Leskow Mikołaj ANTYKI PIECZARSKIE 2


Mikołaj Leskow

ANTYKI PIECZARSKIE

STRZĘPY WSPOMNIEŃ MŁODZIEŃCZYCH

Starodawny charakter i przeobrażenia dokonane przez Bibikowa. Coś o Karaslównie,

O Pidniebiesnej i o antyfonle ku czci „matki Kukurydzy". Cezar pieczerski i jego improwizacje. Wojsko chce się wyprawić na Wylezariusza *. Dykteryjka o teściowej Bibikowa

i o lekarzu wszechpomocnym. Sposób zamiany górnych zębów na dolne. Rewirowy starożytnik. Najazd Vignoles'a. Starzec Malachiasz i pacholę Hijezjusz. Pacholę zatrute mięsem ludzkim. Otwarcie mostu. Askoczeński w zachwyceniu poetyckim. Alfred von Jung, jego wiersze i błędy drukarskie. Anegdota o konnym Niemcu i ojcu Strofokamile. Stójka Malachiasza. Objawienie nieziszczone. Śmierć starca. Małżeństwo pacholęcia. Pokój w troparze. Dwóch szlachciców. Kapłan wyjątkowy. Tajemnica cerkwi Świętej Trójcy. Słówko o „Aniele opieczętowanym".

Albowiem, o najmilejsi, pragnąłbym wspomnieć zacne żywoty onych mężów dzielnych i wzbudzić w was miłość do nich słowem nleprzemądrzalym, jeno prawdą zdobnym. Warn zasię niechajże miło będzie posłuchać poczciwej opowieści o mężach zbożnych. Z przedmowy do opowieści „O żywotach ojców i cierpiętników".

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Pogawędzę nieco o oryginałach kijowskich, których znałem we wczesnej młodości mojej, a którzy, jak mniemam, godni są uwagi jako osobistości nader charakterystyczne i ciekawe. Przedtem jednak niech mi wolno będzie rzec słówko o sobie. Jest to konieczne, aby wyjaśnić, gdzie i kiedy zawarłem znajomość z Cezarem pieczerskim, od którego winienem rozpocząć opis mojej galerii antyków kijowskich.

ROZDZIAŁ DRUGI

W literaturze uważają mnie za regionalistę orłowskiego, atoli w Orle urodziłem się tylko i spędziłem lata dziecięce, natomiast już w roku przeniosłem się do Kijowa.

Kijów ówczesny różnił się znacznie od dzisiejszego, i to nie tylko wyglądem, ale i obyczajowością mieszkańców. W wyglądzie zaszła zmiana na lepsze, a więc miasto rozbudowało się ładnie i — że tak powiem — zeuropeizowało; ale mnie osobiście żal

niejednej pamiątki dawnych czasów, zatartej lub zniszczonej zbyt skwapliwie, a bądź co bądź nadto bezceremonialnie, ręką Bibikowa. Tak na przykład żal mi obumarłego dziś Pieczerska i okalających go uroczysk, zabudowanych co prawda bezładnie, lecz wielce malowniczo. Niektóre z tych uroczysk zamieszkiwała ludność takoż nadzwyczaj osobliwa i charakterystyczna, wiodąca życie niecnotliwe, zgoła hulaszcze — w stylu starodawnego Zaporoża. Takie były junackie Kriesty i Jamki, gdzie mieszkały „niesromne dziewczęta", których obyczaje stanowiły ciekawe zespolenie miastowej, ogładzonej prostytucji z kozacką prostaczością i gościnnością. Do tych panienek, które ubierały się nie po europejsku, lecz nosiły strój narodowy, czyli tak zwaną „prostą odzież", poczciwi ludzie przychodzili w odwiedziny z własną „gorzałką, kiełbasą, słoniną i rybką", owe zaś „dziewczęta kriestowskie" z tej dostarczanej im żywności przyrządzały smakowite potrawy, zabawiając swych gości „familijnie". Niektóre z nich były nawet na swój sposób świątobliwe: te pozwalały ucztować w swych gościnnych chatkach tylko do „Zdrowaśki", to jest do chwili drugiego dzwonienia rannego w Ławrze. A gdy się ono rozlegało, taka Kozaczka, przeżegnawszy się, mówiła głośno: „Zdrowaś Mario, łaskiś pełna, Pan z Tobą" — po czym wypraszała gości za drzwi i światło gasiła. Oni zaś, trzeźwi czy pijani, ulegali

bez szemrania. To się nazywało „dosiedzieć do Zdrowaśki".

Dziś ani śladu po tych swoistych przedstawicielkach starobyłej, żywiołowej kultury kijowskiej z zaprawą zaporoską: zaginęły bezpowrotnie, jak zaginął w Paryżu typ murgerowskiej gryzetki, z którą zresztą „dziewczęta kriestowskie" dzięki swej prostoduszności miały niejakie podobieństwo.

żal mi też owych malowniczych chatek nadbrzeżnych, poprzylepianych do stromizny urwiska dnieprzańskiego: nadawały one pięknemu krajobrazowi kijowskiemu szczególnie miły charakter i były schronieniem licznej biedoty, która otrzymała wprawdzie jakieś odszkodowanie za swe zburzone domostwa w mieście, ale nie mogła za te pieniądze zbudować nowych i ulepiła sobie właśnie te gniazda nad urwiskiem. I aczkolwiek wdzięczne chatynki nikomu w niczym nie wadziły, zmiotła je w końcu władcza ręka Bibikowa. żal mi prześlicznej alei, wysadzonej strzelistymi topolami, które wyrąbano już za rządów Annienkowa, by na tym miejscu wystawić szopę rozrywkową z jej widowiskami pod psem. Najbardziej jednak żal mi zacisznych kwietników górnego ogrodu spacerowego, gdzieśmy mieli swój „lykeion". Tu, jako młodzi chłopcy, bywało, przesiadywaliśmy nieraz latem do białego rana, słuchając tego spośród nas, który nam się wydawał najmądrzejszy, który posiadał największą

wiedzę i mógł mówić o Kancie, o Heglu, o „poczuciu wzniosłości i piękna" tudzież

o wielu innych rzeczach. Na te tematy nie mówi się dziś w parkach kijowskich. Teraz, jeżeli mi się zdarzy tam czasem bywać, słyszę tylko o jakichś bankach i o tym, na ile tego czy owego należy szacować. Rzecz ciekawa, jak się te nastroje odbiją na obyczajach młodego pokolenia, gdy nadejdzie czas jego działania...

Właściwie obyczaje zmieniły się jeszcze bardziej, niźli oblicze miasta, i takoż może nie pod każdym względem na lepsze. Roztrząsać

i krytykować tych spraw nie będziemy, albowiem „wszystko pod słońcem — jak powiada Salomon — ma swój czas", natomiast wolno chyba pożałować tego, co było nam miłe w młodości; toteż za tę moją słabość do staroczesnego szarutkiego Kijowa pełnego prostoty, dziś zaginionej, nie potępi mię zapewne ten, kto — jak ja — ma już za sobą najpiękniejsze lata życia.

Poznałem to miłe miasto w jego postaci „przedreformowej", zabudowane mnogością drewnianych domków, zdobnych już zresztą na węgłach w owe tabliczki, zwane „tabliczkami Bibikowa", z których każda nosiła groźny napis: „Podlega zburzeniu w roku takim to". Tych nieszczęsnych domków, skazanych na zburzenie, było bardzo dużo. Kiedy po przyjeździe do Kijowa zacząłem go zwiedzać, „tabliczki Bibikowa", pamiętam, wprawiły mię

w stan smutku i przygnębienia. Patrzy człowiek: czyściutkie okienka, po bokach upięte białe firaneczki, doniczki z czerwonym pieprzowcem i balsaminką, na dachach gruchają gołębie, w głębi podwórek rozgdakane kury — i naraz, ni stąd, ni zowąd, przyjdą tu jacyś obcy ludzie i wszystko to rozwalą... W imię czego? A gdzież się podzieją ci mieszkańcy, którzy — jak widać — dobrze się czują za swymi białymi firaneczkami? Być może owo burzycielstwo stało się koniecznością, niemniej jednak zatrącało niemile jakimś bezwzględnym, prostackim samowładztwem. Jużci, że Bibikow był człowiekiem z charakterem i może nawet mężem stanu, gdyby jednak, jak myślę, miał przy tym trochę serca, zapisałby się w historii bardziej chlubnie.

Szczególnie obficie „tabliczki Bibikowa" zdobiły Stare Miasto i Pieczersk, ponieważ tu miało się dokonać i dokonało się istotnie w znacznym stopniu zamierzone przezeń „kapitalne przeobrażenie". Na Pieczersku zaś mieszkał jeden z tych najbardziej szczeroprostych kijowian, o których spróbuję tu na początek opowiedzieć to, co utkwiło mi w pamięci.

ROZDZIAŁ TRZECI

Zamieszkałem przy ulicy żytomierskiej, w domu niejakiego Zaporoskiego (takoż antyka w swoim rodzaju), byłego sekretarza komisarii. Atoli, całkiem osamotniony i żyjący

samopas, ciążyłem ku Pieczerskowi: nęciła mię tam Ławra i Pieczary tudzież pewni znajomkowie, z którymi zapoznałem się był jeszcze w Orle. Byli to młodzi krewniacy Mikołają Siemionowicza Szyjanowa, który swego czasu zasłynął z czegoś tam w Kijowie. Z czego mianowicie — nie wiem po dziś dzień, jako że stary nie żył już, kiedym ja przyjechał, i nawet ów jego czyn po trosze poszedł w niepamięć, ale że zasłynął, wierzyłem temu równie ślepo jak i wówczas, gdy mi mówili o tym w Orle jego krewniacy, których urzekające opowieści o pięknie Kijowa i rozkoszach życia ukraińskiego oczarowały mię całkowicie. Za co też będę im wdzięczny na zawsze.

Z czasem zapewne potomność nie będzie miała nawet wyobrażenia choćby o tak niepospolitych osobistościach kijowskich, jak na przykład Karasiówria i Pidniebiesna — po ich wyborne pieczywo latało na Padół « całe miasto. A dzieje się to z przyczyny naszych arystokratycznych kronikarzy i dziej opisów. Co do owych dwóch pożytecznych działaczek, jest o nich, o ile pamiętam, wzmianka w „Antyfonie ku czci matki Kukurydzy", ułożonej przez alumnów Kijowskiej Akademii Duchownej na znak protestu przeciw złemu odżywianiu i niemal codziennemu podawaniu kukurydzy w okresie jej plonowania. Początek „Antyfony" był następujący: „Posłano na

targowicę szafarza, by ryb zakupił dla naszego refektarza, wżdy on, kukurydzę ową ujrzawszy, stanął i głosem wielkim zawoławszy, tak oto rzecze:

— Wesel się, kukurydzo, strawo zielista, smaczna, soczysta! Wesel się, kukurydzo, strawo jadalna i nigdy niezjadalna! Wesel się, kukurydzo, przez ojca rektora nigdy nie widziana, wesel się, przez inspektora nigdy nie jadana" — itd. Tu właśnie coś następowało

o Karasiównie i Pidniebiesnej — piekarkach, jakich już nie masz w Kijowie.

Wróćmy do Szyjanowa. Jego spadkobiercy rozpierzchli się już wówczas po świecie i zubożeli. Znaczne niegdyś kapitały starego przejedli pochopnie i rozdrapali, o czym chodziły ciekawe gadki, całkiem przypominające francuską historię spuścizny Renuponts. Z całego majątku pozostały tylko domy. Były to domy wielce cudaczne — duże i małe, a wszystkie drewniane, zbudowane na Pieczersku w takiej ilości, że utworzyły aż dwie ulice: Wielką Szyjanowską i Małą Szyjanowską. Ciągnęły się one tam, gdzie zapewne ciągną się jeszcze i dziś, to jest za targowiskiem,

i słusznie można je było uważać za najszkaradniejsze w mieście. Nie brukowane (a i dziś bodaj są takie, choć może je nieco wyrównano i uregulowano), miały tę wyższość nad innymi, że w porze słotnej stawały się nieprzebyte, z jakichś bowiem przyczyn natury geologicznej leżały poniżej poziomu targowis

ka, skutkiem czego służyły za olbrzymi zbiornik ściekającego stamtąd błota: płynne, czarnoziemne, rozlewało się ono tu w nieprzebrnione bagnisko, z odnogami i cuchnącymi bajorami. Pływały po nich „szyjanowskie" gęsi i kaczki, używając co się zowie, prześladowane atoli przez paskudne końskie pijawki, które właziły im do dziobów. By uchronić ptactwo od tej plagi, smarowano im dzioby „święconą oliwą". Wszelako ten niezawodny środek nie zawsze pomagał: małe gąsięta i kaczęta zdychały.

Wieczorami, wystawiając z błota głowy, śpiewały tu chórem żaby: stare i wielkie basowały, młodziaki wtórowały im dźwięcznym kumkaniem. Od czasu do czasu całe to żabstwo wyłaziło gromadnie na obrzeżyny i kicało po kępkach: była to wskazówka barometryczna, zapowiadająca piękną pogodę. Słowem, obraz całkiem sielankowy, a jednocześnie o dwa kroki stąd tętniło życiem targowisko, wielce uczęszczane i tanie. Dzięki temu dzielnica ta miała swoje dobre strony, zwłaszcza dla ludzi niezamożnych i niewybrednych. Nie tylko dla nich: takoż wielce dogodna była dla właścicieli domów pod względem policyjnym, który to wzgląd utożsamiano podówczas w Kijowie z politycznym.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Wszystkie domy Szyjanowa, stojące tu chyba od stworzenia świata, wraz z mnóstwem podwórkowych przybudówek i lepianek, przerobionych ze starych lamusów i jako tako przystosowanych do warunków mieszkalnych, od dawna były wypuszczone w najem i — pomimo swą strupieszałość — wszystkie zamieszkałe.

Na rogach tych zmurszałych zabudowań widniały „tabliczki", surowo zakazujące jakichkolwiek napraw i wyznaczające termin zburzenia; wszelako domostwa borykały się uporczywie z niełaskawym losem, i kto wie, czy niektóre z nich nie przetrwały po dziś dzień. W mniemaniu mieszkańców chronił je przed bibikowskim zniszczeniem pewien mąż niezwykły. Zdobył on sobie pod ten czas sławę bohatera, którą — zdawałoby się — powinna koniecznie uwieńczyć legenda. A przecie pogrzebała go niepamięć — i wobec tak szybkiego zapomnienia podobnych żywotów nie pozostaje nic innego, jak pochylić głowę przed znikomością wszelkiej potęgi doczesn«ej.

Tym legendarnym mężem był Cezar Stiepanowicz Berliński, pułkownik artylerii w stanie spoczynku, szwagier bodaj nieboszczyka Szyjanowa. Takich ludzi jak Berliński ze świecą dziś szukać — nie tylko w Kijowie, ale może i w całej Rosji. Oby nie wyginęły w niej nigdy — i zapewne nie wyginą — „antyki",

wszelako taki jak Cezar pieczerski po raz drugi narodzić się nie może.

Nieścisłością byłoby utrzymywać, że Berliński „zarządzał" domami Szyjanowa, ponieważ — zdaniem jego — zarządzał nimi „sam Pan Bóg i święty Mikołaj orędownik", komorne zaś pobierała jakaś jejmość, do której rachunków nie wtrącał się ani Pan Bóg, ani jego orędownik, ani też Cezar Stiepanowicz. Ten bohater Pieczerska, niczym prawdziwy Cezar, panował jeno nad całą dzielnicą i jej mieszkańcami, którzy obowiązani byli znać go i szanować, przewodził moralnie ludności tutejszej a takoż całej połaci przyległej — za targowiskiem. Wszystkich trzymał w karbach, dając im odczuć swą powagę i godność wojskową. Zdaje się, że on pierwszy puścił nieopatrznie w obieg ów zwrot „korzystaj z chwili", który stał się później niezbędną ozdobą rosyjskiego krasomówstwa wojskowego i z biegiem czasu wyświechtał się doszczętnie.

Gdy zachodziła tego potrzeba, Cezar pieczerski gotów był miłościwie udzielić każdemu swego ojcowskiego poparcia, które istotnie bywało czasami skuteczne. W takich razach wkładał swój surdut wojskowy bez epoletów, brał grubą laskę, którą miał prawo nosić jako inwalida, szedł, by „poczynić starania", gdzie należało. Prośbą a groźbą umiał u władz coś niecoś wykołatać dla swych protegowanych. Mniemano powszechnie, że wolno mu w każ

dej chwili „pisać do cesarza", i tego lękano się właśnie. Co się tyczy pomniejszych gryzipiórków kancelaryjnych, Berliński podobno trafiał im do przekonania per argumentum baculinum, czyli za pomocą swej laski, środka tego imał się nie z powodu przyrodzonej srogości, jeno — jak mawiał — „z powinności wiernopoddańczej", wyłącznie dlatego, by zbyt często nie naprzykrzać się cesarzowi listami.

Na targowisku znali go wszyscy i słuchali, nie tylko ze strachu, ale i z poczucia moralnego, albowiem wieść stugębna sławiła Cezara pieczerskiego, malując czyny jego pociągająco w guście ludowobohaterskim.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Za młodu był z niego chłopak na schwał, ładny jak malowanie, junak w ówczesnym stylu gwardyjskim. A i na starość nie zbrzydł, i piękną postawę zachował aż do zgonu, który nastąpił, jeżeli się nie mylę, w roku czy też . W życiu, jak to się mówi, bywał na wozie i pod wozem, doznał niejednej krzywdy, lecz posiadając nadzwyczajną odporność ducha nigdy nie tracił nadziei i z najgorszych tarapatów umiał się wykaraskać w sposób nader zuchwały, częstokroć nieprawdopodobny i zgoła straceńczy.

Serce miał dobre i pomiernie szlachetne, a takoż wrażliwy był na niedolę ludzką i nawet pełen czułości dla nieszczęśników. Nie mógł patrzeć obojętnie na niczyje cierpienie,

brał sobie wszystko do serca, przejmował się tym szczerze i gorąco i w miarę sił swoich i rozumienia niósł pomoc cierpiącemu. Był to człowiek z charakterem, śmiały, stanowczy i otwarty, acz nieco szczwany. Ci, co go znali w młodości, twierdzili, że wprzódy nie miał w sobie tej chytrostki, atoli różne niesprawiedliwości, przypadki i twarda szkoła życia stopniowo nauczyły go fortelów. Niemniej z jego uśmiechu i wyrazu oczu przezierała niejaka wrodzona przebiegłość.

Takiego koloryzatora jak Berliński w życiu nie widziałem. Ale koloryzował nie z zamiłowania do bajczarstwa, lecz z pewnym wyrachowaniem, nieraz naiwnym i przeważnie nieszkodliwym. Umysł miał lotny i na poczekaniu zmyślał tak fantastyczne bajędy, że gdyby chciał się poświęcić literaturze, zostałby bez wątpienia bardzo zajmującym pisarzem. W dodatku wszystko, co zmyślił, miał za prawdę i wierzył w to niezachwianie. Dlatego też pewnie improwizacje Cezara pieczerskiego wywierały na słuchaczach wrażenie tak silne i trwałe, że powtarzając jego opowieści uzupełniali je i koloryzowali jeszcze bardziej. Berliński umiał roznamiętniać ludzi i umiał przybierać taki ton, że w mniemaniu Pieczerska, pod względem znaczenia swego i wziętości, stał nieskończenie wyżej, niż na to zasługiwał.

Moim zdaniem był to tylko dzielny kiedyś i prawdopodobnie zdolny pułkownik artylerii,

obecnie dymisjonowany. Takim mi się wydał przynajmniej, kiedy go poznałem w Orle, przez który przejeżdżał, wioząc do cesarza swych ośmiu czy dziesięciu naraz (a może i więcej) synów. Ujrzałem go wówczas w całej okazałości jako mężnego wojaka, z krzyżem św. Jerzego na piersi. Zdumiał mnie zuchwałością swych zamiarów. Chciał „wystawić" przed cesarzem wszystkich swych chłopaków i rzec mu:

— Jeżeli chcesz, żeby wyrośli na wierne sługi twoje, bierz ich i wychowuj, bo mnie nie stać na to.

My wszyscy, czyli ja i jego siostrzeńcy (synowie jego drugiej siostry), mieszkający w Orle, zrobiliśmy wielkie oczy:

— Jak to? — zapytałem. — Więc pan tak powie naprawdę: „ty" do cesarza?

— Pewnie, że tak — odparł i coś tam dodał, że tak właśnie trzeba mówić, bo cesarz Mikołaj tak lubi.

Nie mogliśmy się temu nadziwić.

Na utrzymanie synów rzeczywiście mu nie starczało. Klepał biedę, a to, jak powiadano, dlatego, że był wyjątkowo uczciwy, która to uczciwość, jak on sam mówił, „narobiła mu kupę nieprzyjaciół wokół osoby cesarza". Ale nie upadał na duchu i śmiało postanowił uderzyć do samego cesarza. I nie zawiodła go ta śmiałość: coś w miesiąc potem wracał z Petersburga już sam jeden. Cesarz kazał na koszt państwa umieścić w korpusie „cały ten plu

ton", Berlińskiemu zaś rzekomo podniósł emeryturę i dał doraźnie jakąś znaczną zapomogę. Przyjęcie synów do korpusu było faktem, natomiast o sprawach pieniężnych Berliński mówił jakoś mglisto.

W takich to okolicznościach poznałem tego niepospolitego męża, którego improwizacje miały mi potem w Kijowie dostarczyć niejednej przyjemności. Wiele jego niebywałych opowieści uleciało mi z pamięci, coś niecoś jednak się zachowało, aczkolwiek w danej chwili trudno mi niestety uprzytomnić sobie, które z nich słyszałem wprost z ust Cezara pieczerskiego, a które od jego znajomych, zapłodnionych jego wyobrażeniami.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Co do spotkania z cesarzem, to — wedle tego, jak opowiadał, a do opowieści jego każdemu wolno ustosunkować się krytycznie — nastąpiło ono na jakiejś stacji pocztowej.

— Zaraz też — opowiadał — uprosiłem hrabiego Orłowa, żeby mi pozwolił stanąć z chłopakami na ganku. Ustawiłem ich w szeregu, od najmniejszego do największego, sam zaś stanąłem na prawym skrzydle. Cesarz wysiadł z powozu, zobaczył ten mój pluton i pyta: „A to co za zuchy?" A ja mu na to: „Synowie moi, a twoi słudzy w przyszłości, najjaśniejszy panie!"

Wówczas Mikołaj spojrzał podobno bystro na Berlińskiego i poznał go od razu.

— A, to ty, bracie? — powiedział. — Berliński !

— Tak jest, wasza cesarska mość, to ja.

— Cieszę się, że cię widzę. No, jakże ci się powodzi?

— Błogosławię szczęsną godzinę, w której Opatrzność pozwoliła mi ujrzeć waszą cesarską mość, ale powodzi mi się źle, chyba że okażesz mi swą łaskę.

— Czemu to źle? — zapytał cesarz. — Zasłużyłeś mi się przecież godziwie.

— Owdowiałem — odrzekł Berliński — mam kupę dzieci. Weź tych chłopaków na wychowanie, bo ja klepię biedę, mieszkam w cudzym domu, a i z niego Bibikow chce mnie wysiudać.

Cesarz podobno błysnął oczami i zawołał:

— Orłów! Umieścić tych chłopców na mój koszt w korpusie! Znam dobrze Berlińskiego: dzielny to oficer i uczciwy.

I zwracając się do Cezara zapytał:

— A cóż to za Bibikow chce ciebie wysiudać?

— Dom, w którym mieszkam, mają zburzyć, bo ta dzielnica przeznaczona na twierdzę.

— Głupstwo! — odparł rzekomo cesarz. — Dom mego wiernego sługi musi być zachowany, nawet w twierdzy. Powtarzam: znam ciebie i wiem, że oprócz ciebie i Orłowa nie mam ludzi bardziej mi oddanych. Co do Bibikowa, powiesz mu w moim imieniu, żeby cię nie śmiał ruszyć! A gdyby nie usłuchał,

napiszesz do mnie list polecony! Wstawię się za tobą, bo przecie znam cię od dziecka.

Jakim cudem cesarz Mikołaj mógł znać Berlińskiego „od dziecka", tego Cezar nie wyjaśnił. Dość że powiedział to jakoś dorzecznie i przekonywająco, po czym ciągnął w sposób nie mniej ciekawy:

— Tak jest, najjaśniejszy panie — miał odrzec cesarzowi robiąc natychmiast użytek z tej dawnej znajomości. — To prawda: bawiliśmy się razem. I jakaż to od tamtych czasów wielka losów odmiana: tyś raczył zrobić tak wspaniałą karierę, że światu całemu rozkazujesz i wszyscy drżą przed tobą, a ja jestem w nędzy ostatecznej.

A cesarz mu pono odpowiedział:

— Cóż, bracie, każdy ma swoje przeznaczenie: jam stworzony do lotu orlego, ale i ty, wróblu szary, nie trać wiary w siebie. Przyjedź no do Petersburga, zajdź do mnie do pałacu, to cię nieźle zaopatrzę.

Wynikiem owych jakoby odwiedzin był dodatek do emerytury, z czego Cezar pieczerski był bardzo dumny, a sąsiedzi jego radzi. Ale i z tym dodatkiem nie mógł częstokroć opędzić najpilniejszych, a przecie nader skromnych swych potrzeb. Wobec tego jednak, że wiadomo było powszechnie, iż ma emeryturę z dodatkiem, nie skarżył się nigdy na swą biedę — przeciwnie, ukrywał ją w sposób naprawdę wzruszający. A dochodziło, jak opowiadano, nieraz do tego, że zimą brakło mu

opału i marzł po prostu w swym mieszkanku. Mimo to wmawiał w znajomych, że właśnie „tak lubi, bo to orzeźwia głowę".

Ile ta jego emerytura wynosiła, tego nigdy nie chciał zdradzić. Zagadnięty, odpowiadał, że „dużo, a mogłoby być jeszcze więcej".

— Niechbym tylko napisał — mawiał — list polecony do cesarza, zaraz każe mi wypłacać, ile zapragnę. Ale nie proszę o to, ponieważ cesarz ma inne, poważniejsze wydatki.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Jeśli mamy wierzyć opowieściom, cesarz Mikołaj po wyjeździe Berlińskiego z Petersburga tęsknił za nim bardzo, był zgoła niepocieszony, że nie mógł go zatrzymać przy sobie. Z drugiej jednak strony dłuższy pobyt Cezara w stolicy stawał się wręcz niemożliwy ze względu na żywiołowe po prostu przywiązanie do niego wszystkich żołnierzy, którzy kochali go tak, że nie mógł się nigdzie pokazać: na jego widok każdy oddział, wyłamując się z dyscypliny wojskowej, biegł za nim z woła

niem:

— Prowadź nas, pułkowniku Berliński, ojcze żołnierzy! Za twoim przewodem zdobędziemy Konstantynopol i tamtejszego wodza, zwycięskiego Wylezariusza, w okowach cesarzowi na przegląd przyprowadzimy!

Zakłócało to tak dalece porządek publiczny, że kilku żołnierzy trzeba było za to rozstrzelać. Po tym. wypadku Berliński sam postano

wił opuścić Petersburg, a zresztą hrabia Czernyszew oświadczył cesarzowi prosto z mostu:

— Jak wasza cesarska mość uważać raczy, ale tak dalej nie podobna: albo Berliński zostanie w Petersburgu, albo musimy stąd przenieść cały garnizon.

Wówczas cesarz miał wezwać do siebie Cezara i rzec mu w te słowa:

— Tak, to jest, bracie. Przykro mi rozstawać się z tobą, ale co począć? Sam chyba rozumiesz. Cenię cię wielce, atoli stolica nie może pozostać bez wojska. Wobec tego siedzieć tu nie możesz. Wracaj do Kijowa i czekaj tam sposobnej chwili wojennej: w razie czego natychmiast dam ci znać.

A ten łysek Czernyszew tak go naglił do wyjazdu, że dał mu zaledwie parę dni na spakowanie się. Aliści zaszły nieprzewidziane okoliczności, które na domiar wszystkiego pociągnęły za sobą fatalne następstwa: spłonął mianowicie na placu Admiralicji znany teatrzyk Lemana i to wraz z publicznością, a zatem podczas przedstawienia. Tym razem jednak — nie wiedzieć, czy to z winy samego im« prowizatora, czy też głosicieli jego sławy — opowieść jakoś układała się nie całkiem dorzecznie, pożar bowiem wybuchnął jakoby w nocy.

Berliński stał podobno kwaterą u jakiejś Niemki na ulicy Grochowej i gotów już był do wyjazdu. Czekał tylko na brzytwę, którą według jego rysunku miał wykonać pewien

majster angielski. Była to brzytwa doskonale goląca i nigdy nie zacinająca, pomysłu któregoś z bratanków Cezara, jako że wszyscy Berlińscy we krwi mieli zmyślność i wynalazczość. Anglik zrobił brzytwę, ale niedokładnie, i musiał ją na nowo przerabiać. A tymczasem łysek Czernyszew, któremu nie w smak było, że Berliński siedzi jeszcze w Petersburgu, nie chciał wziąć tego pod uwagę i raz po raz przysyłał adiutanta z zapytaniem, kiedyż on wreszcie wyjedzie. Berliński, ma się wiedzieć, nic sobie z tego nie robił i za każdym razem odpowiadał adiutantowi tak:

— Niechże wasz łysy hrabia będzie spokojny i niech sam, jeżeli potrafi, weźmie Wylezariusza do niewoli. Co do mnie, czekam tylko na tę niezwykłą brzytwę, którą zamówiłem u Anglika, i jak tylko będę ją miał, zaraz wyjadę do Kijowa, jak sobie tego najjaśniejszy pan życzy. Będę tam lat swoich dożywał i modlił się do cudotwórców pieczerskich, żeby cesarza nic złego w życiu nie spotkało. Ale nie ruszę się stąd, dopóki brzytwa nie będzie gotowa. Tak też proszę powiedzieć łyskowi.

Czernyszew nie ważył się gwałtem wysiedlić Cezara, przysłał więc tylko raz jeszcze adiutanta z poleceniem, by ten nie pokazywał się na mieście w dzień, żeby nie roznamiętniać żołnierzy, przechadzki zasię żeby zażywał wieczorem, po capstrzyku, gdy wystrzał armatni oznajmi koniec dnia i bramy koszar będą pozamykane.

— Przepisy wojskowe to dla mnie rzecz święta — rzekł na to Berliński. — W tym wypadku będę posłuszny nawet łyskowi.

I, by zaczerpnąć świeżego powietrza, wychodził tylko późnym wieczorem, kiedy całe żołnierstwo ułożyło się już do spoczynku. Tak spokojnie minęło kilka dni, gdy naraz rozegrało się owo fatalne zdarzenie, które ostatecznie uniemożliwiło Cezarowi dalszy pobyt w stolicy.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Z twarzą osłoniętą kołnierzem szedł właśnie nocą od strony mostu Czerwonego ku placowi Admiralicji, wtem ujrzał na placu ogień buchający. W pierwszej chwili pomyślał, że to się pali Pałac Zimowy i, być może, cesarzowi grozi niebezpieczeństwo. Owładnięty łatwym do zrozumienia uczuciem, na nic nie pomny, puścił się pędem w tamtym kierunku.

Przybiega i widzi, że to chwała Bogu nie pałac płonie, lecz buda Lemana, z której wydziera się straszliwy wrzask i lament. A na placu pustka — ani żywej duszy, żadnego strażaka ni policjanta. A tam — zagłada ognista! Tylko od pałacu biegnie jakiś mąż samotny, wysoki, postawny, i raz po raz potyka się zadyszany. Berliński wpił się wzrokiem w biegnącego i zoczył, że był to cesarz Mikołaj we własnej osobie. Umknąć nie było gdzie, Berliński tedy zasalutował oddając należne honory.

— A, Berliński! — miał zawołać cesarz. — Doskonale się składa! Właśnie jesteś mi potrzebny. Czego się tak prężysz — widzisz przecie, że nikogo nie ma! Leć po straż ogniową!

A Berliński ponoć mu na to:

— Straż ogniowa, najjaśniejszy panie, nie ma tu nic do roboty. Raczej artyleria.

— Artyleria? — zdziwił się cesarz.

— Tak jest, najjaśniejszy panie. Trzeba korzystać z chwili. Drewnianej szopy wodą się nie zaleje. Trzeba armatami w jednej chwili ścianę rozwalić. Wprawdzie przy tym zabijemy ze sto a może dwieście osób, ale reszta wysypie się natychmiast. (Oto więc jeszcze jeden przypadek, w którym wojskowiec rosyjski nadał wagę wzmiankowanemu wyrażeniu).

Atoli cesarz nie usłuchał rady Berlińskiego: zabić sto osób wydało mu się rzeczą potworną. Ale kiedy buda spłonęła doszczętnie, raczył pono wyrzec z żalem:

— Miał jednak rację Berliński! Trzeba było korzystać z chwili i przypuścić artylerię. No, ale bądź co bądź lepiej będzie, jeżeli sobie stąd zaraz wyjedzie. A tę brzytwę przesłać mu do Kijowa na koszt skarbu.

A zarządził tak w tym przekonaniu, że gdyby za bytności Berlińskiego przydarzyła się druga taka gwałtowna chwila, tak czy inaczej nie dałoby się przypuścić artylerii, albowiem wszyscy kanonierzy wraz z armata

mi pociągnęliby hurmem za nim, żeby ich prowadził na Wylezariusza.

Tak się skończyła świetna kariera Cezara w stolicy. Umieściwszy „swój pluton" w korpusie, wrócił do Kijowa z podwyżką emerytury, której wysokość, jako się rzekło, zatajał przed znajomymi powiadając krótko: że „pobiera dużo, a mógłby jeszcze więcej".

— Niechbym tylko napisał list polecony do cesarza!

Coś mi się zdaje, że mawiał tak w dobrej wierze, przeświadczony, że naprawdę wolno mu korespondować z cesarzem. A może i w samej rzeczy ktoś mu dał tego rodzaju zapewnienie, jeżeli nie cesarz osobiście, to któryś z dostojników, którym zawdzięczał poprawę losu. Jakkolwiekbądź — przeświadczenie owo krzepiło starego na duchu i pozwalało mu wytrwale, z podziwu godnym hartem i szlachetnością cierpieć dotkliwy niedostatek.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Tak oto zestarzał się Berliński, oddany zawsze cesarzowi, wierny sobie, a zwłaszcza swemu improwizatorstwu. A gdy już tak zdziadział, że nie mógł dotrzymywać kroku życiu bieżącemu i wyczerpał wszystkie tematy opowieści o sobie samym, przedmiotem swych improwizacyj uczynił swego bratanka. Był to mój kolega szkolny, lekarz, imieniem Mikołaj. A wobec tego, że był to lekarz znamienity, przezwano go Mikoławrą: jako bowiem ławra

przoduje wszystkim klasztorom, tak Mikołaj przodował wszystkim lekarzom.

Cezar opowiadał nadzwyczajne rzeczy o olbrzymiej wiedzy i sztuce lekarskiej Mikołaja, człowieka wyjątkowej dobroci, szlachetności i wielkiej nauki, ale w istocie nieszczęśnika i nieudalca życiowego. Wiele z tych bajęd, i może właśnie najbardziej zajmujących, wyleciało mi z pamięci; wszelako jedną zapamiętałem: daje ona wyobrażenie o tym, na jakie to sposoby brał się Cezar, by rozsławić Mikoławrę.

Raz w jakimś towarzystwie toczyła się rozmowa o bólu zębów i trudności uśmierzania go, o braku leków, które by działały tak niezawodnie, jak, dajmy na to, chinina w zimnicy albo rycyna w przypadkach niestrawności. Paru młodych lekarzy, którzy brali udział w rozmowie, było zdania, że istotnie medycyna nie zna takiego skutecznego środka, że jednemu choremu pomaga to, drugiemu co innego, a bywają i tacy cierpiętnicy, którym i święty Boże nie pomoże: trzeba czekać, „aż samo przejdzie".

Zagadnienie, jak widzimy, nader specjalne i nieciekawe dla niewtajemniczonych. Zaledwie jednak musnął je swym geniuszem artystycznym Berliński — stał się cud: trysnęło źródło niczym z opoki na pustyni. Skrzydlaty Pegaz zadzwonił kopytem — i suchy, nudny temat opłynął baśnią, żywą, bujną, barwną, o takiej rozmaitości wątków, że słuchacze

musieli się zadumać, uśmiechnąć, rozrzewnić nawet, a potem niewątpliwie rozpowiadać dalej rzecz zasłyszaną.

Cezar z miejsca sprzeciwił się zdaniu lekarzy. Owszem, jest niezawodny środek na ból zębów, wynaleziony właśnie przez jego bratanka, doktora Mikoławrę, i w jego wyłącznie posiadaniu będący. Atoli lek ten, zbawienny pod każdym względem, uśmierzający najgwałtowniejszy ból, jest nader ryzykowny i nie zawsze może być stosowany. Można go używać tylko po jednej kropli, którą niesłychanie ostrożnie należy kapnąć na chory ząb. Jeżeli choć ociupinka spłynie na dziąsła czy język, człowiek natychmiast umiera. A zatem niebezpieczeństwo straszne! A po drugie, można w ten sposób leczyć tylko dolne zęby, albowiem na nie można kapnąć; jeśli chodzi

o górne, lekarstwo nie da się zastosować. Okropna to była rzecz słyszeć, że oto istnieje taki środek cudowny, a może być użyty tylko w nielicznych stosunkowo przypadkach,

i to z wielkimi ostrożnościami! Aliści Cezar, człowiek mądry i rezolut wielki, wpadł na pomysł, jak usunąć ten szkopuł: wskazał mianowicie medycynie tzw. „metodę wywrotną", którą dotychczas zębolecznictwo się nie posługiwało. Próba, którą w tej dziedzinie wykonał, głośna była jako tzw. „dykteryjka o teściowej Bibikowa".

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Miał pono Bibikow teściową, osobę słuszną i zażywną. Któregoś lata jejmość ta przyjechała do siebie na wieś, gdzieś w okolicy Kijowa. W mieście Bibikow zabronił jej się pokazywać, jako że „charakter miał taki, iż pod względem płci pięknej błędliwy był, toteż nie chciał, by teściowa, dowiedziawszy się

o tym, czyniła mu wymówki a przytyki do jego wieku, rangi i ułomności: a miał jedną rękę bezwładną."

Tak więc smutna jejmość musiała siedzieć na wsi. Któregoś dnia poszła z wnuczkami do lasu. Znalazła w leszczynie orzech dwojaczek. Uradowana, że szczęście jej się podwoi, chciała go zgryźć.

— Ostrożnie, babciu — zawołały wnuczęta — bo masz ząbki stare!

A ona na to:

— Co tam! Rozgryzę, żeby mi się szczęście podwoiło.

I rozgryzła. Ale natychmiast ząb ją rozbolał i z każdą chwilą coraz gwałtowniej, że aż zaczęła krzyczeć:

— Zabijcie mnie raczej, bo ból się tak podwaja, że już wytrzymać nie mogę!

A miała rządcę bardzo przebiegłego i ten jej powiada:

— Zabójstwo to rzecz karalna. Zamiast tego, niech pani pozwoli, to pojadę do Kijowa

i przywiozę wszechpomocnego lekarza. Pocho

dzi z rodziny Szyjanowów i wszelki ból zęba w jednej chwili uśmierza.

Teściowa Bibikowa słyszała o tej rodzinie wiele dobrego, więc też mówi:

— No to jedź i przywieź go jak najprędzej.

Rządca tedy, bez odwłoki, nawet bez wieczerzy, zabrał się i pojechał. Pędził całą noc i o świcie zatrzymał zmydlone, zionące parą konie na targowisku pieczerskim. A nie wiedząc, jak dalej jechać — w lewo czy w prawo, wrzasnął na całe gardło:

— Gdzie tu mieszka wszechpomocny lekarz Mikoławra, ten co choroby zębów ulecza?

Jak wiadomo, Mikoławra zażywał takiej sławy, że nazwiska jego nigdy nie wymieniano: wystarczyło imię, równie znakomite, jak dajmy na to Abelard.

Na ten wrzask zbudzili się czumacy, nocujący na swych wozach z jagłami, ze słoniną, z suszonymi taraniami.

— Czego się tak drzesz? — mówią. — O, tuż obok mieszka ten lekarz, tylko że teraz, jako i wszyscy poczciwi chrześcijanie, snem spoczywa.

Pobiegł rządca we wskazanym kierunku, załomotał w zamkniętą okiennicę.

— A kto tam i czego mu trzeba? — zawołano z wnętrza.

— Odmykajcie prędzej — powiada rządca — bo wam szyby wytłukę. Potrzebny mi jest wszechpomocny lekarz Mikoławra, co to

wszystkie choroby leczy. Mówcie, czy tu mieszka, bo jeżeli nie tu, to pójdę go szukać dalej. A jemu na to:

— Nie ma potrzeby szukać dalej, jako że wszechpomocny doktor Mikoławra tu właśnie mieszka, tylko że teraz, jako i wszyscy poczciwi chrześcijanie, śpi. Miejcie tedy choć trochę sumienia i Boga w sercu, i nie walcie tak mocno, bo dom nasz staruchny, nie tegoczesny, i szybki wraz wylecą, a tu w pobliżu żadnego szklarza nie ma, a na dworze zima sroga, i pomarzniemy tu z dzieciskami małymi.

Tak właśnie rzecz opowiadano: że była „zima" i „mróz", aczkolwiek — jak czytelnik pamięta — teściowa Bibikowa przyjechała na wieś latem. Ale proszę się tym nie przejmować: wnet zamiast srogiej zimy owionie nas upalne lato.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Rządca był to kawał pyszałka, albowiem, jako człek nieokrzesany, mniemał, podobnie jak wielu innych, że cesarz oddał Bibikowowi Kijów jakby na własność, toteż wszyscy mieszkańcy miasta byli niejako poddanymi pana gubernatora i powinni byli ulegać mu bez gadania.

— Szyby! — zawołał. — Wielka mi rzecz! Mnie teściowa samego Bibikowa przysłała po lekarza. Dawać mi go tu zaraz!

Otworzono mu tedy drzwi i zawiadomiono śpiącego Mikoławrę. Ten, acz tak strasznie uczony, że na wszystkim się znał do głębi, był przecie chłop setny i ceregieli nie lubił. Słysząc, że to rządca teściowej Bibikowa, powiada:

— Wprowadzić go tu do mnie, do sypialni. Jeżeli ma do mnie interes, może mnie zobaczyć w każdej postaci, nawet bez gaci.

Wszedł tedy rządca i mówi, co i jak. A Mikoławra jakby go nie widział: leży sobie pod kołdrą i w nogi się drapie. Dopiero gdy tamten skończył, pyta:

— A który to ząb ją boli, w górnym czyli też w dolnym rzędzie?

Rządca powiada:

— Ja tam w zęby jej nie zaglądałem. Ale że ma opuchlinę pod samym okiem, myślę, że w górnym.

Na to Mikoławra odwrócił się do ściany mówiąc: — żegnaj mi, bracie, i idź sobie.

— Co to ma znaczyć?

— A to, że jeżeli w górnym, to nie mam tam nic do roboty, bo górnych zębów leczyć nie potrafię.

— A czy to nie wszystko jedno — mówi rządca — górne czy dolne? Ząb jak ząb: ta sama kość z kości, to samo przyrodzenie, ból jednaki, to i lekarstwo powinno być jedno.

Ale Mikoławra tylko spojrzał na niego i nic nie odrzekł.

— No jakże? — pyta tamten. — Niechże mi pan odpowie.

Wtedy Mikoławra ozwał się w te słowa:

— Ja — powiada — mogę rozprawiać tylko z równym sobie w nauce. To rzeczy nie na twój rozum, więc gadać z tobą nie będę. Rządca jesteś — no i poprzestań na tym. Pilnuj majątku i nie wsadzaj nosa do cudzego prosa. Ludzi leczyć — to nie gnój roztrząsać. Medycyny trzeba się uczyć. Mówię ci, że w dolnym rzędzie każdy jeden ząb wyleczę, a w górnym żadnego dotknąć się swym zbawiennym lekiem nie mogę.

— Czemuż to tak? — jęknął rządca.

— A temu, że twoja pani na miejscu by uświerkła i ja musiałbym za to odpowiadać, a nie mam zamiaru, bo nie po to uczyłem się tak dużo, żeby sobie reputację zepsuć.

Rządca słysząc, że pani może „uświerknąć", jeszcze goręcej jął prosić Mikoławrę, by jechał koniecznie, ten jednak zerwał się ze złością, wypchnął go za drzwi i położył się z powrotem.

W owej chwili wtrącił się do sprawy zawsze pełen pomysłów Cezar.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Słysząc ze swego pokoju całą rozmowę i stwierdziwszy, że bratanek jego, acz w medycynie uczony, młody snadź jest jeszcze

i nieświadom, że może oto zdobyć sobie wielki rozgłos, Cezar powstał z łoża, wdział tołubek i papucie, wyszedł do bawialni, przez którą przechodził właśnie rządca, i rzekł:

— Stój, mój kochany, sromotnie wylany, i odpowiedz mi zapytany, jaka cię tu kolasa dostarczyła i czy by się w niej trzecia osoba nie zmieściła?

Rządca, uszczęśliwiony, że tak znakomity mąż go zagabnął, odparł, że ma powóz czteroosobowy, w którym znajdzie się wygodne miejsce dla dwóch jeszcze pasażerów.

Cezar dał mu szczutka w czoło i rzekł:

— No toś, bracie, górą. Dobra jest! Pójdę do bratanka, pogadam z nim, wytłumaczę, w jaki sposób można zrobić tak, żeby górne zęby stały się dolnymi. A wtedy kap na nie, bracie, co ci się żywnie podoba. Może więc pojedziemy wszyscy razem. Powiedz mi tylko — dodał — czy ona się bardzo męczy?

— Zamęczyła się na amen — powiada rządca — i wrzeszczy na cały dom.

— Otóż to — rzekł Cezar. — Muszę to wiedzieć, bo trzeba będzie z nią postąpić ostro, po wojskowemu.

— Szanuje bardzo wojskowych i zgodzi się na wszystko — wyjaśnił rządca — bo już od przytomności z bólu odchodzi.

— No, to dobrze.

I Cezar udał się do bratanka. Wywiązała się między nimi kłótnia.

— Niech cię o to głowa nie boli! — mówił Cezar głosem podniesionym. — Ja za jej życie odpowiadam! Ty tylko zastosuj swoje lekarstwo, jak ci nauka każe, a reszta, czyli to, żeby górne zęby znalazły się na dole, to już moja sprawa!

— Ale zapominasz, stryjaszku, że to wielka dama. Za takie coś gotowa się jeszcze obrazić.

— Młody jesteś — wołał Cezar — nie wiesz, jak to się z damami obchodzi po wojskowemu. Wierzaj mi, że wszystko pójdzie jak z płatka. Jeszcze nam dyg zrobi na podziękowanie. Tylko jedźmy, bo kobieta się męczy.

Mikoławra coś tam jeszcze wywodził, że chora może się poskarżyć Bibikowowi, atoli Cezar ofuknął go z miejsca:

— Jak ci nie wstyd? Taki niby uczony lekarz, obojga nauk fizycznych doktor, a nie rozumie, że trzeba tylko skorzystać z chwili? Wtedy na wszystko można sobie pozwolić. Mówię ci, nie martw się. Ty nawet się jej nie dotkniesz. To moja rzecz, a mnie Bibikow nic zrobić nie śmie. No, wierzysz mi, czy nie?

Mikoławra, przekonany wreszcie, uległ.

— Zgoda — rzekł. — Jedźmy. Przy tobie, stryjaszku, niczego się nie boję. W dodatku sposób takowy może mi się przydać na przyszłość.

Ubrali się tedy, Mikoławra włożył do kieszonki od kamizelki flaszeczkę ze swym cu

downym lekarstwem i już bez korowodów pojechali. A rządca przez całą drogę myślał tylko jedno: uświerknie, ani chybi uświerknie!

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Po całym dniu podróży, nie popasając nigdzie, na odwieczerz, akurat gdy bydło zaganiano do obór, wjechali na dziedziniec dworski. Ból zębów zaś, jak wiadomo, wzmaga się właśnie na wieczór. Patrzą, a chora biega po pokojach, i — choć to osoba dorosła i ogromniasta, płacze jak dziecko.

— Wstyd mi — powiada — tak płakać, ale cóż poradzę, kiedy ból nie do zniesienia.

A na to Cezar uprzejmie, lecz ze stanowczością wojskową:

— To nawet lepiej, że ból jest tak dotkliwy: łatwiej się pani podda naszym praktykom.

— Ach, mój Boże! — zawołała. — Jestem gotowa na wszystko! Róbcie ze mną, co chcecie, bylebym była zdrowa i mogła dla rozrywki wyjechać do Paryża.

— W takim razie — odparł Berliński — coś niecoś zrobimy... Po francusku to się nazywa „odwrotans". I już w pięć minut po tym może pani jechać do Paryża.

— Czy być może? W pięć minut? — wykrzyknęła zdziwiona.

— Tak się stanie, jakem powiedział — zapewnił ją Berliński.

— Więc zgadzam się na wszystko, choć nie wiem, co to takiego „odwrotans".

— Doskonale. Proszę tedy o dwie chustki do nosa i tęgi korek od butelki szampana.

Przyniesiono mu żądane przedmioty.

— A teraz — powiedział — jeszcze jeden warunek: proszę, niech pani nakaże wszystkim tu obecnym, rodzinie i służbie, żeby nam nikt nie przeszkadzał, dopóki nie zrobimy swego.

— Nakazuję! — rzekła pani. — Wolej śmierć niż takie męki.

I z całą ufnością oddała się w energiczne ręce Cezara i Mikoławry.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Cezar obejrzał korek i chustki, wypróbował ich moc. Uznał, że korek jest dobry, ale chustki trzeba było zmienić: za cienkie były, batystowe, a tu trzeba najściślejszych, płóciennych.

Przyniesiono mu płócienne. Złożył je na róg, jakby robił opaskę, po czym, wziąwszy korek, zwrócił się do pani:

— Proszę cośkolwiek powiedzieć.

— A to po co? — zapytała.

— Po to, by skorzystać z pierwszej chwili!

I z tymi słowy błyskawicznym ruchem wetknął jej korek między zęby. Tak zręcznie rozdziawił uzębienie, że nie tylko krzyknąć, ale nic nawet wykrztusić z siebie nie mogła. Zdzi

— Więc zgadzam się na wszystko, choć nie wiem, co to takiego „odwrotans".

— Doskonale. Proszę tedy o dwie chustki do nosa i tęgi korek od butelki szampana.

Przyniesiono mu żądane przedmioty.

— A teraz — powiedział — jeszcze jeden warunek: proszę, niech pani nakaże wszystkim tu obecnym, rodzinie i służbie, żeby nam nikt nie przeszkadzał, dopóki nie zrobimy swego.

— Nakazuję! — rzekła pani. — Wolej śmierć niż takie męki.

I z całą ufnością oddała się w energiczne ręce Cezara i Mikoławry.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Cezar obejrzał korek i chustki, wypróbował ich moc. Uznał, że korek jest dobry, ale chustki trzeba było zmienić: za cienkie były, batystowe, a tu trzeba najściślejszych, płóciennych.

Przyniesiono mu płócienne. Złożył je na róg, jakby robił opaskę, po czym, wziąwszy korek, zwrócił się do pani:

— Proszę cośkolwiek powiedzieć.

— A to po co? — zapytała.

— Po to, by skorzystać z pierwszej chwili!

I z tymi słowy błyskawicznym ruchem wetknął jej korek między zęby. Tak zręcznie rozdziawił uzębienie, że nie tylko krzyknąć, ale nic nawet wykrztusić z siebie nie mogła. Zdzi

misjonowany, lecz w sposobnej chwili wojennej będzie znowu powołany, podarowała mu wierzchowca nadzwyczajnego. Był to niejako Samson wśród rumaków, albowiem niesłychana wytrzymałość i rączość jego zawierała się w grzywie i ogonie. Ogon miał tak olbrzymi, że w pędzie rozpościerał się za nim jak chmura, a gdy szedł stępa, uwiązywano ogon do malutkiej dwukółki, i tak toczył się za koniem niczym tren za damą. Atoli tego cudrumaka nie można było trzymać w Kijowie; trzeba go było gdzieś ukryć, jako że był to najwspanialszy okaz stadniny orłowskiej, i Bibikow od dawna miał na niego chrapkę. Ale teściowa nie chciała go dać swemu zięciowi: „Potrzebny to takiemu wojakowi?" — mówiła i właśnie podarowała Samsona Berlińskiemu, pod jednym tylko warunkiem: by go przechowywał gdzieś na uboczu.

Cezar szastnął nogą, w rączkę ją pocałował, konia przyjął i warunku dotrzymał.

O tym wspaniałym rumaku swego czasu dużo gadano na targowisku pieczerskim. Na własne oczy nikt go nigdy nie oglądał, wszyscy jednak wiedzieli, że był wrony bez najmniejszej plamki, o nozdrzach ognistych, i że przeskakiwał najszersze rzeki. Dziś, gdy to opowiadam, rzecz cała wydaje się bajką, w którą uwierzyć nie podobna, a jednak wtedy, choć niejeden śmiał się, wielu dawało tym zmyśleniom wiarę i jakoś szły ładem a składem.

Przekupki pieczerskie gotowe były zaprzysiąc, że rumak przebywa w tajemniczej jaskini, w lesie Browarskim, który podówczas był tak gęsty, że żyły w nim jeszcze odyńce. Pilnował go stary Moskal, „koślawy na jedno oko". Co do tego nie mogło być najmniejszej wątpliwości, ponieważ Moskal przychodził kiedy niekiedy na targ, przynosząc na sprzedaż garnczek tabaki, zwanej „kichałką", dość bowiem było jednego jej niucha, by się rozkichać. Do Kijowa zaś, jak się rzekło, rumak nie miał wstępu „z przyczyny Bibika".

Wszelako wyleczenie pani teściowej pociągnęło za sobą skutki niepożądane, nie dla Cezara, lecz dla wszechpomocnego lekarza, a to z racji natręctwa niewiast, które, zasłyszawszy o metodzie „odwrotans" i pragnąc wypróbować ją na sobie, gromadnie zaczęły chorować na górne zęby i nadużywać pomocy lekarskiej. Mikoławra nie mógł się opędzić od pacjentek. Na próżno im tłumaczył, że to nie krotochwila, tylko rzecz poważna i naukowa: oblegały go po prostu, napraszając się o „wyleczenie przez odwrotans". A pochodziło to też i stąd, że Mikoławra umiał bawić damy i dzięki temu miał u nich wielkie powodzenie. Atoli, jako człowiek uczciwy, nie chciał burzyć życia rodzinnego w całym Kijowie, postanowił tedy porzucić miasto a nawet praktykę lekarską. Tak też i zrobił.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Rzecz prosta, iż „wrogość Bibika" była najczystszym tworem bujnej wyobraźni improwizatora pieczerskiego lub też jego zapalonych wielbicieli. W istocie Bibikow nie tylko w niczym nie szkodził naszemu pułkownikowi gawędziarzowi, ale nawet bywał mu niekiedy pomocny, o ile pozwalała na to jego oschła i nieskłonna do dobrego natura. Podobno przyczynił się nawet do umieszczenia synów Berlińskiego w korpusie i w ogóle źle się o nim nie wyrażał, choć wiele z bajęd Berlińskiego dochodziło do jego wiadomości, jako że dziwnie był rozmiłowany w plotkarstwie i zausznictwie. A może, nudząc się czasem, lubił posłuchać dla rozrywki, co też o nim Cezar rozpowiada. ,

W Kijowie przebywał podówczas Michał Makarowicz Sażin, profesor Petersburskiej Akademii Sztuk Pięknych, pejzażysta, który robił dla Bibikowa akwarelowy album odszukanych za jego rządów różnych zabytków kijowskich. Artysta nieraz opowiadał w towarzystwie, jak to Bibikow uskarżał się żartobliwie na swą „zależność od Berlińskiego". Szczególnie bawiło go, kiedy słyszał, jak Cezar zapewniał, że „ten niezguła boi się nawet przejechać przez jego dzielnicę". Istotnie Bibikow nigdy się na ulicach Szyjanowskich nie pokazywał, ale po prostu dlatego, że można się tam było utopić lub co najmniej ubłocić po szyję. Cezar zaś tudzież jego wielbi

ciele tłumaczyli to sobie po swojemu, na korzyść Cezara, wszelkie bowiem bajki podnosiły niezmiernie powagę „przesławnego wojaka", który nikogo się nie boi, a przed którym wszyscy drżą, „nawet sam Bibik". Wobec tego, że ludzie twardego karku są dość rzadcy i budzą pełen zaciekawienia szacunek, Berlińskiego otaczała miłość i cześć pospólstwa. Mniemano, że może on wiele zdziałać, to zaś mniemanie miało swój dodatni wpływ na sprawy ruder szyjanowskich, które Bibikow — wedle tego co mówił Sażin — nazywał „gnojowniami". Ale też zostawiał je w spokoju, może rzeczywiście przez jakiś tam wzgląd na Berlińskiego. Ludzie cisi a takoż usposobienia opozycyjnego chętnie mieszkali w tych „gnojowniach", „w kupie" — jak powiadali — pod opiekuńczym skrzydłem bohaterskiego gawędziarza. A że co do czystości i ochędóstwa jesteśmy jeszcze na ogół mało wymagający, rudery owe były stale zamieszkałe, zwłaszcza przez tak zwanych podówczas „nielegalnych", czyli tych, co mieli podrobione paszporty. Ci widzieli w Cezarze potężnego orędownika swego, który w razie, nie daj Boże, jakichś przykrości ze strony policji weźmie ich zawsze w obronę. Największą atoli zaletę tego zakątka stanowiło to, że policja w samej rzeczy nigdy tu nie zaglądała: bała się pewnie, że Cezar może o niej coś złego napisać do cesarza. Tę okoliczność przede wszystkim

mieli na uwadze niewybredni lokatorzy, osiedlający się w „gnojowni" w tym lubym przeświadczeniu, że mieszka się tu wprawdzie „kiepskawo", ale za to „spokojnie".

ROZDZIAŁ SZESNASTY

Ceniąc tedy „spokojność" ściągała do ruder wszelaka „bieda z nędzą", czasem nader charakterystyczna i ciekawa.

Arystokrację stanowili dymisjonowani oficerowie piechoty — chudziacy, oraz studenci medycyny piątego kursu, odbywający praktykę w szpitalu wojskowym. Ci najmniej zabiegali o opiekę i protekcję Cezara, aczkolwiek nieraz ofiarowywał im swe usługi.

— Kocham młodzież — mawiał i dodawał z westchnieniem: — Ale i ona też, Bóg jej zapłać, kocha mnie, starego. Biedne chłopaki wiedzą, że gdyby nie ja, ten niezguła zatłamsiłby ich całkiem. Ale się boi...

Bał się, rzecz prosta, „listu poleconego".

Mimo to studenci, jako się rzekło, nie udawali się do pułkownika o pomoc — co więcej: podkpiwali sobie po trosze z niego, a nawet trzymali się odeń z daleka. Bywali nawet tacy, którym ta jego „opiekuńczość i uczynność" wydawała się podejrzana: posądzali go, iż służy zarówno „Bogu i mamonie". Natomiast „szary tłum" — pospólstwo, osobliwie zaś starowiercy, którzy w owych srogich czasach żyli z duszą na ramieniu, darzyli Cezara zaufaniem bez granic.

Głowiłem się wówczas nieraz, na czym to zaufanie było oparte: na jakichś przesłankach praktycznych, czy zwyczajnie na nieporozumieniu, i w ogóle nie mogłem się połapać w tych zawiłych stosunkach... Ale mniejsza z tym. Tak czy inaczej, przysparzało to wszystko sławy Cezarowi. Dziś, gdy miłośnie odświeżam w pamięci owe czasy, wydaje mi się, że budzę z uśpienia jakąś starą, wesołą bajdę, która na nowo tętni życiem i uśmiecha się serdecznie. Ludzie dzisiejszej „epoki bankowej" niechże darują nam romantyczne koszałkiopałki naszej młodości...

Co do Berlińskiego, to jednak słowa jego i czyny pozostawały z sobą w wyraźnej niezgodzie: niepomiernie śmiały w swych improwizacjach, w stosunku do władz był bardzo oględny, a może nawet ugrzeczniony. A więc, wyrażając się o Bibikowie lekceważąco, wkładał przecie od czasu do czasu swój paradny mundur i meldował się u niego „na Lipkach". Politykierzy, skłonni do uogólnień, nadawali takim odwiedzinom wielkie znaczenie i tłumaczyli je na niekorzyść pułkownika. Kto wie jednak, czy nie robił tego po prostu z potrzeby, w której wspomagał go wszechmocny generałgubernator, mający do rozporządzenia olbrzymie dyskrecjonalne fundusze.

Natomiast pospólstwo ujmowało rzecz po swojemu i wyciągało wnioski wręcz przeciwne, pochlebne dla Berlińskiego.

— Oho! — mówiono na targowisku. — Widzicie, ojciec nasz, wojak przesławny, poszedł znowu naurągać Bibikowi! A niechże mu zada bobu.

Sażin mówił, że i te głosy dochodziły do Bibikowa. On wszelako śmiał się tylko i nadal był uczynny dla Berlińskiego.

Tak oto Cezar, nie dostrzegany przez tzw. wyższe sfery towarzyskie Kijowa, które — mówiąc nawiasem — nie składały się nigdy ze szlachty rodowej, wśród stanu średniego uchodził za dziwaka z cicha wykpiwanego, natomiast u gminu zażywał nadzwyczajnej, niewzruszonej sławy bohatera — i ona to właśnie ściągnęła pod dziurawy dach ruder szyjanowskich dwa niezrównane egzemplarze „niebezpiecznych niemolaków", zatwardziałych w ciemnocie „starodawnej zbożności".

Zanim przejdziemy do nich, rozpatrzmy jeszcze mimochodem jedną postać klasyczną: jest nią rewirowy.

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

Miał Cezar na sumieniu pewne sprawki, które, zdawałoby się, powinny rzucić cień na jego godność i odwagę cywilną: były to mianowicie zabiegi, mające na celu konserwację „gnojowni szyjanowskich". Wszystkie owe domostwa, lepianki, chatynki i chlewiki, zapchane wszelkim tałałajstwem, rozpadały się, jak wiemy, od dawna, naprawiać zaś ich nie pozwalał ostry edykt Bibikowa o „przebudo

wie". Berliński atoli, jak mówiono, nie uznawał tego edyktu i nie liczył się z Bibikowem, jako że sam cesarz życzył sobie, by dom jego został zachowany. Co o tym myślał Bibikow — nie wiadomo. Tymczasem naprawy były rzeczą konieczną, zwłaszcza dachów — dziurawych, przegniłych i przeciekających. I otóż — wbrew wszystkim zakazom Bibikowa — dachy naprawiano. Ale jak? Sposób ów godzien jest uwiecznienia w kronikach Kijowa.

W wielkiej zażyłości z Cezarem był rewirowy owej dzielnicy — niejaki Dionizy Iwanowicz czy też Iwan Dionizowicz, nie pamiętam dobrze. Był to półUkrainiec i półPolak, z wyznania zaś unita, człowiek już leciwy i bardzo niechlujny, jak to się mówi — trunkowy, ale służbista, znający się na przepisach, a przy tym majster do wszystkiego. Wychowany jeszcze w szkołach jezuickich, mówił doskonale po łacinie i tym właśnie językiem posługiwał się w rozmowach ze starym parochem unickim, zamieszkałym na ulicy Rybalskiej, za kałużą: jako arystokraci ducha mówili tym językiem na targowisku o drożyźnie i tym podobnych sprawach, nie chcąc używać pospolitej mowy gminu.

Co się tyczy tzw. służebności, czyli kubanów, klasyk nasz hołdował poczciwej odwiecznej zasadzie — świadczeń w naturze. Łapówek pieniężnych nie żądał, natomiast od każdego wozu przyjeżdżającego na targ brał „po

sztuczce, od wszystkich jednakowo, żeby się nikt nie czuł pokrzywdzony". Tu polanko drzewa, tam główkę kapusty, gdzie indziej garść zboża — i tam dalej, „jak Pan Bóg przykazał". Ale gdzie tak Pan Bóg przykazał, o tym wiedział tylko jeden klasyk, sypiący jak z rękawa przedziwnymi cytatami z Pisma świętego, osobliwie zaś z listów apostoła Pawła:

— Owóż Pismo święte powiada: „Chłop, jak się durniem urodził, tak i durniem zdechnie".

Chłop słuchał tego i pewnie wierzył, że to prawda. A za drugim razem klasyk mu tłumaczył:

— Ma słuszność apostoł Paweł mówiąc: „wal chłopa po karku".

A że słowom tym towarzyszył natychmiast rękoczyn, dawano im tym bardziej wiarę.

świadczenia w naturze pobierał umyślny custos: chodził on za klasykiem i znosił to wszystko do pewnego lamusiku, zmurszałego, lecz nader pojemnego, który mieścił się gdzieś w zakamarkach „gnojowni" szyjanowskich. Tu odbywała się segregacja łupów: część, potrzebną do użytku domowego, odkładano, resztę przeznaczano do wymiany na inne konieczne rzeczy. Był to jak gdyby kantor czy też karawanseraj chapanek zdobytych na chłopach, których apostoł Paweł kazał „walić po karku".

Nie wiem, czy Iwan Dionizowicz płacił Ber

lińskiemu jakieś komorne; natomiast nie ulega wątpliwości, że czynił mu różne udogodnienia, które zapewniały całkowitą „spokojność" tym na opiekę boską zdanym domostwom. Nie bywało tu nigdy żadnych rewizyj, aczkolwiek zamieszkiwali tu ludzie z tzw. kromskimi i nieżyńskimi paszportami, tudzież dowodami miejscowymi, kijowskimi. W owych czasach bowiem wyrabiano fałszywe paszporty na całym szlaku od Orła do Kijowa, największą zaś wziętość miały te, które robiono w Kromach i w Dymitrowie nad Swapem. Zresztą w dzielnicy szyjanowskiej można było mieszkać w ogóle bez paszportu, ale najważniejszą rzeczą, na którą można tu było sobie pozwolić z całkowitą swobodą — to było modlenie się jak ci się żywnie podoba. Tej okoliczności należy zawdzięczać fakt, że przytulił się tutaj pewien oryginalny bogomodlca, imieniem Malachiasz, starzec przybyły do Kijowa celem dopełniania tajemnych obrzędów wśród starowierców, którzy przywędrowali z Anglikiem Vignoles'em jako robotnicy przy budowie mostu kamiennego na Dnieprze. Przywieźli go jego współwyznawcy „z ostępu nieznanego" i ukryli w tych zakamarkach „pod pieczęcią tajemnicy", zawierzywszy Cezarowi, którego imię głośne było wśród pospólstwa hen aż za Orłem i Kaługą. Przy starcu pełniło służbę „pacholę" w wieku lat dwudziestu trzech, zwane Hijezjuszem. Nie wiem, czy to

było jego prawdziwe imię, czy może przezwisko, kalendarz bowiem prawosławny imienia takiego nie zna. Ale Pismo święte mówi o „pacholęciu" Hijezjuszu, posługującym prorokowi Elizeuszowi: może stąd ta nazwa.

Była to para cudaków — ten Malachiasz z Hijezjuszem. A osiedlili się w osadzie szyjanowskiej licząc na opiekę Cezara pieczerskiego. Pomówimy zaraz o nich, najpierw jednak skończmy z Iwanem Dionizowiczem i jego talentami.

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

Łacinnik ów posiadał dwie umiejętności: jedną z nich się szczycił, drugą pokrywał milczeniem, ale właśnie ta druga miała doniosłe znaczenie społeczne. Pierwsza polegała na tym, że „umiał się sam strzyc". Może się to komu wydać głupstwem, ale proszę to wypróbować na sobie: przekonamy się wówczas, że jest to rzecz trudna, wymagająca wielkiej zręczności i sztuki.

Druga zaś, z większym jeszcze artyzmem uprawiana, atoli potajemnie, wchodziła w zakres starożytnictwa: łacinnik potrafił „patynować" nowe deski, by nocami łatać nimi przegniłe dachy. A robił to z takim kunsztem, że najwprawniejsze oko nie mogło odróżnić nowych łat od starych. Swoją pracownię antykwarską miał we wzmiankowanym karawanseraju: tu się mieścił skład dranic, łubków, dziegciu i kołomazi, czyli smarowidła

do kół, a wszystko to pochodziło z daniny, ściąganej na targowisku. Czynności chemiczne — z uwagi na surowe przepisy Bibikowa — odbywały się tajemnie, ale przynosiły znaczne korzyści. Służyło do tego ogromniaste stare koryto z rozcieńczonym łajnem krowim tudzież innymi pierwiastkami tworzącymi nowe połączenia. A pierwiastki były całkiem zwyczajne: mierzwa, piasek, smoła, wreszcie owies „gwoli porośli". Do koryta kładło się gonty i dranice, które poddawano dłuższemu procesowi „starzenia". Pilnował tego klasyk osobiście, niczym zawołany chemik, udoskonalając stale sposoby patynowania i nadając materiałowi odpowiednią, miłą dla oka, zielonkawą porośl. Bodaj że na pomysł tej swojej wytwórczości wpadł kierując się względem, by się nie marnowały dranice, które w swej zwykłej postaci nie znajdowały jednak zbyt wielu nabywców.

Tak przygotowanymi dranicami łatano po nocy dziury, a czynił to częstokroć sam rewirowy: zresztą co do tego całkiem pewnych wiadomości nie mamy. Dość że na rano dziura znikała: „Bibik" mógł sprawdzać dachy, ile wlazło — i nic nie dojrzał. Natomiast Cezar spacerując przyglądał się dziełu z uśmiechem i powtarzał:

— No i co mi zrobi ten niezguła? A lokatorzy przyświadczali mu:

— Bogać tam! Cóż on ci może zrobić?

Tak oto głos powszechności twierdził, że Bibikow nic Cezarowi zrobić nie może. Tymczasem zaczęła się budowa mostu. Do Vignoles'a napłynęło mnóstwo robotników, a wśród nich wielu sekciarzy. Ci przywieźli ze sobą obrazy święte i swoich „modlicieli": jednym z nich był wymieniony już, a otoczony tajemniczością i osobliwą opieką, starzec Malachiasz. Był to „pilipon", czyli filipon i „niemolak", to jest taki sekciarz, który nigdy — ani w domu, ani publicznie — nie odmawia modlitwy za cara. W owych czasach sekciarze ci, wobec niezrozumienia prawdziwego ducha starowierstwa rosyjskiego, uważani byli za „szczególnie niebezpiecznych i szkodliwych". Wielu ludzi, nawet rozsądnych, zapatrywało się na tych naiwnych doktrynerów jako na przestępców politycznych lub co najmniej „nieprzyjaciół cara". Nawet tacy badacze, prawoznawcy i dziejopisowie rozmiłowani w starowierstwie, jak Szczapow, nie ustrzegli się w tendencyjności i zaszkodzili mu niezmiernie swymi fantastycznymi wykładami. Gdzież tedy ukryć w Kijowie tak niebezpiecznego starca jak Malachiasz? Gdzie go umieścić tak pewnie, by i jemu nic nie groziło, i prawdziwi chrystolubnicy pod jego przewodnictwem mogli „się pouczyć" i zażyć słodyczy modlitewnego obcowania? Gdzież go schować przed Bibikiem? Powodowani tą troską współwyznawcy starca uznali, że najlepszą kryjówką będą „gnojownie szyjanow

skie", nad którymi rozpościera swe skrzydła sławny Cezar, nieustraszony i niepodległy.

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

Tego teologa dziwnego nabożeństwa wraz z jego pyzatym „pacholęciem" przyprowadzili tu jacyś dwaj murarze, którzy uprzednio, zachowując wszelkie środki ostrożności, zbadali pomieszczenie, umówili się co do komornego z jejmością prowadzącą rachunki domowe, po czym zaś odbyli jakąś poważną rozmowę z Cezarem, co podrażniło ciekawość wszystkich domowników.

Murarze byli to ludzie z wyglądu stateczni i wzbudzający zaufanie, a przy tym z wszelkimi zewnętrznymi oznakami najistotniejszej „zbożności" rosyjskiej: grzywki na czole mieli przystrzyżone, na ciemieniu zasię ku chwale bożej wygolone tzw. „toczki", czyli tonsurki; mówili z cicha, spojrzenie mieli „przystojne" i „spuszczone". Co do komornego — żadnych kwestyj nie robili; widocznie była to dla nich rzecz małej wagi; przede wszystkim chodziło im o rozmowę z Cezarem. On zaś „wyspowiadał ich ze wszystkich dogmatów ich wiary" i — trzeba mu oddać sprawiedliwość — wysnuł z tego wniosek słuszny i dla tych poczciwców przychylny. A na pytania nasze, co to za jedni, odrzekł krótko i węzłowato, iście po wojskowemu:

— Przemili ludzie, ale głupi.

Na skutek tej szybkiej a trafnej oceny nie

szczęsnym sekciarzom pozwolono zagospodarować się w jednym z zakamarków „gnojowni", następnej zaś nocy rewirowy starożytnik dokonał na dachu odpowiednich poprawek.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY

Starzec zajął dość obszerną, lecz nędzną ruderę, zresztą całkiem w guście sekciarskim: była to niska półdrewnianka a półlepianka, osobno stojąca het na zadwórzu i znikąd nie widoczna, jakby umyślnie sklecona po to, by w takim ukryciu odprawiać „nielegalne" modły żeby się dostać do tego dosłownie chlewu modlitewnego, trzeba było przebrnąć przez jedno podwórze, następnie drugie, potem skręcić w jakieś podwóreczko, za czym przez zaułeczek wejść do drwalki mającej drzwiczki ze sznurkiem na bloku. Przez tę drwalkę przechodziło się na malutkie podwórko, całkowicie przysłonięte olbrzymią kupą nawozu, spoza której nic widać nie było, a tak wysoką, że oblepiała aż po koronę wysterkającą z jej środka morwę czy też jarzębinę.

Właśnie na tę kupę a raczej wzgórze nawozu wychodziły trzy okna chatyny starca, z sioneczką, nad której drzwiami nowi lokatorzy natychmiast umocowali nieduży lity krzyż miedziany, zwany „korsuńczykiem".

Chata miała jeszcze jedno boczne, malutkie okienko od sekretnej izdebki, do której się wchodziło z innego podwórka. Tu mieszkały dwie czy trzy „pątniczki". Odwiedzali je sek

ciarze innego nabożeństwa, mianowicie „troparnicy", czyli śpiewający tropar: „Zbaw Panie, dusze nasze". Nie znałem się podówczas dobrze na starowierstwie i nie interesowałem się tymi sprawami, myślę jednak, że musieli to być pomorcy, z dawien dawna „skłaniający się ku troparowi".

Chata, zanim się do niej wprowadził Malachlasz, służyła do innego użytku: kiedyś mieściła się tu łaźnia, następnie kurnik i kojec, w którym indyczki wysiadywały jaja, wreszcie stała się oto „modlitewnią", zamieszkałą przez męża zbożnego, czego widomym znakiem był ów „korsuńczyk" na ocapie. W przeciwieństwie do innych ruder szyjanowskich była wyjątkowo ciepła.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY

Przywieźli murarze starca późnym wieczorem w parokonnych saniach bosych, i tak go tu zamknęli niczym w więzieniu.

Któregoś letniego dnia, kiedy Malachiasz, zmożony upałem, „zażywał spoczynku" w sionce, Hijezjusz pozwolił nam przez okno zajrzeć do chaty. Sprzęty miała tylko najpotrzebniejsze, według reguły, i wykonane całkowicie przez sekciarzy. Na jednej ścianie ciągnęły się podwójną „sprzężą" stare ikony; pod nimi — klęcznik i „pokłonna rogóżka"; w jednym kącie zwyczajny stół z ławą, w drugim — dwie ławy zestawione, a zamiast wezgłowia okrąglak brzozowy przykryty

postrzępioną świtą chłopską. Było to łoże starca, który sypiał — takoż według reguły „żywota twardego" — nie używając „wezgłowia miękkiego".

Hijezjusz w ogóle nie posiadał żadnych rzeczy osobistych. Wiódł życie nie tylko mnisze, lecz zgoła spartańskie: pijał z brzostowego kubka, a sypiał zimą i latem na piecu.

Starzec „popował", to znaczy spowiadał, chrzcił, odprawiał modły i śpiewy. Hijezjusz zaś „amenował", czyli był ni to psalmistą, ni to służką i nowicjuszem. Ciężkie to były obowiązki, ale pełnił je bez szemrania i z cierpliwością anielską. Starzec nigdzie go z domu nie puszczał, tylko na targ po zakupy; umartwiał „pacholę" ścisłymi postami, ponadto „upominał" często: za mniejsze wykroczenia — rzemiennym różańcem, za większe — sznurem, za pomocą którego „pacholę" wyciągało dla starca kubeł wody ze studni. Jeśli zaś wina była „osobliwa", sznur podlegał uprzedniemu namoczeniu, celem spotęgowania bólu.

Z wyjątkiem jedynego wypadku, o którym będzie mowa poniżej, nigdyśmy Malachiasza z bliska nie widzieli. Raz tylko, gdy stanął trafem w oknie, ujrzeliśmy przelotnie jego postać. Wzrostu był olbrzymiego, siwy, białobrody, nawet jakby pleśnią okryty. Oczy miał ponure i prawie niewidoczne spod krzaczastych, zwisających brwi. Na oko musiał mieć chyba z osiemdziesiąt lat; pochylony był

i zgarbiony, ale tęgi jeszcze i zapewne bardzo silny. Włosów nie strzygł na modłę rosyjską — kolisto, lecz w jakieś schodki, a może już po prostu łysiał ze starości. Koszulę miał czarną, jedwabną, mieniącą; na szyi, opadając aż do pasa, dyndał mu sznur jakichś kulek, podobnych do grubych obwarzanków, a zakończony krzyżem, pewnie pięciocalowym: był to różaniec.

Głos miał „jako cymbał grzmiący", gdy wołał: „chłopcze!" na Hijezjusza, który czasami siadywał na gnojowisku pod ową morwą czy też jarzębiną. Było to jedyne słowo, jakie zdarzało nam się słyszeć z jego ust. Poza tym był niewidzialny i niesłyszalny, toteż powziąć o nim jakieś mniemanie było rzeczą niełatwą. Cezar określił go krótko i dosadnie:

— Głupiec w Chrystusie.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI

Hijezjusza znaliśmy znacznie lepiej, a to dlatego, że jako młody sam się do nas garnął, i acz trzymany przez „dziadka" w najsurowszej karności i „upominany" często różańcem lub sznurem, potrafił jakoś wymykać się od czasu do czasu i przyłączać do naszego złego towarzystwa, gdzie też zachowywał się niezbyt przykładnie. Za to, jak zobaczymy dalej, dotknęło go raz takie straszne nieszczęście, jakie z pewnością nigdy nikogo nie spotkało: najadł się mięsa ludzkiego. Ściśle

mówiąc, był przekonany, że dopuścili się na nim tej potworności ludzie „uczeni", których uważał zawsze za odwiecznych wrogów królestwa niebieskiego. O tym okropnym wypadku opowiemy poniżej szczegółowo.

„Pacholę", jako się rzekło, miało dwadzieścia trzy lata. Toteż nazwa „pacholę" nie stosowała się do jego wieku, lecz była tylko mianem, a raczej określeniem godności duchownej, którą piastował. Był to typowy Wielkorus, pyzaty, pucołowaty, gębiasty, rusawy, o oczach błękitnych, mających wyraz dziwaczny: badawczy i barani zarazem. Jego twarz, na której się zaledwie puszczał młodociany puszek, kwitła wprawdzie rumieńcem, ale jakimś plamistym, skutkiem czego miał wygląd zdrowy, a jednocześnie chorobliwy. Można by powiedzieć, że sprawiał wrażenie psa, o którym chłop mówi, że go „w szczenięctwie zamorzono": widać, że rasowy, ale pełni rozwoju nie zdołał osiągnąć.

Pod względem umysłowości i charakteru był doskonałym przedstawicielem tego gatunku Rosjanina, o którym w swej znakomitej (książce trafnie i mocno wyraził się profesor Kluczewski, iż „jest zasklepiony w tradycjach i obcy wszelkim nowym ideom". Hijezjuszowi nigdy by nie przyszło do głowy, że można by coś zrobić inaczej, niż to się zwykło robić: ta bierność ułatwiała mu wykonywanie obowiązków służki, na którego — jak mówił —

„przeznaczyła go rodzicielka jeszcze przed powiciem na pacholę służebne".

A stało się to tak. Matkę jego dręczyła pewna ciężka choroba, zwana podobno przez niejakichś lekarzy „dżumką", a pochodząca z nasłania złego ducha, wycieńczająca strasznie i zgoła nieuleczalna. W końcu biedna kobieta ślubowała Matce Boskiej Bałykińskiej w Orle, że jeżeli ozdrowieje a urodzi dziecię płci męskiej, to „odda je w służebnictwo do męża świątobliwego, dopóki nie dojdzie lat Chrystusowych", czyli trzydziestego trzeciego roku życia. I rzeczywiście, dzięki orędownictwu Matki Boskiej, wygrzebała się z „dżumki", po czym doznała drugiej niezmiernej radości: powiła syna Hijezjusza, który też, by dopełnić ślubowania macierzyńskiego, gdy skończył lat osiem, został „pacholęciem służebnym". Do Chrystusowego wieku było jeszcze daleko, a tymczasem jego mistrz, acz niewątpliwie świątobliwy i zbożny, był nader surowy i „tylu — jak powiadał — mokrymi sznurami już go upomniał, że można by z nich upleść drabinkę do nieba".

Ale co prawda nauka bogobojności szła Hijezjuszowi źle i „niepamiętliwie". Chociaż przyszedł na świat jako owoc ślubowania, był, jak sam to przyznawał, „z przyrodzenia błędliwy". Miewał brzydkie sny, kotom przyskrzybał ogony, obcował z nikonianami, „wiódł spory z innowiercami". Czart zaś, czyhający zawsze na duszę chrześcijańską spragnioną

szczęśliwości wiekuistej, wystawiał go nieustannie na pokusę i tym sposobem „pchał pod mokry sznur".

W zaciszu podwórka szyjanowskiego Hijezjusz niezwłocznie wszczął waśń z pomorcami, których okno również wychodziło na ową kupę nawozu, dzielącą dwa „nabożeństwa". Niech tylko tamci rozpoczną swe śpiewy i modły, Hijezjusz już włazi na jarzębinę i przedrzeźnia ich, i wrzeszczy:

— Troparnicymytnicy!

A tamci, nie mogąc się pohamować, odkrzykują:

— Niemolakirozkraki!

Tak oto dwie wiary przyganiały sobie wzajemnie, następstwem zaś tego bywały potyczki tudzież „kamieniorzuty", kończące się niekiedy obustronnym wybiciem szyb. Ostatecznie sprawca całej tej zwady religijnej podlegał „upomnieniu" sznurem, po którym nieraz parę dni chodził skurczony. Za czym, zwykłym trybem rzeczy, Pan Bóg i Malachiasz odpuszczali mu winę, i wnet znowu napadała go jakaś pokusa. Jedna z nich o mało nie przyprawiła go o utratę rozumu a nawet życia.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI

Całkowicie niezdolny do jakiegokolwiek myślenia, Hijezjusz wykazywał przecie niejaką badawczość, zresztą zgoła pierwotną

i dziwaczną; pytania bowiem, które lubił niespodzianie zadawać, były wręcz dziecinne.

— Dlaczego lew ma grzywę? — pytał, dajmy na to, znienacka, przybiegając pod okno.

— A skąd ja mogę wiedzieć? — odpowiadał mu ktoś z nas. — Daj mi święty spokój.

— To tak? — mówił. — A od czegóż jest nauka świecka?

— Odwal się, bracie!

Odchodził, lecz przy sposobności znowu zwracał się z czymś w tym rodzaju, i to nie mając nic złego na myśli: ot, po prostu coś w tej głowie zaczynało świtać:

— A dlaczego jarzębina jest bardziej gorzka niż agrest?

Najbardziej zajmowały go różne sprawy tajemnicze, które chciał wyjaśnić sobie w sposób naturalny. Tak na przykład pragnął wiedzieć, „jakie też grzesznik ma serce". I ta ciekawość omal nie stała się przyczyną jego zguby.

W domach szyjanowskich mieszkało kilku studentów medycyny, chłopaków wesołych i krotochwilnych. Jeden z nich obiecał Hijezjuszowi, że mu „pokaże serce grzesznika" — mianowicie w prosektorium, które wtedy mieściło się czasowo w budynku przy ulicy Włodzimierskiej.

„Pacholę" długo nie mogło się zdobyć na ten ryzykowny krok. W końcu, trawione żądzą ujrzenia „serca grzesznika", przyszło do studentów.

— Macie teraz trupa jakiego grzesznika? — pyta.

— Owszem — powiadają — mamy, i to w dodatku strasznie zatwardziałego.

— A co on takiego zrobił?

— Ojca sprzedał, matkę zastawił, a za te pieniądze kupił wronę, zjadł ją i gardło sobie poderżnął.

Hijezjusz nie mógł już poskromić ciekawości.

— Jutro — rzekł — posyła mnie dziadek do sklepu po oliwę do lampek. Przybiegnę do was, do anatomii. Pokażecie mi jego serce?

— Dobra! Pokażemy.

I przyszedł — blady, zmieszany, truchlejący ze strachu. Dla dodania odwagi dali mu menzurkę spirytusu służącego do preparowania tłumacząc, że dopiero po wypiciu tych „kropli ośmielających" można zobaczyć serce.

Wypił i po prostu skołowaciał. Serce mu się nie spodobało. Stwierdził, że nie jest takie, jakie powinno być, jak je sobie wyobrażał Wedle owego sławetnego bohomazu z napisem: „serce grzesznika to siedlisko szatana". A wobec tego, że chciał koniecznie zobaczyć i szatana, namówili go do wypicia drugiej menzurki i do jakiejś przegryzki. A gdy zjadł, zapytali:

— A wiesz ty, coś zjadł?

— No co?

— Ano, bracie, kotlet z mięsa ludzkiego.

Hijezjusz zbladł jak chusta, zachwiał się na nogach — i najzwyczajniej zemdlał. Ocucili go, i żeby pocieszyć, powiedzieli, że nie było to trupie mięso, tylko świeże, bo z człowieka, który się zarżnął. Wiadomość ta przyprawiła chłopca o wymioty. Z trudem doprowadzili go do porządku i jęli przekonywać, że wszystko to żarty, w istocie bowiem zjadł kotlet wołowy. Ale już żadne tłumaczenia nie pomogły. Hijezjusz pędem poleciał do swego starca i sam poprosił, by „upomniał go mocno" za ów straszliwy występek.

Uczynił to starzec — z wielkim nadwerężeniem zdrowia biedaczyny. Nie widzieliśmy go potem z dziesięć dni, a gdy się wreszcie pokazał z wiadrami u studni, miał wygląd człowieka storturowanego. Wychudły był, wymizerowany, zmieniony na twarzy, na domiar milczał jak zaklęty. Na próżno chcieliśmy coś z niego wydobyć: nie przemówił ani słowa. Dopiero znacznie później zwierzył się jednemu z nas, mając do niego szczególne zaufanie, że starzec upomniał go „samowtór", to znaczy przy pomocy drugiego „dobrowiernego" chrześcijanina: obydwaj smagali go „trzymając oburącz sznur podwójny". A położyli go „pyskiem na wojłok" i batożyli dopóty, dopóki mu „od wrzasku gęba w trąbkę nie zesztywniała" i nie stracił przytomności. A przecie nie miał o to żalu do „dziadka", jako że rozumiał, iż był „zbity ku chwale

bożej", a przez to „tuszył, iż poprawi się i z ludźmi światowymi marnotrawić czasu nie będzie".

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZTWARTY

I bodaj że wydarzenie to dokonało w jego myślach przewrotu — tak gwałtownego, na jaki tylko mogła się zdobyć jego namiętna i porywcza natura. Odtąd rzadko wychodził na podwórze, nie wszczynał żadnych rozmów z nami ani też zwad „z niedobrowiernymi pomorcami", którzy „utknęli na troparze". W dodatku okoliczności tak się złożyły, że nasza paczka się rozleciała, i na jakiś czas starca wraz z pacholęciem straciliśmy z oczu.

W trakcie tego budowa mostu została ukończona. Z otwarciem czekano na przyjazd cesarza Mikołaja. Przyjechał. Wyznaczono dzień uroczystości. I to jakiej! Dziś o takich wspaniałościach pojęcia nawet nie mamy.

W przeddzień wieczorem zapanowało w mieście ożywienie nadzwyczajne: na ulice wyległy tłumy rozbawionej publiczności. Ale byli i tacy, którzy ten wieczór spędzili inaczej. Filiponi i pomorcy w zakamarkach szyjanowskich modlili się — jedni z troparem, drudzy bez tropara. Ale i jedni, i drudzy wyglądali jutra jako szczęśliwości „zapowiedzianej im przez Pismo" w nagrodę za ich zbożność.

Koło północy odprowadziłem do domu znajomą pannę, która mieszkała het za dzielnicą

szyjanowską, i wracając natknąłem się na jakąś ciemną postać, stojącą przed naszą bramą. Poznałem ludożercę Hijezjusza.

— A ty co tu tak późno robisz? — pytam.

— Stoję sobie — powiada — bo dziś trzeba czuwać.

— Czuwać? A to dlaczego? Milczenie.

— Pozwolił ci dziadek wyjść przed bramę?

— Sam mi kazał. Modlitewniliśmy aż do północy. Dopiero przed chwilą „amenowałem". No i dziadek powiada: wyjdź, spojrzyj, co się tam dzieje.

— A co ma się dziać?

— Pewnie krzątają się nikonianie, spodziewając się czegoś.

— Mc nie rozumiem — mówię. — Czego się mają spodziewać? Co się stało?

Znowu milczenie. Przypieram go tedy do muru. Wreszcie wydukał:

— Dziadek — powiada — wielkich rzeczy oczekuje. Przecie on wszystko z Pisma ma objawione.

— Co mianowicie?

— Od jutra jedna wiara będzie.

— No!

— Zobaczy pan! Do jutra musi to pozostać w tajemnicy, ale jutro cesarz sam to obwieści. Więc i oporni, czyli pomorcy, też czekają.

— Czego? Jednej wiary?

— Ano pewnie. Bo dziś wieczorem, kiedyśmy dla modłów powszechnych wyszli na po

dworze, znowu musieliśmy się z nimi powaśnić.

— I znowu o tropar?

— Tak jest. My im mówimy po prawdzie: „Przestańcie z osobna wyśpiewywać ten swój tropar: jutro wszyscy społem zaśpiewamy — wzbije się pieśń nasza aż do nieba". A oni na to przeciwnie: „My — powiadają — z dawna wiarę naszą na troparze zbudowaliśmy i nie odstąpimy od niego". Więc od słowa do słowa zaczęli pluć na nas przez okno.

— Jak to pluć?

— Ano tak. Bo siedzieli u siebie w oknie. Tośmy im pokazali figę. A oni — dalejże pluć! Więc i my też. I tak jedni na drugich. Doszłoby pewnie do wojny, gdyby nie pułkownik, który wyjrzał i jak nie wrzaśnie: „Cichoj, bo wszystkim łby poucinam!" No, tośmy zaprzestali, odśpiewali swoje i rozeszli się w spokoju. Dziadek teraz sam w domu, i aż strach, jak się skręca. Bo jutro musi „wychód uczynić".

— Nie może być! — zawołałem. — Dziad wyjdzie na miasto?

— Właśnie. Wyjdzie, żeby zobaczyć cesarza. „Niedługo czterdzieści lat — powiada — mija, jak świata nie oglądałem". A jutro musi wyjść. Już mu i kapelusz przynieśli. W tym kapeluszu i z koszturem wyjdzie. A ja go poprowadzę.

— No, no! — powiedziałem. I pożegnawszy

Hijezjusza poszedłem spać nie zdając sobie sprawy z całej tej ważkiej treści, jaka się kryła w jego bezładnych a tajemniczych słowach.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY

Dzień otwarcia „nowego mostu" w Kijowie, zwanego dziś „starym", pogodny był, piękny i pełen najmilszych wrażeń. Czuliśmy się wówczas wszyscy — Bóg raczy wiedzieć czemu — radośni i szczęśliwi. Nikomu by w głowie nie postało wątpić w potęgę ojczyzny: jej horyzont polityczny zdawał się tak jasny i czysty, jak to niebo nad nami — bezchmurne, opromienione słońcem. Wszyscyśmy byli jak owe wróble z ostatniego opowiadania Turgeniewa: skaczące, ćwierkające, czupurne, którym ani przez myśl nie przeszło, że w górze może szybować jastrząb.

— Tam do diabła! — świergotaliśmy. — Powojujemy jeszcze!

Strasznie nam się chciało wtedy wojować. W poczuciu dumy narodowej i patriotyzmu ludzie oczytani powtarzali frazes, że „Rosja — to państwo militarne", toteż oficerowie cieszyli się szczególnym powodzeniem, z którego nieraz korzystali niewłaściwie. I rzecz najważniejsza: byliśmy młodzi, każdy z nas miał jakąś istotę, dzięki której serce mu biło gwałtowniej. Bałamuctwo i umizgi miały wówczas swoje godziny „w rozkładzie dnia każdego przyzwoitego Rosjanina", jak

to zauważył Wiktor Askoczeńskl w swym „Dzienniku" drukowanym w r. w „Biuletynie Historycznym". Był on wówczas wśród nas — zuchowaty i buńczuczny, dla niejednego może wzór subtelnej sztuki zalotnictwa, którą uprawiał zresztą przeważnie „w sferach kupieckich". U kobiet z towarzystwa nie tylko że nie miał powodzenia, ale w ogóle nie miał do nich dostępu. Ubierał się elegancko, ale bez gustu; niedelikatny był, źle wychowany, wyzywający, ordynarny w obejściu i nieprzyjemny w rozmowie. A. O. Janowicz, późniejszy profesor Uniwersytetu Kazańskiego, słusznie mawiał o nim wówczas, że przypominał „przebranego klechę".

Owego promiennego dnia, gdy otwierano most, Askoczeński miał na sobie jakieś pantalony „rococo", na tępej głowie — jasny kapelusz, a u ramio«n uwieszone dwie podolskie panny. Prowadząc je, rzucał napotkanym znajomym swe ciężkie, iście seminaryjne dowcipy. Stanąwszy nad urwiskiem, zadeklamował:

I oto Dniepr...

Ten właśnie Dniepr, w którym Ruś wszystka

się ochrzciła I za zrządzeniem losów z grzechów się obmyła.

Po czym dodał — niby hasło:

Przyjaciele, do modlitwy, W obliczu Kijowa!

Później z tych luźnych wierszy powstał jeden z tych jego hymnów bojowych, które — jak wszystko, co napisał — odznaczają się nieudolnością gramatycznych rymów. Albowiem i muza jego, podobnie jak on, tępa była i niezdarna.

Chciałbym rzec jeszcze słówko o tym człowieku, skądinąd ciekawym. Zdaniem moim ten „Dziennik" nie tylko nie naświetla jego osobowości, ale ją jeszcze jakby zaciemnia. Czytałem ten „Dziennik" w pierwopisie. Nosi wyraźnie charakter literackiego zmyślenia. Na kartach, gdzie mowa o córach kupców podolskich, znać nawet plamy łez. Gdzie indziej czytamy: „jestem pijany: nie mogę utrzymać pióra w ręku". A właśnie pisał to zupełnie na trzeźwo. Nie mogę odżałować, że nikt z tych kijowian, którzy znali dobrze Askoczeńskiego, nie napisał dotychczas jakiegoś bezstronnego wspomnienia o burzliwym życiu i czynach tego człowieka, który posiadał przecie zdolności niepospolite, ale zmarnował je i zrobił z nich jak najgorszy użytek. Niech mu ziemia lekką będzie, ale jego tarapaty życiowe i karierowiczostwo są bardzo znamienne i pouczające.

Oprócz Askoczeńskiego Kijów w owych czasach miał jeszcze innych poetów. Na Podolu zamieszkiwał podstarzały już Podoliński, po mieście pętała się pewna dziewoja poetka i jakiś młodociany wierszokleta. Dziewoja naśladowała polską improwizatorkę Deotymę.

Napisała mnóstwo krótkich a kiepskich wierszyków, które wydała w tomiku pod tytułem: „Uczucia patriotki". Książeczki trzymał na składzie Paweł Dołżykow, właściciel biblioteki zwanej „apteką duchową". Na książeczkę nie było popytu. Znęcał się tedy nad nią Dołżykow, ofiarując czytelnikom „zamiast chleba i wódki — uczucia patryjótki". Podczas otwarcia mostu książeczkę tę rozdawano ludziskom bezpłatnie. Nie mam pojęcia, kto wykupił nakład i tak hojnie go rozczęstował. Podoliński bodaj nie napisał wówczas nic okolicznościowego; zresztą jakoś o nim zapomniano. Natomiast Alfred von Jung ze swego Olimpu wypuścił coś na świat, ale co mianowicie — nie pamiętam. Niesposób pominąć tu tego poczciwego chłopaka. Pozbawiony zupełnie talentu, nie umiejący pisać, miał przecie nieposkromioną a rujnującą namiętność do literatury. Sądzę, że godzien jest wdzięcznej pamięci kijowian, jeśli nie jako poeta, to jako ofiarny pionier pierwszego czasopisma kijowskiego. Przedtem miasto to nie miało żadnego pisma; założyć w owych czasach wydawnictwo — to znaczyło oddać pieniądze na przepadłe. A na dobitkę Jung był goły jak święty turecki. Ale nie wstrzymało to jego zapędów. Został — czasu wojny krymskiej — „dowódcą wołów", jak to wtedy nazywano, czyli poganiaczem. Uciułał w ten sposób trochę grosza, by złożyć go na ołtarzu literatury. Zaczął wydawać swój „Telegraf",

zamiast wdzięczności spotykając się z drwiną i szyderstwem. Prawdę mówiąc, pisemko to pod niejednym względem było śmieszne, ale bądź co bądź jest „ojcem" prasy kijowskiej. Jung w ogóle miał niczym nie pohamowaną manię wydawniczą: wydawał wszystko, co kto chciał, dopóki było za co. Celował w niedołęstwie literackim — to nie ulega wątpliwości, ale też i los go prześladował. Tak więc zaraz na początku „Telegraf" doznawał takich przygód, że aż uwierzyć trudno: cenzor Łazow chciał go zawiesić „za niemożebne błędy drukarskie". A sprostowania bywały nieraz gorsze od omyłek.

Zaledwie wykaraskał się z jednej biedy, już waliła się nań druga. Widzieliśmy go, jak zgnębiony zatrzymywał na ulicy znajomych i pokazując im jakiś papierek wyrzekał:

— Patrzcie, jakiego to mamy cenzora! Co on ze mną wyrabia! Nie pozwala mi sprostować wczorajszego błędu!

A sprostowanie brzmiało, jak następuje: „Zamiast: kijowianie to z natury onaniści — należy czytać: optymiści".

Po kilku dniach jednak Łazow zezwolił na to istotnie konieczne sprostowanie. Ale zdarzało się, że bywał w swej „samowoli" nieubłagany. Pewnego razu czytaliśmy w „Telegrafie" takie zdanie: „Nic dziwnego tedy, że nasz system wychowawczy w gruncie rzeczy jest nauką niedolizania się". Niedolizania? Co to ma znaczyć — zdziwił się Łazow.

Wytłumaczono mu, że miało być: podlizywania, i że trzeba dać sprostowanie. Ale kiedy wieczorem przyniesiono mu odbitkę korektorską, stało w niej jak wół: „Zamiast niedolizania należy czytać: przelizywania". Zrozpaczony cenzor przekreślił poprawkę i nie pozwolił na jej umieszczenie w obawie, by w druku nie wypadło to jeszcze gorzej.

Czas jednak wrócić do Malachiasza, który miał uroczystość otwarcia mostu uświetnić swą obecnością tudzież niezwykłym kapeluszem, przyniesionym mu w darze przez współwyznawców.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY

Na rozległym wybrzeżu, z którego odsłaniał się widok na most łączący Kijów z tak zwanym brzegiem czernihowskim, ludzi było jak maku — tłumy nieprzejrzane. Tylko najżarliwsi miłośnicy widowisk oraz szczególnie protegowani przez władze zdołali się przecisnąć do szpalerów żołnierzy, ustawionych przy moście. Ale tych szczęśliwych wybrańców było niewielu, w porównaniu z chmarą ludu, która oblepiła wzgórza nadbrzeżne — od klasztoru Wydubickiego i kopca Askolda aż po tarasy klasztoru św. Michała. Nie omylimy się chyba twierdząc, że cały Kijów wyległ na brzegowisko, i tym się z pewnością tłumaczy mnogość kradzieży, bezkarnie owego dnia popełnionych. Nie podobna było znaleźć

jakiegoś wygodniejszego miejsca. Ludzie poprzychodzili już o brzasku, z żywnością w kieszeni, i obsadzili najlepsze punkty. Kto przyszedł później, musiał wędrować nieskończenie, szukając „pozycji", z której mógłby dojrzeć „ceremonię". Widziało się drzewa obwieszone ludźmi; widziało się śmiałków uczepionych nogami o piaszczyste wysterki urwisk i staczających się na dół wraz z tą kruchą podstawą. Takie wypadki wywoływały śmiech i żarty.

Dużo było niezadowolenia z powodu niewłaściwego zachowania się oficerów, traktujących cywilów przez nogę. Ale cierpiano to, jako że oficerom wolno było podówczas mieć w pogardzie „kramarzy, łyków i chamów". Za jedną drogą dostawało się i duchowieństwu, które też chowało obelgi do kieszeni. Było to na porządku dziennym. Oficerowie, powiadam, korzystali wtedy ze szczególnych „przywilejów" i, jak to się mówi, „stawiali się" bardzo. W wyższych sferach cieszyli się osobliwym powodzeniem; pozwalali sobie na wybryki zgoła nieprzyzwoite. A zwłaszcza w czasach, o których opowiadam, zapanował wśród nich wprost szał, dziki i zaciekły, wygłupiania się i dowcipkowania. Narzucali też swoje towarzystwo rodzinom kupieckim i poczynali tu sobie tak karczemnie, że nawet Askoczeński musiał wobec nich dać za wygraną.

Z figlów, jakie wyprawiali podczas otwarcia

mostu, pamiętam dwa. Przed sztachety dawnej pijalni wód mineralnych zajechał jakiś Niemiec na rydzym koniu, który bezustannie machał ogonem. Publiczność jęła prosić jeźdźca, by sobie pojechał dalej, ten jednak na wszystkie perswazje odpowiadał: „Nie rozumiem". Wtedy jakiś postawny oficer ściągnął go z siodła za nogę. Rumak uciekł. Niemiec jak ogłupiały zaczął go gonić. A publika — w śmiech.

— A dobrze ci tak! — wołano wokół. — Widzisz, jak to się załatwia po oficersku! Po oficersku!

Oficer słuchał tych krzyków przez chwilę, wreszcie jak wrzaśnie:

— Stulić gęby, bałwany! Uciszono się natychmiast.

Widocznie nie lubił pochlebstw. Atoli ten czyn jego był raczej przejawem dzielności niźli dowcipu. „Dowcipnisiów" co się zowie zobaczyłem w miejscu ustronniejszym, mianowicie za murem klasztoru św. Mikołaja.

Na niewielkim, zaśmieconym i wydeptanym placyku roztasowali się tu wszelacy „różnostanowcy" pieczerscy oraz kilkunastu mnichów. Byli między nimi starcy ubieleni czcigodną siwizną; byli młodociani probanci o grzywach dziewiczych, rozkudłanych na wszystkie strony. Jeden z czerńców, snadź najdostojniejszy, siedział w fotelu, obitym czarną wyświechtaną skórą, a z kształtu podobnym do „naczynia" szpitalnego. Raz po

raz przystępowali do niego ludzie z gminu, a on błogosławił każdego i każdemu zadawał jedno i to samo pytanie:

— A skądżeście to? Z jakiej guberni? Otrzymawszy odpowiedź, wznosił w górę

rękę, mówił: „Bogu na chwałę", po czym, jakby wyczerpany, ziewał, przymykał oczy i pochylał głowę. Widać było, że ogólne podniecenie zgoła mu się nie udzielało, i lepiej by zrobił, gdyby poszedł spać.

Opodal, dwaj młodzi oficerowie, prześmiewając się między sobą, przyglądali mu się z widoczną przyjemnością. W końcu powstali z miejsca, podeszli do mnicha, skłonili mu się nisko. Podniósł głowę, zapytał:

— A skądżeście to? Z jakiej guberni?

— Z Łonomacierska — odrzekli.

— Bogu na chwałę — powiedział i uczyniwszy znak krzyża zmrużył oczy.

Ale figlarze nie zamierzali odejść.

— Pozwólcie, ojcze wielebny, że zwrócimy się do was z pewnym zapytaniem — rzekł jeden z nich.

— Zapytaniem? I jakim to?

— Chcielibyśmy się dowiedzieć, czy jest tu pewien zakonnik, a nasz swojak.

— A co to za jeden? Jak się nazywa?

— Ojciec Strofokamił.

— Strofokamił? Nie znam takiego. A może i jest: nie wiem. Proszę zapytać braci.

Słysząc to, zbliżyło się kilku mnichów. Oficerowie z całą powagą powtórzyli pytanie.

Nikt jednak nie znał „ojca Strofokamiła". Jeden tylko, bardziej rozgarnięty, domyślił się, że to pewnie Grek, i poradził, żeby go szukać w klasztorze greckim na Podolu.

Z korpusów kadeckich wychodziły w owych czasach całe zastępy takich i tym podobnych dowcipnisiów. Stawali się oni później zarówno sławnymi „bohaterami Sewastopola", jak i osławionymi „złodziejami krymskimi" i „morzycielami żołnierzy". Jak dalece zadufani w sobie byli wtedy — przed wojną krymską — nasi oficerowie, na jakie pozwalali sobie hece, to przechodzi wszelkie pojęcie. Niezadługo historie te będą się wydawać ludziom bajką o żelaznym wilku.

Tak na przykład przyjechał do Kijowa niejaki Racki oficer później głośny. I z miejsca zyskał sławę „impertynenta". Wzbudzało to ciekawość, więc na wyprzódki zapraszano go na różne baliki i wieczornice. A jemu przewróciło się zupełnie w głowie: posuwał się do bezczelności niesłychanych. Któregoś dnia pan G. urządził u siebie przyjęcie i zaprosił Rackiego. Ten „raczył zaszczycić" je swoją obecnością, ale przybył dość późno, gdy w bawialni było już pełno gości. Stanął tedy w drzwiach, wzgardliwie przyjrzał się zebranym przez lornetkę — i najordynarniej zelżył całe towarzystwo. „Ileż tu tego draństwa!" — powiedział i poszedł sobie... przez żadnego z panów nie spoliczkowany. Szczytem karczemnego prostactwa było jego zachowanie

się wobec znanej powszechnie pani P., ale też odebrał wtedy nareszcie zasłużoną nauczkę. Działo się to w parku podczas zabawy w przegony. Stał w parze z panią P. i nie ruszył się z miejsca, gdy jego towarzyszka na dany znak wybiegła. Stropiona tym, przystanęła. „Dlaczego pan nie biegnie?" — zapytała. „Bo nie chcę się potknąć i upaść tak nisko jak pani" — odpowiedział wyzuty ze wstydu.

Wzięli go wtenczas za kark i wyrzucili, ale to tylko za sprawą obecnego przy tym Bibikowa, którego względami pani P. cieszyła się szczególnie.

Drugim takim grackim wojakiem był niejaki Kl., artylerzysta. Ten znowu zadziwiał ludzi tym, że przychodził sobie na bale „do najpierwszych domów" pijany jak bela; ale i w stanie trzeźwości był nie lepszy. Oto przykład jego grubiaństwa. Tańcząc na balu u pana Pen., zwalił się ze swą damą pod stół. Wyciągnięto go, otrzepano z kurzu. Zmieszany gospodarz zrobił mu uwagę, że może jest za bardzo wesół.

— Owszem — odparł Kl. bezceremonialnie. — Wesołość to mój żywioł. A jakże inaczej mam się tu zachowywać? — I uprzedzając wszelkie sprzeciwy, dorzucił: — Mówiono mi, że znajdę tu u was niejakiego pana B. Osioł podobno skończony, ale stół, kanalia, ma wyśmienity. Chcę mu zrobić zaszczyt i zjeść u niego kolację.

Oszołomiony gospodarz nie wiedział, co

począć, bo właśnie pan B. stał obok. Atoli sam pan B. wyręczył go w odpowiedzi i zaprosił na swoje przyjęcia „figlarza", którego osoba — nawiasem mówiąc — miała je znacznie ożywić.

Trzecim „wesołkiem", którego sobie przypominam, był Kski, oficer nie istniejącego już dziś pułku żandarmerii. Pewna młodziutka i urocza panienka z Podola popełniła tę nieostrożność, że się w nim zakochała, a co za tym idzie — dała mu całusa i loczek złotych włosów na pamiątkę. Kski przyjął ten upominek miłosny, nie uchylał się od pocałunków, ale z oświadczynami zwlekał. Takie postępowanie oficera rodzice panny uznali za niewłaściwe i zaręczyli córkę, wbrew jej woli, z jakimś Bogu ducha winnym młodzieńcem. I cóż robi Kski? Nie proszony zjawia się w ich domu na uroczystości imieninowej, z obelżywymi słowy ciska pannie w twarz jej loczek, narzeczonego zaś policzkuje. Wybryk ten, który narobił wiele hałasu, wydał się niejednemu po prostu krotochwilą, może nazbyt rozhukaną, wszelako dopuszczalną. Toteż kiedy nieboszczyk Drukart, urzędnik gubernatorstwa, prowadząc w tej sprawie śledztwo, zabrał się dość ostro do Kskiego, zarzucano mu, iż jest nadto „surowy" dla tego bohatera dnia.

Co prawda rozwydrzenie oficerów było wówczas zjawiskiem powszechnym w Rosji. W Orle oficerowie pułku huzarów zakładali

w oknach — zamiast rolet — sprośne obrazy. W Penzie na skwerze publicznie zadzierali pannom suknie i związywali je nad głową; w Petersburgu przecinali na plecach płaszcze nieszczęsnym „łykom". Dopiero wojna krymska i jej wynik, ukazujący odwrotną stronę medalu, opamiętały tych obwiesiów. Ale zostawmy te sprawy przyszłemu historykowi kultury i obyczajowości rosyjskiej. Wróćmy do tych, których prostota i bezpośredniość jest bardziej zajmująca.

Gdy znikli ml z oczu dwaj oficerowie, którzy wypytywali mnichów o Strofokamila, dostrzegłem w pobliżu jednego z moich kolegów.

— Widziałeś ty tego małpidrąga? — zawołał do mnie.

— O kim ty mówisz?

— Ano o Machaliaszu. (Tak zwykł był nazywać starca, którego znał równie, jak i „gnojownie" Berlińskiego).

— Gdzież on jest?

— Niedaleko stąd, za domem inżyniera, na lewo. Stoi na kupie cegieł. Idź, popatrz, co za cudo.

— Rzeczywiście?

— Mówię ci. Słów mi brak! Wspaniały — a przy tym otoczenie nadzwyczajne! Dokoła — wszystkie filary świątobliwego starowierstwa, no i nasz gębiasty Hijezjuszek. A cuchnie paskudnik olejem aż strach. A Ma

chaliasz — żebyś ty widział, jaki ma kapelusik!

— No jaki?

— Antyk. Ze świecą takiego nie znaleźć. Podobno wypożyczyli go z Pałaty Granowitej. Sam król ćwieczek w nim chadzał.

Zachęcony tym opisem, pośpieszyłem do starca.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY

Trzeba wiedzieć, że między klasztorem św. Mikołaja a wieżą forteczną, w której obecnie wybita została brama Nikolska, w podwórzu okolonym topolami stał wówczas stary, ale bardzo wygodny dom. Mieszkał w nim jeden z naczelnych inżynierów i z tej zapewne przyczyny dom nie uległ zburzeniu. Na tyłach tej obszernej sadyby, za ogrodem, w pobliżu wieży, było niewielkie zadwórze, oparkanione tymczasowo, a na tym zadwórzu — stosy budulca, wory wapna i kilka szycht białych cegieł kijowskich. W drewniaku skleconym obok mieszkał stróż. Na wrotach widniał napis: „Osobom postronnym wstęp surowo zabroniony". Atoli owego dnia wszelkie zakazy ludzie lekce sobie ważyli. Skorzystał z tego stróż, umożliwiając publice wstęp na zadwórze za niewielką opłatą. Był to wysłużony podoficer, rudy, z kolczykiem w uchu, z myszką na policzku. Stał właśnie u wejścia, zapraszając osoby budzące zaufanie i zapewniając, że „stąd wszystko widać". Brał „od

głowy" złotówkę, jak wówczas z polska mówiono, czyli piętnaście kopiejek.

Zapłaciłem, wszedłem — i przed oczami moimi roztoczył się widok — nie widok, lecz jakiś obraz zgoła symboliczny. Stosy najprzeróżniejszych śmieci, wiórów i odpadków; resztki wszelakiego budulca, jaki tylko może być potrzebny do wzniesienia budowli od podwalin po dach; deski i belki; tragi z wapnem i taczki; pogięta i zardzewiała blacha dachowa; sterty połamanych rynien, i wśród tych wszystkich rupieci, tuż nad brzegiem, kilka szycht cegieł rozmaitej wysokości. Na najwyższej — „mężysko nader okazałe, sędziwe i zwaliste". Był to Malachiasz, obyczajem zbożnych naddziadów swoich przyodziany w granatową sukienną kapotę kroju obszernej szaty staroświeckiej, której rękawy, kołnierz oraz prawa poła oblamowane były jakimś wyliniałym futrem. Obuwie dostosowane było do kapoty, miał bowiem zrudziałe kozłowe buty z miękkimi cholewami; w ręku długi kostur malowany. Ale tego, co tkwiło na jego głowie, opisać rzeczywiście nie podobna. Kapelusz — to prawda, lecz kto go robił i jakim cudem można go było w naszych czasach wytrzasnąć — najbardziej oblatany po świecie człowiek nie umiałby wytłumaczyć. Wszelako, gwoli ścisłości historycznej, należy stwierdzić, że owo nakrycie głowy wielbiciele starca nabyli w Kijowie, w antykwarni Kozłowskiego na Pieczersku. A na

trafił na nie przypadkiem subiekt Kozłowskiego Skrypczenko, kiedy przetrząsał wszystkie skrytki magazynu podczas przenosin jego zabytków do nowego sklepu na Kreszczatik.

Kapelusz miał kształt wysokachnego pilśniowego cylindra, zamaszyście zwężonego po środku niczym kibić niewieścia, rondo zaś było bardzo szerokie i zupełnie płaskie, jak talerz, bez najmniejszego wygięcia. Sterczało to dziwo Malachiaszowi na głowie na podobieństwo jakiejś rury, sztucznie i wbrew wszelkim prawom przyrodzonym nasadzonej. A starzec, który musiał tu przyjść bardzo wcześnie, żeby zająć tę najdogodniejszą pozycję na najwyższej szychcie, górował majestatycznie nad tłumem, z dala wszystkim widoczny i ogarniający wzrokiem daleki widnokrąg.

Obok, nieco niżej, umieścił się Hijezjusz. Ubrany był w butelkowatą sukmanę z trzema „prawowiernymi" fałdami na lędźwiach, na głowie miał sukienny kołpaczek bez daszka. Raz po raz przestępował z nogi na nogę, i cała jego postać ze zwisłymi rękami, przechylająca się to na lewo, to na prawo, tchnęła śmiertelną nudą, ociężałością, niezmożonym pragnieniem rozruszania drętwiejących nóg, pyrgnięcia gdzieś stąd jak najprędzej.

Dokoła nich tłoczyła się gromada ludzi, wpuszczonych przez stróża, ale gromada bezbarwna, nie ściągająca na siebie specjalnej uwagi.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY

Hijezjusz, kręcąc głową na wszystkie strony, dostrzegł mnie, wyczytał w mej twarzy chęć przyjrzenia się bliżej „dziadkowi", wskazał więc oczami, że może się posunąć i zrobić mi miejsce przy sobie. Pod szychtą stała skrzynia z wapnem; wlazłem tedy na nią, on zaś podał mi rękę i wciągnął na górę.

Malachiasz nawet się nie odwrócił. Podobny był do basiora, który o zaraniu wyszedł z lasu na gołomroź i stanął przyczajony. Szare oczy, płonące fanatyzmem, wlepił w most, widny stąd jak na dłoni. Nie spuszczał z niego wzroku. Ja zaś, podziwiając go i chłonąc spojrzeniem, zapomniałem o moście, o Dnieprze, „w którym Ruś wszystka się ochrzciła", o ceremonii, jaka się miała zacząć za chwilę, o świecie całym: on jeden zawładnął moim umysłem i uczuciem. Mimo swój cudacki strój, przedziwnie, natchnieniowo był piękny, co więcej: boski był, jeśli mi wolno tak nieco świętokradzko się wyrazić — boski w szczególnym sensie. Nie był to Jowisz i nie Laokoon, nie Ulisses i nie Wäinämöinen, nie żaden bohater jakiegokolwiek bądź mitu, lecz żywy symbol, uosobienie pradawnego starowierstwa.

Gdybym go musiał do kogoś przyrównać, jako że porównanie najlepiej zawsze uzmysławia rzecz czytelnikowi, wskazałbym na ów znany obraz, na którym artysta przedstawił naukę strzelania z moździerza, jaką młodocia

nemu Piotrowi daje Lefort. Piotr w zachwycie nastawia celownik. Roznamiętniony, jak by w uniesieniu, w porywie nieopanowanym. A Lefort, w olbrzymiej peruce, napawa się widokiem swego koronowanego ucznia. Kilku młodych Rosjan przygląda się temu z wyrazem współczucia pomieszanego z zadziwieniem. Widać jednak po nich, że życzą carowi, by „trafił do celu". Natomiast nieco na uboczu mamy pewną postać, niemniej malowniczą a typową i charakterystyczną. Jest to starzec siwowłosy, w szacie staroruskiej z wysokim na karku kołnierzem, w wielkiej czapie sobolowej. Wszyscy stoją — on jeden siedzi, i to mocno siedzi. W prawej ręce trzyma kosztur, lewą, zgiętą w łokciu, oparł na udzie. Patrzy na cara z ukosa, przez ramię. W oczach jego nie ma nienawiści, wszelako czujemy, że im sprawniej młody car wykonywać będzie swe ćwiczenia, tym głębiej zasiądzie symboliczny starzec. Ale jeżeli Piotr chybi celu, jeżeli zniechęcony odwróci się od Leforta, wtedy... starzec powstanie, powie: „Pluń ty na nich, kochanku, bo to wszystko durnie", i podpierając się swym starym koszturem, zabierze stąd tego młodzieniaszka, albowiem jest on „krew z krwi i kość z kości jego", zaprowadzi go do łaźni, do cerkwi, by się pomodlił do tych świętych orędowników moskiewskich, za których przyczyną Ruś została zjednoczona. Ten starzec na obrazie jest, według myśli

artysty, upostaciowaniem starej Rusi, tu zaś, na żywym obrazie uroczystości kijowskiej, starzec Malachiasz przedstawiał nam to samo. A chwila ta dla niego miała niemniejsze znaczenie dziejowe, niż owa lekcja strzelania dla tamtego. Albowiem Malachiasz, Bóg raczy wiedzieć czemu, spodziewał się jakiegoś wydarzenia, które miało być przełomowe. Taki nastrój namaszczenia religijnego, na pozór bezprzyczynowy, ogarnia nieraz podobnych jak on ascetów, którzy, zasklepiwszy się w zaduchu swych stęchłych kryjówek, zaczynają mniemać, iż na nich wyłącznie zwróciła swe oko Opatrzność.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY

Owa przemożna myśl, która olśniła Malachiasza, kazała mu stanąć przed tym marnym światem w całej okazałości swego zbożnego zagorzalstwa i głupoty. Odpowiednio się też ustroił i przesycił wonnościami aż tak, że nawet tu, na wyniosłości, na rzeźwym powietrzu, rozlewał zapachy trociczki cyprysowej. A kiedy wiatr rozwiewał jego „prawowierną" szatę, włosiem zwierzęcym opuszoną, widać było pod nią drugą — z jedwabiu morowego, zwaną „służebną", i ów olbrzymi różaniec na piersiach, z krzyżem trójramiennym, rogowym, barwy czerwonawej, zwisającym mu na brzuch. Stał, jako się rzekło, nieruchomy jak posąg, z wzrokiem wlepionym w most, kiedy niekiedy tylko poruszając swymi białożółta

wymi wąsami: zmożony pragnieniem ślinił snadź wargi spieczone.

— Stoimy tak od szóstej — szepnął mi Hijezjusz.

— A po coście tak wcześnie przyszli?

— Dziadek chciał jeszcze wcześniej: nie mógł się doczekać świtania. Tak mu było pilno. Ciągiem powtarzał, że się spóźnimy i przeoczymy cesarza, jak będzie wychodził na most. A przy takiej sprawie trzeba być na czczo — dodał z westchnieniem.

— Przy jakiej że to sprawie? O czym ty gadasz?

Spojrzał zezem na dziadka, dając tym do zrozumienia, że mu powiedzieć nie wolno.

— żeby tak bułeczkę gdzie kupić! — westchnął znowu.

— A cóż to trudnego? Leć i kup.

— Rozsierdzi się. Trzy dni tak suszymy. On nawet kropli wody do ust nie wziął... Po prawdzie i cesarzowi nie łacno to pójdzie. Ale jak zaśpiewamy dziś wszyscy wraz, jednym głosem, tropar na jego cześć, to pójdziemy na śniadanie.

— Jednym głosem? Co to ma znaczyć? Zerknął znowu na starca i przysłaniając

dłonią usta jął mi szeptać do ucha:

— Cesarz pójdzie przez most piechty...

— No!

— Alić dojdzie tylko do środka rzeki...

— No i co? Co dalej?

— Na środku, gdzie nurt chrzestny

od Księcia Włodzimierza płynie, tam cesarz przystanie...

— I cóż z tego?

— I ogłosi tam swoje wyznanie wiary...

— Wyznanie wiary? Alboż to nie wiadomo, jaką on wiarę wyznaje?

— Ta, co ją wyznaje, to jest wiadoma, ale nam ogłosi prawdziwą.

Nic z tego nie rozumiałem — jedno tylko, że Malachiasz i ci jego sekciarze powzięli jakąś wygórowaną na coś nadzieję, która, rzecz oczywista, żadną miarą nie może się ziścić. A stanie się to zaraz, w tejże chwili, bo oto ceremonia się rozpoczęła.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY

Wśród szpalerów piechoty ruszyła przez most artyleria. Działa, wyglansowane z ową starannością, której w tamtych czasach wymagano nielitościwie od żołnierzy, tak połyskiwały w słońcu, że blask ich aż raził oczy. Za artylerią szły inne oddziały, wreszcie w dużym odstępie między jednym a drugim pułkiem, niby w prześwicie, ukazała się świetna grupa generalicji i dostojników, lśniąca od krzyżów, orderów i wstąg. Przodem szedł cesarz Mikołaj. Po jego chodzie, osobliwie żołnierskim, można go było poznać z daleka. Głowa do góry, pierś wyprężona, krok marszowy, podwójny i przyśpieszony; palcami lewej ręki, przyciśniętej do pasa, trzymał się za guzik munduru, prawą — albo wskazywał

przed siebie gestem rozkazującym, albo też kołysał nią miarowo w takt kroków.

Stąpał tedy po swojemu dobitnie, a tak szparko, że ten i ów ze świty ledwie nadążał za nim truchcikiem. Toteż zabawnie wyglądał jakiś podskakujący staruszek generał z pióropuszem na głowie: zdawało się, że coś nim potrząsa, a z głowy sypie się pierze. Z naszego miejsca w całej tej świcie można było rozpoznać tylko inżyniera Vignoles'a i jego syna — młodzieńca niezwykłej urody — a to dlatego, że obaj byli w swych angielskich czerwonych mundurach.

Rzecz prosta, że oczy wszystkich biegły za tym wspaniałym orszakiem, jak od strony kijowskiej, górzystej, posuwał się ku czernhowskiej, płaskiej. Tam, zaraz za mostem, widać było baraki naszych robotników oraz inżynierów angielskich; dalej zaś ciągnęła się słoboda, a hen za nią sławny las Browarski: nie wycięty był jeszcze wówczas i nie rozkradziony — polowało się tam na dziki i sarny.

Ścigaliśmy tak wzrokiem cesarza myśląc, czy też zejdzie „do Anglików", żeby im podziękować, aliści stało się zgoła inaczej — tak właśnie, jak to miał objawione świątobliwy starzec Malachiasz.

Tak jest. Na środku mostu cesarz zatrzymał się nagle. Natychmiast w sposób gwałtowny odbiło się to na naszym punkcie obserwacyjnym: po pierwsze, Hijezjusz, na nic już niepomny, krzyknął wniebogłosy: „Iści się!"; po wtó

re, uczuliśmy coś w rodzaju trzęsienia ziemi: cegły, na których staliśmy, zakolebały się tak silnie, żeśmy się odruchowo chwycili jeden drugiego. By sobie wytłumaczyć to zjawisko, spojrzałem dokoła: zobaczyłem, że to starzec Malachiasz padł na kolana. Od tej chwili nie wiedziałem, gdzie patrzeć, by nie prześlepić rzeczy najważniejszych: tam, na przepiękny most, czy tu — na brudne podwórko. Rozdwoiłem się, rozszczepiłem, rwałem w obie strony.

Tymczasem cesarz stanąwszy w miejscu, gdzie — według Malachiasza — środkiem Dniepru miał przepływać „nurt chrzestny", odwrócił się twarzą ku miastu, po czym uczynił zwrot w lewo, ku poręczy mostu. Oddziałało to błyskawicznie na nasze podwórko.

— Patrz! — krzyknął Malachiasz.

— Widzę, dziadku, widzę! — odkrzyknął Hijezjusz.

A cesarz postąpił kilka kroków w lewo, to znaczy naprzeciw prądowi rzeki, który tu właśnie napotyka filary mostu, zaopatrzone w izbice, powstrzymujące pęd wody i kry. Zapewne chciał zobaczyć, czy owe izbice są należycie wykonane. Szedł za nim Vignoles i ktoś tam jeszcze z orszaku, ale kto — nie pomnę, bo — jak rzekłem — byłem rozdwojony i raczej uwagę moją pochłaniał Malachiasz niźli to, co się działo na moście. Pamiętam tylko, że publiczność, stojąca przy poręczach za szpalerem wojska, na widok

zbliżającego się cesarza zamiast się rozstąpić, stropiona jęła się tłoczyć utrudniając mu przystęp. Wówczas cesarz ręką własną odsunął dwóch jegomościów przylepionych, rzekłbyś, do poręczy. Jak się potem okazało, byli to moi znajomi, skromni szlachcice. Ale od tej chwili stali się przedmiotem powszechnej ciekawości i nabrali niezwykłego rozgłosu, jako że cesarz nie tylko dotknął ich ręką, ale i coś do nich powiedział. O tym napiszę poniżej.

W owym momencie patrzyłem już tylko na Malachiasza. Przede wszystkim ujrzałem oszołomiony, że z szychty, na której klęczał, leci w dół jakiś czarny kształt. Zdawało się, że to czarny pudel Fausta wyrwał się spod niego i olbrzymimi skokami pędzi z góry. Goni kogoś czy od kogoś ucieka? Nie wiedzieć — bo w mgnieniu oka stoczył się gdzieś tam i zniknął pod urwiskiem. Ale Hijezjusz, bystrzejszego ode mnie oka, wykrzyknął:

— Ojej, przepadł kapelusz dziadka! Istotnie, Malachiasz klęczał z gołą głową.

Odchodził już całkiem od zmysłów. „W źrenicach jego ogień gorzał, włos jak lwia grzywa mu się jeżył" — jako rzecze poeta. Wyprężywszy kurczowo dwa palce prawicy swojej — zmamię krzyża starowierczego —wzniósł ją w górę i wrzeszczał, tak jest — wrzeszczał na całe gardło:

— Tak, hosudarze miłościwy, ojcze nasz rodzony! Uczyń to, uczyń! Przeżegnaj się pal

cami dwoma! Jedną wiarę niebiańską ustanów na ziemi naszej!

I łzy gorące lały mu się z oczu, spływały na omszałą siwą brodę. Tak był przejęty i wzruszony, że głos mu się załamał, on sam zaś zachwiał się i runął twarzą na cegły. Zdawało się, że skonał nagle, atoli wzniesioną prawicą „z dwupalcowym znamieniem" nie przestawał dawać znaków cesarzowi... Snadź bał się biedaczyna, żeby się cesarz nie pomylił w „prawdziwym znamieniu wiary niebiańskiej".

Nie podobna oddać słowami, jaka to była wzruszająca scena. Nigdy już potem w życiu nie zdarzyło mi się widzieć człowieka, jak on — starca czcigodnego a silnego duchem — w położeniu równie tragicznym: w stanie zachwycenia a jednocześnie godnym pożałowania. Wstrząśnięty do głębi boleścią duszną tego „łakliwca jednej wiary", zadawałem sobie pytanie, jakie on znajdzie wyjście z tej beznadziejnej sprawy. Jeden tylko ratunek — myślałem sobie: cesarz stoi tak daleko od nas, że niesposób dojrzeć, czy przeżegna się dwoma czy trzema palcami. Można więc będzie starca oszukać, popełnić „zbawcze kłamstwo". Atoli zbyt powierizchowne i niegodne miałem o tym wzniosłym mężu mniemanie: przezierczym okiem duszy swojej ogarniał on tak niedosięgłe rozumem dziedziny, iż w rzeczach wiary okłamać go było niemożebnością.

Nadeszła wreszcie chwila ostateczna, naj

okrutniejsza: wokół nas wszczęło się poruszenie, hałasy, wrzawa. Ludzie w podnieceniu jęli się rozchodzić, a zatem uroczystość skończona. Hijezjusz zawołał: „Dziadku!" Dopiero gdy powtórzył swe wołanie, grzbiet starca drgnął. Malachiasz uniósł się zwolna. Hijezjusz ujął go pod ramiona.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY

Podnosił się starzec ciężko, jak podnosi się jesienią trzmiel martwiejący, by przepełznąć krok i uświerknąć. Hijezjusz omdlewał, podtrzymując go za łokcie. Pomogłem mu. On za jeden łokieć, ja za drugi — i wspólnymi siłami dźwignęliśmy starca. Wstał na nogi, które się uginały pod nim. Dygotał, wyglądał jak człowiek, któremu zadano ranę śmiertelną — wprost w serce. Usta miał szeroko otwarte ; szkliste oczy stanęły kołem. Gdzież ten ich blask, tak niedawny, pełen żaru i fanatyzmu?

Hijezjusz nie tyle zrozumiał, ile odczuł ten jego stan straszny. Z nieśmiałym współczuciem rzekł:

— Chodźmy do domu, dziaduniu. Malachiasz milczał. Powoli, ociężale wzniósł

gniewne spojrzenie ku niebu, westchnął jakby ze snu przebudzony, po czym utkwił wzrok w Hijezjuszu. Ten zaś z większą jeszcze tkliwością powiedział:

— Już koniec, dziaduniu. Nie mamy na co

czekać. Cesarz już się przeżegnał krzyżem świętym.

A starca, gdy to usłyszał, jakby kto żgnął żelazem rozpalonym:

— Łżesz, przeklętniku! — krzyknął z mocą niezwykłą. — Łżesz! Nie przeżegnał się cesarz dwoma palcami! Widzę, iże nie pohańbieni są jeszcze nikonianie odszczepieńcy! A za to, żeś skłamał, Pan Bóg cię ręką moją po uściech plugawych uderzy.

To rzekłszy, uderzył go na odlew tak, że biedne „pacholę" krwią się zalało.

Ktoś z obecnych ujął się za Hijezjuszem. „Jakże tak można!" — zawołał. Atoli chłopak poprosił litościwca, by dał spokój.

— Jemu wolno — powiedział. — To mój dziadek.

I z wielką troskliwością pomógł strudzonemu Malachiaszowi zejść z kupy cegieł.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI

Jasnowidzenie to było, mrzonka czy urojenie — nazwijcie to jak chcecie — dość że Malachiasz ubrdał sobie, iż cesarz, „zwrócony obliczem do nurtu chrzestnego przeżegna się po starodawnemu dwoma palcami". A wtedy wybieleje i zatryumfuje Malachiasz i jego jednowiercy, metropolici zasię i biskupi tudzież wszystko duchowieństwo urzędowe oraz wszyscy niezbożni nikonianie społem pohańbieni zostaną — i „czarność na twarze ich padnie". A który z nich się nie ukorzy, tego

„Pan Bóg ręką wiernych swoich bić będzie po uściech" — i okrwawią się jako Hijezjusz. Tak „stara wiara pokona nową". Tego pragnął, o to pewnie modlił się przez całe życie ten niebezpieczny niemolak, nie uznający modlitwy za cesarza. Atoli nie stało się tak, jak wierzył i ufał. I wniwecz poszły jego nadzieje. I nie oni, jeno on został pohańbiony.

Nigdy nie zapomnę jego powrotu do domu. żałosny to był widok. Szedł piaszczystą ulicą Nikolską, powłócząc starymi nogami, które mu ciężyły jak ołów. Ręce o rozczapierzonych palcach zwisały bezwładnie. Zniedołężniał jakoś w jednej chwili; nawet się nie opierał Hijezjuszowi, który jedną ręką ocierał krew z twarzy, a drugą podpychał go z tyłu i płacząc nad nim powtarzał błagalnie.

— No idźże, dziaduniu, idź, na Boga... Jesteś bez kapelusza... Ludzie śmiać się z ciebie będą...

Uchwycił starzec sens słowa „śmiać się", zacharczał:

— A niech się śmieją.

Ostatni raz wtedy widziałem Malachiasza. Ale on niebawem raczył wspomnieć moją osobę. Nazajutrz po wyjeździe cesarza przysłał do mnie swe „pacholę" z prośbą, bym wywiedział się od osób „władzę dzierżących, co też car wyrzekł do onych dwóch jegomościów, których ręką swą rozsunął".

— Dziadek — dodał Hijezjusz — w głowę

zachodzi, co to były za słowa? Zali nie taiły czegoś skrytego?

Mogłem był dać starcowi odpowiedź całkiem wyczerpującą. Owi dwaj panowie, którzy się zamienili w słupy soli, gdy cesarz zbliżył się do nich, byli to, jak powiedziałem, moi dobrzy znajomi — bracia Protopopowowie, ziemianie z powiatu zwienigorodzkiego, spowinowaceni nawet ze mną przez moją ciotkę, Natalię Ałfieriewą, zamężną za Michałem Protopopowem. Toteż tego samego dnia już wiedziałem, co do nich cesarz „wyrzekł". Dwa mianowicie słowa:

— Precz stąd!

Panowie ci, jak wzmiankowałem, stali się przedmiotem powszechnego zainteresowania. Wieczorem owego dnia odwiedziło ich mnóstwo znajomych i każdy zadawał to samo pytanie:

— Czy to prawda, że cesarz z panami rozmawiał?

— Owszem — odpowiadali.

— A co mówił?

Z anielską cierpliwością i dokładnością bracia przedstawiali rzecz całą po porządku: jak to stali oparci o poręcz, jak cesarz podszedł do nich, „rozsunął" i rzekł: „Precz stąd".

— I panowie się usunęli?

— A jakże! Natychmiast.

Oczywista wszyscy byli zdania, że bracia postąpili tak jak trzeba. Wszelako słowa „precz stąd" nie pozostawały w żadnym zwią

zku ze starą ani nową wiarą, a przeto, by nie dać starcowi powodu do jakichś błędnych w tej sprawie komentarzy, oświadczyłem po prostu Hijezjuszowi, iż cesarz „jegomościom" nic nie powiedział.

— Źle z nami — rzekł na to z westchnieniem.

— A to niby dlaczego?

— Widzi pan... i dziadek, i my wszyscy bardzo byśmy chcieli już śpiewać tropar, a nie można!

W ciągu swej działalności literackiej przez dłuższy czas byłem przedmiotem przeróżnych napaści i pospolitych oszczerstw, a to dlatego, że nie chciałem i nie potrafiłem wysługiwać się niewolniczo tym czy innym stronnictwom, z ich despotyzmem, ohydnym i pogardy godnym. Między innymi potępiano mię za to, że nie podzielałem bezpodstawnego zdania A. P. Szczapowa, który onego czasu zasłynął w Petersburgu jako historyk i obracając się w kołach literatów nie obznajmionych z historią Cerkwi, wieścił o jakichś dążnościach politycznych, utajonych rzekomo w sekciarstwie rosyjskim. Kruszył o to kopię tak skutecznie, że zdołał nawet przekonać Hercena, który też nie poznał się wcale na I. I. Szebajewie i Pafnucym, byłym biskupie starowierskim, osobniku nader przebiegłym i mądrym, gdy obaj odwiedzili go w Londynie. Ogłosiłem wtedy „list w sprawie starowierstwa", w którym starałem się oczyścić

nieszczęsnych sekciarzy z zarzutu „rewolucyjności", nieuzasadnionego, głupiego i szkodliwego. Przeciwnicy moi odsądzili mię wówczas od czci i wiary. Dowodzili, że nie tylko nie znam tych spraw, ale je rozmyślnie wypaczam; że znieprawił mię P. I. MielnikowPieczerski, którego zgubnemu wpływowi uległem; że wreszcie jestem po prostu „przekupiony przez rząd". Do tego doszło, że I. F. Nilskiego, profesora uniwersytetu petersburskiego, prasa oskarżała, iż ośmielił się gdzieś tam w dobrej wierze powołać się na moje obserwacje, poczynione nad obyczajowością sekciarzy... Lecz — ach i och! — okazało się niestety, że na moje wyszło: sekciarze są dalecy od polityki i jeżeli nie śpiewają „tropara", to bynajmniej nie ze względu na politykę, którą chciałaby im narzucić „skrajna lewica". Profesor Nilski dał był odprawę owym „lewicowcom": stanął w obronie moich obserwacyj. W istocie, jakiekolwiek są one — dodatnie czy ujemne, ale są to prawdziwe obserwacje tych czy innych przejawów życia, nie zaś wymysły i tendencyjne twory wyobraźni partyjników, którym na szczęście nie udało się oszkalować tych poczciwych i spokojnych ludzi. Swe niezachwiane przekonanie, że sekciarstwo rosyjskie nie ma żadnych „politycznych", przeciwpaństwowych dążności, powziąłem nie z ksiąg i nawet nie pod wpływem Miernikowa (którego wiedzę, rzecz prosta, cenię wysoko), lecz doszedłem do niego na podstawie włas

nych obserwacyj, te zaś dla mnie są bardziej wiarygodne niźli przeróżne naciągania i wymędrkowane krętactwa Szczapowa oraz wszelakich innych teoretyków „skrajnej lewicy", którzy dziś oto „przekabacili się w sercach swoich" i zapędzili się na prawe skrzydło — dalej niźli najzagorzalsi prawicowcy. Do takich przeskakiewiczów mam tyleż zaufania, ile go miałem wprzódy.

Jakkolwiek jest, starzec Malachiasz był pierwszym — żywym, nie zaś zmyślonym sekciarzem, od którego zacząłem swe studia nad charakterem starowierstwa rosyjskiego. Nie mogę, a i nie wolno mi zapomnieć tego, jak bardzo ten surowy niemolak pragnął „zaśpiewać tropar za cara", i jedyny szkopuł stanowiło to, że car nie żegnał się „dwoma palcami". Gdyby to uczynił, sekciarze „napiętnowaliby" wszystkich niesekciarzy, podobnie jak starzec napiętnował swe pacholę, i bodaj najżarliwiej „przyłożyliby swą zbożną dłoń do oblicza" skrajnej lewicy.

Otóż i cała „polityka" sekciarska. A wszakże niedawne to czasy, kiedy trzeba było mieć niemałą odwagę, żeby dać w swym domu przytułek tak niebezpiecznemu sekciarzowi, jak Malachiasz. Te śmieszne czasy zaślepienia zaledwie przeminęły, a przecie tak głęboko pogrzebaliśmy je w niepamięci, że dziś „skrajna prawica" na głowie staje, by do nich wrócić i zacząć łgać na nowo. Rak, który się wyskorupił, staje się, jak mówi lud, „pusto

ciałkiem"; człowiek, który się cofa jak rak, staje się pustogłowcem.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI

Hijezjusza widziałem potem raz jeszcze jeden w życiu. Było to w wiele lat później, w Kursku, wnet po otwarciu kolei KurskoKijowskiej.

Jechałem do Kijowa w odwiedziny do swych krewniaków. Pociągi chodziły jeszcze niezbyt regularnie i w Kursku trzeba było długo czekać. Znałem Kursk, przyjeżdżałem tu nieraz z Orła. Więc mając dużo czasu postanowiłem wyjść na miasto, osiedziałe przez owych „wiednych kmieci", co to ostatnio poczynili aż takie postępy w cywilizacji, że zdołali uprzątnąć cały gaj klasztorny.

Obejrzałem dworzec, wyszedłem na plac, by rzucić okiem na widoczny stąd sobór i panoramę miasta. Godzina była wczesna, pogoda prześliczna. W porannym słońcu Kursk na swych pagórkach, nad swą senną Tuskarą wygląda całkiem powabnie. Przypomina Kijów, oczywiście w pomniejszeniu i en laid. Atoli w owej chwili, gdy chciałem się napawać jego widokiem, całe „pole widzenia" przysłaniały mi chmary jakichś trzepoczących się w powietrzu, rozmiotanych ptaszków bez głów. Widziadło dziwaczne, zgoła Ezechielowe: „słyszałem szum skrzydeł ich jako szum wód wielkich", samych skrzydeł, dygotliwymi podrzuty zataczających półkola, zakreślających zygza

ki; po czym ptaki spadały na ziemię, by poderwać się znowu, frunąć do góry i w połowie wzlotu osłabnąć i spaść na dół.

Widzenie, powiadam, całkiem apokaliptyczne. A gwoli większego „podobieństwa" były tu i „niewiasty", które zbierały one bezgłowe ptaszyny i wkładały je sobie za „nadrę", mówiąc po prostu, za pazuchę, jako że tam ciepło.

Ciekawość mię wzięła: co to może być? Oto z jednych skrzydeł, furkoczących mi nad głową, kapnęło mi coś na rękę uderzając tak mocno, jak groch puszczony ze świstuły. Patrzę — krew, świeża, ciepła. Co za cudyniewidy?

Przecieram oczy: widzę, że na przeciwnej stronie placu kilku dorożkarzy i chłopaków tak samo jak ja wybałusza ślepie na to äödziwowisko.

Oto jedna bezgłowa ptaszyna z całej mocy plasnęła o blaszany dach jednego z budynków stacyjnych i, rzekłbyś, roztopiła się na nim. Została tylko plamka — maciupeńka, tak nikła, że ledwie widoczna. No, zobaczmy, co to takiego.

Wyjąłem ze swej torby podróżnej lornetkę, nastawiłem ją na dach — gdy raptem coś, jakby czyjaś ręka zasłoniła mi szkła. Któż to śmiał pozwolić sobie na taki żarcik? Zanim się połapałem, o co chodzi, zasłona znikła: była to wrona unosząca w dziobie owego ptaszka.

Rozległy się śmiechy i gwizdy; za wroną, nie wyrządzając jej najmniejszej krzywdy, poleciały kije i szczapy, po czym znowu, niby fontanna, wytrysły skrwawione skrzydełka.

Wnet doszedłem przyczyny tego niezwykłego zjawiska. Tuż za węgłem stał drabiniasty wózek chłopski, zaprzężony w kudłatą szkapinę. Szkapina skubała siano uwiązane do hołobli, na wózku zaś, wsparty nogami o drabki, okraczywszy wielką łubiankę z pokrywą siatkową, siedział tęgi kucharz, ubrany na biało. Przy wozie stał chłop w średnim wieku, trzymając w rękach przetak. Kucharz zanurzał raz po raz rękę w łubiance, wyciągał całą opierzoną, potrząsał nią — i w tejże chwili wzlatywało do góry kilka bezgłowych ptaszków, kucharz zaś rzucał do przetaka coś jakby garść orzechów. I tak bez końca.

— Co on takiego robi? — zapytałem chłopa.

— Przepiórki szarpie — odrzekł krótko.

— Co za dziwy! — powiadam.

— Dlaczego dziwy? — on na to. — Taki mamy sposób. Teraz pora na nie, bo najtłuściejsze. Bierze się po cztery, za szyjki między palce, potrząsa, i główki się bez trudu gładziutko urywają. Polata tak każda, krwią spłynie, więc i smak delikatniejszy. A płacą od główki: policzyć tedy łatwo — ile główek w przetaku, tyle się należy.

„Ach wy! — pomyślałem sobie. — Wy, »wiedni kmiecie«! Nie dziw, że wśród takiego

zdolnego ludu znikł jak kamfora gaik klasztorny".

Przyjrzałem się baczniej chłopu — i poznałem go. Był to Hijezjusz, dawne pacholę Malachiasza. Brodaty i podstarzały, wyglądał jakoś chorowito.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY

Powiedziałem swe nazwisko. Hijezjusz przypomniał mnie sobie od razu, wyciągnął do mnie rękę utytłaną w pierzu. A właśnie skończyło się mordowanie przepiórek. Kucharz zlazł z wozu, zabrał się do mycia rąk w beczce z wodą stojącą opodal. Zaprosiłem Hijezjusza do herbaciarni. Usiedliśmy w zacisznym kąciku, Hijezjusz postawił przetak z główkami pod stołem. Potoczyła się rozmowa.

Dowiedziałem się, że dawno już skończył swe „ślubowane służebnictwo", że „żyje już z drugą gospodynią", to znaczy, że żonaty jest po raz drugi, ma dzieci i utrzymuje się „z przemysłu": handluje kosami, sierpami, paczesią, jagłami i rozmaitą „żywlną".

— Jakże wam się powodzi? — zapytałem.

— Ano — odparł — nieźle by było, gdyby nie ten rak.

— Rak?

— A tak — mówi — mam raka w żołądku. Umrę wnetki.

— Skąd wiecie, że to rak?

— Niejeden doktor mnie oglądał i każdy

powiada to samo: rak. A i ja też widzę. Żadnego pokarmu nie trawię: co zjem, to zaraz zwymiotuję.

— Leczycie się chyba jakoś?

— Przedtem się leczyłem, a teraz machnąłem ręką. Tyle tylko, że sok marchwiowy na czczo piję. Ale co z tego: tak czy owak nie pomoże.

— I po cóż te czarne myśli?

— A czy to ja dzieciak jestem, żeby nie rozumieć? Trzydzieści i trzy lata, panie mój, cierpiałem tyraństwo dziadka Malachiasza! Strach wspomnieć! On się umartwiał — ale w swych leciech dojrzałych, a ja musiałem się tak męczyć w kwiecie młodości mojej.

— Ponadto, o ile pamiętam, bijał was mocno?

— Owszem. Pewnie że „upominał", ale to mniejsza: bez tego niesposób. Głód — to rzecz najstraszniejsza. Bywało, że w wielki post nie tylko wszystkie wyskrobki, ale i drzazgi z misy drewnianej powyjadam i każdy ochłapek na podwórzu, co go ludzie w ziemię wdeptali, wydłubię i zeżrę. Teraz mści się na mnie ten obłąd starowierski: umrę przedwcześnie, a dzieci pójdą na żebry.

— Więc to był zdaniem waszym obłąd?

— Tak jest. A bo co? Może wyraziłem się za ostro? Proszę mi nie brać tego za złe. Ale jak człowiek pomyśli o krzywdzie dzieci, to aż się burzy cały.

— No, a jakież dziś macie przekonania religijne?

Machnął ręką.

— Po dawnemu tropara nie śpiewacie, co? Uśmiechnął się.

— że też pan to sobie przypomniał! I śpiewałem, i zaprzestałem.

— Jakże to tak?

— Boże kochany! Powiedziałem przecie, że mam raka. Boleści ciągłe. Nie tylko w środy i piątki, ale nawet w wielki post nic na oleju zjeść nie mogę, bo zaraz zrzucę. Jak ten mołokan, albo pan jaki, z mięsem bym jadał. Cerkiew prawowierna zabrania tego, więc się przekabaciłem...

— No?

— A tak. Przystąpiłem do cerkwi prawosławnej, greckorosyjskiej.

— Więc nawet żegnacie się trzema palcami?

— A czy nie wszystko jedno? Co tam człowiekowi choremu! Nawet i modłów wszelkich zaniechałem. Tyle że chciałbym pożyć jeszcze trochę dla dzieci. Dlatego też przystałem do prawosławia, że pozwala na miększe życie.

— No, a ci wasi dawni współwyznawcy kijowscy?

— Kiedyśmy w Kijowie dziadka pochowali, to oni zaraz tropar jęli śpiewać. Podoba im się, boć to pieśń chwalebna a zwycięska. Więc dlaczegoby nie śpiewać? A zresztą — dodał — kto ma zdrowie i siły, może śpiewać ł wierzyć,

jak mu się żywnie podoba. Ale z takim żołądkiem jak mój, jakaż może być wiara? Mam się na pokusy wystawiać?

To były jego ostatnie słowa. „Ślubowane pacholę", nie znając encyklopedystów i im podobnych „przeklętych" pisarzów, własnym rozumem doszło do teorii Diderota, uzależniającej wiarę od fizjologii.

Biskup Ambroży Kluczarow w swych wykładach publicznych, wygłoszonych w Moskwie, niepotrzebnie zawyrokował, że „pisarze bodajby się nie rodzili". Ten, który tchnął życie w każde stworzenie, jużci że lepiej od czcigodnego arcypasterza wie, kto ma na ten świat przychodzić. A czy przypadek Hijezjusza nie dowodzi właśnie, że wiarę w maluczkich osłabiają częstokroć nie pisarze, których prostota nie czyta, jeno ci, co „obarczają człowieka brzemieniem nadmiernym a nieznośnym"? My wszakże w pokorze uznajemy, że w olbrzymim gospodarstwie Pana wszechświata i ten gatunek ludzi jest tymczasem na coś potrzebny.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIĄTY

Z kolei chciałbym opowiedzieć o pewnym zdarzeniu, jakie zaszło niegdyś w Kijowie, niezwykłym i wzruszającym, na którego tle zarysuje się i uwypukli pewna osobistość, nader oryginalna a powikłana duchowo. Myślę o popie Jefimie Botwinowskim, zwanym po

wszechnie „popem Jefimem" lub zgoła „Juchfimem".

świętej pamięci biskup ryski Filaret Filaretow, do którego — gdy był jeszcze rektorem Kijowskiej Akademii Duchownej — zwróciłem się listownie z zapytaniem, co się dzieje z Jefimem, odpisał mi grudnia r., co następuje: „Pyta pan o Jefima. Zmarło się temu przyjacielowi naszemu dnia września br. Osierocił sześcioro dzieci: troje płci męskiej i troje — żeńskiej. Pomimo swe wszystkie słabostki, poczciwy to musiał być człowiek, skoro odprowadzały go na cmentarz rzesze ludu z płakaniem wielkim. Dzieci zostały bez dachu nad głową, bez grosza przy duszy i kęsa chleba, atoli dobrzy ludzie roztoczyli nad nimi opiekę i bodaj że za życia ojca nie zaznawały takiej pieczołowitości, jaką mają teraz".

Bywałem potem nieraz w Kijowie, ale jakoś nikogo nie mogłem się dopytać o dzieci ojca Jefima; co dziwniejsza — i o nim pamięć zgoła zaginęła. A gdy usilnie starałem się ją ożywić, usłyszałem najwyżej coś tam o jego „słabostkach". Przewielebny Filaret w liście swym pisze: „Nie dziwota: duch kramarski opanował Kijów: karty i pieniądze — oto jedyny cel dążeń naszych".

Czy tak jest rzeczywiście — trudno mi powiedzieć; mniemam wszelako, że jest to bliskie prawdy.

Napomknąłem o „słabostkach" ojca Jefima.

By przez niedomówienie nie wywołać fałszywych komentarzy, powiem od razu, że owe „słabostki" były to zwyczajne hulatyki, modne onego czasu w Kijowie. Atoli ojciec Jefim okazał się zachowawcą i modzie tej hołdował dłużej, niż należało. Lubił dobre winko, towarzystwo i polowanie. Sławny był z niego bilardzista i znakomity strzelec. Toteż, gdy znalazł się w towarzystwie ziemian, nie mógł, jako człek ułomny, odmówić sobie przyjemności zapolowania, zwłaszcza z ogarami. Przebierał się wówczas w strój myśliwski, wkładał czapkę, pod którą doskonale kryła się jego „grzywa" — i używał. A usposobienia był wesołego: swawolny jak dziecko, zapalny i porywczy, w porywczości swej przebierający nieraz miarę. Ale tacy jak on nie rodzą się kopami, toteż wstyd i grzech, że tak szybko o nim w Kijowie zapomniano.

Jaki był z niego kapłan, o tym orzekać nie będę. Wiadomo to tylko Bogu jednemu, któremu ojciec Juchfim służył, jak umiał i potrafił. Nabożeństwo odprawiał po mistrzowsku, ale czynił to rzadko, jako że był „leniuchowaty". Dlatego też miał zawsze na swoim utrzymaniu paru „przybłędnych" popów, którzy zastępowali go w obowiązkach kapłańskich. On zaś głos miał piękny i wspaniale odczytywał „kanony wielkopostne", płacząc przy tym nieraz rzewnymi łzami. A potem podżartowywał sam z siebie:

— Tylem ja, pop ladaco, w życiu swoim na

grzeszył — mówił po ukraińsku — że Bóg wreszcie zmiłował się nade mną i dał mi te łzy, bym opłakiwał grzechy moje gorzko. Inaczej się modlić nie mogę.

Teraz sami osądźcie, czy to był człowiek wierzący? Co do mnie, miałem go zawsze za bogobojnego, ale jego burzliwa natura artystyczna i towarzyska, jego umysł żywy, lecz lekki, ciągnęły go to tu, to tam, że w końcu mógł się ostatecznie wykoleić, gdyby nie pewien, że tak powiem, magnes, który nim kierował w sposób wszechwładny, niejako organiczny: było to przyrodzone mu umiłowanie dobra i współczucie dla bliźnich.

Poznałem ojca Jefima jako młodziutkiego proboszcza najbiedniejszej w Kijowie parafii św. Jana Złotoustego, z malutką drewnianą cerkiewką. Nie wiedzieć z czego by żył mając rodzinę, gdyby mu Pan Bóg nie zesłał „naganiacza". Stał się nim niejaki Konstantyn, w skróceniu zwany Kotynem, diaczek, który oduczył się czytania, długi i chudy jak tyka, z załamanym i zakrzywionym nosem, skutkiem czego przezwano go „Łomonosowem".

— Niewiele już wydołać mogę — mawiał on o sobie — bom stary, ale co poradzę, kiedy robić trzeba.

A „trzeba" było dlatego, że miał „na garnuszku" całą, z roku na rok powiększającą się rodzinę swego młodego, niefrasobliwego proboszcza. Pamiętał on jeszcze jego ojca, ta

koż popa, znał Jefima od dziecka, później też jako alumna akademii duchownej. Widząc tedy tę jego życiową beztroskę i niedbałość

o dom, postanowił „wziąć na wychowanie" jego dzieciarnię.

Trudne zadanie Kotyna polegało na tym, że przez całe lato, kiedy to Kijów nawiedzają gromadnie pątnicy, wstawał o brzasku, zasiadał przed cerkiewką ze skarboną u nóg

i „czatował na pątników" żmudna to była praca, odpowiedzialna wielce, wymagająca przemyślności i bystrości, a takoż odwagi i taktu, albowiem — prawdę mówiąc — Kotyn żywił „swą rodzinę" kosztem duchowieństwa innych parafij, zwłaszcza św. Andrzeja i Dziesięcinnej tudzież wszystkich świątyń Podola.

Wstawszy otwierał cerkiew, zapalał przed ołtarzem lampkę, za czym, jako się rzekło, zasiadał na ławeczce — ze skarboną, z kropidłem i kropielnicą. Na kolanach miał kłębek bawełny, w rękach prątki, albowiem zatrudniał się nadrabianiem pończoch. „Osoba duchowna — mawiał — musi się mozolić nieustannie". Był to bowiem człek stateczny, wiecznie czymś zaprzątnięty, rezoner nie lada, a przy tym lubił zachowywać pozory i przyzwoitość.

Pielgrzymki pątnikują po Kijowie szlakiem utartym, niczym śledzie wzdłuż brzegów Szkocji: najpierw „pokłonią się wszystkim świętym pieczerskim, potem do świętej Barbary, po

tem do Makarego od świętej Zofii, a potem het precz, mijając Jana, prosto do Andrzeja i cerkwi Dziesięcinnej, i dalej na Podole". Szlak ten, uświęcony wiekami, jest tak tradycyjny, że o jakiejkolwiek zmianie nie mogło być nawet pomyślenia. Cerkiew św. Jana Złotoustego, czyli — pospolicie — Jan, była niejako wododziałem dla fali pątników: mijając Jana pielgrzymki spływały ku Andrzejowi i na Podole. Do „Jana" nie zaglądano, niczym bowiem nie świetniał, aczkolwiek od zaranku otwierał gościnnie swe dźwierza.

Wszelako owa potrzebność, która uczy szukać chleba, wyostrzyła rozum Kotyna tak dalece, że z tego przechodniego położenia swej cerkiewki umiał ciągnąć znaczne zyski. Siedząc na swym wododziale „wyłapywał pątników": nie puścił ich na Podole, dopóki ich „troszki nie obłuskał". A czynił to z nadzwyczajną prostotą, tak otwarcie i taktownie, że aż sam się tym nieraz przechwalał:

— Tych pątników, co idą do Ławry — powiadał — tych ściągnąć do siebie nie mogę, nie dlatego, że świątyńka moja maciupeńka, ale dlatego, że Ławra tak leży, że ją zewsząd widać. Niechże tedy na nich ławracy zarobią. Ale co się tyczy podolaków, to niech się smakiem obliżą: nie dam im nic utargować: puszczę pątników, ale obranych.

I „obierał" ich w taki oto sposób. Widząc zbliżającą się ociężale pielgrzymkę, zaczynał

„dzwonić groszem", czyli potrząsał skarboną i przygadywał:

— A dokądże to, pątnicy mili, dokąd? Ofiarujcie coś na cerkiew świętego Jana Złotoustego, ofiarujcie!

Ten i ów chłopek przystawał, żeby wysupłać grosik, a wtedy Kotyn poczynał zjednywać ich sobie, wkradać się w ich serca. „A skądżeście to? — pytał. — A jak tam u was latoś żytko obrodziło? A może zażyjecie tabaczki?" I podawał im swoją brzostową tabakierkę, następnie zapraszał do cerkwi:

— Wstąpcież ano, wstąpcie do domu bożego... Zajrzyjcie! Pokażę wam jedną taką świętość, jakiej nigdzie nie obaczycie.

— Darujcie, ojcze — wymawiali się pątnicy — ale my idziemy na Podole, a potem do Kniazia Włodzimierza.

Atoli Kotyn już ich z rąk nie wypuszczał.

— Do świętego Włodzimierza? — zaczynał przekonywająco, stanowczym tonem uczonego w Piśmie. — A cóż tam takiego godnego znajdziecie? Bóg wie, czy tam w ogóle coś jest. Owszem, niczego był to książę, poczciwy, ale jak każdy człowiek żonkę miał, i to niejedną. Zajdźcie do mnie, a ja wam pokażę jedną taką sztuczkę, co to ją oświęcił metropolita Eugeniusz — ten, co pod posadzką u Świętej Zofii spoczywa... Eugeniusz — baczcie jeno — to był j e n i u s z (tak Kotyn wymawiał to słowo).

I wykładając tak, ciągnął już za rękaw jednego z chłopów lub babę, która mu się wydała najpoważniejszą w gromadzie. Za nimi szli inni. Kotyn wprowadzał ich do cerkwi. Stał tu na środku stół, a na nim druga kropielnica, krzyż, kropidło i taca. Kotyn wynosił z zakrystii jakąś staruteńką zasłonę altembasową, kropił wszystkich rzęsiście wodą święconą i ocierając ich tym łachem, gadał:

— Boże błogosław, Boże błogosław... Obmyłem się owo z grzechów i otarłem... O tak: obmyłem się i otarłem... I ty, i ty, i ten takoż... A jak ci to na imię?

„Pietro" czy tam „Michał" — odpowiadał pątnik.

— Owóż i pięknie: i Pietro też się obmył i otarł... Nasz to jeniusz Eugeniusz zasłonę tę poświęcił. Całujcie ją, chrześcijanie, sobie na zdrowie... ku zbawieniu dusznemu... ku oczyszczeniu oczów i mdłych kości skrzepieniu...

Po czym zapraszał pątników, by sobie odpoczęli na trawce przy cerkwi, albo też „poszli wprost do dobrodzieja", czyli na plebanię do ojca Jefima. Tam zaś częstowano ich ogórkami, kwasem i chlebem i dawano legowisko pod wiatą, oni zaś „ofiarowywali za to co łaska". Tym sposobem Kotyn zwabiał codziennie kilku przynajmniej pątników. Krzywda im się nie działa, a plebania miała z tego dochód — dopływ „świeżego grosza".

Przenocowawszy, odchodzili nazajutrz rankiem „obłuskani". Błogosławiąc ich na dalszą pielgrzymkę, Kotyn mawiał:

— A teraz, dobrzy chrześcijanie, idźcie sobie, gdzie chcecie, choćby do Świętego Włodzimierza.

Albowiem rogatkowe było już ściągnięte.

Taki to był ten prostoduszny i żarliwy „troskliwiec" o dzieci beztroskiego ojca Jefima. Później, gdy ojciec Jefim otrzymał po swym zmarłym bracie parafię Św. Trójcy, gdy pozawierał znajomości i stosunki z ludźmi znaczniejszymi, oni dobroczynnie jęli wspomagać jego rodzinę, stale przez ojca zaniedbywaną.

— Nasz proboszcz — mawiał Kotyn — zawżdy ma płótno w kieszeni, bo go ludzie za bardzo lubią.

I tak rzeczywiście było. żadna uroczystość rodzinna, radosna czy żałobna, nie mogła się obejść bez Juchfima. Jego wybierano na wykonawcę testamentów, na rozjemcę w sądach polubownych, na jego ręce składano „sporne pieniądze" — i wszystkie te cudze sprawy załatwiał najskrupulatniej. Ale o swoje nie dbał. Doszedł do tego, że „sam siebie znędził".

Oto czyn jego, którym zadziwił wprawdzie Kijów cały, ale też złym językom dał powód do oszkalowania go za dobre serce, do oczernienia jak najhaniebniej.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY

Był w Kijowie niejaki Osip Siemionowicz Tuski, skarbnik urzędu powiatowego, sprowadzony z żytomierza przez prezesa izby skarbowej Kluczarowa. Ja zaledwie go znałem osobiście, a ojciec Jefim wcale go nie znał. Kiedy izbę skarbową objął nowy prezes Kobylin, i sprawdzano stan rachunkowości, okazało się naraz, że Tuski ma niedoliczkę — coś około rubli. A był to człowiek znany z uczciwości i sumienności. Jak to się mogło stać — nie wiadomo, albowiem przykrą sprawę wnet zatuszowano. Była jednak taka chwila, że skarbnik mógł znaleźć się za kratą, a rodzina jego na bruku. Gadano o tym dużo na mieście, użalano się nad małymi dziećmi. Ojciec Jefim strasznie to sobie wziął do serca. Aż się rozpłakał słysząc, jaki los czeka dzieci, lecz zaraz się opamiętał i wykrzyknął:

— Trzeba ratować!

— Ale jak? Jedno tylko: wpłacić tę kwotę.

— Właśnie. Trzeba wpłacić.

— A kto to zrobi?

— Ano, spróbujemy.

I ojciec Jefim kazał zaprząc Ihumena (tak nazywał swego karego konia, którego kupił był od jakiegoś ihumena) i pojechał do Kobylina z prośbą, by ze dwa dni nie wywlekał sprawy, dopóki on „nie spróbuje".

Przystał prezes na to, jako że zwłoka pod każdym względem była mu na rękę, Jefim zaś

jął ganiać swego Ihumena. Objechał wszystkich swoich przyjaciół i znajomych zaklinając ich, by „ratowali dzieci". Uzbierał niemało — coś ze cztery tysiące, a i Kobylin coś do tego dorzucił; ale brakowało jeszcze bardzo dużo: ile, dokładnie tego dziś nie pamiętam.

Po naradzie postanowiliśmy kwotę tę przekazać rodzinie skarbnika „na zapewnienie bytu", jego zaś — no, trudno — pozostawić własnemu losowi. Ale takie załatwienie sprawy nie spodobało się zacnemu ojcu Jefimowi.

— Nieszczęśliwa to dola dzieci, którym ojca zabrano — powiedział.

I nazajutrz wpłacił całą kwotę. Skąd wziął pieniądze? Zrujnował na majątku własną rodzinę, albowiem zastawił swój domek i dom teściowej, nawystawiał moc weksli i tym sposobem uzyskał sumę, potrzebną do wyratowania człowieka, którego — powtarzam — nie znał, o którego nieszczęściu posłyszał był tylko.

Rozsądny czy szalony był to postępek, myślcie sobie, jak chcecie, ale bądź co bądź cechowała go taka wspaniałomyślność, że godzi się o nim wspomnieć. I jeżeli biskup Filaret pisał mi, że dobrzy ludzie przygarnęli dzieci Botwinowskiego, to mimo woli musiałbym powtórzyć za psalmistą: „Byłem młodym i zestarzałem się, a nie widziałem sprawiedli

wego opuszczonego ani nasienia jego, żebrzącego chleba".

Po raz drugi w życiu nie zdarzyło mi się oglądać takiego czynu ponad siły, dokonanego z prostotą ewangeliczną, w porywie wielkoduszności. Toteż, kiedy słyszę o nienasyconym a osławionym „chciwstwie popów", zawsze mi przychodzi na pamięć ów jedyny, bezinteresowny aż do szaleństwa człowiek, jakiego znałem — właśnie pop.

Atoli ten czyn ojca Jefima nie tylko nie był oceniony należycie, lecz zgoła wyśmiany i, jak rzekłem, niejednemu dał powód do spotwarzania zacnego kapłana, co też oddziałało na niego nader przygnębiająco i zaważyło na jego sytuacji. Zaniedbywał się i nędzniał coraz bardziej: dom mu zlicytowano, dług zaciągnięty pod zastaw domu teściowej ciążył i doskwierał. Na domiar złego owdowiał, a człowiek taki jak on w stanie wdowieńskim na nic się już nie zdał.

żona jego, Helena Siemionowna, była to kobieta najlepsza w świecie, przystojna, przemiła, wesoła, cierpliwa, przebaczająca i, podobnie jak on, niefrasobliwa. Rzec można, że się w korcu maku znaleźli. Ale gdy zaczęła niedomagać, a tu bieda zajrzała im w oczy, a jego w domu ani poświeć, zesmutniała bardzo. Umarła jakoś dziwnie cichutko i żałośnie. I ta jej śmierć spowodowała jeszcze jeden czyn ojca Jefima — niezwykły, nierozważny, osobliwy — właśnie w jego stylu. Nie mając

dla żony wolnej chwili za życia, postanowił nie rozłączać się z nią po śmierci: uczynił tedy krok wielce ryzykowny, który raz jeszcze zaświadczył o jego cudactwach.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SIÓDMY

Cerkiew Św. Trójcy na Starym Mieście, której probostwo objął ojciec Jefim po śmierci swego brata, malutka była, drewniana i zmurszała, podobnie jak cerkiew Św. Jana Złotoustego. Przy przebudowie miasta, gdy wznoszono tam gmach urzędu gubernialnego i zadrzewiono skwer od strony soboru Św. Zofii, cerkiew Św. Trójcy zburzono i na Nowym Mieście zbudowano nową pod tymże wezwaniem. Nad budową czuwał ojciec Jefim osobiście i przy tej sposobności zdołał urzeczywistnić pewien swój fantastyczny pomysł. Opowiadał mi o tym, kiedy mię odwiedził był w Petersburgu. Kazał mianowicie pod ołtarzem „urządzić małą komorę podziemną, żeby tam w upały letnie zażywać chłodu".

Nie widziałem nigdy tej „komory", a kryje ona, jak się okazało, tajemnicę, dziś już nieprzeniknioną.

— A gdzie jest pochowana świętej pamięci Helena Siemionowna? — zapytałem, gdy zaczął się uskarżać na niedole swego wdowieństwa.

— Właśnie w tej komorze — odrzekł najspokojniej.

— Jak to? — zawołałem zdumiony. — Wbrew

kanonom cerkiewnym? Jakże to wam się udało, ojcze, wystarać o zezwolenie?

— Zezwolenie! — powiedział. — A któż by mi zezwolił? Nie głupim, żeby się o takie rzeczy pytać. Sam pogrzebałem gołąbeczkę moją pod podłogą w komorze, żeby się z nią nie rozstawać, i chodzę tam i płaczę po niej.

Wydało mi się to zgoła nieprawdopodobne. Więc powiedziałem bez ogródki, że mu nie wierzę. Zabożył mi się uroczyście i opowiedział całą historię tak szczegółowo i dokładnie, że wszelkie moje wątpliwości się rozwiały.

Zaraz po zgonie żony, wraz z dwoma oddanymi przyjaciółmi (a miał ich wielu) zerwał w komorze podłogę i wykopał grób. Po czym odbyło się nabożeństwo żałobne z asystą duchowieństwa i bodaj w przytomności nieboszczyka biskupa Filareta, podówczas rektora akademii duchownej. Po nabożeństwie i zamknięciu trumny, wyprowadzenie zwłok na cmentarz odłożono do dnia następnego, a to pod pozorem, że grób murowany na cmentarzu nie był jeszcze gotów. Za czym duchowieństwo i wierni opuścili świątynię. W nocy zaś ojciec Jefim z owymi przyjaciółmi przenieśli trumnę do „komory", zagrzebali, zabili z powrotem podłogę — i tak ślad wszelki został zatarty, aż „do radosnego dnia ciał zmartwychwstania".

Wymienił mi z nazwiska owych przyjaciół„grabarzów". Jednym z nich był A. I. Dru

kart, głośny swego czasu w Kijowie sędzia śledczy i urzędnik do szczególnych poruczeń przy generałgubernatorze, potem wicegubernator w Siedlcach, gdzie też i umarł.

Zdaje się, że biskup Filaret wiedział o tym pochówku. Kiedy go bowiem pytałem, gdzie spoczywa Helena Siemionowna, uśmiechnął się, machnął ręką i odrzekł:

— A Bóg święty raczy wiedzieć, gdzie on ją pochował.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ÓSMY

Jakże się do takiego kapłana ustosunkowywali ludzie?

Moraliści i faryzeusze potępiali go, ale prostaczkowie i „celnicy" kochali „dobrotliwego Juchfima", toteż — jak pisał mi przewielebny Filaret — „odprowadzili go z płakaniem wielkim". A nie każdego tak odprowadzają, nawet spośród tych, co „wszystkie rozumy pojedli" i „ciała swe umartwiają".

I jakże nie opłakiwać takiego poczciwca, który był dobrocią chodzącą? Zapewne, nie był to pastor Oberlin, tylko nasz prosty pop rosyjski, człowiek bezrządny może i grzeszny,

Przepytywałem potem różnych znajomych kijowskich, jak się też odbył pogrzeb Botwinowskiej. Otóż nikt z tych, co znali to stadło, nie przypominał sobie pogrzebu na cmentarzu. Pamiętali tylko uroczyste nabożeństwo żałobne i zaraz po nim wyprawioną suta stypę. Potwierdza to całkowicie prawdziwość opowieści ojca Jefima. (Przyp. aut.).

ale bezinteresowny do ostateczności i odpuszczający winy wszystkim. Dużoż to takich dobrych ludzi na świecie?

A co myślała o nim jego zwierzchność duchowna? Rozmaicie. Ojciec Jefim proboszczował pod trzema kolejno metropolitami. Izydor Nikolski rzadko bawił w Kijowie i nie zdążył poznać swej owczarni. Następca jego, Arseniusz Moskwin, nie był życzliwie usposobiony do ojca Jefima. Natomiast zacny staruszek Amfiteatrow lubił go bardzo, litował się nad nim i gdy mu coś złego o Botwinowskim naszeptywano, zwykł był odpowiadać:

— E, głupstwo to wszystko... Znam tego poczciwinę.

Raz wszelako, na skutek jakiejś skargi czy też plotki, której istota pozostała nie wyjaśniona, a która dotyczyła podobno „nadmiernej światowości" ojca Jefima, przywołał go przed swoje oblicze. O tym „sądzie metropolitalnym" opowiadano, co następuje.

— To ty jesteś Batwiniewski? — z przyciskiem zapytał metropolita.

— Botwinowski — sprostował oskarżony.

— Co? Jak?

— Botwinowski. Arcypasterz walnął ręką w stół.

— Mówię ci, żeś Batwiniewski! — wykrzyknął gniewnie.

Milczenie.

— No jakże? Dlaczego milczysz? Uznaj swoją winę!

Ojciec Jefim nie wiedział, co to może być za wina, rzekł tedy kornie:

— Tak jest, omyliłem się: jestem Batwiniewski.

Rozchmurzyło się natychmiast oblicze arcypasterza, albowiem nie lubił się gniewać, znikła udana surowość. Swym niskim, bezdźwięcznym głosem rzekł przeciągle:

— Otóż to... Batwiniewski... No, dobrze, żeś się przyznał. A teraz możesz odejść.

I uczyniwszy taki sąd nad Batwiniewski m, powiedział potem do ojca Warłaama, który był wtedy przełożonym Ławry:

— Dobry chłop z tego Batwiniewskiego, poczciwy z kościami. Po co on tylko tę fajkę na długim cybuchu pali? To szkaradne!

Warłaam zaczął się tłumaczyć, że nic o tym nie wie. A dobrotliwy metropolita dalejże przygadywać:

— Czy to go czasem protopop Kramariow nie nauczył tego? A wszakże człowiek z uniwersyteckim wykształceniem! Powiedz mu, niech nie robi wstydu uniwersytetom, niech na długim cybuchu nie pali...

Z powyższego wynika, że ojca Jefima musiano oskarżyć o kurzenie fajki. Poprawił się pod tym względem: zaczął palić papierosy.

Gwoli uzupełnienia jego wizerunku dodam, że był to mężczyzna postawny i za młodu, jak twierdzili znawcy, świetnie tańczył mazura. Sztuki tej nigdy nie poniechał, tyle tylko, że — na skutek pewnych okoliczności —

uprawiał ją w „ściślejszym gronie", „na imieninach" u swych parafian, darzących go szczególnym szacunkiem.

Myślę, że ten człowiek o gołębim sercu powinien zająć właściwe miejsce między antykami kijowskimi, i może to wspomnienie

o nim będzie najmilsze dla kijowian, wśród których zapewne jest jeszcze niemało tych, co szli za jego trumną „z płakaniem wielkim".

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DZIEWIĄTY

O tak zwanych „bohaterach kijowskich" niewiele mogę powiedzieć. Podlegając różnym przeobrażeniom — od postaci Ilii Muromca

i Czuryły do Ostapa Bulby — za moich czasów mieli trzech przedstawicieli w osobach: omówionego już, „wiekopomnego" Askoczeńskiego, studenta Kołowa oraz subiekta sklepowego Kassela, Ukraińca czystej krwi, bez najmniejszej domieszki, za swe nieślubne przyjście na świat napiętnowanego cudzoziemskim mianem.

Askoczeński podobno odznaczał się niezwykłą siłą, z którą — gdy był studentem — liczył się nawet rektor Borysow, „mówca złotousty", i inspektor Jeremiasz. Ile w tym było prawdy, trudno orzec, ale fakt faktem, że gdy inspektor zabrał raz studentom fajki i odniósł je do gabinetu rektora, Askoczeński „z zuchwalstwem bezprzykładnym" przyszedł „po swoją własność". A gdy rektor nazwał to „czelnością" i kazał natrętowi „wynosić się precz",

Askoczeński porwał „cały pęk cybuchów" i jednym zamachem złamał je o kolano. Wszystkie zresztą opowieści o jego bajecznym siłactwie mówiły o „łamaniu". Łamał, a raczej zginał przy stole noże, łyżki i widelce, niekiedy lichtarze, sprawiając niespodziankę gościnnym gospodarstwu, najczęściej ku ich niezadowoleniu.

O jego „bezprzykładnym zuchwalstwie" takoż krążyło dużo powiastek. Szczytem owego zuchwalstwa była jego „utarczka" z profesorem historii Cerkwi podczas jednego z wykładów. Profesor, przytoczywszy bezstronnie jakiś fakt historyczny, całkiem nieoczekiwanie wywiódł z niego w sposób naukowy wniosek niezbity, który ujął w słowa następujące:

— A zatem widzimy jasno, że macierz nasza, święta prawosławna Cerkiew rosyjska, przyjąwszy od apostołów ustawy od Boga nadane, rządzona jest dziś przez Ducha Świętego.

— W generalskim mundurze — odezwał się ze swej ławy Askoczeński.

Stropił się profesor, lecz chcąc widocznie zatuszować niewczesny żarcik studenta, powtórzył dobitnie:

— Przez Ducha świętego.

A na to Askoczeński jeszcze głośniej:

— W generalskim mundurze!

— Co przez to rozumiesz? — zapytał profesor,

— Nie co, lecz kogo — odparł Askoczeński dodając, że ma na myśli oberprokuratora świętego synodu.

Profesor poskarżył się przed rektorem, ten jednak puścił to jakoś Askoczeńskiemu płazem.

Ostatni znany mi wybryk „bezprzykładnego zuchwalstwa" Askoczeńskiego, pociągnął za sobą następstwa dla niego niepożądane. Działo się to w Kamieńcu, gdzie Askoczeński sprawował urząd sędziego przysięgłego, biskupem zaś był jego dawny znajomy — przewielebny Elpidifor, człowiek krewki i popędliwy. Tu, rzec można, trafiła kosa na kamień.

Którejś niedzieli biskup odprawiał w soborze nabożeństwo z liczną asystą. Askoczeński stanął tuż przy ołtarzu, na miejscu widocznym, jak to zwykli czynić świętoszkowie. W pewnej chwili jakiś diakon pomylił się w odśpiewie, i popędliwy biskup fuknął: „A to cymbał"! Dosłyszał to Askoczeński.

Po nabożeństwie biskup zaprosił do siebie znajomych na obiad z „sakramentalnym pierogiem". I naraz przy stole Askoczeński z jadowitym uśmieszkiem zadaje mu takie pytanie:

— Proszę mi powiedzieć, najprzewielebniejszy, co ma odśpiewać asysta, gdy biskup intonuje: „A to cymbał!"

— Co? „Sędzia przysięgły" — odparł najspokojniej biskup.

— A ja myślałem, że: „I w duchu twoim" —

rzekł „bezprzykładny zuchwalec", ale też za to wkrótce stracił posadę sędziego przysięgłego i w ogóle raz na zawsze wyleciał ze służby państwowej.

Drugi „mocarz" kijowski, Kołow, rzeczywiście miał siłę nadzwyczajną: istny waligóra, po nocach bowiem ćwiczył się „w wywracaniu głazów pod pomnikiem św. Włodzimierza". Marzeniem jego było „wyrwać bramę forteczną i na własnych barkach przenieść ją na Łysą Górę", na której podówczas pospolite wiedźmy kijowskie miewały schadzki, a którą potem objęła w posiadanie znana w Rosji rodzina Annienkowów. Atoli nim ten swój zamiar wcielił w czyn, zszedł z tego świata przedwcześnie.

Trzeci osiłek kijowski był to ów Iwan Filipowicz Kassel, wesołek przy tym ucieszny, który zdobył sobie rozgłos w armii rosyjskiej przez to, że — po pierwsze, czasu wojny krymsklej na wielką skalę prowadził handel moderunkiem wojskowym, a po wtóre, położył kres pewnej wojnie, nie zapisanej wprawdzie w żadnych kronikach, niemniej jednak długotrwałej i uporczywej.

Nie wiem, od kiedy i dlaczego w Kijowie zaistniała nie tyle wrogość, ile tradycja bijatyk między studentami i młodzieżą cywilną w ogóle a junkrami. Zwłaszcza za punkt honoru mieli sobie cywile „bić saperów", czyli junkrów szkoły saperów. Odbywało się to z podziwu godną regularnością i tak dalece

zachęcająco, że nawet ludzie rozsądni i najmilsi w świecie, jak Drukart, podówczas — jako się rzekło — urzędnik do szczególnych poruczeń przy gubernatorze Fundukleju, dawali się temu porwać. Co niedziela od rana zasiadano na czatach w restauracji Kruga czy też Buharda, które zwykli byli odwiedzać junkrowie — i dalejże do „bicia", ot tak, bez powodu, z łaski na uciechę. Czasami te „boje" toczyły się w podmiejskich restauracjach, u Riazanowa „za mostem" albo u Katkowa na Podolu. Niekiedy kończyły się „krwawo", to znaczy, że po obu stronach bywało sporo „mocno poturbowanych". Mimo to „wojna" się srożyła i przewlekała niczym wojna na Kaukazie.

Aliści złożyło się tak, że w jednej z potyczek, w której saperzy nacierali od uroczyska Kożemiaki, cywile zaś od cerkwi św. Andrzeja, wziął udział Kassel, wezwany przez cywilów na pomoc. Ten powalił na ziemię wszystkich nieprzyjaciół, po czym w uniesieniu zabrał się do swych sprzymierzeńców. Ochłonął z zapału dopiero wówczas, gdy na placu boju ujrzał „samych poległych". Strony walczące tak sobie wzięły do serca tę hańbę, że wszelkie wojny ustały odtąd raz na zawsze.

Ci trzej siłacze byli to bodaj ostatni „bohaterowie kijowscy".

ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY

A teraz słów parę o skarbach. Mogę mówić tylko o skarbach w sensie literackim.

Ktoś gdzieś w Kijowie musi przechowywać pewien skarb zaklęty, rzeczywiście szacowny i ciekawy — mianowicie rękopis jednego z utworów. Askoczeńskiego. Jest to nader dowcipne i zręczne naśladowanie mowy, jaką zwykł wygłaszać nowowyświęcany biskup w chwili obejmowania swego wysokiego urzędu. Zazwyczaj dostojnik taki powtarza odwieczne oklepanki: że nie czuje się na siłach, że jest niegodny, że nie podoła tym świętym a ciężkim obowiązkom — słowem, na wszystkie sposoby wymawia się od tego zaszczytu. Dopiero na zakończenie, pokładając ufność w działaniu uświęcającej łaski bożej tudzież w krzepiących go na duchu modłach pomazańców Pańskich, tu oto prześwietnie zgromadzonych, „przyjmuje pokornie godność i w przeciwy nie idzie".

„Mowa" Askoczeńskiego, różniąca się od tamtych w nastroju, nosi charakter zgoła odmienny, wychodzi z wręcz przeciwnych założeń, by ostatecznie dojść do tego samego wniosku. Jego biskup, człowiek rozumu bystrego, śmiały, otwarty i prosty, przypomina „Kuzynka mistrza Rameau". życie bierze na wesoło, nie uważa za rzecz potrzebną poniżać się i bić w piersi. Owszem, wyjawia szczerze, że od dawna dążył do tego, by zostać biskupem, jako że jest to stanowisko wielce nęcą

ce. Co lepsza: zwierza się, jakie czynił o to zabiegi i starania. Mówi wprawdzie o swej „niegodności", ale na swój sposób: nie ogólnikowo, jak urzędowi biskupi, jeno wyznaje wszystkie swe grzechy niczym żarliwy chrześcijanin pierwszych wieków na spowiedzi publicznej i w szczerości swej powątpiewa a lęka się, azali te ułomności pozwolą mu godziwie pełnić obowiązki arcypasterskie. Gdy to słyszymy, strach nas i litość zdejmuje... Lecz z nagła, niby na skrzydłach ducha, czyni wzlot wielki nad tym padołem ziemskim i spozierając z onej wysokości, widzi, że ci wszyscy, którzy przed nim wzięli na się brzemię arcypasterstwa, byli niegodni — co więcej: mimo stanowisko takie, niegodnymi pozostali. On zasię przyrzeka uroczyście poprawę, zaprzysięga oto, że gdy na stolcu swoim porośnie w pierze, jako człek mądry nie będzie uganiał się za błahostkami, jeno dążył do szczęśliwości wiecznej. A zatem „przyjmuje pokornie godność i w przeciwy nie idzie". Mowę tę, doskonałą zarówno pod względem literackim, jak i obyczajowohistorycznym, odczytywał Askoczeński i mnie, i wielu swym znajomym. W końcu doszło to do wiadomości zmarłego metropolity moskiewskiego Weniaminowa, który zabronił autorowi czytania jej i robienia odpisów. A że Askoczeński częstokroć umizgał się do kieszeni metropolity w związku z swym kulejącym wydawnictwem jak i osobistymi sprawami, dał mu tedy sło

wo, że utwór ten z obiegu wycofa. W „Dzienniku" jego, który z obowiązku redakcyjnego przeczytałem od deski do deski przed zakupieniem go przez wydawnictwo „Gońca Historycznego" — mowy tej nie ma. Rzecz to zastanawiająca, tym bardziej że znajdujemy tam opisy mnóstwa różnych psikusów autora, znacznie mniej udanych, oraz wszelakie jego płody literackie, wielce frywolne, niekiedy nieprzystojne, a w stosunku do dostojników Cerkwi nader śmiałe. Widocznie Askoczeński wydarł te kilka kart, czyniąc zadość woli metropolity, który — jak powiadał — „pozwalał mu przeszukiwać swój pugilares". Jakkolwiek bądź, ów kijowski skarb literacki zasługuje na uwagę jako przyczynek do charakterystyki Askoczeńskiego, a zniknięcie jego świadczy o zapobiegliwości tych, którzy tuszyli sobie, że znajdą w Askoczeńskim rzecznika swej podkopanej powagi kapłańskiej, i gwoli tego pozwalali mu „przeszukiwać pugilaresy".

(Podobno po Askoczeńskim pozostał jeszcze jeden „skarb", przechowywany u któregoś z jego znajomych. Gruby ten rękopis pod tytułem „Nasze uniwersytety", pochodzący z roku lub , jest szczegółową rozprawą o stanie ówczesnych uniwersytetów rosyjskich. W sposób bezwzględny, opierając się na faktach zgoła niewesołych, potępia tu autor cały system naszego szkolnictwa wyższego, obnaża jego bolączki, pustkę wykładów uniwersyteckich, ubóstwo umysłowe i taniuchny li

beralizm profesorów przepojonych „duchem kramarskim", zepsucie obyczajów wśród studentów itp. itp. Rękopis, przechodząc z rąk do rąk, rozpętał burzę w kołach naukowych i urzędniczych. Skończyło się na tym, że niepowściągliwego w języku, bałabańskiego autora wsadzono na dwa tygodnie na odwach. Kiedy go „z należnymi dla jego stanu szlacheckiego względami" stawiono przed ówczesnym generałgubernatorem kijowskim księciem Wasilczykowem, ten miał mu pokazać ów artykuł kodeksu karnego, który w takich razach przewiduje „zesłanie w strony mniej lub więcej odległe". Askoczeński przeczytał artykuł i z uśmiechem zamknął księgę.

— Bawi to pana? — zapytał go dobroduszny Wasilczykow.

Askoczeński wzruszył ramionami.

— Nie sądzę, żeby spacer na Sybir mógł kogoś bawić — odrzekł. — Co innego wywołało mój uśmiech.

Wasilczykow nie pytał już, co mianowicie, i kazał go zaprowadzić na odwach.

Powiadano, że rękopis ów, mądry, rzeczowy, sprawiedliwy, wart był tego, by posiedzieć zań dwa tygodnie. Ale gdzie są te dwa, najlepsze bodaj, dzieła Askoczeńskiego? Czyżby zaginęły bezpowrotnie?)

ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIERWSZY

Na zakończenie — ostatnia opowieść, dotycząca dawności kijowskiej.

Kiedy w „Gońcu Rosyjskim" M. Katkowa wydrukowałem swe niewielkie opowiadanie pt. „Anioł opieczętowany", niektóre czasopisma, pochwaliwszy je łaskawie, zaznaczyły, że opisałem „wypadek, jaki zaszedł podczas budowy mostu kijowskiego" (rzecz prosta, starego). W opowiadaniu mowa o ikonie, która urzędownie została zabrana starowiercom, opieczętowana i przeniesiona do jakiegoś klasztoru; po czym — w czasie nabożeństwa wielkanocnego — pewien starowierca wykradł ją, a na jej miejsce zawiesił kopię. By dokonać swego czynu, człowiek ów przedostał się z jednego brzegu rzeki na drugi, czepiając się łańcuchów chroniących most przed gwałtowną krą. Krytycy moi byli zdania, że — jak nadmieniłem — wypadek ów przytrafił się w Kijowie, i takie mniemanie się utrwaliło.

W istocie rzecz miała się nieco inaczej. Owszem, tłem, na którym się toczy akcja mego opowiadania, jest krajobraz kijowski, jako że nawykłem do niego od dawna; natomiast żadne wykradzenie ikony nigdy w Kijowie się nie wydarzyło. Naprawdę było coś innego, a mianowicie: jakiś murarz, zatrudniony przy budowie mostu, w niedzielę wielkanocną przeszedł z brzegu kijowskiego na czernihowski po łańcuchach, ale nie z ikoną, lecz po to,

by przynieść dla swych kamratów wódkę, która na tamtym brzegu była znacznie tańsza. Uwiązawszy sobie baryłkę na szyi, odważny linochód, z drągiem w rękach, za pomocą którego utrzymywał równowagę, w ten sam sposób, bez najmniejszego szwanku wrócił na brzeg kijowski, gdzie też baryłkę ową ku uczczeniu Zmartwychwstania Pańskiego wypito. Ow niezwykły wyczyn istotnie posłużył mi za wątek do opowiadania, w którym chciałem odmalować szaleńcze wręcz junactwo rosyjskie. Wszelako treść cała i wszystkie inne szczegóły „Anioła opieczętowanego" są zwyczajnie zmyśleniem literackim.

r.

Tłum. Jerzy Wyszomirski



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Leskow Mikołaj KLASZOR KADECKI 2
Leskow Mikołaj ZWIERZ 2
Leskow Mikołaj ZAGON 2
Leskow Mikołaj DAMA I KOCMOŁUCH 2
Leskow Mikołaj ZJAWA W ZAMKU INZYNIERYJNYM 2
Leskow Mikołaj PROSTY SPOSOB 2
Leskow Mikołaj KOGUT I JEGO DZIECI 2
Leskow Mikołaj CHER AMOUR 2
Leskow Mikołaj CZŁOWIEK NA WARCIE 2
Leskow Mikołaj WDZIEK ADMINISTRACYJNY 2
Leskow Mikołaj INTERESUJĄCY MĘŻCZYŹNI
mikolaj2 www prezentacje org
Cielęcina z pieczarkami
Michaels Leigh Kim jesteś Święty Mikołaju

więcej podobnych podstron