Leskow Mikołaj S.
INTERESUJĄCY MĘŻCZYŹNI
Nie ma nic bardziej wzruszającego
nad porywy płomiennych uczuć.
R..
ROZDZIAŁ
W domu moich przyjaciół z niecierpliwością wyczekiwano lutowego numeru moskiewskiego czasopisma „Myśl". Zniecierpliwienie było całkiem zrozumiałe, gdyż miało się właśnie ukazać nowe opowiadanie hrabiego Lwa Tołstoja. Zaglądałem do moich przyjaciół częściej, żeby dostać oczekiwany utwór naszego wielkiego pisarza i przeczytać go w gronie miłych ludzi, przy ich okrągłym stole, w kojącym świetle domowej lampy. W tym samym celu przychodzili też inni serdeczni przyjaciele. I oto upragnione czasopismo nadeszło, ale opowiadania Tołstoja nie było: mały różowy karteluszek wyjaśnił, że utwór nie może się ukazać. Wszyscy się zmartwili, a u każdego, zależnie od usposobienia i temperamentu, wyraziło się to inaczej: ktoś nadąsał się i spochmurniał, ktoś zaczął mówić rozdrażnionym tonem, a poniektórzy zaczęli porównywać wspominaną przeszłość, przeżywaną teraźniejszość i rysującą się w wyobraźni przyszłość. Ja tym
czasem w milczeniu kartkowałem „Myśl", przeglądając wydrukowany tu szkic Gleba Uspieńskiego, jednego z tych nielicznych naszych kolegów po piórze, którzy nie zrywają z prawdą życiową i nie łżą ani też udają gwoli schlebiania tak zwanym prądom. Dzięki temu zapewne rozmowa z nim zawsze jest tak przyjemna, a częstokroć — nawet pożyteczna.
Tym razem Uspieński pisał o swym spotkaniu i pogawędce ze starszą panią, która wspominając niedawną przeszłość zauważyła, że dawniej jakoś mężczyźni byli bardziej interesujący. Na pierwszy rzut oka zdawali się może zbyt szablonowi w swych obcisłych mundurach, tyle w nich jednak było uduchowienia, serdecznego ciepła, szlachetności i polotu, słowem, tego, co czyni mężczyznę interesującym, dzięki czemu może się podobać. Teraz, zdaniem tej pani, rzadziej się takich spotyka, a właściwie ze świecą próżno by ich szukać; obecnie, chociaż mężczyźni i w pracy zawodowej są mniej krępowani, i ubierają się wedle gustu, i przeróżnym wielkim ideom hołdują, a przecież są jacyś bardziej stereotypowi, nudni, nieciekawi.
Uwagi starszej pani wydały mi się bardzo trafne, zaproponowałem więc, żeby przerwać próżne żale nad tym, czego czytać nie możemy, a zabrać się do tego, co proponuje Uspieński. Propozycję moją przyjęto, a opowiadanie Uspieńskiego uznali wszyscy za
rzetelnie prawdziwe. Zaczęły się porównania, wspominki. Było kilka osób, które znały niedawno zmarłego, ciężkawego generała Rostisława Fadiejewa; ci zaczęli przypominać, ile niezwykłego, najżywszego zainteresowania umiała wzbudzić ta postać — tak niekształtna, workowata, niczego na pozór nie obiecująca. Przypomniano, że nawet w podeszłym już wieku, bywało, tak łatwo umiał stać się przedmiotem zainteresowania najrozumniejszych i najmilszych kobiet, że nie dorównał mu w tym żaden z młodych, tryskających zdrowiem elegantów.
— A to mi dopiero dziwo! — odezwał się na moje słowa jeden z najstarszych wiekiem współrozmówców, człowiek niezwykle spostrzegawczy. — Cóż w tym niezwykłego, że człowiek tak rozumny, jakim był nieboszczyk Fadiejew, umiał rozpalić najżywsze zainteresowanie mądrej kobiety?! Mądre kobiety, mój dobrodzieju, ciężki mają żywot! Przede wszystkim niewiele jest takich na świecie, a po wtóre więcej cierpią, jako że rozumieją więcej, przeto, rzecz jasna, raduje ich spotkanie z mądrym człowiekiem. Toć similia similibus curantur, czyli też gaudet — nie wiem, jak rzec lepiej.
Doprawdy — i pan, i ta dama, z którą rozmawiał nasz przyjaciel Uspieński, traktujecie o wyższych rejonach. Przedstawiacie ludzi wielce utalentowanych, a moim zdaniem bardziej niezwykłe jest to, że właśnie w sferach
naszych, wśród ludzi całkiem pospolitych, od których, zdawałaby się, trudno oczekiwać czegoś niezwykłego, trafiały się indywidualności pełne uroku, porywające, czyli tak zwani „interesujący mężczyźni". Kobiety zaś darzące ich względami również nie należały do tych wybranek, co to zdolne są schylić czoło przed rozumem i talentem; wśród tych kobiet jednak, rzec można, całkiem przeciętnych, trafiały się jednak niezwykle subtelne, o czułym sercu. Niczym głębokie wody kryły w sobie jakieś utajone ciepło. I moim zdaniem, bardziej cudowni są właśnie ci ludzie przeciętni, całkiem nie przypominający bohaterów Lermontowa, w których zaprawdę trudno się było nie zakochać.
— Czy zna pan jakieś przykłady takich ludzi przeciętnych o utajonym cieple głębokich wód?
— Owszem.
— Więc proszę nam opowiedzieć i niech to będzie chociaż częściowym zadośćuczynieniem za to, że los pozbawił nas przyjemności czytania Tołstoja.
— No, „zadośćuczynieniem" to moje opowiadanie nie będzie, ale dla zabicia czasu opowiem państwu pewną starą historię z najbardziej pospolitego, wojskowoszlacheckiego żywota.
ROZDZIAŁ
Służyłem w kawalerii. Stacjonowaliśmy w guberni T., rozkwaterowani w różnych wsiach, ale dowódca pułku i sztab, rzecz oczywista, stali w gubernialnym mieście. Miasteczko i wtedy było wesołe, czyściutkie, przestronne, z różnymi instytucjami; miało i teatr, i resursę obywatelską, i wielki hotel, nawiasem mówiąc, dosyć niezdarzony, któryśmy całkiem zawojowali mając w swym władaniu chyba więcej niż połowę jego numerów. Niektóre wynajmowali oficerowie stale kwaterujący w mieście, inne utrzymywali na okres czasowego pobytu ci, co stale przebywali na wsi; tych pokojów także nie wynajmowano nikomu uważając je za „oficerskie". Jedni oficerowie wyjeżdżali, inni na ich miejsce przyjeżdżali, tak więc numery ochrzczono „oficerskimi".
Czas spędzaliśmy, rzecz jasna, na kartach, składaniu hołdów Bachusowi oraz bogini uciech sercowych. Niekiedy graliśmy bardzo wysoko — zwłaszcza zimą i w okresie wyborów rżnęliśmy w karty nie w resursie, lecz w pokojach hotelowych — gwoli większej swobody porozpinani, bez surdutów — niejednokrotnie dnie i noce spędzając przy tej pracy. Trudno chyba o bardziej pustackie i bezczynne spędzanie czasu, ale na podstawie tych zajęć mogą państwo sami wywnioskować, co z nas byli za ludzie i jakie nas wtedy
ożywiały idee. Czytaliśmy mało, pisaliśmy jeszcze mniej — i to raczej w wypadku porządnego spłukania się, kiedy trzeba było oszukać rodziców, wycyganić więcej pieniędzy. Słowem — człowiek porządny niczego się od nas nie mógł nauczyć. Zgrywaliśmy się między sobą lub też w towarzystwie przyjezdnych ziemian, ludzi takiegoż jak my autoramentu, a w antraktach piliśmy na umór, awanturowali się i szaleli, uwożąc i przywożąc z powrotem kupcowe i aktorki.
Towarzystwo nic wartych pustaków, zatraconych hulaków, w którym młodzi rywalizowali ze starszymi, w którym ze świecą nie dojrzałbyś nic rozumnego i godnego szacunku.
O wyższych cnotach, szlachetności — nigdy żadnych rozmów ani umoralniających kazań. Wszyscy nosili mundury i zachowywali się wedle zakorzenionego zwyczaju — tonęli w orgiach, w oziębłości duszy i serca ku wszystkiemu, co subtelne, nie poziome, poważne. A pomimo wszystko utajone ciepło właściwe głębokim wodom istniało i ujawniło się na naszej płyciźnie.
ROZDZIAŁ
Nasz dowódca pułku był to człowiek nie pierwszej młodości, bardzo szlachetny i dzielny wojownik, lecz niezwykle surowy i — jak się mawiało w one czasy — „bez skłonności
do płci pięknej". Latek liczył sobie pięćdziesiąt z okładem. Miał już drugą żonę, ale w T. owdowiał znowu i zamierzał poślubić młodziutką pannę, pochodzącą z niezamożnej okolicznej szlachty. Nazywała się Anna Nikołajewna. Imię miała takie najprzeciętniesze i na miarę jego wszystko w niej było jak najbardziej przeciętne: średniego wzrostu, średniej tuszy, ani ładna, ani brzydka, jasnowłosa, błękitne oczęta, usteczka purpurowe, ząbki białe, okrągła buzia, cera biała, na rumianych policzkach dołeczki — słowem, nie kobietanatchnienie, ale właśnie tak zwana „osłoda starczego serca".
Dowódca nasz poznał ją w towarzystwie dzięki jej bratu, który służył u nas w randze kometa, i właśnie przez niego prosił rodziców o jej rękę.
Zrobił to bez ceremonii — po koleżeńsku. Zaprosił oficera do gabinetu i powiada:
— Proszę pana, pańska czcigodna siostra wywarła na mnie jak najmilsze wrażenie; rozumie pan jednak, że w moim wieku i w mojej sytuacji byłoby mi bardzo przykro spotkać się z odmową, ale obaj jesteśmy żołnierzami, swoi ludzie, nie obrażę się ani trochę za pańską szczerą odpowiedź, choćby była najgorsza... Dobrze — to dobrze, a jeśli rodzice raczą odmówić, uchowaj Boże, żebym przez to miał żywić do pana jakąś urazę. Niechże więc pan się dowie.
Kornet odpowiedział z taką samą prostotą:
— Jak najchętniej dowiem się.
— Wielcem zobowiązany.
— Czy mogę — pyta — z tego powodu opuścić swój oddział na jakieś trzy, cztery dni?
— Pan będzie łaskaw — choćby na tydzień.
— Czy zezwoliłby pan jechać ze mną memu ciotecznemu bratu?
Cioteczny brat kometa był to młodzieniec prawie taki jak on młodziutki, różowy, którego wszyscy lubili za jego młodość, dziewczęcą świeżość i nawet nazywali „Saszaróżyczka". Poza tym żaden z tych młodych ludzi nie zasługiwał na specjalną uwagę, jako że w żadnym z nich nie było nic niezwykłego ani wybitnego.
— Po cóż panu brat przy tak familijnej sprawie?
A kornet odpowiada, że właśnie przy familijnej sprawie jest potrzebny.
— Ja — powiada — będę rozmawiać z rodzicami, a on tymczasem zajmie się siostrą, odwróci jej uwagę, zanim wyjaśnię sprawę.
— Hm, w takim razie jedźcie razem z ciotecznym bratem — zwalniam go — odpowiada dowódca.
Korneci wyjechali i wypełnili swą misję jak najbardziej pomyślnie. Po kilku dniach rodzony brat wraca i melduje dowódcy:
— Jeśli pan sobie życzy, może prosić o rękę listownie czy osobiście. Rodzice nie odmówią.
— No, a jakże tam sama pańska siostra?
— Siostra zgadza się.
— A jak ona... to jest... rada jest z tego czy nie?
— Niby tak...
— Jednakże... ostatecznie jednak — zadowolona czy raczej nie?
— Prawdę powiedziawszy, niczego po sobie nie okazała. „Jeśli tatuś i mamusia sobie życzą, będę posłuszna" — powiedziała.
— No tak, świetnie, że tak mówi i okazuje posłuszeństwo, ale przecież bez słów — z twarzy, z oczu dziewczęcia można odgadnąć, co ma na sercu.
Oficer przeprasza, że nic określonego nie może na ten temat powiedzieć, gdyż jako brat przyzwyczaił się do twarzy swej siostry i wyrazu jej oczu nie obserwował.
— Czy pański cioteczny brat też nie obserwował? Nie pytał go pan o to w powrotnej drodze?
— Nie, nie rozmawialiśmy o tym, ponieważ ja spieszyłem spełnić pańskie poruczenie i wróciłem sam; jego zostawiłem w domu — mam zaszczyt przedstawić jego raport — jako że rozchorował się, a my musieliśmy zawiadomić jego rodziców.
— Aa. Cóż mu się stało?
— Nagłe omdlenie, zawroty głowy.
— Patrzcie no, jakieś dziewicze niedomagania. No tak. Bardzom panu wdzięczny, a że
teraz jesteśmy już prawie krewniacy, proszę, żeby pan zechciał zostać u mnie na obiedzie.
Przy obiedzie zaś niby nic, a co rusz zapytuje go kuzyna — jak to tam z nim, jak go traktują w domu kometa albo znowu — w jakich okolicznościach zemdlał.
Przy czym ciągle młodzieńcowi wina dolewa i setnie go już spoił, tak że gdyby miał jakiś sekret, już by się dawno wygadał. Na szczęście kornet nie miał nic do ukrywania, dowódca wkrótce poślubił Annę Nikołajewną, wszyscyśmy na ślubie byli, miód i wino pili, a obaj korneci — rodzony brat i cioteczny — byli nawet drużbami i nikt niczego nie zauważył. Ani śladu podejrzeń. Młodzi ludzie hulali po dawnemu, naszej młodej pułkownikowej przybywało niewieściej krasy w biodrach, zaczęła miewać dziwne zachcianki. Dowódca cieszył się, my wszyscy na wyścigi staraliśmy się ugodzić jej kaprysom, a młodzi ludzie — brat i kuzyn — byli po prostu bezkonkurencyjni. To po jedną bagatelkę, to znów po inną — bywało — gna trójka do Moskwy, żeby dostarczyć jej czegoś upragnionego.
Wszystkie jej zachcianki, jak sobie przypominam, były całkiem niewymyślne: zachciewało jej się rzeczy prostych, tylko czasami trudno je było dostać; to daktyli sułtańskich chciała, to greckiej chałwy orzechowej — słowem, rzeczy prostych i dziecinnych, jako że sama też była niczym dziecko. Wresz
cie nadeszła godzina woli bożej, a ich małżeńskiej radości, i z Moskwy przywieziono do Anny Nikołajewny akuszerkę. Jak sobie przypominam, przyjechała ta dama, kiedy dzwoniono na wieczorne nabożeństwo, i pożartowaliśmy sobie: „A to heca! Babkę pościelową witają dzwonami! Jakąż to radość nam przyniesie?" I oczekujemy tego, jakby w rzeczy samej była to jakaś wspólna pułkowa sprawa. Tymczasem zdarzyło się coś całkiem nieoczekiwanego.
ROZDZIAŁ
Jeśliś, czytelniku, czytał Bret Harte'a i dowiedział się, że jakieś amerykańskie obieżyświaty na odludziu z nudów zainteresowały się narodzinami dziecka całkiem obcej kobiety, to nie będziesz się dziwić, że my, oficerowie, takoż hulaki i nicponie, gorąco zainteresowaliśmy się tym, że Bóg obdarzy dziecięciem naszą młodą pułkownikową. Nagle, nie wiadomo dlaczego, wydało się nam, że to sprawa tak wielkiej wagi, iż postanowiliśmy uświetnić przyjście na świat noworodka; w tym celu kazaliśmy naszemu właścicielowi traktierni przygotować podwójny zapas szampitra, a sami, żeby uciec od nudów, zasiedliśmy o wieczornym dzwonie rżnąć w
karty, czyli, jak wtedy mawiano, pracować ku chwale cesarskiego zakładu wychowawczego.
Powtarzam, że dla nas było to i zajęcie, i przyzwyczajenie, i praca, i najlepszy znany nam środek na zwalczanie nudów.
I teraz miało to taki sam przebieg jak zwykle: nocną wartę zaczynają starsi rotmistrze i sztabsrotmistrze o przyprószonych siwizną skroniach i srebrzących się wąsach. Zasiedli właśnie wówczas, gdy w mieście rozległy się dzwony wzywające na wieczorne nabożeństwo, a mieszkańcy miasta, pochylając się w niskich ukłonach, śpieszyli do cerkwi na spowiedź wielkanocną, jako że to, o czym opowiadam, zdarzyło się w piątek, w szóstym tygodniu Wielkiego Postu.
Rotmistrzowie popatrzyli na tych poczciwych chrześcijan, popatrzyli na odchodzącą akuszerkę, a potem z żołnierską prostotą życzyli wszystkim powodzenia i wszelkich (pomyślności i spuściwszy zielone perkalikowe zasłony w dużym pokoju, zapalili kandelabry i zaczęli rozdawać karty.
A młodzież szwendała się jeszcze czas jakiś tam i z powrotem, przechodząc koło kupieckich domów, strzelała oczyma do zalotnych kupieckich cór, a kiedy zmierzchło się całkiem, także zawróciła do zielonego stolika.
Doskonale pamiętam ten wieczór, pamiętam, co się działo po obu stronach spuszczonych zasłon. Na dworze było cudownie. Jasny
marcowy dzień dogasał płonąc rumieńcem zachodu, wszystko, co odtajało w słonecznej kąpieli, podmarzło znowu, powiało wilgocią, w powietrzu jednak czuło się zapach wiosny, a w górze świergoliły skowronki.
Z na pół oświetlonych cerkwi wychodzili penitencjariusze uwolnieni z grzechów. Powolutku, w pojedynkę, z nikim nie rozmawiając rozchodzili się do domów, znikali pogrążeni w głębokim milczeniu. Na wszystkich twarzach widniała jednak troska: byle niczym nie zmącić skupienia, nie utracić królującego w duszach spokoju i ukojenia.
Naraz w całym i tak niezbyt hałaśliwym mieście zapanowała cisza. Zamykano bramy, za parkanami pobrzękiwały łańcuchy szarpiących się na uwięzi psów; zamykano małe traktiemie i tylko pod naszym hotelem kręciły się dwie „sałaty" — dorożkarze wyczekujący, czy aby nam się nie przydadzą. I właśnie wtedy w oddali, po podmarzłej brukowanej ulicy zadudniły wielkie podróżne sanie zaprzężone w trójkę i pod hotel zajechał jakiś nieznajomy wysoki pan w niedźwiedziej szubie z długimi rękawami i zapytał: „Czy jest pokój?"
Stało się to właśnie w chwili, kiedy z dwoma młodymi oficerami zbliżałem się do hotelu po skrupulatnej lustracji okien, w których miały zwyczaj ukazywać się niedostępne kupieckie córy.
Słyszeliśmy, jak przyjezdny zapytał o po
kój, jak wyszedł do niego starszy numerowy Marko nazywając gościa Augustem Matwieiczem, jak składał mu życzenia z okazji szczęśliwego powrotu, jak potem na jego pytanie odpowiedział:
— Nie śmiałbym wielmożnemu panu zełgać, że pokoju nie ma. Pokoiczek to jest, tylko boję się, czy wielmożny pan będzie z niego zadowolony.
— A cóż tam takiego? Nieczyste powietrze czy może pluskwy?
— Boże uchowaj, nieczystości żadnych, jak pan raczy wiedzieć, nie trzymamy, tylko że straszna moc oficerów tu kwateruje...
— No więc cóż, nazbyt hałasują, co?
— N...no tak, wie pan, jak to w kawalerskim stanie, tłuką się, wygwizdują... Żeby pan potem gniewu nie okazał czy niezadowolenia, jako że przecież zmitygować ich nie możemy.
— Ależ co znowu! Tego tylko brakowało, żebyście mieli oficerów uspokajać! Potem trudno już by było żyć na tym świecie... No, myślę, że przy tak wielkim zmęczeniu jakoś można będzde przenocować.
— Pewnie, że można, chciałem tylko wielmożnego pana uprzedzić, a w rzeczy samej czemu nie? Pozwoli pan wnieść walizy i pościel?
— Zabieraj, kochasiu, zabieraj. Od samej Moskwy jadę bez postoju i tak spać mi się
chce, że nie boję się żadnych hałasów — nic mi nie przeszkodzi.
Numerowy poprowadził gościa do numeru, a my poszliśmy do największego pokoju, który zajmował szwadronowy rotmistrz. Rżnięto tam w karty, a w grze brało już udział całe nasze towarzystwo oprócz kuzyna pułkownikowej, Saszy, który skarżył się jakoś, że niedobrze się czuje, i nie chciał pić ani grać, tylko wciąż się przechadzał po korytarzu.
Rodzony brat pułkownikowej był również na lustracji kupieckich cór i razem z nami przyłączył się do gry, a Sasza, skoro tylko wszedł, zaraz zawrócił i znowu zaczął spacerować.
Dziwny był jakiś, tak że trudno było nie zwrócić na niego uwagi. Na pierwszy rzut oka wydawało się po prostu, że jest nie w sosie — ni to chory, ni to smutny, ni to zdenerwowany, a jak się mu przyjrzeć — niby w porządku. Wydawało się jednak, że myślami odbiegł daleko od całego otoczenia, że przejęty jest czymś, co bardzo nam dalekie i obce. Wszyscyśmy trochę z niego podkpiwali dogadując, że zainteresował się akuszerką, a poza tym nie przypisywaliśmy większego znaczenia jego zachowaniu.
W rzeczy samej był to jeszcze straszliwy młokos, całkiem nie wdrożony do prawdziwie oficerskiego zalewania pały. Zapewne też osłabł i jakoś przycichł po niedawnych prze
życiach. Poza tym w pokoju gry było, jak zwykle, straszliwie nadymione, mogła go więc rozboleć głowa; a może też dręczyły go sprawy finansowe, gdyż ostatnio hazardował się bardzo i częstokroć bywał mocno spłukany, a że był to chłopak z zasadami, nie chciał zbyt często niepokoić rodziców.
Słowem — pozwoliliśmy młodzieńcowi przemierzać wielkimi krokami korytarz zasłany sukiennym chodnikiem, a sami rżnęliśmy w karty, pili i przegryzali, kłócili się, hałasowali i całkiem zapomnieli o upływających nocnych godzinach, o uroczystym zdarzeniu, którego oczekiwano w rodzinie dowódcy. Żeby zapomnienie się nasze było jeszcze głębsze, około pierwszej w nocy zdarzyło się coś nieoczekiwanego, co jeszcze bardziej odwróciło naszą uwagę od rzeczywistości; sprawcą tego był właśnie ów nieznajomy, którego spotkaliśmy, gdy wysiadał z podróżnych sań, żeby przenocować w naszym hotelu.
ROZDZIAŁ
Około godziny pierwszej w nocy w pokoju, w którym graliśmy, zjawił się starszy numerowy Marko i zażenowany zameldował, że przyjezdny, administrator księcia, z takiego to numeru, przysyła go z prośbą, żeby nas przeprosił i doniósł, że nie może usnąć z nudów i dlatego pozwala sobie zapytać, czyby
panowie oficerowie nie pozwolili mu wziąć udziału w grze.
— A znasz tego pana? — zapytał jeden ze starszych oficerów.
— Dopraszam się łaski, jakże bym mógł nie znać Augusta Matwieicza? Toć znają go wszyscy w całej Rosji, znają go wszędzie, gdzie są książęce dobra. August Matwieicz ma plenipotencje na prowadzenie wszystkich książęcych spraw we wszystkich dobrach i samej pensji pobiera blisko czterdzieści tysięcy rocznie. (Wtedy jeszcze obliczano w asygnatach.)
— Czy to aby nie Polak?
— Niby z tych Polaków, tylko że pan jak się patrzy i służył w wojsku.
Numerowego Marka, który nas o tym poinformował, wszyscyśmy uważali za człowieka bardzo porządnego i nam oddanego. Nader był rozgarnięty i pobożny — stale chodził na ranne nabożeństwa i zbierał na dzwon dla swojej wiejskiej parafii. Marko spostrzegł, żeśmy zainteresowali się, i podtrzymuje to zainteresowanie.
— August Matwieicz — powiada — jedzie teraz z Moskwy, pogadują ludzie, że zastawił dwa książęce majątki w Radzie Opiekuńczej, na pewno więc pełną ma kiesę — życzy sobie zabawić się.
Spojrzeliśmy po sobie, poszeptali i tak orzekli:
— Cóż to, mamy tylko swoje „nikołaszki"
przesypywać z sakiewki do sakiewki? Niechaj przyjdzie człowiek nowy i odświeży nas nowym elementem.
— Ano, niech przyjdzie, tylko — powiadamy — ty będziesz odpowiadał. Czy ma pieniądze?
— Na litość boską! Toć August Matwieicz nigdy nie bywają bez pieniędzy.
— No, jeśli tak, to niech przychodzi i zabiera pieniądze, bardzośmy radzi. Prawda, panowie? — zwrócił się do wszystkich starszy rotmistrz.
Wszyscy wyrazili zgodę.
— A więc świetnie. Powiedz, Marko, że bardzo prosimy.
— Słucham.
— Tylko tego... na wszelki wypadek napomknij albo powiedz po prostu, że chociaż jesteśmy kolegami, nawet między sobą gramy na gotówkę, bez jakichś tam zobowiązań — za żadne skarby...
— Słucham. Ale proszę się nie turbować. On zawsze jest przy pieniądzach.
— A więc proś.
Po małej chwilce, wystarczającej na ubranie się nieeleganta, drzwi się otwierają i w naszą chmurę dymu wchodzi nieznajomy, na pierwszy rzut oka bardzo przyzwoity pan — wysoki, postawny, w starszym wieku. Ubranie cywilne, ale sposób zachowania się wojskowy, nawet, rzec by można, gwardyjski, jak wtedy było w modzie, to znaczy śmiały,
nacechowany pewnością siebie, ale pełen leniwego wdzięku, obojętnego przesytu. Twarz piękna o rysach surowych, niczym na metalowej tarczy stojących angielskich zegarów Grahama, w których cały skomplikowany mechanizm chodzi jota w jotę.
Nasz nieznajomy długi jest niczym ten zegar, a skandowana jego mowa też przypomina bicie tego zegara.
— Proszę mi darować, żem pozwolił sobie wprosić się do panów przyjacielskiej kompanii. Jestem taki to (wymienił swoje nazwisko), śpieszę do domu z Moskwy, chciałem tu sobie odpocząć, ale tymczasem usłyszałem rozmowy panów i sen uleciał z powiek. Zerwałem się jak stary bojowy rumak i wyrażam najserdeczniejszą wdzięczność za to, że panowie mnie przyjmują.
— Prosimy bardzo! — odpowiadamy. — Pan będzie łaskaw. Jesteśmy ludzie prości i nie lubimy żadnej etykiety. Sami tu koledzy i nie przestrzegamy żadnych ceremonii.
— Prostota to najpiękniejsza rzecz — kocha ją Bóg, w niej też jest poezja życia. Ja też służyłem w wojsku i chociaż ze względu na sprawy familijne musiałem je porzucić przy najpomyślniej szych horoskopach, jednakże pozostały mi wojskowe nawyki i jestem wrogiem wszelkich ceremonii. Widzę jednak, że panowie w surdutach, a tu tak gorąco!
— Tak, prawdę mówiąc, to tylko teraz włożyliśmy surduty, na powitanie nieznajomego gościa.
— Ach! Jakżeż panom nie wstyd! Właśnie tego się obawiałem. Ale jeśli panowie byli tak uprzejmi, że zechcieli mnie zaprosić, to na początek naszej znajomości wielką mam prośbę: sprawicie mi prawdziwą przyjemność, jeśli bez skrępowania zdejmiecie surduty pozostając tak jak przed moim przyjściem.
Oficerowie dali się namówić i zostali tylko w kamizelkach, przy czym zażądali od nieznajomego takiegoż dezabilu. August Matwieicz zdjął solidnie uszytą, zgrabną węgierkę, z niebieską jedwabną podszewką w rękawach, i nie odmówił wypicia z każdym kieliszka wódki na „pierwszą znajomość". Wszyscy wypili po kieliszku i przekąsili wspominając przy tym „kuzyna" Saszę, który ciągle jeszcze spacerował po korytarzu.
— Patrzcie no — brakuje jednego z naszych. Zaraz go tu zawołajcie.
— Panowie pewno nie mogą się doliczyć tego interesującego młodego korneta, który chodzi po korytarzu we wdzięcznej zadumie.
— Tak, jego. Zawołajcie go tu, panowie!
— Ależ on nie chce.
— Cóż to za wymysły!... Przemiły młody kompan, ukończył z pomyślnym wynikiem kurs picia i karciarstwa i nagle czegoś osowiał, zdradza nas. Niech go tu panowie przyprowadzą przemocą.
Usłyszeliśmy protesty, padały uwagi sugerujące, iż Sasza naprawdę jest chory.
— Diabła tam. Daję głowę, że po prostu jest tylko zmęczony albo opanowała go chandra, jako że nie otrzaskał się jeszcze z wielką przegraną.
— Czy kornet dużo przegrał?
— Tak, jakoś ostatnio nie szła mu karta, stale był nie w sosie i ciągle przegrywał.
— Zdarza się, rzecz jasna. On jednak sprawia takie wrażenie, jakby spotkał go zawód nie w kartach, lecz w miłości.
— A pan go widział?
— Tak. Przy czym przyjrzałem mu się całkiem (przypadkowo. Był tak roztrzęsiony i zamyślony, że przez omyłkę wszedł do mego pokoju, całkiem nie zauważył, że leżę na łóżku, podszedł wprost do komody i zaczął czegoś szukać. Pomyślałem nawet, że może to lunatyk, i wezwałem Marko.
— Zadziwiające!
— Istotnie. A kiedy Marko zapytał go, czego sobie życzy, nieprędko zrozumiał, o co chodzi, a potem bardzo się nieborak skonfundował... Przypomniały mi się dawne lata i pomyślałem: ani chybi — rany serdeczne!
— Dlaczego by zaraz serdeczne? Minie mu. Wy, panowie Polacy, nazbyt wiele wagi przywiązujecie do sentymentów, a z nas, Moskali — ludzie gruboskórni.
— Tak, ale wygląd tego młodziana nie świadczy o gruboskórności, przeciwnie, wy
dawał mi się subtelny i raczej wstrząśnięty czymś, pełen niepokoju.
— Po prostu jest zmęczony i wedle naszej filozofii należy dokonać gwałtu na jego osobie. Panowie, proszę, wyjdźcie we dwóch i przyprowadźcie tu Saszę; niech się oczyści z podejrzenia o nieszczęśliwą miłość.
Dwaj oficerowie wyszli i wrócili z Saszą. Na jego młodzieńczej twarzy błąkały się zmęczenie; zmieszanie, uśmiech.
Zapewniał, że naprawdę jest niezdrów, ale że najbardziej mu ciążą ciągłe żądania jakichś wyjaśnień. Wtedy zaczęliśmy pokpiwać, że nawet nieznajomy dostrzegł w nim „rany serdeczne od strzał Amora".
Sasza nagle spłonął, spojrzał na naszego gością z nieopisaną nienawiścią i wyrąbał ostro, z wściekłością:
— Bzdura!
Potem prosił, żeby pozwolono mu odejść do swego pokoju i położyć się, ale przypomnieliśmy, że dzisiaj czekamy na ważne zdarzenie, które wszyscy chcemy uczcić, i wobec tego opuszczenie towarzystwa byłoby rzeczą niedopuszczalną. Przy wspomnieniu o oczekiwanym „zdarzeniu" Sasza pobladł.
Tłumaczyliśmy mu:
— Odejść nie możesz, wypij więc z nami teraz kieliszek, a jeżeli nie chcesz grać, to zdejmij surdut i połóż się tu na kanapie. Kiedy dziecko krzyknie — usłyszymy i obudzimy cię.
Sasza uległ, ale niezupełnie: kieliszek wódki wypił, ale surduta nie zdjął i nie położył się, lecz usiadł w cieniu, pod oknem, skąd wiało nieco chłodem z powodu źle wstawionej ramy, i zaczął spoglądać na ulicę.
Czy oczekiwał kogo i wypatrywał, czy też po prostu leżało mu coś na sercu — trudno mi orzec; przypominał jednak rozchybotany płomyk w latarni, co kołysze się i skrzypi na wietrze; to ciśnie się w głąb fotela, to, zda się, zaraz zerwie się i ucieknie. Nasz nieznajomy siedzący obok mnie zauważył, że obserwuję Saszę, i sam zaczął go obserwować. Musiałem był dostrzec to i na podstawie jego spojrzeń, i tego, co rzekł do mnie, a wyrzekł półgłosem te przedziwne słowa, których nie zapomnę do końca życia:
— Czy pan przyjaźni się z tym kolegą? Wskazał przy tym oczyma wymizerowane
go Saszę.
— Rzecz oczywista — odpowiedziałem z pewną młodzieńczą zadziornością, dopatrując się w tym pytaniu niestosownej poufałości.
August Matwieicz dostrzegł to i z lekka uścisnął mi rękę pod stołem. Spojrzałem na jego piękną poważną twarz i znowu, dzięki jakiejś dziwnej asocjacji, przypomniał mi się nigdy nie zawodzący, długi, grahamowski angielski zegar. Każda wskazówka posuwa się wedle swego przeznaczenia wyznaczając godziny, dni, minuty i sekundy, księżycowe
obroty i gwiezdne elipsy. Zawsze jest chłodny, obojętny: pokaże wszystko, oznaczy i zawsze pozostaje sobą.
Zjednując mnie pieszczotliwym uściskiem ręki August Matwieicz ciągnął:
— Proszę się na mnie nie gniewać, młodzieńcze. Proszę mi wierzyć, nie chcę powiedzieć o pana koledze nic złego, ale wielem już przeżył, a jego stan nasuwa mi pewne podejrzenia.
— W jakim sensie? Co to znaczy?
— Wydaje mi się jakiś... jakby to panu wyjaśnić... jakiś feralny: głęboko mię wzrusza i niepokoi.
— Nawet niepokoi?
— Tak, właśnie niepokoi.
— Śmiem pana zapewnić, że niepokój ten jest całkiem bezpodstawny. Znam dobrze wszelkie okoliczności życiowe tego kolegi i daję głowę, że nie ma w nich nic takiego, co by mogło zmącić czy też przerwać bieg jego życia!
— Przerwać! — powtórzył za mną. — C'est le mot! To najwłaściwsze słowo... „przerwać bieg życia".
Poczułem do siebie żal. Dlaczego właśnie tak się wyraziłem, że dało to nieznajomemu okazję do podchwycenia moich słów?
Nagle August Matwieicz zaczął mi się nie podobać, zacząłem z niechęcią patrzeć na jego regularny, grahamowski cyferblat. Jest w nim jakaś harmonia, a jednocześnie coś dła
wiącego, nieodwołalnego. Tyka, tyka — przedzwonią kuranty i znowu tyka dalej. I ubrany jest jakoś inaczej... Oto rękawy koszuli nieporównanie bielszej i cieńszej niż nasze, a pod nią czerwona jedwabna watówka połyskuje niczym krew spod białych mankietów. Jakby zdjął z siebie własną skórę i czymś się tylko owinął. A na ręce złota damska bransoleta, która to opada ku dłoni, to znowu się kryje pod rękaw. Na bransolecie można odczytać wyraźnie polskimi literami wypisane rosyjskie imię kobiece „Olga".
Jest mi jakoś przykro z powodu tej Olgi. Kimkolwiek była, jakikolwiek był jej stosunek do niego — krewną mu była czy kochanką — jednak bardzo mi przykro.
Dlaczego? Z jakiego powodu? Nie wiem. Zaprawdę — jedna z tysięcy błahostek, nieważne skąd nadchodzących ku „zmąceniu rozsądku śmiertelnika".
Przypominam sobie jednak, że powinienem jakoś wybrnąć z tego słowa „przerwać", któremu on nadaje tak niepożądane znaczenie, i powiadam:
— Żałuję, że tak się wyraziłem, ale słowo wypowiedziane przeze mnie nie może absolutnie mieć przenośnego znaczenia. Kolega mój jest młody, majętny, jest jedynakiem, wszyscy go lubią...
— Tak, tak, ale pomimo to... źle się z nim dzieje.
— Nie rozumiem pana.
— Przecież jest śmiertelny?
— Istotnie, tak samo jak pan i ja, jak cały świat.
— Najzupełniej słusznie, jednakże nie widzę ludzi całego świata; ani na mnie zaś, ani na panu nie ma tych fatalnych znaków — tylko na nim.
— Cóż to za „fatalne znaki"? O czym pan mówi?
Roześmiałem się całkiem bez sensu.
— Dlaczego pan się z tego śmieje?
— Proszę mi wybaczyć, czuję, że śmiech mój — to istotnie brak delikatności; proszę jednak zrozumieć moją sytuację: obaj patrzymy na tę samą osobę i pan mi opowiada, jakoby dostrzegał w nim coś niezwykłego, czego ja absolutnie nie dostrzegam, widząc w niej tylko to, co zwykle.
— To co zwykle? Ależ to niemożliwe!
— Zapewniam pana.
— Maska Hipokratesa?
— Tego zupełnie nie rozumiem.
— Jak to pan nie rozumie? Jest taka agent psychique.
— Nie pojmuję — rzekłem — czuję tylko, że słowo to budzi we mnie jakiś głupi strach.
— Agent psychique, czyli twarz Hipokratesa — to takie nieuchwytne, fatalistyczne, dziwne cechy, od dawna już znane. Te nieuchwytne cechy zjawiają się na twarzach
ludzi tylko w fatalnych momentach życia, tylko wtedy, kiedy mają zrobić „wielki krok w krainę, z której podróżny już nigdy nie wraca". Rysy te świetnie umieją wypatrywać Szkoci i Hindusi z Błękitnych Gór.
— Był pan w Szkocji?
— Owszem, studiowałem w Anglii rolnictwo, a podróżowałem też po Hindustanie.
— Powiada więc pan, że widzi te znane fatalistyczne cechy na twarzy kochanego Saszy?
— Tak, jeśli ten młodzian nosi teraz imię Saszy, to wkrótce, jak sądzę, będzie nosić inne.
Czułem, że przenika mię na wskroś jakieś najokropniejsze przerażenie, i uradowałem się niewymownie widząc, że tymczasem podchodzi do nas jeden z naszych oficerów, mocno podchmielony, i pyta:
— Cóż to? O co się z tym panem spierasz? Odpowiedziałem, że wcale się nie kłócimy,
tylko że mieliśmy taką właśnie dziwną rozmowę, która speszyła mnie.
Oficer, człek mały, pełen prostoty i zdecydowania, spojrzał na Saszę i rzekł:
— W istocie, wygląda jakoś paskudnie. — Zaraz potem zwrócił się jednak do Augusta Matwieicza i zapytał surowo: — A pan kto — frenolog czy wróżbita?
Gość odpowiedział:
— Ani frenolog, ani wróżbita.
— A więc — ni pies, ni wydra?
— I to także nie; nie jestem „ni pies, ni wydra" — odpowiedział zagadnięty spokojnie.
— A więc ktoś pan? Chyba czarodziej?
— I nie czarodziej.
— A więc kto?
— Mistyk.
— Aha! Mistyk!... To znaczy, że lubi pan wiścik. Wiem, rozumiem, mistyk i wiścik, widywaliśmy takich — paplał oficer i chociaż był już porządnie pijany, poszedł, żeby się jeszcze uraczyć wódką.
August Matwieicz popatrzył za nim ni to ze współczuciem, ni to z pogardą. Obie wskazówki na jego cyferblacie przesunęły się, a on wstał, podszedł ku grającym deklamując z cicha Krasińskiego:
Ja Boga nie chcę, ja nieba nie czuję, Ja w niebo nie pójdę...
Nagle poczułem się tak dziwnie nieswojo, jakbym rozmawiał z samym panem Twardowskim, i zapragnąłem dodać sobie animuszu. Odszedłem więc dalej, od stołu karcianego do stołu z zakąskami, ucinając rozmówkę z przyjaciółmi, którzy mi na swój sposób wyjaśnili słowo „mistyk". A kiedy po pewnym czasie, uniesiony falą, znowu się zbliżyłem ku grającym, zastałem już Augusta Matwieicza rozdającego karty.
Dostrzegłem długie kolumny jego wygranych i przegranych, a na twarzach grających
widniała jawna nieprzychylność ku niemu, przejawiająca się nawet w zaczepnych uwagach, które lada chwila mogły się zaostrzyć, a może nawet stać się przyczyną poważnych przykrości.
Ani przez chwilę nie wydawało mi się jakoś, że może się obejść bez przykrości, jakby sprawie tej — jak powiadają chłopi — „tak już było pisane".
ROZDZIAŁ
Kiedy podszedłem do karcianego stolika, któryś z oficerów zrobił Augustowi Matwieiczowi uwagę, że jego ślizgająca się po ręce bransoleta przeszkadza mu swobodnie rozdawać karty, i dodał przy tym:
— Może zechciałby pan raczej zdjąć tę damską ozdobę?
August Matwieicz i tym razem zachował spokój odpowiadając:
— Tak, zapewne lepiej byłoby zdjąć, nie mogę jednak skorzystać z pańskiej dobrej rady, gdyż bransoleta jest zakuta na mojej ręce.
— Dziwaczna fantazja — robić z siebie niewolnika!
— Dlaczego by nie? Czasami bardzo przyjemnie uważać się za niewolnika.
— Ach tak! Nareszcie Polacy do tego się przyznali.
— A dlaczego by nie? Co do mnie, to od pierwszej chwili, kiedy stały mi się dostępne pojęcia dobra, prawdy, piękna, uznałem, że godne są królowania nad uczuciami i wolą człowieka.
— Ale kto jest wcieleniem tych wszystkich ideałów?
— Rzecz oczywista — najpiękniejszy twór boski — kobieta.
— Która nosi imię Olgi — zażartował ktoś przeczytawszy na bransolecie imię.
— Tak. Zgadłeś pan: moja żona nazywa się Olga. Zaprawdę, jakież to piękne rosyjskie imię i jak przyjemnie jest stwierdzić, że Rosjanie nie zapożyczyli go od Greków, lecz znaleźli w rodzinnym skarbcu!
— Żona pańska jest Rosjanką?
— Jestem wdowcem. Szczęście, którym los mnie obdarował, zbyt było pełne i wielkie, żeby mogło trwać długo, ale po dziś dzień jestem szczęśliwy na wspomnienie tej Rosjanki, która czuła się ze mną szczęśliwa.
Oficerowie spojrzeli po sobie. Wydało się im, że odpowiedź jest nieco złośliwa.
— Tam do diabła! — rzekł ktoś. — Czy ten przyjezdny nie chce przez to powiedzieć, że panowie Polacy są szczególnie mili i subtelni i że nasze kobiety szaleją za ich galanterią?
Gość nasz niewątpliwie to słyszał, nawet spojrzał w milczeniu w kierunku mówiącego i uśmiechnął się, natychmiast jednak zaczął znowu bardzo spokojnie rozdawać karty nie
myląc się. Poniterzy, rzecz jasna, nie spuszczali zeń czujnego oka, żaden jednak nie zauważył absolutnie nic podejrzanego. Poza tym o żadnym podejrzeniu nieuczciwej gry nie mogło być mowy, gdyż August Matwieicz był tęgo przegrany. Około czwartej zapłacił już przeszło dwa tysiące i ukończywszy rozrachunki rzekł:
— Jeśli panowie sobie życzą kontynuować grę, stawiam jeszcze tysiąc.
Oficerowie wygrani, wedle przyjętej etykiety gry bankowej, uważali, że nie uchodzi wycofać się, odpowiedzieli więc, że poniterują. Niektórzy tylko odwróciwszy się przejrzeli wypłacone przez Augusta Matwieicza pieniądze i stwierdzili, że wszystko w porządku.
Istotnie — wszystko było w najzupełniejszym porządku; zapłacone w najbardziej pewnych, nie budzących najmniejszego podejrzenia asygnatach.
— Teraz jednak, panowie, nie mogę wam wyłożyć w brzęczącej monecie, ponieważ wszystko, com miał, już odpłynęło. Mam jednak bilety bankowe po pięćset i tysiąc rubli. Stawiam więc bilety, a dla wygody poproszę o rozmienienie mi dwóch.
— Na to zgoda — odpowiedziano.
— W takim razie będę miał honor okazać dwa bilety z prośbą o obejrzenie i wymienienie na bilon.
Mówiąc to powstał, podszedł do swego surduta, leżącego na kanapie przy Saszy, pogra
żonym w najgłębszej zadumie, i zaczął szukać po kieszeniach. Trwało to jakoś długo, a potem August Matwieicz odrzucił precz surdut, przesunął ręką po czole, potknął się i omal nie upadł.
Ruch ten dostrzegli wszyscy, a zdawał się być tak naturalny i szczery, że August Matwieicz wzbudził u wielu z nas żywe współczucie. Dwaj czy trzej oficerowie stojący najbliżej niego zawołali troskliwie: „Co panu?" i zerwali się, żeby go podtrzymać.
Gość nasz straszliwie zbladł, zmienił się okropnie, nie do poznania. Po raz pierwszy widziałem wtedy, jak wielkie i niespodziewane nieszczęście może w jednej chwili załamać i uczynić starca nawet z człowieka tak silnego, opanowanego, za jakiego, zdaniem moim, mógł uchodzić główny administrator księcia przybyły do nas na swoje i nasze nieszczęście. Nagłe, nieoczekiwanie spadające na człowieka nieszczęście zdaje się go ścierać na nice, mnie go i tłamsi, niczym praczka szmatę, a potem wali wałkiem, dopóki wszelkiej nie wyżmie wilgoci. Nie potrafiłbym opisać twarzy i spojrzeń Augusta Matwieicza, lecz żywo staje mi w pamięci przykre i niedelikatne ze względu na jego nieszczęście porównanie, które nasunęło mi się w chwili, gdy razem z innymi podbiegłem do niego zbliżając świecę do twarzy. Znowu miało to związek z zegarem i jego tarczą, a raczej z pewnym zabawnym zdarzeniem związanym z zegarem.
Ojciec mój miał wielką słabość do starych obrazów. Wygrzebywał ich wiele i wszystkie psuł zmywając z nich farbę i pokrywając nowym lakierem. Kiedy, bywało, ojciec przywozi skądś stary obraz, (przyglądamy się i widzimy ciemnawą, równą powierzchnię, na której wszystkie kolory jakoś zgodnie zbladły, stonowały się tworząc pod warstwą pociemniałego lakieru trudno uchwytną, lecz harmonijną całość, ale oto po obrazie przesuwa się gąbka nasiąknięta terpentyną, lakier staje się szklisty, warzy się, pełzną brudne smużki i wszystkie tony tego samego obrazu jakby poruszają się, zmieniają, chaotycznie mieszają. Obraz ten sam, a niby inny, właśnie dlatego, że okazał się oczom taki, jaki jest, pozbawiony lakierowanej powłoki, która tonowała go, czyniła spokojnym. Przypomniało mi się, jak to kiedyś my, naśladując ojca, chcieliśmy zmyć tarczę zegara z dziecinnego pokoju i stwierdziliśmy ku swemu przerażeniu, że wymalowana na miej Baba Jaga z koszyczkiem, w którym siedziały niegrzeczne dzieci, nagle zatraciła swą sylwetkę i zamiast twarzy niezwykle surowej zobaczyliśmy coś bardzo dwuznacznego, śmiesznego.
Podobnie dzieje się z człowiekiem, którego spotkało nieszczęście. Zmywa ono z niego lakier i nagle wszyscy dostrzegają spłowiałe barwy, stare, głębokie pęknięcia. Gość nasz był jednak silniejszy niż inni; panował nad sobą, starał się otrząsnąć z wrażenia i rzeki:
— Proszą, niech mi panowie darują, ale to naprawdę drobiazg... Proszę nie zwracać na to uwagi i pozwolić mi odejść do mego pokoju, ponieważ... zrobiło mi się... słabo; proszę mi darować, nie mogę dłużej grać.
August Matwieicz odwrócił się ku wszystkim twarzą, która najwyraźniej przypominała zmytą zegarową tarczę, chociaż usiłował zachować uprzejmy uśmiech. Było całkiem jasne, że chciał odejść bez „żadnych historyj", ale w tym momencie któryś z oficerów, zapewne pod wpływem zbędnego kieliszka wykrzyknął zaczepnie:
— Czy przedtem nie robiło się panu słabo? Polak zbladł.
— Nie — odpowiedział szybko, znacznie podniesionym głosem — jeszcze nigdy dotąd nie czułem się tak słabo. A kto mówi czy myśli inaczej, ten się myli. Stwierdziłem coś całkiem nieoczekiwanego.... mam nazbyt uzasadnione powody do zaniechania dalszej gry i absolutnie nie rozumiem, kto i czego sobie ode mnie życzy!
Wtedy nastąpiło ogólne poruszenie.
— O co mu chodzi? Od pana, szanowny panie, nikt i niczego nie żąda. Ciekawe jednak, co to za nieoczekiwane odkrycie zrobił pan będąc w naszym towarzystwie?
— Żadne — odpowiedział Polak i podziękowawszy ukłonem oficerom, podtrzymującym go z powodu jego nagłej słabości, dodał:
— Panowie mnie całkiem nie znają, a reputacja o mnie zdobyta od numerowego nie może wam wiele powiedzieć na moją korzyść, dalsza rozmowa zatem wydaje mi się niemożliwa i życzyłbym sobie panów pożegnać.
Ale zatrzymaliśmy go:
— Pan pozwoli, to niemożliwe.
— Nie rozumiem, dlaczego „niemożliwe". Zapłaciłem wszystko, com przegrał, nie życzę sobie kontynuować gry, proszę więc o uwolnienie mnie od towarzystwa panów.
— Nie chodzi o zapłacenie...
— Tak, nie o zapłacie mowa.
— A więc o czym jeszcze?... Pytam: „Czego panowie sobie życzą?" — panowie odpowiadają: „Niczego nie żądamy", odchodzę więc w milczeniu, a panowie znowu z jakimiś pretensjami... Cóż to znowu, do diabła? O co chodzi?
Wtedy podszedł do niego jeden z wąsatych rotmistrzów, „towarzysz w bitwach osiwiały", mąż doświadczony w najprzeróżniejszych karcianych starciach.
— Szanowny panie! Pozwoli pan, że wyjaśnię w imieniu kolegów.
— Wielcem rad, chociaż absolutnie nie rozumiem, co tu można wyjaśnić.
— Zaraz panu wyłożę.
— Proszę bardzo.
— Ja i moi towarzysze istotnie nie znamy pana, szanowny dobrodzieju, ale przyjęliśmy pana do kompanii z iście rosyjskim zaufa
niem, tymczasem spotkało tu pana coś nieoczekiwanego... przecież nie mógł pan tego ukryć... i właśnie w naszym gronie... Pan, szanowny dobrodzieju, użył tu słowa „reputacja". A my, do diabła! — jak mniemam — także mamy swoją reputację... Tak! Wierzymy panu, prosimy jednak, żeby pan także zaufał naszej uczciwości.
— Z całą gotowością — przerwał Polak — jak najchętniej! — i wyciągnął rękę, której rotmistrz zdawał się nie dostrzegać ciągnąc dalej:
— Zaręczam panu własną głową, że nie spotka tu pana najmniejsza przykrość, a każdy, kto by pozwolił sobie czymkolwiek, choćby najlżejszym napomknieniem, obrazić pana, zanim wyjaśni się sprawa, w mojej osobie znajdzie pańskiego obrońcę. Ale tej sprawy nie możemy tak zostawić: zachowanie pańskie wydaje się nam dziwne, proszę więc w imieniu wszystkich obecnych, żeby się pan uspokoił i szczerze nam powiedział, czy naprawdę nagle pan zachorował, czy też spostrzegł pan coś nieoczekiwanego, co się panu przytrafiło. Prosimy, żeby to pan nam powiedział szczerze, krótko, bez owijania w bawełnę.
Wszyscy to podchwycili: „Tak, wszyscy prosimy, wszyscy". Nie wziął w tym udziału jeden tylko Sasza, który jak przedtem pogrążony był w tym dziwnym roztargnieniu, ale
i on wstał jednak, powiedział: „Jakież to wstrętne", i odwrócił się twarzą ku oknu.
Polak zaś, zaatakowany tak obcesowo, całkiem nie stracił animuszu, przeciwnie, zdało się, że to mu dodało odwagi, rozłożył ręce i rzekł:
— W takim razie najmocniej panów przepraszam: nie chciałem nic mówić składając wszystko na moje serce, kiedy jednak powołując się na honor chcecie się dowiedzieć, co się ze mną stało, będę posłuszny honorowi jako człek honoru i szlachcic...
Ktoś nie wytrzymał i wykrzyknął:
— Czy aby nie za wiele o honorze?
Rotmistrz rzucił gniewne spojrzenie w kierunku, skąd padły te słowa, i August Matwieicz ciągnął:
— Jako człowiek honoru i szlachcic wyznam panom, że oprócz pieniędzy, które przegrałem, miałem jeszcze w portfelu dwanaście tysięcy w biletach bankowych, po pięćset i tysiąc rubli.
— Miał je pan przy sobie?
— Tak, przy sobie.
— Czy pan dobrze pamięta?
— Bez cienia wątpliwości.
— A teraz ich nie ma?
— Tak, właśnie trafił pan, nie ma. Pijany oficer wykrzyknął znowu:
— Ale czy w ogóle były?
Rotmistrz jednakże odpowiedział jeszcze ostrzej:
— Proszę zamilknąć! Pan, którego tu widzimy, na pewno nie kłamie. Wie on dobrze, że z takich spraw nie stroi się żartów w towarzystwie porządnych ludzi, gdyż to pachnie krwią. A że jesteśmy ludzie porządni, to należy udowodnić czynem. Nikt, proszę panów, nie śmie ruszyć się z miejsca, a pan, poruczniku taki to, i pan, i pan jeszcze (wymienił tu trzech kolegów) zechcecie zaraz zamknąć drzwi na klucz, który ma leżeć tu, żeby go wszyscy widzieli. Pierwszy, kto by chciał stąd odejść, legnie na miejscu, ale żywię nadzieję, że nikt z panów tego nie uczyni. Nikt, rzecz jasna, ani przez chwilę nie wątpi, że któryś z panów jest winien tej zgubie, o której mówi ten przyjezdny, ale należy to udowodnić.
— Tak, tak, niewątpliwie — wtórowali oficerowie.
— Kiedy to zostanie udowodnione, wówczas nastąpi akt drugi, a teraz w obronie naszego honoru i dumy musimy, panowie, nie oddalając się stąd, pozwolić na jak najskrupulatniejszą rewizję osobistą.
— Tak, tak, rewizja! Zrewidować! — rozległy się głosy oficerów.
— Jak najskrupulatniejsza, panowie! — powtórzył rotmistrz.
— Oczywiście, jak najściślejsza!
— Wszyscy rozbierzemy się do naga — jak Pan Bóg stworzył — żeby nie można było nigdzie niczego ukryć, i niech on sam zrewiduje
każdego. Jestem najstarszy wiekiem i służbą, a więc pierwszy poddaję się rewizji, która nie powinna być poczytywana za ujmę żadnemu uczciwemu człowiekowi. Proszę, niech wszyscy oddalą się nieco ode mnie i staną rzędem — rozbieram się.
Rotmistrz zaczął szybko, porywczo zdejmować wszystko i został tylko w skarpetkach, położył rzeczy przed książęcym administratorem, uniósł ręce nad głową i rzekł:
— Stoję niczym rekrut na oględzinach lekarskich. Proszę zrewidować moje rzeczy.
August Matwieicz zaczął się odżegnywać, wykręcać od tego pod całkiem słusznym pretekstem, że nie miał żadnych podejrzeń i nie żądał rewizji.
— O, za nic! To stary żart — rzekł rotmistrz cały purpurowy i gniewnie błysnął oczyma tupiąc bosymi nogami. — Teraz, szanowny panie, za późno już na ceregiele!... Proszę jak najdokładniej zrewidować moje rzeczy. W przeciwnym razie natychmiast rąbnę pana tym oto krzesłem.
I ciężkie hotelowe krzesło zachwiało się w jego włochatych rękach tuż nad głową Augusta Matwieicza.
ROZDZIAŁ
August Matwieicz chcąc nie chcąc schylił się ku rozłożonej na podłodze garderobie rotmistrza i zaczął na odczepnego brać ją do rę
ki. Ale bose nogi rotmistrza zaczęły walić o podłogę jeszcze gwałtowniej i przy ich głuchym tupocie rozległ się zduszony, świszczący głos:
— Nie tak się robi rewizję! Nie tak! Trzymajcie mnie, bo nie wytrzymam i uduszę, jeśli on nie będzie nas rewidować jak należy.
Rotmistrz był po prostu nieprzytomny i tak drżał z gniewu, że drżał nawet gęsty czarny puszek pod pachami jego muskularnych rąk, konwulsyjnie zaciśniętych nad głową.
Wszelako okazało się, że Polak to nie lada zuch: ani trochę się nie przeraził szalonego wybuchu rotmistrza — spokojnie spojrzał na jego twarz, na jego pachy, pod którymi zdawały się drżeć dwa czarne szczury, i wyrzekł:
— Proszę bardzo — i chociaż jestem najmocniej przekonany, że jest pan człowiekiem uczciwym, na pańskie żądanie będę pana rewidować jak złodzieja.
— Tak, do diabła ciężkiego — jestem człowiekiem uczciwym, żądam wszelako nieustępliwie, żebyś mnie pan zrewidował jak złodzieja.
August Matwieicz zrobił rewizję i, rzecz jasna, nic nie znalazł.
— Tak więc jestem oczyszczony z podejrzeń — rzekł rotmistrz. — Proszę, żeby inni poszli za moim przykładem.
Rozebrał się drugi oficer i jego zrewidowano tak samo, a potem trzeci — i tak wszyscy po kolei pozwolili się obszukać i nie zre
widowany został tylko Sasza; jednakże w tym momencie, kiedy do niego dochodziła kolejka, w korytarzu rozległo się stukanie do drzwi. Wszyscyśmy drgnęli.
— Nie wpuszczać nikogo — rzekł rotmistrz.
Zastukano jeszcze głośniej.
— Cóż to za licho tam się dobija? Nie możemy przecież wpuścić nikogo na takie sromotne widowisko. Ktokolwiek to będzie — przepędzić do diabła.
Stukanie jednakże rozległo się znowu, a równocześnie usłyszeliśmy znajomy głos.
— Proszę otworzyć, to ja.
Był to głos naszego pułkownika. Oficerowie spojrzeli po sobie.
— Niechże panowie otworzą — prosił pułkownik.
— Proszę otworzyć — rzekł rotmistrz zapinając guziki.
Drzwi otworzono i wszedł niezbyt przez nas lubiany dowódca z miłym przyjacielskim uśmiechem, rzadko goszczącym na jego twarzy.
— Panowie! — zaczął, zanim się rozejrzał. — W domu moim wszystko skończyło się szczęśliwie, więc po chwilach głębokiego niepokoju wyszedłem, żeby się przejść, wiedząc zaś, że chcieliście po koleżeńsku wziąć udział w mojej rodzinnej radości, zaszedłem tu, żeby powiadomić, iż Bóg obdarzył mnie córką! —
Zaczęliśmy składać pułkownikowi gratulacje, ale rozumie się, nie były one tak bezpośrednie i radosne, jak tego pułkownik mógł oczekiwać w chwili, kiedy dowiedział się o naszych dyżurach, które go wzruszyły; pułkownik dostrzegł to, obrzucił spojrzeniem pokój i jego żółtawe oczy zatrzymały się na przybyszu.
— Co to za pan? — zapytał cicho. Rotmistrz odpowiedział mu jeszcze ciszej
i zaraz pokrótce zrelacjonował tę pożałowania godną sprawę.
— Co za ohyda! — wykrzyknął pułkownik. — Jak się to skończyło? A może jeszcze nie koniec?
— Zmusiliśmy go do zrewidowania nas i przed przyjściem pana pułkownika nie zrewidowano jeszcze tylko korneta N.
— Proszę więc dokończyć rewizji — powiedział pułkownik i usiadł na krześle pośrodku pokoju.
— Kornecie N., teraz pana kolejka — oznajmił rotmistrz.
Sasza stał pod oknem ze złożonymi na piersiach rękami, nic nie odpowiadał i nie ruszał się z miejsca.
— Cóż to, kornecie, nie słyszy pan? — przywołał go pułkownik.
Sasza postąpił naprzód i odpowiedział:
— Panie pułkowniku i wy wszyscy, panowie oficerowie, klnę się honorem, żem pieniędzy nie ukradł...
— A fe, fe! Po cóż ta przysięga — odpowiedział pułkownik — wszyscy tu przecie jesteście poza wszelkimi podejrzeniami, ale jeśli koledzy pańscy postanowili zrobić tak, jak to uczynili, obowiązuje to również pana. Niech ten pan dokona rewizji przy wszystkich, a potem przystąpimy do innej sprawy.
— Ja nie mogą się na to zgodzić.
— Jak to?... Na co się pan nie zgadza?
— Pieniędzy nie ukradłem, nie mam ich, ale nie pozwolę siebie zrewidować!
Rozległ się szmer niezadowolenia, gwar, wszyscy się obruszyli.
— Jak to! Co za bzdury... A my wszyscy mogliśmy się zgodzić?!
— Ale ja nie mogę.
— Ależ pan powinien to zrobić! Powinien pan wreszcie zrozumieć, że pański upór zwiększa tylko to poniżające nas wszystkich podejrzenie... Drogi winien być panu, jeśli nie pański honor, to przynajmniej honor kolegów, honor pułku i munduru!... Żądamy wszyscy, żeby pan zaraz, w tej chwili rozebrał się i pozwolił zrewidować swoje rzeczy... A ponieważ zachowanie się pańskie już wzmogło podejrzenie, cieszymy się, że będzie pan rewidowany przy pułkowniku... Zechce się pan rozebrać...
— Panowie! — ciągnął blady, oblany zimnym potem młodzieniec — nie wziąłem pieniędzy... Przysięgam na ojca i matkę, których kocham ponad wszystko na świecie. Nie mara
pieniędzy tego pana, ale raczej wyrwę to okno i wyskoczę na ulicę, niż rozbiorę się! Za żadne skarby! Tego wymaga honor.
— Co za honor? Jakiż honor można przenosić ponad honor wszystkich... ponad honor pułku i munduru... Czyjże to honor?
— Nie powiem już ani słowa, ale nie rozbiorę się i uprzedzam, że mam w kieszeni pistolet i strzelę do każdego, kto zechce mnie zmusić do rewizji.
Mówiąc to młodzian to bladł, to płonął niczym ogień, tracił oddech i błędne spojrzenie kierował ku drzwiom pragnąc najgoręcej wyrwać się stąd; wsunął rękę do kieszeni spodni i w dłoni jego szczęknął odwodzony spust.
Krótko mówiąc Sasza był całkiem nieprzytomny i dlatego oparł się gwałtownemu potokowi skierowanych ku niemu argumentów i zmusił wszystkich do zastanowienia się.
Polak pierwszy okazał mu jak największe, a nawet wzruszające współczucie. Zapominając o swym osamotnieniu, o swej dziwnej, wielce nieprzychylnej sytuacji wykrzyknął z wyrazem jakiegoś zaraźliwego przerażenia:
— Przeklinam! Przeklinani ten dzień i te pieniądze! Nie chcę ich, nie szukam ani ich żałuję, nigdy i nikomu nawet słowa nie wspomnę o tej zgubie, tylko w imię Tego, który was stworzył, w imię cierpiącego za prawdę i miłosierdzie Chrystusa, w imię wszystkiego, co komukolwiek z was jest dro
gie i bliskie, pozwólcie odejść temu niemowlęciu... — Powiedział właśnie „niemowlęciu" zamiast „młodzieńcowi" i nagle całkiem zmienionym, jakby z jakichś przepastnych głębi wydobywającym się głosem, dodał:
— Nie przynaglajcie losu... Czyż widzicie, dokąd on zmierza?...
A on, to znaczy Sasza, istotnie tymczasem szedł, a ściśle mówiąc przeciskał się między oficerami ku drzwiom.
Pułkownik obserwował go, patrząc nań oczyma o żółtawych białkach, i rzekł:
— Niech odejdzie...
A potem dodał jeszcze ciszej:
— Zdaje mi się, że zaczynam rozumieć. Sasza dobrnął do progu, przystanął i zwracając się ku wszystkim rzekł:
— Proszę panów! Wiem, jak bardzo was obraziłem, jak ohydne wydaje się moje postępowanie każdemu z was. Przebaczcie!... Inaczej nie mogłem... To moja tajemnica... Przebaczcie! To honor...
Głos mu się załamał — zadrżały w nim najczystsze dziecięce łzy, a on jakby wstydził się ich, chciał stłumić — zakrył dłonią oczy, i zawołał: „Żegnajcie" — i wybiegł.
ROZDZIAŁ
Bardzo trudno jest przedstawić obojętnemu słuchaczowi takie wypadki,których
wspomnienie już człeka nie wzrusza. Teraz, kiedy należałoby opowiedzieć o następstwach tej sprawy, czują najwyraźniej, że absolutnie niemożliwe jest oddanie tego tak żywo, z tą szybkością, w tym natłoku wydarzeń, które zdały się gnać nawzajem, potrącać, spiętrzać, a wszystko dlatego, żeby z jakiejś wyżyny losów zmierzyć ludzką głupotę, a potem rozpłynąć się gdzieś w naturze. Jeśliś, czytelniku, czytał kiedyś, co pisał Jacolliat albo co pisze o sprawach zagadkowych twoja rodaczka Radda Bay, to może wiesz, co powiada ona o „sile psychicznej" Hindusów, o zależności tej siły od „nastroju ducha". Może siła ta istnieje nawet w tym fircyku, co to idąc chodnikiem wymachuje laseczką, pogwizdując z Orfeusza:
I otośmy szli, i otośmy szli...
Spróbujcie jednak doszukać się, dokopać w nim tej siły, odgadnąć, do czego ją można zastosować. Przepięknie maluje to Eklezjasta przytaczając przykład cienia, co pada od drzewa w kierunku źródła światła... W ogólnym zamieszaniu wszyscy miotają się przyjmując za najważniejsze to, co najbardziej błahe, a jakieś spojrzenie inne ogarnie i wykryje to,
co w tej chwili jest najprawdziwsze i najważniejsze — i w tym właśnie leży psychiczna siła. I zdało mi się, że w chwili, gdy wybiegł Sasza, rozbłysł we mnie jakiś nikły tej siły płomyczek. Było coś dziwnego w jego ruchach, poderwaniu się, w umykliwych krokach, a raczej w jakimś nieuchwytnym oddaleniu się — całkiem jakby się oderwał od ziemi i zniknął bez śladu... Nie było nawet słychać jego kroków na korytarzu, tylko coś jakby zaszumiało... Polak od razu rzucił się za nim. Myśleliśmy, że chce go dosięgnąć, aby zdemaskować kradzież, jako że Sasza, jeśli państwo sobie przypominają, na skutek szatańskiej drwiny losu już przedtem zabłądził do jego pokoju i mógł się wydawać jeszcze bardziej podejrzany (my wszyscy chcąc nie chcąc uwierzyliśmy już, że pieniądze były rzeczywiście i zginęły). Kilku oficerów poderwało się szybko, chcąc zawrócić Augusta Matwieicza, a pułkownik krzyknął do niego:
— Niech się pan wstrzyma, szanowny panie, pańskie pieniądze będą panu zwrócone.
Polak jednak z zadziwiającą siłą odepchnął oficerów, a pułkownikowi rzucił w odpowiedzi:
— Do diabła z pieniędzmi! — i wybiegł za Saszą.
Dopiero w tej chwili uświadomiliśmy sobie nasz niewybaczalny błąd — pozwoliliśmy przecież na rewidowanie nas wszystkich nie żądając tego samego od Polaka, który był
przyczyną wszystkich naszych niepokojów — i rzuciliśmy się za nim, żeby go schwytać, uniemożliwić mu schowanie pieniędzy i rzucenie na nas poniżającego podejrzenia; jednakże w tymże mgnieniu oka, szybszym tylko i krótszym niż tok mego opowiadania, usłyszeliśmy w pewnej odległości na korytarzu jakby odgłos klaśnięcia w dłonie.
Smagnęła nas bolesna myśl, że Polak obraził Saszę, że go spoliczkował, i wszyscy rzuciliśmy się na pomoc koledze, ale... pomoc była zbędna.
W drzwiach przed nami dostrzegliśmy długą, niczym stojący zegar, kołyszącą się postać Augusta Matwieicza z twarzą niczym na grahamowskiej tarczy, na której wszystkie wskazówki opadły w dół...
— Za późno — wychrypiał — zastrzelił się.
ROZDZIAŁ
Runęliśmy całą gromadą do maleńkiego pokoiku Saszy i zobaczyliśmy obraz wstrząsający: pośrodku pokoju oświetlonego jedną dopalającą się świecą stał blady, przerażony ordynans trzymając w objęciach Saszę, którego głowa opadła mu na ramię. Ręce korneta zwisały bezwładnie, ale zgięte w kolanach nogi wykonywały takie konwulsyjne ruchy, jak gdyby go łaskotano, a on się zaśmiewał.
Zapomnieliśmy całkiem o pieniądzach, któ
re doprowadziły do tego wszystkiego czy też raczej pomogły wykryć zależność przyczynową pojawienia się „rysów Hipokratesa" na młodzieńczej twarzy biednego Saszy... Obawa skandalu też odsunęła się Bóg wie jak daleko — wszyscy zaczęli biegać, krzątać się, układali rannego na łóżku, wołali doktora, chcieli pomóc Saszy, będącemu w stanie wykluczającym już możliwość wszelkiej pomocy... Starano się zatamować krew, płynącą obficie z rany zadanej dużą kulą w samo serce, wołano go po imieniu, krzyczano do ucha: „Sasza, Sasza, kochany Sasza". On jednak najwyraźniej nie słyszał już nic, gasł powoli, stawał się zimny, a po chwili leżał na łóżku niczym ołówek.
Prawie wszyscy płakali, a ordynans szlochał rozpaczliwie. Ze stłoczonej grupy przeciskał się ku zwłokom numerowy Marko i dając upust swemu pobożnemu nastrojowi powiedział cicho:
— To niedobrze, panowie, tak płakać nad odchodzącą duszą. Lepiej pomodlić się — i z tymi słowy rozsunął nas i postawił na stole głęboki talerz z czystą wodą.
— Co to? — zapytaliśmy.
— Woda — odpowiedział.
— Po co?
— Żeby obmyła się i otoknęła jego dusza. Marko ułożył samobójcę na wznak i zamknął mu powieki...
Wszyscyśmy żegnali się i płakali, ordynans
zaś padł na kolana i tak walił czołem o podłogę, aż dudniło.
Przybiegli dwaj lekarze — nasz pułkowy i policyjny — i obaj, jak to się dziś mówi, „skonstatowali fakt śmierci"...
Sasza umarł.
Za co? Za kogo targnął się na życie? Gdzie pieniądze, gdzie złodziej, co je ukradł? Co będzie dalej z tą sprawą, która zatoczyła szerokie kręgi, niczym puszczony na wiatr puch z poduszki, i teraz oblepia każdego z nas?
Przewijały się różne pytania, traciliśmy głowy, ale ciało zmarłego umie skupić na sobie całą uwagę, zmusić do kłopotania się przede wszystkim o nie.
W pokoju Saszy zjawili się policjanci, lekarze i felczerzy i zaczęli spisywać protokół. Okazało się, że jesteśmy tu zbędni, poproszono nas, żebyśmy opuścili pokój. Rozbierano Saszę i oglądano jego rzeczy tylko przy świadkach, do których zaliczono korytarzowego Marko i naszego lekarza pułkowego oraz jednego oficera jako delegata. Pieniędzy, rzecz jasna, nie znaleziono. Pod stołem leżał pistolet, a na stole karta papieru, na której napisane było ręką Saszy, pospiesznym niedbałym pismem: „Tatusiu, Mamo — przebaczcie — jestem niewinny".
Żeby to napisać, wystarczyło, rozumie się, nie więcej niż dwie sekundy.
Ordynans, który był świadkiem śmierci Saszy, opowiadał, że Basza wbiegł i nie sia
dając przy stole, na stojąco, napisał to zdanie i natychmiast, stojąc, strzelił sobie w pierś i upadł na jego ręce. Żołnierz wielokrotnie powtarzał to każdemu, kto go pytał, w nie zmienionej formie, a potem stał w milczeniu, mrugając oczyma; kiedy jednak zbliżył się ku niemu August Matwieicz i spojrzawszy mu przenikliwie w oczy miał zamiar rozpytać się bardziej szczegółowo, ordynans odwrócił się od niego i rzekł do rotmistrza:
— Proszę mi pozwolić, wasza wielmożność, pójść obmyć się — na moich rękach chrześcijańska krew.
Pozwolono mu odejść, gdyż w rzeczy samej mocno był umazany krwią, co sprawiało wrażenie ciężkie, wstrząsające.
Wszystko to działo się jeszcze o świcie, zorza różowiała już nieco, światło przedzierało się z trudem do okien.
We wszystkich pokojach oficerskich drzwi były pootwierane na korytarz i wszędzie paliły się jeszcze świece. W dwóch czy trzech pokoikach siedzieli oficerowie z bezwładnie zwieszonymi rękami, opuściwszy głowy. Wszyscy przypominali raczej mumie niż żywych ludzi. Odurzenie pijackie rozwiało się niczym chmura, nie zostawiając nawet śladu... Na wszystkich twarzach malowała się rozpacz, nieszczęście...
Biedny Sasza — gdyby duch jego mógł się interesować sprawami ziemskimi, niewątpliwie uradowałby się widząc, jak go wszyscy
kochają, jak cierpią nad tym, że muszą przeżyć jego, tak młodego, tak kwitnącego i kipiącego życiem! A na nim ciążyło podejrzenie... straszliwe, podłe podejrzenie... Ale kto by śmiał wspomnieć teraz o tym podejrzeniu tym wąsalom o pochylonych twarzach, po których spływają strumienie łez...
— Sasza! Sasza! Biedny młodzieńcze! — Cóżeś z sobą uczynił!? — szeptały usta i nagle serce przestawało bić i każdy z nas zadawał sobie pytanie: „Czy ty także nie jesteś temu winien? Czyś ty nie widział, co się z nim działo? Czyś powstrzymywał tych, co go napastowali? Czyś mu powiedział, że mu wierzysz, że szanujesz świętość jego tajemnicy?" Sasza! Biedny Sasza! Jakąż to tajemnicę uniósł z sobą na tamten świat, w którym przebywał teraz z całkowitym wyjaśnieniem tajemnicy, która doprowadziła go do zguby?... Ale on jest czysty, oczywiście jest czysty, jest wyższy ponad to podłe podejrzenie... i niech będzie przeklęty ten, co go doprowadził do tego czynu!
A kto doprowadził?.
ROZDZIAŁ
Drzwi pokoju Augusta Matwieicza były również otwarte na korytarz, tak jak we wszystkich pokojach oficerskich, ale nie było tam palącej się świecy i o wczesnym świtaniu ledwie można było dostrzec elegancką walizę
i inne rzeczy podróżne. W rogu pokoju stało łóżko z nieco zmiętą pościelą. Kiedy ktoś przechodził koło tego pokoju, miał nieodpartą ochotę przystanąć i zajrzeć choć z daleka: co w nim właściwie jest? Skąd i za co spadł na nas taki dopust?
Mnie osobiście ciągnęło coś, żeby zajść tam i poszukać: może zaginione pieniądze są właśnie tu, może poszkodowany sam je gdzieś wpakował, a potem zapomniał i wszczął tę całą historię, która przyczyniła nam tyle niepokoju, spowodowała śmierć wspaniałego młodego kolegi. Skłonny byłem nawet zamiar ten zrealizować, chciałem wskoczyć do pokoju Polaka i poszukać zguby i w tym celu zbliżyłem się do drzwi, ale na szczęście ryzykowna lekkomyślność została powściągnięta przez nieoczekiwane ostrzeżenie.
Z końca korytarza, z tej strony, gdzie znajdował się przestronny pokói rotmistrza, w którym tej nocy rżnięto w karty i popijano, usłyszałem kilka głosów:
— Dokąd? Dokąd to?... Tego tylko jeszcze głupstwa brakowało!
Skonfundowałem się, straciłem kontenans. Dostrzegłem jasno swoją porywczość jako też niebezpieczeństwo, na które narażałem się nasuwając podejrzenie, że jestem blisko związany z tą sprawą.
Pożegnałem się i szybkim krokiem zawróciłem tam, skąd doleciał mnie głos ostrzeżenia. Tutaj, u na wpół ciemnego jeszcze okna
wychodzącego na północ, na brudnym wojłoku zaścielającym równie brudną ławę, służącą za posłanie ordynansowi rotmistrza, siedzieli trzej nasi oficerowie oraz pop z zaplecionym warkoczykiem i straszliwie szeroką płową brodą, z powodu której przezywano go ojcem Barbarossą. Był to człowiek wielkiej zacności, który brał najżywszy udział we wszystkich pułkowych sprawach, ale współczucie wyrażał zazwyczaj bez słów, przez samo tylko wiele mówiące kiwanie głową i powtarzanie słówka „tak". Przemawiał tylko w wypadkach nieodzownej konieczności, a i wtedy nie odznaczał się rozmownością.
Trzej oficerowie i pop palili razem dwie fajki, zaciągając się po kolei i oddając fajkę do użytku bliźniego. Pop siedział pośrodku, skutkiem czego fajki przechodziły przez jego ręce, z prawej i z lewej strony, dzięki czemu dostawała mu się podwójna porcja rozkoszy, którą zwiększał jeszcze w ten sposób, że po każdym porządnym zaciągnięciu się zakrywał całą twarz brodą i bardzo powoli wypuszczał dym przez ten przedziwny respirator.
Ława, na której siedzieli ci poczciwi ludzie, znajdowała się w pobliżu drzwi rotmistrza; były one zamknięte na klucz, a w pokoju toczyła się ożywiona, choć bardzo przyciszona rozmowa. Słychać było pytania przeplatane kolejnymi odpowiedziami, ale nie można było zrozumieć ani słówka.
W pokoju zamkniętym na klucz znajdowali
się teraz: nasz dowódca pułku, rotmistrz i sprawca wszystkich naszych dzisiejszych nieszczęść — August Matwieicz. Ci dwaj weszli do pokoju na zaproszenie pułkownika, ale
o czym mieli mówić — nie wiedział nikt. Trzej pozostali oficerowie i pop ulokowali się jak najbliżej tego pokoju z własnej inicjatywy, z własnej przezorności, z obawy, żeby nie zostawić kolegów bez pomocy, w razie gdyby doszło do jakichś ostrych starć.
Próżne jednak były ich obawy; rozmowa, jak już zaznaczyłem, toczyła się w całkiem nienagannym tonie, w którym pobrzmiewały akcenty coraz bardziej miękkie, a wreszcie dały się słyszeć nuty całkiem przyjacielskie, pełne serdeczności, potem usłyszeliśmy szuranie krzesłami i kroki dwóch osób zbliżających się ku drzwiom. Zazgrzytał klucz i w otwartych drzwiach ukazał się nasz dowódca
i August Matwieicz. Na twarzach ich widniał jeśli nie całkowity spokój, to w każdym razie ugodowość, a nawet przyjacielskość. W progu pułkownik uścisnął rękę Polaka i rzekł:
— Wielcem rad, że mogę żywić do pana uczucie, które umiał mi pan zasugerować w tak okropnych okolicznościach. Chciałbym, żeby pan był tak przekonany o mojej szczerości, jak ja o pańskiej.
Polak odpowiedział mu pełnym godności ukłonem i w milczeniu poszedł do swego pokoju, a pułkownik zwrócił się ku nam powiadając:
— Spieszę do domu. Proszę, żebyście panowie weszli wszyscy do rotmistrza i dowiedzieli się, jakie powinniśmy zająć stanowisko.
Z tymi słowy pułkownik kiwnął nam głową i poszedł ku wyjściu, a my wszyscy razem znaleźliśmy się w pokoju rotmistrza, zanim jeszcze na dole przebrzmiało stuknięcie drzwi zamykających się za naszym dowódcą.
ROZDZIAŁ
Nasz rotmistrz to człowiek wspaniały, ale nerwus, gwałtownik w gorącej wodzie kąpany. Był mądry i bystry, ale nie umiał panować nad sobą, a dar krasomówstwa miał na wskroś wojskowy — raczej narzucał, niż przedstawiał i opowiadał. Taki był właśnie i w tej chwili, kiedyśmy weszli i zobaczyli, jak zrywa krawat i ciska na wszystkich srogie spojrzenia.
— Ano co? Dobrze się stało? — zwrócił się do popa.
Ten odpowiedział: „Tak, tak, tak" — i pokiwał głową.
— Ano właśnie. „Tak, tak, tak". Ładne zajęcia doprowadzały do ładnych skutków.
Pop powtórzył znowu swoje: „Tak, tak, tak".
— A przecież to ojca sprawa...
— Co właściwie?
— Sugerować naszej braci inne nastroje.
— Tak.
— A ojciec nie ma żadnego wpływu...
— Głupstwa powiadasz.
— Żadne „głupstwa". Po co ojciec zjawił się teraz?... Teraz potrzebny tu tylko diaczek, żeby odczytał psałterz, i nic więcej.
— Ale jak wygląda sprawa... jak mamy nadal postępować? — zaczęli pytać oficerowie. — Pułkownik poszedł, a pan tylko wybucha i beszta. Czyżbyśmy, w rzeczy samej, usłuchali jego morałów?... A gdzie teraz Polak? Bóg raczy wiedzieć, czy miał rzeczywiście te pieniądze. Co on teraz sam robi w pokoju? Proszę nam powiedzieć: co postanowiono? Kto jest poszkodowanym, a kto zbrodniarzem?
— Zbrodniarzem — diabeł, diabeł i nikt inny! — odpowiedział rotmistrz.
— Ale ten właśnie pan?
— Ten pan jest ponad wszelkie podejrzenia...
— A któż to zrobił takie odkrycie?
— My sami, panowie, sami. Ja i wasz dowódca pułku ręczymy za niego. Nie powiadamy wcale, że to najszlachetniejszy człowiek, ale oczywiste jest dla nas, że mówi prawdę; miał pieniądze i one zginęły. A wziąć je mógł tylko diabeł... Ale że pieniądze były, tego dowodzi fakt, że pułkownik nasz dla uniknięcia skandalu, tu właśnie, przy mnie, zaproponował, że zaraz dzisiaj wypłaci mu cale dwanaście tysięcy, żeby tylko uniknąć sprawy sądowej i gadania, ale on zrzekł się...
— Zrzekł się?
— Tak. Ale nie dość na tym, że się zrzekł, lecz sam zobowiązał się, że nikomu się nie poskarży na zgubę, a nawet nikomu nie wspomni o tym przeklętym zdarzeniu... Słowem, zachował się tak uczciwie, szlachetnie, subtelnie, jak tylko można by sobie życzyć.
— Tak, tak, tak — westchnął pop.
— Tak. Ja i pułkownik daliśmy mu słowo, że zarówno my, jak i wy będziemy go darzyć całkowitym zaufaniem, że będziemy się uważać za jego dłużników przez cały rok; jeśli zaś po upływie roku nic się nie wyjaśni i pieniądze się nie odnajdą, wtedy wypłacimy mu dwanaście tysięcy; obiecał, że je wtedy przyjmie.
— Oczywiście, zgadzamy się na to i uiścimy ten dług — przyrzekli oficerowie.
— Jednakże, proszę panów — ciągnął rotmistrz ściszonym głosem — on jest przekonany, że my płacić nie będziemy; nie wiadomo dlaczego twierdzi, że pieniądze znajdą się. Mówi o tym tak stanowczo, z takim głębokim przekonaniem, że jeśli prawdą jest, iż wiara może przenosić góry, to jego przeczucie powinno się spełnić... Tak, tak — powinno się spełnić, albowiem jest to cena krwi... On, mówiąc po prostu, przelał w nas tę wiarę, chociaż więc prosił nas, żebyśmy go zrewidowali, to i pułkownik, i ja zrezygnowaliśmy z tego. Panowie mogą postąpić, jak zechcą —
on poszedł do swego pokoju i będzie tam panów oczekiwał nie wychodząc, chce, żeby panowie przeprowadzili rewizję. Możecie. Jeden tylko warunek. Grobowe milczenie — nikomu ani słowa. Muszą mi panowie zaręczyć honorem.
Zobowiązaliśmy się honorem i nie poszliśmy do Augusta Matwieicza z rewizją, tylko wpadliśmy na chwilkę, żeby uścisnąć mu dłoń.
ROZDZIAŁ
Pomimo to jednak wszystkich opanowało najgłębsze i przytłaczające przygnębienie, gdy odbywała się sekcja zwłok nieszczęsnego Saszy, gdy sporządzono fałszywy w istocie akt stwierdzający, że „pozbawił się życia w ataku szaleństwa". Pop odśpiewał nabożeństwo żałobne, diaczek monotonnie wyciągnął psalm:
Jako jeleń spragniony jest wody źródlanej,
Tako dusza moja spragniona wszechmocy Pana,
dobroci Jego.
Udręka ducha. Chodzi człek, pęta się, kurzy do utraty przytomności, kryje się, żeby popłakać.
Jakaż to świeżość zgasła!... Właśnie tak: „Mało zaznał słodyczy i umarł".
Wszyscyśmy, chociaż ludzie w bojach bywali lub bądź co bądź do bojów przeznaczeni, rozkleili się, zmiękli. Polak także nie chciał
odjeżdżać pragnąc z nami odprowadzić do grobu Saszę i zobaczyć się z jego ojcem, po którego posiano wczesnym rankiem i oczekiwano nad wieczorem.
Gdyby nie numerowy Marko, zapomnielibyśmy o jedzeniu i piciu, ale on troszczył się
o nas, czyniąc też wiele dla nieboszczyka. Obmywał go, ubierał, a nam doradzał, co trzeba kupić, gdzie co postawić; prosił też, żebyśmy się uspokoili:
— Wszystko to wola Boża — a my jeno marność nad marnościami...
I zaraz ulatniał się w jakichś innych sprawach. Poniektórych ze służby aresztowano pod jakimś pretekstem, rzeczy przetrząśnięto. Zrewidowano też ordynansa zmarłego Saszy, a nawet go przesłuchiwano pytając, czy samobójca nie oddał mu czegoś przed śmiercią.
Żołnierz, jak się zdawało, nie od razu pojął pytanie, po chwili jednak odpowiedział:
— Wielmożny pan żadnych pieniędzy mi nie dawał.
— Czy pamiętasz, co ci grozi za utajenie przed sądem?
— Jakżeby nie, pamiętam.
Rzecz jasna, nie myśmy o to pytali, tylko przedstawiciele władz śledczych, którzy nie mogą bawić się w jakieś subtelności.
Ordynansa zwolniono; odszedł niezwłocznie
i zaraz zabrał się do czyszczenia zapasowych butów Saszy.
ROZDZIAŁ
Wieczorem przyjechał ojciec. Był to człowiek bardzo przystojny i całkiem niestary, nie miał więcej niż pięćdziesiąt dwa lub trzy lata. Zachowywał się na sposób wojskowy, miał na sobie surdut wojskowego w stanie spoczynku, ale bez gwiazdek, nosił ostrogi. Nie widzieliśmy go nigdy przedtem, nie zauważyliśmy więc, kiedy wszedł do pokoju syna, poznaliśmy go dopiero, gdy stamtąd wychodził.
Niezwłocznie po przyjeździe zapytał o ordynansa, który go poprowadził, i pozostał z nim sam na sam przy zmarłym około dwóch, trzech minut. Po tej krótkiej chwili wyszedł do nas do salonu; w wyglądzie jego przykuwało uwagę powściągliwe dostojeństwo.
— Panowie, mam zaszczyt przedstawić się — zaczął — jestem ojcem waszego nieszczęsnego kolegi. Syn mój umarł, zabił się... osierocił mnie i matkę... ale naprawdę nie mógł postąpić inaczej... Umarł jako młodzieniec szlachetny, honorowy i... i... to jest właśnie to, o czym mogę panów zapewnić i... w czym sam będę szukać ukojenia...
Oczarowawszy nas tymi słowy starszy pan opadł na krzesło przy okrągłym stole i ukrywszy twarz w dłoniach rozpłakał się głośno niczym dziecko. Drżącą ręką śpiesznie podałem mu szklankę wody. Przyjął, przełknął dwa razy i serdecznie uścisnąwszy mą dłoń rzekł:
— Dziękuję wam wszystkim, panowie.
A potem otarłszy twarz chusteczką dodał:
— To jeszcze nic... Co tam ja... Ale żona jak się dowie... Serce matki tego nie ścierpi. — Znowu otarł twarz chusteczką, wstał i pojechał „przedstawić się pułkownikowi".
Pułkownikowi oznajmił również, że Sasza „umarł tak, jak przystało honorowemu i szlachetnemu młodzieńcowi" i że „inaczej nie mógł postąpić".
Pułkownik patrzał na niego długo, uporczywie, gryząc swoim zwyczajem landrynkę, a potem rzekł:
— Wie pan zapewne, że fakt ten poprzedziła pewna fatalna okoliczność... Jesteśmy powinowaci, więc mogę i powinienem powiedzieć wszystko. Nie podejrzewam niczego, ale zachowanie się kometa było dziwne...
— Ale takie zachowanie się było nieodzowne...
— Wierzę, ale czy nie mógłby pan uchylić przede mną chociaż rąbka zasłony kryjącej tę tajemnicę?
— Nie mogę, pułkowniku. Pułkownik wzruszył ramionami.
— Cóż począć — rzekł — niechaj już tak zostanie.
— Poza jedną sprawą. Pułk nie będzie zwracać pieniędzy książęcemu administratorowi, ponieważ to moje smutne prawo.
— Nie śmiem się sprzeciwiać.
Ojciec Saszy rzeczywiście tego samego
dnia, w cztery oczy, złożył Augustowi Matwieiczowi dwanaście tysięcy.
Polak wziął paczkę i wyrzekłszy „przenigdy" włożył ją z powrotem do kieszeni starszego pana, a potem usiedli naprzeciwko siebie i obaj zaczęli płakać.
— Wielki Boże! — wykrzyknął ojciec Saszy. — Wszystko to takie honorowe, takie szlachetne, a pomimo to jest tu przecież zbrodniarz, który właśnie to uczynił.
— Złodziej na pewno się znajdzie.
— Tak, ale syn mój nie zmartwychwstanie. Gdzież tu jednak tkwiła tajemnica?
ROZDZIAŁ
Aby wreszcie opowieść stała się zrozumiała, musimy tę tajemnicę wyjaśnić.
Otóż Sasza miał na piersi akwarelowy portret swojej drogiej, różowolicej kuzynki Ani, która była teraz jego pułkownikową i dała życie nowej istocie ludzkiej właśnie w chwili, kiedy on samowolnie pozbawił się życia.
Portret ten był darem nie tyle namiętnej miłości, co jasnej, dziecięcej przyjaźni, dziewiczych ślubowań. Kiedy jednak różowa Ania została żoną pułkownika, a ten stał się zazdrosny o kuzyna — Sasza zaczął przeżywać udręki Don Karlosa. Udręki te wyolbrzymił do najrozpaczliwszej rozterki i... w tym właśnie momencie zdarzył się ten wypadek z pieniędzmi i rewizją, kiedy na nieszczęście zjawił się pułkownik.
Sasza nie zdradził tajemnicy kuzynki. Portret wręczył ordynansowi trzymając już pistolet przy piersi i rzekł:
— Zaklinam na Boga — oddaj to ojcu.
Ordynans oddał portret po śmierci Saszy. Ojciec powiedział, że syn „zmarł, jak przystało honorowemu i szlachetnemu młodzieńcowi".
Portrecik przedstawiał postać czystą, niewinną, a nawet mało podobną do tej, którą odtwarzał; widniał na nim napis: „Drogiemu Saszy jego wierna Ania". I nic więcej.
Teraz to wydaje się śmieszne, a może nawet głupie! Tak, tak, może właśnie tak. Jakie czasy, takie obyczaje. Nowe czasy, nowe obyczaje. O nikim nie wydaję opinii, nic nie krytykuję, chciałem tylko powiedzieć o tym, co jest interesujące i jak to odczuwają kobiety.
Kim właściwie był kornet Sasza? Nic nadzwyczajnego, a raczej bardzo niewiele — po prostu różowy chłopaczek, szlachecki synalek, białolicy pieszczoszek w mundurze. Nic w nim nadzwyczajnego, żadnych uroków poza urokiem młodości i... bezgraniczną czcią dla osobistego honoru kobiety... No i proszę bardzo, cóż państwo na to? Czy było tu przed czym korzyć się i schylać czoło? A ja państwu opowiem, jak się ludzie korzyli, jak schylali czoło.
Dziejów tej tajemnicy, o której teraz państwu z konieczności opowiedziałem, wtedy w mieście nikt się nie mógł od nikogo do
wiedzieć, gdyż wiedział o tym coś niecoś tylko ordynans, a całkowicie zrozumiał tylko ojciec samobójcy. Poza tym zdarzyło się jeszcze coś takiego, co nie tylko mogło, ale niewątpliwie musiało wpłynąć na to, że się to wszystko jeszcze bardziej pogmatwało. Według bowiem opowieści Marko — który widział pono to na własne oczy i, żegnając się, wielu ciekawym już opowiedział w tajemnicy — ordynans ukradkiem coś wręczył ojcu zmarłego. Cóż to mogło być, co jeden z nich oddał, a drugi schował tak potajemnie?... Bóg raczy wiedzieć. Marko żegnając się powiedział:
— Nie chcę brać grzechu na swoją duszę — nie mogłem dokładnie rozejrzeć się, co to właściwie było, widziałem jednak, że podał jakiś pakiecik w papierku.
Czyżby to były pieniądze? Czyż nie można było tak sądzić w tych ponurych okolicznościach, które przytoczyłem i które, jak każde podejrzenie, stawały się z godziny na godzinę coraz bardziej bezsensowne, gotowe urosnąć do najbardziej potwornych domysłów?... Przecież każdy, kto ma ręce, ma też sposoby, żeby je wykorzystać... Wykrycie złodzieja — to nasze najważniejsze zadanie; nie pominąć najmniejszego śladu podejrzenia — to nasz święty obowiązek... Rozumiem każdego, kto myśli, że złe oko podejrzliwości dostrzega lepiej niż jasne spojrzenie wzruszonego serca; na szczęście jednak dla ludzkiego rodu właśnie sercu dostępne bywają wielkie duchowe
wzloty, kiedy ludzie zdają się osiągać niewidzialną prawdę i niczym niepohamowani, żywiołowo dążą do tego, żeby uczcić nieszczęście smutkiem. Są to osobliwego rodzaju święte burze, zsyłane dla rozpędzenia nawisłych dławiących chmur; czuje się w nich i „wyższe tchnienie", i szczerość przenikającą wszystko, co osnuwa sieć plotki. Marko nawet nie pozwalano mówić o tym, co widział. Wszyscy wiedzieli, co wręczył ordynans ojcu nieszczęsnego Saszy: był to portret kobiety... Nawet na mgnienie oka nie budziło to najmniejszej wątpliwości w żadnej ludzkiej duszy, o tym mówiło światło zaglądające w okna, w których w cztery oczy dokonało się to tajemne wręczenie; drżało to w powietrzu, dzwoniło w namiętnej pieśni skowronka.
Pogrzeb Saszy nie był uroczysty, nie był nawet wzruszający, był po prostu wstrząsający. Wszyscyście, panowie, widzieli uroczyste pogrzeby z tak zwaną „pompą". Nie mówię o pogrzebach specjalnie pompatycznych, w których, zdaniem moim, znajduje wyraz jedynie żałosny niepokój człowieczy. Proszę sobie przypomnieć pogrzeb Gogola, który opisywano tak niezwykle pięknie, pogrzeby Niekrasowa i Dostojewskiego, które nazywano „wydarzeniami historycznymi". Wszystko to oczywista ma swoją wagę i, być może, nie jest pozbawione szczerości, tylko że szczerość ta zbytnio jest jakoś przełado
wana czymś zgoła obcym. Widziałem w Moskwie pogrzeb Skobielewa... Tu więcej niż gdzie indziej było przejawów prawdziwego smutku, ale — mogą się panowie ze mnie śmiać, jeśli wola — biorąc w nim udział wspominałem i porównywałem ten o wiele bardziej wyjątkowy dzień mojej młodości, kiedyśmy grzebali Saszę... Ani porównania! Jako oficerowi i jemu urządziliśmy przepisową „ceremonię", ale nikt tego nie dostrzegał, chociaż była ona wielce okazała.
To, co dla uczczenia jego pamięci dokonał najszczerszy żal ludzi, którzy zbiegli się zewsząd, żeby rozpaczać i szlochać na widok jego młodej i śmiertelnie bladej twarzy, stłumiło wszystko, zdało się nawet, że powietrze przepełnione było żałosnym drżeniem.
ROZDZIAŁ
Poza szwadronem, w którym służył zmarły, nikogo nie zapraszano na pogrzeb, przyszło jednak zewsząd mnóstwo ludzi. Wzdłuż całej drogi, od hotelu aż po samą cerkiew cmentarną, stali ludzie różnych stanów. Kobiet więcej było niż mężczyzn. Nikt ich nie przekonywał, że należy dać wyraz żalowi, ale wiedziały same, że trzeba opłakiwać, i płakały nad tą zagładą młodego życia, co samo przerwało swą nić z powodu „szlachetności". Tak, użyłem właśnie tego słowa, które przechodziło z ust do ust.
— Przez własną szlachetność umarł, biedaczek!
— Nie żałował siebie dla najmilszego serca!
Stoi sobie jakaś taka babakumoszka z podmiejskiej osady i zawodzi:
— Sokoliku ty mój jasny... główką zapłaciłeś za szlachetność...
Gdziekolwiek byście się odwrócili, wszędzie te szepty bardzo gorące, najczulsze. Wszędzie tylko „ty", wszędzie słowa najpieszczotliwsze, jakby tulące do serca...
— Kruszyno ty najmilsza!... Taki młody, szlachetny!...
— Aniele mój najczulszy!... Czyż można cię było nie kochać!?
Wokół to samo... Stróże, kupcowe, popówny, mieszczki, pokojówki i chórzystki, Cyganki, zwłaszcza one — niczym wykładowczynie i kapłanki tragicznego stylu miłości — szepcą wszystkie drżącymi usty słowa gorące i płaczą po nim jak po najmilszym przyjacielu, jak po kochanku własnym, którego po raz ostatni pieszczą i tulą do serca. A przecież kobiety to najzwyklejsze w świecie, które wcale Saszy nie znały, a może nawet nigdy nie widziały, i zapewne nigdy by go nie pokochały, gdyby poznały ze wszystkimi jego wadami i zaletami. A teraz, kiedy on przez „szlachetność", z powodu „najmilszego serca" — to już ani chwilki rozważania, otrzeźwiania się ja
kimiś rozważaniami — trzeba tylko zawodzić i płakać... do ostatniego tchnienia.
W pewnym momencie wzruszył wszystkich Inokientij; wystąpił naprzód, ale zamiast przemówienia wyrzekł: „On w trumnie — zapłaczmy pospołu" — i tyle, nic więcej, a łzy płyną z oczu i płyną. Było to jakieś powszechne poruszenie serc. Kobiety patrzą na twarz Saszy przenoszonego obok (noszą tam zmarłych w otwartych trumnach) i wszystkie twierdzą, że jego pospolita twarz jest piękna, pełna dostojeństwa... „Tak — mówią — wypisana na niej wierność do grobu".
Czy to ważne, że właściwie może całkiem co innego bije z tej twarzy? Ludzie wyczytali to, co widziały ich oczy. I to wystarcza.
Od setek prawd, co poniżają,
lepszy kłam, co wywyższa nas.
Drżą nerwowo usta, twarze mokre od łez, wszyscy są rozczuleni, wszyscy przemawiają:
— Uśnij, ach, uśnij, mój cierpiętniku!
W cerkwi nastrój coraz większego wzruszenia. Sztuka oratorska nawet się nie porywa, żeby choć na chwilę zakłócić tę wzniosłą tonację, na którą coraz wyżej wznosi wszystkie serca twórczy geniusz Damaskina. Jego pełen poezji szloch goi rany:
Oto w nieznany idę szlak,
lęk niosę z sobą i nadzieję.
Słuch stępiał, oczom żaru brak;
nic chłodnej piersi nie ogrzeje.
Umilkł mój głos, zastygła dłoń,
wasz szloch nie wzburzy mojej ciszy,
nie dla mnie się kadzideł woń
w błękitnych dymach rozkołysze.
Zmorzył mnie sen na wieczny czas,
lecz miłość ma została żywa,
więc tą miłością błagam was,
módlcie się za mnie, wszystkich wzywam:
„Panie, gdy światu dźwiękiem trąb
obwieścisz chwile Dnia Sądnego,
puść w wieczystego raju głąb
pokorną duszę sługi twego!
I muszę tu stwierdzić, dobrodzieje moi, że w rzeczy samej w pieśni tej korzyli się wierni przed Panem!... A z jakimiż łzami, z jakim szlochem! Czy nazbyt grzeszny był Saszaróżyczka wedle cerkiewnej nauki, w tym nie wyznawali się opłakujący go, błagali jednak o przyjęcie go do królestwa niebieskiego tak natarczywie, że nie wiedziałem po prostu, jak tu uzgodnić te szlochy dusz ze wskazaniami owej nauki... Ja bym z tego nie wybrnął.
Teraz często zarzuca się naszej braci, że kiepscy z nich oratorzy. Ale czy słusznie? Prawdę rzekłszy — oratorzy nieświetni, ale nie zawsze przystoi pięknie mówić. Są wypadki, kiedy naprawdę lepiej jest płakać, kiedy błagalne „przyjmij", „przebacz" stosowniejsze jest, bo jak się zacznie wywodzić, to dojdzie się łatwo do czegoś takiego, co albo rozum obraża, albo też uczucie. Przypomnijcie sobie, proszę, schillerowskiego wielkiego
inkwizytora. Dlatego też lubię pogrzeby wedle obrządku wschodniego. Zdają się przychodzić i odchodzić... niczym na zew proroka Izajasza: „Przyjdźcie, a zmierzymy się". Ale jakże tu się mierzyć? Wiadomo, kto zwycięży. Ty zasię wszystko możesz — Ty wezwałeś, Ty zmieniłeś to piękno w proch i popiół, a więc „nie poczytaj mu", „przebacz", „puść w niepamięć" to wszystko, czego nie dostawało mu przed obliczem Twoim.
...wszystko to — mara, cień i dym.
Zniknie jak wicher i kurzawa.
Popiół zostanie z waszych ciał,
wielkość jak próchno się rozkruszy.
U drzwi Twych, Panie, będę stał,
wpuść pokornego sługi duszę! I znowu wszystko zmierza ku jednemu: „Przebacz".
Przychodzi na myśl przypowieść o wielmoży, co niczego się nie bał i niczego nie wstydził, a jednak kiedy go żarliwie proszono i ten rzekł wreszcie: „Uczynię" — spływało ukojenie.
Czyżby Ten, co sam stworzył ucho, aby wszystko słyszeć, czyżby On się zdrzemnął, czyżby usnął, czyżby odmówił tego, o co błaga tyle wzruszonych serc?...
Jeśli nawet wiara nie daje tu jasnej odpowiedzi, to trudno sobie wyobrazić obrządki bardziej wzruszające niż w Kościele Wschodnim. Wiele smaku wykazał poeta Damaskin.
Na pogrzebie zaś Saszy zdarzyła się przy
tym pewna historia z wdową po dawnym wielmoży. Była to dama z urodzenia, mądra, świetnie wychowana, ale zwana „Żmiją". Przezwisko było całkiem głupie, żmiją nazywano ją nie za krzywdy, których absolutnie nikomu nie wyrządziła, lecz za jej pogardliwy stosunek do ludzi, o którym wiele mówiono. Ponoć nie znosiła niczego rodzimego, rosyjskiego — ni języka, ni obyczajów, ni wiary, gardziła wszystkim. I żeby to przez lekkomyślność, przez kaprys modnisi — łatwiej byłoby przebaczyć — ale nienawidziła mocno, głęboko i szczerze, z całą świadomością. Nie wysuwała żadnych zarzutów ani zastrzeżeń, lecz sądziła, że wszystko, co rosyjskie, nie zasługuje na uwagę... Dziwiła się nawet, że geografowie oznaczają Rosję na mapach... Bywały wtedy takie damy... I ta właśnie dama usłyszawszy, że wszyscy opłakują jakiegoś tam oficera, który „zastrzelił się" przez swoją szlachetność, poleciła otworzyć drzwi na balkon, mimo którego przenoszono Saszę, i wyszła z lornetką. Przypominani ją sobie: wysoka, w granatowej szubce podbitej sobolami, stoi, patrzy przez lornetkę.
Nasz młodzieńczy Sasza, z odsłoniętą twarzą, płynie przed nią na falach tłumu niczym ta oderwana gałązka.
„Żmija" stłumiła westchnienie i rzekła do stojącej przy niej Angielki:
— Szaleństwo młodości można spotkać wszędzie,ale szaleństwo ma w sobie coś
z bohaterstwa, a bohaterstwo podoba się masom.
— O, yes. — odpowiedziała Angielka i dodała, że dziwi ją tak widoczne, powszechne, żywiołowe wzruszenie.
Wobec życzenia Angielki „Żmija" przez delikatność poszła do cerkwi, gdzie młotek grabarza, przybijającego wieko trumny, przynosi kres wszelkim ludzkim sprawom.
ROZDZIAŁ
Wbrew wszelkim zasadom architektoniki i ekonomii wprowadziłem do opowiadania nową osobę na końcu, muszę więc coś o niej dodać, żeby czytelnik wiedział, jak bardzo była zjadliwa. Pewnego razu, kiedy małżonek jej, żyjący podówczas, podejmował u siebie kogoś, przed kim chciał się okazać w całym blasku swego znaczenia, prosił ją o pomoc — wiedział bowiem, że gardzi nim tak jak wszystkim, a może nawet odrobinę więcej. O jedno tylko ją błagał — żeby się nie wtrącała. „Żmija" spojrzała na niego i zgodziła się.
— Gotowam nawet cię wesprzeć.
Mąż skłonił się jej przy tym. Dostojny gość był człowiekiem z charakterem i lubił czasami rąbnąć prosto z mostu. A wtedy właśnie, przy herbacie, raczył słuchać administratora, który zajadał przyjmując filiżankę z rąk samej pani domu. Pan domu popuścił już wodze fantazji opowiadając, jak to wszystko widział, wszystko wiedział, wszystko ochraniał, wszy
stko wyprzedzał, budował powszechne szczęście... Mówił tak, mówił, aż wreszcie przejęzyczył się i powiedział prawdę. A „Żmija" natychmiast przyszła mu z pomocą:
— Voila, ca c'est vrai!
Nic więcej, tylko tyle powiedziała, ale gość nie wytrzymał, skonfundował się i roześmiał; pani ucałował potem rączki, a małżonkowi rzekł:
— No dobrze, już dobrze, dosyć; postaram się wierzyć, że tout ça est vrai.
I tak go już traktowała do śmierci, a potem mieszkała tu z pewną Angielką i czytywała cudzoziemskie książki.
Nie widywano jej absolutnie nigdzie i dlatego teraz, kiedy ukazała się ze swą Angielką w cerkwi — na nabożeństwie żałobnym za Saszę — wszystkie oczy skierowały się ku niej, wszyscy się posunęli robiąc przejście obu paniom. Zdawało się nawet, że tłum jakby je pchnął ku przodowi, żeby się im przyjrzeć. Zrządzenie wyższe jednak chciało, żeby nic postronnego nie odwracało ogólnej uwagi od tego, co dotyczyło nieszczęsnego Saszy.
W tej właśnie chwili, kiedy dwie dostojne damy posunęły się ku przodowi, w progu cerkwi stanęła jeszcze jedna kobieta — skromna, w czarnej jedwabnej szubce, przyprószona podróżnym pyłem niczym popiołem, a twarz — jak uosobienie nieszczęścia.
Nie znał jej nikt, ale poznali ją wszyscy i w tłumie rozległ się szept:
— Matka!
Wszyscy posunęli się pozwalając jej swobodnie przejść do najdroższej trumny.
Szła szybko wśród rozstępującego się tłumu, wyciągając do przodu obie ręce, a kiedy przypadła do trumny, objęła ją, zamarła...
Wszyscy razem z nią padli i zamarli... Wszyscy przyklękli i nagle zapanowała taka cisza, że kiedy matka sama wstała z klęczek i przeżegnała zmarłego syna — wszyscy usłyszeli jej szept:
— Spij, biedny chłopcze... odszedłeś z honorem.
Usta jej wyszeptały te słowa tak cichutko, zaledwie się poruszając, a znalazły oddźwięk we wszystkich sercach, jakbyśmy wszyscy byli jej dziećmi.
Zadudnił młotek po trumnie i poniesiono ją ku wyjściu: ojciec prowadził pod ramię tę pogrążoną w smutku matkę, której oczy spokojnie spoglądały gdzieś ku górze... Wiedziała na pewno, gdzie szukać sił w takim nieszczęściu, i nawet nie dostrzegała, że garną się ku niej tłumnie młode kobiety i dziewczęta, że całują jej ręce, jakby była świętą.
Od grobu ku bramie cmentarnej — znowu taki sam ścisk, napór tłumu. U samej bramy, gdzie stał powóz, matka jakby nieco oprzytomniała: odwróciła się, chciała podziękować,
ale zachwiała się. Podtrzymała ją „Żmija" i ucałowała jej rękę.
Tak wzruszył wszystkich, tak zniewolił ku sobie nasz biedny Sasza, tak docenili wszyscy jego prosty, a może nie przemyślany poryw, żeby „nie zniesławić kobiety".
Nikt nie zastanawiał się nad tym, jaka to była kobieta, czy zasługiwała na taką ofiarę. Mniejsza o to! A cóż to była za miłość, na czym się opierała?
Wszystko zaczęło się niby od dziecięcej zabawy, bawili się niby w męża i żonę, potem rozstali się i ona w lekkomyślności swojej może jest całkiem szczęśliwa, może pieści męża, rodzi dzieci, a ten przechowuje jakąś błahostkę i strzela się. Ale czyż o to chodzi! On przecież taki jest szlachetny! Taki interesujący! Tak łatwo, przyjemnie po nim się płacze.
Słowem, nikt tu nie zasługuje na tytuł specjalnej wielkości, a wszyscy tak poważnie, tak prawdziwie grają swoje role — niczym aktorzy mannheimskiej trupy, którymi niedawno interesował się Petersburg. Wszystko wystawiono tak poważnie! Angielka, na przykład, o której opowiadałem, to postać dla czytelnika najbardziej obca. Jej oczy patrzą na postępek Saszy całkiem inaczej niż oczy opłakujących go Cyganek: zdawało się, że wystarczyłoby, żeby przyszła popatrzeć i odeszła... Ale gdzież tam! I ona chciała zostawić ślad pędzla na obrazie. Pisała wspomnienie
o Rosji i, rzecz jasna, robiła to gruntownie, porównywała z tym, co pisali ci, którzy przed nią zwiedzali Rosję, z tym, co mówili o naszych obyczajach. Ze starych wspomnień zaczerpnęła opinię, że „najpodlejsze żony są na Moskwie", żeby zaś prawdziwie naświetlić nowy fakt, zwróciła się listownie wprost do ojca Saszy. Wysłała do niego subtelny list z wyrazami współczucia z powodu jego nieszczęścia oraz uznania dla niezwykłej postawy, z jaką on i jego żona przyjęli ten cios.
W zakończeniu listu zwracała się z prośbą o powiadomienie, pod czyim kierunkiem wychowywał się on i jego żona, kto wszczepił im tyle wzniosłych uczuć.
Ojciec Saszy odpowiedział, iż żona jego kształciła się na francuskiej pensji, on zaś wychowywał się po d kierunkiem paryżanina, monsieur Ravela. Angielce dziwne wydały się te wiadomości, ale „Żmija" wyjaśniła jej mówiąc:
— Gdyby ich uczył jakiś seminarzysta, nie otrzymałaby pani nawet odpowiedzi.
Mniemano wówczas, że wszystko, co ordynarne i nie dostosowane do życia, pochodzi z seminariów i obwiniano je tak samo szczerze i bezpodstawnie, jak w okresie nieco późniejszym chciano zmusić nas wszystkich do wydawania sądów o rzeczach z gracją myślicieli z Bursy Pomiałowskiego.
ROZDZIAŁ
Należałoby wreszcie wyjaśnić tę sprawę kryminalną, która jednak zdarzyła się w moim opowiadaniu. Ukradziono pieniądze czy nie, ale, jak państwo sobie przypominają, stanęło na tym, że po roku mają być zwrócone Polakowi.
Poza kolegami pułkowymi zjawił się jeszcze jeden płatnik, przy tym — najbardziej natarczywy; był to ojciec Saszy. Z wielkim trudem udało się Polakowi wymigać — ojciec Saszy chciał zwrócić pieniądze natychmiast, ale August Matwieicz nie przyjął. W ogóle w całej tej historii zachowywał się tak subtelnie i szlachetnie, że nie mogliśmy znaleźć nic, czym można by go upokorzyć, co mogłoby wzbudzić jakieś podejrzenie.
O tym, że pieniądze były i zginęły, nie wątpił absolutnie nikt. Bo jakżeż to: jeśli ktoś nie bierze proponowanych mu pieniędzy, to po cóż by wymyślał całą tę kłopotliwą historię o krwawym zakończeniu? Całe społeczeństwo miejscowe, przed którym trudno było utrzymać w tajemnicy ten nasz nocny wypadek, również myślało tak samo; był jednak ktoś, kto wymyślił coś innego i zabił nam klina.
Była to osobistość nieważna, o której już kilkakroć wspominałem — numerowy Marko. Chłop to nie w ciemię bity, ale chociaż właśnie od niego dowiedzieliśmy się o Auguście Matwieiczu, teraz nie stał ani po jego stro
nie, ani po swojej, tylko tak nam w tajemnicy wywodził:
— Bodaj — powiada — klątwa spadła na moją głowę, bodaj przepędzono mnie z cerkwi prawosławnej za to, żem panom jego naraił, ale jak sobie teraz rozważam, to całkiem nie moja to wina, jeno dopust Boży. A że panowie teraz tak są dla niego łaskawi, to z przeproszeniem tylko przez to, że to człowiek nierosyjskiego rodu. Przez niego jednakże całe to zniesławienie naszego hotelu, a i policja bez żadnej przyczyny coraz to coś wymyślając służbę naszą ciąga i po próżnicy o te pieniądze dopytuje, żeby się ludziska plątali... A to tylko grzech, grzech tylko jeden i tyle — powiedział Marko odchodząc do swej ciemnej izdebki, w której miał mnóstwo ikon i wiecznie płonącą lampkę oliwną.
Czasami żal go nam było: całymi godzinami, bywało, potrafił stać w zamyśleniu.
— Wciąż tak rozmyślasz, Marko? — pytamy.
A Marko wzrusza ramionami i odpowiada:
— A czyż można nie rozmyślać, wielmożny panie... Takie nieszczęście... wstyd, obraza boska i zagubienie duszy chrześcijańskiej!
Wśród tych, którzy częściej z nim przebywali, zakradło się podejrzenie, które z czasem, powolutku, przeniknęło też do innych.
— Jak sobie chcecie — powiadali — ale Marko, chociaż człek prosty, chłop z pocho
dzenia, ale mądry... tą prostą, na wskroś rosyjską mądrością.
— I uczciwy.
— Tak, i uczciwy. Gdyby było inaczej, gospodarz, rzecz jasna, nie powierzyłby mu tej pracy. To człowiek oddany.
— Tak, tak — potakiwał nasz pop puszczając dym w brodę.
— On, biorąc na chłopski rozum, widzi, być może, inaczej to, czego my nie dostrzegamy. Sądzi zapewne tak: po cóż by miał tak postępować? Pieniędzy przecież nie przyjmuje. Zresztą nie są mu potrzebne...
— Najwidoczniej niepotrzebne, jeśli nie chce przyjąć, kiedy mu proponują.
— Oczywiście. Zresztą całkiem nie z powodu pieniędzy to się zdarzyło...
— A dlaczegóż to znowu?
— At, nie mnie o to, tylko raczej Marko zapytajcie.
I pop nadal twierdził:
— Tak, tak, właśnie o tym usłyszymy od Marko.
A cóż rzecze Marko?
Marko rzecze: „Nie wierz Polakowi".
— Dlaczegóż by?
— Dlatego, że to Polak i człek niepewny.
— Ależ hola! Przepraszam! Jednakże niepewny to jedna, a złodziej to całkiem inna para kaloszy. Polacy to ludzie ambitni i tak o nich sądzić to... jakoś nie tego... nieszlachetnie.
— Ależ przepraszam panów — przerywa natchniony przez Marko rozmówca: — „Tak sądzić, tak sądzić" — powtarzacie, a sami zapewne nie wiecie, o jakim sądzeniu mowa!... O złodziejstwie nikt tu nie mówi, nawet nie podejrzewa, ale Polaka cechuje to, co sami mu przypisywaliście — właśnie ambicja.
— Dlaczegóż by zależało mu na tym, żeby zginęły pieniądze?
— Polakowi?
— Właśnie.
— Czyż nic wam nie przychodzi do głowy? Wszyscy zaczęli zastanawiać się.
„Cóż by mi mogło przyjść do głowy?"
— Nie, ojcze, absolutnie nic.
— To dlatego, że nasze głowy, moja i ojca, tylko szlachtę mają na myśli, a prosty Rosjanin widzi, dokąd Polak zmierza.
— A więc dokąd? Niechże ojciec wreszcie powie, przecież to dotyczy nas wszystkich!
— Tak, właśnie dotyczy wszystkich. Przecież zniesławić nas wszystkich leży w interesie jego ojczyzny.
— Święci pańscy!...
— Rzecz jasna! Puścić plotkę, że w towarzystwie rosyjskich oficerów może się zdarzyć kradzież...
— A jeśli to w rzeczy samej tak?!
— Nie ma tu co się zastanawiać: ani chybi tak!
— Eh, bodaj go diabli!
— Cóż to za podstępni ludzie ci Polacy! A pop przytakiwał:
— Tak, tak, właśnie tak!
Po chwili namysłu obecni doszli do wniosku, że domysłu Marko nie należy ukrywać przed naszym dowódcą, nie należałoby zdradzać tylko, że pochodzi od Marko, bo to może zepsuć wrażenie, a raczej należałoby wskazać jakieś inne, bardziej autorytatywne a niekłopotliwe źródło.
— W traktierni, w sali bilardowej ktoś słyszał...
— Nie, to na nic. Pułkownik zaraz zapyta: jakżeż mogliście nie zaprotestować słysząc takie bajdy? Należało aresztować tego, co tak wygadywał.
— Trzeba wymyślić coś innego.
— Ale co?
Tutaj dopomógł nam pop:
— Najlepiej będzie powiedzieć, że słyszeliśmy w miejskiej łaźni.
Przypadło to wszystkim do gustu. W rzeczy samej, przecież tak będzie najmądrzej: łaźnia to miejsce publiczne, pełno tam krzyku, gwaru, hałasu, wszystkie nagusy razem się tłoczą, wszyscy pospołu na półkach się parzą, razem oblewają się wodą... Kto powiedział? A spróbuj no dotrzeć czy aresztować... Wszystkich byś musiał chyba zagarnąć, jako że wszyscy tu zrównani, wszyscy jak ich Pan Bóg stworzył...
Tak też postąpiliśmy: uprosiliśmy samego popa, żeby poszedł z tą wiadomością.
Pop zgodził się i zaraz następnego dnia obietnicę spełnił.
Pułkownika również zainteresowała ta wiadomość:
— Najgorsze jednak, że już wszyscy o tym gadają... Nawet wśród pospólstwa opowiadają, w łaźni.
Pop odpowiada:
— Tak, tak, tak właśnie — wszyscy w łaźni... wszystko to słyszałem w łaźni.
— No i cóż?... w żaden sposób nie mógł się ojciec dowiedzieć, kto to mówił?
— Nie mogłem. Tak, właśnie tak — nie mogłem w żaden sposób.
— Wielka szkoda.
— Tak... bardzo chciałem dociec, ale nie mogłem, jako że wszyscy właśnie... wie pan pułkownik przecie: w łaźni wszyscy jednacy. Nas, duchownych, jeszcze od biedy można odróżnić, jako żeśmy mężczyźni wprawdzie, ale z warkoczami; ludzie jednak prości, co to warkoczy nie posiadają, kubek w kubek podobni.
— Mógł ojciec za rękę przytrzymać tego, co tak wygadywał.
— Ależ, gdzież tam — namydlony migiem się wyśliźnie... Przy tym nie mogłem tego uczynić, jako żem na półce się parzył.
— Ano trudno; jeśli niemożliwe było go schwytać, to rzecz jasna, na nic... Sądzę je
dnak, że na razie lepiej by jednak tego poniechać... Sporo już czasu minęło, a po roku przecie Polak przyjedzie, dał słowo... Przypuszczam, że dotrzyma... A ojciec niech mi lepiej opowie, co duchowieństwo myśli o snach. Wierutne to głupstwo czy też nie?
— Wszystko to zależy od punktu widzenia.
— Jak to od punktu widzenia?
— To, czyli raczej nie, nie to chciałem... są sny od Boga, oświecające, a są też inne — naturalne, od jedzenia, albo też szkodliwe, od złego ducha.
— Otóż to — rzekł pułkownik — jednakże to niezupełnie tak. Moja żona, jak ojcu wiadomo, to kobieta bardzo młoda; a zmarły kornet był jej krewnym i przyjacielem dzieciństwa, toteż śmierć jego straszliwie ją dotknęła i żona moja stała się przesądna. Poza tym straciliśmy dziecko, a przedtem miała żona dziwny sen.
— Zadziwiające!
— Tak, tak. Jeśli chodzi o sny, to ona traktuje je tak właśnie, jak ojciec powiedział. Nie podzielam jej zdania, obalić go jednak nie chcę, chociaż wiem doskonale, że jeśli na noc zje się dobrą kolację, to śni ci się po prostu coś obrzydliwego — to znaczy, że to od żołądka.
— Tak, tak, od żołądka — zgodził się pop — a nawet najczęściej od żołądka. — Ale się jeszcze od rozmowy nie wymigał.
— Tak — ciągnął pułkownik — ale rzecz
w tym, że właściwie nie śni się jej, tylko ma widzenia...
— Jak to widzenia?
— A tak — wie ojciec — nie śni się jej, nie zamkniętymi oczyma widzi, lecz na jawie... i słyszy...
— To dziwne.
— Nawet bardzo, zwłaszcza że ona nigdy go nie widziała.
— Tak, tak, tak... Ale właściwie o kim tu mowa?
— Oczywiście, że o Polaku.
— Ahaa... tak, tak, tak! — rozumiem.
— Żona moja nie widziała go wtedy, gdyż wówczas, kiedy zdarzyło się to nieszczęście, leżała w łóżku — tak że nie mogła się nawet pożegnać z nieszczęsnym szaleńcem, a wiadomość o śmierci zatailiśmy przed nią, żeby się pokarm nie rzucił do głowy!
— Niech Bóg uchowa!
— A no tak... rzecz jasna, że lepsza już śmierć niż to... Niechybna wariacja. Niech jednak ojciec sobie wyobrazi, że on stale ją prześladuje!...
— Nieboszczyk?
— Ależ nie, Polak! Wielcem nawet rad, że ojciec zajrzał do mnie po łaźni i żeśmy zaczęli o tym mówić, gdyż może duszpasterska praktyka ojca coś niecoś pomoże.
I pułkownik opowiedział popowi, że naszej biednej, młodej, różowiutkiej pułkownikowej
przywidu je się ciągłe August Matwieicz i wedle jej słów taki właśnie, jaki jest w rzeczywistości, to znaczy stoi gdzieś przed nią, opowiada coś, całkiem niby na jawie, takusieńki właśnie,, jak bywają te staroświeckie angielskie szafkowe zegary. Pop aż podskoczył:
— No proszą! — powiada. — Zegar! Tak właśnie przezwali go również oficerowie.
— Dlatego właśnie opowiadani ojcu, że to zadziwiające! I proszę sobie wyobrazić, że w salonie naszym, jak na złość, stoi właśnie taki staroświecki zegar, i to z kurantami; jak zacznie wydzwaniać swoje diń, diń, diń, diń, diń, to dzwoni do nieskończoności; ©na
o zmierzchu boi się koło niego przechodzić, jednak nie mamy go gdzie podziać, powiadają przy tym, że to rzecz bardzo cenna, zresztą żona się do niego przywiązała.
— Niby dlaczego?
— Lubi tak pomarzyć... coś tam w wahadle niby słyszy... Rozumie ojciec, jak się wahadło porusza... rozkołysze, jej się wydaje, że niby słyszy słowa: „szukkam, szukkam". Tak to!
i wie ojciec, umiera przy tym z ciekawości i ze strachu, tuli się do mnie, chce, żebym ciągle ją podtrzymywał. Myślę, czy aby znowu nie jest w odmiennym stanie?
— Tak, tak... i to może się przytrafić mężatce, to... bardzo możliwe... A nawet całkiem prawdopodobne — podchwycił od razu pop
i tym razem wymigał się wreszcie i przybiegł do nas, w rzeczy samej, jakby prosto z łaźni, i z wszystkim się przed nami z rozpędu wygadał, ale potem prosił, żebyśmy nikomu nie rzekli ani słowa.
Nawiasem mówiąc, nie byliśmy z tych rozmów zadowoleni. Wedle naszego mniemania pułkownik nie okazał należytego zainteresowania zakomunikowaną wieścią i całkiem nie a propos skierował rozmowę na sprawy małżeńskie.
Jeden z oficerów, Ukrainiec z pochodzenia, zaraz wyjawił nam przyczynę takiego obrotu sprawy.
— Matka jego — powiedział o pułkowniku — nazywa się Weronika Stanisławowna.
Obecni zapytali:
— Co pan chce przez to powiedzieć?
— Nic poza tym, że nazywa się właśnie Weronika Stanisławowna.
Wszyscy oczywiście zrozumieli, że matka pułkownika jest Polką i dlatego rozmowa o Polaku sprawia mu przykrość. Postanowiliśmy więc, żeby się do pułkownika już nie zwracać, tylko wybrać jednego z kolegów — zawsze skorego do zwady hałaburdę; miał on pojechać niby na urlop, a właściwie, żeby jak najszybciej odszukać Augusta Matwieicza, wręczyć mu pieniądze, a w razie odmowy — czynnie znieważyć. Gdyby go odnalazł, dokonałby tego bez wahania, ale losy zrządziły całkiem inaczej.
W końcu maja, w upalny dzień, nagle i całkiem dla wszystkich niespodziewanie pod hotel nasz zajechał w podróżnej kolasie August Matwieicz we własnej osobie. Wysiadł, wbiegł po schodach i zawołał:
— Hej, Marko!
Marko był w swojej izdebce — modlił się zapewne przed wiecznie płonącą lampką — i wybiegł natychmiast:
— Wielmożny pan! August Matwieicz! — krzyknął. — Czyżbym to pana oglądał?
A ten odpowiada:
— Tak, bracie, we własnej osobie. A ty, łajdaku, ciągle dzwony każesz odlewać, a żeby piękniej dzwoniły, bzdurne słuchy o porządnych ludziach szerzysz? — i prask go w gębę.
Marko się zwalił i zaczął lamentować:
— A cóż to takiego... za co?
My zaś, ktokolwiek tylko był w domu, wypadliśmy z pokojów gotowi stanąć w obronie Marko. W rzeczy samej — cóż to za postępowanie? Za cóż go bić? Marko to człowiek uczciwy.
August Matwieicz odparł:
— Proszę o chwileczkę cierpliwości — za mną idą inni goście, przy których okaże się jego uczciwość, a tymczasem proszę się do niego nie zbliżać ani dotykać, żebym nawet na mgnienie oka nie stracił go z oczu.
Cofnęliśmy się wszyscy, patrzymy, a tu jak spod ziemi wyrasta policja.
August Matwieicz zwrócił się do policjantów:
— Proszę go brać — przekazuję wam całkiem zdemaskowanego złodzieja, który skradł mi pieniądze, a oto dowód.
I podał zaświadczenie odlewni dzwonów stwierdzające, że przyjęto od Marko numerowany bilet bankowy, ten właśnie, który August Matwieicz otrzymał z Rady Opiekuńczej dzień przed kradzieżą.
Marko padł na kolana, okazał skruchę i przyznał się opowiadając, jak to się stało. August Matwieicz przed ułożeniem się do snu wyjął bilety bankowe z kieszeni i wsunął pod poduszkę, a potem zapomniał o tym i zaczął ich szukać po kieszeniach. Marko zaś, kiedy wszedł do jego pokoju, żeby posłać łóżko, znalazł pieniądze i uległ pokusie, przekonany, że uda mu się wplątać innych — co, jak słyszeliśmy, udało mu się. A potem, żeby odkupić grzech przed Bogiem — do zamówionego dzwonu polecił dobrać drugi, „do pary", i zapłacił kradzionym biletem bankowym.
Wszystkie pozostałe bilety bankowe zaraz znaleziono u niego w skrzyni pod obrazem.
I rozdzwoniły się u nas nasze własne „dzwony kornewilskie", jeszcze raz ludzie z podziwu klaskali w dłonie, otarli łzę po nieszczęsnym Saszy, a potem poszli pohulać z radości.
Wszyscy byli bardzo zobowiązani Augustowi Matwieiczowi, pułkownik zaś chcąc okazać swoją wdzięczność i szacunek urządził wystawne przyjęcie, na które zaprosił wszystkie znakomitości. Przyjechała wtedy nawet matka jego — ta ponoć Weronika — kobieta chyba pod siedemdziesiątkę; ale, jak się. okazało, nie nazywała się wcale Weronika Stanisławowna, tylko Weronika Wasiljewna: pochodziła z rodziny duchownych — córka protopopa — imię Weronika mają również prawosławni. Dlaczego zaś sądzono, że nazywa się Stanisławowna — nie wyjaśniło się jednak.
Na owym przyjęciu żona pułkownika powitała Augusta Matwieicza ze szczególną atencją: wstała, wyszła na jego spotkanie podając mu obie ręce, on zaś przeprosił i wedle polskiego zwyczaju ucałował jej ręce, a nazajutrz przysłał list pisany po francusku, w którym donosił, że przez cały ten czas sam czynił poszukiwania skradzionych pieniędzy wcale nie ze względu na ich wartość, lecz ze względu na honor... Że chociaż pieniądze się odnalazły, przyjąć ich nie może, jako że stanowią „cenę krwi" i budzą grozę. Błagał pułkownikową, żeby mu okazała miłosierdzie i wychowała za tę sumę jakąś sierotkę, która urodziła się właśnie tej nocy, kiedy rozstał się z życiem nieszczęsny Sasza. „Być może, że dziecko to ma duszę Saszy".
Młodziutka pułkownikowa rozczuliła się
bardzo i zgodziła się wziąć dziecko, które August Matwieicz przywiózł jej sam w czyściutkim białym koszyczku, otulone w białe batysty i wstęgi.
— Spryciarz Polak — mówili o nim wszyscy z zazdrością — jakże to wszystko wymyślił pięknie, subtelnie a przymilnie! Doprawdy „mistyk i wiścik"!
Powiadają, że pułkownikowa żegnając go płakała, a my rozstaliśmy się z nim w zagajniku, pijąc bruderszafty. Stało się to przypadkiem, on odjeżdżał, a my bumblowaliśmy, zatrzymali go, przeprosili, zaciągnęli na popijawę; pijąc na umór przyznaliśmy się, że paskudnego byliśmy o nim mniemania.
— No, ale ty także — przypieraliśmy go — ty też opowiedz, jakżeś to wszystko wykoncypował.
— Ja, proszę panów, całkiem nie koncypowałem, to taki zbieg okoliczności.
— No, Bóg z tobą — powiadamy — nie wykręcaj się, bracie, Polak jesteś, nie mamy do ciebie o to pretensji, ale jakżeś wynalazł sierotkę, która urodziła się tej właśnie nocy, kiedy zmarł Sasza, i która wobec tego jest rówieśnikiem zmarłego dziecka pułkownikowej?
Polak roześmiał się.
— Ależ, panowie — powiada — czyż można tu było coś wykoncypować?
— Otóż to właśnie! Niechże was diabli — nad podziw jesteście subtelnil
— No proszę, dopiero teraz się dowiaduję, żem tak subtelny, iż nawet nie mogę siebie dostrzec. Proszę jednak, niech mnie panowie łaskawie już zwolnią, bo nie daj Bóg woźnica pocztowy skorzysta ze swoich praw i wyprzęże mi konie.
Zwolniliśmy go więc, pomogliśmy nawet przy wsiadaniu i huknęliśmy: „Jazda".
On zaś starał się stanąć tak, żeby się nam z gracją ukłonić z powozu, ale zapewne nie zdążył usiąść, gdy konie szarpnęły, i całkiem niedwuznacznie ukłonił się nam tyłem.
Tak się więc zakończyła ta smutna historia. I niby nic w niej nie ma, żadnej ważkiej myśli. Opowiedziałem ją tylko dlatego, że jest interesująca. Bo dawniej tak już bywało, ze zacznie się coś błahego, co to rośnie potem, rozwija się i rozkwita nad podziw pięknie. Teraz zaś — rozpęd na początku Bóg wie jak wielki, a potem, jak się to wszystko przemiele, to maleje, maleje, aż wreszcie wszystko spala na panewce... Poniektóry nawet do kochania dochodzi, ale — zrywa z tym — nudzi się. A dlaczego to tak? Z różnych względów pono, ale przede wszystkim, jak mniemam, z powodu najgłębszego zobojętnienia na to, co nazywamy honorem osobistym.
r.