Leskow Mikołaj CHER AMOUR 2


Leskow Mikołaj S.

CHERAMOUR

POMYLENIEC GWOLI BRZUCHA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Z pewnych wcale doniosłych względów wymieniony w tytule przydomek winien zastąpić imię własne mego bohatera — jeżeli tylko w ogóle nadaje się on na bohatera.

Gdybym się nie bał zgrzeszyć wulgarnością w samym początku opowiadania, tobym oświadczył, że CherAmour jest bohaterem brzucha, i to w najściślejszym sensie, jaki tylko można połączyć z tym wyrażeniem. Ale trudno i darmo: muszę to powiedzieć, gdyż specyfika tematu uniemożliwia mi nadmierną wybredność w doborze wyrażeń — inaczej, nie wyrażę nic. Mój bohater — to osobistość ciasna i nudna, jego zaś epopeja jest uboga i nużąca, niemniej przeto zaryzykuję ją opowiedzieć.

Tak tedy CherAmour jest bohaterem brzucha; jego dewizą — żreć, jego ideałem — karmić innych; w tym nastroju doświadczył przygód, godnych poniekąd uwagi. To i owo z nich opiszę w krótkich urywkach: jest to jedyna forma, w której można coś powiedzieć o osobie nie mającej

żadnej konsekwencji i nie dającej się wtłoczyć w żadne ramy.

Rozpoczynam od momentu, gdy się objawił pierwszemu człowiekowi, który w nim wykrył coś wartego obserwacji.

Latem « roku przybył z Petersburga do Paryża literacki Nemo. Zamieszkał w niewielkiej izdebce naprzeciwko Ogrodu Luksemburskiego i żył tu sobie cicho i skromnie przez kilka dni, aż raptem zjawia się stróż z oznajmieniem, że przyszedł „jakiś ktoś" i żąda, by monsieur wyszedł do niego — na schody.

Nemo miał powód nie lubić tajemniczości, spytał więc z dyshumorem:

— Kto to i czego mu potrzeba?

— Myślę, że to ktoś z waszych — odparł Francuz.

— Mężczyzna czy kobieta?

— Bądź co bądź wydaje mi się, że to raczej mężczyzna.

— Poproścież go tutaj.

— Tak, ale myślę, że będzie krępował się wejść.

— Czyż jest pijany?

— Nie; jest... rozebrany.

ROZDZIAŁ DRUGI

Na wąskich spiralnych schodach z maluteńkim oknem na bezpowietrzną studnię, którą tworzyły trzy schodzące się pod kątem ostrym ściany, stała nader drobna, lecz niezmiernie oryginalna figura. Pierwszym, co

się rzuciło w oczy panu Nemo, były półdziecinne ramiona i kędzierzawa głowa o długich włosach, nakryta zaszarganym bandyckim kapeluszem.

Zrazu sprawiał wrażenie przebranego trzynaste lub czternastoletniego chłopca, ale zaledwie się obrócił, wygląd jego się zmienił: przede wszystkim uderzało dwoje rozjarzonych czarnych oczu, które płonęły dzikim, jakby zgłodniałym ogniem, oraz czarna broda niezwykłej wielkości i dyslokacji. Porastała całą twarz, niemal po same oczy, a u dołu zakrywała pierś po pas. Z taką brodą, wedle autentycznego konterfektu szkoły stroganowskiej, wolno malować jedynie błogosławionego Mojżesza Muryna, prawdopodobnie z racji węgierskiego pochodzenia i dręczącej płomienności temperamentu, tego świętego, do którego też należy się modlić o ratunek „od szaleńczych namiętności".

Nemo podszedł do nieznajomego i spytał:

— Z kim mam zaszczyt...

— żadnego zaszczytu nie ma — odrzekł nieznajomy nienaturalnym, sztucznym basikiem, który ongiś uchodził za dobry ton wśród kadetówabiturientów. Nemo znał się po trosze na ludziach i sam zmienił sposób bycia.

— Czegóż panu potrzeba? — zagadnął gościa.

— Mam interes.

— To proszę wejść do pokoju.

— Nikogo nie ma u pana?

— Nikogo.

— Zgoda.

I nieznajomy ruszył za gospodarzem godnie i bez pośpiechu przebierając krótkimi nóżkami, wszedłszy zaś usiadł i nie zdejmując kapelusza spytał od razu:

— Czy nie ma pan pracy?

— Pracy?!

— Tak, czy nie ma pan jakiej pracy?

— A jakąż mam mieć pracę?

— Alboż ja wiem?

— Jest pan robotnikiem?

— Nie, nie robotnikiem, tylko mówiono mi, że pan pisze powieści.

— Słusznie.

— Otóż mogę przepisywać.

— Ale teraz nic nie piszę.

— Aha! Widocznie jest pan syty. — Wstał i nieco się zasępiwszy dodał:

— A pieniądze pan ma?

Gospodarz cofnął się mimo woli i zapytał:

— Co to ma znaczyć?

— Znaczy to, że trzy dni nie żarłem.

— Ileż panu trzeba?

— Trzeba mi dużo, ale chcę wziąć od pana dwa franki.

— Służę.

Turysta sięgnął po sakiewkę i dał gościowi monetę pięciofrankową.

— Tu jest więcej — zaznaczył tamten.

— Nic nie szkodzi.

— Tak, naturalnie; dostanie pan resztę. Tu zawrócił na pięcie i wyszedł tym samym

równym krokiem, z tą samą niezmienną godnością. Podczas rozmowy widać było, że mu się spodnie trzymają nietęgo i że pod bluzą nie ma koszuli.

ROZDZIAŁ TRZECI

Nemo opowiedział to ziomkom; ci poznali od razu.

— Ależ to CherAmour — powiadają.

— Co zacz?

— Nie wiadomo.

— W każdym razie Rosjanin.

— O, tak! Rosjanin: wplątany w jakąś tajemniczą historię.

— Polityczną?

— Kto go tam wie! Ale bodaj że tak, polityczną.

— Dlaczego zbiegł tutaj?

— Dalibóg nie wiem, a zresztą wątpię, czy i on sam wie o tym.

— To nie wariat?

— Chyba tylko z punktu widzenia doktora Krupowa.

— I nie filut?

— Nie, sądzę nawet, że jest bardzo uczciwy; zresztą sam się o tym przekonasz.

— W jaki sposób?

— Pożyczył od ciebie pieniędzy?

— Czemu tak myślisz?

— Jeżeli przychodził, znaczy to, że albo od

niósł dług, albo umiera z głodu i prosi o pożyczkę.

— Dałem mu bardzo mało.

— To wszystko jedno; odniesie.

— Wcale tego nie wymagam.

— Nie zmienia to postaci rzeczy! Jeśli zaś chcesz mu się przypodobać, zaprowadź go gdzie na wyżerkę.

— Nie obrazi się?

— Bynajmniej; to człowiek naturalny. Tylko nie prowadź go do porządnej restauracji: tego nie znosi; pójdźcie do jakiej brudnawej garkuchni.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Nazajutrz rano Nemo przez sen słyszy:

— Zbudź się pan!

Otworzył oczy i ujrzał przed sobą CherAmoura. ów, podobnie jak wczoraj, miał na sobie bluzę bez koszuli i bandycki kapelusz. Tylko jarzący, zgłodniały blask czarnych oczu złagodniał troszeczkę, a nawet jakby się w nich świeciło coś w rodzaju lekkiego uśmiechu. Wyciągnął rękę do gospodarza I powiedział:

— Proszę.

— Co to?

— Trzy franki reszty.

— Niech pan siada; zaraz wstanę i pójdziemy razem na śniadanie.

CherAmour usiadł i kładąc pieniądze na krześle rzekł: — Zgoda.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Pili i jedli tak właśnie, jak sobie tego życzył CherAmour, nawet nie u Duvala, jeno poszli najciemniejszym z zaułków Dzielnicy Łacińskiej i wstąpili do brudnawego szynczku dorodnej, potężnie zbudowanej Normandki, którą nazywano Tante Grillade. Była to jedyna w Paryżu kobieta, którą CherAmour znał z imienia i której przy spotkaniu kiwał dumną swą głową. Godna była tego, ponieważ miała restaurację historyczną wysokiej próby. Jeżeli nie kłamała, to w rozkwicie młodości była przedmiotem atencji Ludwika Bonapartego i teraz łatwo mogłaby mu przypomnieć to i owo, lecz odkąd został Napoleonem III, Grillade gardziła nim i utrzymywała się z brudnawej jadłodajni.

Czy wszystko, czy tylko część jest prawdą — to już rzecz sumienia Tante, lecz CherAmour jej wierzył: podobała mu się jej pogarda dla „takiego wielkiego pana". Szanował ją za to i dokumentował swój szacunek, przed nią jedną uchylając okropnego kapelusza. Przy tym i ona sama, i jej ciemny zaułek stanowiły dla CherAmoura nader przyjemne wspomnienie. Tutaj, w tych wertepach, niebo kiedyś zstąpiło dlań na ziemię; tutaj doznał najwznioślejszej radości, do jakiej tęskni

ła jego dusza: tutaj on, wiecznie głodny i chłodny nędzarz, wydał raz ucztę — taką ucztę, którą można by nazwać „ucztą Łazarza". CherAmour w najprzedziwniejszy sposób dostał w spadku po matce trzysta czy czterysta franków i za te pieniądze wyprawił „ucztę Łazarza".

Wręczył całą tę gotówkę Tante i kazał jej „liczyć", aż on wszystko przeje.

Od tego dnia przyprowadzał codziennie po kilku voyoux i wszystkich karmił aż do czasu, gdy mu Tante podała rachunek z uwagą, że wszystko zostało zjedzone.

Obecnie przyprowadził tutaj swego współbiesiadnika. Podano im podłe kotlety, podłe purée i potrawkę ze zrzynków oraz litr kwaśnego cienkusza. CherAmour pożerał to wszystko w skupieniu, nie zwracając na nikogo żadnej uwagi, wreszcie rozwalił się na krześle i rzekł:

— Basta!

Odtąd między Nemo a CherAmourem zadzierzgnęła się znajomość, którą podtrzymywała „wyżerka" u Tante Grillade i która z każdym dniem wydobywała na jaw coraz to nowe dziwactwa tego Kainowego syna.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Nemo skonstatował, iż CherAmour jest nadzwyczajnie dumny wskutek swej wielkiej wstydliwości, lecz sameż jego pojęcia o dumie były dziwne. Na przykład poczęstunki

przyjmował od pierwszego lepszego bez najmniejszej żenady i bez śladu wdzięczności. Jego zdaniem, żywić kogoś — to nie tylko obowiązek każdego, lecz i przyjemność. W tym, że go ktoś karmi, nie upatrywał żadnej łaski, co więcej, uważał, że to jeszcze mało. Jakoż istotnie: sam przy tychże środkach zrobiłby daleko więcej. Przy tychże środkach byłby nakarmił kilka osób żarcie stanowiło jego bzik: myślał o nim, gdy był syty i gdy był głodny, w każdym czasie, dniem i nocą.

Przychodzi, dajmy na to, i widzi butelkę wody kolońskiej. Natychmiast dostrzega ją swym roziskrzonym wzrokiem i wskazując na nią palcem pyta wzgardliwie:

— Co to?

— Woda kolońska.

— Po co?

— Nacieram się nią.

— Hm! Naciera się pan. Alboż pan ma odparzone miejsca?

— Nie, odparzeń nie mam.

— Więc na cóż to paskudztwo!

— Komu to szkodzi?

— Jeszcze pyta pan! Czyż nie lepiej samemu się nażreć i drugiego nakarmić?

— Chodźmy, poczęstuję pana.

— Et, co to znaczy poczęstować jednego... Trzeba mnie było uprzedzić, byłbym przyprowadził jeszcze z pięciu.

Innym razem widzi na komodzie bieliznę,

którą przyniosła praczka, i znowu wymierza w nią palec:

— Czyje koszule?

— Moje, naturalnie.

— Ile sztuk?

— Zdaje się, że cztery.

— Po co aż tyle?

— A pan uważa, że ile koszul powinien mieć człowiek?

— Jedną.

— Czy pan ma jedną tylko?

— Nie; nie mam ani jednej.

— Ani jednej? bez żartów?

— Skąd znowu żarty, nie tacyśmy przyjaciele, żeby żarty stroić.

Tu rozpiął bluzę i pokazał nagie ciało.

— Oto masz pan żarty.

— Proszę wziąć koszulę ode mnie.

— Zgoda.

Wziął podaną sobie koszulę, poszedł za kotarę, a stamtąd woła:

— Nóż!

— Pan się nie zarżnie?

— To nie pański interes.

— Jak to nie mój! Nie chcę, żeby mi pan tu nabrudził krwią.

— Wielkie mi rzeczy.

— Nie, proszę się u mnie nie zarzynać.

— Nie zarżnę się: nażarłem się dzisiaj. — Oto nóż, proszę.

Rozległ się trzask i coś klapnęło.

— Co pan zrobił?

Miast odpowiedzi wyrzucił odcięte od obu rękawów mankiety i zjawił się w bluzie, spod której sterczały końce bezlitośnie poszarpanych rękawów koszuli.

Wydawało mu się, że tak jest lepiej, ale nie na długo: nazajutrz przyszedł znów bez koszuli, a kiedym zapytał, gdzie się podziała, odparł:

— Zrzuciłem.

— Dlaczego?

— Facet nie miał nic.

Taki był CherAmour w nieskończonej liczbie różnych przejawów, które każdego mogły przekonać o całkowitej jego niezdolności do żadnej pracy, a przede wszystkim — wzbudzić pełne zdziwienia pytanie: jakiego też mógł się on dopuścić przestępstwa politycznego? A przecież to właśnie było najciekawsze. Lecz na ten temat CherAmour był tak dalece lakoniczny, że jego wypowiedzi zdawały się nieprawdopodobne. Z jego słów wynikałoby, że poszło jedynie o to, iż pewnego razu „chciał wyjść na dziedziniec".

Co i jak? Każdego mogło to zdziwić, atoli CherAmour nie kwapił się bynajmniej do wyjaśnień.

— Był bunt — powiada. — My wszyscy, technolodzy, przyszliśmy do instytutu — brama zamknięta, nie wpuszczają. Prosimy, żeby wpuścili nas na dziedziniec; zaczęli popychać. Wzięli mnie.

— No a potem?

— Potem — umknąłem.

— Po co?

— Czegóż miałem czekać? Nie wiadomo, gdzie by mnie zesłali.

I nic ponadto nie wyciągniecie zeń, i kto wie, czy w ogóle jest coś do wyciągnięcia.

Dotychczas powtarzałem za innymi; teraz przechodzę do obserwacji osobistych, które okazały się fortunniejsze.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

W trakcie ostatniej swej wycieczki za granicę wielem się o nim nasłuchał — osobliwie w Pradze i Wiedniu, gdzie go znano, i człowiek ten zainteresował mnie ogromnie. Spotykałem w życiu dużo dziwnych odmian tych Kainowych dzieci, lecz takiego okazu nie widziałem jeszcze. I zapragnąłem się z nim zaznajomić, tym bardziej że jechałem z pracą literacką, do której szukałem przepisywacza. CherAmour zaś podobno przepisywał wcale porządnie.

Adresu jego nikt nie znał, alem wziął adres Tante Grillade, i to mi pomogło. Na skutek listu zostawionego w tym szynczku, CherAmour przyszedł do mnie, kubek w kubek taki, jakem go opisał wyżej: mały, krępy, z mikroskopijnym noskiem i olbrzymią brodą bajecznego Czamomora.

Tu nadmienię, że przydomek CherAmour nie był niczym innym, jak przekręconym na francuską modłę słowem Czarnomor, a po

chodzenie tego przydomka ma swoje uzasadnienie, o którym będzie mowa we właściwym miejscu.

Nie przynaglałem CherAmoura do bliższej komitywy, po prostu dałem mu pracę i za pierwszej bytności u mnie on się nie odezwał ani słówkiem prawie, tylko kiwał głową na znak zgody, natomiast kiedy po jakich trzech dniach odniósł mi przepisany zeszyt, rozgadał się szerzej.

— Czy wszystko mógł pan wyczytać w moim rękopisie? — zagadnąłem. — Nie było trudności?

— żadnych trudności nie ma, jedno tylko trudno zrozumieć: po co pan to pisze?

— Będę drukował.

— Nie wiadomo na co.

— Panu się to nie podoba?

— Nie to, że nie podoba, tylko po cóż różne takie baniuluki. (Właśnie tak wymawiał: baniuluki.)

— Dobrzy ludzie kupią, przeczytają, pośmieją się i wyrzucą.

— Ano tak; i na tym koniec. I dobrze zrobią. Mógłby pan napisać coś lepszego.

— Lepszego? Nie umiem.

— Akurat, nie umie pan! Nie, widzę, żeś pan nie ze szczętem głupi!

— Ale nie wiem, co mianowicie należy pisać.

— Coś pożytecznego.

— Na przykład?

— Nie jestem przecież pisarzem, więc po co mnie pytać. Jakbym był pisarzem, tobym napisał.

— Artykuł?

— Nie wiem, może i artykuł.

— O czym?

— O tym, żeby wszyscy mieli co żreć. — Jakże trzeba to napisać?

— Nie wiem; ludzie piszą.

— Gdzie?

— Nie wiem; ale piszą.

— Owszem — mówię — tylko że to wszystko nie na wiele się przydaje.

— Bo nie dopisują do końca.

— A czemu nie dopisują?

— Diabli ich wiedzą.

— Brak rozumu czy niedostatek odwagi?

— Ależ nie wiem.

— Pan jest rewolucjonistą?

— Masz tobie! Wszyscy muszą żreć, oto i rewolucja. W rewolucji dobrze jest być wysokiego wzrostu.

— Czemuż to?

— Bo małego nikt nie słucha.

— No a Napoleonowie? Przecież obydwaj byli niewielkiego wzrostu, a ludzie ich słuchali.

— No bo to u Francuzów; Francuzi nie patrzą na wzrost. Ale u nas trzeba być dryblasem i umieć kląć w żywy kamień.

— A pan nie umie?

— Nie, nie umiem.

— A żreć?

Uśmiechnął się, lecz bardzo dziwnie, z początku jednym, potem drugim okiem, jak gdyby nie śmiał uśmiechnąć się obojgiem na raz, i odrzekł:

— Umiem.

— No to chodźmy.

I chodził ze mną raz, i dwa, i w końcu przywykł ze mną jadać, a oswoił się do tego stopnia, że kiedyś powiedział:

— Umiem też inną jeszcze sztuczkę.

— Mianowicie?

— Wyć.

— Niby jak to?

— Tu nie można, straszno. Zapomniałem o tym, lecz później kiedyś

wybraliśmy się z nim za miasto do Neuilly. Wieczór był piękny; długośmy łazili, łazili, wreszcie usiedliśmy na brzeżku rzeczułki i aniśmy się spostrzegli, jak zapadł zmierzch.

CherAmour nieznacznie oddalił się ode mnie i zniknął gdzieś. Pogrążony we własnych myślach, całkiem zapomniałem o nim, lecz raptem drgnąłem i zerwałem się na równe nogi w okropnym przestrachu, bo też było czego: w niewielkiej odległości ode mnie głośno i przeciągle zaskowytał głodny wilk... I nim mogłem ochłonąć — zawył raz jeszcze.

Musiałem dopiero uprzytomnić sobie, że jestem zaledwie o dwa kroki od Paryża, któ

rego zgiełk słyszę i którego światła tworzą łunę — by pojąć, jak trudno byłoby się tu znaleźć wilkowi.

I zanim zmiarkowałem, stanął przede mną CherAmour.

— No i jakże? — powiada.

— To pan wył?

— Ja. Skombinował pan, o co chodzi?

— O co chodzi?

— Proszę słuchać.

Znowu kucnął, przyłożył ręce do ust i zaskowytał: uaauaauaa.

— Skombinował pan?

— Nie; ale pan rzeczywiście wyje jak prawdziwy wilk.

— Spodziewam się, czasami skowytaliśmy tak całym chórem.

— Kto, gdzie?

— Ano technolodzy, w Petersburgu, kiedy nie było czym palić ani co żreć. Zaczniemy skowytać — gospodyni nastraszy się, da nam drew i jakiejś lury, żebyśmy umilkli. Przecie to są słowa.

Znów usiadł w kucki i zawył jeszcze raz, ale daleko przeciąglej, i teraz rozpoznałem w tym wyciu słowa:

Chłodno, wędrowniczku, chłodno; Głodno, kochaneczku, głodno!

I zrobiło mi się nieswojo i boleśnie, a on mi jął opowiadać: jak bywało im chłodno,

i jak głodno, i jak, wyprosiwszy parę polan i trochę „lury", rozgrzewali się potem skacząc wokół pustego pokoju i śpiewając:

A żabeczki pośród dróżki Skaczą wyciągając nóżki. Kwakwakwakwa, Kwakwakwakwa.

Działała nań, zdaje mi się, noc, gwiazdy i swoboda rozległej przestrzeni. Był w dobrym humorze i w jakimś porywie otwartości. Skorzystałem z tego.

ROZDZIAŁ ÓSMY

— Czyż naprawdę nikt panu nie pomagał, kiedy pan tak biedował?

— A któż mi miał pomagać? Mieszkali ze mną sami biedacy — wszyscy trzej rzadkośmy żarli.

— Przecież nie każdy technolog jest gołyszem.

— Tak, ci co mają ojców, nie są biedni; ma się rozumieć, tym pomagali.

— A pański ojciec?

— Ja nie miałem ojca, tylko rodzica.

— Czymże się jedno różni od drugiego?

— Ojciec żałuje, a rodzic — urodzi i porzuci.

— Kimże był pański rodzic?

— Mizantropem.

— Czym się trudnił?

— Szlachcic; rozpraszał swoją hipochondrię.

— No a matka? czyżby się i ona nie troszczyła o pana?

— Co miała się troszczyć? Była pańszczyźnianą dziewczyną.

— Więc jest pan z chłopów?

— Nie; ze szlachty. Mizantrop wydał ją za urzędnika.

— Pan wszystko miesza.

— Nic nie mieszam: jeden był rodzicem, a za ojca uchodził drugi; mąż matki służył w skarbowości.

— Czyjeż nosi pan nazwisko?

— Męża matki.

— Pewnie matka pańska była bardzo ładna.

— Masz tobie... Jużci że nie taka, jak ja. Ale on miał różne: i ładne, i nieładne, a wszystkie wydawał za mąż.

— I wyposażał?

— Matce dał pięćset rubli, bo to za urzędnika, tym zaś, co za chłopów — tym nic nie dawał.

— Widocznie " kochał pańską matkę więcej niż inne.

— Taki czas nastał: emancypacja. Pańszczyźniani nie chcieli bez nagród. A on sobie rozważył, że skoro z nagrodą, to już lepiej za szlachcica. Nawinął się urzędnik.

— Wychodzi więc na to, że jednak pan szczęśliwszy od innych.

— Nie uważam; tamci dostali działki, a ja nie.

— Urzędnik nie krzywdził pana, wychowywał?

— Nie mieszkaliśmy u niego, bardzo się z matką czubił; uciekła z powrotem.

— Do mizantropa?

— Tak; mnie podrzuciła jemu, a sama chciała się utopić. Nastraszył się nowych sądów i wziął nas.

— I dobrze panu było?

— Nic tam dobrego nie było: zawieźli mnie do miasta i dali akuszerce na wychowanie.

— Zacna była to kobieta?

— Szelma; sama ciągle piła kawę z geometrą, a mnie nie dawała żreć. I geometra bardzo mnie bił.

— Z jakiej racji?

— Tak sobie; urżnie się i grzmoci mnie po łbie. Dlatego też przestałem róść — do dwunastego roku życia nie rosłem zupełnie. Potem oddali mnie do szkoły: tam zacząłem żreć i podrastać. A najgorzej morzyli mnie w psałterzu.

— Co to znowu za „psałterz"?

— Szopa; geometra tak ją nazywał. „Wrzucić go do psałterza", powiada — więc wrzucą, potem zapomną i nie dadzą żreć. A tam ciasno, przed samym nosem ściana. Właśnie przez ten psałterz straciłem wzrok, bom ciągle patrzył w ścianę. Jak przyprowadzili mnie do szkoły — o dwa kroki nie widziałem tablicy.

—W jakiej był pan szkole?

— W gimnazjum.

— Skończył je pan?

— Nie; od tego bicia miałem głupią pamięć.

— A potem?

— Na technologię.

— I cóż, przeważnieście się tam uczyli czy przeważnie czytali?

— Przeważnie znowu nie było co żreć. Ale czasem się czytało.

— Co pan czytał?

— Dużo; nie pamiętam.

— Wiersze czy prozę?

— I wiersze, i prozę.

— I nic pan nie pamięta?

— Jedne wiersze pamiętam, bom je często przepisywał.

— Jakie?

— Początek pobożny, reszta polityczna:

Boć i wy również tak spadniecie Jak liść, gdy zwarzy go szaruga; Boć i wy również tak umrzecie, Jak umrze wasz ostatni sługa.

— Jest to utwór pod tytułem „Do władców i sędziów" — powiedziałem.

— Właśnie, właśnie.

— Po cóż go pan przepisywał?

— Wszystkim się podobał.

— Przecież to wiersze Dierżawina; są drukowane.

— Et, gadanie.

— Pan nie wierzy?

— Pewnie że nie.

— Niechże się więc pan dowie, że to przekład psalmu i przekład ten był w czytankach, z których nieraz robiliśmy rozbiór gramatyczny.

— No a myśmy nie robili.

— Biedactwa.

— Jakie tam biedactwa.

— Kiedy skończył pan swoją technologię?

— Nie skończyłem jej.

— Dlaczego?

— Przeszkodziła polityczna historia.

— Cóż to była za historia?

— Nasi studenci chcieli wyjść na dwór.

— Po co?

— Jak to po co? Alboż można się obejść bez dworu? Wyjście na dwór zamknęli, i nie ma się gdzie podziać; zaczęliśmy prosić, żeby puścili. Pedel mówi, że na dwór nie wolno: władze nie pozwoliły; myśmy go odepchnęli i wybuchł bunt.

— Prawdopodobnie już przedtem były jakieś zamieszki.

— Ja wtedy nie chodziłem, za uchem wyrosło mi jakiejś świństwo i akurat tego dnia rozpruli mi je.

— I jakże się pan wytłumaczył?

— Co się miałem tłumaczyć? Zaczęli nas badać, pedel mówi o mnie: „Oto i ten czarnomordy także chciał wyjść na dwór". Odstawili mnie na bok, a jemu kazali zeznawać.

Powiada: „Nie puszczałem, ale on, niczym jaki Spinoza, prześliznął się między nogami". Aresztowali mnie za to.

— Za Spinozę?

— Tak.

— Długo siedział pan w areszcie?

— Nie; wkrótce wyjechałem na wieś: wstawiła się za mną hrabina.

Tu, ku największemu memu zdumieniu, wymienił jedno z najbardziej arystokratycznych nazwisk. Po raz pierwszy nie dałem mu wiary.

— Skąd pana znała?

— Jakie tam znała, tylko że naszym dyrektorem był Jermakow, którego wszyscy znali, a on także znał wszystkich, i tę hrabinę też. Pierwej żyła jak wszyscy — tańczyła écossaise — ale potem poznała pewnego Anglika i zachciało jej się naprawiać ludzi. Jermakow ujmował się za nami, rozpowiadał na prawo i lewo, że nas „można naprawić". Ona usłyszała i mówi: „Ach, dajcież mi jednego — najnieszczęśliwszego". Więc posłali mnie. Nie chciałem iść, ale dyrektor powiada: „Idź pan — dobra nasza"

— I rzeczywiście tak było?

— Nic nie rzeczywiście. Wpuścili mnie do niej od razu: miała specjalną salę na dole. W tej sali byli jacyś ludzie; wszyscy się modlili. Potem zapytała mnie, czym czytał Ewangelię. Mówię: „Nie". „Niech pan przeczyta i przyjdzie", spowiada. Przeczytałem.

— Wszystko?

— Wszystko.

— I cóż? spodobało się panu?

— Hm, za dużo mistyki, ale poza tym niczego sobie; dużo dobrych rzeczy. Niektóre miejsca warto by poskreślać...

— I tak właśnie powiedział pan hrabinie?

— Nie pamiętam; przecież jeszcze pierwej generał Dubelt mówił... Czytałem o tym, z hrabiną zaś... nie pamiętam... Wszystko jedno, była głupia. Klektała mi wciąż o zbawieniu, aż mnie senność ogarnęła i nie zmiarkowałem nic a nic.

— Cóż tam było takiego niezrozumiałego?

— „Trzeba przyjść do Chrystusa". Proszę bardzo; tylko jakże to zrobić? Albo znowuż, żem zbawiony... Skąd mam o tym wiedzieć! Albo znowuż o krwi i różne takie rzeczy; Bogiem a prawdą, nic zrozumieć niesposób. Powiedziałem, że wcale tego nie rozumiem i że mi to niepotrzebne. Zaczęła się gniewać: „Odłóżmy to na później, powiada, na wsi pan zrozumie". W drodze chciała posadzić mnie przy sobie i czytać, ale potem wyprawiła mnie do drugiej klasy. Dwie dziewuchy, ja i kredencerz. No i pokłóciliśmy się.

— O cóż wam poszło?

— Gadali bezwstydne podłości; ja tego nienawidzę; no a potem wynikła heca z chłopem — i wszystko przepadło.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Oto na czym polegał ten epizod — niedorzeczny, cudaczny i urywkowy, jak wszystkie epizody osobliwej epopei CherAmoura.

— Wyruszyliśmy — zagaił. — Hrabina wsiadła do pierwszej klasy, tamże posadzono dzieci i starą guwernantkę Angielkę, a dwie dziewuchy, ja i kredencerz wsiedliśmy do drugiej. Kredencerz podał mi bilet i mówi:

— Hrabina kazała panu tutaj jechać. Ja mu na to:

— Wszystko mi jedno. — A kiedy zaczęli gadać różne głupstwa, przeszedłem do trzeciej klasy, do chłopów.

— Cóż to za nieznośne głupstwa gadali?

— Różne głupstwa; stroili się przede mną w pawie pióra: jedna powiada, że amerykański książę chciał ją uwieść i zabrać ze sobą, ale ona odmówiła, ponieważ nie może jeździć statkiem, bo od kołysania dostaje świnki morskiej. Słuchać paskudnie. A na pierwszej stacji wybuchła przy nas wielka heca: koło naszego wagonu zaczęli bić chłopa. Mówię: „Za co?" A konduktor powiada: „Widać zasłużył". Spytałem samego chłopa: „Za co"? A on mi mówi: „Za nic!". Podskoczyłem do hrabiny, mówię: „Proszę patrzeć, bezprawie się dzieje!" A ona w krzyk: „Ach, ach!", i zamknęła okno. Kredencerz powiada: „Jakże można tak denerwować". Mówię: „Jeżeli jest chrześcijanką, mogła się ująć za biedakiem". A on: „Cóżeś to pan taki hardy? Jesteś pan enge

lista". Ja mu na to: „A tyś dureń". I poprztykaliśmy się. Zaczęli robić docinki na temat studentów. „Teraz wszyscy się oni parają tym engelizmem. Nawet tacy, co by nie powinni kalać swego porządnego rodu, nawet tacy sprawdzają dziś rachunki. My także mamy teraz nowego rządcę; ledwie nastał, wnet zaczął czepiać się rachunków. »Po co pisać — powiada — że pomarańcze po półszosta, kiedy u Julisiejewa kosztują po dwa ruble? To złodziejstwo«. A, ty skurczybyku, szczeniaku! Za twego ojca pisaliśmy nie takie jeszcze rachunki i dobrze było, no bo to był prawdziwy pan: sam korzystał i drugim nie przeszkadzał; a tyś...!"

Dziewuchy aż jęczą:

„A to ci huncwot! A to ci kanalia!"

Tamten zaś mówi:

„Więc ja go zaraz tak zażyłem z mańki, że ani się spodział. »Co mi pan wyjeżdża z Julisiejewem? — powiadam. — Julisiejewa znamy nie od dzisiaj, jest to tylko firma, a sprzedaje tam byle kto, nie wiedzieć co za jedni.« »Po co mi ta wiadomość?« — powiada. »Ano po to, że się tam wszystko sprzedaje dla zwyczajnej publiki, a my mamy dwór jak się patrzy, własnego mamy dostawcę, i od niego kupujemy«. »Odtąd — powiada — będziecie kupować u Julisiejewa«. »ślicznie — powiadam — tylko że jeżeli się broń Boże jaśnie pani hrabina struje jakim owocem, to nie ja będę odpowiadał.

Dziewuchy piszczą: „A to żeś mu dojechał! Spuścił z tonu?"

„Jeszcze jak! Wywietrzał mu z głowy cały engelizm: »Kupuj od swego dostawcy, łotrze jeden — powiada — boś naprawdę gotów za trzy ruble struć kogo chcąc«."

A dziewuchy podchwytują, z radością: jużci że tak! jużci że tak! I jedzą coś, a mnie kredencerz proponuje ochłapy: „Pan masz żołądek mocnego charakteru, powiada, a ja cierpię na fistułę. Jedz pan. A jeżeli nie chcesz, wyrzucimy za okno, niechże się biedni studenci uraczą". A potem wszyscy raptem: chichi, chachacha i: „całkiem tak, jak nasze do waszego". Nie mogłem już słuchać i przesiadłem się do chłopów.

— Cóż to tak bardzo oburzyło pana w tych słowach?

— Ano cynizm: „nasze do waszego". Alboż ja nie rozumiem?

— Co do mnie, to rzeczywiście nie rozumiem, gdzie tu szczególniejszy cynizm.

— Et, dałbyś pan spokój; przecież to aż zanadto zrozumiałe.

— Owszem, mogę dać spokój, ale swoją drogą nie rozumiem, co pan w tym widzi cynicznego.

— A ja rozumiem. Chciałem nawet wrócić do Petersburga i wysiadłem, tylko żem nie miał pieniędzy. Zawiadowca stacji kazał zawieźć mnie do Moskwy innym pociągiem, a do Petersburga bez biletu nie wolno, powiada.

A kiedy pociąg zajechał, znowu prowadzą tego znajomego chłopa, co go bili, i znowu go poszturchują. Poznałem go i mówię: „Za co cię znowu?" A on mi na to: „Nie twoja rzecz". Przyjechałem do Moskwy, do ich domu, położyłem się spać, a kiedym później wstał, na dworze nikogo już nie ma — mówią: „Pojechali".

— Zostawili pana?

— Nie zbudzili. Przespałem. Idę na stację po książki i widzę: pociąg znów zajechał i znowu biją tego znajomego chłopa. Myślę sobie: a, do diabła!, i chciałem się dowiedzieć: za co? A on, jak tylko skończyli go bić, zeskoczył z platformy i śmig za bramę — zdjął czapkę i żegna się na wszystkie boki i strony. Mówię mu: „Fujaro, zamiast kiwać łbem po próżnicy, lepiej byś poszedł do sędziego pokoju". „A niby na co mi sędzia pokoju?" — powiada. „Kark cię chyba boli, nie?" „No to co? Kark zawżdy może mnie boleć, bom chłop; ale uratował mnie Pan Bóg, więc Mu dziękuję". „A że cię bili, to nic?" — mówię. „Wielkie mi rzeczy! Dawniej tylko dziedzice walili w pysk, a myśmy cierpieli i przecierpieli; teraz dziedzice sami się ustatkowali". „Właśnie dlatego — mówię — nie ma w tobie ludzkiej dumy, stałeś się bydlęciem". „Co mam być bydlęciem — odpowiada — kiedy znam swoich rodziców". „Et — mówię — zwierzę jesteś: nie ma w tobie żadnych uczuć". A on zaczął się gniewać: „Czegoś ty

się mnie uczepił? — powiada. — Jakie tam uczucia, kiedy mi tak potrzeba". „Jak to? potrzeba ci, żeby cię tłukli na każdej stacji?" „Wcale nie na każdej". „Przecież widziałem" — mówię. „No ale ja chyba wiem lepiej niż ty — powiada — przez całą drogę wytuzowali mnie wszystkiego cztery razy, tylko na wielkich stacjach, tam gdzie kontrolują bilet. Więc jakież tu uczucia? Dadzą po karku — i precz, a ja sobie wsiadam na drugi pociąg i, da Bóg, nic nie płacący dojadę". Uważa pan, co za przepyszny ludek! Zadziwił mnie jego zmysł praktyczny, a żem miał półtora rubla, chciałem mu pomóc. „Pojedziesz gdzieś jeszcze dalej?" — pytam go. „Teraz to mi już całkiem blisko: tylko do guberni tulskiej; sąsiadujemy z Moskwą". „Ależ i tam także trzeba jechać pociągiem". „Ano jużci, że pociągiem". „Więc trzeba mieć pieniądze". Popatrzył się na mnie i mówi: „To nie twoje zmartwienie". „Ale masz pieniądze czy nie masz?" „Co nie mam mieć. Chłop jestem, a nie jakiś tam... pracuję, a nie kradnę, więc czemuż bym nie miał mieć pieniędzy. Mam wszystko, co trzeba". „E, powiedz no lepiej szczerze; ja ci dam." „Na co mi cudze? Mam swoje, własną krwawicę". Wydobył kaletę i chwali się: „Widzisz — powiada — jestem taki ojciec jak Pan Bóg przykazał: zniosłem bicie, a na bilet nie zmarnowałem ani grosza — dojechałem bez biletu. Wszystko, com zarobił, wszystko wiozę dzieciskom; a jak zechcę, to i w cerk

wi coś dam za swoje zdrowie. Kapujesz?" „W cerkwi nie ma sensu dawać" — mówię. „Hola, hola, bo powąchasz tego..." — i wtyka mi kułak pod nos. Co za lud! Co za lud! — zawołał CherAmour i aż rozkwitł w ciemności. — Nie wytrzymałem: „Zuch jesteś — powiadam — chodźmy do oberży, poczęstuję ciebie". A on co żywo kaletę do kieszeni — i w nogi. Ja za nim, a on coraz prędzej, ale na rogu bęc! wykopyrtnął się i leży. „Czego uciekasz, durniu?" — mówię. „A ty czego gonisz? Przecież nie proszę ciebie o nic". „Czemuż się mnie boisz?" „Zobaczyłeś pieniądze i chcesz ukraść" — i jak ci raptem nie wrzaśnie wniebogłosy: „Policja!". Wzięli nas obu.

— Dokąd?

— Do cyrkułu.

— Wypuścili?

— Tak; na drugi dzień przyjechał prystaw, wypytał o mnie i posłał do hrabiny dowiedzieć się, czy rzeczywiście jestem z nią. Tamtejszy stróż przysłał znajomego malarza, ten poręczył za mnie, więc mnie puścili. A chłopu zginął tam w cyrkule rubel. Potem powiedział mi: „To twoja wina, zamknęli mnie przez ciebie; musisz mi zwrócić"; zwróciłem...

— Więc się pan nie gniewał na niego?

— Nie, przecież był mądry, powiedział mi: „Nie uciekałbym od ciebie — powiada — alem się bał, że masz mądralskie książki. Jeżeli ich nie masz, z ochotą przyjmę od ciebie po

częstunek". Napiliśmy się z nim herbaty. Przepyszne chłopisko. „Jeżeli masz jeszcze trocha forsy — powiada — to kup dla moich bąków piernikowego konika i rybkę. Zawiozę, powiem: wujek przysyła wam gościńca; bąki się ucieszą". Poczciwe chłopisko. Ucałowaliśmy się.

— Czyli że oporządził pana do ostatniego grosika?

— Sam mu dałem.

— Niby po co?

— Dałem i już.

— Gdzież się pan potem udał i z czym? CherAmour tylko machnął ręką:

— Zaczęła się wtedy dla mnie najcięższa pora, małom nie postradał rozumu.

— Dlaczego, właściwie?

— Od okropnej nabożności... Ojej, co to było!

— Pewnie znowu hrabina?

— Tak; i inni też. Gdyby tego mego zbawienia przez wiarę nie stentegowała Angielka, przepadłbym ze świętości.

— Gadajże pan, gadaj; czyż można przerywać w takim ciekawym miejscu? Niech pan opowie, jak to było.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

W moskiewskim domu hrabiny, gdzie spędziła dobę i skąd pojechała dalej, zupełnie snadź zapomniawszy o CherAmourze i nie pozostawiwszy co do niego żadnych zarzą

dzeń, CherAmour znalazł tego profesora malarstwa, co zań poręczył.

Był to jedyny człowiek, do którego się nasz bohater mógł zwrócić w swej kłopotliwej sytuacji. Tak też uczynił. Poczytując imiona za błahostkę niegodną ludzkiej uwagi, CherAmour nie wiedział, jak się nazywał malarz, lecz oświadczył mi, że był to człowiek niemłody i chory. Mieszkał ze swą rodziną, zajmując jedną z oficyn w domostwie hrabiego, który uważał siebie za protektora jakiejś moskiewskiej instytucji artystycznej. Reszta domostwa stała pustką, a dozór nad nią rozciągał jeden stary lokaj. Lokaj ten żywił osobliwe jakieś uczucie do profesora i zaprowadził doń CherAmoura. Profesor wysłuchał naszego oryginała i rzekł:

— Moim zdaniem, nie opłaci się panu jechać za hrabiną.

— Zapytałem go: dlaczego? — mówił dalej CherAmour. — A on nie odpowiada. Maluje coś ogromniastego; popacykuje trochę pędzlem, odskoczy i patrzy.

— Nie radzę panu... — powiada. I znowu pacykuje. — Myślę, że hrabina... ma pana dosyć.

— Sama mnie zaprosiła — mówię.

— To nic. — I znowu popacykował, odskoczył, zwinął dłoń w rurkę, patrzy na obraz i powiada: — Jest jej wszystko jedno; to są dziwni ludzie; dla nich to wszystko nic.

I znów popacykował, popacykował, potem odłożył swoje przybory, zakurzył fajeczkę i usiadł naprzeciwko obrazu.

— Czytał pan „Emila" Russa? — pyta.

— Nie czytałem, alem słyszał: robią tam jakieś doświadczenia, chcą wychować człowieka.

— To, to, to! Otóż i pana wzięto do takich doświadczeń; zwiej pan lepiej.

— A cóż ona może mi zrobić?

— Nie warto się z nimi zadawać — powiada. — Nieszczęście jej polega na tym, że nie ma co robić. Jej ojciec dla własnej zabawy ciągle leczył własnych ludzi, a ta z nudów nawołuje wszystkich do zbawienia. Niestety, własnych ludzi już teraz nie mają, muszą więc wyszukiwać, żeby się później jedna mogła pochwalić przed drugą: że złapała kogoś do swojej wiary. Różne dranie korzystają z tej ich głupiej zabawy: „Uwierzyłem! — mówi taki gość. — Więc mnie nakarmcie". Ale pan jest studentem — więc powinien się pan wstydzić.

Mówię:

— Mnie jest wszystko jedno, ja religii nie uznaję; jeżeli może mi pan pożyczyć pięć rubli, to pojadę, bo obiecała, że mi powierzy szkołę.

On na to:

— Masz pan tu pięć rubli, ale szkoły panu nie powierzy, a choćby powierzyła, to wkrótce wykurzą pana stamtąd.

Kiedy zaś chciałem wypytać: dlaczego nie powierzy? — rozkaszlał się raptem i mówi:

— A niechże pana kaczka kopnie!... Skoroś pan taki tępy, ruszaj, gdzie ci się żywnie podoba: mam suchoty, a pan... nic nie rozumie.

CherAmour wziął pięć rubli i podążył na miejsce swego przeznaczenia, gdzie go spotkały tragikomiczne wypadki, które miały dlań fatalne następstwa i doprowadziły go do emigracji.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Po pierwsze, nie oczekiwano go i, jak trafnie przepowiedział malarz, nie chciano go widzieć w majątku, do którego się zjawił ni to w charakterze pedagoga, ni to w charakterze Emila. Powitano go nader ozięble, jako człowieka nikomu niepotrzebnego; nie dostał nawet pokoju i nie ujrzał swej dobrodziejkihrabiny. Twierdził, że winien temu był ów kredencerz, wróg studentów, zdolny otruć każdego za trzy ruble. Najpierw wpakował on CherAmoura do graciarni przy kancelarii, potem do klitki przy pralni. Tuż koło wyłamanego progu był dół, a pod oknem śmietnisko, na które wyrzucano z kuchni wszelkie nieczystości i po którym, jak mówił CherAmour, „stale chodziły piechotą trzy wrony włócząc jakieś ptasie kiszki". W samym zaś „przybytku" i było tak gorąco i duszno, że CherAmour, ku wielkiemu swemu zdziwieniu i na swoje szczęście — zachorował ciężko:

zrobił mu się karbunkuł, który on nazywał „złym czyrakiem". Nie dali mu umrzeć i przysłali doń felczera, młodego żyda, który pełnił tu funkcje lekarza tudzież nabożnego Emila: hrabina już drugi rok wychowywała go i nawracała na chrześcijaństwo. Główna praca była już ukończona; na jesieni miano go skierować na krótko do religijnych salonów petersburskich, by go tam obejrzano, a następnie — za granicę, gdzie miał zostać ochrzczony wedle najlepszych wzorów jakiejś nie znanej sekty, żyd był takim samym desperatem jak CherAmour; uratowano go od żołnierki dzięki temu, że się zdecydował okazać skłonność do chrześcijaństwa. Drugi już rok mieszkał tutaj nie wiedzieć jakim prawem i będąc świadom swego ryzykownego położenia, śpiewał wierszyki oraz czytał „traktaciki", lecz był, naturalnie, o wiele pomysłowszy niż CherAmour, któremu oddał ważną przysługę: ocalił go od śmierci.

CherAmour leżał bez żadnej opieki — często nie miał mu kto zamknąć drzwi i nieraz wrony przychodziły piechotą, aż do izdebki; natomiast felczer uznał, że wypadek ten zasługuje na większą uwagę. Zameldował hrabinie o chorym i powiadomił ją, że choroba jest niebezpieczna, ale nie zaraźliwa. Wiedział, że to dla niej istna gratka: hrabina przyszła niezwłocznie z książeczkami i flaszką rozcieńczonej wodą madery, i czytała CherAmourowi o zbawieniu przez wiarę. Nic

nie zrozumiał; wyszła zostawiając mu traktaciki, lecz zabierając flaszkę, żyd zrobił mu wymówkę: „Na co pan masz rozumieć? Jak zapyta: »przepadłeś?«, mów pan: »przepadłem«, a jak spyta: »jesteś zbawiony?«, mów: »zbawlony«".

— Ale co to znaczy? — nastawał CherAmour.

— Nic nie znaczy, ot, gadanie i tyle; za to będą panu przysyłać dobre jadło i maderę, a pan jesteś jeszcze słaby. — Wziął pozostawione traktaciki, przejrzał je i mówi: „Wedle tego oto — »przepadłem«, a wedle tego — »jestem zbawiony«. Powiem, żeś pan przeczytał i żeś wybrał zbawienie".

Okazało się, iż rada jest dobra. Tegoż dnia, wbrew wszelkim knowaniom kredencerza, przysłali CherAmourowi rosołu i kotlety, a po obiedzie przyszła hrabina, przyniosła nowe traktaciki i flaszkę, żyd oświadczył, że pacjent jest słaby, i hrabina go nie trudziła; spytała tylko: „Czy widzisz pan, żeś przepadł?"... On zaś: „Przepadłem". Uklękła i modliła się długo. Z całej modlitwy CherAmour zapamiętał jedynie: „błagamy Cię jeszcze, Panie, i błagamy Cię jeszcze". Zapytała, „czy ma w sobie choć trochę Chrystusa?" Zmarszczył się, lecz powiedział: „Troszeczkę mam". Znowu się pomodliła, następnie wyszła, ale flaszkę zostawiła. Od tej pory zaczęli go świetnie żywić, hrabina przychodziła do niego z traktacikami i flaszką, a parokrotnie przy

prowadzała również Angielkę i obie modliły się przy nim. CherAmour starał się stosować do pouczeń Żyda, ale wciąż mu się myliło: raz mówił, że „przepadł", to znów, że „ma Chrystusa".

żyd doszedł do wniosku, że za długo się to ciągnie, przeciął więc CherAmourowi wrzód i powiedział: „No, teraz powiedz pan, żeś zbawiony". CherAmour tak też zrobił. On był „zbawiony", a hrabina uszczęśliwiona: zjednała Chrystusowi pierwszego nihilistę, powiedziała CherAmourowi, żeby po wyzdrowieniu przychodził do niej śpiewać z wiernymi, a dziatwę uczyć pisania i historii świętej. Ponieważ zaś od tej chwili przestał dla niej osobiście być ciekawy, porzuciła go, a kredencerz znowu zaczął przysyłać mu zamiast „kurzęcego rosołku" „świńskie kotlety", oraz zamiast „Ikokajsklego wina", „podmaderowany xeres". Nadal odwiedzali CherAmoura felczer i Angielka, która się właśnie wtedy stała wynalazczynią obecnego jego przezwiska. Hrabina przy pierwszym spojrzeniu na niego nazwała go „Czarnomorem" — i było to dlań bardzo odpowiednie; pokojówki hrabiny zrobiły z tego „czarnomordy" — ale i to także było trafne; natomiast Angielka przekręciła te dwie nazwy na „CherAmour". Jednakże i to również miało swój sens, choć raczej ironiczny.

Zresztą zaczęło się to bez ironii. CherAmour, nie żywiący dla nikogo wdzięczności

i na nikogo nie narzekający, na wspomnienie tej pani marszczył brwi.

— Ciągle przychodziła z gąbką ciepłą wodą — opowiadał — żeby mi przemywać czyrak. Ja siadam na brzegu łóżka, a ona stoi; zwilża mi kark, a moją twarz przyciska sobie do piersi: okropnie to nieprzyjemne; korpulentna jest i jak zaciśnie mi twarz, zgoła niesposób oddychać, i na dobitkę zadaje takie pytania, że od razu widać, jaka jest głupia.

— Cóż to za pytania, panie CherAmour?

— „Czy przyjemnie?" „Ma się rozumieć — mówię — od ciepłej wody przyjemnie, tylko że oddychać trudno". Albo: „Czy o niczim nie mislisz?" Mówię: „O czym mam myśleć?" „Mislaj, powiada, mislaj!" Później strzeliło jej do głowy, żeby i twarz wycierać mi gąbką, ale temu od razu położyłem kres: „Nie — powiadam — dziękuję, tego proszę nie robić, tu mnie nie boli".

— Ależ widocznie zakochała się w panu?

— Masz tobie! Po prostu była głupia.

— Jakże się to wszystko skończyło między wami?

— Też pytanie!

— Albo co?

— Ależ nigdy się nic nie zaczynało; po prostu, kiedym po wyzdrowieniu wlazł w tę całą nabożność, zewsząd posypało się huk nieprzyjemności.

— Nie umiał pan śpiewać czy nie umiał uczyć?

— Ja nie śpiewałem, ale że podawali tam herbatę z mlekiem, więc chodziłem posiedzieć, żeby mi dali herbaty.

— Nie podobało się panu to, co mówi hrabina?

— Koszałki opałki.

— Ale swoją drogą gorzej niż popi czy lepiej, sensowniej?

— U popów jest trudniej.

— Mianowicie?

— U nich, jak mówił ten chłop, jest bardziej „po mądralsku"; zadają takie pytania, że proszę siadać.

— Nie bardzo rozumiem, o czym pan mówi.

— Kiedyś przyszedł do mnie pop, gdy uczyłem dziatwę; „No — powiada — mów, co było przechowywane w arce przymierza!" Chłopak mówi: „Rozkwitła laska Aarona, miska kaszki manny i tablice". „A co było na tablicach?" „Przykazania", i wyrecytował wszyściutkie. A pop raptem zaczyna o czymś mówić i wtem pyta: „A dlaczego jest to ważne po piąte?" Chłopczyna nie wie i ja także nie wiem, dlaczego jest to ważne po piąte. Pop mówi: „Dziateczki! Oto jakiego macie nauczyciela: sam nie wie, dlaczego jest to ważne po piąte!" I wszyscy w śmiech.

— Pańscy uczniowie?

— Dzieciaki opowiedziały ojcom: „Pan nauczyciel jest z Petersburga, a nie wie, dla

czego jest to ważne po piąte! Jegomość zapytał, a on ani be, ani me". Ojcowie się ucieszyli: „Cóż to za nauczyciel, powiadają; nie nauczyciel, tylko dureń. Nie puścimy do niego dzieci, a do jaśnie pani hrabini puścimy, jeżeli pozwoli nam skosić łąkę, niechta dziatki chodzą do niej, niechaj śpiewają, nic złego w tym nie ma". I zostałem na lodzie.

— Bez grosza przy duszy?

— Ano tak. Myślałem pobyć tam do jesieni, ale...

— Nowa historia?

— Tak, przez głupie łakomstwo. Naturalnie, ciekaw byłem, jakie to słodycze

tego żywota skusiły CherAmoura. Dlaczego było to ważne po piąte? Chodziło zaś o Angielkę.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Leciwa niewiasta, o której teraz będzie mowa, należała do rzędu osób, których opisem brzydzi się literatura angielska, lecz które z upodobaniem analizuje francuska. Najodważniejsi z autorów angielskich ledwie dotykają jednej ich cechy: hipokryzji, natomiast Taine ujawnił inne też właściwości tych świętoszek. Smak ich jest niezbyt wybredny, wybór ich pada na osobę, co się jak najmniej afiszuje. Najczęściej wybrańcem takim bywa ich własny stangret czy własny lokaj. Zewnętrzna wytworność dziwnie gładko i zgodnie idzie w parze z plugawym związ

kłem. W braku własnego stangreta czy lokaja, doskonale się może nadać mnich katolicki. Osoby te zażywają jak najlepszej reputacji pod wielu względami, osobliwie zaś pod względem skromności. Na ogół kult angielski ceni sobie w podobnych razach skromność osobnika tudzież taką jego sytuację, która by usuwała wszelkie podejrzenia. CherAmour był człowiekiem tego właśnie rodzaju. Ale tu się rzecz przedstawiała nieco lepiej: wskutek wyrafinowanych nawyków starej ekscentryczki CherAmour podobał jej się nawet. Wolna była od rosyjskich przesądów i nie spozierała na niego wzgardliwym okiem, jakim patrzyła nań „mizantropka", gnana swą hipochondriąlub jej pokojówki — ten najbardziej w całym świecie pozbawiony smaku gatunek kobiet. Mocny, okrąglutki, rzekłbyś: toczony tors małego CherAmoura, jego antyczne rączki, płomienne czarne oczy i niewiarogodnie bujny zarost — krucze kędziory i falista broda — budziły w, niej omdlewająco skłodkie, a zarazem niepokojące uczucie. Wydawał jej się krasnoludkiem, który opuścił mroczne jaskinie górskie, by zakosztować tkliwych afektów; to nic, że jest mały: za to krzepki jest niczym młody osiołek, o którym Biblia mówi tak pięknie, opowiadając, jakie sprężyste ma nogi i jaki silny grzbiet, jak rączo pędzi i jak niezmordowanie skacze. Znała się na tym. Co więcej, CherAmour był un franc novice —

podniecało to wytrawną jej ciekawość — no i wreszcie był małomówny i najzupełniej niepodejrzliwy.

Tak tedy, stopniowo oswoiwszy go ze sobą podczas jego choroby, Angielka nie przestała się nim interesować i wtedy również, gdy pozostał bez pracy i bez opieki dlatego właśnie, że nie wiedział: „dlaczego jest to ważne po piąte?"

Cierpliwsza była od hrabiny i nie porzuciła CherAmoura, a ponieważ działo się to na podstawie jakiegoś tekstu, więc hrabina nie dziwiła się temu bynajmniej. Przeciwnie: tak właśnie być powinno, gdyż oni nie są tacy jak my, że zaczynamy i nie kończymy, oni jeśli zaczną, to aż do końca przestrzegają reguły: fais ce que tu dois.

Angielka, w rzeczy samej, przestrzegała tej reguły: uczyła CherAmoura po francusku, używała go do przepisywania „wierszyków" i „traktacików", i często go dożywiała, wyjednując dlań kotlecik lub dając mu kasztany i pistacje, które lubił i które jadł arcyzabawnie, jak małpa.

Wszystko to szło swoim trybem, póki nie doszło do rozwiązania, wielce niespodzianego, lecz całkowicie odpowiadającego uzdolnieniom i taktowi CherAmoura. Jednakże tej najciekawszej z jego przygód nie wolno ująć w formę moich skrótów, należy ją oddać

w dosłownych zwrotach jego własnej opowieści, o ile stać na to moją pamięć.

— Któregoś razu — mówił CherAmour — wzięła mnie za brodę i zazgrzytała zębami. Pytam się jej: o co chodzi?

— Wleź do mnie przez okno, kiedy wszyscy zasną.

Mówię:

— Po co?

— Dam ci słodyczy.

— Jakich? Powiada:

— Kiss me quick. Pytam:

— Czy to piernik? Ona mi na to:

— Zobaczysz.

Więc polazłem. Z ogrodu nie wysoko: wysunęła rękę i pomogła mi.

— Idź za parawan — powiada — żeby nikt nie widział cienia.

A tam, za parawanem — srebrna taca i dwie buteleczki: jedna z szeroką szyjką, druga zwyczajna.

Pyta mnie:

— Czego chcesz: koniaku czy chartreuse?

— Wszystko jedno.

— Pij, co wolisz.

— Ależ wszystko mi jedno — mówię — tylko czemu to pani tak się ubrała?

— Albo co?

— To, że mi wstyd — powiadam. — Przecież pani nie posąg, żeby tyle było widać.

— A jak była ubrana? — wtrąciłem.

— Jak! Paskudnie, na wpół rozebrana, rękawy z rozcięciami, dekolt aż potąd, wszędzie widać ciało.

— Ładne ciało?

— Masz tobie! alboż ja wiem? Ohyda... w różnych miejscach polane perfumami i upaćkane pudrem... niby liszaje... Na co się pani tak oblała — mówię — że trudno oddychać?

— Głupi z ciebie chłopczyk — powiada. — Nic nie rozumiesz. Zaraz i ciebie skropię... — i zaczęła dmuchać przez rożek.

Mówię:

— Proszę zostawić, bo pójdę sobie.

Przestała dmuchać, a zamiast tego — prosto mi w twarz mokrą gąbkę z wodą kolońską.

— A to znowu co za świństwo! — powiadam.

— Nic — powiada — tak trzeba... żeby buzia była czysta.

— A — mówię — jeżeli tak, to żegnam! Wyskoczyłem zza parawanu, a ona za mną,

zaczęliśmy biegać, wywróciliśmy coś; przestraszyła się, a ja hyc za okno.

— I to już cała historia z Angielką?

— Ano jużci. A kredencerz wykombinował z tego, żem łaził kraść perfumy.

— Jak to kraść perfumy? Dlaczego przyszło mu to do głowy?

— Dlatego, że jak mnie złapał, jechało ode mnie. Kapuje pan?

— Nic nie rozumiem: kto pana złapał?

— Kredencerz.

— Gdzie?

— Pod samym oknem: kiedym wyskoczył, zaraz mnie schwytał.

— No?

— Zaczął wrzeszczeć: „Złapałem engelistę!" Ha, naturalnie, wszyscy pobiegli do kancelarii... zaczęli pisać do hrabiego: „Został schwytany nihilista".

— Jakże się pan zachowywał?

— Nijak się nie zachowywałem; siedziałem w kancelarii.

— Ale przecież musiał pan coś powiedzieć na swoje usprawiedliwienie?

— Co miałem mówić. Któż by uwierzył nihiliście?

— I co dalej?

— Uciekłem za granicę.

— Tylko z tego powodu?

— Nie; pop dolał oliwy: kiedy hrabina go wezwała, żeby z nim wszystko ułożyć, że się do domu wdzierają nihiliści i że czym prędzej powinien przyjechać stanowy, pop dopisał coś, że ja rzekomo nie uznaję: „dlaczego jest to ważne po piąte?" Felczer dowiedział się o tym i mówi do mnie: co to znaczy „dlaczego jest to ważne po piąte?"

Mówię:

— Nie wiem.

— Może dotyczy to czegoś wyższego? Niech pan lepiej zmyka...

Więc uciekłem.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Jak uciekał? To także jest ciekawe.

— Do samiutkiej Moskwy drałowałem na piechtę, aż mi się nagniotki porobiły na podeszwach. Idę do malarza, żeby mu powiedzieć, żem nie przyniósł pięciu rubli i że uciekam, a tymczasem on całkiem już dogorywa, nie wstaje z łóżka; wysłuchał mojego opowiadania i już miał się roześmiać, ale potem kiwnął na mnie palcem i dał mi spod poduszki dwadzieścia rubli. Pytam go: na co, a on pociągnął mnie ku sobie i szepce:

— Ruszaj pan!

Z tym też odszedłem.

— Dokąd?

— Do Genewy.

— Byli tam panu radzi?

— Zaczęli mi wymyślać. Mówią: „Angielka z pewnością miała pieniądze, a tyś podrwił głową. Głupi jesteś".

— Czyżby nawet nie przygarnęli pana?

— Jakie tam przygarnęli: byłem im nieprzydatny. Mówią: jesteś bardzo znaczny, a nam potrzeba takich, co się nie rzucają w oczy.

— Więc pośpieszył pan tutaj?

— Tak: tutaj ludzie grzeczniejsi. Powiedział to z taką ulgą, że i mnie się

zrobiło lekko. Poczułem, iż tutaj jest „akapit"; iż tutaj się zawikłana historia CherAmoura rozwidla i można odpocząć.

Zapytałem go tylko, czy jest pewien, że w Rosji groziło coś jego bezpieczeństwu. Wzruszył ramionami, pociągnął nosem, westchnął i odparł krótko:

— Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Wstaliśmy z brzegu wąwozu, w którym

CherAmour zaczął od wilczego wycia, a skończył na „nabożności". Czas było wracać do Paryża i dać CherAmourowi żreć.

ROZDZIALŁ CZTERNASTY

Gdyby nie przyświecał mi przykład „starca Pogodina", który płakał i bolał nad błąkającym się na obczyźnie rodakiem, chyba nie zdecydowałbym się przyznać do zdrożnego postępku: było mi żal CherAmoura i nawet postanowiłem zająć się nim i jakoś go urządzić. Słowem: zachowywałem się zupełnie jak Pogodin. Analizując rapsodie CherAmoura, niekiedy gotów byłem podejrzewać go o wariactwo, lecz nie był wariatem; kiedy indziej zdawało mi się, że to leniwy nicpoń i darmozjad, jednak to także nie odpowiadało prawdzie: zawsze szuka on pracy, i cokolwiek mu zlecicie — wykona. A już w żadnym razie nie można go nazwać frantem — wprost przeciwnie, jest niewątpliwie uczciwy. Przy

pomina zamorzone kurczątko, co jeszcze w jajku przestało róść. Nawet najdobrotliwsza gosposia zazwyczaj „ciuka" takie pisklę po łebku i wyrzuca; i jest to bardzo miłosierne; aliści CherAmour nie był kurczaczkiem, lecz człowiekiem. Gdyby urodził się na wsi, chłopi uznaliby go za „beldonka", jednak powierzyliby mu odpowiednie zajęcie — pasanie cieląt czy gęsi — i przeżywiłby się jako tako, nie byłby nikomu ciężarem; natomiast w społeczeństwie kulturalnym — do niczego się nie nadawał.

Mimo wszystko, lepiej zawieźć go do Rosji, gdzie przynajmniej jest wszelka obfitość i gdzie jest wielu darmozjadów i żaden nie umiera z głodu. Toteż nasamprzód musiałem wybadać, czy ciążą na nim jakieś oskarżenia i czy mu nie można pomóc oczyścić się z nich.

Lecz jak się do tego zabrać? Na szczęście, okazja się nastręczyła. Zanim jednak przejdziemy do tej okazji, muszę powiedzieć parę słów o tym, jak CherAmour żył w Paryżu.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Od pierwszego dnia po przybyciu do Paryża był tak samo zabezpieczony jak obecnie. Nigdy nie miał ani określonego miejsca zamieszkania, ani stałego zajęcia. Czasem trochę zarabiał nosząc coś tam na dworcu, czasem przetaczał jakieś bierwiona. Ile płacono mu za to, nie wiem, ale wiem, że mieć tyle pieniędzy, by zjeść obiad za osiemdziesiąt

centymów i wyspać się w domu noclegowym — to szczyt jego dobrobytu. Najczęściej atoli nie miał żadnej pracy, tym bardziej że przetaczając belki złamał nogę, a dźwigając ciężary namulił sobie ładne damskie ramiona, które tak urzekły Angielkę. Widocznie do każdej roboty brakło mu wprawy. Odpoczywał zaś w dzień i w nocy — na bulwarach. Jest to rzecz trudna, ale w Paryżu możliwa, a CherAmourowi, wskutek przyzwyczajenia, nie wydawało się to nawet trudne.

— Umiem spać zręcznie — mawiał.

Czyli że umiał spać siedząc na ławce tak, że nie spostrzegał tego sergent de ville «.

— A jeśli pana zauważy?

— Idę na drugą.

— Przecież i z drugiej on pana spędzi?

— Nieprędko; z pół godziny można sobie pospać. Trzeba tylko iść w tę stronę, z której on idzie.

Ale teraz — do rzeczy.

Pewnego razu, wychodząc z rosyjskiej cerkwi, spotkałem w parku Monceau dawną swoją znajomą, panią T. Siedzieliśmy na ławeczce! i gwarzyli o osobach, któreśmy znali i o których obecnie chcieliśmy sobie przypomnieć. A mieliśmy o kim pogawędzić, jako że się moja znajomość z tą panią zadzierzgnęła jeszcze w dniach zachwytów wzbudzanych przez pskowską historię Hempla i Ja

kuszkina i twerską epopeję „pięciu szlachty". Wspólnie gorzeliśmy w tych uniesieniach, później los nas rozdzielił: ona, podówczas młoda jeszcze pani, z nazwiskiem i zapewnionym dochodem, przeniosła się na stałe do Paryża, ja zaś, drobny pionek literacki, zostałem w ojczyźnie, by pokutować za różne swoje grzechy, a najbardziej za to, czego nigdy we mnie nie było, tj. za jakiś kierunek. Minęło odtąd ćwierć wieku bez mała i wiele się zmieniło: jedni poumierali, drudzy znaleźli się zbyt daleko, my zaś, których przypadek zetknął tutaj po długiej rozłące, mogliśmy nie bez zainteresowania poddać się wzajemnej kontroli: co w którym z nas wywietrzało, co przetrwało, lecz w postaci zmienionej i ozdobniejszej. Ona przez ten czas widziała więcej ludzi ciekawych, a przy tym takich, o których ja mogłem mieć książkowe tylko pojęcie. W dniach swego wyjazdu, pamiętam, płonęła jednym ustawicznym i ani na chwilę nie stygnącym pragnieniem — by się zbliżyć do Garibaldiego i Hercena. O pierwszym z nich pisała, że jeździła na Caprerę, lecz Garibaldi nie przypadł jej do gustu: nie stronił od płci nadobnej, ale traktował panie zanadto rzeczowo. Wydał jej się milszym z daleka, lecz jak i dlaczego —

o tom jej nie pytał. Hercen również nie wytrzymał krytyki: na stare lata zrobił się „nieciekawy jak tajny radca"; bardzo kapryśny

i małostkowy. Moja znajoma wybornie umia

ła pokazywać, jak się rumieniła za niego w pewnej genewskiej restauracji, gdzie w obecności mnóstwa turystów „wszczął okropną awanturę" o to, że mu podano nie taką musztardę, jaką lubił. Zawiązał sobie serwetę pod szyję i pieklił się zupełnie jak rosyjski ziemianin. Aż się wszyscy oglądali... I to był człowiek, którego cięte koncepty i dowcipne przezwiska tak śmieszyły liberalny Petersburg lat sześćdziesiątych! Było to nie do zniesienia: machnęła ręką na obwiązanego serwetą staruszka i nawet z lekkim przekąsem odpłaciła mu własną jego monetą: nazwała go „serweciarzem". Później zajmowali jej uwagę Klaczko, Langiewicz, Pustowójtówna, wreszcie papież Pius IX, od którego wtedy dopiero co wróciła, zachwycona „boskim jego obliczem".

— Uprzejmość, łagodność i... jakiż sposób bycia — mówiła — każdemu coś miłego... Mogą mu ludzie zarzucać, że wymyślił nieomylność i niepokalane poczęcie, ale cóż mi do tego! To wszystko są dogmaty... Boże drogi! któż w tym zrozumie cokolwiek, a zresztą czyż nie wszystko jedno, jak kto wierzy. Za to cóż za urok... Na którymś przyjęciu było dużo Rosjan: jeden znajomy z dwiema żonami, to znaczy ze ślubną i z romansową, i kupiec z Rygi, raskolnik — jeździł na kurację z córką, panienką... Przyjęto wszystkich — tylko raskolnikowi kazano przywdziać frak. Stary nigdy fraka nie wkładał, ale te

raz kupił sobie i przyszedł we fraku... I jego świątobliwość potrafił ze wszystkimi się rozmówić — do nas po francusku, a raskolnikowi przypomniał przez tłumacza, że jakoby mówili swemu władcy, iż „w jego nowinkach jest sporo starzyzny". Podobno rzeczywiście tak było. Raskolnik aż zaszlochał: „Ojcze święty — powiada — skąd wiesz o tym, skąd wszystko ci wiadomo?", padł mu do nóg i nie chce wstawać. „Starzyzna, starzyzna", powiada... Mnie się to podoba: z jednej strony pomysłowość, z drugiej prostota... Tutaj modny jest teraz Bercier: sprzeniewierzył się katolicyzmowi, został pastorem i ciągle występuje przeciwko papieżowi... Jego także nie potępiam — ma talent, ale nie ma racji i ja mu to mówię prosto w oczy. księże, nie masz racji; papieża trzeba widzieć; trzeba na niego patrzeć bez uprzedzeń, bo kiedy się ma uprzedzenia, wszystko może się wydać złe, bez uprzedzeń zaś...

Ale w tej chwili na zakręcie alei, jakby spod ziemi, wyłonił się CherAmour — i to jaki! w jakiej postaci i jakim ubiorze! Kostropaty, rozczochrany, chudy, cały w kurzu, niby kot, co wyskoczył z brudnego strychu, z żółtym liściem w zmierzwionej brodzie, z dziurami w bluzie i na obu kolanach.

Na jego widok ażem się wzdrygnął, przerwałem wartką opowieść mojej damy i korzystając z przywilejów starego znajomego ująłem ją za rękę i szepnąłem:

— Więc niechże pani spojrzy bez uprzedzeń.

— Na kogo? Czy na to monstrum?

— Tak; opowiem pani później, jaka treść się kryje pod tym tytułem.

Zmrużyła powieki, popatrzała i... wzdrygnęła się także.

— To straszne! — szepnęła w ślad za ĆherAmourem, kiedy minął nas z posępnie zwieszoną głową nie raczywszy nawet spojrzeć. Można było pomyśleć, że ubiegłej nocy, albo i przez kilka nocy z rzędu, sergent de ville niezbyt się nad nim litował.

Moja pani złapała się za kieszeń, dobyła portmonetki i wyjmując z niej dziesięć franków rzekła:

— Czy pan może mu to doręczyć?...

— O tak, z przyjemnością — odparłem. — Ale przepraszam, przyszło, mi coś do głowy: pani zapewne ma kogoś z naszych tutejszych dyplomatów?

— Naturalnie, nawet się z nimi przyjaźnię.

— Proszę tedy pomóc temu nieborakowi.

— Jak?

— Trzeba się dowiedzieć, czy jest przestępcą, czy nie.

— Z miłą chęcią, jeżeli tylko oni wiedzą. Ale mam wrażenie, że nigdy nic nie wiedzą o Rosjanach.

— Mogą zasięgnąć informacji. Przyrzekła, że pogada ze swym dobrym

znajomym w ambasadzie; po dwóch dniach

pisze do mnie, bym jej przysłał CherAmoura: chce mu dać liścik polecający, z którym powinien pójść do p. N. N. Był to wysoki urzędnik ambasady, który obiecał przyjąć i wysłuchać CherAmoura, a jeśli to będzie możliwe — utorować mu drogę powrotną do ojczyzny.

„A wtedy — dodała moja znajoma — podejmuję się uzbierać mu na bilet, będę zabiegała w Petersburgu itd., itd."

Myślę sobie: no to świetnie!

Oznajmiam to wszystko CherAmourowi i pytam:

— Co pan na to?

— Ależ ja nie rozumiem, po co to wszystko.

— Alboż pan nie chce jechać do Rosji?

— Owszem, czemu nie, mogę pojechać, żołądek lepiej tam trawi.

— To niechże pan idzie do tej pani.

— Dobrze. Jest głupia?

— Czemu raptem ma być głupia?

— Bo arystokratka.

— Czyż wszyscy arystokraci są głupi?

— Albo ja wiem? Spytałem tylko, jaka jest.

— Jaka jest, to pana nic nie obchodzi — jest bardzo dobra, przejęła się pańskim losem i może panu dopomóc jak nikt inny. To chyba wystarczy, co? Niechże pan idzie.

— Pójdę, ale nic z tego nie będzie.

— Dlaczego?

— Już powiedziałem.

— Nie, nie powiedział pan.

— Arystokratka.

— Słowem, pan nie pójdzie?

Chwilę milczał, pociągał nosem i burknął:

— A, jechał ją sęk, mogę pójść.

Robił to z miną istnego grand seigneur — na odczepne. Ha, dzięki Bogu i za to, że choć trochę zdołałem trafić z nim do ładu. Moja znajoma jest kobietą z sercem: zrozumie go i nie będzie zważała na jego złe maniery.

Inna sprawa — jak się on zaprezentuje w ambasadzie, wobec rosyjskiego dyplomaty, którego uczucia są z pewnością drażliwsze i który, w myśl regulaminu swego urzędu, „postępuje wedle postępków", a nie wedle odruchów serca.

ROZDZIAŁ SZESNASTY

Wyniku spotkań dyplomatycznych CherAmoura oczekiwałem niecierpliwie, zwłaszcza że się to wszystko rozpoczęło prawie w wilię mego wyjazdu; toteż nie mogłem wytrzymać i wieczorem tego dnia, gdy miał się on przedstawić swej protektorce, jadę do niej, przy czym zachodzę w głowę: co też zastanę? Ale zastałem ją bardzo wesołą i zadowoloną.

— Ten pański CherAmour — powiada — to strasznie zabawna istota. Jak on je! — niby zwierzątko.

— Karmiła go pani?

— Tak; brałam go ze sobą,...

— Naprawdę? Zawszem wiedział, że pani

ma najpoczciwsze serce, ale to jest jeszcze jeden krok naprzód.

— Czemu?

— Taki z niego obdartus, a pani go prowadziła i jadła z nim obiad.

— Ach, to ma pan na myśli! E, co znowu, przecież tu nie Rosja. Proszę mnie nie chwalić: w Petersburgu za nic bym tego nie zrobiła, ale tu czemuż nie... Jestem taka sama jak wszyscy i mogę robić, co mi się podoba. Swoją drogą, garsoni pilnie mu się przyglądali. Powiedziałam, że to dzikus z rosyjskiej Syberii, podziwiali go więc i byli dla niego bardzo grzeczni. A propos: czy pan zauważył, jak on gryzie kości?

— Nie, jakoś tego nie zauważyłem.

— Ach, ślicznie to wygląda: gryzie je niby przysmażany wermiszel i ciamka jak prosiaczek.

— Tak jest — mówię — jeśli chodzi o wykwintne maniery, trzeba mieć dla niego dużo pobłażliwości.

Lecz ona to przyjęła nie tylko pobłażliwie, ale ponadto opowiedziała anegdotę, która utkwiła mi w pamięci, a która dotyczy innego, jeszcze obrzydliwszego sposobu obchodzenia się z kośćmi. Mowa o jednym z jej arystokratycznych kuzynów, Vovo; otóż kiedyś ten kuzynek, konserwatysta rosyjski, gdy dostąpił zaszczytu jedzenia przy osobnym stoliku z pewną księżną krwi, nieprzeparcie zapragnął pokazać, jak wielce sobie ceni to

szczęście. Zatrzymał lokaja, zabierającego ze stołu talerz z kosteczkami spożytego przez księżnę ptaszka, wybrał dwie czy trzy, zawinął je w swoją białą chustkę do nosa i oznajmił, że czyni to z tym zamiarem, by „przechowywać je jak świętość". Ale niestety zostało to źle przyjęte: księżna, obrażona takim brakiem ogłady, przestała zapraszać kuzynka Vovo. Moja dama nazywała to „rosyjskim wielkoświatowym bebeizmem", który stawiała nierównie niżej niźli ciamkanie CherAmoura, a ja jej nie przeczyłem.

— Zapewne — rzekłem — takiego nietaktu CherAmour nie popełni; ale ciekaw jestem, jak się zachowa wobec dyplomaty. Pani uprzedziła tego pana, co to za typ?

— Naturalnie, powiedziałam mu wszystko.

— I cóż on na to?

— Bardzo się śmiał.

Pokiwałem głową i spytałem z powątpiewaniem:

— Czemuż to śmiał się tak bardzo?

— Co też pan...?

— Ano nic... Dlaczego wszyscy oni lubią tak bardzo się śmiać, kiedy słyszą o ludziach cierpiących. Byłoby lepiej troszeczkę się pośmiać, a więcej o nich pomyśleć.

Westchnęła i powiada:

— Prawda, prawda, święta prawda.

— Kiedyż ma się odbyć ich rendezvous?

— Jutro.

— Hm, dobrze. A CherAmourowi nie dała

pani żadnych wskazówek, jak się ma zachowywać?

— Nie.

— Wielka szkoda.

— Nie zdążyłam — powiada — uciekł tak prędko, żeśmy się nawet nie pożegnali.

— Czemuż to?

— Nie wiem; na chwilkę musiałam wyjść z pokoju, więc mu zaproponowałam, żeby sobie poczytał książkę, kiedy zaś wróciłam, już go nie było; służąca mówi, że cisnął książkę i pierzchnął, jakby go ścigał sam szatan.

— Cóż za dziwoląg!

— Tak.

— Cóż by to mogło znaczyć?

— To raczej ja powinnam pana zapytać, pan go zna lepiej.

— Owszem; ale musiałbym wiedzieć, co było przedtem.

— Przedtem? Przedtem zjadł wcale sporo omletów z malinami.

— A — mówię — to nie przelewki. Oboje, jak się nam zdawało, zrozumieliśmy i parsknęli śmiechem.

— Jednakże mam nadzieję — dodała — że wszystko będzie dobrze.

Co do mnie, wyznam, żem na to nie liczył, chociaż sam nie wiedziałem, dlaczego trudno z nim łączyć dobre nadzieje.

Cały następny dzień zeszedł mi na bieganinie, na przygotowaniach do wyjazdu, toteż nie widziałem CherAmoura. Dozorca mówił,

że przychodził, dowiedział się, iż nie ma mnie w domu, napisał coś na węgarze drzwi i poszedł sobie.

Po długich mozołach odcyfrowałem coś bezsensownego i nie związanego z tym, co nas głównie interesowało, a mianowicie: „Niech mi pan zostawi flaszeczkę tych kropel do oczu, co to pomagają na ból zębów".

Wiedziałem, że gdy pewnego razu dokuczały mu zęby, wziął do ust moje krople do oczu i natychmiast wyzdrowiał. Zdziwiło mnie to wówczas i ubawiło, zostawiłem więc u dozorcy „flaszeczkę", by ją doręczył CherAmourowi, jeżeli nie zastanie mnie w domu. Lecz CherAmour nie przychodził po krople do oczu — widocznie zęby same przestały go boleć.

Nazajutrz się nie zjawił, następnego dnia również, a potem nastał już dzień mego odjazdu. CherAmour przepadł jak kamień w wodzie.

Byłem zakłopotany; ogromnie byłem ciekaw wiedzieć, co Pan Bóg mu zesłał przez dobrych ludzi; tymczasem CherAmoura jak nie ma, tak nie ma — jakby się zapadł pod ziemię.

Chociaż nijako mi było nagabywać moją damę po pożegnaniach, znalazłem jednak wolną chwilkę i jadę do niej, by zapytać, czy nie był u niej mój głuptasek albo czy o nim czegoś nie słyszała od tego pana, do którego go posłała.

Przyjeżdżam i nie zastaję jej w domu: służba mi mówi, że wyjechała na cały tydzień do przyjaciółki w SaintCloud.

Naturalnie, więcej nie było gdzie szukać tropów, pogodziłem się więc z myślą, że prawdopodobnie wyjadę nazajutrz bez żadnych wieści o CherAmourze. A potem — myślę sobie — stracę go pewnie z oczu, i wspomnienie o nim rozsnuje się w mej świadomości na nitki jak cienka tkanina... Będzie mi całe życie żal i przykro mi będzie wyobrażać sobie, że po dawnemu głodno mu i chłodno, że się błąka od ławki do ławki, nie mając gdzie się przespać.

Kto jest prawdziwym egoistą, kto roztropnie kocha swój komfort duchowy, ten skrzętnie powinien unikać takich wspomnień. Oto dlaczego, między innymi, należy zawierać znajomości jedynie z ludźmi porządnymi, których interesy zawsze są w porządku, i oto dlaczego należy ich porzucić, kiedy fortuna stanie do nich tyłem. Jest to nikczemna, lecz nader praktyczna reguła postępowania.

Minęła ostatnia noc, minął poranek; pobiegłem zjeść niemożliwie podłe śniadanie u mme Grillade — wciąż jeszcze licząc na to, że spotkam tam CherAmoura, wreszcie, na godzinę przed odejściem pociągu, zawołałem dorożkę, wziąłem swoje bagaże i wyruszyłem.

Wiedziałem, że przybędę na dworzec wcześnie; było mi to potrzebne, by spotkać ziomka,

z którym umówiliśmy się jechać jednym pociągiem, przy tym zaś chciałem pocieszyć swój żołądek nieco lepszym śniadaniem.

O CherAmourze nie było czasu rozmyślać — za to on sam zjawił się przede mną znienacka, w chwili gdym go najmniej oczekiwał, i to na dobitkę w osobliwym, niezbyt właściwym sobie nastroju.

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

Przed głównym podjazdem dworca kolei półocnej jest niewielka restauracja z szerokim chodnikiem ocienionym pięcioma bujnymi kasztanami, pod którymi stoi mnóstwo białych marmurowych stolików. Podają tu uczciwe mięso i bardzo dobre wino. Takich restauracyjek jest tu kilka i wszystkie prosperują przeważnie kosztem odjeżdżających i odprowadzających; ale najlepszą jest restauracja z pięcioma kasztanami, o której opowiadam. Miałem tutaj spotkać sąsiada, z którym zamierzaliśmy odbyć podróż; tak się też stało. Zdawszy na komisjonera wszystkie trudy połączone z bagażem oraz kupnem biletów, mieliśmy dobrą godzinę wolnego czasu na ostatnie śniadanie w cieniu kasztanów paryskich. Zajęliśmy stolik, kazali podać sobie befsztyki i wino, lecz ledwieśmy zdążyli wbić widelce w mięso, na imperiale wyjeżdżającego zza węgła omnibusu ukazał się CherAmour, któregom poznał z daleka po rozwianej kruczej brodzie i bandyckim kapeluszu. On mnie

spostrzegł także, zrazu jął kiwać głową, lecz po chwili zeskoczył z imperiału i ująwszy mnie za rękę ściskał i w jakimś celu wymachiwał nią na wszystkie strony, a nawet bąknął:

— No!

— Tak jest — rzekłem — wyjeżdżam, panie CherAmour.

Znów uścisnął mi rękę, znowu nią pomachał, znowu mruknął coś i zaczął jeść befsztyk, który zamówiłem dla niego z chwilą, kiedym go ujrzał.

— Pij pan wino, panie CherAmour, wznieś puchar pożegnalny, bo się wszak żegnamy — zażartowałem in hoch romantischem Stille.

— Zgoda — odparł.

Nalałem mu duży kubek, w którym się mieści prawie pół butelki, kazałem podać jeszcze wina i jeszcze mięsa. Na odjezdnym pragnąłem nakarmić go aż do przesytu i, jeśli to możliwe, napoić trunkiem rozweselającym serce.

Wypił, wzniósł drugi kubek, który mu nalałem, rzekł „no", westchnął, znowu pomachał moją ręką i znowu zaczął jeść. Wreszcie wszystko było skończone; wypił trzeci kubek, powiedział swoje „basta", zakurzył Caporala i spuściwszy rękę pod stół ujął mnie za dłoń. Widocznie chciał coś powiedzieć, czy też zrobić jakiś serdeczny — przyjacielski gest, lecz nie miał pojęcia, jak się do tego zabrać. Poczułem dławiące mnie łzy.

Skorzystałem z jego uścisku dłoni i wetknąłem mu dwudziestofrankową monetę, którą przedwstępnie nacisnąłem mu rękę. Poczuł w dłoni pieniądz, uśmiechnął się, uśmiechnął z zupełną prostotą i rzekł:

— Zgoda, zgoda — i zacisnął w ręku pieniądz z wprawą urzędniczyny z dawnych czasów.

— No, drogi panie CherAmour, opowiedz, jak wypadł twój debiut w wielkim świecie.

— Niby gdzie?

— W ambasadzie.

— Aha, byłem tam.

— I cóż... jak ci się tam powiodło?

— Nijak.

— Dlaczego?

— Nie wiem.

— E, żarty na bok; opowiadaj pan kolejno: zastałeś, kogo potrzeba?

— Zastałem. Najpierw trafiłem w jakieś miejsce, gdzie wisiał napis: „Ostrzega się rodaków, że się tu nie udziela żadnych zapomóg". Tam mi powiedziano, żebym patrzył, gdzie w drzwiach jest łatka, a na tej łatce jego nazwisko.

— Więc znalazł pan tę „łatkę" i zadzwonił?

— Tak.

— Przyjęli pana?

— Owszem, wpuścili.

— I opowiedział pan temu dyplomacie wszystkie swoje koleje?

CherAmour spojrzał na mnie tak, jak zawsze to czynił, gdy nie chciał mówić, i odparł:

— Nic mu nie opowiadałem.

Alem nie mógł mu pozwolić tak łatwo wykręcić się ode mnie i rzekłem z naleganiem:

— Czemuż pan nie opowiedział? Przecie pan poszedł właśnie w tym celu...

— Tak, ale jakże mu miałem opowiadać, kiedy nie wyszedł do mnie.

— Niechże pana nie znam! „Przyjęli", „nie wyszedł do mnie" — mówże pan po ludzku!

— Lokaj wpuścił mnie i kazał pięć minut zaczekać. Zaczekałem pięć minut, potem mówię: „Pięć minut minęło". Lokaj powiada: „Trudno; widać monsieur zapomniał". A ja mu na to: „W takim razie powiedz swemu monsieur, że jest świnią!" — i poszedłem sobie.

Wytrzeszczyłem oczy: czyż naprawdę taki był koniec całej mojej imprezy?

— A czegóż panu jeszcze potrzeba?

— CherAmourze, CherAmourze! Nieszczęsna i niewydarzona istoto! Czyż można tak postępować?

— A co miałem zrobić?

— Niechże pan sam pomyśli: przecież poruszyliśmy niebo i ziemię, wplątaliśmy w to światową damę...

— A cóż jej to szkodzi?

— Jak to, co jej szkodzi? Poleciła pana, czyniła starania, prosiła, a pan poszedł i złajał jej znajomego we własnym jego domu,

przy własnym jego słudze. To się przecież nie godzi.

— Dlaczego się nie godzi?

— Jeszcze pyta pan, „dlaczego"! Nie godzi się, bo się nie godzi, a w dodatku może postąpił pan nie tylko grubiańsko, ale i zupełnie niesprawiedliwie.

CherAmour przybrał niezmiernie zdumioną minę i zawołał:

— Jak to... niesprawiedliwie!

— Tak jest, niesprawiedliwie; ten urzędnik istotnie mógł być zajęty, mógł też zapomnieć.

— Et, daj pan spokój.

— Czemu?

— Jakież oni mają zajęcia!

— Dyplomaci?

— Tak!

— No a kontakty dyplomatyczne?

— Wszystko to furda.

— Ślicznie panu dziękuję!

— Ma się rozumieć; żarcie zawsze u nich gotowe. Proszę, jakem szedł tamtędy, na własne oczy widziałem na dole kucharza w kołpaku i dymiące rondle. Słowem: żryj, ile dusza zapragnie.

Nie wytrzymałem dłużej, roześmiałem się i kazałem podać jeszcze jedną butelkę wina.

CherAmour się rozpogodził; poczuł, że tortura jego dobiegła końca: znowu złapał mnie za rękę, pomiętosił ją, pomachał nią w powietrzu, westchnął i rzekł:

— Zaniechajmy tego... Nic nie potrzeba.

— Mamy zaniechać sprawy pańskiego losu?

— Tak; jaki tam los... Pal go licho!...

— Mnie zaś — powiedziałem — po prostu przeraża ta pańska obojętność na własną dolę.

— Iii... nie ma o czym mówić.

„Prawdziwy Rosjanin! — pomyślałem sobie — nie ma nic oprócz życia, a lekce je sobie waży". On zaś raptem dał mi dowód wyrozumiałości:

— Jeżeli pan chce, niech pan to lepiej zrobi w Petersburgu.

— Co mianowicie?

— Proszę pogadać z samym Gorczakowem.

— Sądzi pan, iż jestem taką wielką figurą, że jestem w zażyłych stosunkach z Gorczakowem i mogę rozmawiać z nim o panu i powiedzieć, że w Paryżu przebywa nowy Piotr Iwanowicz Bobczyński?

— Nie żaden Bobczyński, tylko powiedzieć mu po prostu, jak to było.

— A pan myśli, że ja wiem, jak to z panem było?

— Ma się rozumieć.

— Drogi panie, mylisz się bardzo: wiem tylko, że Cyganie zgubili cię z dziewiątego wozu, że geometra zamykał cię w ciasnym „psałterzu", że chciałeś wyjść na dwór, żeś się wyśliznął jak Spinoza, a emigrowałeś dlatego, żeś nie wiedział, czemu jest to ważne po piąte.

— Otóż to, otóż to; więcej nic nie było.

— Czyżby naprawdę nic absolutnie?

— Ależ tak, tak!

— I więcej nic?

— Nic.

— Proszę sobie przypomnieć.

Po dłuższym zastanowieniu rzekł:

— Byłem u jednej pani, posłała mnie do jednego pana, a on do drugiego. Wszyscy dobrzy, ale dopomóc nie mogą. Wtedy jeden dał mi robotę i nie zapłacił, bo go zamknęli.

— Pan coś pisał?

— Tak.

— Co mianowicie?

— Nie wiem. Pisałem środek — bez końca, bez początku.

— I nic bardziej politycznego nie miał pan przez całe życie?

— Nic.

— Ha, więc oto moja ostatnia rada: mimo żeś się pan w ambasadzie zachował niżej krytyki, ruszaj znowu do tej pani i otwarcie powiedz jej wszystko, coś powiedział mnie — sama pojedzie i poprosi, żeby zasięgnięto informacji o tobie; prawdopodobnie jesteś niewinny i może nikt cię nie ściga.

— Nie; co jak co, ale do niej już nie pójdę.

— Dlaczego? Milczenie.

— Czemu pan nie odpowiada? Znowu milczenie.

— CherAmourze! Wszak się wnet rozsta

niemy! Mów pan: dlaczego nie chcesz jeszcze raz pójść do tej pani?

— Bo jest bezwstydna.

— Cooo?

Ze zniecierpliwienia i gniewu tupnąłem nogą i podniosłem głos:

— Jak to bezwstydna?

— A po cóż daje mi czytać diabli wiedzą co.

— Powtórz pan natychmiast, co bezwstydnego panu dała.

— Książkę.

— Jaką?

— Nie, tego nie mogę wymienić.

— Wymień pan, żądam tego, bo jestem pewien, że nic bezwstydnego nie mogła zrobić, i pan po prostu zmyśla.

— Nie, nie zmyślam. Ja mu na to:

— Zmyśla pan.

— Nie zmyślam.

— No to niech pan wymieni tytuł tej bezwstydnej książki.

Poczerwieniał i zaśmiał się.

— Proszę wymienić! — nastawałem.

— No to niechże się pan... przynajmniej... tego...

— Co?

— Odwróci.

— Dobrze; nie patrzę na pana.

— Powiedziała...

— Nuże!

Zniżył głos i wydukał wstydliwie:

— „Powinien pan czytywać dobre powieści angielskie"... i dała mi...

— Mów pan nareszcie!

— „Czy jest on Popenjoyem"!

— No?

— Więcej nic.

— A cóż w tym złego?

— Jak to co w tym złego?... „Czy jest on Popenjoyem"... Co za świństwo!

— I to pana tak uraziło?

— No tak; zaraz się wyniosłem.

Dalibóg, miałem ochotę cisnąć weń czymś ciężkim albo trzasnąć go szklanką po łbie — tak mię w tej chwili drażnił a nawet mierził swą beznadziejną matołkowatością i nieporadnością... I wtedy dopiero pojąłem całą głębię i powagę „przełomu", którego dokonał w dziejach Rosji Piotr I... Ten „Popenjoy" wskazywał naocznie, jak dalece ludzie nie rozumieją się wzajemnie; lecz nie miałem już czasu mówić o powieści i klarować, przyszedł bowiem komisjoner i oznajmił, że pora iść do wagonu.

CherAmour towarzyszył nam do samego końca — nawet niósł mój pled i nieraz usiłował pomachać moją ręką, w ostatniej zaś chwili wydało mi się, że chce pociągnąć mnie ku sobie czy też podciągnąć się do mnie. Po twarzy przebiegł mu jakiś cień, a wzruszenie

jego stało się niewątpliwe: pośpiesznie rzucił pled i pomknął wołając w biegu:

— żegnam; widać musiałem połknąć muchę.

Takie było nasze rozstanie.

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

Paryż był daleko za nami.

W miarę tego, jakem się w wagonie uwalniał od nerwowego znużenia, jęły mi się przypominać inne czasy i inni ludzie, których sytuacje i przygody troszeczkę bodaj przypominały to, co zaszło między mną a CherAmourem. Przypomniał mi się zuchwale odważny „starzec Pogodin" oraz jego oświecicielskie pielgrzymki do Europy, podjęte w tym zbożnym celu, by oświecić i na drogę cnoty skierować Iskandera, do którego „starzec" żywił tlkiwe uczucia, jak o tym świadczy jego „Proste przemówienie o rzeczach mądrych" ( r.). Następnie przypomniał mi się Iwan Siergiejewicz Turgeniew — ten z nas wszystkich najbardziej utalentowany pisarz i „miękki człowiek"; przyszedł mi też na myśl ów rosły grzesznik, którego Turgeniew odmalował w Rudinie — człowiek, którego Turgeniew widział i obserwował tutaj, w tymże Paryżu; i zrobiło mi się nijako. Nie wypada nawet robić takich porównań. Tam wszyscy mają właściwy sobie charakter i treść, właściwe sobie oblicze moralne, to zaś... to jest na

prawdę coś, co spadło z cygańskiego wozu, jakiś liczman, na którym się zatarły znaki mennicze. Jakiś biedny, żałosny łachman, który najlepiej byłoby po prostu wyrzucić na śmietnik... Cóż to jest? Czy to rzeczywiście nad miarę zawiła „obrazkowa zagadka", jakich pełno w witrynach pomniejszych sklepów paryskich? Głupie obrazki, a pracowicie łamią sobie nad nimi głowy bardzo niegłupi ludzie. Z tych łamigłówek szczególnie upamiętniła mi się jedna: jakieś esyfloresy — szara mazanina z podpisem: „Qu'estce que c'est?" Bardziej niż wszystkie inne męczy ona i intryguje ciekawych i zbija z pantałyku tych, którzy by pragnęli uchodzić za najlepszych znawców wszelkich zagadek. Obracają ją na wszystkie strony licząc, że przy którymś szczęśliwym obrocie odgadną: co się kryje w tym hieroglifie? i nie odgadują, no i nie odgadną nigdy, ponieważ nie ma tam nic, ponieważ jest to po prostu plama i nic więcej.

Po powrocie do Petersburga zdarzało mi się tu i ówdzie mówić o tym niezwykłym przedstawicielu naszego wychodźstwa i wszyscy słuchali o nim ciekawie, jedni ze współczuciem, drudzy ze śmiechem. Byli i tacy, którzy nie chcieli wierzyć, że się pod pozornym cudactwem CherAmoura nie kryje coś innego. Mówili, że „warto by go położyć i rozżarzonym żelazem popieścić po grzbiecie". Zapewne — każdy sądził na swój sposób, ale w jednym domu była niania, pełna dostojeństwa, która

go osądziła bardziej oryginalnie, wygłaszając przy tym zadziwiające proroctwo. Osoba ta cieszyła się w domu specjalnymi względami i szacunkiem i miała prawo wtrącać się do rozmowy bliższych znajomych, a nawet robić im uwagi.

Nie należała, rzecz prosta, do żadnego z wyraźnie zaznaczonych w Rosji stronnictw politycznych i aczkolwiek nosiła słomkowy kapelusz i wcale fantazyjne modne stroje, to jednak w kwestiach wyższej polityki światowej hołdowała poglądom powiatu bieżeckiego, z którego pochodziła i z którego wyniosła zasób rosyjskiej wiedzy ludowej. Nie spodobała jej się żartobliwość, z jaką wszyscy traktowaliśmy CherAmoura; nie zniosła tego i wytknęła nam naszą lekkomyślność.

— To niezły człowiek — rzekła — i brzydko jest go wyśmiewać: ma on anioła, który widzi prawdziwe jego oblicze.

— Ale cóż poradzić, kiedy się ten człowiek do niczego nie nadaje?

— To nie wasza rzecz: Pan Bóg takim go stworzył.

— Ależ on i w Boga nie wierzy.

— Trudno; nie wierzy, bo głupi; Pan Bóg obejdzie się bez jego wiary, ale on i tak ma anioła, który się martwi o niego.

— Ejże, czy aby na pewno się martwi?

— Rozumie się! Przydano mu go, więc go strzeże. Alboż nie wiecie? im człowiek lichszy,

tyra mądrzejszego dają mu anioła. Poczytuje mu się to za zasługę.

— A jakże! Nianiu, kiedy raz zaczniesz mówić o głupcu, to już nie możesz skończyć. Głupcy to dla ciebie najmilsi ludzie.

Uraziła się z lekka, odruchowo jęła przegarniać okruszyny, które dzieci rozsypały na obrusie, i drżącym głosem dokończyła:

— Cóż wam szkodzą te głuptaski! Bóg ich zesłał, trzeba ich znosić cierpliwie, może ma on taki cel, jaki się wam ani śnił.

— I niania w to wierzy?

— Ja? Czemu nie? Wierzę i tuszę... A wam wtedy będzie wstyd!

„Oto — pomyślałem — nasza »matka Fiedoruszka«, poczciwa z kościami, gruba jak fasa, cały świat tuląca do łona, łagodnie do wszystkich uśmiechnięta".

Ozdabiaj się dobrocią, jeśli nie masz innych ozdób.

Niania zdawała się troszeczkę rozstrojona, toteż daliśmy jej spokój i jużeśmy jej nie oblewali zimną wodą, zwłaszcza że nikt nie myślał, że się ta cała historia jeszcze nie skończyła i że po upływie długiego czasu nadejdą nowe, arcyciekawe wiadomości o CherAmourze.

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

Minęło około dwóch lat; w Hercegowinie ktoś sobie przypomniał dawne porachunki — i krew się polała. Kto by tam pamiętał o Cher

Amourze. Toczono u nas spory o to, w jakiej mierze sprostaliśmy naszemu powołaniu. Nie mając pojęcia o polityce, nie brałem żadnego udziału w tych dyskusjach. Lecz po skończonej wojnie jąłem niecierpliwie oczekiwać wraz z wieloma innymi, by czym prędzej spadły strasznie wyśrubowane ceny żywności. Pod wpływem tych niecierpliwych a płonnych oczekiwań, po powrocie z każdej przechadzki natychmiast podchodziłem do etażerki, gdzie w potajemnym kąciku, na półeczce, czekał mnie uprzykrzony zeszyt ze stale wzrastającą rubryką „manko". I otóż pewnego razu, sięgnąwszy do tego kącika, znajduję jakąś nie znaną sobie rzecz — przedmiot dosyć niedbale owinięty w papier — widocznie książkę. Na papierze nie ma niczyjego nazwiska, ale są jakieś rozpływające się kulfony, pisane koślawo i pokracznie, tak jak pisują niedbalcy. Zaczynam robić próby, żeby to odczytać, i po wielu zachodach odcyfrowuję: „dług i zamiast procentu ż.z.d." Nic więcej nie ma. Zdejmuję papier i znajduję książkę Renana „Saint Paul", lecz zanim zdążyłem ją otworzyć, coś z niej wypadło i potoczyło się. Zaczynam szukać, macać wszędzie: co też mogło wypaść? Wołam służącą, szukamy we dwoje, we troje, podnosimy wszystko, przesuwamy ciężkie meble — i znajdujemy wreszcie... Ale co? Znajdujemy szczerozłotą dwudziestofrankową monetę francuską! Nie podobna, by leżała tutaj od dawna: podłogę za

miata się, pastuje, i na pewno by ją zauważono... Nie; moneta stanowczo dopiero teraz wypadła z książki. Ale cóż to jest? Kto i po co mógł mi złożyć taki dar? Suszę sobie głowę, staram się sobie przypomnieć, czy sam jej tu nie włożyłem, kombinuję tak i owak i nie dochodzę do żadnego wniosku. Znów rozkładam papier i przyglądam się kulfonom, pokładając w nich ostatnią nadzieję przeniknięcia tego dziwnego zjawiska. Niestety, nic więcej nie ma: „dług i zamiast procentu ż.z.d."... Charakter pisma nieuchwytny, bo papier jest bibulasty i wszystko się rozpłynęło... Staram się zrozumieć, co jest tutaj długiem, a co procentem czy „zamiast procentu": długiem jest moneta, a „zamiast procentu" książka czy też odwrotnie? Dalej zaś, co znaczą te „ż.z.d."? Nie ma mowy, żeby to były inicjały jakiegoś imienia i nazwiska; to coś całkiem innego... Co mianowicie? Dobieram, zastanawiam się i decyduję — wszystko wychodzi jakoś dziwnie i nie do rzeczy: „życzę zdrowia panu dobrodziejowi"; dobrze, ale przecież brak litery p; „żeby zdobyć dom" — tu wszystkie litery odpowiadają słowom, ale po cóż by kto miał mi pisać takie nonsensy? A może jest to ciąg dalszy zdania „dług i zamiast procentu"? albo może na przykład: „żółtozielony drut", albo „żółtozielony dywan"... Wszystko to na nic. Głupi wodewilowy epizod, a intryguje mnie! Nawet we śnie dobieram słówka: „życzliwy zawsze dłużnik".

O, tak, to już chyba lepiej! Jeszcze zaś lepiej: „żyję zawsze dobrze"; albo... no, nareszcie, nareszcie! ależ tak, z pewnością tak, pewnie należy to czytać: „żrę zawsze dobrze"! Z całą pewnością! inaczej być nie może. Ale w takim razie, cóż to znaczy: czyżby CherAmour był tutaj? Czyżby się zjawił w Petersburgu teraz właśnie, w tych osobliwych czasach, i wśliznął się do mnie? Co za desperacka odwaga! Albo może przebaczono mu, pozwolono wrócić, więc chodzi sobie śmiało, z legalnym paszportem w kieszeni... Boć podobno w rzeczywistości wszystko jest możliwe.

Przypomniałem sobie, że trzy czy cztery dni temu służąca mówiła mi o jakimś nieznajomym panu, który przychodził, pytał o mnie, prosił, by mu wolno było „zaczekać", zaczekał, ale się nie doczekał i odszedł zapowiadając, iż przyjdzie jeszcze raz, dotychczas jednak nie przychodził.

Zacząłem wypytywać, jakiego wzrostu był ten pan, jakiej postawy, jakiej urody — niczego się wszakże nie dobiłem. Wszystkie znaki szczególne wyglądały zupełnie tak, jak w rosyjskim paszporcie, czyli że można je było zastosować do każdego bez wyjątku.

Jedno mi tylko pozostaje: książkę położyć na półce, złoto schować, a na nieznajomego czekać. Tak też zrobiłem; czekałem go cierpliwie, w niepewności — a nuż w ogóle nie przyjdzie? W ten sposób upłynął dzień, dwa dni, tydzień i miesiąc, aż w końcu, kiedym go

całkiem przestał oczekiwać — zjawił się naraz.

Dzwonek; służąca otwiera drzwi i pośpiesznie przybiega, by mi szepnąć do ucha:

— To ten, co oczekiwał.

Nieco wzruszony idę na jego powitanie.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY

Wchodzi człowiek w średnim wieku, najzupełniej mi nieznajomy, i podaje nieznajome nazwisko.

Proszę, żeby usiadł i pytam, czym mogę służyć.

— świeżo wróciłem zza granicy; mieszkałem dwa miesiące w Paryżu i często widywałem tam pewnego dziwnego rodaka, którego pan zna. Prosił, żebym panu doręczył paczuszkę. Zostawiłem ją tutaj u pana, żeby się z nią nie nosić, ale zapomniałem powiedzieć służącej.

— Owszem, znalazłem jakąś paczuszkę, ale od kogo?

Wymienił nazwisko CherAmoura.

— A jakże — mówię — znam go dobrze. No, cóż u niego słychać, gdzie mieszka i czy wciąż bieduje tak samo, jak biedował?

— Jest w Paryżu, co się zaś tyczy biedowania: co pan przez to rozumie?... Jeżeli chodzi o żonę...

— O żonę?!... O jaką żonę! Pytam, czy ma co jeść?

— O, naturalnie — nie bieduje bynajmniej: jest „propriétaire'em", ożenił się, przesiaduje jako grand mangeur w żoninej restauracji, którą zwie „żarłodajnią", i w ogóle, mówiąc jego stylem, „żre zawsze dobrze" — co zresztą zaznaczył pierwszymi tylko literami, nie wątpił bowiem, że pan zrozumie.

— Zrozumieć zrozumiałem, ale cóż to jest... jak się to mogło stać... Zapewne... anioł stróż ma wielkie znaczenie... ale swoją drogą...

Wpatruję się w mego rozmówcę: co to za homo? czy nie bierze mnie na fundusz komunikując mi takie niesłychane wiadomości

o CherAmourze? Nie; o ile mogę zaufać swojej spostrzegawczości i intuicji, jegomość ten wywiera dobre wrażenie — jest to snadź okaz nowej, nie całkiem jeszcze uformowanej, lecz nader przyjemnej rasy ludzi rześkich, nie cierpiących na naszą nerwową drażliwość

i bezprzedmiotową imaginatyczność — „człowiek przyszłości", który umie patrzeć przed siebie bez lęku i nie roztapia się w jałowych oburzeniach na przeszłość czy też na teraźniejszość. Ludzie przeszłości wydają mu się chorymi z przepicia; nie gniewa się na nich i nawet wcale ich nie osądza, tylko — rzekłbyś — odprowadza ich na cmentarz przygadując: wy macie gnić, my mamy żyć.

Lubię tę rasę za to, że jest w niej coś świeżego, coś już nie naszego, coś obcego nam, ale żywotnego i silnego. Wzrośli jak oset na miedzach i już się nie dadzą wyplenić. Niebawem

Ruś będzie nie taka jak my, lecz taka jak oni — i chwała Bogu, chwała Bogu!

Skorom zmiarkował, że mój gość należy do tej kategorii, niezwłocznie usadowiłem go w wygodniejszym fotelu, kazałem podać herbatę i bez ceremonii (bo tacy ludzie ceremonij nie lubią) poprosiłem, by mi opowiedział wszystko, co wie o moim CherAmourze: jak się ożenił i jak został paryskim „propriétaire'em".

Gość uprzejmie się zgodził zaspokoić moją ciekawość.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY

CherAmourowi pomogła wojna słowiańska w Turcji. Ale jak mogła mu przyjść na myśl wojaczka? Czyż nie jest to sprzeczne z całą jego naturą i ze wszystkimi argumentami biednej jego głowiny? I przeciw komu, i w czyjej obronie powstał mężnie i walczył? Wszystko to, podobnie jak całe jego życie, było ni w pięć, ni w dziewięć.

Oto jak rzecz się miała: wyczytał w gazetach, że Turcy krzywdzą biednych Słowian, zabierając im plony, stada i wszystko, co się nadaje do „żarcia". To wystarczyło: bez długich rozmyślań powstał i ruszył pieszo do Czarnogórza. Znalazł się w „Wołdawii" czy „Mołdachii", gdzie przystał do ochotników i pociągnął do Serbii, której wzorowe porządki sprawiały, że nawet taki CherAmour nie był tu zbyteczny. Wstąpił gdzieś, do czegoś,

z czego, swoim zwyczajem, nie umiał zdać sensownie sprawy. Na wojnie „bębnił", czegom się nawet nie spodziewał po nim, ale następnie stwierdził, że w Serbii wszyscy mają więcej żarcia, niż mu się kiedykolwiek zdarzyło widzieć. „Ba, winem zapijają". Żadnych innych celów, godnych walki na śmierć i życie, CherAmour oczywiście nie uznawał, ale trudno robić mu z tego zarzut, ponieważ nie był zdolen ich oszacować.

I oto duch się w nim wzburzył: o co ci ludzie się biją? Skoro mają co żreć, czegóż im jeszcze potrzeba? „Diabły przeklęte!... W głowach im się poprzewracało! Niech no by spróbowali pomieszkać w naszych kurnych chatach, o wodzie i lebiodzie!" Wszystkie pretensje słowiańskie uważał CherAmour za głupstwa, które Aksakow zmyślił w Moskwie po społu z Kokorewem; toteż CherAmour rozgniewał się i „odszedł", to znaczy przestał bębnić. Jakiś czas obijał się bez pracy, lecz wyglądał doskonale: „Wszędzie jest kukurydza, a nawet winem zapijają, jak w królestwie niebieskim". Takie są jego pojęcia o królestwie niebieskim. Lecz oto, kiedy się tak tułał z miejsca na miejsce, zadając czcze i niedorzeczne pytania, jego aniołstróż zaprowadził go w końcu gdzie należy: CherAmour trafił na ludzi, co podobnie jak on zawodzili:

Chłodno, wędrowniczku, chłodno, Głodno, kochaneczku, głodno.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI

Tu się CherAmour od razu „zaciągnął". Jak i w jakiej roli? — to również, wskutek swej nieprzejednanej wrogości do wszelkiej precyzji, tłumaczył niejasno; jednakowoż można się było domniemywać, że w charakterze człowieka czarnomordego i mającego „serbski kwitek", znalazł się w liczbie sanitariuszy. Gdzieś polecił go komuś jakiś (są to słowa CherAmoura) „bardzo dobry i całkiem nie wierzący mnich". Przenikliwy ten zakonnik upewnił kogoś, że nikt się lepiej od CherAmoura nie nadaje do „zawiadywania jadłem". I oto nasz oryginał po raz pierwszy w życiu jął pełnić funkcje całkowicie zgodne z właściwym swoim powołaniem. I podobno spisywał się bajecznie: nie zmarnował ani jednej okruszyny, wszystko zanosił chorym. Sam jadł tylko „chlebowo", swoją zaś porcję kotletów drobił dla żołnierzy, wybierając tych, co mu się zdawali najbardziej „zamorzeni". Zwierzchnicy, „siostry" — wszyscy byli zeń zadowoleni, żołnierzyki zaś wynosiły jego cnoty pod niebiosa.

— Ponoć nawet takiemu, którego mnich już wyspowiadał i dysponował na śmierć, CherAmour, idąc mimo, wsuwał jeszcze do ust kawałeczek kotleta: „żryj, bracie". Ten przerwie na chwilę umieranie i wiedzie za nim oczyma.

I jakże się to wszystko skończyło dla Cher

Amoura? Ano tak, że żyjąc po spartańsku ani się spostrzegł, jak w końcu służby została mu z żołdu „przygarść złota". Ile go tam było — nie liczył, ale zawiózł wszystko do swej metropolii, do „Szwajcarów" — celem podziału. Przywiózł je do jednego z metropolitów i „wysypał". Zaczęli rozmawiać i posprzeczali się: tamten chciał wszystko wziąć na „sprawę", lecz CherAmour nie dał. Nalegał, żeby przede wszystkim „urządzić powszechną wyżerkę", to znaczy „samym się nażreć i innych nakarmić", a obstawał przy tym z taką determinacją, że „tamten capnął coś z brzega i poszedł sobie". Ile mianowicie wziął — CherAmour nie wiedział: „capnął z brzega", i basta. Pieniądze nie były porachowane, bo i po cóż? „Tak czy owak przepadły".

CherAmour zobaczył, że tutaj dzielą niesprawiedliwie, i wyjechał do Paryża. Znał tu uczciwą duszę, zdolną wejść we wszystkie jego wielożywicielskie plany i służyć mu najbezpośredniejszą pomocą; tą nieoszacowaną osobą była Tante Grillade.

Przyjęła CherAmoura i jego złoto najzupełniej inaczej niźli „metropolici szwajcarscy".

Tante Grillade wprowadziła CherAmoura do swej arriéreboutique, będącej czymś w rodzaju sanktuarium w żydowskiej świątyni, i zaproponowała mu wsypać tam wszystko złoto do komody, zamknąć, a klucz wziąć

ze sobą. Postanowili na razie nie zwoływać voyoux. Tante oświadczyła, że ma coś lepszego na myśli, i kazała CherAmourowi przyjść wieczorem, gdy będzie wolna. Wspólnie obmyślą, jak najlepiej użyć tego bogactwa, które w praktycznych rękach miało swoją wagę.

CherAmour, któremu dotychczas żadne kombinacje nigdy nie przychodziły do głowy, myślał po prostu: zostawić pieniądze u Tante i przyprowadzać do niej głodnych, dopóki nie poda mu ona rachunku i nie powie: tout est fini. Aliści Tante Grillade była znacznie bardziej przewidująca i mądrzejsza od CherAmoura, a przy tym, na jego szczęście, miała nań widoki.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI

Wieczorem, gdy CherAmour przyszedł do Tante, zastał niezwykły stan rzeczy: sala „jadłodajna", poza którą nawet w dniach pomyślności CherAmour nigdy się nie zapuszczał, była teraz wolna od gości, zamieciona i sprzątnięta. Jeszcze było w niej wilgotno, pachniało „kartoflami i markoflami", lecz w rogu mały piecyk węglowy syczał, potrzaskiwał i oczyszczał powietrze. Natomiast przez otwarte drzwi ukazało się istne arcydzieło sztuki dekoracyjnej. Arriéreboutique, która w dzień zdawała się wstrętnym dnem studni, dokąd nigdy nie przenikało światło i gdzie się Tante Grillade ledwie obracała, niczym

żółw w szaf liku, obecnie była nader przytulnym zakątkiem. Szara ściana, zasłaniająca wszystko światło szerokiego, lecz zupełnie bezużytecznego okna, była teraz zawieszona przepyszną białą draperią z festonami ujętymi w różowe wstążki. Zamiast słabych, mdłych odblasków zewnętrznego światła pokój był rzęsiście oświetlony i ogrzany płomieniem dwóch lamp stojących w rogach nieuniknionego marmurowego kominka. Cały ten pokój był tak malutki, że stanowił jak gdyby kłębuszek, w którym nic się nie rozpełzało, a wszystko zwijało. Na przestrzeni jakich czterech arszynów kwadratowych miałeś tutaj i dwuosobowe łoże Tante Grillade, i komodę, w której przechowywała złoto CherAmoura, i wesoło buzujący kominek, i okrągły stół, na którym smakowicie dymiła wazka bulionu z uczciwego mięsa. Poza tym stał tu litr czerwonego wina i koszyczek z przysmakami „czterech żebraków".

Sama Grillade również wyglądała awantażownie: siwe kudełki na skroniach były zaplecione ciaśniej i mocniej niż zwykle i nadawały doświadczonej jej twarzy coś imponującego, a zarazem pikantnego.

Tu godzi się nadmienić, iż CherAmour w tym dniu po raz pierwszy pożywał chleb i pił sok winnych gron teteatate z kobietą. I nie rozumował, tylko czuł prawdę dogmatu, że do szczęścia nie wystarcza ka

wałek chleba: musimy też mieć kogoś, z kim miło go spożywać.

Ich rozmowy przy posiłku nikt nie zanotował, lecz była ona poważna i dotyczyła wyłącznie pieniędzy. Tante dowiodła CherAmourowi, że gdyby trzymać jego pieniądze w jej komodzie i żywić z nich voyoux, pieniędzy tych nie starczy na długo: rozejdą się i voyoux znowu zostaną na lodzie.

CherAmour przyznał jej słuszność i zadumał się, a Tante Grillade wskazała wyjście polegające na tym, żeby puścić pieniądze w obrót. Wówczas pieniądze te będą niewyczerpanie rodziły nowe pieniądze, tak że zawsze można będzie żreć i innych karmić.

CherAmour zaklaskał w dłonie:

— Voila, voila, o to mi właśnie chodzi! Tylko w tym sęk: jak puścić pieniądze w obrót, komu je powierzyć, kto nie oszuka?

Kiwał głową: przypomniał sobie swych szwajcarskich metropolitów i począł gdakać: „wuj, wuj, madam, wuj, wuj, wuj".

Potem zaś, gdy Tante wstała, aby podać compote de pommes, CherAmour, wstydliwie patrząc w jej plecy, bąknął:

— Niechby Tante wzięła te pieniądze!

— W jakim celu, monsieur?

— Proszę nimi obracać, przysparzać mienia. Ale Tante uznała to za niemożliwe.

— Przysporzę mienia i umrę, a pana stąd wyleją.

— Hm... Rzeczywiście... psiakość... A ile osób można by stale żywić?

— Można żywić dwie osoby dwa razy na tydzień, albo, jeszcze lepiej, trzy osoby co niedziela. A poza tym można by raz do roku wydawać specjalną ucztę, na której nie będzie nikogo oprócz bezdomnych voyoux.

CherAmourowi aż serce zabiło na tę myśl, i kiedy Tante Grillade, uzbrojona w dziadka, zabrała się do noisettes, nieśmiało przystąpił do niej:

— No, więc jakże, Tante? Co zrobić?

A Tante, gniotąc twardy orzech, spojrzała nań przyjaźnie i odparła:

— Trzeba się ożenić.

— Masz ci los! Po co?

— Po to, że wtedy wszystko będzie wasze wspólne, i cokolwiek żona zarobi, należeć będzie również do męża. Wtedy, gdybym to na przykład była ja: oddaję panu całą swoją restaurację i nikogo więcej tu nie wpuszczamy.

— Tak, tak, właśnie... Otóż to: nikogo, nikogo nie wpuścimy! — zawołał CherAmour ł w słodkim oszołomieniu umysłu oraz uczuć złapał Tante za obie ręce i począł je ściskać i wymachiwać nimi, aż Tante, patrząc na niego, wybuchnęła wreszcie śmiechem i przypomniała mu, że czas do domu.

Nazajutrz wieczorem znowu go tu pociągnęła i myśl o uczcie nędzarzy, i być może zaciszny kącik przy kominku; sam, wskutek

swej niepraktyczności, nawet mając pieniądze, nie potrafiłby urządzić ani tej uczty, ani tego zakątka. Przychodzi tedy i mówi:

— Czy by nie można... znowu tutaj... jak wczoraj ?

— Aha, rozumiem, mój panie filutku: pewnie znalazłeś sobie żonę i chcesz pogawędzić ze mną? Dobrze, dobrze, siadaj: oto wino i baranina.

— Tak; ale żony nie ma. Ot, gdyby pani... zechciała...

— Znaleźć ci narzeczoną?

— Nie, gdyby pani... sama...

— A to co znowu? Czy aby nie chcesz wnieść spóźnionej poprawki do uchybienia trzeciego Napoleona?

— Właśnie!

— Ale wątpię, czy temu podołasz, mój biedny chłopczyku. Przecie masz trzydzieści lat z czubem, a ja czterdzieści osiem.

Widząc naiwność CherAmoura, Tante Grillade zdecydowała się tym razem skrócić swą chronologię o piętnaście lat przeszło, ale było to całkiem niepotrzebne. Ani wiek, ani powierzchowność Tante nie miały w oczach CherAmoura żadnego znaczenia.

— Nic nie szkodzi.

— A, skoro tak, masz tu moją rękę i dozgonną przyjaźń.

Objęli się, pocałowali i pobrali, przy czym Tante niepomiernie urosła w oczach męża

dzięki temu, że dostała jakieś pieniądze od jakiegoś towarzystwa, popierającego zawieranie małżeństw.

Wieczorem odbyła się u nich „uczta nędzarzy" — uczta zadziwiająca. Goście przyszli nawet z Belleville — jeden od drugiego głodniejszy, jeden od drugiego bardziej obdarty. CherAmour, którego Tante wystroiła w jakąś kurtkę, był wśród nich prawdziwym królem, oni zaś z prawdziwą delikatnością nędzarzy przysposobili dlań królewskie miejsce.

Bez żadnych chytrych mędrkowań uczyniono zadość świętym obyczajom ojczystym: CherAmour był księciem swego weselnego wieczoru. Zajmowali się nim wszyscy: żona, goście oraz policja, która mogła się tu dopatrywać jakowejś akcji na rzecz Napoleonidów.

Szczególnie podniosła była chwila, kiedy podano beignets aux pommes, i trzej biesiadnicy, nauczeni przez Tante Grillade, wyjęli spod stołu ukryty tam nieznacznie koszyczek; w koszyczku leżał duży, nieco przywiędły wieniec, który Tante kupiła tanio od jakiegoś kapeldynera. Parę kwiatów było wprawdzie rozdeptanych, lecz za to odświeżono wieniec jaskrawym pęczkiem rumianych wiśni i związano go długą pąsową szarfą z napisem: „Bon oncle Grillade".

Biesiadnicy włożyli wieniec na skronie CherAmoura i tym aktem na zawsze go pozbawili przezwiska, które mu nadała Angielka: od tej pory stał się „ciocinym mężem"

ł postradał bardzo znaczną, część swej samodzielności. Ale nie myślał o tym. Co większa, sumienie dziejopisa każe nam wyznać, że poczciwy „oncle Grillade" w tej najuroczystszej chwili swego żywota był pijany, i to nie z własnej winy, jeno z winy poczciwej Tante, która ze wszech miar starała mu się ułatwić wszystkie czekające go zadania.

No i od pierwszych już kroków dowiodła chlubnie, że się zna i na taktyce, i na praktyce. Gdy sergent de ville zapukał do drzwi, by się zacna kompania rozeszła, i zadowoleni z niezwykłego poczęstunku voyoux znikli, a jeunes mariés zostali sami, Tante Grillade nie mówiąc ani słówka wzięła malutkiego swego męża na ręce, zawiesiła wieniec nad łożem, jego zaś samego rozebrała, umyła gąbką i położyła do łóżka, od ściany. CherAmour wytrzymał to wszystko ze stoicyzmem, przystojnym nowemu jego stanowisku, i upomniał się jedynie o pozostały w wieńcu pęczek wiśni. Kiedy Tante zaspokoiła to żądanie, niezwłocznie je „zeżarł" i poddał się swemu losowi.

Ale czy los ten nie był nazbyt srogi? Oto garstka informacji, które pozwolą wysnuć niejakie wnioski w tej mierze.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY

Tante nie nadużywała swej przewagi: była wielkoduszna, jak prawdziwa córa bulwarów. Jedna tylko rzecz truła spokój CherAmoura:

gąbka — straszne to narzędzie, którym mu wszędy groziły kobiece ręce. Ale w zamian nauczył się ciągnąć z tego pewne korzyści na rzecz ubogich. Ilekroć pragnął pomóc bliźniemu nadprogramowo, a Tante się temu sprzeciwiała — CherAmour „nie dawał się umyć", no i w końcu zawsze postawił na swoim.

Narrator widział go w trakcie takich zmagań i poniekąd uchwycił ich treść. Opowiadał, jak oni wszyscy wspólnie chcieli komuś tam dopomóc, i jak pragnął tego wujcio Grillade, nic jednak nie przyniósł i sam się gdzieś zawieruszył. Później zaś, kiedy narrator wstąpił do niego wieczorem, by go zabrać na pożegnalny bankiecik, zastał wujcia w „praniu": Tante dopiero co umyła mu twarz gąbką i wycierała ręcznikiem.

Przywitawszy się z gościem, od razu wsunął mu w dłoń złoty pieniądz i rzekł:

— Proszę doręczyć, tylko co wyprosiłem to od niej.

— Ależ przyszedłem do pana, żeby się razem zabawić.

— Teraz to niemożliwe.

— Dlaczego?

— Jestem zajęty; pan przecie widzi: już wyszorowano mnie gąbką.

— Tym lepiej; może pan iść między ludzi.

— Nie, jacy tam ludzie; toć mówię, żem zajęty. Przecież trzeba rzetelnie spełniać swoją ofiarę.

I na rzecz ubogich został przy swej Omfali.

Powiadomiłem o tym korpulentną nianię w słomkowym kapeluszu ze szpicem. Uderzyła się oburącz po tęgich biodrach i wybuchnęła śmiechem:

— Ano, widzisz, na co mu to przyszło.

— Jak niania sądzi: szczęśliwy jest czy nie?

— Co nie ma być szczęśliwy? Kobieta to stateczna i do rzeczy, może więc bardzo nawet szczęśliwy.

Jakoż istotnie — bądź co bądź lepsze to niźli całe jego przeszłe życie.

Obawiam się, szanowny czytelniku, że mój CherAmour niezupełnie jest dla ciebie zrozumiały, ale nie moja to wina; ja go skreśliłem wiernie. Mnie osobiście, wskutek długiego z nim obcowania, wszystko się w nim wydaje proste i zrozumiałe. Jest to osobliwość gatunkowa, nie zaś rodzajowa: jest synem swego rodzica, i widzę w nim wyraźne cechy pokrewieństwa, zbliżające go nawet z hrabiną która go nawracała na chrześcijaństwo. Nie jest to nowa nowinka, tylko pozostałość dawnego cherlactwa. CherAmour jest takim samym „mizantropem, puszczającym wodze swoim chimerom", jak jego ojciec i hrabina; tylko, że naturalnie, jest od nich bez porównania serdeczniejszy; jednakże nie wziął tego po nich: zostało to przyniesione stamtąd, skąd duch tchnie — przychodzi i odchodzi — niezbadany. CherAmour jest człowiekiem do

niczego nie zdatnym, zupełnie tak samo jak oni, i wraz z nimi gnić będzie. Cała różnica polegać będzie na tym, że o tamtych ludzie powiedzą: „umarli", o CherAmourze zaś, że — „zdechł". Lecz to może nie jest tak dalece ważne, jak przypuszczają niektórzy, albo przynajmniej może nie jest to sprawa najbardziej decydująca dla wieczności z jej nieskończonym szlakiem.

Opowieść dobiegła końca i czytelnik może mnie teraz zapytać: czemu znalazła się ona w jednej książce z opowiadaniami o trzech sprawiedliwych, z którymi CherAmour na pozór nie ma nic wspólnego?

Pytanie takie jest wysoce możliwe; przewidziałem je i śpieszę z odpowiedzią. Wstawiłem tu CherAmoura z dwóch względów: po pierwsze, lękałem się, że bez niego ta książka nie będzie miała dostatecznej ilości arkuszy, po wtóre zaś, jeżeli sam CherAmour nie może być zaliczony w poczet sprawiedliwych nawet w charakterze pomyleńca, to mamy tutaj rosyjską nianię, tęgą babę w kapeluszu ze „szpicem", której sąd, moim zdaniem, może służyć za wyraz sprawiedliwości całego naszego mądrego i dobrego ludu.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Leskow Mikołaj KLASZOR KADECKI 2
Leskow Mikołaj ZWIERZ 2
Leskow Mikołaj ZAGON 2
Leskow Mikołaj DAMA I KOCMOŁUCH 2
Leskow Mikołaj ZJAWA W ZAMKU INZYNIERYJNYM 2
Leskow Mikołaj PROSTY SPOSOB 2
Leskow Mikołaj KOGUT I JEGO DZIECI 2
Leskow Mikołaj CZŁOWIEK NA WARCIE 2
Leskow Mikołaj WDZIEK ADMINISTRACYJNY 2
Leskow Mikołaj INTERESUJĄCY MĘŻCZYŹNI
Leskow Mikołaj ANTYKI PIECZARSKIE 2
mikolaj2 www prezentacje org
Michaels Leigh Kim jesteś Święty Mikołaju
Goscinny R Sempe J J Mikołajek 01
Konspekty - Choinka piekna jak las, PRACA, grudzień, TYGODNIAMI, I tydzień, pomoce, mikołaj
Mikołajki 06.12.2012, BACHAMAS, Kronika 2012 2013
Mikołaja Doświadczyńskiego przypadki, Filologia polska, Oświecenie
Mikołajki(2), MIKOŁAJKI
Żywot i sprawy Mikołaja Reja(1), Lektury Okresy literackie

więcej podobnych podstron