Leskow Mikołaj ZWIERZ 2


Mikołaj Leskow

ZWIERZ

„I zwierz wszelaki zważa na słowa boże"

Z żywota starca Serafima

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Ojciec mój był znanym w owe czasy sędzią śledczym. Powierzano mu wiele ważnych spraw, toteż często musiał opuszczać rodzinę, a w domu pozostawała matka, ja i służąca.

Matka moja była podówczas bardzo młodziutka, ja zaś — całkiem małym chłopcem.

Kiedy zdarzyło się to, o czym chciałbym opowiedzieć, miałem najwyżej pięć lat.

Zima była niezwykle surowa. Mrozy chwyciły takie, że nocą zamarzały w chlewach owce, a wróble i kawki sypały się na zmarzłą ziemię całkiem okolałe. Ojciec mój bawił wtedy w Jelcu w sprawach służbowych i nie obiecywał powrócić do domu na Boże Narodzenie, matka więc wybierała się do niego, nie chcąc, żeby był sam w te piękne i radosne dni. Ze względu na straszne mrozy matka nie zabrała mnie ze sobą w daleką drogę, lecz zostawiła u swojej siostry, a mojej ciotki, żony jednego z okolicznych ziemian, który cieszył się nie nazbyt dobrą sławą. Był to człowiek bardzo bogaty, stary i okrutny. Dominującą cechą jego charakteru była złośliwość i brak litości, czego się zresztą wcale nie wsty

dził, przeciwnie, zdawał się chlubić tymi cechami, które w jego mniemaniu były przejawem męskiej siły i nieugiętej mocy ducha.

Takież męstwo i nieugiętość starał się rozwijać w swych dzieciach, z których jeden syn był moim rówieśnikiem. Wuja bali się wszyscy, a ja najwięcej, jako, że i we mnie usiłował „rozwinąć męstwo" i razu pewnego, kiedy miałem trzy lata, a rozszalała się straszna burza, której się bałem, wuj zostawił mnie samego na balkonie i zamknął drzwi, chcąc mnie w ten sposób wyleczyć z mego strachu przed burzą.

Rzecz jasna, że w domu takiego gospodarza gościłem niechętnie i z duszą na ramieniu, ale, jak powiadam, liczyłem sobie wtedy lat pięć i życzeń moich nie brano pod uwagę, kiedy wchodziły w grę okoliczności, którym należało się podporządkować.

ROZDZIAŁ DRUGI

W majątku wuja był ogromny murowany dwór przypominający zamek. Był to piętrowy budynek, pretensjonalny, a nawet okrutnie brzydki, z okrągłą kopułą i wieżą, o której opowiadano straszliwe okropności. Mieszkał tam kiedyś szaleniec, ojciec obecnego dziedzica, a potem w pokojach tych umieszczono aptekę. Fakt ten, nie wiadomo czemu, też uważano za straszny. Najstraszniejsze jednak było to, że na szczycie tej wieży, w pustym łukowatym oknie, były naciągnięte struny, to

znaczy była urządzona tak zwana „harfa Eola". Ilekroć wiatr uderzał w struny tego dziwnego instrumentu, tylekroć wydawały one jakieś nieoczekiwane, przedziwne dźwięki, które od cichego, głębokiego dudnienia przechodziły w pełne niepokoju i dysonansów jęki, w niesamowity zgiełk, jakby przegalopował przez nie cały tabun uciekających, gnanych strachem duchów. Nikt z domowników nie lubił tej harfy, wszyscy sądzili, że to ona podszeptuje coś tutejszemu groźnemu dziedzicowi, a on nie śmie się jej sprzeciwiać, i staje się jeszcze bardziej bezlitosny i okrutny... W każdym razie stwierdzono niezbicie, że kiedy nocą zrywa się burza i harfa na wieży huczy tak, że dźwięki jej poprzez parki i stawy dolatują do wsi, to dziedzic nie śpi tej nocy, a z rana wstaje chmurny, surowy i wydaje jakieś okrutne zarządzenia przyprawiające o bicie serca jego licznych niewolników.

Do obyczajów tego domu należało, że nigdy i nikomu nie darowywano tam żadnej przewiny. Była to reguła, której nie złamano nigdy, ani dla człowieka, ani nawet dla zwierza czy jakiegoś drobnego stworzenia. Wuj nie znosił miłosierdzia, nie chciał nawet o nim słyszeć, albowiem poczytywał je za słabość. Niezachwiana surowość wydawała mu się wyższa od wszelkiej wyrozumiałości. Tak więc we dworze i we wszystkich rozległych wsiach tego bogatego dziedzica zawsze panował bezna

dziejny smutek, który był udziałem zarówno ludzi, jak zwierząt.

ROZDZIAŁ TRZECI

Mój wuj nieboszczyk był namiętnym miłośnikiem polowania z psami. Wyruszał ze sforą chartów i szczuł wilki, zające, lisy. Poza tym w jego psiarni była specjalna rasa psów, które brały niedźwiedzia. Psy te nazywano „pijawkami". Wpijały się w zwierza tak, że nie można ich było oderwać. Zdarzało się, że niedźwiedź opadnięty przez gryzące go pijawki zabijał je uderzeniem swej straszliwej łapy, że rozdzierał na dwoje, ale nigdy nie było wypadku, żeby pijawka odpadła od niedźwiedzia żywa.

Teraz, kiedy na niedźwiedzia wyrusza się z obławą albo z rohatyną, rasa psów pijawek całkiem już zaginęła w Rosji, ale w owe lata brały one udział niemal w każdym wielkim dobrze zorganizowanym polowaniu. Niedźwiedzi w tych czasach w okolicach naszych także było mnóstwo, wyprawa więc na nie należała do niezwykłych przyjemności.

Kiedy udało się zawładnąć całym niedźwiedzim gniazdem, to wybierano z barłogu i przywożono do dworu małe niedźwiadki. Zazwyczaj zamykano je w dużej murowanej komórce o małych oknach umieszczonych pod samym dachem. Okna te nie miały szyb, tylko żelazne kraty. Niedźwiadki, bywało, wdrapują się do nich stając jeden na drugim i zawisa

ją na kratach trzymając się swymi chwytliwymi łapami. Tylko w ten sposób mogły wyglądać ze swego więzienia na wolny świat boży. Kiedy przed obiadem wyprowadzano nas na spacer, najbardziej lubiliśmy chodzić do tej komórki i przyglądać się zabawnym, wyglądającym spoza krat pyszczkom niedźwiadków. Guwerner Kolberg, Niemiec, musiał podawać im na ostrzu drążka kawałki chleba, któreśmy odkładali na ten cel z naszych śniadań. Wychowawcą i karmicielem niedźwiedziąt był młody dojeżdżacz, zwany Ferapontem; jako że imię to trudne było do wymówienia dla ludzi ze wsi, nazywano go „Chraponem", najczęściej zaś „Chraposzką". Pamiętam go doskonale. Był to chłopak dwudziestopięcioletni, średniego wzrostu, bardzo zręczny, silny i odważny. Uchodził za bardzo urodziwego: twarz — krew z mlekiem, czarne kędziory, olbrzymie czarne wypukłe oczy. Poza tym był niezwykle odważny. Miał siostrę Annuszkę, pomocnicę niani, i właśnie ona opowiadała nam arcyinteresujące historie o odwadze swego dzielnego brata, o jego niezwykłej zażyłości z niedźwiedziami, z którymi sypiał zimą i latem; otaczały go ze wszech stron kładąc na nim swe łby niczym na poduszce.

Przed dworem wuja, na szerokim okrągłym kwietniku, okolonym rzeźbioną kratą, była szeroka brama, a naprzeciw niej, pośrodku kwietnika, stał wkopany wysoki, prościuteńki,

gładko oheblowany słup, który nazywano „masztem". Na szczycie tego masztu sporządzono mały pomost, który nazywano tu altanką. Z ujętych do niewoli niedźwiadków wybierano zazwyczaj jednego „mądrego", który wydawał się najbardziej zmyślny i najbardziej łagodnego charakteru. Takiego wybrańca separowano od współrodaków i pozwalano mu żyć na swobodzie, to znaczy chodzić po podwórzu i po parku; najważniejszą jego powinnością było stanie na warcie przy słupie pod bramą. Tu też spędzał najwięcej czasu leżąc na słońcu przy samym maszcie, czy też wdrapując się po słupie do altanki, w której siedział albo spał chroniąc się przed dokuczliwością ludzi i psów.

Takie swobodne życie było jednak udziałem nie wszystkich niedźwiedzi, korzystały z niego tylko niektóre, szczególnie mądre i łagodne, ale też nie przez całe życie, tylko dopóty, dopóki nie zaczęły zdradzać swej zwierzęcej, niedogodnej przy wspólnym pożyciu, natury, to znaczy dopóki sprawowały się przystojnie i nie zaczepiały ni kur, ni gęsi, ni cieląt, ani też człowieka.

Niedźwiedź zakłócający spokój mieszkańców natychmiast bywał zasądzany na śmierć i od wyroku tego nic go nie mogło wybawić.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Dokonanie wyboru niedźwiedzia szczególnie zmyślnego należało do obowiązków Chrapona. Ponieważ najwięcej miał do czynienia z niedźwiedziami i uchodził za największego znawcę ich natury, oczywista on jeden mógł się tym zajmować. Chrapon też ponosił odpowiedzialność za wybór nieudany, jednakże od pierwszego razu wybrał do tego celu niedźwiedzia przedziwnie zdolnego i mądrego, któremu też nadano niezwykłe imię; zazwyczaj w Rosji niedźwiedzie nazywają „misiami", tego jednak przezwano z hiszpańska Sganarelem. Już pięć lat żył na swobodzie i dotąd nie miał na sumieniu ani jednej „psoty". Kiedy o niedźwiedziu mówiono, że zaczyna zbytkować, znaczyło to, że zdradził już swą zwierzęcą naturę w jakimś wybryku czy napaści.

Wtedy na jakiś czas „zbytnika" pakowano do wilczego dołu, wykopanego na szerokiej polanie między gumnem a lasem, a po niejakim czasie wypuszczano go (wyłaził sam po spuszczonej kłodzie) na polanę i szczuto młodymi „pijawkami". (sporymi już szczeniętami spośród psów przeznaczonych na niedźwiedzia). Jeśli szczenięta nie poradziły sobie z niedźwiedziem i zachodziła obawa, że zwierz ujdzie do lasu, wtedy dwaj najlepsi myśliwi, stojący na zasadzce, rzucali się na niedźwiedzia ze sforami wybranych doświadczonych psów, które dokonywały dzieła.

Gdy psy były tak niezręczne, że pozwoliły

niedźwiedziowi przerwać się „ku wyspie" (do lasu), łączącej się z rozległym polesiem briańskim, wybierano wtedy specjalnego strzelca (z długim i ciężkim kuchenreiterowskim sztucerem), który celując z podpórki posyłał niedźwiedziowi śmiertelną kulę.

Nie było wypadku, żeby się niedźwiedź wymigał od tych wszystkich niebezpieczeństw; nawet strach było pomyśleć, że coś podobnego mogłoby się zdarzyć — wszystkich bowiem, którzy by to spowodowali, czekała kara śmierci.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Mądrość i stateczność Sganarela sprawiły, że opisanej przeze mnie rozrywki, czyli niedźwiedziej kaźni, nie było całych pięć lat. Przez ten czas Sganarel zdążył wyróść na wielkiego niedźwiedzia, nader zręcznego, niezwykłej siły i piękności. Pysk miał okrągły, krótki, tułów dosyć kształtny i dzięki temu przypominał raczej olbrzymiego gryfona czy pudla niż niedźwiedzia. Wąski zad pokrywały krótkie lśniące kudły, kark jednak i bary miał silnie rozwinięte i porosłe bujną skudłaczoną „roślinnością". Sganarel był również mądry niczym pudel i znał pewne sztuczki, zadziwiające u takiego zwierza; umiał na przykład doskonale i lekko chodzić na tylnych łapach, podając się do przodu całym ciałem, umiał bić w bęben, maszerować z ogromną pałą, wyciętą na kształt karabina, a równie chęt

nie, a nawet z ogromną przyjemnością, dźwigał z chłopami najcięższe wory do młyna i z charakterystyczną gracją i arcyzabawnie wkładał sobie na głowę wysoki chłopski stożkowaty kapelusz z pawim piórem, czy też ze słomianą kitką w kształcie pióropusza.

Los jednak nie dał za wygraną — zwyciężyła zwierzęca natura... Niedługo przed moim przyjazdem do wuja spokojny Sganarel popełnił na raz kilka przestępstw, i to jedno cięższe od drugiego.

Program działań przestępczych Sganarela nie różnił się niczym od programu jego poprzedników; na wstępie Sganarel oberwał skrzydło gąsiorowi, potem położył łapę na karku biegnącego za matką źrebaka i złamał mu kark, a wreszcie nie upodobawszy sobie ślepego starca i jego przewodnika zaczął ich turlać po śniegu, przy czym zmiażdżył im ręce i nogi. ślepca z jego przewodnikiem zabrano do szpitala, Sganarela zaś polecono Chraponowi zaprowadzić do wilczego dołu, z którego jedno tylko było wyjście — na śmierć... Anna, rozbierając wieczorem mnie i równie małego jak ja — mego ciotecznego brata, opowiadała, że przy odprowadzaniu Sganarela do wilczego dołu, w którym miał oczekiwać na wykonanie wyroku, zdarzyły się rzeczy bardzo wzruszające. Chrapon nie przebił wargi Sganarela bolączką, czyli pierścieniem, nie zastosował też doń najmniejszego gwałtu, tylko powiedział:

— Chodź za mną, zwierzu!

Niedźwiedź wstał i poszedł, a w dodatku, jakby na śmiech, wziął swój kapelusz ze słomianym pióropuszem; przez całą drogę szli z Chraponem objęci niczym dwaj przyjaciele.

I w rzeczy samej byli to przyjaciele.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Chraponowi było ogromnie żal Sganarela, ale niczym nie mógł go poratować, gdyż tam, gdzie to się działo, nigdy i nikomu nie przebaczano żadnych przewinień. Skompromitowany więc Sganarel nieuchronnie musiał zapłacić okrutną śmiercią za swoje porywy. Nagonkę jego projektowano jako popołudniową rozrywkę dla g«ości zjeżdżających zazwyczaj do wuja na Boże Narodzenie. Zarządzenie to wydano tego samego dnia, kiedy Chraponowi polecono odprowadzić przestępcę. Sganarela i zasadzić do wilczego dołu.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Do dołu wpędzano niedźwiedzia całkiem prosto. Łaz, czyli otwór wilczego dołu pokrywano zazwyczaj lekkim chrustem rzucanym na łamliwe żerdzie, które przysypywano śniegiem. Maskowano to tak, żeby niedźwiedź nie dojrzał zdradliwej pułapki. Poskromionego zwierza podprowadzano do tego miejsca i kazano mu iść naprzód. Niedźwiedź robił krok czy dwa naprzód i nagle wpadał do głębokiego dołu, z którego niemożliwe było wydostać

się. Siedział tam dopóty, dopóki nie nadszedł czas nagonki. Wtedy spuszczano do dołu kłodę długości siedmiu arszynów i niedźwiedź wyłaził po niej na zewnątrz. Po czym następowało szczwanie. Gdy zdarzyło się, że zmyślny zwierz przeczuwając nieszczęście nie chciał wychodzić, to go zmuszano do tego poszturchując długimi żerdziami o ostrych żelaznych kolcach, rzucając palącą się słomę czy też strzelając weń ślepymi nabojami ze strzelb i pistoletów.

Chrapon odprowadził niedźwiedzia i zasadził go do aresztu w taki właśnie sposób, jak opowiedziałem, ale sam wrócił do domu bardzo roztrzęsiony i smutny. Na nieszczęście opowiedział swej siostrze, jak zwierz szedł z nim „potulnie", jak runął do dołu nie utrzymawszy się na chruście, jak siadłszy na dnie złożył przednie łapy niczym ręce i stękał tak, jakby płakał.

Chłopak zwierzył się Annie, że co sił uciekał od dołu, żeby nie słyszeć żałośliwych pomrukiwań niedźwiedzia, jako że pomruki te były nieznośną udręką dla jego serca.

— Chwała Bogu — powiedział — że nie mnie, tylko innym kazano strzelać do niego w razie ucieczki. Bo gdyby mnie kazano, to raczej bym wszystkie męki ścierpiał, niż do niego strzelił.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Anna opowiedziała o tym nam, my guwernerowi Kolbergowi, a ten chcąc zabawić wuja, opowiedział jemu. Wuj usłyszawszy to rzekł: „Zuch Chraposzka", a potem klasnął trzykrotnie w dłonie.

Był to znak, że wuj wzywa do siebie swego starego kamerdynera Ustina Pietrowicza, francuskiego jeńca z roku.

Ustin Pietrowicz, vel Justin, zjawił się w swym schludnym liliowym fraczku ze srebrnymi guzikami, a wuj rozkazał, żeby na jutrzejszą nagonkę, czyli polowanie na Sganarela, na strzelców w zasiadce wyznaczono Flegonta, najlepszego strzelca, który zawsze walił bez pudła, a na drugiego — Chraposzkę. Widocznie wuj miał ochotę zabawić się ciężką walką uczuć biednego chłopaka. Jeśli zaś Chraposzka nie wystrzeli do Sganarela czy też świadomie spudłuje — to rzecz jasna, za to porządnie oberwie, a niedźwiedź padnie wtedy od strzału Flegonta, który nigdy nie chybia.

Ustin skłonił się i odszedł, żeby powiadomić o tym rozkazie, a my, dzieci, uświadomiłyśmy sobie, że nawarzyłyśmy piwa, że jest w tym wszystkim coś straszliwie ciężkiego, co Bóg wie jak się skończy. Po tym wszystkim nie interesowała już nas ani smaczna wieczerza wigilijna, połączona z obiadem, do której zasiadano przy pierwszej gwiazdce, ani

goście, co zjechali na noc, chociaż z poniektórymi przyjechały też dzieci.

Okropnie było nam żal Sganarela, żałowaliśmy też Feraponta i nawet nie mogliśmy sobie uświadomić, którego z nich bardziej.

My obaj, to znaczy ja i mój rówieśnik, cioteczny brat, wierciliśmy się długo w łóżeczkach. Obaj zasnęliśmy późno, spaliśmy bardzo źle i krzyczeli we śnie, gdyż obu nam śnił się niedźwiedź. Kiedy zaś niania uspokajała nas mówiąc, że niedźwiedzia nie należy się już bać, bo teraz siedzi w wilczym dole, a jutro go zabiją, to mnie ogarnął jeszcze większy niepokój.

Prosiłem nawet, żeby mi niania wyjaśniła, czy mogę modlić się za Sganarela. Pytanie to jednakże przekraczało zakres religijnych pojęć staruszki, więc ziewając i kreśląc znak krzyża na ustach odpowiedziała, że trudno jej rzec coś pewnego, jako że popa nigdy o to nie pytała, ale że niedźwiedź to jednak stworzenie boskie i że pływał z Noem w arce.

Wydało mi się, że napomknienie o pływaniu w arce wiodło wyraźnie ku temu, że nieograniczone miłosierdzie Boże może obejmować nie tylko ludzi, lecz również inne stworzenia boskie, więc też z dziecięcą wiarą uklękłem w łóżeczku i przypadłszy twarzą do poduszki prosiłem Boga, żeby w wielkości swej nie obraził się moją gorącą prośbą i uratował Sganarela.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Nadszedł dzień Bożego Narodzenia. Wszyscy byliśmy ubrani odświętnie i z guwernerami i bonami zeszliśmy na śniadanie. W dużej sali, oprócz mnóstwa krewniaków i gości, stali duchowni: pop, diakon i dwaj diaczkowie.

Kiedy wszedł wuj, kaznodzieja zaintonował: „Chrystus się rodzi". Potem było śniadanie, nieco później drugie śniadanie, a o godzinie drugiej wczesny świąteczny obiad. Zaraz po obiedzie mieli wszyscy wyruszyć na nagonkę Sganarela. Nie można było zwlekać, gdyż w tym czasie zmierzch zapada wcześnie, a w ciemności szczwanie jest niemożliwe, gdyż niedźwiedź łatwo może ujść z oka.

Wszystko odbywało się tak, jak było zapowiedziane. Zaraz od stołu zabrano nas, żeby ubrać i zaprowadzić na nagonkę Sganarela. Włożono nam zajęcze szubki i kosmate o szerokich podeszwach butki z koziej wełny i poprowadzono do sań. U podjazdu po obu stronach stało już mnóstwo długich i szerokich sań, okrytych wzorzystymi dywanami, a tuż obok dwaj strzemienni trzymali za uzdę wujową wierzchówkę, kasztanowatą angielską klaczkę, zwaną Elegantką.

Wuj wyszedł w lisim archałuku, w lisiej spiczastej czapie i skoro tylko skoczył na siodło pokryte czarną niedźwiedzią skórą, z pochwami i podpiersiem, przybrane turkusami i „żmiimi główkami", cały nasz długi

pochód ruszył, a po kilkunastu minutach przybyliśmy na miejsce i ustawili się półkolem. Wszystkie sanie ustawiono bokiem do rozległego równego pola, pokrytego śniegiem, obstawionego łańcuchem konnych myśliwych. Pole to w dali zamykał las.

Pod samym lasem urządzono dwie zasiadki, w których mieli czatować Flegont i Chraposzka.

Wilczego dołu, w którym siedział niedźwiedź, również nie można było dojrzeć, chcąc nie chcąc więc oglądaliśmy dorodnych jeźdźców, którzy mieli przerzuconą przez ramię najrozmaitszą a piękną broń: szwedzkie sztrabusy, niemieckie morgenraty, angielskie mortimery i warszawskie kolety.

Wuj przystanął na czele linii myśliwych. Podano mu smycz ze sforą dwóch najbardziej zajadłych pijawek, a na czapraku przed łękiem położono białą chusteczkę. Młodych psów, dla których praktyki musiał ponieść śmierć psotny Sganarel, było mnóstwo, a wszystkie zachowywały się nader obiecująco, okazując porywczą niecierpliwość, brak opanowania. Skomlały, poszczekiwały, podskakiwały, plątały się na smyczy wokół koni, na których siedzieli dojeżdżacze ubrani w przepisowe stroje, trzaskający bezustannie harapami dla uspokojenia młodych psów, szalejących z niecierpliwości. Wszystko to aż kipiało z podniecenia, chcąc rzucić się na zwierza, którego bliskość psy, rzecz jasna, od

gadły swym wyostrzonym, wrodzonym czuciem.

Nadeszła chwila, kiedy Sganarela miano wypuścić z dołu i oddać na rozszarpanie.

Wuj machnął białą chusteczką położoną na czapraku i wyrzekł: „zaczynać!"

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Z grupy myśliwych stanowiących główny sztab wuja wystąpiło z dziesięciu i ruszyło naprzód przez pole.

Odszedłszy jakieś dwieście kroków przystanęli i zaczęli podnosić leżącą na śniegu długą, niezbyt grubą kłodę, której z daleka nie mogliśmy dojrzeć.

Działo się to tuż przy samym wilczym dole, w którym siedział Sganarel, jednak z naszej odległej pozycji nie mogliśmy go dostrzec.

Kłodę podniesiono i natychmiast jednym końcem spuszczono do dołu. Nachylono ją tak łagodnie, żeby zwierz mógł po niej wyjść bez trudności, jak po drabinie.

Drugi koniec kłody oparty o kraj dołu sterczał nad nim na jakiś arszyn.

Wszystkie oczy śledziły z napięciem te wstępne operacje przyśpieszające najciekawszy moment. Oczekiwano, że Sganarel lada chwila ukaże się na zewnątrz, on jednak zrozumiał widocznie, o co chodzi, i za nic nie chciał się ruszyć.

Zaczęto go popędzać grudami śniegu i żerdziami o ostrych kolcach, rozległ się ryk, ale

zwierz nie wyłaził. Huknęło kilka ślepych wystrzałów, skierowanych prosto do dołu, lecz Sganarel ryknął tylko z wściekłością, a jednak znowu się nie ukazał. Wtedy skądś zza koła myśliwych galopem podjechały zaprzężone w jednego konia zwykłe sanie od nawozu, na których leżała kupa suchej żytniej słomy. Koń był wysoki, chudy, taki jakich używają do podwożenia karmy z gumien, pędził jednak pomimo swej starości z zadartym ogonem i rozwianą grzywą. Trudno jednak było określić, czy ten przejaw wigoru był ostatkiem jego dawnej młodzieńczej tężyzny, czy też zrodził go raczej strach i rozpacz, które u starego konia wywołuje bliskość niedźwiedzia. Prawdopodobniejsze było to ostatnie, gdyż koń był okiełznany wędzidłem i szorstkim sznurem, który poszarpał do krwi jego zszarzałe wargi. Koń pędził i szarpał się w jedną i drugą stronę tak rozpaczliwie, że powożący nim woźnica jedną ręką ściągając wodze podrywał mu do góry głowę, a drugą okładał go nielitościwie nahajką.

Jakkolwiek jednak sprawy się miały, słomę rozdzielono na trzy kupy, jednocześnie podpalono i jednocześnie z trzech stron wrzucono do dołu. Płomienie nie objęły tylko tej części dołu, o którą oparta była kłoda.

Rozległ się ogłuszający ryk wściekłości, jakby przeplatany stękaniem, ale... niedźwiedź znowu się nie ukazał.

Do nas dotarły słuchy, że Sganarel cały

jest osmalony, że zakrył oczy łapami i tak się zaszył w kąciku i przywarł do ziemi, że ani go wypłoszyć.

Fornalski koń z rozciętymi wargami pogalopował z powrotem. Wszyscy myśleli, że posłano go znowu po słomę. Wśród widzów dały się słyszeć pełne wyrzutu szepty: dlaczego organizatorzy polowania nie pomyśleli zawczasu o zgromadzeniu takiego zapasu słomy, żeby jej nie zabrakło. Wuj złościł się i coś wykrzykiwał, czego nie mogłem zrozumieć z powodu ludzkiej krzątaniny, a zwłaszcza głośnego ujadania psów i trzaskania harapów. We wszystkim tym jednak czuło się pewien chaos, a jednak był też osobliwy ład: koń fornalski wyrywając się i chrapiąc pędził znowu ku dołowi, w którym zaległ Sganarel, ale nie wiózł już słomy: na saniach siedział Ferapont.

Pełne gniewu zarządzenie wuja brzmiało: Chraposzka ma się spuścić do dołu i sam wyprowadzić stamtąd swego przyjaciela na nagonkę...

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Tak więc Ferapont był już na miejscu. Zdawało się, że jest bardzo zdenerwowany, ale trzymał się mocno i pewnie. Nie sprzeciwiając się wcale pańskiemu rozkazowi wziął z sań sznur, którym przed chwilą była przewiązana słoma, jeden koniec przywiązał do zacięcia na górnej części kłody, resztę sznura

wziął do rąk i trzymając się zań zaczął po kłodzie zjeżdżać w dół... Straszliwy ryk Sganarela ucichł zmieniając się w stłumione pomrukiwanie.

Zwierz zdawał się żalić przed swym przyjacielem na okrutne postępowanie ludzi, ale oto i ten pomruk ustał i nastąpiła absolutna cisza.

— Obejmuje i liże Chraposzkę! — krzyknął ktoś stojący blisko dołu.

Wśród publiczności siedzącej w saniach kilka osób westchnęło, a kilka się skrzywiło.

Większość zaczęła żałować niedźwiedzia, i widocznie szczwanie jego nie zapowiadało im większej przyjemności. Lecz te przelotne nastroje przerwało nagle nowe zdarzenie, jeszcze bardziej niespodziane, bardziej rozczulające.

W otworze dołu jakby z otchłani ukazała się kędzierzawa głowa Chraposzki w okrągłej myśliwskiej czapce. Wspinał się do góry tak samo jak przy opuszczaniu się na dno, to znaczy szedł po kłodzie, podciągając się przy pomocy sznura mocno przywiązanego. Ale Ferapont wychodził nie sam: obok niego szedł też Sganarel, mocno objąwszy przyjaciela, z ogromną kosmatą łapą na jego ramieniu. Niedźwiedź był w złym nastroju i nie wyglądał pociągająco. Znękany i zmęczony najwidoczniej nie tyle z powodu cierpień fizycznych, ile na skutek ciężkich wstrząsów moralnych — przypominał bardzo króla Lira.

Błyskał spode łba przekrwionymi, płonącymi gniewem ślepiami. Niczym Lir był rozczochrany, kudły gdzieniegdzie miał osmalone, gdzieniegdzie sterczały źdźbła słomy. Na dobitkę, jak nieszczęsna koronowana głowa, Sganarel dzięki dziwnemu przypadkowi miał coś w rodzaju korony. Czy to z miłości do Feraponta, czy też z przypadku ściskał pod pachą kapelusz, w który zaopatrzył go Chraposzka i z którym wtrącił go do wilczego dołu. Niedźwiedź zachował ten przyjacielski dar i... teraz, kiedy serce jego znalazło chwilę ukojenia w objęciach przyjaciela, skoro tylko stanął na ziemi, zaraz wyjął spod pachy okrutnie zmięty kapelusz i położył go sobie na czubku głowy...

Ten chwyt wielu pobudził do śmiechu, pozostali jednak patrzyli na to z wyraźną przykrością. Poniektórzy nawet się szybko odwrócili od zwierza, który lada chwila miał zginąć tak marnie.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Kiedy się to wszystko działo, psy wyły i miotały się tak, że nie można było sobie z nimi poradzić. Nawet harapnik nie wywierał na nich bardziej przekonywającego wrażenia. Szczenięta i stare pijawki na widok Sganarela zerwały się na tylne łapy i wyjąc ochryple i chrapiąc dusiły się w swych rzemiennych obrożach. Chraposzka tymczasem pędził znów na swym fornalskim rydwanie ku

zasiadce pod lasem. Sganarel znowu został sum i niecierpliwie szarpał łapę, na której przypadkiem zawiązał się rzucony przez Chraposzkę sznur, przymocowany do kłody. Zwierz widocznie chciał jak najprędzej rozplątać czy zerwać sznur i dogonić swego przyjaciela, ale niedźwiedź — wiadomo — choćby najzmyślniejszy, zręcznością grzeszy niedźwiedzią, Sganarel zamiast rozluźniać, coraz mocniej zaciskał pętlę na łapie.

Widząc, że nie idzie mu tak, jakby chciał, Sganarel szarpnął sznur, ale sznur był mocny i nie zerwał się, tylko kłoda podskoczyła i stanęła pionowo w dole. Niedźwiedź obejrzał się i właśnie w tej chwili dwie spuszczone ze smyczy pijawki dopadły go, a jedna z całego rozpędu wpiła mu się zębami w kark.

Sganarel tak był zajęty sznurem, że dał się zaskoczyć i w pierwszej chwili zdawał się być nie tyle rozzłoszczony, ile zdumiony taką bezczelnością; potem jednak w ułamku sekundy, kiedy pijawka rozluźniła zęby, chcąc wbić je jeszcze głębiej, Sganarel chwycił ją łapą i cisnął daleko od siebie z rozprutym brzuchem. Tuż obok na zakrwawiony śnieg wypadły jej wnętrzności, a drugi pies w tymże samym momencie leżał zmiażdżony pod jego tylną łapą...

Coś jednak najstraszniejszego i najbardziej niespodziewanego zdarzyło się z kłodą. Kiedy Sganarel zrobił gwałtowny ruch łapą, żeby zrzucić z siebie wżartą pijawkę, wyrwał rów

nocześnie z dołu mocno przywiązaną kłodę, która na płask śmignęła w powietrzu. Napinając sznur kłoda okręciła się wokół Sganarela niczym dokoła swej osi i ryjąc jednym końcem śnieg, przy pierwszym obrocie zmiażdżyła, kładąc trupem na miejscu, nie dwa czy trzy, lecz całą sforę nadbiegłych psów. Niektóre z nich zaskomlały przebierając jeszcze w śniegu łapkami, a inne wywinęły kozła i zaraz zesztywniały.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Czy zwierz był nazbyt pojętny i zrozumiał, jakim wspaniałym włada orężem, czy też sznur, co się zacisnął na łapie, mocniej się wrzynał, dość że niedźwiedź ryknął tylko i przychwyciwszy sznur łapą tak szarpnął kłodę, że ta się uniosła układając się równolegle do kierunku łapy i zadudniła tak donośnie, jak mocno nakręcony olbrzymi drewniany bąk. Wszystko, cokolwiek by się znalazło na jego drodze, musiałoby ulec zmiażdżeniu. Gdyby zaś sznur w jakimś punkcie okazał się niezbyt mocny i pękł, to rozpędzona odśrodkowo kłoda oderwałaby się i poleciała bez zatrzymania Bóg raczy wiedzieć jak daleko, ale na pewno w tym locie skosiłaby wszystko żyjące, co by się jej tylko po drodze nawinęło.

Wszystko, co żyło: ludzie, konie i psy wzdłuż całego półkola — było w straszliwym niebezpieczeństwie i każdy, rzecz jasna, pragnął

dla ocalenia życia, aby sznur, na którym Sganarel kręcił swą kolosalną procę, był mocny.

Jakżeż jednak może się to wszystko skończyć? Tego, mówiąc nawiasem, nie był ciekaw nikt, poza kilku myśliwymi i dwoma strzelcami siedzącymi na zasiadkach, tuż przy samym lesie. Wszyscy pozostali, to jest wszyscy goście i krewniacy wuja, co zjechali na to polowanie w charakterze widzów, nie dostrzegli w tym, co się stało, nic zabawnego. Wszyscy przerażeni kazali woźnicom gnać co koń wyskoczy jak najdalej od tego niebezpiecznego miejsca, i w straszliwym bezładzie tratując się i przepędzając nawzajem galopowali do domu.

W pośpiesznej, chaotycznej ucieczce wiele było po drodze zderzeń, kilka upadków, nieco śmiechu i niemało strachu. Tym, co wypadli z sań, zdawało się, że kłoda zerwała się ze sznura i ze świstem przelatuje nad ich głowami; że goni za nimi rozwścieczony zwierz. Goście jednak dotarłszy do domu mogli się uspokoić i doprowadzić do porządku, a ci nieliczni, co zostali na miejscu nagonki, zobaczyli coś o wiele straszniejszego.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

O wypuszczeniu psów na Sganarela nie było nawet mowy. Oczywista, że przy jego straszliwym uzbrojeniu, może on, bez najmniejszego niebezpieczeństwa dla siebie, pokonać całe mnóstwo psów. Tak więc niedź

wiedź, kręcąc kłodą i sam się za nią posuwając, kierował się wprost do lasu, a śmierć oczekiwała go właśnie tam w zasiadce, w której czatował Ferapont i nigdy nie chybiający Flegont.

Celna kula mogła zakończyć wszystko łatwo i niezawodnie. Los jednak nad podziw sprzyjał Sganarelowi i wtrąciwszy się w sprawy zwierza, starał się go uratować za wszelką cenę.

W tym właśnie momencie, kiedy Sganarel dotarł do osłon, za którymi sterczały na podpórkach wycelowane weń lufy kuchenreiterowskich sztucerów Chraposzki i Flegonta, sznur, do którego przywiązana była kłoda, nagle pękł i kłoda niczym wypuszczona z łuku strzała śmignęła w jedną stronę, a niedźwiedź, straciwszy równowagę, runął i koziołkując potoczył się w drugą.

Oczom widzów stojących w polu ukazał się nowy straszliwy żywy obraz: kłoda zmiotła podpórki i cały nasyp maskujący stanowisko Flegonta, po czym przeskoczyła przez strzelnicę i drugim końcem utknęła i zaryła się w sąsiedniej zaspie. Niedźwiedź nie tracił czasu. Wywinąwszy kilka kozłów zwalił się wprost na śnieżny nasyp Chraposzki!!!

Sganarel poznał go natychmiast, rozdziawił płonącą paszczę, chciał go liznąć, nagle jednak z drugiej strony, od Flegonta, huknął strzał i... niedźwiedź uciekł do lasu, a Chraposzka... upadł zemdlony.

Podniesiono go i opatrzono: był ranny, kula przeszyła rękę na wylot, w ranie jednakże stwierdzono trochę niedźwiedzich kłaków.

Flegont nie stracił tytułu pierwszego strzelca, strzelał przecie w popłochu z ciężkiego sztucera i bez podpórki, na której mógłby oprzeć broń. Poza tym na dworze zapadał już zmierzch, a niedźwiedź i Chraposzka stali nazbyt blisko siebie...

W tych warunkach i ten wystrzał z nieznacznym przeniesieniem należało uważać za swego rodzaju osiągnięcie.

Tymczasem jednak — Sganarel uszedł. Pogoń w lesie tegoż wieczora była niemożliwa, nazajutrz zaś rano w głowie tego, którego wola była tu dla wszystkich prawem, zaświtały całkiem inne nastroje.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Po zakończeniu tych nieudanych łowów wuj wrócił do domu. Zły był i bardziej surowy niż zazwyczaj. Zanim zeskoczył z konia przed podjazdem, wydał rozkaz: jutro, skoro świt, wyruszyć na poszukiwania tropów zwierza i osaczyć go tak, żeby się nie mógł skryć.

Dobrze zorganizowane polowanie musiało, rzecz jasna, zakończyć się całkiem inaczej.

Potem oczekiwano zarządzeń dotyczących rannego Chraposzki. Wszyscy sądzili, że musi nań spaść coś strasznego. Bądź co bądź zawinił przez swą opieszałość, nie wbił kordelasa w pierś Sganarela w chwili, kiedy niedź

wiedź znalazł się tuż przy nim, i zostawił go całkiem nietkniętego w swych objęciach. Poza tym istniało silne i całkiem uzasadnione podejrzenie, że Chraposzka uchytrzył się i w chwili decydującej rozmyślnie nie podniósł ręki na swego kosmatego przyjaciela, i puścił go wolno. Znana wszystkim przyjaźń Chraposzki ze Sganarelem dawała temu podejrzeniu wiele prawdopodobieństwa.

Tak sądzili nie tylko wszyscy uczestnicy polowania, ale tak rozprawiali teraz nawet wszyscy goście. Przysłuchując się rozmowom dorosłych, zebranym tegoż wieczora w dużej sali, w której dla nas w tym czasie zapalono pięknie przybraną choinkę, dzieliliśmy ogólne podejrzenia i ogólny strach przed tym, co może oczekiwać Feraponta. Na razie jednak, z sieni, przez którą przeszedł wuj na swoją „połowę", do sali dotarły słuchy, że nie wydano żadnych zarządzeń dotyczących Chraposzki.

— Czy to lepiej, czy gorzej? — szepnął ktoś i szept ten w tej ciężkiej atmosferze ogólnego przygnębienia ścisnął wszystkie serca.

Usłyszał go i ojciec Aleksiej, stary wioskowy pop z brązowym krzyżem z dwunastego roku. Staruszek również westchnął i tak samo szeptem rzekł:

— Módlcie się do nowonarodzonego Dzieciątka.

Na te słowa i on, i wszyscy, cośmy się tu

zebrali, dorośli i dzieci, panowie i chłopi, wszyscy społem przeżegnali się. A czas był po temu najwyższy. Nie zdążyliśmy jeszcze opuścić rąk, kiedy szeroko rozwarły się drzwi i wszedł wuj z laseczką. Towarzyszyły mu jego dwa ulubione charty i kamerdyner Justin. On właśnie niósł za wujem na srebrnej tacce jego biały fular i okrągłą tabakierkę z portretem Pawła I.

ROZDZIAŁ SZESNASTY

Na środku sali na małym perskim dywanie postawiono dla wuja wolteriański fotel. Wuj usiadł w milczeniu i milcząc wziął od Justina swój fular i tabakierkę. U nóg jego ułożyły się zaraz oba charty z wyciągniętymi długimi pyskami.

Wuj miał na sobie granatowy jedwabny archałuk z haftowanymi pętlicami, bogato ozdobiony białymi filigranowymi sprzączkami o dużych turkusach. W rękach trzymał cienką, lecz mocną laseczkę z prawdziwej kaukaskiej czereśni.

Laseczka była mu teraz potrzebna, gdyż w czasie tego rwetesu, co się zdarzył przy szczwaniu, osobliwie ujeżdżona Elegantka nie umiała się opanować, skoczyła w bok i boleśnie przygniotła do drzewa nogę swego jeźdźca.

Wuj odczuwał silny ból w tej nodze i nawet z lekka kulał. Ta nowa okoliczność nie podziałała, rzecz jasna, łagodząco na jego

rozdrażnione gniewliwe serce. Przy tym złożyło się jakoś tak fatalnie, że przy wejściu wuja wszyscy umilkli. Jak większość ludzi podejrzliwych wuj tego po prostu nie znosił i doskonale znający go ojciec Aleksiej starał się jak najszybciej naprawić sprawę, przerywając złowieszczą ciszę.

Otoczony ciasno kołem dzieci, pop zapytał nas, czy rozumiemy sens pieśni „Chrystus się rodzi". Okazało się, że nie tylko my, ale nawet starsi nie bardzo ją rozumieli... Pop zaczął więc nam wyjaśniać słowa: „sławcie", „kórzcie się" i „wznoście..." i dochodząc do tego wyrazu sam wzniósł się sercem i umysłem. Zaczął nam mówić o „darach", które i teraz, jak i w one czasy, może każdy biedak ofiarować nowonarodzonemu w szopie Dzieciątku z większą odwagą i dostojeństwem, niż w starożytności ofiarowywali magowie złoto, kadzidło i mirrę. Te dary to nasze serca poprawione wedle jego nauki. Mówił staruszek o miłości, o przebaczeniu, o obowiązku pocieszania każdego, przyjaciela czy nieprzyjaciela, „w imię Chrystusa"... Wydaje mi się, że słowa jego w owym czasie były przekonywające... Wszyscyśmy rozumieli, do czego one zmierzają. Wszyscy go słuchali z osobliwym wzruszeniem, jakby modląc się, by słowa jego osiągnęły cel, a u wielu z nas zadrżały na rzęsach łzy wzruszenia...

Nagle coś upadło... To laseczka wuja... Podano mu ją, ale nawet jej nie tknął: siedział

pochylony na bok ze zwisającą z fotela ręką, w której, jakby zapomniany, leżał duży turkus od klamry... Ale oto turkus wypadł mu z ręki i... nikt nie kwapił się, żeby go podnieść.

Wszystkie oczy wpatrywały się w twarz wuja. Działo się coś zadziwiającego: wuj płakał!

Pop delikatnie rozsunął dzieci i podszedłszy ku wujowi w milczeniu błogosławił go.

Wuj uniósł pochyloną twarz, wziął staruszka za rękę i nagle ucałował ją wobec wszystkich mówiąc cicho:

— Dziękuję.

Zaraz potem zwrócił się do Justina i polecił mu wezwać Feraponta. Ten zjawił się blady, z ręką na temblaku.

— Stań tutaj! — rzekł wuj wskazując ręką dywan.

Chraposzka zbliżył się i padł na kolana.

— Wstań... Podnieś się!... — wyrzekł wuj.— Przebaczam ci.

Chraposzka znowu przypadł mu do nóg. Wuj przemówił głosem wzruszonym, urywanym.

— Kochałeś zwierza tak, jak nie każdy umie kochać człowieka. Wzruszyłeś mnie tym, prześcignąłeś w wielkoduszności. Oznajmiam ci swą łaskę: daję ci wolność i sto rubli na drogę. Idź, dokąd chcesz.

— Dzięki ci, panie, ale nigdzie nie pójdę — zawołał Chraposzka.

— Jak to?

— Nigdzie nie pójdę — powtórzył Ferapont.

— Czemuż to nie chcesz?

— Za pańską łaskę chcę z wolnej woli służyć panu uczciwiej niż ze strachu i w przymusie.

Wuj zaczął mrugać powiekami i jedną ręką podniósł do oczu biały fular, drugą zaś — pochyliwszy się objął Feraponta i... wszyscyśmy zrozumieli, że także musimy wstać i także zasłoniliśmy oczy... Jak radosne było uczucie, że tu dokonała się chwała Najwyższego w imię Chrystusa i święci się pokój na miejscu okrutnego strachu.

Znalazło to oddźwięk i na wsi, dokąd posłano kotły wódki. Zapłonęły radosne ogniska, radość królowała we wszystkich sercach i mówiono do siebie żartobliwie:

— A u nas teraz taki nastał czas, że nawet zwierz w świętej ciszy poszedł chwalić Chrystusa.

Sganarela nie poszukiwano. Ferapont, jak mu zapowiedziano, stał się wolnym, wkrótce zajął przy wuju miejsce Justina i stał się nie tylko jego wiernym sługą, lecz i wiernym przyjacielem aż do śmierci. On własnymi rękami zamknął wujowi powieki, on pochował go w Moskwie, na Wagańkowskim cmentarzu, gdzie po dziś dzień zachował się wujowy

pomnik. Tam też, u jego nóg, spoczywa Ferapont.

Kwiatów teraz nikt im nie przynosi, lecz w norach i izdebkach moskiewskich peryferii żyją jeszcze ludzie pamiętający wysokiego starca o białej głowie, który w jakiś cudowny sposób umiał się wywiedzieć o prawdziwym nieszczęściu, umiał tam pośpieszyć na czas sam, albo też posłać — nie z pustymi oczywista rękami — swego dobrego sługę o wyłupiastych oczach.

Ci dwaj poczciwcy, o których tyle by można powiedzieć — to mój wuj i jego Ferapont, przez staruszka żartobliwie nazywany: „pogromcą zwierza".

r.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Leskow Mikołaj KLASZOR KADECKI 2
Leskow Mikołaj ZAGON 2
Leskow Mikołaj DAMA I KOCMOŁUCH 2
Leskow Mikołaj ZJAWA W ZAMKU INZYNIERYJNYM 2
Leskow Mikołaj PROSTY SPOSOB 2
Leskow Mikołaj KOGUT I JEGO DZIECI 2
Leskow Mikołaj CHER AMOUR 2
Leskow Mikołaj CZŁOWIEK NA WARCIE 2
Leskow Mikołaj WDZIEK ADMINISTRACYJNY 2
Leskow Mikołaj INTERESUJĄCY MĘŻCZYŹNI
Leskow Mikołaj ANTYKI PIECZARSKIE 2
Zabijanie jest legalne-MYSLIWI, Stop okrucienstwu wobec zwierzat.mikolajm205-chomikuj
TWARZ KONIA, Stop okrucienstwu wobec zwierzat.mikolajm205-chomikuj
Behind the Mask, Stop okrucienstwu wobec zwierzat.mikolajm205-chomikuj
27a Mikołaj Rej, Wybór pism – Źwierzyniec – rozdział I, oprac Jan Barański
Utopia Mikołaja Doświadczyńskiego przypadki a antyutopia Folwark Zwierzęcy
27c Mikołaj Rej, Wybór pism, oprac Źwierzyniec – rozdział III – Krystyna Chmielarz
27b Mikołaj Rej, Wybór pism, Źwierzyniec – rozdział II, oprac Justyna Szuszkiewicz
Nerval Gerard De ZWIERZENIA MIKOŁAJA RESTIFA

więcej podobnych podstron