaje, przeholował w gorliwości. Twierdzę tak dlatego, że hrabia Stroganow i hrabia Uwarow działając w tym samym czasie bynajmniej nie posunęli się tak daleko. Przez „ujęcie w karby" Diemidow rozumiał stłumienie oświaty. Za jego rządów, rzecz naturalna, nie było już mowy o owych pierwotnych zadaniach korpusu, polegających na wychowywaniu i kształceniu ludzi, spośród których dawniej wybierano bez kłopotu pracowników uzdolnionych do służby państwowej w każdej dziedzinie, łącznie z dyplomacją. Przeciwnie — zmierzano ku temu, by zacieśnić nasz horyzont umysłowy i wszel
kimi możliwymi sposobami obniżyć poziom nauczania. Mieliśmy w korpusie zasobną bibliotekę i muzeum. Bibliotekę zamknięto, do muzeum wstęp był zabroniony. Pilnowano też bacznie, by kadeci wracając z urlopu nie przywozili z sobą jakichś książek. A gdyby się coś podobnego zdarzyło, gdyby ktoś mimo zakazu przyniósł do korpusu jakąś książkę, nawet zgoła niewinną, lub — co gorsza — sam. pisał jakieś utwory, spotykała go surowa kara rózeg. Stopniowano ją przy tym w sposób oryginalny: za prozę (o treści, oczywista, nieszkodliwej) wymierzano dwadzieścia pięć razów, za grzech zaś popełniony wierszem — dwa razy tyle. Ta podwójność pochodziła stąd, że R y e j e w, który był poetą, wyszedł z naszego korpusu. Nasz podręcznik historii powszechnej, nie pamiętam już przez kogo ułożony, zawierał chyba dwadzieścia stroniczek, a na okładce widniała pieczątka: „Do użytku wojskowych i ludności cywilnej". Początkowo napis był inny: „Do użytku wojskowych i obywateli" — takie przypisanie swej książeczce uczynił jej zręczny układacz; wszelako uznano je za niestosowne i napis zmieniono. Nawet globusy kazano uprzątnąć, by nie nasuwały zdrożnych myśli, a takoż zamalować na jednej ze ścian sporządzoną niegdyś tablicę chronologiczną najważniejszych wydarzeń historycznych... Przyjęto za zasadę, sformułowaną następnie w regulaminie, że nasze zakłady naukowe podlegają
„ujednoliceniu" i „nie mogą się wzorować na żadnych zakładach naukowych europejskich".
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Można sobie wyobrazić, jakie to przy takiej nauce było nasze wykształcenie. A wszakże mieliśmy przed sobą życie całe. Doktor Zieleński, człowiek niewątpliwie dobry i światły, rozumiał okropność naszego położenia: musiał tedy w jakiś sposób zadbać o to, by — skoro już niepodobieństwem było zapełnić te przerażające luki naszego wykształcenia — przynajmniej rozbudzić w nas jakąś ciekawość do wiedzy, skierować myślenie nasze na właściwe tory.
Co prawda, nie wchodziło to w zakres obowiązków lekarza uczelni państwowej, ale Zieleński był człowiekiem i kochał nas, pragnął naszego dobra i szczęścia, a czy można być szczęśliwym, będąc ciemnym jak tabaka w rogu? W korpusie potrafiliśmy się jeszcze czymś wykazać, ale wstępowaliśmy w życie w stanie zupełnego niemowlęctwa, co prawda, z wszczepionymi zasadami honoru i rzetelności, ale bez przygotowania do życia. W nowych warunkach pierwszy lepszy frant mógł nas obałamucic i sprowadzić na złą drogę, z czego nie zdawalibyśmy sobie nawet
Por. nie obowiązujące już dziś „Przepisy o naucza niu wychowanków szkół wojskowych", grudni« « r. Petersburg, Drukarnia Wojskowa. (Przyp. aut.)
sprawy. Czyż mógł Zieleńskł pozostać na to obojętny? I oto zamykał nas w lazarecie i szpikował lekturą i rozmowami. Nie jestem pewien, czy Perski wiedział
o tym. Ale chyba wiedział, tylko że nie lubił wiedzieć o tym, o czym wiedzieć nie uważał za stosowne. Wprawdzie surowość panowała wówczas wielka, ale mniej było formalistyki.
Dawał nam tedy Zieleński książki, powtarzam, całkiem cenzuralne; co się zaś tyczy jego opowiadań, zapamiętałem z nich jedno tylko, a i to dzięki temu, że miało podkład anegdotyczny i tym sposobem utrwaliło się w pamięci. A że podobno nic tak nie maluje danego człowieka, jak ulubiona przezeń dykteryjka, przytoczę ją tutaj.
Zieleński mawiał, że człowiek przez całe życie powinien budzić w sobie uczucia szlachetne, te zaś zrodzą dobre samopoczucie, z którego z kolei wypłynie piękne postępowanie. Skutkiem tego i zachowanie się nasze w różnych okolicznościach
i przypadkach będzie zawsze nacechowane pewną celowością. Naturalnie, że niesposób przewidzieć wszystkiego i określić z góry, jak sobie tu czy tam poczniemy, atoli z pogodą umysłu, z rozwagą, z cierpliwością powinniśmy zastosować jakiś jeden środek, a jeśli nie poskutkuje — nawet rozdrażnia — należy rozsądnie jąć się innego. Porównania te brał z medycyny. Powiadał, że za młodu miał
przełożonego w szpitalu jakiegoś bardzo upartego starszego lekarza, który zatrzymując się przy łóżku chorego zwykł był pytać:
— Co mu jest?
— Ano — odpowiadał Zieleński — tak a tak. Wszystkie czynności ustają, coś w rodzaju miserere.
— Dawał mu pan oleum ricini?
— Dawałem.
— I coś jeszcze na przeczyszczenie?
— Dawałem.
— A oleum crotonis?
— Dawałem.
— Ile?
— Dwie krople.
— Dać dwadzieścia.
Zieleński aż usta otworzył, ale tamten nie dając mu nawet dojść do słowa powtarzał:
— Dwadzieścia!
— Jak pan doktor każe. I nazajutrz pytał:
— Jakże tam ten chory na miserere? Dał mu pan dwadzieścia kropli?
— Dałem.
— No i co?
— Umarł.
— To go jednak wzięło?
— Tak jest, wzięło.
— Otóż to, widzi pan.
I zadowolony, że stało się podług jego woli, najspokojniej zabierał się do podpisywania
papierów. A że chory umarł — wielka rzecz: grunt, że go wzięło.
Podobała się nam ta przypowiastka lekarska, można z niej bowiem było wyciągnąć wieloraki sens moralny. Czy jednak potem powstrzymywało nas to od upartego chwytania się środków gwałtownych a szkodliwych — trudno powiedzieć.
Zieleński przesłużył w korpusie trzydzieści lat. Cały majątek pozostały po nim wynosił pięćdziesiąt rubli.
Tacy to byli ci trzej wielcy ojcowie zakonni naszej pustelni kadeckiej.
r.