Iwan Turgieniew
TATIANA BORYSOWNA I JEJ BRATANEK
Daj mi rękę, drogi czytelniku, i jedź ze mną. Pogoda prześliczna, majowe niebo łagodnie
błękitnieje, gładkie młode liście wierzb błyszczą jak wymyte; szeroka, równa droga cała jest
pokryta tą drobną trawką o czerwonawych źdźbłach, którą tak chętnie skubią owce. Na prawo i na
lewo po długich stokach połogach wzgórz łagodnie kołysze się zielone żyto; ciemnymi smugami
przepływają po nim zwiewne cienie niewielkich obłoków. W dali ciemnieją lasy, połyskują stawy,
żółcą się strzechy, skowronki setkami wzbijają się, śpiewają, to spadają w dół jak kule, to
wyciągnąwszy szyjki siadają na grudkach ziemi. Gawrony na drodze zatrzymują się, patrzą na nas,
przypadają do ziemi, czekają, aż przejedziemy, i podskoczywszy ze dwa razy, ciężko odlatują w
bok. Na górce za parowem chłop orze; srokaty źrebak z kusym ogonkiem i zjeżoną grzywą biegnie
za matką na niepewnych nóżkach; słychać jego cienkie rżenie. Wyjeżdżamy w brzezinę, świeży
zapach przyjemnie zapiera oddech. Przed nami ogradzająca wieś okolica. Stangret złazi z kozła,
konie parskają, przyprzężne oglądają się, dyszlowy macha ogonem i opiera głowę o dugę... skrzypią
otwierane wrota. Stangret siada na kozioł... Ruszaj! przed nami wieś. Minąwszy pięć zagród,
skręcamy w prawo, zjeżdżamy do parowu, wydostajemy się na groblę. Za niewielkim stawem,
spoza okrągłych wierzchołków jabłoni i bzów wygląda dach kryty tarcicą, niegdyś czerwony, nad
nim sterczą dwa kominy; stangret skręca w lewo wzdłuż płotu i odprowadzany piskliwym i
ochrypłym szczekaniem trzech sędziwych kundli, wjeżdża w otwartą na oścież bramę, z fantazją
okrąża rozległy dziedziniec, mijając stajnię i wozownię, zamaszyście kłania się starszej klucznicy,
która właśnie przestępuje bo- kiem wysoki próg otwartej spiżarni, i wreszcie osadza konie przed
ganeczkiem ciemnego dworku o jasnych oknach... Jesteśmy u Tatiany Borysowny. Otóż i ona sama
otwiera lufcik i kiwa nam głową... Jak się masz, staruszko!
Tatiana Borysowna — to kobieta może pięćdziesięcioletnia o dużych wypukłych szarych
oczach, z lekka zadartym nosie, rumianych policzkach i podwójnym podbródku. Twarz jej
promienieje życzliwością i dobrocią. Miała kiedyś męża, lecz wkrótce owdowiała. Tatiana
Borysowna — to niezwykła kobieta. Mieszka w swoim małym mająteczku, nigdzie nie wyjeżdża, z
sąsiadami niewiele przestaje, przyjmuje u siebie i lubi tylko młodzież. Była córką bardzo ubogich
właścicieli ziemskich i nie otrzymała żadnej edukacji, to znaczy nie mówi po francusku; w
Moskwie także nie była ani razu — ale pomimo wszystkich tych braków umie zachować się tak
pięknie i z taką prostotą, taką ma niezależność myśli i uczuć, tak mało podlega słabostkom
właściwym dziedziczkom na małych wioskach, że nie sposób doprawdy jej nie podziwiać. W
istocie: kobieta cały boży rok mieszka na wsi, na odludziu — i nie plotkuje, nie piszczy, nie dyga,
nie alteruje się, nie przejmuje się niczym, nie drży z ciekawości... niebywałe! Chodzi zwykle w
szarej kitajkowej sukni i białym czepku z wiszącymi lila wstążkami; lubi dobrze zjeść, ale nie za
dużo; smażenie, suszenie i solenie pozostawia klucznicy. Co robi cały dzień, zapytacie? Czyta? nie,
nie czyta; żeby tak prawdę powiedzieć, nie dla niej książki się drukują... Jeśli nie ma gości, siedzi
sobie moja Tatiana Borysowna pod oknem i robi pończochę na drutach — to zimą; latem zaś chodzi
do ogrodu, sadzi i podlewa kwiaty, całymi godzinami bawi się z kociętami, karmi gołębie...
Gospodarstwem mało się zajmuje. Ale jeśli przyjedzie do niej gość, młody jakiś sąsiad, którego
lubi, Tatiana Borysowna od razu się ożywia; usadowi go, ugości herbatą, słucha jego opowiadań,
śmieje się, od czasu do czasu poklepie go po policzku, ale sama mówi mało; pocieszy w
zmartwieniu, w trosce, da dobrą radę. Ileż ludzi zwierzało się jej z rodzinnych, serdecznych
tajemnic, płakało na jej ramieniu! Siądzie nieraz naprzeciwko gościa, oprze się cichutko na łokciu i
z takim współczuciem patrzy mu w oczy, tak przyjaźnie się uśmiecha, że gościowi mimo woli
nasuwa się myśl: „Co za dobra kobieta z ciebie, Tatiano Borysowno! Nie ma co, opowiem ci, co mi
leży na sercu." W jej małych, przytulnych pokoikach dobrze jest człowiekowi, ciepło; u niej w
domu — jeśli tak można powiedzieć — panuje zawsze prześliczna pogoda. Tatiana Borysowna to
zadziwiająca kobieta, a tymczasem nikt się nie dziwi, że jest taka: jej zdrowy rozsądek,
stanowczość i swoboda, żywe współczucie dla cudzych smutków i radości, słowem wszystkie jej
zalety jakby się wraz z nią urodziły, jakby nie kosztowały jej żadnych wysiłków ani trudu. Nie
można sobie wyobrazić, by mogła być inna, a więc nie ma jej za co dziękować. Lubi zwłaszcza
patrzeć, jak młodzież bawi się i dokazuje; złoży wtedy ręce na podołku, podniesie głowę, zmruży
oczy i siedzi uśmiechnięta, aż westchnie nagle i powie: „Ach wy, dzieci, moje dzieci!..." Bywało
nieraz, że człowieka brała ochota podejść do niej, wziąć ją za rękę i powiedzieć: wie pani, Tatiano
Borysowno, pani siebie nie docenia, przecie mimo całej swej skromności i braku edukacji jest pani
niezwykłą istotą! Już samo imię jej brzmi jakoś swojsko, życzliwie, wymawia się je z
przyjemnością, budzi przyjazny uśmiech. Ileż razy zdarzyło mi się, na przykład, zapytać
spotkanego chłopa: — Którędy by tu, bracie, przejechać, powiedzmy, do Graczewki? — A niech
pan, proszę łaski pana, jedzie najpierw na Wiazowe, a stamtąd do Tatiany Borysowny, a od Tatiany
Borysowny to już każdy panu powie. — I wymieniając imię Tatiany Borysowny chłop jakoś
szczególnie potrząsa głową. Służhy trzyma niewiele, na ile ją stać. Domem, pralnią, spiżarnią i
kuchnią zarządza klucznica Agafia, dawna jej niania, najza- cniejsza na świecie, łzawa i bezzębna
istota; podlegają jej dwie zdrowe dziewki o jędrnych, sinawych policzkach przypominających
jabłka — antonówki. Obowiązki lokaja, kamerdynera i kredencerza pełni
siedemdziesięciopięcioletni służący Polikarp, niezwykły dziwak, człowiek oczytany, emerytowany
skrzypek, wielbiciel Viottiego, osobisty wróg Napoleona, czyli, jak mówił, Bonapartaczka, i
namiętny amator słowików. Trzyma ich zwykle pięć albo sześć u siebie w pokoju; wczesną wiosną
całymi dniami siedzi koło klatek wyczekując pierwszego „trylu", a doczekawszy się zakrywa twarz
rękami, jęczy: „ach, jak smutno, jak smutno!", i zaczyna płakać jak bóbr. Do pomocy Polikarpowi
przeznaczono jego rodzonego wnuka, Wasię, może dwunastoletniego chłopca o kędzierzawych
włosach i bystrych oczach; Polikarp kocha go nad życie i gderze na niego od rana do wieczora.
Zajmuje się także jego edukacją. — Wasia — mówi do niego — powiedz: Bonapartczak-zbój. — A
co mi dasz, dziadziu? — Co ci dam?... nic ci nie dam... A któż ty jesteś? Rosjanin? — Amczanin
jestem, dziadziu, urodziłem się w Amczeńsku*. — Głupiś! A Amczeńsk to niby gdzie? — A skąd
ja mogę wiedzieć? — W Rosji, głupcze. — No to co z tego, że w Rosji? — Jak to, co z tego?
Nieboszczyk książę Michajło Iłłarionowicz Goleniszczew-Kutuzow Smoleński tego to właśnie
Bonapartczaka przy boskiej pomocy z granic Rosji wygnał. Z tej racji ułożono piosenkę:
Bonaparte w miejscu drepce, Tańczyć mu się wcale nie chce, Bo ubłocił fraczek wąski I
zgubił obie podwiązki.
Rozumiesz, ojczyznę twoją wyzwolił. — A co mnie to obchodzi? — Ach, ty głupi smyku!
Przecie gdyby
*Lud miasto Mceńsk nazywa Amczeńsk, a mieszkańców amczanami; są to znane zabijaki,
nie darmo życzy się u nas wrogowi: „Bodajeś na amczanina trafił!" (Przyp. aut.)
jaśnie oświecony książę Michajło Iłłarionowicz nie był wygnał Bonapartaczka, to przecie
teraz by cię jakiś tam musje pałką po łbie grzmocił. Poszedłby, o tak, do ciebie, powiedziałby: k o
m a n wu porte w u? i bęc, bęc. — To ja bym go walnął pięścią w brzuch. — A on by ci na to: b o n
ż u r, b o n ż u r, weneisi, i za czuprynę. — A ja bym go tak po nogach, po nogach, po tych
cybulastych... — Racja, nogi to mają cybulaste... No, a jakby ci zaczął ręce wiązać? — To bym się
nie dał; Micheja-stangreta bym na pomoc zawołał. — A czy to, Wasia, Francuz Michejowi nie da
rady? — Gdzie tam! Michej to ho-ho! jaki silny! — No, a co byście mu zrobili? — Tak byśmy mu
dali po grzbiecie, po grzbiecie. — A on by krzyczał: pardą, pardą, sjewuplej! — A my byśmy mu:
nie ma żadnych sjewuplejów, ty Francuzie taki owaki!... — Zuch z ciebie, Wasia!... No więc wołaj:
Bonapartczak-zbój! — A daj mi cukru! — Patrzcie go!
Tatiana Borysowna mało przestaje z sąsiadkami, niechętnie do niej przyjeżdżają, nie potrafi
ich zabawić, zasypia przy szmerze ich rozmów, otrząsa się, stara się otworzyć oczy i znów zasypia.
Tatiana Borysowna w ogóle nie lubi kobiet. Jeden z jej przyjaciół, zacny i spokojny młody
człowiek, miał siostrę, starą pannę liczącą sobie trzydzieści osiem i pół lat, istotę najpoczciwszą, ale
zmanierowaną, sztuczną i egzaltowaną. Brat opowiadał jej często o swojej sąsiadce. Pewnego
pięknego poranku moja stara panna, niech jej tego Pan Bóg nie pamięta, kazała sobie osiodłać konia
i wybrała się do Tatiany Borysowny. W długiej amazonce, w cylinderku na głowie, z zielonym
woa- lem i rozpuszczonymi włosami weszła do przedpokoju i minąwszy osłupiałego Wasię, który
wziął ją za rusałkę, wbiegła do bawialni. Tatiana Borysowna przestraszyła się, chciała wstać, ale
nogi się pod nią ugięły. — Tatiano Borysowno — zaczęła błagalnym głosem przybyła — niech
pani wybaczy moją śmiałość, jestem siostrą Aleksego Nikołajewicza K, z którym się pani
przyjaźni, i tyle się od niego o pani nasłuchałam, że postanowiłam panią poznać. — Wielki to dla
mnie zaszczyt — bąknęła oszołomiona pani domu. Przybyła zrzuciła cylinderek, potrząsnęła
lokami, usiadła przy Tatianie Borysownie i wzięła ją za rękę... — A więc to ona — zaczęła głosem
wzruszonym i rozmarzonym — ta dobra, czysta, szlachetna, święta istota! To ona, ta prosta a
równocześnie tak głęboko czująca kobieta! Jakże się cieszę! jakże się cieszę! Jakże będziemy się
kochały! nareszcie odpocznę... Taką ją sobie właśnie wyobrażałam — dodała szeptem, tonąc
spojrzeniem w oczach Tatiany Borysowny. — Prawda? nie gniewa się pani na mnie, moja dobra,
moja cudna? — Ależ co znowu, bardzo jestem rada... Może pani napije się herbaty? — Przybyła
uśmiechnęła się pobłażliwie. — Wie wahr, wie unreflektiert — szepnęła jakby do siebie. — Niech
mi pani pozwoli się uściskać, moja najmilsza!
Stara panna przesiedziała u Tatiany Borysowny trzy godziny, ani na chwilę nie zamykając
ust. Starała się wytłumaczyć swej nowej znajomej jej istotną wartość. Zaraz po wyjściu
nieoczekiwanego gościa biedna staruszka poszła do łaźni. Napiła się kwiatu lipowego i położyła się
do łóżka. Ale nazajutrz stara panna wróciła znowu, przesiedziała cztery godziny i pożegnała się
obiecując odwiedzać Tatianę Borysową codziennie. Jak państwo widzą, postanowiła ostatecznie
rozwinąć, dopełnić wykształcenie tej, jak mówiła, tak bogatej natury i byłaby ją prawdopodob- nie
w końcu na śmierć zamęczyła, gdyby, po pierwsze, po upływie dwóch tygodni nie rozczarowała się
„kompletnie" co do przyjaciółki swego brata, a po wtóre, gdyby się nie była zakochała w młodym
bawiącym tylko przejazdem studencie, z którym natychmiast nawiązała ożywioną i płomienną
korespondencję. W listach swoich, jak to jest przyjęte, błogosławiła go na święte i szlachetne życie,
oddawała „całą siebie" w ofierze, żądała, by nazywał ją tylko siostrą, wdawała się w opisy
przyrody, wspominała Goethego, Schillera, Bettinę, niemiecką filozofię — i doprowadziła w końcu
nieszczęsnego młodzieńca do czarnej rozpaczy. Ale młodość wzięła górę; pewnego pięknego
poranku obudził się z tak wściekłą nienawiścią do swojej „siostry i najlepszego przyjaciela", że w
pierwszym impecie o mało nie pobił swego lokaja i długo jeszcze potem rzucał się niemal z
pazurami przy najlżejszym napomknieniu o wzniosłej i bezinteresownej miłości... Odtąd wszakże
Tatiana Borysowna jeszcze bardziej niż dotychczas unikała zażylszych stosunków ze swymi
sąsiadkami.
Niestety! Nie ma nic trwałego na tym świecie. Wszystko, co wam opowiedziałem o życiu
mojej poczciwej Tatiany Borysowny, to sprawa przeszłości; spokój panujący w jej domu został raz
na zawsze zakłócony. Mieszka u niej już przeszło od roku bratanek, artysta malarz z Petersburga.
Oto, jak się to stało.
Lat temu osiem przebywał u Tatiany Borysowny chłopczyk dwunastoletni, zupełny sierota,
syn nieboszczyka jej brata, Andriusza. Andriusza miał duże, jasne oczy, małe usteczka, nos
regularnie zarysowany i prześliczne wysokie czoło. Mówił cichym i łagodnym głosem, był
schludny i przykładny. Przymilał się do gości i świadczył im usługi, z tkliwością sieroty całował
rękę cioci. Człowiek ledwo się pokazał, nie zdążył się jeszcze obejrzeć, a on już przynosi mu fotel.
Nie trzymały się go żadne psoty; nie robi hałasu, siedzi sobie nieraz w kąciku nad książeczką, tak
cichutko, skromnie, że nawet się o krzesło plecami nie oprze. Gość wchodzi — mój Andriusza
wstanie, uśmiechnie się grzecznie, zaczerwieni; gość wyjdzie — chłopczyk znów usiądzie,
wyciągnie z kieszonki szczoteczkę z lusterkiem, przyczesze sobie włoski. Od najmłodszych lat
poczuł zamiłowanie do rysunków. Jeśli mu wpadł w ręce kawałek papieru, zaraz wypraszał
nożyczki od klucznicy Agafii, starannie wycinał prawidłowy czworokąt, obwodził go dokoła
szlaczkiem i brał się do roboty: narysuje oko z olbrzymią źrenicą albo nos grecki, albo dom z
kominem i dymem skręconym jak śruba; psa en face, podobnego do ławki, drzewo, na którym
siedzą dwa gołąbki, i podpisze: „Rysował Andrzej Biełowzorow, takiego to dnia, takiego roku, wieś
Małe Bryki." Ze szczególną pilnością pracował na jakie dwa tygodnie przed imieninami Tatiany
Borysowny, zjawiał się pierwszy i podawał jej laurkę związaną różową wstążką. Tatiana
Borysowna całowała bratanka w czoło, rozwiązywała wstążeczkę, laurka otwierała się i ukazywała
oczom widza okrągłą, śmiało tuszem narysowaną świątynię z kolumnami i ołtarzem pośrodku; na
ołtarzu płonęło serce i leżał wieniec, a u góry na wijącej się wstędze napisane było wyraźnymi
literami: „Cioci i dobrodziejce, Tatianie Borysownie Bogdanów, od szanującego i kochającego
bratanka w dowód najgłębszego przywiązania." Tatiana Borysowna znów go całowała i dawała mu
srebrnego rubla. Nie darzyła go jednak szczególną miłością: niezbyt się jej podobała przymilność
Andriuszy. Tymczasem Andriusza dorastał; Tatiana Borysowna zaczynała niepokoić się o jego
przyszłość. Nieoczekiwany przypadek wybawił ją z kłopotu...
A mianowicie: pewnego razu, przed ośmiu laty, zajechał do niej niejaki pan Benewoleński,
Piotr Michajłycz, radca kolegialny i kawaler orderów. Pan Benewoleński służył niegdyś w
najbliższym mieście powiatowym i gorliwie odwiedzał Tatianę Borysownę; później przeniósł się do
Petersburga, dostał się do ministerstwa, zdobył dość poważne stanowisko i podczas jednej ze swych
częstych podróży urzędowych przypomniał sobie starą znajomą i wstąpił do niej z zamiarem
zażycia przez jakie dwa dni wytchnienia od trosk służbowych „na łonie wiejskiej ciszy". Tatiana
Borysowna przyjęła go ze zwykłą sobie gościnnością i pan Benewoleński... Zanim jednak
przystąpimy do dalszego ciągu opowiadania, pozwól, drogi czytelniku, że cię zaznajomię z tą nową
postacią.
Pan Benewoleński, dość korpulentny, średniego wzrostu, o króciutkich nóżkach i
tłuściutkich rączkach, robił wrażenie człowieka łagodnego; ubrany był w obszerny i nadzwyczaj
schludny frak, wysoki i szeroki halsztuk, miał bieliznę jak śnieg białą, złoty łańcuszek na jedwabnej
kamizelce, pierścień z kamieniem na wskazującym palcu i płową perukę; mówił przekonywająco i
łagodnie, poruszał się dyskretnie, przyjemnie się uśmiechał, przyjemnie toczył oczami dokoła,
przyjemnie wsuwał podbródek w halsztuk, w ogóle był to przyjemny człowiek. Pan Bóg obdarzył
go również niezwykle dobrym sercem: łatwo płakał i wpadał w zachwyt, poza tym pałał
bezinteresowną miłością do sztuki, i to naprawdę bezinteresowną, ponieważ pan Benewoleński,
jeśli mamy powiedzieć prawdę, właśnie o sztuce nie miał najmniejszego pojęcia. Było to nawet
dziwne, skąd, na mocy jakich tajemniczych praw, wzięła się w nim ta namiętność? Zdawałoby się,
że jest to człowiek trzeźwy, przeciętny... zresztą u nas w Rosji dość dużo jest podobnych ludzi.
Miłość do sztuki i do artystów nadaje im jakąś niewytłumaczoną, przesadną ckliwość;
znajomość, rozmowa z nimi jest męcząca; zakute łby posmarowane miodem. Nie nazywają na
przykład nigdy Rafaela — Rafaelem, Correggia — Correggiem: „boski Sanzio, niezrównany de
Allegris", mówią z nieodzownym akcentem na o. Każdy domorosły, przeciętny i zmanierowany
talent, z pretensjami do wielkości, nazy- wają geniuszem, a raczej „jeniuszem"; z ust im nie
schodzą: błękitne niebo Italii, południowe cytryny, pachnące opary brzegów Brenty. „Och, Wania,
Wania" albo „Och, Sasza, Sasza — mówią do siebie z przejęciem — musimy jechać na południe,
na południe... przecie my obaj jesteśmy w duszy Grecy, starożytni Grecy!" Można ich obserwować
na wystawach obrazów przed niektórymi dziełami pewnych rosyjskich malarzy (trzeba zaznaczyć,
że panowie ci są przeważnie zagorzałymi patriotami). To cofają się o parę kroków z zadartą głową,
to zbliżają się do obrazu; oczy ich pokrywa wilgotna mgiełka.....Tfu, mój ty Boże — przemawiają
wreszcie załamującym się ze wzruszenia głosem — ileż w tym duszy, ile duszy!... niech go... ile w
to włożył serca! ogrom serca!... I jak to pomyślane — po mistrzowsku pomyślane!..." A jakie
obrazy wiszą u nich w salonie! Jacy malarze bywają u nich wieczorem, piją herbatę, słuchają ich
rozmów! Jakie im składają w darze widoki ich własnych wnętrz widzianych w perspektywie, ze
szczotką na pierwszym planie z prawej strony, kupką śmieci na wyfroterowanej posadzce, żółtym
samowarem na stole pod oknem i samym gospodarzem w szlafroku i czapeczce, z jaskrawą plamą
światła na policzku! Jacyż ich odwiedzają długowłosi wychowankowie muz z gorączkowo--
pogardliwym uśmiechem! Jakież zielonkawoblade panny piszczą u nich przy fortepianie! Tak to już
jest bowiem u nas w Rosji przyjęte: człowiek nie może poświęcać się tylko sztuce — dawajcie mu
wszystko. Dlatego nie jest bynajmniej rzeczą dziwną, że ci panowie-miłośnicy sztuki silnie także
popierają literaturę rosyjską, zwłaszcza dramatyczną... Jacopo Sannazaro* został jakby dla nich
stworzony; tysiące razy opisywana walka zapoznanego talentu z ludźmi, z całym światem, wzrusza
ich do głębi serca.
*Tu mowa o fantazji dramatycznej Jacopo Sannazaro Nestora Kukolnika, autora płaskich,
pretensjonalnych dramatów 1 powieści historycznych. (Przyp. aut.)
Nazajutrz po przyjeździe p. Benewoleńskiego Tatiana Borysowna przy herbacie poleciła, by
bratanek pokazał gościowi swoje rysunki. — To pani bratanek rysuje? — zapytał p. Benewoleński
nieco zdziwiony i z sympatią zwrócił się do Andriuszy. — A jakże, rysuje — powiedziała Tatiana
Borysowna. — Taki jest zamiłowany, i przecie sam, bez nauczyciela. — Ach, proszę mi pokazać,
proszę pokazać — podchwycił p. Benewoleński. Andriusza czerwieniąc się i uśmiechając przyniósł
gościowi swój zeszyt. Pan Benewoleński zaczął przewracać kartki z miną znawcy. — Dobrze,
chłopcze — odezwał się wreszcie — bardzo dobrze. — I pogłaskał Andriuszę po główce.
Andriusza w przelocie pocałował go w rękę. — Patrzcie państwo, co za talent! Winszuję pani,
Tatiano Borysowno, winszuję. — Cóż, kiedy nie mogę tu znaleźć dla niego nauczyciela, Piotrze
Michajłyczu. Z miasta sprowadzać — drogo; sąsiedzi Artamonowie mają wprawdzie malarza, i to
podobno znakomitego, ale pani nie pozwala mu dawać lekcji obcym. — Hm — mruknął pan
Benewoleński, zamyślił się i spojrzał spod oka na Andriuszę. — No, jeszcze o tym pogadamy —
dodał nagle i zatarł ręce. Tego samego dnia poprosił Tatianę Borysownę, by mógł z nią pomówić na
osobności. Zamknęli się w pokoju. Po pół godzinie zawołali Andriuszę. Andriusza wszedł. Pan
Benewoleński stał przy oknie z twarzą lekko zaczerwienioną i błyszczącymi oczami. Tatiana
Borysowna siedziała w kącie i ocierała łzy. — No, Andriusza — przemówiła wreszcie — podziękuj
Piotrowi Michajłyczowi: bierze cię pod swoją opiekę, zawiezie cię do Petersburga. — Andriusza
skamieniał. — Proszę mi powiedzieć szczerze — zaczął pan Benewoleński głosem pełnym
godności i pobłażania — czy chcesz być malarzem, chłopcze, czy czujesz święte powołanie do
sztuki? — Chcę być malarzem, Piotrze Michajłyczu — powtórzył Andriusza z drżeniem. — W
takim razie — bardzo się cieszę. Ciężko ci będzie, rzecz prosta — ciągnął dalej pan Benewoleński
— rozstać się z twą czcigodną ciocią; czujesz dla niej zapewne najwyższą wdzięczność. —
Ubóstwiam moją ciotkę — przerwał mu Andriusza i zamrugał oczami. — Oczywiście, oczywiście,
to bardzo zrozumiałe i wielki zaszczyt ci przynosi, ale za to wyobraź sobie, jaką radość z czasem...
twoje sukcesy... — Uściskaj mnie, Andriusza — wyjąkała poczciwa ciotka. Andriusza rzucił się jej
na szyję. — No, a teraz podziękuj swemu dobroczyńcy... — Andriusza objął ramionami brzuch
pana Benewoleńskiego, wspiął się na palce, dosięgną! jego ręki, którą dobroczyńca co prawda
chował, ale z niezbyt wielkim pośpiechem. Trzeba przecie ucieszyć, zrobić przyjemność dziecku i
samemu trochę się popieścić. W dwa dni potem pan Benewoleński wyjechał zabierając z sobą
swego nowego pupila.
W ciągu trzech pierwszych lat rozłąki Andriusza pisywał dość często, do listów załączając
niekiedy rysunki. Pan Benewoleński od czasu do czasu dodawał także kilka słów od siebie,
przeważnie wyrażających pochwałę; później listy przychodziły coraz rzadziej, aż w końcu zupełnie
ustały. Bratanek milczał przez rok; Tatiana Borysowna zaczynała się już niepokoić, kiedy raptem
dostała liścik następującej treści:
„Kochana Cioteczko!
Już cztery dni jak mego opiekuna, Piotra Michajłycza, nie ma na świecie. Okrutny atak
paraliżu pozbawił mnie tego ostatniego oparcia. Prawda, że zacząłem już dwudziesty rok, w ciągu
siedmiu lat zrobiłem znaczę postępy; pokładam wielkie nadzieje w swoim talencie i będę mógł
dzięki temu żyć; nie upadam na duchu, jednakże, jeśli to możliwe, proszę, niech mi Ciocia przyśle
na początek 250 rubli asygnatami. Całuję rączki Cioci i pozostaję itd..."
Tatiana Borysowna wysłała bratankowi 250 rubli. Po dwóch miesiącach zażądał znowu;
zebrała ostatnie grosze i posłała mu. Nie minęło wszakże sześć tygodni od powtórnej przesyłki,
kiedy po raz trzeci po- prosił o pieniądze, jakoby na farby do portretu, który zamówiła księżna
Tiertiereszeniewa. Tatiana Borysowna odmówiła. W takim razie, odpowiedział, mam zamiar
przyjechać do cioci na wieś, dla poratowania zdrowia. Jakoż istotnie, w maju tegoż roku Andriusza
powrócił do Małych Bryk.
Tatiana Borysowna nie poznała go z początku. Sądząc z jego listów oczekiwała człowieka
chorowitego i wychudłego, a zobaczyła barczystego młodzieńca, tłuściocha o szerokiej czerwonej
twarzy i kędzierzawych wypomadowanych włosach. Szczuplutki i bledziutki Andriusza wyrósł na
tęgiego Andrieja Iwanycza Bielowzorowa. I nie tylko powierzchowność jego się zmieniła.
Przesadna nieśmiałość, delikatność i schludność dawnych lat ustąpiły miejsca lekceważącemu
junactwu, nieznośnemu niedbalstwu: idąc kołysał się w prawo i w lewo, rzucał się w fotel, walił się
na stół, siedział rozwalony, ziewał na całe gardło; był impertynencki wobec ciotki i służby. „Ja,
niby, jestem malarz, wolny ptak! Poznaj, co to my znaczymy!" Bywało, że po całych dniach nie
brał pędzla do ręki; a jak przyjdzie na niego tak zwane natchnienie — rozbija się jak pijany, ciężko,
niezgrabnie, hałaśliwie; policzki płoną jak pomalowane jaskrawą farbą, oczy robią się mętne;
zacznie opowiadać o swoim talencie, o swoich postępach, jak to on się rozwija, idzie naprzód... W
rzeczy samej okazało się, że zdolności starczało mu zaledwie na malowanie przeciętnych
portrecików. Był zupełnym nieukiem, nic nie czytał, bo i na co malarzowi czytanie? Natura,
wolność, poezja — to jego żywioł. Ustawicznie potrząsać czupryną, gadać jak z nut, zaciągać się
tytoniem aż do pięt! Piękne jest rosyjskie junactwo, ale mało komu jest z nim do twarzy;
pozbawieni zaś talentu drugorzędni Poleżajewowie są nie do zniesienia.
Zadomowił się nasz Andriej Iwanowicz u cioci, zasmakował mu, widać, łaskawy chleb.
Gości nudził śmiertelnie. Siądzie czasem przy fortepianie (Tatiana Borysowna miała nawet
fortepian) i zacznie wystukiwać jednym palcem. Rączą trójkę; bierze akordy, wali w klawisze,
całymi godzinami męcząco zawodzi romanse Warłamowa: „Samo-o-tna sosna" albo: „Nie,
doktorze, nie przychodź", a oczy ma zapłynięte tłuszczem i policzki świecą się jak bęben... Albo
znów zagrzmi nagle: „Uciszcie się, burze namiętności...", Tatiana Borysowna aż podskoczy.
— Dziwna rzecz — powiedziała mi kiedyś — co za pieśni teraz układają, jakieś takie
rozpaczliwe. Za moich czasów inaczej układali: bywały i smutne pieśni, ale jednak przyjemnie było
posłuchać... Na przykład:
Ach, przyjdź, ach, przyjdź do mnie na błoń,
Gdzie czekam bez nadziei.
Ach, przyjdź, ach, przyjdź do mnie na błoń,
Gdzie łzy ustawnie leję.
Ach, przyjdziesz, łez osuszysz zdrój,
Ale za późno, miły mój!
Tatiana Borysowna uśmiechnęła się figlarnie. „Ja cie-erpię, ja cie-erpię" — zawył w
sąsiednim pokoju bratanek.
— Daj spokój, Andriusza.
„Dusza usycha w rozłące" — ciągnął dalej niezmordowany śpiewak.
Tatiana Borysowna pokiwała głową.
— Ach, ci malarze!...
Od tego czasu upłynął rok. Biełowzorow wciąż jeszcze mieszka u cioci i ciągle wybiera się
do Petersburga. Roztył się na wsi tak, że jest szerszy niż dłuższy. Ciotka — któż to mógł
przewidzieć — świata za nim nie widzi, a okoliczne panny się w nim kochają...
Wielu dawnych znajomych przestało bywać u Tatiany Borysowny.