Leskow Mikołaj DAMA I KOCMOŁUCH 2


Leskow Mikołaj S.

DAMA I KOCMOŁUCH

Uczeń zapytał mędrca: Nie wiem,

czy mam się żenić, czy nie?

Mędrzec odparł: Czyń, jak uważasz —

i tak, i owak będziesz żałował.

Mikołaj S.Leskow

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Na wiosnę r. jeden ze znanych pisarzy rosyjskich wypowiedział kilka śmiałych myśli o tym, jaka „towarzyszka życia" lepsza jest dla literata: wykształcona czy niewykształcona. Analizował też, jakie dogodności i niedogodności czekają literata we współżyciu z kobietą wykształconą, a co może go spotkać ze strony kobiety prostej, mało rozwiniętej. Kwestie te, choć może niezbyt poważne, są na swój sposób ciekawe. Niestety jednak autor, który je poruszył, czemuś nie rozwinął swych założeń i nie starał się ich uzasadnić. W innym, żywo redagowanym organie polemizowano z nim i dowcipnie, i złośliwie, ale również nie powiedziano nic, co by wyjaśniło sprawę. Prawdopodobnie tak już musi być, „ażeby zawsze pozostawało coś nowego do powiedzenia o kobietach" (Boufflers). Nie mam najmniejszych uroszczeń, bym doprowadził ciekawy ten spór do jakiejś rozstrzygającej konkluzji, ale chcę dać przy tej

sposobności odpowiednie ilustracje, które czerpię ze swych wspomnień o życiu literatów.

ROZDZIAŁ DRUGI

Na krótko przedtem, zanim czasopismo „Otieczestwiennyje Zapiski" przeszło z rąk Dudyszkina i Krajewskiego pod redakcję Niekrasowa i Sałtykowa, w wydawnictwie tym pracował pewien pisarz, którego nie bardzo by tu wypadało wymieniać z nazwiska. Zresztą w danym wypadku nazwisko nie ma znaczenia, ponieważ ciekawa jest sama sytuacja tego człowieka oraz jego dwóch towarzyszek życia, z których jedna była „damą", druga zaś „kocmołuchem". Dama była jego „ślubną połowicą", a kocmołuch — „nieślubną przyjaciółką". Obydwie odegrały bardzo poważną rolę w jego życiu i rozmaicie się wywiązały ze swojej misji wobec potomstwa literata.

Znałem tego człowieka w roku , kiedy Dudyszkin wydrukował w „Otieczestwiennych Zapiskach" pewien jego artykuł, który się spodobał wielu czytelnikom i zjednał autorowi przychylność obu redaktorów, to jest St. Dudyszkina i A. Krajewskiego. Wyznaczyli mu honorarium po osiemdziesiąt rubli „od artykułu" i to mu wyszło na złe: był uszczęśliwiony i tak dalece się przejął powodzeniem literackim, że jął zaniedbywać swoje obowiązki służbowe. Posada, związana z jego zawodem, była wcale znośna i, aczkolwiek nie zanadto hojnie opłacana, zabezpieczała go

jednak pewniej niż literatura. Lecz odtąd przestał cenić posadę, a pracy literackiej oddawał się z niepohamowaną, namiętnością. Na pieniądze nie był wcale łasy, a nawet prawie obojętny, w ich zaś wydatkowaniu nieopatrzny. Dodajmy, że wymagania miał nader skromne, a przyzwyczajenia spartańsko proste. Było mu wszystko jedno, co je i gdzie mieszka, byleby mu tylko nie odbierano możności wypowiadania tego, o czym myślał i co uznawał za potrzebne i użyteczne dla społeczeństwa. Niezależnie od tego, jakie jest jego znaczenie w literaturze, z charakteru był to prawdziwy literat, który gwiżdże na wszystko, poza tym, co się dzieje w literaturze, żadna korzyść nie mogła go od niej odciągnąć, nic nie mogło go do niej zniechęcić, chociażby wypadło mu umrzeć z głodu. Wśród pisarzy tacy ludzie nie byli wówczas rzadkością: niektórzy z nich tak wierzyli w szczytność swego powołania literackiego, że z lekkim sercem gotowi byli znieść dla idei nie tylko prywacje, ale nawet męczarnie. Do tego nastroju pisarza dołączyło się inne jeszcze pokuszenie: różne nieznajome czytelniczki zaczęły doń pisywać listy pełne uznania i te kobiece listy wzbudziły w nim kochliwość oraz fantazję. Słowem, powodzenie całkowicie przewróciło mu w głowie, a listy dam jęły mu nawet psuć charakter i przeszkadzały wykonywać wszelkie obowiązki — służbowe, literackie i małżeńskie, ponieważ

na swe nieszczęście pisarz był już wtedy żonaty, a małżonka jego miała mocny charakter. Ożenił się podobno jeszcze jako student, w każdym zaś razie daleko wcześniej, niż zasłynął w pisarstwie; w domu postawił się tak niefortunnie, iż żona miała siebie za bardzo mądrą, a jego nazywała „głupim" i żadną miarą nie chciała wierzyć, by mógł on „stworzyć" coś godnego uwagi. Gniewało go to i obrażało, toteż usiłował zmienić ten niepochlebny dla siebie pogląd żony, nic wszakże nie wskórał. Najbardziej nieprawdopodobne wydawało się żonie pisarza, by mógł on mieć pojęcie o obowiązkach małżeńskich, a względy, które mężowi jej okazywały obce panie, drażniły ją i doprowadziły do takiej wściekłości, że od zniewag słownych przeszła do obraźliwych czynów: udała się do A. A. Krajewskiego obwieścić mu swe zwycięstwo i wyrazić czasopismu naganę za to, że jej mąż za pośrednictwem tegoż „zaczął baraszkować z paniami".

A. A. Krajewski wysłuchał, pomruczał i skierował ją do Dudyszkina, zaniepokoił się jednak, kilka razy burknął: „Niech ją Pan Bóg kocha" — i zarządził, by jej odtąd nie wpuszczano do niego.

ROZDZIAŁ TRZECI

Pisarz miał lat trzydzieści czy trzydzieści pięć. Był niskiego wzrostu, bardzo wątły i nerwowy. Miał płowe włosy, nieduże nie

bieskie oczy i rozwichrzoną czuprynę. Usposobienie miał dobre, ale małostkowe, drażliwe i, jak to mówią, „kogucie". Małżeństwo zawarł „ze współczucia". Podówczas takie szlachetne rzeczy również były modne i bardzo wielu dało się na nie złapać. Mój przyjaciel należał do rzędu tych szczęśliwców i nader gorzko płacił za swą wspaniałomyślność. Magnifika górowała nad nim pod wieloma różnorakimi względami: twierdziła, że jest od niego starsza o pięć lat zaledwie, ale jej wygląd zdawał się świadczyć o znacznie większej różnicy; a przy tym była mocna, silna, wysoce przedsiębiorcza i posiadała ten najszczęśliwszy z niewieścich talentów: nie obawiała się żadnych skandali. Wykazując takie zalety bojowe, dama ta była ponadto niezmordowana zarówno w natarciu, jak i w pościgu. Niemal w pierwszych zaraz dniach po ślubie małżonkowie się poróżnili i od tego czasu stale żyli ze sobą bardzo źle, a gdy się przenieśli do Petersburga, żona postarała się, żeby niebawem wiedzieli już o tym wszyscy w redakcji. Użyty w tym celu sposób był prosty: dama, na pozór bardzo wykształcona, sama przychodziła do redakcji lub administracji i skarżyła się na męża wszystkim: Dudyszkinowi, Krajewsklemu itd. aż do kancelisty Bogolubowa, który wypłacał honoraria. Czyniła to nie tylko bez śladu skrępowania, lecz i zgoła bez żadnej potrzeby, ot, jakby po prostu z porywu duszy. Zresztą może

miała jakiś cel w obniżaniu walorów swego męża, przedstawiając go w świetle śmiesznym i trywialnym. Skromność miała za nic i zupełnie bez wstydu opowiadała najokropniejsze rzeczy o tym, jak grubiańsko i bezceremonialnie traktuje męża.

— Chciałby mnie powstrzymać żałosnymi słowami — prawiła. — Mais c'est drôle! Jakże może na to liczyć, skoro powiedziałam mu już dawno, że się nie boję żadnego skandalu? Je sais ce que j'ai a faire!

Niebawem atoli sprzykrzyła się wszystkim i Dudyszkin przestał ją przyjmować, podobnie jak i Krajewski; do administracji przychodziła nadal i w miarę sił i możności zniesławiała męża. Nie wierzono jej, oczywiście, a przecież zaszkodziła mężowi już chociażby przez to samo, że zrobiła go śmiesznym. W dodatku, nastroszyła przeciw niemu Krajewskiego, którego przydybała raz, gdy szedł z domu w stronę Pawilonu Gimnastycznego, i obrzuciła go wymówkami, a kiedy jął od niej czmychać powtarzając: „Jak mi Bóg miły, jak mi Bóg miły, chory jestem ł nic nie mogę poradzić!" — dama, nie otrzymawszy oczekiwanych wyrazów współczucia, powiedziała mu głośno: „Quel vieux idiot!" * — i pomknęła w otwarte podwoje cerkwi Simeonowskiej krzycząc z progu, że go „przeklnie przed

świętym obrazem". Zresztą Krajewski nie gniewał się na nią i nie zląkł się przekleństwa, wieczorem zaś mówił: „Baby! Ja je znam!" I ponoć istotnie „znał baby", toteż w redakcji sprawy pisarza układały się dobrze, inaczej natomiast wyglądało to w oczach zwierzchności biurowej, do której przedsiębiorcza magnifika przychodziła także i twierdziła tam, że jej „piqueassiette" « nie wierzy w Boga i bez szacunku mówi o tych a tych personach, czego ona, jako wychowanka instytutu, nie może ścierpieć, i „poda do wiadomości", ma bowiem dziecię, które powinna wychować w dobrych zasadach.

— Tak! Je ne suis pas seule!

ROZDZIAŁ CZWARTY

Co chciała osiągnąć ta małżonka, tego bodaj i sama nie wiedziała. Konkretnie pragnęła jedynie „zainkasować jego pobory". Przejęła to od żon robotników fabrycznych, którzy przepijają zarobki. Dobry przykład spodobał jej się: lubiono wówczas „ludowość". Co prawda, mąż jej nie przepijał zarobków, no ale, swoją drogą...

— Je ne suis pas seule! Proszę bardzo! Krajewski rozkazał:

— Wypłacić, wypłacić! Znał kobiety.

Usłyszawszy o tych sprawkach mąż zapadł na zdrowiu; w chorobie stał się całkowicie bezbronny przy boku nielitościwej tyranki. Mieszkaliśmy wtedy niedaleko od siebie przy Ogrodzie Taurydzkim, gdzie mieszkam trzydzieści lat. Dwukrotnie odwiedziłem chorego i zastałem go w okropnych warunkach: raz w pokoju pełnym niemożliwego fetoru, drugim zaś razem okno w pokoju było otwarte i na chorego strasznie wiało.

Zapytałem, czemu okno stoi otworem w taki zimny dzień.

Pokiwał głową i odparł:

— Ach, wie pan, boję się własnych domysłów, ale chodzi chyba o przyśpieszenie mojej śmierci!

Wstałem i zamknąłem okno, że zaś towarzyszył temu odpowiedni dźwięk, który słychać było za ścianą, więc stamtąd, z drugiego pokoju, rozległ się szkaradny tłumiony śmiech. Następnie wyszedłem, a chory niebawem wyzdrowiał i jakby nigdy nic przyszedł na wieczór redakcyjny, który mi się upamiętnił, gdyż debatowano wtedy nad podstawowymi zagadnieniami sztuki rosyjskiej. Działo się to wkrótce po niezapomnianym odczycie, wygłoszonym w byłym klubie artystycznym przez panią Jacobi, która dopiero co wróciła do ojczyzny i komunikowała liczne szczegóły o ruchu Garibaldiego; szczerze sympatyzowała z tym ruchem i cieszyła się przyjaźnią włoskiego bohatera. Dzisiaj, po upły

wie blisko trzydziestu pięciu lat, bardzo trudno oddać zaanimowanie ł sympatię, z jaką się spotkał ten odczyt, wygłoszony przez kobietę, o której mówiono wtenczas bardzo wiele ciekawych rzeczy. Artyści nie tylko oklaskiwali panią Jacobi jako damę, ale też wyrażali szczere zadowolenie z powodu jej sądów o zagadnieniach artystycznych. Pomocy dla sztuki rosyjskiej szukano wtedy wszędzie i mówiono już to o profesorze Jacobim, już to o Mikieszynie, którzy byli podówczas sławni

i na pewniaka mogli „ocalić rosyjską sztukę", a zarazem wspominano i Piotra Sokołowa, i Zichy'ego, i Swierczakowa, i Klewera. I mimo że wszystkie te szanowne osoby przepojone były jednym, duchem artystów Aleksandra i Demetriusza, o których mowa w księdze „Dziejów Apostolskich", jednak znajdowali się wtedy przedziwni ludzie, którzy potrafili coś w nich rozróżniać. Ale swoją drogą znaleźli się i tacy, którym odczyt pani Jacobi nie przypadł do gustu — nie przypadł on do gustu również i naszemu pisarzowi, który z odrazą patrzył na wzbudzone podniecenie wśród audytorium; zapragnął tedy poddać krytyce i odczyt, i zachwyt słuchaczy. Artykuł o prelekcji wygłoszonej przy zaułku Troickim miał się ukazać w książce oddanej już do druku, nie ukazał się jednak wcale, a jego autor ledwie uszedł śmierci.

W rodzinie krytyka zaszły straszliwe wydarzenia.

ROZDZIAŁ PIĄTY

W jakie dwa czy trzy dni po odczycie, późnym wieczorem, gdy w Ogrodzie Taurydzkim kląskały słowiki, a przy okalającym ogród częstokole paru miłośników stało w milczeniu i słuchało słowiczego śpiewu, zobaczyłem wspominanego tu literata. Był ogromnie przybity, a w dodatku cała jego wycieńczona chorobą twarz była podrapana i brudna, odzież zaś upstrzona śmieciami i puchem: widocznie przeszedł nie lada tarapaty.

Właściwie jeszczem go wtedy mało znał i pomyślałem, że może podochocił sobie; lecz podejrzenie to było niesłuszne. Godny pożałowania stan, w jakim słuchał słowików u częstokołu, był rezultatem tego, że biedak w owym czasie szczególnie mocno ucierpiał za swą pasję do zajęć literackich, a przy tym wszystko, co tym razem napisał, zostało unicestwione: mianowicie żona pisarza podarła na strzępki artykuł o odczycie przy zaułku Troickim, jego zaś samego podrapała, oblała atramentem, odseparowała od domowego ogniska i wygnała z domu, odebrawszy zegarek i pieniądze. Następnie zagroziła mu, że pojedzie do kierownictwa instytutu i opowie, jakie to opaczne ma jej mąż pojęcia o najświętszych rzeczach... A wtedy, ma się rozumieć, „będzie miał za swoje!"

Zaprosiłem go do siebie na nocleg, co też przyjął, ponieważ absolutnie nie miał gdzie się podziać. Był zziębnięty i głodny, z apety

tem więc pił u mnie herbatę z bułkami; opowiedział mi przy tym długie dzieje wielorakich cierpień, zadawanych mu przez żonę, i tym razem podał mi niektóre szczegóły

o jej pochodzeniu: była szlachcianką z kresów południowych, ukończyła instytut, potem pokłóciła się z matką, mieszkała w Szwajcarii i studiowała coś; potem była guwernantką, potem tłumaczką i aktorką — nigdzie nie zagrzała miejsca. Na nieszczęście mego kolegi, wydała mu się bardzo nieszczęśliwą i ożenił się z nią, ona mu zaś później wyznała w chwili czułości, że się „w jego osobie chciała zemścić na wszystkich mężczyznach za gnębienie kobiet". A na dowód, że mówi serio, niezwłocznie zaczęła wykonywać swój program z taką konsekwencją, że nieborak postradał pamięć o nader doniosłych wydarzeniach z ich życia rodzinnego. Wprawiła go w takie ogłupienie, iż zapomniał o wszystkim

i najnaiwniej w świecie mówił o swym dziecku:

— Wie pan, nie mam dalibóg zielonego pojęcia, skąd się ono wzięło u nas.

Ale wróćmy do kolejności wydarzeń.

Nieszczęśnik był w owym czasie mocno rozstrojony i nie chcąc wracać do swej dręczycielki, zamierzał żyć osobno. Na jego prośbę udałem się następnego dnia do jego małżonki celem rokowań: czy się zgodzi usnadnić mu domową egzystencję, albo czy nie uzna za lepsze puścić go wolno w zamian za

odpowiednie wynagrodzenie? W osóbce tej zobaczyłem niewiastę nader nieładną i podstarzałą, lecz odważną, rezolutną i niewątpliwie zdolną do wielkiej bezczelności. W jej sposobie bycia pozostał jakiś ślad „salonowego wzięcia", przemieszany wszakże z rażącą wulgarnością lub raczej chamstwem. Malarz mógłby ją wziąć za modelkę do obrazu rosyjskiej bojarowej z asambli, którą cesarz Piotr Pierwszy ukulturalnia, którą w celach edukacyjnych spoił do półprzytomności i zachęca do sprośnej gadaniny. Przytoczę naszą rozmowę bodaj w strzępkach, bodaj w urywkach.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Dama ta powitała mnie nader wesoło, bez odrobiny skrępowania, od razu przemówiła do mnie, krasząc słowa rosyjskie francuskimi:

— Proszę, proszę! Dieu vous bénisse: cieszę się ze zgody. Bo przecież pan przyszedł pogodzić nas? Niech pan siada, ale pogodzić mnie z kimś będzie bardzo trudno: nie należę do poczciwych kobiet, a przede wszytkim — daruje pan! — nie lubię mężczyzn.

Oznajmiwszy mi o swej nienawiści do mężczyzn, natychmiast wspomniała też o tym, że „wobec niej odpowiedzialnym za nich wszystkich jest jej mąż". Wybuchnęła wesołym

śmiechem, po czym cały czas pastwiła się nad mężem opowiadając o nim brzydkie i nieprzyzwoite banialuki, po chwili zaś zaczęła szydzić z pań, które pisały do niego literackie listy, i nadawała im nazwiska własnego pomysłu, jak na przykład: „Margrabina de Courvance", „baronowa Dziwkman" i lady „Kissmequick", oraz dwie rosyjskie obywatelki ziemskie, którymi ona „gardzi", nazwała: „Obłapajkina" i „Całowkina". Zmierzało zaś to wszystko do tego, że „są to błaźnice, a jej mąż jest śmieszny i zgoła do niczego nie zdatny, osobliwie visavis d'une femme" «. Dla niej to zresztą tant mieux , ponieważ ona ma inną naturę i uważa, że kobieta powinna się wznieść ponad naturę, jako że „natura jest świnią".

— Kto lubi świństwo, ten może uznać władzę natury nad sobą, ale mnie to wszystko mierzi. Rozumie pan?

Nie rozumiałem, więc mi wytłumaczyła:

— Wszystkie te spojrzenia i minki, i westchnienia, i sytuacje... słowem wszystko to i inne rzeczy, które opiewają poeci, to ohyda, wszystko to c'est archibete!

Miałem tedy nadzieję, że się dosyć łatwo zgodzi rozstać z mężem; aliści żądała, by jej za to dać możliwie najwięcej pieniędzy.

— Bo mam dziecko. Rozumie pan? Je ne suis pas seule!

Po dłuższych targach zgodziła się, że „przyjmie", a potem, ale dopiero potem, wyjedzie na Południe — na miłe, ciepłe Południe — z tej przebrzydłej, zimnej Północy.

— Que diable! Dawno tego pragnęłam i teraz bardzo się cieszę.

Zdawało się, że wszystko załatwione, dama powiedziała mi nawet: „Le Bon Dieu vous benisse" — i od razu się zmieniła: po skończonej rozmowie o interesach zawołała swego dwuletniego syna, wielokrotnie obróciła go przede mną i jęła go wyprawiać na spacer.

Teraz mogłem mu się przyjrzeć: był to chorowity, rachityczny chłopczyk, o dużych, prawie bezbarwnych oczach z takim wyrazem ustawicznego przestrachu, że wprost litość brała. Trzymała go na ręku hoża, białorumiana dziewczyna może osiemnastoletnia o bardzo wielkich, jak gdyby nawet nieproporcjonalnie wielkich szarych oczach i bacznym, dobrym, lecz bardzo stanowczym spojrzeniu (opisuję tego młodego „kocmołucha", ponieważ nie przewinie się przed nami ulotnie, lecz ma do odegrania rolę w moich wspomnieniach). Dziewczyna zapewne przyjechała niedawno ze wsi i była mocno zażenowana, damie zaś sprawiało przyjemność urażać jej wstydliwość. Pokpiwała z jej świeżości

i kilka razy nazwała ją przy mnie to „dziewicą orleańską", to wiejskim „kocmołuchem", przy czym rozszalała się tak dalece, iż ustawiła dziewczynę przed sobą i zaczęła mi ją prezentować tonem francuskiego właściciela panoptikum:

— Voila Jeanne d'Arc, surnommée la Pucelle d'Orléans, héroine. Extremement pieuse, il lui semblait entendre des voix, qui lui ordonnaient d'aller sauver... son maitre. — Pani zaniosła się od śmiechu i ciągnęła dalej: — Bez żartów, bez żartów, dziewoja ta jest wielce uduchowiona i miewa sny wróżebne... tak, tak, tak! I często płacze, a nawet czasem szlocha przez sen... nad moim małżonkiem, a ja ją budzę i posyłam przewietrzyć się... C'est bien comique! Potem posyłam tamże tego durnia, który ma przedziwny dar wzruszania i ujmowania sobie serc błaźnic, a oto jedna z nich... La voila, kocmołuch i Pucelle!

Francuskie nazwy, jak się zdaje, mocno obrażały dziewczynę; zapłoniła się jak wiśnia w słońcu i rzekła:

— żem kocmołuch — to prawda; jestem

prosta dziewczyna, nie miałam nijakich przykładów, a te inne rzeczy, co pani mnie nazywa, to ja tego wcale nie rozumiem.

Dama zaniosła się od śmiechu i przedrzeźniła:

— Skoroś „nie miała nijakich przykładów", to ruszaj z Bogiem.

I parokrotnie przeżegnawszy swe dziecko, które siedziało na lewej ręce dziewczyny, dama podała jej do prawej ręki parasol i zaśpiewała:

Voici qu'a bien tourné la guerre, Quand Pucelle porte banniére!

Następnie ujęła dziewczynę za ramiona, odwróciła i zawoławszy: „Peste! — wypchnęła ją za drzwi.

Z wyglądu dziewczyna ta nie była ani ładna, ani brzydka, nie wydawała się ani mądra, ani głupia, jaką zaś była w istocie, zobaczymy poniżej.

Na imię było jej Prasza.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Małżonkowie się rozstali. Odbyło się to mniej więcej tak, jak się odbywa najczęściej, to znaczy „nie bez przykrościów": ani pokora męża, ani francuskie fidryganse żony nie usu

nęły kłótni i przy ostatnim „adieu" nie obeszło się bez udziału „przedstawicieli ludu" w osobach dwóch dozorców, którzy ujawnili przy tym swój bezpośrednioludowy światopogląd. „Przykrość" wybuchła z powodu małej bibliotecznej etażerki, którą ciągnięto w dwie przeciwległe strony póty, aż się z trzaskiem rozpadła na części składowe, a wówczas te części, co pozostały w rękach damy, frunęły w twarz męża.

Jeden z przedstawicieli ludu był temu przeciwny i mówił, że „nie trza robić skandalów, trza się rozejść po zgodzie i szlachetnie"; drugi natomiast był zdania, że właśnie tak być powinno, i rzekł: „Jeśli się ludzie nie kłócą, to na cóż mają się rozstawać?" Mnie się to wydało oryginalne, toteż później pogawędziłem z tym myślicielem, z którego rozważań wynikało, że „iść na porubstwo" (tj. na separację) można dopiero „poczubiwszy się tak, że już życie niemiłe. Wtenczas się rozwódźcie. I wtenczas przyjemnie jest nawymyślać sobie, żeby potem nie chcieć już na oczy się widzieć". Rozumowanie to wraziło mi się w pamięć i nieraz przekonałem się w życiu, iż jest uzasadnione.

Ale tak czy owak, małżonkowie rozstali się w taki sposób, że wzburzony i zmartwiony mąż syknął od progu:

— życzę pani wszystkiego najlepszego!

A żona mu odparła:

— Que le diable t'emporte — i zamknęła drzwi za nim.

Dziecko zostało przy matce, a przy nich obojgu została Prasza. Przez tydzień można ją było codziennie spotkać w Ogrodzie Taurydzklm, gdzie woziła w wózeczku synka pisarza. Troskliwie pielęgnowała dziecko i z wielkim współczuciem odzywała się o wygnanym gospodarzu.

— Bardzo prosty i cichy, dobry pan! — mówiła czerwieniejąc; zamyślała się, a pewnego razu rozpłakała się nawet.

— To dobrze, żeś taka poczciwa dziewczyna — rzekłem. — Dobrze, że współczujesz człowiekowi. Ale po prawdzie trzeba żałować i pani. Ma jakiś nieszczęśliwy charakter.

— Ha, jużci, żałować trzeba każdego, ale ona jest okrutnie śmiała, a on strasznie cichy. Na wolności takoż nie zazna wiele dobrego.

Wkrótce zaś potem nastąpiła zmiana — przy wózeczku dziecięcym w Ogrodzie Taurydzkim zjawiła się sama matka, z parasolem i książką w rękach, a Praszy już nie było.

Co mianowicie zaszło u nich?

ROZDZIAŁ ÓSMY

Pamiętamy szary, zimnawy dzień. Matka siedzi i trzyma w ręku tomik wydania Tauchnitza. Ale czytanie snadź niezbyt ją zajmuje: upuszcza książkę, znów ją podnosi, kładzie na kolanach i chce rozcinać kartki szpilką od włosów, lecz kartki się drą i książka spada. Matka chce ją złapać i uderza się w twarz parasolem, który trzyma w ręce zamiast położyć obok siebie i obiema rękoma zrobić, co trzeba. Dziecku sprzykrzyło się patrzeć na tę niezręczność, zaczęło więc płakać. Wówczas dama porzuciła książkę, jęła poprawiać dziecku kołderkę, ale szło jej to jak z kamienia. Bardzo niezdarnie schyliła się nad wózeczkiem synka i zadrapała mu twarz szpilką; dzieciak uderzył w bek. Pogroziła mu palcem, następnie wychwyciła z wózka, przewróciła spuściwszy go głową w dół i rozgniewana na siebie, dała mu klapsa z prawej i lewej strony. Chłopczyk wyprężył się i zaniósł łkaniem. Dwie siedzące w pobliżu panie jak najdelikatniej zrobiły matce uwagę, że się dziecko zlękło i' może dostać konwulsji. Odparła, że to „nie ich rzecz", że „ona jest matką", po czym szybko wstając z miejsca potoczyła wózeczek w kierunku wyjścia z ogrodu, ale w oczach wszystkich zawadziła parasolem o koło i za jednym zamachem złamała rączkę parasola i wywróciła wózek. Wprawiło ją to w taką pasję, że porzuciła i wózek, i dziecko, jak długa padła plackiem

na murawę gazonu i zaszlochała histerycznie.

Patrząc na szalejącą matkę dzieciak umilkł.

Kilka pań podbiegło, żeby jej pomóc, przerażone jednak jej spazmami, wnet się cofnęły.

Nadszedł stróż ogrodowy i żołnierz, zaczęli ją podnosić, ale krzyknęła: „Peste!", uderzyła ich obu po rękach szczątkami parasola, potem wstała sama, posadziła dziecko i potoczyła przekrzywiony wózek, zgoła nie zwracając uwagi na dzieciaka, który jednak milczał teraz, jak gdyby zdał sobie sprawę, że to nie przelewki.

Zaszło zaś co następuje: Prasza dowiedziała się, że jej „cichy" i „prosty" pan zachorował, że leży bez opieki i bez pomocy, tak że nawet „wody nie ma mu kto podać". Dziewczyna znała trawiący żar gorączki i wiedziała, że w takich razach potrzebna jest człowiekowi pomoc. Bez długich tedy namysłów zdała dziecko pod opiekę matki i poszła usługiwać choremu. Jako dziewczyna z ludu, zaczęła od tego, iż go „oporządziła", tzn. natarła go wodą z octem, odświeżyła pościel, przyhołubiła pocieszającymi słowami i ugotowała bulion. Potem, kiedy mu się „odmieniło na lepsze", poczuł bliskość jej kobiecej obecności i odwdzięczył jej się swą męską atencją. To przecież takie naturalne... Może zresztą trzeba mu to zaliczyć na manco,

zwłaszcza jeżeli nie przypisywał temu poważniejszego znaczenia; lecz ona... ona mu się „oddała niepodzielnie" i nie zastanawiała się już nad niczym.

— Chciałam tylko — opowiadała — aby wiedział, że teraz nie jest sam jak palec i że ma sługę.

Takie serce i takie pojęcia!

Lecz na razie nie gardźcie tym służalczym sercem.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Ze swego nowego stosunku do „pana" Prasza nie robiła bynajmniej sekretu, ale się też nie popisywała tym, co jak na „kocmołucha" jest rzeczą rzadką. Wszystko w ich domu szło cicho i przyzwoicie, jak gdyby żaden związek nie istniał. Jednakże kółko przyjaciół dowiedziało się wkrótce, że się między nimi nawiązała miłość. Doszło to również do wiadomości jego żony, i właśnie dlatego tarzała się po trawie, właśnie dlatego wszystko leciało jej z rąk i łamało się. I jakkolwiek lekce go sobie ważyła, „osobliwie visavis d'une femme", nie przebaczyła zdrady ani mężowi, ani Praszy i pociągnęła ich oboje do sędziego pokoju, gdzie się odbyła jakaś scena z histerią, po czym wszystko się uspokoiło. Małżonka wzięła od oczynszowanego męża wszystko, co jeszcze zdołała, i znikła nam z oczu, Prasza zaś przed upływem roku powiła dziecko, które sama karmiła, nie

przestając rzecz prosta zmywać statków, prać, szyć i gotować. Opędzali wydatki nader skromnymi środkami i Prasza drżała o każdy grosz, żeby było z czego żyć i „posyłać pani". Nudzić się nie miała czasu, a jeśli zostawała sama i do późna w noc musiała czekać na powrót swego pana, robiło jej się „nijako", lecz i na to znalazła radę; z pliku fotografii pisarzy brała podobiznę Aleksandra Dumas i zaczynała oglądać jego straszliwie kędzierzawą chyrę: „wtenczas od razu robiło się jej śmiesznie" i przykre uczucie mijało.

Kiedy redakcję „Otieczestwiennych Zapisków" objął Niekrasow, pisarz pozostał bez pracy i trudno było związać koniec z końcem. Ale wkrótce potem doktor Chan zaprosił go do wydawnictwa „Wsiemirnyj Trud", gdzie pracy było dużo, więc interesy się poprawiły. Prasza wchodziła w każdy szczegół i zrozumiała wybornie, jakie człowiek ma potrzeby, gdy pracuje „na gwałt". Przysposobiła mu wszystko do pracy w ich szczupłym mieszkanku, składającym się zaledwie z dwóch malutkich izdebek w drewnianej oficynie.

Zrobiła wszystko, co było w jej mocy, on zaś był taki niezepsuty i tak mało wymagający, że nic ponadto nie pragnął.

— Czegóż mi jeszcze potrzeba? — mawiał, ogromnie rad ze swego losu. — Spokojnie mogę teraz pracować dniem i nocą: nikt mi nie przeszkadza, i wyłożę, co to jest estetyka!

Miał w projekcie „szereg artykułów", ale ich nie napisał. Zanim upłynęło pół roku, G. Danilewski odwiedził go i zastał „nieprzytomnego z przepracowania". Danilewski namówił go na krótki spacer, zawiózł kabrioletem na Wyspy, ugościł na świeżym powietrzu, wreszcie odwiózł do domu i oddał pod pieczę oczekującej go Praszy. Uderzyła Danielewskiego chudość i skrajne wyczerpanie pisarza oraz to, że zdawał się nie spostrzegać, co się wokół niego dzieje, mówić zaś potrafił wyłącznie o projektowanych artykułach. Powiedziano Praszy, by go koniecznie wyciągała na spacery, czym się mocno przejęła: prosiła go, żeby z nią poszedł „do ogrodu, obejrzeć zwierzaki", które rzekomo bardzo chciała zobaczyć, lecz nie usłuchał, a nawet się zgniewał. W zimie, kontynuując takiż „domosiedny" tryb życia, osłabł, począł kaszleć i rozchorował się, a w wielkim poście umarł. Praszę zdjęło niespodziane przerażenie: została sama, z dzieckiem i bez żadnych środków. „Ślubna wdowa" po nieboszczyku kojarzyła śmierć męża z okolicznością, że Danilewski potraktował go przedtem kolacją, i wypytywała natarczywie, w jakim stanie wrócił do domu: „sur les deux pattes ou sur toutes les quatre?"«; zarazem zgłosiła wszelkie legalne roszczenia i objęła w posiadanie wszystko, co tylko mogło przypaść jej i jej ślubnemu

dziecku. Natomiast „nieślubnej" Praszy i jej dziecku nie dostało się nic. Władze, zabezpieczywszy majątek nieboszczyka, czyli liche jego graty i bruliony nie dokończonych artykułów, opieczętowały lokal, w którym mieszkał literat, a Praszę, jako służącą, „wyeksmitowano" — i nikt się nią nie zainteresował. O nieboraczkę Praszę ani żywy duch się nie zatroszczył; lecz i w opuszczeniu nie straciła hartu, odprowadziła trumnę, a nad grobem stanęła z wyrazem opanowania na twarzy.

Tak jest, niechaj umarli grzebią umarłe swoje: matka, mająca dziecko, powinna żyć... i powinna żyć zacnie, uczciwie!

Zobaczymy, jak się z tego wywiąże.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Zaraz na drugi dzień po pogrzebie literata Prasza przyszła do mnie z dzieckiem na ręku i rzekła:

— Proszę się nie gniewać, żem przyszła z dzieckiem. Nie miałam go z kim zostawić. Niech mi pan poradzi: co mam począć?

Zawstydziła mnie: spostrzegłem, żeśmy po śmierci kolegi nie uczynili rzeczy najważniejszej — nie pomyśleliśmy o tej kobiecie i jej dziecku, ja zaś do przewinienia tego dodałem drugie, jeszcze gorsze, godne nawet ostrego potępienia: napomknąłem, że dziecko należy oddać. Prasza zaś, która stała przede mną, zbladła po tych słowach tak bardzo, żem po

prosił ją, by usiadła, a wtedy zaczęła natychmiast mówić:

— Oddać dziecko na zawsze... za nic!... Ani słowa, sama jestem winna — ale też sama mogę się o nie troszczyć. W tym domu, gdziem wczoraj wynajęła kąt i gdzieśmy nocowali, mieszkają kobiety, chodzą szyć worki. Ja także mogę szyć worki, ale jego nie mogę tam brać ze sobą.

Przytuliła dziecko do piersi i zalała się łzami.

Nie miałem podówczas żadnych oszczędności, którymi bym się mógł podzielić, całej parady pięć rubli — tyle tylko mogłem dać biednej Praszy. Prosiłem, żeby wzięła ten zasiłek i poczekała w swoim mieszkaniu parę dni, a ja tymczasem spróbuję, może uda mi się zorganizować dla niej i dziecka jakąś składkę. Wzięła pieniądze bez fochów i szepnęła;

— Dziękuję panu, proszę się postarać! — i wyszła.

Lecz starać się było wtedy niełatwo i niewiele dało się zrobić w naszej sytuacji. W owych czasach jeszcze nie było mowy o takich dobrych zarobkach literackich, jakimi się dziś przechwalają teraźniejsi młodzi pisarze, wśród których są już i kapitaliści, i nawet sybaryci. Myśmy wtedy pracowali bardzo dużo i sumiennie, lecz dostawaliśmy mało, a często w ogóle nic. Sami będąc gołyszami, często gęsto pisaliśmy „honorowo"

dla wydawców o wielce ograniczonych środkach, których popierać uważaliśmy jednak za swój obowiązek „przez sympatię dla dobrego kierunku". Niektórzy spośród tych szlachetnych przedsiębiorców zmiarkowali rychło, że z naiwnego nastroju szczerych pisarzy można ciągnąć zyski, i korzystali z tego (kto by chciał lepiej się z tym zapoznać, niechaj przeczyta korespondencję D. Pisariewa z G. Błagoswietłowem).

Gonczarow nazywał owe czasy „ordynarnym okresem w literaturze". Jakoż istotnie były one nieco ordynarne i bardzo niesprawiedliwe; ale podówczas spotykało się w środowisku literackim charaktery tak dalece monolityczne i ideowo traktujące powołanie pisarza, że dzisiaj trudno wprost uwierzyć, że to było naprawdę, a jeśli było, to czemu minęło tak szybko? A jednak było! Ludzie biedowali przy swych nędznych zarobkach, których na dobitkę często nie mogli wydusić z chudych kas redakcyjnych, i niejednokrotnie ludzie ci kłócili się ze sobą, a mimo to nie zgodziliby się zmienić obranego kierunku dla zysku. Zdradzić swój sztandar i przejść pod obcy uchodziło wtedy za rzecz wręcz haniebną, i to, co dziś jest na porządku dziennym, podówczas zdarzało się nader rzadko.

Szlachetna surowość jęła słabnąć, odkąd „sofiści XIX wieku" zagadali o tym, że wszystkiego na świecie można bronić bez

żenady, i sami poczęli dawać przykład nazbyt „szerokiego życia". Literaci nie chcieli pozostać w tyle i jęli się sprzeniewierzać niezawisłości literatury.

(W tymże czasie przestano dbać o zewnętrzne pozory, w domach literatów zaczęto stawiać zielone stoliki i grać w karty, czego się dawniej prawie wszyscy wstydzili.)

Ale wróćmy do osieroconej Praszy.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Z niezmiernym trudem uzbierałem dla tych sierot dwieście rubli. Po śmierci A. I. Palma uzbierałem i przekazałem funduszowi literackiemu przeszło dwa tysiące rubli, ale zrobić to było łatwiej, niż dawnymi czasy uzbierać dwie setki. Za to panie bezpłatnie udzieliły rady: niechaj matka odda dziecko stróżom pocztowym „na garnuszek", sama zaś niech idzie służyć za praczkę lub pokojówkę.

Panie przyrzekły również wstawić się za nią, a ponieważ miały ochotę zobaczyć Praszę, prosiły, by ją do nich przysłać na oględziny.

Wezwałem Praszę i oświadczyłem, że dla jej dziecka mam w ręku dwieście rubli i że powinna teraz oddać dziecko na pocztę, a sama pójść na służbę, o którą się jej wystarają panie. Oświadczyłem jej to z aplombem, zdawało mi się bowiem, żeśmy z paniami świetnie obmyślili jej przyszłość. Prasza wysłuchała mnie z uwagą i nie oponując udała się niezwłocznie na pocztę. Miałem jednak wra

żenie, że „marszczyła czoło" i była z czegoś nierada, kiedym jej wyłuszczał swoje koncepcje.

Wieczorem tegoż dnia wróciła i oznajmiła spokojnie, że na poczcie rzeczywiście przyjmują dzieci za pięć rubli miesięcznie i że może wśród osób, które je przyjmują, są bardzo dobrzy ludzie.

— Kogóż więc wybrałaś?

— Na razie nikogo... jest tam dwoje... — odrzekła patrząc w podłogę i kreśląc coś na niej koniuszkiem parasola; wtem rozpłakała się.

Jąłem strofować ją, że sama sobie odbiera otuchę.

— Otóż to — powiedziała. — Ale że to dla mnie pierwszyzna, więc... Głupia jestem, kocmołuch... — i spróbowała się uśmiechnąć, lecz zamiast tego rozpłakała się jeszcze rzewniej.

— No, a teraz dosyć!... Już nie będę!

— To ślicznie.

— Tak, nie będę!

— Masz tu dziesięć rubli na pierwsze dwa miesiące, resztę twoich pieniędzy złożę w kasie oszczędności, będziesz stamtąd brała i płaciła za dziecko.

Wzięła owe dziesięć rubli i zawiązała je w rożku chustki, mnie zaś odparła:

— Bardzo państwu dziękuję, że się państwo tak zajęli nami, ale swoją drogą, proszę pana, nic wielce dobrego być z tego nie może.

Wydało mi się, że jej głos i ton uległy zmianie, a nawet sam sposób mówienia jest obecnie inny: dziewczynka Prasza znikła, na jej zaś miejsce zjawiła się młoda matka, która się znalazła w nader trudnych warunkach, i z całym natężeniem szuka wyjścia.

— Niech się pan nie gniewa za to, co powiem — rzekła — jestem przecież bez nijakiej edukacji, ale swoje pomyślenie mam. Powiem panu tyle: dwa dni temu myślałam, żem przepadła z dzieciakiem na szczęt, i brała mnie wielka ochota od razu skoczyć z nim do rzeki, a teraz, kiedy pomogli nam dobrzy ludzie, jużem odżyła niczym ta osa i zaczynam myśleć jak niewdzięcznica... Juścić, panie są bardzo dobre, a przecież i one nie wszystko miarkują.

— Wytłumacz mi, proszę, o co ci chodzi, Praszo?

— Ano, będę za dzieciaka płaciła pięć rubli miesięcznie. Za rok będzie to, powiedzmy, sześćdziesiąt rubli?

— Tak jest, sześćdziesiąt rubli.

— Za dwa lata sto dwadzieścia rubli, za cztery — dwieście czterdzieści, i to już koniec... A on będzie wtenczas miał dopiero piąty rok...

— Owszem, rachujesz dobrze.

— I wtenczas mogę go zabrać do siebie?

— Tak, możesz go zabrać.

— Ale któż mnie wtedy z nim weźmie? Pytanie to wydało mi się niepoważne i za

pragnąłem jej dowieść, że się rozumiem na rzeczy: powiedziałem, że z niemowlęciem trudno by jej było o służbę, natomiast z czteroletnim dzieckiem kłopotu nie będzie: z takimi dziećmi ludzie biorą na służbę.

— Tak, biorą — potwierdziła Prasza — ani słowa, biorą, tylko że za całkiem marny grosz. No i wyjdzie na to, że za pięć lat zostanę już bez grosza, a z dzieckiem nikt mnie nie przyjmie na dobrze płatną służbę. I nie wykieruję go na ludzi.

— Jakże tedy należy postąpić, twoim zdaniem, Praszo?

— Mam nie całkiem głupią myśl. Racja, jeszczem młoda, a już zrobiłam taki szkodny postępek... Ale jeszcze wprzódy, nim przyjechałam do miasta, pływałam z wujkiem po Wołdze... Wujek trzymali bufet na statku, a ja im prałam serwetki... I bardzo dobrze umiem to robić i rzetelnie panu powiadam, żem praczka co się zowie. Nie każda potrafi odprać czerwone wino albo jaki paskudny sos, a ja potrafię, i gdyby mi pan powierzył te pieniądze, co państwo zebrali, to bym pokazała, co umiem!

— Cóż byś zrobiła?

— Ano mam tu innego jeszcze wujka, służy w traktierni za drugiego kucharza, a jest tam u nich okrutnie dużo serwetek. Jużem u niego była i pogadałam z nim, a on się rozmówił z bufetowym i powiada: „Owszem, postaraj się, a będziem ci dawać do prania".

— O co mianowicie trzeba się postarać?

— Trzeba mieć mieszkaneczko i statki... Wstąpiłam już i obejrzałam: jest mieszkanie w suterenach i z dużym pomieszczeniem. Akuracik na pralnię, a w drugim, małym, można mieszkać z dziewczyną i dzieckiem. Wzięłabym dwie dziewuszki, sama stanęłabym trzecia i wszyscy byśmy się przeżywili, i wykierowałabym dziecko na człowieka.

— Uważaj, Praszo, żebyś nie zrobiła pomyłki!

— Nie, proszę pana. Na czym się nie znam, o tym nie mówię, ale to jest rzecz pewna, no i (przecież umiem sekret, jak odepierać czerwone wino bez florku... I dzieciaka swego nikomu bym wtedy nie oddała, niańczyłabym go sama i wyprowadziła na człowieka. Więc czemuż tak nie zrobić?... Ale zresztą, ja sobie tylko tak mówię, a zrobię, jak pan każe.

Wydała mi się taką szczerą i uczciwą, taką do rzeczy, poważną i godną zaufania, żem uczynił zadość jej woli, to znaczy wręczyłem jej wszystkie pieniądze i powiedziałem żartobliwie:

— Naści, Praszo, i rób wedle swego pomyślenia!

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Po miesiącu Prasza przyszła zaprosić mnie do siebie na „nowosiedliny". Poszedłem z kolegąliteratem, dzisiaj już nieżyjącym (z całej naszej ówczesnej paczki pozostało dziś przy

życiu tylko trzech: Timiriaziew, W. Krestowski i ja). Prasza urządziła się dobrze: miała jeden istotnie bardzo duży pokój, z kamienną posadzką, a za nim mały, w którym stało jej łóżko i drewniana kołyska pisarzowego syna.

W pierwszym pokoju była pralnia z nowym inwentarzem, nabytym i ustawionym z niezaprzeczalną znajomością rzeczy.

Tu, rzecz prosta, było wilgotno, zalatywało mokrą jedliną i mydłem. Pralnia jak to pralnia; natomiast w mieszkalnej izdebce było i sucho, i przytulnie. Piliśmy herbatę wraz z trzema najemnicami i wujaszkiem Praszy, drugim pałkinowskim kucharzem, który przyprowadził z sobą kolegę, drugiego kucharza z traktierni Bałabinskięgo, pamiętnej tym, że w owym czasie był tam osobny „stolik literacki", przy którym codziennie pili herbatę N, I. Kostomarow, księgarz Kożanczykow oraz inni solidni i stateczni ludzie pióra, przy których my, ówczesna młodzież, zachowywaliśmy się skromnie i z uszanowaniem.

Kucharze przyszli do Praszy wcześniej niż my, wypili wszystko, czym ich potraktowała rządna gosposia, nadymili podłymi papierosiskami i poszli sobie. Prasza była z nich mocno niezadowolona, ponieważ kucharz Bałabinskięgo dowiedziawszy się, że Prasza ma teraz własne gospodarstwo, uznał to za godne uwagi i przyszedł z wujaszkiem nie bez kozery: zamierzał obejrzeć Praszę, następnie

rozpocząć konkury i ożenić się. Uraziło to Praszę, z miejsca odpaliła kawalera i bardzo była rada, gdy kucharze wyszli zostawiając nas w towarzystwie samych tylko kocmołuchów. A jeden z tych kocmołuchów był istotą arcyciekawą w swoim rodzaju. Była to kobieta w wieku jakich trzydziestu dwóch lat, której, jak to mówią, „los niczego nie poskąpił": ani wzrostu, ani postawy, ani urody, ani też dobroduszności, która jedynie mogła tłumaczyć półnędzarską sytuację tej niewiasty, obdarzonej wielką i rzucającą się w oczy urodą. Stosownie do wspaniałej powierzchowności miała także wspaniałe imię: Zenaida Pawłowna, oraz nazwisko: Potiomkina. Natomiast nie odznaczała się znakomitością pochodzenia: Zenaida Pawłowna była mieszczanką ze słobody podmiejskiej tegoż miasta, skąd wiodła swój ród Prasza, a której Zenaida Pawłowna była ciotką, starszą od niej o jakie lat dwanaście, tak że w czasie gdy Prasza ukończyła dwadzieścia lat, Zenaida Pawłowna miała już ponad trzydziestkę. „Naturą" różniły się bardzo: Prasza była okrąglutka, baryłeczkowata i fertyczna, Zenaida Pawłowna zaś — powolna, majestatyczna i postawna; figurę miała nadzwyczaj kształtną i okazałą, a piękność jej twarzy, subtelna i uderzająca, lecz przedziwnie skromna, nieco przypominała urodę Poppei Sabiny. Z rozumu i właściwości duchowych te dwie kobiety również wcale nie były do siebie po

dobne. Prasza miała umysł niedojrzały jeszcze, lecz zauważała wszystko i nad wszystkim się zastanawiała, gdy tymczasem Zenaida Pawłowna nie myślała o niczym. Na jej ładnej twarzy zawsze się malowała jak najzupełniejsza i jak najbardziej niewinna dziecięca prostoduszność, granicząca aż z ubóstwem intelektualnym. Przy tym Prasza była skromnisią, a Zenaida Pawłowna — trajkotką, która wiecznie, niepohamowanie chciała mówić możliwie jak najwięcej i którą milczenie nudziło. Gadulstwo jej było tak wielkie, że nie poprzestawała na prawdziwym imieniu danej osoby, ale do wszystkich dokomponowywała od siebie po parę imion. Więc na przykład wołała: „Prasza, PachitaPaszencja! Paszeńko, moje serdeńko!" Innym razem wprowadzała dodatkowe wariacje i mówiła: „Praskowio Pachitosowno! Praszusiu, bielutka trusiu, podpalana kitusiu! Oprzyj się

o mnie łapeczką, nakryjmy się chusteczką, usiądźmy przy sobie, ugwarzmy się obie!"

i wszystkie jej słowa, i cały jej sposób bycia, i cała otaczająca ją atmosfera — tchnęły czymś łagodnym i nieszczęśliwym, poczciwym i zdrożnym.

W niniejszym opowiadaniu Zenaida Pawłowna musi mieć swoje miejsce, z własną przedwstępną historią, która ciekawa jest i sama przez się, i przez wpływ, jaki mogła wywrzeć na Praszę.

Obok jednego kocmołucha niech się nam

ukaże drugi, innego gatunku i innego pokroju: krótkie dzieje Zenaidy Pawłowny stanowią swego rodzaju obrazek obyczajowy.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Powiedziałem wyżej, iż Zenaida Pawłowna była rodem ze słobody podmiejskiej. Matka jej, żołnierka, trudniła się robieniem klockowych koronek, ojcem zaś przytrafiło się być wąsatemu Polakowi, oficerowi stacjonowanego w mieście pułku huzarów. Z tego przygodnego związku urodziła się nadobna a nieszczęśliwa Zinka, którą w piętnastej wiośnie życia, w roku straszliwego głodu, ciężka bieda domowa, a może i podłość matki skłoniły do sprzedania kupcowimłynarzowi. Kupiec, po wypłaceniu pieniędzy za dziewczynkę, wziął od niej, co chciał, a „resztę" porzucił. Tą zaś resztą była cała jej dusza i całe ciało, wystawione teraz na ludzkie pośmiewisko.

Tak oto Zinka zaczęła cierpieć, chowała się przed wszystkimi i przykrywała chustką warkocz, w obawie, by wysoce moralni sąsiedzi nocą nie wysmarowali dziegciem wrót jej matki. Prawie nikt jej nie widywał, ale jeżeli kto zobaczył, to spostrzegał, że jest „okrutnie ładna", i uważał, że ma prawo kusić ją do grzechu. Jakoż istotnie, mimo całą swą niedolę, była coraz piękniejsza i wreszcie wpadła w oko niemłodemu szewcowi, który tak się w niej zadurzył, że spytał wręcz:

— Pójdziesz za mnie czy nie pójdziesz, gdybym się o ciebie starał?

Dziewczyna odrzekła:

— Mam grzech na sumieniu.

— Wiem, ale mówi się trudno; muszę przebaczyć. Jeżeli się zgadzasz, pójdę w swaty.

Odparła:

— Zgoda.

Było jej wszystko jedno, byleby raz przestać wywijać warkoczem; ale szewc był nie w ciemię bity, lubił niewieścią urodę, no i umiał zabrać się do rzeczy; poszedł do kupca i rzekł:

— Wasza sławetność! Tak a tak, stał się grzech, któren, ma się wiedzieć, waszej czci nie uchybia, albowiem dziewczyna jest biednego stanu; ale teraz chcę się z nią ożenić z litości, żeby okryć jej grzech, jako że ludzie palcami ją wytykają; otóż przysłała mnie do was z prośbą o wasze błogosławieństwo. Baczcie nie odmówić, wasza sławetność!

Kupiec był w dobrym humorze i powiedział, że „nijako by mu było" błogosławić Zenaidę świętym obrazem, więc po prostu daje jej we wianie sto rubli.

Szewc pokłonił mu się w pas, biorąc pieniądze ucałował go w rękę, a potem ożenił się z Zenaidą, oczywiście ani słówkiem nie mówiąc o posagu, który kupiec jej ofiarował. W małżeństwie z szewcem spędziła Zenaida

trzy lata. Urodziła troje dzieci, najpierw córkę, potem dwóch synków. Mąż jej był człowiekiem skrzętnym i majstrem na schwał, nie wykłuwał jej oczu przeszłością, ale był do tego stopnia zazdrosny, że nawet nie pozwalał jej rozmawiać z żadnym mężczyzną. Według słów Zenaidy Pawłowny robił jej sceny zazdrości nawet o „drewnianą nogę", którą to nogą wielokrotnie ją bijał. Pewnego razu dał jej taką nauczkę, iż omal nie wyzionęła ducha, i to jedynie za to, że na Wielkanoc uściskała rodzonego wuja.

— Ale swoim porządkiem — mawiała Zenaida Pawłowna — nie po próżnicy mnie bił, bom go nienawidziła gorzej morowego powietrza.

Kiedy ten kłótnikmąż zachorował i przyszło mu umierać, popadł w taką rozpacz, że się Zenaida Pawłowna roztkliwiła nad nim, i skoro jął prosić, by „zdjęła ze ściany obraz Orędowniczki Kurskiej i przysięgła, że po nim za nikogo nie wyjdzie za mąż", zdjęła Orędowniczkę i przysięgła.

Szewc umarł, a jego biedna piękna wdowa, wierna swej obietnicy, święcie dochowała ślubów, i aczkolwiek ubiegało się o nią kilku mężczyzn, za nikogo za mąż nie wyszła; ponieważ zaś nieboszczyk nic jej nie zostawił dla dzieci, więc na to, by je wyhodować, „trzy razy służyła za mamkę".

Każdy z tych trzech epizodów był nieuchronny.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Rozpoczęły się te przygody już nad grobem szewca. Zanim jeszcze zdążono zasypać trumnę, nawinął się Francuzmalarz, który widział, jak młoda wdowa stoi i płacze, w rozterce trzymając jedno dziecko przy piersi, a dwoje tuląc do siebie. Francuz miał żywą wyobraźnię i dobre serce: dał kobiecie dziesięć rubli i kazał przyjść do siebie wraz z dziatwą, przy czym niechaj mają na sobie tę samą odzież co teraz. Tak też poszli, a zresztą i tak nie mieli się w co przebrać. Tak też „wymalował" ich Francuz na obrazie, całkiem jak żywych, i kazał przyjść znowu, i znowu, i za każdym razem dawał kobiecie po trzy ruble. Mocno podreperowało to Zenaidę Pawłownę, bała się tylko, iż dochód ustanie, kiedy „malunek" dobiegnie kresu. Jednakże obawy te były płonne: „malunek" się skończył, a pomyślna komitywa trwała nadal, tylko że uległa zmianie. Z chwilą, gdy Francuz ukończył jeden obraz, wnet „odprawił dzieci", a do matki rzekł: „Teraz, chére amie, będziemy robić drugą figurę". I kazał jej przychodzić samej i przebierać się u niego w nader bogaty strój chłopski, po czym musiała brać w ręce snop zboża, pęk bławatków i sierp, i tak stać, podczas gdy on tworzył jeszcze jeden obraz, który później wisiał na jednej z paryskich wystaw malarskich, z napisem:

„żęła dziewczyna pokrzywy". Lecz i potem Francuz opiekował się wdową nadal, dostarczał jej i dzieciom wszystkiego, co trzeba, ale za to była w ciąży... i to Bóg raczy wiedzieć po co i na co. Na szczęście, Bóg dał, że się to świetnie ułożyło: u malarza często widywał ją pewien generał, wielki miłośnik wszystkiego, co piękne, i dawno już zaczął do niej robić oko, ale wtedy Francuz powstrzymał go mówiąc:

— Chacun a son tour, mon général! Chacun a son tour!

I gdy nadszedł jego „tour", generał powiedział Zenaidzie Pawłownie, by nie traciła otuchy, gdyż jego żona jest również w poważnym stanie, i jeśli Zenaida zechce, oni ją chętnie wezmą za mamkę, nadto generał przyrzekł umieścić w przytułku jej dzieci, których teraz było już czworo.

Zenaida Pawłowna poszła za mamkę do domu generała, a Francuz odzyskał wolność.

— En attendant vive l'amour et vive la bagatelle!

Pod względem dobroci i ludzkości generał nie ustępował Francuzowi, ponadto zaś był człowiekiem wpływowym i ulokował całą czwórkę Zenaidy Pawłowny, a za to jego dziecko miało doskonały pokarm. Ale zanim jeszcze

odstawiono je od piersi, generałowa wyjechała do Nicei do chorego ojca i generał sam pilnował porządku w pokoju dziecinnym, w rezultacie czego biedna Zenaida Pawłowna znów ucierpiała, ulegając okropnemu swemu losowi, który nie chciał zezwolić, by cokolwiek uszło jej płazem. Zresztą generał także jej „nie opuścił" i w odpowiednim czasie Zenaida Pawłowna poszła za mamkę w trzecie miejsce, gdzie znowu, na jej nieszczęście, w soboty przyjeżdżał na urlop kadecik. Wówczas Zenaida Pawłowna rozgniewała się na siebie i już po raz czwarty za mamkę nie poszła, zmiarkowała bowiem, że „w domach familijnych żyć niesposób". Akurat w tym czasie jej siostrzenica Prasza osierociała i zaczęła urządzać własną pralnię. Zenaida Pawłowna udała się do niej i zaproponowała spółkę.

— No bo się ze mną dzieją takie rzeczy, że coś okropnego!

Prasza odrzekła:

— Doskonale!

I oto zobaczyliśmy je teraz razem: pulchniutka, pracowita Prasza była gospodynią, a niemrawa i majestatyczna Zenaida Pawłowna jej prawą ręką.

Że te kobiety potrafią zarządzać „przedsiębiorstwem pralnianym", o tym można było nie wątpić, ale czy potrafią sobą zarządzać — to jużna dwoje babka wróżyła. Jednakże upłynął rok, a obie prowadziły się dobrze. Z rząd

ka spotykałem Praszę na ulicy, częściej widywałem przez okno, jak prasowała z czołem mokrym od potu i wpierała się w deskę do prasowania nie tylko obu rękami, ale czasem pomagała sobie nawet kolanem. Była zawsze raźna, rzeczowa i zaaferowana.

Zenaida Pawłowna pracowała z umiarem: nie lubiła gorącego żelazka, wolała „pryskać i składać".

W pierwszym roku wspólnego ich gospodarstwa wstąpiłem kiedyś do nich, by zobaczyć pisarzowego dziedzica, i zastałem go w wybornym zdrowiu: pełzał po podłodze jako prawdziwy sankiulota, z zatkniętym za pas podołkiem koszuli, i wymachiwał drewnianą łyżką, a nie opodal taczał się garnek z jagłami. Nie wiadomo, czy każdy miał takie szczęśliwe dzieciństwo!

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Upłynęły dwa, może trzy lata. „Interes" Praszy znacznie się rozwinął i żyło się im wszystkim dobrze: prały i serwety, i wszelką inną bieliznę dla kilku już hoteli i wszystkim umiały dogodzić. Najbardziej zasłynęły ze świetnego sposobu wywabiania plam „bez florku". Prasza nikomu nie zdradzała swego sekretu na plamy z czerwonego wina. Sekret był widocznie bardzo ważny, jakkolwiek twierdziła, że opiera się „na kompletnych bagatelach".

Czy to dobrze, czy źle być taką tajemniczą — o tym nie myślała, zresztą jej samej

„odkryto ten sposób pod warunkiem, że nie powie innym". Trzeba dochować tajemnicy, w przeciwnym razie sposób w ogóle przestanie działać.

Nauczyła ją tego znakomitego sposobu pewna biedna paniusia na statku: była to uboga Polka, jechała do męża na Sybir, a mąż jej, zanim został zesłany, dopuścił się osobliwego wykroczenia: przyszli do niego powstańcy i mówią:

— Bracie, jesteśmy głodni, daj nam jeść, bo cię powiesimy.

Nic im nie dał, sami wzięli, najedli się i poszli. Wtedy przyszli nasi i pytają:

— Jedli u ciebie? On im na to:

— Owszem, wzięli wszystko i zjedli!

Nasi pobili go i osądzili, zesłali na Sybir. Tam również jest mu dobrze.

Polka i jej dzieci ziębły na pokładzie parostatku.

Praszy zrobiło jej się żal, przyniosła kobiecie wrzątku, wysuszyła im obuwie i przyodziewek, uprała bieliznę dzieci, a Polka w zamian za to powiedziała jej sekret. I teraz się przydał.

Trapiło Praszę jedno: że jest niepiśmienna; winiła o to swych rodziców:

— Urodzą dzieciska i puszczają w świat bez nijakiej nauki: mam teraz huk rachunków, a pisać nie ma kto.

Zjawił się jakiś pisarz, człowiek w średnim

wieku, imieniem Apriel Iwanycz. Był Polakiem, ale miał posadę rachmistrza w rosyjskim artelu, gdzie jego imię „Aureli" przekręcono z rosyjska na „Apriel". Był trzeźwy, rozważny i nadzwyczaj kurtuazyjny. Zachowywał się z wielką godnością: nigdy się nie poniżał i nie poufalił. Prasza uprosiła go, aby przychodził do niej i pisał jej „rachonki"; on, wzruszony jej skromnością, nie chciał nic od niej brać za swe usługi, lecz Prasza tego nie przyjęła. Wiedziała, że mężczyźni nic nie robią dla kobiet za darmo, czego przykładem była dla niej Zenaida Pawłowna, którą teraz frasowały dzieci, kolejno wychodzące z przytułków. Po Francuzie i generale nie było ani śladu.

W rok później jej starszą, szesnastoletnią córeczkę wydano już za mąż za młodego rzemieślnika, którego wyswatał im Apriel Iwanowicz. Co za przemiły człowiek! Zenaida Pawłowna była mu wielce wdzięczna i nazywała go Apriel Martycz, córce zaś dała z błogosławieństwem wszystkie swoje święte obrazy, zostawiając sobie jedynie Orędowniczkę Kurską. Oprócz tego, udzieliła córce kilku zbawiennych rad; przede wszystkim kazała jej pierwszej wstąpić na kobierzec i tupnąć nogą, gdy będą odczytywali „wersety Pawła". Pannę młodą ubierała do ślubu Prasza, która także chwaliła Apriela Iwanycza za jego „grzeczność", a osobliwie za to, że się „zatroszczył o sierotę". Podobał się też innym kobietom,

z którymi uprzejmie rozmawiał i którym w chwilach wolnych czytywał „Telemaka".

Prasza sądziła, że się on „do nich przynęci", a mianowicie do Zenaidy Pawłowny, która się wszystkim podoba. Co prawda, pracownica z niej nie zanadto, ale za to jakaż ładna! Niechaj się żeni: Prasza im pomoże, będą mieszkali razem. Lecz raptem wszystko to wzięło inny obrót; Prasza przyszła do mnie skonfundowana niezmiernie i zagadała histerycznym tonem:

— Nie wiem, dalibóg... taka dziwota... Apriel Iwanycz oświadczył mi się.

Co rzekłszy usiadła i rozpłakała się.

— No i jakże będzie? Przyjęłaś czy nie?

— Ależ ja nie wiem.

— A zatem przyjęłaś.

— Nie, nie wiem, ale po pierwsze, on taki grzeczny i zadbał o sierotę, wydał ją za mąż, a po drugie, lubi mego chłopaczka i czyta mu „Pelenaka" i ma moc innych książek, i jest taki nieszczęśliwy, no bo nie ma przecież ani jednej bliskiej duszy. To szczera prawda. Długom nie wierzyła, a i inne mówiły mi: „On cl bakę świeci, bo masz własne gospodarstwo, a wszyscy Polacy są pochlebcy"; ależ to przecie zawracanie głowy i ja nigdy nie dam temu wiary, boć w każdym narodzie są rozmaite ludzie; ale kiedy na wiosnę mój chłopaczek zachorował śmiertelnie, Apriel Iwanycz czuwał przy nim calutkie noce, i te

raz dziecko kocha go, nie przymierzając, więcej jak mnie.

— I to właśnie usposobiło cię do niego życzliwie?

Prasza chciała powiedzieć coś krótko i otwarcie, lecz zamiast tego jęła znowu mrugać załzawionymi oczami i rzekła histerycznie:

— Ja tego nie rozumiem... nie wiem, co mianowicie! Tylko że on jeden zrozumiał, że to dziecko takiego ojca, że trzeba mu przetłumaczyć wszystkie nauki. No więc ja go za to... szanuję tak że nie wiem!

Chciała coś jeszcze wyklarować, ale znów rozpłakała się.

— No to doskonale — powiadam. — Wyjdź za niego, Praszeńko.

— Tak mi pan radzi?

— Chyba! Czemuż by nie?

Chwilę milczała ze spuszczonymi oczami, potem zapłoniła się i szepnęła:

— Dlaczegóż więc... jest mi jakby wstyd?

— Alboż przyrzekłaś nie wychodzić za mąż? Zaprzeczyła ruchem głowy i odparła:

— Nieboszczyk nigdy o tym nie mówił. Urwała, westchnęła i dorzuciła:

— To przecie tylko ja... ubóstwiałam go wtedy i miałam za szczęście, a on tylko tak sobie...

— I nie przysięgałaś na Orędowniczkę Kurską?

— Nie — rzekła z cichym uśmiechem, potem znów westchnęła i dodała przez łzy: —

Nie zataiłam nic, powiedziałam: „Aprielu Iwanyczu! Ani słowa, jestem panu za wszystko wdzięczna i mogę za pana pójść; tylko że ten człowiek, z którym miałam to dziecko, to ja go po dziś dzień noszę w sercu, i po nim do nikogo nie mam nijakiego przywiązania". A on mi na to: „Znaczy się, że jeżeli będę postępował poczciwie i umrę, to pani i mnie także będzie dobrze wspominała?" Tu wzięło mnie wzruszenie i powiadam: „Czemuż to pan tak smutnie mówi? I swata się pan, i sam siebie chowa?" A on mi na to: „O śmierci nigdy nie należy się zapominać". A ja mu na to: „O, co to, to za pozwoleniem... Wcale tak być nie powinno... Niech no pan lepiej uklęknie, pomódlmy się, pan wedle swojej wiary, a ja wedle swojej: co Bóg nam da, niech tak się stanie".

I gdy się pomodlili, Bóg dał im to, że zostali mężem i żoną.

ROZDZIAŁ SZESNASTY

Apriel Iwanycz okazał się najzacniejszym człowiekiem: czule kochał skromniutką Praszę i otaczał najtroskliwszą opieką „pisarzowego syna". Zapoczątkował w domu wieczorne lektury przy herbacie i wszystkim tu czytał „Telemaka", tłumacząc na jego przykładzie, iż ludzie żyją nie tak bynajmniej, jakby żyć powinni. Do tegoż celu służyli mu Paweł i Wirginia, dla siebie zaś osobiście czytał rzeczy jeszcze trudniejsze, jak: „Obrona Sokra

tesa" i „Pochwała Marka Aureliusza". Poza tym w życiu powszednim traktował wszystkich łagodnie, z prostotą i dobrotliwością.

Prasza miała z nim jeszcze dwoje dzieci: chłopczyka Abramka i dziewczynkę Pelagusię. Natomiast zaczęła się wyłamywać z jej domowego prestiżu Zenaida Pawłowna, którą ponownie coś „nachodziło", a powodem były dzieci i „jaśminy". Wspomnieliśmy wyżej, iż dzieci zdumiewały Zenaidę Pawłownę tym, że jęły kolejno dorastać, czego ich matka zgoła nie oczekiwała, toteż niespodzianka ta zupełnie zbiła ją z tropu. Robiła wszystko, co mogła: płakała i modliła się na klęczkach, lecz mimo to dzieci pozostawały „bez przydziału"; a na zapłakanych oczach Zenaidy — które, biorąc na rozum, powinny się były zapaść i zblaknąć — wyskakiwały okropne jęczmienie, czyli, jak je nazywała, „jaśminy". By się za jednym zamachem pozbyć jaśminów i dzieci, Zenaida Pawłowna gotowa była wypić najzłośliwszą bodaj truciznę i nawet pewnego razu wypiła flaszkę amoniaku, wywołując w domostwie skweres nie lada.

Do pralni przybiegli lokatorzy, w których liczbie był długaśny Niemiec „Apleton" trudniący się naprawą wyplatanych mebli, oraz uczeń gimnazjalny, który się pod oknem zabawiał laubzegą i z tej racji został przezwany „Propileusz". Obaj brali udział w ratowaniu i biegali do apteki, potem wciąż kręcili się po domu, aż w końcu pobili się na schodach.

Nazajutrz sucha i żylasta połowica „Apletona" czelnie zajrzała do okien pralni i rzekła: „Zdziry!". Babcia zaś „Propileusza", spotkawszy Praszę, oświadczyła jej, że „swojego" będzie zamykała na klucz, „a pani niechaj okiełzna swoją".

Apriel Iwanycz nie wtrącał się, ale po nocach zaczęły go niepokoić jakieś hałasy przy drzwiach, i pewnego razu zastał tam Zenaidę Pawłownę, która mu powiedziała bez osłonek, lecz dziwnie:

— Co tam, Aprielu Martyczu? Jakoś mi bardzo się ckni, kochany!

I uścisnęła mu rękę tak, jak gdyby chciała pociągnąć go gdzieś za sobą.

Prasza nie dowiedziała się o tym, a Zenaida Pawłowna z rzadka tylko strzygła okiem na drzwi i mówiła, że czemuś wszystko „cuchnie jej kotem".

Prasza patrzyła na nią i odpowiadała:

— Uważaj, to u ciebie chorobliwe.

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

Rozpoczęły się ogromnie niespokojne noce, kiedy koty ani same nie mogły zaznać spokoju, ani ludziom nie pozwalały spać: miauczały, skrobały, skakały, spadały z wysokości w dół, znów drapały się do góry, a dopadłszy jeden drugiego walczyły tak, że leciały kłaki; po czym znów upadki i znów bieganina. Ten rwetes tak się dawał we znaki lokatorom zajmującym mieszkania o jednym wspólnym

wyjściu, że się wśród nocy otwierały to te, to owe drzwi i ktoś albo wabił swego kota, albo czyjaś oburzona ręka ciskała pierwszym lepszym przedmiotem, aby spłoszyć i rozpędzić tych nocnych marków. Tak się właśnie miały rzeczy w dniu, gdy Apriel Iwanycz po powrocie z łaźni położył się wcześnie i chciał zasnąć jak najmocniej, a tymczasem wcale nie mógł usnąć z powodu rumoru za drzwiami. Wstał i w świetle lampki oliwnej zobaczył, że jest druga w nocy, ale na schodach za drzwiami w krótkich odstępach dawał się słyszeć hałas.

„Co za bezczelne łotry!" — pomyślał, wsunął nogi w pantofle, schwycił koszyczek z resztą drobnych węgli i podkradł się do drzwi zamierzając otworzyć je szybko i rzucić koszyczkiem w koty, skoro tylko poruszą się gdzieś blisko.

Jakoż nie musiał długo czekać, bo natychmiast wszczął się rumor, ze schodów spadło coś na dół i zakotłowało się przy drzwiach. Apriel Iwanycz, bez chwili zwłoki, pośpiesznie pchnął drzwi, okazało się jednak, że są ledwie przymknięte, toteż, nie dostosowawszy sił do oporu, sam wypadł na zewnątrz i znalazł się ze swym koszyczkiem na brudnej podłodze, wespół z „Propileuszem" i „Apletonem", którzy wijąc się targali się za czuby, gdy tymczasem czyjaś wolna noga nastąpiła na Apriela i przez otwarte drzwi śmignęła kobieca postać.

Apriel Iwanycz domyślił się, że to Zenaida, i wrócił do domu mocno skonfundowany, zabrudzony węglem i z porządnie potłuczonym kolanem.

Pokiwał głową, westchnął, wytarł się i położył, nic nie mówiąc żonie ani w pierwszej chwili, ani potem, gdy po upływie pół godziny Prasza wstała z łóżka, włożyła spódnicę i bluzkę i legła na krótkiej leżance. Kiedy minęło jeszcze trochę czasu, cichutko wstała i bezszelestnie podeszła do tychże drzwi, od których odszedł był jej mąż. Ale Prasza była ostrożniejsza niż Apriel Iwanycz: namacała haczyk, stwierdziła, że jest zdjęty, wówczas cicho rozchyliła drzwi, od razu schwyciła rękę Zenaidy Pawłowny i pociągnęła ją ku sobie, lecz ta zrobiła ruch, by się wyswobodzić, na ten odgłos niezwłocznie zleciały z górnego podestu dwie postacie i z miejsca wczepiły się w siebie. Byli to znowu Apleton i Propileusz.

Prasza poznała ich nieomylnie, jeszcze więc energiczniej przytrzymała Zenaidę, wciągnęła ją z powrotem, a drzwi zamknęła na haczyk.

Teraz Zenaida szła bez sprzeciwu, a przyszedłszy do swej stancyjki usiadła cicho na łóżku i zakryła twarz rękami.

Prasza chciała natychmiast wyjść, lecz Zenaida Pawłowna zatrzymała ją sama.

— Czemu wychodzisz? — rzekła. — Lepiej zwymyślaj mnie od razu, i już!

— Dlaczego wychodzisz z mieszkania tak,

że wcale nie słychać?... W ten sposób mogą nas przecież okraść.

— Więc co mam robić?

Tu Zenaida wetknęła twarz w poduszkę i rozpłakała się.

— Czego płaczesz?

— Bo mi przed tobą wstyd.

— Hm, nie jestem twoją matką, ani siostrą, tylko siostrzenicą...

— To wszystko jedno... Po coś wyszła za mąż? Pókiś nie wychodziła, ja także żyłam jak się należy, a teraz... wszystko się rozlazło.

— Alboż przeszkodziłam ci żyć?

— Wzięły mnie nudy.

— Dlaczego?

— Nie wiem: jak na was spojrzę — ckno mi; jak się położę — nie mogę spać.

— Czemuż to?

— Sama nie wiem. Najpierw zapadam w drzemkę, i spać mi się chce, a potem ni z tego, ni z owego... niczym ten kot...

— Powinnaś modlić się co wieczór.

— Ba!... Jeszcze jak się modlę! I na spowiedzi wyznałam wszyściuteńko, i on mi wszystko, wszystko, wszystko wyklarował, i jak się to nazywa, i że to przetaczeństwa i cudzolubstwo, ale to wszystko nic nie pomaga. Proszę ciebie, wejdź na krzesło i zasłoń Orędowniczkę firaneczką.

— Nie chcę.

— No, proszę cię bardzo, zasłoń Ją!

Prasza stanęła na krześle i zakryła obraz perkalikową firaneczką. Wtedy Zenaida Pawłowna poprosiła:

— Prasza, bądź łaskawa, wyjm stamtąd flaszeczkę...

— Co, znowu będziesz piła?

— Ależ nie, nic podobnego!... Jest tam święcona woda... Pokrop mnie czym prędzej, pokrop!

— Nie chcę! — ucięła Prasza i machnąwszy ręką zeskoczyła z krzesła, żeby wyjść, ale Zenaida Pawłowna złapała ją za rękę i zatrzymała siłą.

— Co ci jest? — spytała Prasza zmieszana.

— Co mi jest, to mi jest... Ale nie puszczę!

— A ja nie chcę z tobą gadać.

— Dlaczego? Słuchaj no!... Dlaczego?

— Po co trzymasz ich dwóch?

— Kto ich tam trzyma! Przeklęci!... Jeden drugiemu nie da kroku stąpić.

— No to się wreszcie zatrzymaj na którymś!

— Jakże się mam zatrzymać na jednym, kiedy widuję ich tylko bijących się ze sobą!

— O co się biją?

— Też pytanie!

— Nie, ale naprawdę?

Lecz Zenaida płakała, miast wyjaśniającej odpowiedzi ucałowała siostrzenicę w rękę i szepnęła.

— I to wszystko!

— No to żegnaj!

— Tak, żegnaj, Pachita, żegnaj!

Gdy zaś Prasza podeszła do drzwi, zawołała ją i powtórzyła jeszcze raz:

— Żegnaj więc, Pachita, żegnaj!

Prasza nie przypisała temu pożegnaniu żadnego szczególniejszego znaczenia, a tymczasem miało to swój sens, bo nazajutrz Zenaida Pawłowna, nie zauważona przez nikogo, znikła z domu siostrzenicy i nigdy już nie wróciła do niej.

Dzieci swoje poruczyła Aprielowi Iwanyczowi, który też załatwił wszystko, co należy. Zenaida Pawłowna odezwała się do Praszy z Kijowa: „Nie myśl, żem uciekła od swoich dzieci — pisała — to by było niesprawiedliwe; ale skrzywdził mnie felczer, któren dawał mi na jaśminy nie te lekarstwo, co trzeba — a ja się nie zechciałam niesławą okryć przy zamężnej córce, żeby nie było jej wstyd".

Praszę i zamężną córkę Zenaidy Pawłowny wiadomość ta • rozgniewała bardzo. Córka mówiła: „Niechaj nie wraca do nas"; natomiast Apriel Iwanycz ujmował się za „słabą niewiastą", co natchnęło Praszę podejrzliwością i zazdrością, pod wpływem których to uczuć znajdowała wielką pociechę w tym, iż owa „słaba niewiasta" pojechała sobie od nich.

Od tego czasu upłynęło pięć lat życia cichego i zupełnie szczęśliwego, i gdy syn pisarza był już w trzeciej klasie gimnazjalnej, Apriel Iwanycz zaczął się naraz wybierać do krewnych, w swoje „polskie strony", i mimo liczne niedogodności odjechał tam smutny,

a wrócił jeszcze smutniejszy; akurat w tymże czasie przyszedł okropny list od Zenaidy Pawłowny, która zawiadamiała Praszę, iż utrzymuje się obecnie z przebierania jagód na konfitury i że Pan Bóg pobłogosławił jej „pareczką na raz, chłopczykiem i dziewczynką".

Praszy wydało się to czymś nadprzyrodzonym i złowróżbnym.

— Jak to... kobieta liczy już sobie ponad czterdzieści lat, miała już tyle dzieci, a tu raptem rodzi się jeszcze dwoje! Zła to wróżba!

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

Prasza co rychlej posłała do Kijowa dziesięć rubli „na ząbek", lecz nie napisała do krewnej żadnego listu. Zaprzątnięta była czym innym: Apriel Iwanycz wrócił ze swych stron do Petersburga dziwnie rozstrojony i z takim ukrywanym smutkiem, że Prasza nie mogła się w tym zmiarkować i zorientować, o co chodzi. Przez pewien czas sądziła, że może poczynił jakieś niekorzystne dla niej porównania, i jęła się wnet zastanawiać, co też w niej może razić męża; no i znalazła. Gdy któregoś rana Apriel Iwanycz swoim zwyczajem uważnie obejrzał i przypiął tornister do ramion udającego się do szkoły pisarzowego syna, Prasza parę chwil chodziła za mężem trop w trop, a w końcu rzekła:

— Aprielu! Nie turbuj się, żem innej wiary... Pójdę za tobą wszędzie.

Wzruszył się, ucałował ją w rękę i powiedział, że to wcale niepotrzebne i że nie ma się

o co niepokoić.

— No, ale na wszelki wypadek wiedz o tym — ciągnęła dalej Prasza. — Nigdzie nie przepadniemy.

Jednakże Apriel Iwanycz upewnił ją ponownie, że żadnego zmartwienia nie ma. Prasza uspokoiła się i rzekła:

— Ano, to i chwalić Boga. Tylko, proszę ciebie, nigdy nie całuj mnie w rękę.

— Czemu?

— Bom tego nie warta.

— Nie warta!... Sama nie wiesz, czegoś warta!

— E, dajmy temu pokój!... Nie jestem przyzwyczajona... Dalibóg, kochanie, nie potrzeba... Wstyd mi... Ot, lepiej po prostu ucałuję ciebie... no bo przecież ja cię teraz kocham... Dlaczego patrzysz z niewiarą? Nie, to prawda, prawda! Nie kłamię, za nic bym nie skłamała... Jakeś się wtedy żenił ze mną, nie powiem, wtedy nie kochałam ciebie jeszcze, no

i powiedziałam szczerze, że niby „szanuję pana, bo szanuję, ale żebym kochała, to nie", bo wtenczas inny człowiek rządził jeszcze całym moim sercem, a teraz...

— Czyżbyś zapomniała o nim?

— Nie!... Ach, nie, mój drogi! Nie! Tylko... nie gniewaj się na mnie, ale jeżeli już o tym mówimy, powinnam powiedzieć ci prawdę: teraz ani o nim, ani o tobie nie myślę z osob

na, obydwaj jak gdybyście się dla mnie stopili w jedno... Dalibóg, to prawda, prawda, święta prawda! On, ty, ja — to jakby całkiem wszystko jedno, i to co było wtedy, i to co teraz jest, i to, że dzieci się rodzą — wszystko to jak gdyby przepływało mimo.

Apriel dziękował wciąż i uspokajał, lecz ona widziała, że sam nie jest spokojny, wypytywała go więc o jego ojczyznę. Gdzie mieszka jego siostra? Czyby nie można posłać jej pięć funtów kawy? Czy to prawda, że ponoć w ich kraju nasi karali tych, co dają swoim jeść?

Apriel Iwanycz odpowiadał żonie „jak pańszczyźniany" i znienacka począł bredzić o olbrzymim sprzeniewierzeniu kasowym, którego się rzekomo dopuścił wbrew woli. Lecz żadnego sprzeniewierzenia nie było, Apriela zaś Iwanowicza wypadło zawieźć do domu dla wariatów. Pasierb strasznie tęsknił i martwił się, a zmartwienie to przeszło w cierpienie, gdy najzacniejszy ojczym wkrótce zmarł, udręczony dojmującym niepokojem.

A oto i Zenaida Pawłowna i jej „pareczka"!

Po co, na co pisała do Petersburga o tych różnych wydarzeniach? Niechby sobie przebierała jagody w Kijowie — i basta! Przecież Prasza nie ma ani czasu, ani ochoty rozmyślać o głupstwach. Ma już teraz nie jednego syna, lecz troje dzieci, no i znowu jest jedyną żywicielką, ona, niepiśmienny kocmołuch, i zwierzchność jej nie dopomoże.

Tegoż dnia, w którym pochowano Apriela Iwanycza, syn literata zaczął pisać dla matki pralniane rachunki i dopilnowywać, żeby Abramek i mała Pelagusia czytali poprawnie.

Sprawy Praszy znowu szły po dawnemu: po upływie jeszcze jednego roku Abramek i Pelagusia poszli do szkoły, a gdy się tam poduczyli, zabrano ich: Abramka wziął stryjaszek kucharz, a Pelagusi kazano krochmalić i prasować. Na inną karierę nie zanosiło się dla nich, ale starszy ich brat, „syn literata", studiował dalej i w końcu „wyszedł na lekarza". Matka pełna zachwytu, że wykierowała go na człowieka, nie wiedziała, co zrobić, by dać upust swej radości. Przypomniała sobie o Zenaidzie i postanowiła pojechać do Kijowa „podziękować Bogu" i zobaczyć, co tam porabia Zenaida. Może u niej chuda fara, a nie ma czoła wrócić. Trzeba ją przyhołubić, zabrać do siebie, mieszkać z nią razem... I nie wolno z tym zwlekać, nie wolno odkładać pojednania na później: wypadki chodzą po ludziach, śmierć czyha.

Prasza wyruszyła do Kijowa, z sercem wezbranym ciepłym uczuciem tkliwości; jadąc przez Dniepr podziwiała widoki i płakała, a nazajutrz poszła zwiedzić pieczary i okiem praczki spostrzegła, że należałoby tu wszystko uprać. Tegoż dnia udała się na poszukiwanie Zenaidy Pawłowny, lecz nie mogła jej znaleźć: w żadnym zakładzie cukierniczym nie

znano jej. Trafem tylko wpadła Prasza na trop Zenaidy Pawłowny, za pośrednictwem alumnów gospody monasterskiej — znali ją tu wszyscy; ale droga do niej nie była prosta. Alumni wskazali Praszy dwie osoby zajmujące w tym miejscu wybitne stanowiska. Byli to dwaj tak zwani „starcy", którzy z miseczkami w ręku siedzieli na stopniach schodów, prosząc jałmużny. Jednym z nich był ślepiec Ireneusz, drugim krzywousty Ignac. żyli z jałmużny, byli jednak ludźmi bardzo dostatnimi i nawet posiadali w mieście kamienicę. Zenaida była u nich „za gospodynię".

Prasza nie wierzyła własnym uszom, lecz była to prawda: poszła szukać Zenaidy i znalazła ją, gdyż ta rzeczywiście gospodarzyła u dwóch starców, z których tylko jeden, mianowicie Ignac krzywousty, mógł oglądać nadobność jej lic, gdy tymczasem ślepiec Ireneusz potrafił ocenić jedynie inne jej zalety.

Na wikcie starców Zenaida Pawłowna rozkwitła jeszcze bujniej, a lata skrzywdziły ją tylko pod tym względem, że straciła dużo włosów i wyłysiała; ale za to obwiązywała sobie teraz głowę barwną kraciastą chustką i chodziła jak jasełkowa Turczynka, z czym było jej bardzo do twarzy i co czyniło ją interesującą.

Gdyby zobaczył ją w tym stroju dawny jej wielbiciel, Francuz, prawdopodobnie znów by

zagrała artystyczna jego fantazja i mógłby stworzyć nowe dzieło, godne zarówno jego, jak i Zenaidy Pawłowny.

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

Obydwa kocmołuchy spotkały się na progu i były tak zdumione, że zrazu milczały dłużej, niźli przystoi dwom przyjaciółkom. Potem zaś zaczęły wprawdzie mówić, ale bez ładu i składu.

Gospodyni zapytała gościa:

— Ach, to ty?... No proszę! Prasza, Praszencja!... Chodźże prędzej!

Prasza weszła i natychmiast usiadła. Przewiązana fularem „Turczynka" nie podobała się jej. A ta pytała dalej:

— Jakże ci się powodzi? Apriel Iwanycz umarł... Ha, moja droga, trudno! Dawałam na panichidę. Co prawda nie jest naszej wiary, ale to nic. Rozbieraj się, Praszencjo!

Prasza słuchała Zenaidy Pawłowny i patrzyła na nią, dziwiąc się w duchu, dlaczego ma dotychczas taką gładką i białą szyję; wreszcie rzekła:

— Teraz już nie miewasz tych swoich jęczmieni?

— Miewam! — odparła Zenaida Pawłowna. — A ty mi jakoś wyglądasz całkiem niemłodo !

— Ja myślę! Syn już wyszedł na lekarza. Twoje dzieci kłaniają ci się.

— Och, nie mów mi o dzieciach!

— Czemu?... Wszystko w porządku.

— To wszystko jedno... Jaka tam ze mnie matka!

— Trudno. Da Bóg, będzie inaczej.

— Nie, już za późno!

Prasza bardzo pragnęła ciągnąć rozmowę dalej, lecz zabrakło im wątku i Prasza nie mogła zrobić żadnego użytku z tkliwych uczuć, z którymi jechała do Kijowa. Zenaida Pawłowna częstowała ją różnymi różnościami, oprowadzała po domu, pokazywała, gdzie sypia ślepiec, a gdzie krzywousty. Dom był spory i każdy miał swój kąt. U ślepca było nieco brudnawo, ale on przecież nic nie widzi, natomiast u krzywoustego wszystko było zupełnie jak u porządnego kupca: i szafka na święte obrazy, i kantorek. Sypialnia Zenaidy Pawłowny cała zasłana była tiumeńskim dywanem, stała w niej ogromniasta szafka na obrazy, w której miejsce czołowe zajmowała jej Kurska Orędowniczka. Przed tą szafką płonęły trzy lampki oliwne, a w przeciwległym rogu, za zasłoną, widniała olbrzymia pierzyna leżąca na tak wysokim dwuosobowym łożu, że do wchodzenia na nie służyła specjalna ławeczka. Łoże było mocne, lecz ordynarnie pomalowane ciemnozieloną farbą olejną, z różami na filarkach.

Zenaida Pawłowna jęła pokazywać gościowi swój nowy, wprzódy nie znany jej kunszt.

Prasza ujrzała głębokie trzcinowe koszyki, pełne różnobarwnych skrawków menczestru,

piki i innych tkanin. Z tego właśnie Zenaida Pawłowna z pomocą dziewczynki szyła czapeczki, które starcy sprzedawali. Zenaida Pawłowna jęła wyliczać, jakie to intratne. „Te gałganki — mówiła — przynoszą mi żydowice, one biorą je od szwaczek, a skąd szwaczki je mają, to już nie moja rzecz".

— Kradną — powiedziała Prasza.

— Nie wiem; dosyć że kupuję od nich za pół rubla, a czapeczek z tego naszyję za pięćdziesiąt...

Gwarząc w taki sposób Zenaida Pawłowna oprowadzała Praszę po domu pokazując jej to za jednymi, to za drugimi drzwiami różne bokóweczki, alkierzyki i spichlerzyki, przy czym pytała z wyrazem sympatii:

— No, miła moja Praszencjo, cóż u ciebie słychać względem tego co i owszem?... Albo może jeszcze i dotychczas pędzisz życie prawdziwej wdowy?

— Dobraś sobie!... Ależ ma się rozumieć.

— Ach, kochanie, przez „ma się rozumieć" czasami „ma się różne rzeczy rozumieć".

Praszy zabrzmiało w tych słowach coś „nie ten tego", odparła więc wstydliwie: „Nie plotłabyś, ciotka!"

A ponieważ Zenaida Pawłowna w odpowiedzi na to zaniosła się śmiechem, Prasza odskoczyła od niej i trafiła ręką na jakieś drzwi, co się łatwo otwarły i ukazał się niewielki widny pokój z szeroką miękką kanapą, na której siedział po turecku, z podwiniętymi

nogami, sążnisty drągal o włochatej głowie, w długiej czarnej szacie, z szerokim rzemiennym pasem na potężnym brzuszysku.

Na stole przed nim stały karafki, butelki, talerze, tytoń i gilzy, w ręku zaś miał gitarę, i gdy Prasza ujrzała go, wydało się jej, że mężczyzna ten jednocześnie, na raz korzysta ze wszystkich swych zdolności, to znaczy pije, żuje, pali i gra na gitarze, a w dodatku zobaczywszy obie kobiety gościnnie wyciągnął do nich ramiona i huknął wesoło:

— Chodite obie do kupy!

Prasza żachnęła się i z gniewem odepchnęła Zenaidę Pawłownę, która jak gdyby chciała odciąć jej drogę odwrotu; zadrżała, w głowie pomieszały się jej wszystkie myśli z wyjątkiem tej jednej, że okropnie tu i niebezpiecznie. A Zenaida Pawłowna, jak zawsze obojętna na to, że wśród natłoku jej grzechów wyszedł na jaw jeszcze jeden grzech, życzliwie perswadowała swej siostrzenicywdówce:

— Praszencjo, porzuć swoje balie i zostań tutaj, poznajomię cię ze świątobliwym mnichem.

Ale to przestraszyło Praszę tak, że z miejsca zaczęła się żegnać, a kiedy Zenaida chciała pokazać jej jeszcze coś, odrzekła:

— Nie, puszczaj mnie prędzej, straszno mi u ciebie.

— Czeego?

— Nie wiem... przestraszyłam się. — I wy

szła z takim pośpiechem, że nie powiedziała nic o dzieciach i nie żałowała nawet, iż nie mówiła o niczym poważnym.

— Czemuś zrozumiałam raptem — tłumaczyła — że lepiej milczeć, jak mówić o tym,

o czym mówić nie można.

Została jeszcze na jeden tylko dzień, by popatrzeć, „jak robią ceremonię przed pomnikiem św. Włodzimierza"; widok dwóch żołnierzy, którzy, stojąc w mundurach w straszliwy skwar, runęli jak trupy na bruk — rozstroił ją do reszty, pośpieszyła więc wyjechać na północ. Po drodze uspokoiła się w wagonie i zaczęła rozmyślać, że jeszcze nie może przebywać wśród ludzi, że jest osobą cichą

i potrzebuje ciszy. Wszystkie jej dzieci stanęły już na nogi, każde ma swój rozum i rzemiosło i ona już teraz może pożyć dla siebie!

— A to tak dobrze — pożyć dla siebie! Niech pan tylko wyrozumie, nigdy w życiu tak nie myślałam, a tu raptem jakby ktoś stał po ciemku w rożku wagonu i przypominał mi, że chociaż zażyłam wielkiego szczęścia, ale przecież rozłączyłam męża z żoną, że źle jest o tym zapominać, że trzeba myśleć o tym!

I przyniosło jej to ulgę.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY

Pewien wielki człowiek porównuje nasze życie na ziemi z sytuacją pasażerów jadących okrętem, który odbywa daleką żeglugę. Ster

nik puszcza ich na przechadzkę po wyspie, do której zawinął statek, lecz upomina wszystkich, by nie odchodzili daleko i pośpieszyli z powrotem na pierwsze wezwanie syreny. Kto chodzi niedaleko i pamięta o swym sterniku, ten nie przegapi jego sygnału i zdąży na czas, i popłynie dalej, kto się zaś zapuści daleko i rozlokuje tam jak w domu, ten albo zgoła nie usłyszy sygnału, albo jeśli i usłyszy, nie zdąży przybiec na okręt, zostanie więc na przydrożnej wyspie, która mu się wydała prawdziwym jego mieszkaniem, a wówczas wypadnie mu pozostać tam wśród dzikusów gotowych pożreć się nawzajem.

Prasza się snadź nie oddalała od miejsca, z którego mogła usłyszeć to, co powinna była usłyszeć, by nie pozostać z dzikusami.

Pierwszą oznakę, że do słuchu Praszy doleciał przywołujący odgłos, stanowiło zobojętnienie jej na takie sprawy, na które dawniej zawsze zwracała uwagę. Zawsze lubiła być starannie ubraną, obecnie zaczęła nagle wychodzić na ulicę w płaszczu włożonym na jedną rękę, albo nawet po prostu zarzuconym na ramiona, „po generalsku".

Sklepikarze i dozorcy zauważyli to i mówili:

— To ci dziwota! Nigdy tak nie chadzała; zawżdy ubrana była jak się patrzy, a teraz jedną rękę wsunie w rękaw, o drugiej zapomni, i jeszcze podeprze nią sobie łokieć; wypisz, wymaluj — stary jenerał drepcze.

żartem napomykali jej o tym, lecz ona zdawała się nawet nie rozumieć, o czym mowa, i w dalszym ciągu „chodziła po generalsku"; potem spostrzegli, że przestała tłumaczyć się i spierać, a na wiele rzeczy usiłowała „patrzeć nie widzącym okiem", potem zaś znienacka przestała lękać się szczurów, nieboszczyków i burzy, i niczego, ale to niczego zgoła nie pragnęła prócz cichego odosobnienia, jakiego szukają zdychające zwierzęta.

Spieniężyła pralnię i za uzyskaną drobną kwotę kupiła sobie w Finlandii maleńkie gospodarstwo, gdzie obszywała i opierała karmione przez wiejskie kobiety podrzutki z domu wychowawczego.

Czy to wskutek tutejszej ciszy, czy z innych jakichś powodów, w umyśle Praszy powstawać zaczęły pojęcia, których dawniej nie znała; zależnie od przemiany pojęć zmieniła też swój stosunek do spraw, których pojęcia te dotyczyły. Więc na przykład nie tylko nie chciała nic mówić na szkodę ludzi tej krainy, w której zamieszkała — gdyż tak robią i inni, przenoszący prawo i ład nad bezprawie nieład — lecz ponadto straciła wszelkie upodobanie do pochwał i niechętnie wyjeżdżała ze swej chaty do Petersburga. Za to posiadła, czego szukała roztropnie: spokój.

Tylko nieposkromionej Zenaidzie Pawłownie sądzone było raz jeszcze wystawić na próbę duchowe i umysłowe zdobycze Praszy. Podstarzała piękność czuła nieprzepartą po

trzebę dzielenia się swymi sukcesami światowymi, wobec czego niespodzianie wystosowała do niepiśmiennej Praszy list z wiadomością, iż jeden z dwóch kijowskich starców Zenaidv Pawłowny, ślepiec, wyszedłszy z ich kompanii i zdybawszy sobie w Kijowie „siostrzenicę", przeniósł się z nią do Woroneża, drugi natomiast, krzywousty, uległ Zenaidzie do tego stopnia, że się z nią „połączył ślubnym małżeństwem". Zenaida Pawłowna z jednej strony cieszy się bardzo, że teraz jest znowu mężatką, z drugiej atoli obawia się kary Boskiej za to, że wszak poprzysięgła nie wychodzić za mąż po śmierci pierwszego męża.

Prasza nie chciała odpowiedzieć jej na to.

— Gdybym sama umiała pisać, tobym jej napisała, że ponieważ mam już teraz czterdzieści lat, więc wszystkie źródła życia powinny być dla mnie zamknięte.

Sierotki z przytułku oraz ludzie miejscowi niebawem poznali Praszę i polubili, a ona ich również.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY

Z jednym z miejscowych ludzi nawiązała Prasza nawet przyjaźń: był to ubogi jak mysz kościelna staruszek Abel. Mieszkał niczym krasnoludek w jakiejś ziemiance, i z początku Prasza bała go się odrobinę. Niziutki, krzywonogi, kosmaty, a na dobitkę bardzo stary, lecz czarnowłosy, bez siwizny; zawsze odziany w barani kożuszek czarną wełną na

wierzch, w skórzane portki. W dzień siadywał nad swoją norką i wyplatał kobiałki, przy czym śpiewał, wciąż coś śpiewał, w nocy zaś wyłaził i długo, długo snuł się między wielkimi głazami, potem wdrapywał się na kamień i drzemał. Prasza przekonała się wkrótce, że stary Abel nie jest człowiekiem strasznym, i przestała się go lękać. Później zagabnęła go: co śpiewa? Odparł:

— Salmy.

— A czemu siedzisz w nocy na dworze?

— Łucham.

— Czegóż to słuchasz?

— Cego usami usłyseć nie można. „Musić pomylony" — pomyślała Prasza, ale

i jej także spodobało się wychodzić z chałupki i siedzieć na dworze. „Siądzie sobie człowiek w ciszy i ucichnie tak, że raptem słyszy: zupełnie jak gdyby Aprdel Iwanowicz czytał »Pelenaka«".

— Ablu! — mówi Prasza. — Nauczyłam się od ciebie siadywać nocą na dworze.

— Dobzie... Siedź!

— A czemu to, Ablu, chodzisz wokół kamienia?

Abel nie zrozumiał i pokręcił głową.

— Czemu cięgiem patrzysz na drugą stronę? Abel zrozumiał to tak, jak chciał zrozumieć, i odrzekł:

— Ty także patrz się na drugą stronę!

I Praszy przypadło do serca, iż Abel mówi

o zaświatach: każe jej patrzeć „na drugą stronę życia".

Przyjemnie jej było widzieć, jak włochaty stary Abel usiłuje pochwycić słuchem sprawy niesłyszalne i zajrzeć w niewidzialne strony; jęła nocą wychodzić i długo siadywała tu z Ablem między kamieniami. Surowo, statecznie i świeżo jak w powietrzu, jest też na duszy. I syrena okrętowa zabrzmi lada chwila, i brzmieć będzie coraz huczniej.

W końcu dostąpiła Prasza radości najwyższej: zupełnie odbiegł ją bladolicy strach śmierci. Ale życie jeszcze niekiedy wzruszało.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI

Pewnego razu Prasza otrzymała list; domyślając się, że to od Zenaidy Pawłowny, schowała go do czasu, gdy się zobaczy ze mną. Listy Zenaidy Pawłowny poczytywała Prasza za lekturę treści niebezpiecznej, gorszącej, mogącej zwieść niedoświadczone dusze. I ten list, który obecnie miała w rękach, był podobnyż: przekwitła piękność rozpoczęła go od pozdrowień dla „PaszyPraszyPaszencji", po czym zawiadamiała, że Pan Bóg uczynił ją wdową i że teraz „za błogosławieństwem ojca duchownego wstąpiła do klasztoru", gdzie ksienią jest owa pani, której Prasza „odbiła męża".

Prasza zbladła i zadrżała. Chciałem przeczytać dalszy ciąg po cichu, ale Prasza ochłonęła i poprosiła, bym czytał głośno.

Zenaida opisywała, jak owa pani pędzi teraz „wzniosły żywot" i o wszystkim potrafi mówić po chrześcijańsku, a jej syn jest ordynusem, zadaje się z aktorami, lecz ona mu przebaczyła, przebaczyła też Praszy. W tym jednak miejscu Prasza przerwała mi i rzekła:

— Ha, ja wybaczyłam jej takoż.

— To dobrze.

— Dawnom jej wybaczyła. Kiedyś nie dała mi pensji za trzy miesiące. Wtenczas przydałoby się nam na chleb, alem wybaczyła jej, tylko że teraz ani ona, ani ja nie powinnyśmy wspominać o tym.

Dalej pisała Zenaida, że „w ich klasztorze wiele jest świętości, ale też wiele pokus", toteż Zenaida Pawłowna „w dzień się modli, a w nocy czasami szyje sobie sakwę i chce uciekać; skoro jednak zadzwonią na jutrznię, szatan odlatuje od niej"; niebawem Zenaida „przywdzieje kwef anielski, a wtedy nie ma już dla niej i nie będzie powrotu do świata ziemskiego, kędy wszystko jest pokuszeniem". Wszelako, jakkolwiek sama Zenaida się uratowała, nie jest jeszcze spokojna o nią, Praszę, a ponieważ ją miłuje, radzi tedy, by się rychlej opamiętała, porzuciła wszelkie troski i schroniła się w ich przybytku. „Zamieszkamy tu w jednej celi i po społu będziemy przebłagiwały Najwyższego za grzechy całego rodzaju ludzkiego".

— Nie! — wykrzyknęła Prasza i zbladła jeszcze bardziej.

— Co chcesz powiedzieć?

— Niech pan nie czyta dalej.

Tu staruszka Prasza żywo wzięła z mej ręki list krasawicy i podarła go na drobniuteńkie strzępki, które rzuciła do rozpalonego pieca. Następnie siedzieliśmy kilka minut w milczeniu, a wreszcie rzekłem jej:

— Nie trzeba się gniewać.

— Ja się też nie gniewam — odpowiedziała Prasza — tylko że ona raz mi radzi iść za mąż, to znów do mnicha, to znowu samej być mniszką. Ciągły niepokój! A mnie jest dobrze.

I opowiedziała mi z własnego pochopu, jak to chodzi po ciemku między kamieniami i gawędzi z Ablem lub w samotności odmawia „Ojczenasz". Teraz kompletnie się już nie boi śmierci i zawsze czuje tylko radość.

Abel jej wyklarował:

— Ty nicegój tera nie pój sie!... Onto ciebie sawoła!... Dzie tobie tseba być, tam pędzies!

— I wie pan — dokończyła Prasza — tak właśnie czuję, że jestem tam, gdzie mi być trzeba.

Uśmiechała się łagodnie i zdawała się czekać, bym jej zareplikował, lecz ja milczałem.

Wkrótce potem Prasza ostatecznie „odeszła w inne miejsce". Pewnego poranka zastano drzwi jej chałupki szeroko otwarte, ciało zaś gospodyni leżało na kamieniu, a na ustach

miała kilka kropel krwi, z którą uleciało życie z jej pękniętego serca.

Tak zakończył swój kurs wychowawczy na ziemi ten kocmołuch, który mnie się wydaje dosyć przeciętną rosyjską kobietą, co nikogo nie popchnęła do zguby, a siebie uszlachetniła w życiu ziemskim; jednakże nic a nic nie dopomógł jej w tym ani literat, którego kochała, ani prosty człowiek, który ją kochał. Lecz ona dobra była dla wszystkich, każdemu bowiem mogła użyczyć skarbów zacnego swego serca. Gdyby pisarz żył długo, sądzę, że Prasza sprzykrzyłaby mu się i dokonałaby żywota znacznie gorzej.

r.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Leskow Mikołaj KLASZOR KADECKI 2
Leskow Mikołaj ZWIERZ 2
Leskow Mikołaj ZAGON 2
Leskow Mikołaj ZJAWA W ZAMKU INZYNIERYJNYM 2
Leskow Mikołaj PROSTY SPOSOB 2
Leskow Mikołaj KOGUT I JEGO DZIECI 2
Leskow Mikołaj CHER AMOUR 2
Leskow Mikołaj CZŁOWIEK NA WARCIE 2
Leskow Mikołaj WDZIEK ADMINISTRACYJNY 2
Leskow Mikołaj INTERESUJĄCY MĘŻCZYŹNI
Leskow Mikołaj ANTYKI PIECZARSKIE 2
mikolaj2 www prezentacje org
Michaels Leigh Kim jesteś Święty Mikołaju
Goscinny R Sempe J J Mikołajek 01
Biała dama
Mikołajki 06.12.2012, BACHAMAS, Kronika 2012 2013
Mikołaja Doświadczyńskiego przypadki, Filologia polska, Oświecenie

więcej podobnych podstron