C A M I L O J O S É C E L A
R O D Z I N A
P A S C U A L A
DUAR T E
tłumaczyła
Zofia Ssleyen
<r)^
M>
19 6 3
C Z Y T E L N I K
Tytuł oryginału hiszpańskiego
I.A
FAMILIA DE PASCUAL DUARTE
Projekt obwoRtty i tłoczeń
JAM
JS
-
. MIKLASZEWSKI
NOTA DO SIÓDMEGO WYDANIA
Historię tej powieści — historię, łotrzyka me-
lancholijnego i sentymentalnego — opowiedziałem już z
wariantami i aktualnymi dodatkami przy trzech okazjach:
w wydawnictwie „Zo-, diaco" (Barcelona, maj 1946), w
czasopiśmie „Bibliofilia" (Walencja, IV tom, 1951) i w
pierwszym wydaniu opublikowanym przez „Edicio-nes
Destino" (Barcelona, grudzień 1951). Sądzę, że teraz nie
warto wracać do tego samego. Dodatkowe stronice,
którymi zwyczaj każe rozpoczynać świeżo ukazujące się
książki, zużywają się w drodze i potem nie pomagają im
już ani witaminy, ani hormony, ani gorące kompresy.
Kiedy jednak minie czas jakiś i echo ich tak całkowicie
wygaśnie, że zmartwychwstając będą mogły przybrać
maskę nowego życia, może spojrzenie czytelnika
powędruje wstecz, próbując uaktualnić kalendarz mego
biednego przyjaciela, Pascuala Duarte, sławnej pamięci
Estremadurczyka.
Tymczasem...
Tymczasem
pozostawmy to, jak jest. Niedobrze jest grzebać się wciąż
w tych samych sprawach, bo w końcu zaczynają ropieć
jak krosty.
Dla mnie, jako dla autora, to nowe wydanie
„Pascuala Duarte" jest i nie jest niespodzianką. Musimy
się porozumieć. Kiedy czytelnicy przyzwyczają się
do jakiejś książki,
5
wydania jej gonią się jak krople deszczu w czas ulewy.
Zdumiewające jest tylko to, że ci sami ludzie, którzy je
wysyłają w świat, nie nudzą się widokiem deszczu.
Mało wiemy, co prawda, dlaczego ludzie zgadzają się z
bezmyślnością zwierzęcia obracającego kierat patrzeć
wciąż na to samo, odszukując znajome drobiazgi i ce-
chy charakterystyczne. Może zresztą nie warto
wiedzieć o tym więcej. Wątpliwość, bladą chmurkę,
czasami nawiedzającą mózgi, można także przyjmować
jako dar. A nie jest to — co tu powiedziałem — jakimś
niezachwianym pewnikiem, gdyż sam co do tego
miewam również wątpliwości.
Chcę tu utrwalić moją stałą, choć nie opatrzoną
ścisłym adresem wdzięczność dla tych, którzy od czasu
do czasu i nie przywiązując do tych spraw innej wagi
prócz tej znikomej, jaką mają one w rzeczywistości,
biorą do ręki tę moją książkę i z zaciekawieniem lub
bez — co za różnica? — przeczytają sobie pół tuzina
stronic. Chwilami myślę, że nagroda dla nas, ludzi
piszących, drzemie, nieśmiała i dziewicza, w sercu
najdalszego z czytelników. Może ten najdalszy
czytelnik wie, że w opornej głębi swego pełnego
sprzecznych uczuć serca autor „Rodziny Pascuala
Duarte" nie oczekuje żadnej nagrody. Proszę pomyśleć
— wszystko jest możliwe — czy nie da się tego
przypisać jego wyraźnej niezdolności do szczęścia?
Szczęście, tak jak stan łaski, jest czymś, co się dostaje
w darze.
6
PRZEDMOWA
Dwaj ludzie, młody i stary, zaprzyjaźnieni nie
pomimo różnicy lat, tylko właśnie dlatego że jeden miał
ich dużo, a drugi był młodzieńcem, rozmawiali,
przechadzając się po słonecznym błoniu, o przeszłości i
przyszłości powieści. To, co mówili, trzeba przyjąć z
zastrzeżeniami, ponieważ obaj, jeden zapatrzony
wstecz, a drugi w przyszłość, wypowiadali sądy nader
ostre. Wreszcie kiedy doszli do szczytu pagórka, za-
trzymali się, jak to nieraz wieczorem, aby popatrzeć na
równinę z miastem pośrodku, drzemiącym na skałach i
pogrążonym w swych snach, równie już starych jak sny
samych skał, i na rzekę, co obejmowała grupę domów,
a dalej gubiła się w zakrętach. Zamilkli na chwilę, po
czym wrócili do tematu, który ich zajmował.
— „Rodzina Pascuala Duarte" — powiedział młody
— miała ten wyjątkowy przywilej w historii literatury,
że przeszła w krótkim czasie z kategorii młodzieńczej
książki bojowej do kategorii książki klasycznej. To
zawsze jest trudne, ale przy tej okazji urasta niemal do
cudu, z dwóch powodów: dlatego, że jest to książka
brutalna i dlatego, że jest hiszpańska. Brutal-
7
ność także zapewnia życie dziełu człowieka, ale je
oddala od miar klasycznych, co najmniej przez długie
lata, dopóki czas jej nie stępi zębów, co w końcu
następuje zawsze. Pascual Duarte, jeszcze ziejący
grozą, wkroczył na Pola Elizejskie. Jest to zjawisko
rzadkie. A zwłaszcza w Hiszpanii, kraju wiecznie
wstrząsanym namiętnościami; dlatego to, co wszędzie
może opóźnić uznanie wartości dzieła twórczego, tutaj
zazwyczaj staje się przeszkodą prawie nie do
pokonania.
— A przecież — argumentował starszy — dokonał
się ten cud. A dokonał się dlatego, że, jak wszystkie
cuda ludzkie, w rzeczywistości nie jest cudem, lecz
przeciwnie, zjawiskiem logicznym, choć o logice nieco
zamaskowanej. Historia Pascuala Duarte tylko z pozoru
jest brutalna. To wydaje mi się sprawą zasadniczą. Są w
niej
niewątpliwie
epizody
okrutne.
Jednak
okrucieństwo może nie być brutalne, jeżeli wyrasta z
tego głębokiego korzenia, z którego wypływają soki
krążące we wszystkim, co żyje. Zycie, jeżeli ma być
prawdziwym życiem, a nie tworem sztucznym, bywa
spokojne albo tragiczne, zależnie od kierunku wiatru,
nie przestając być właśnie życiem i nie tracąc, w jed-
nym i w drugim wypadku, swojej elementarnej
harmonii. Jeżeli to, co okrutne i tragiczne, staje się
potworne, nieharmonijne i gwałtowne, to dlatego, że się
oderwało od swego ludzkiego korzenia, dlatego, że już
nie jest prawdą, tylko oszustwem. Bez tego korzenia
opowiastka różo-
■8
wa także może stać się monstrualna. Straszliwa historia
Pascuala Duarte, podobnie jak historia greckich
bohaterów lub protagonistów wielkiej powieści
rosyjskiej, jest tak na wskroś ludzka, że ani na chwilę
nie traci rytmu i harmonii prawdy; a prawda nie jest
nigdy potworna ani niemoralna, chociaż czasem drażni
śluzówkę i zmusza do kichania łaskotliwego fa-
ryzeusza.
— Zło jest niewątpliwie taką samą prawdą
jak dobro — odparł młodzieniec — ale złość bez
granic, jako zamach na boskość, negatywne dą
żenie do wywyższenia się ponad nią, jest zawsze
w swej istocie gwałtem i anomalią. Duarte jest
człowiekiem złym, uporczywie złym i sztuczne
jest porównywanie go do bohaterów, którzy
przez to samo, że są bohaterami, choćby ucie
kali się do brutalności, mają w sobie zawsze
zmysł twórczy, a więc zmysł dobra.
A oto w jaki mniej więcej sposób odpowiedział
siwowłosy na wywody młodego:
— Czytelnik, który nie jest głupcem, a nie
jest nim prawie nikt, kto umie czytać świado
mie, zauważy zaraz albo przynajmniej wyczuje,
że ów straszliwy Pascual, nigdy niesyty krwi,
był w gruncie rzeczy, jak to określił ojciec
Luruena (a jego świadectwo jest jak najbar
dziej autorytatywne, ponieważ spowiadał go
przed egzekucją), „łagodnym barankiem, zapę
dzonym do zagrody i zastraszonym przez życie".
Zgrzeszy lekkomyślnością ten, komu to określe
nie wyda się śmieszne. Kiedy humor jest szcze-
9
ry, to znaczy, kiedy rodzi się spontanicznie w od-
powiednim momencie z soków żywotnych a nie
sztucznie z konieczności zawodowej, jest ni mniej, ni
więcej tylko pięknym sposobem powiedzenia tego, co
trzeba, a co bez humoru byłoby trudno powiedzieć,
podobnie jak sos przyprawiony przez dobrego kucharza
czyni przyjemną dla podniebienia najmniej apetyczną
potrawę. Bywa, że nie wie o tym sam autor dowcipów,
który sądzi, że po prostu tylko bawi się w retorykę.
Zbyteczne dodawać, że' autor „Rodziny Pascuala
Duarte" wie o tym, i to bardzo dobrze.
Dla mnie nie ulega wątpliwości, że to, co każe
zaliczyć tę książkę do rangi książek niezwykłych, to nie
pasja zawarta w jej treści ani doskonały i wyrafinowany
artyzm, z jakim na jej stronicach opowiedziano w
sposób zachwycająco prosty wypadki najbardziej
niezwykłe, ale coś, co trudno zrozumieć na pierwszy
rzut oka: że Pascual Duarte jest dobrym człowiekiem, a
jego tragedia jest — i dlatego przybiera charakter
nadludzki — tragedią nieszczęśnika, który poniekąd nie
miał innego wyjścia, niż stać się raz i drugi mordercą,
mimo że mógłby był — taki, jak jest, ulepiony z tej
samej gliny — być najpoczciwszym z mieszkańców
swej estremadurskiej wioski. To, co nadaje cechę
okrucieństwa tej opowieści i co jest czystą sztuczką
pisarską, zresztą dozwoloną i bardzo udaną, to
mistrzowski sposób, w jaki autor odwodzi naszą
uwagę, abyśmy nie zau-
10
ważyli, że Duarte jest lepszym człowiekiem niż jego
ofiary i że jego zbrodnicze porywy stanowią rodzaj
abstrakcyjnej i barbarzyńskiej, ale niezaprzeczalnej
sprawiedliwości.
Młodzieniec z żywością zaprotestował: o nie, nie, to
jest nie do przyjęcia. O sprawiedliwości nigdy nie może
decydować człowiek, ani jej dowolnie wymierzać.
Ludzka
sprawiedliwość
jest
z
konieczności
niedoskonała, a czasem absurdalna. W dniu, kiedy
można będzie oglądać życie ludzkie z perspektywy
wieczności, jako obraz pełny i odległy, nic
prawdopodobnie nie będzie tak dziwiło zbawionych,
jeżeli dana im jest zdolność dziwienia się
czemukolwiek, jak niezwykła rzadkość wypadków, w
których sprawiedliwość ludzka pokrywa się na
przestrzeni pokoleń ze sprawiedliwością doskonałą, ze
sprawiedliwością boską. I tak być powinno: nic bowiem
lepiej nie charakteryzuje nieuleczalnej ułomności
ludzkiej niż to, że człowiek nie może być sprawiedliwy,
nawet kiedy tego pragnie każdym włóknem swego
serca. Dlatego sprawiedliwość wśród ludzi nie jest i
nigdy nie będzie mogła być czymś realnym, jest fikcją,
której skuteczność polega właśnie na tym, że żaden
człowiek nie może rozporządzać nią dowolnie.
Ponieważ sprawiedliwość z natury rzeczy narażona jest
na niebezpieczeństwo pomyłek, musi ją ograniczać i
monopolizować machina społeczna — prawa,
trybunały, urzędy — prowadzone i obsługiwane przez
ludzkie istoty, których nieodpowiedzialność pociąga
za sobą
11
niedoskonałość działania. Bezcielesny mit Spra-
wiedliwości doskonałej pochłania i neutralizuje błędy w
wymierzaniu sprawiedliwości, których nie można by
wybaczyć jednostce. W ten sam sposób medycyna,
pojęta w sensie nauki, służy jako odtrutka na błędy
lekarzy. Otóż Pascual Duarte zapomniał o tym i
wymierzał sprawiedliwość własną ręką. Gdyby każdy
człowiek zechciał robić to samo, nawet zakładając, że
się nie myli, sprawiedliwość zginęłaby w ciągu kilku
godzin. W gruncie rzeczy to właśnie dzieje się na
wojnie, a przede wszystkim w okresach rewolucji.
Najgroźniejsze tam nie są zniszczenia materialne, ale
fakt, że ich sprawcy każą sprawiedliwość ustaloną
zastępować sprawiedliwością osobistą, wymierzaną
przez jednostkę innej jednostce, a jedynym jej kodeksem
jest tak zwana Racja Stanu, Akcja Bezpośrednia lub
inny podobny fortel. Nierzadko w takich oko-
licznościach człowiek uzbrojony i anarchistyczny
indywidualista wymierza sprawiedliwość ścisłą, tak czy
owak jednakże sprawiedliwość na tym traci i trzeba od
początku budować cały gmach i uczyć ludzi, by go
respektowali, co nie jest łatwym zadaniem. To
budowanie i burzenie szacunku dla prawa jest rzeczą,
która najbardziej opóźnia marsz świata. Tak więc
sprawiedliwość spełnia swój obowiązek posyłając na
szubienicę tych, którzy jak Pascual Duarte wymierzają
sprawiedliwość własną ręką, i ma słuszność traktując
jako drugorzędną okoliczność łagodzącą punkt
widzenia, że zbroj-
12
»
nym ramieniem przemocy może kierować rozum.
— Wszystko to prawda — odparł stary —
prawda w odniesieniu do moralności społecznej,
której zawsze gotów jestem hołdować. I po
doba mi się, że w tak młodym wieku reagujesz
w ten sposób. To jednak nie podkreśla faktu,
który trzeba uznać, podobnie jak uznajemy
wschód słońca, że jakiś odległy, barbarzyński,
ale radykalny nurt sprawiedliwości płynie
w głębi agresywnych popędów naszego boha
tera. I to wyjaśnia, że jego smutna historia ma
coś ze stałej harmonii, z ładu pod powierzchow
nym bezładem, i że wskutek tego postać Pascu-
ala Duarte jest już jakby klasycznym schema
tem strasznej, lecz jak najbardziej realne* od
miany fauny ludzkiej, podobnej do innych, nie
mniej okrutnych i mających również swe li
terackie prototypy.
Rozmówcy znowu umilkli, bo obydwaj pojmowali, że
tę polemikę można by prowadzić w nieskończoność, a
ponieważ obaj byli rozumni, wiedzieli, że jasność rodzi
się tylko z dyskusji mających z góry znane rozwiązanie,
podobnie jak bywa z zakończeniem komedii, o którym
nie wie się, jakie będzie, ale ono już jest napisane. Po
chwili starszy dodał:
— Nie jest również słuszne to, co się po
wszechnie mówi, że Hiszpanie są wrogami szyb
kich gloryfikacji. O tym można by wiele mó
wić. Przeciwnie, nie ma drugiego kraju, gdzie
by z większym zapałem patrzono, jak człowiek
13
skromny i nieznany wzniósł się nagle na wyżyny sławy.
Co jest dla nas o wiele trudniejsze, to podtrzymanie tego
zapału, kiedy już czyjaś sława stała się powszechna.
Prawda, że czasami lud nasz cieszy się i szaleje — co
jest zresztą właściwe wszystkim tłumom, nie wyłącznie
iberyjskim — obalając bóstwa, które sam wznosił.
Kiedy dokonywano jednego z pierwszych wzlotów
balonowych, tutaj, w Madrycie, aktor grający w pewnej
farsie, napisanej na temat tego wydarzenia, rzucił ze
sceny pytanie, czy ludzie spieszący na to widowisko
kierowali się entuzjazmem dla czynu aeronauty, czy
nadzieją, że z ukrytą przyjemnością będą mogli oglądać
jego upadek z nieba na ziemię? To samo pytanie
możemy sobie postawić, ilekroć tłum hiszpański
zaczyna szaleć z zachwytu dla jakiegoś literata, artysty,
sportowca czy polityka, który szybko wznosi się na
wyżyny. Nigdy nie wiadomo, czy rozrzewnia ich jego
tryumf, czy tylko czekają, aż bohater spadnie na łeb na
szyję. Ja jednak sądzę, że pesymistyczna odpowiedź nie
jest tu słuszna. Prawda, że w wieńcu chwały wśród liści
wawrzynu ukryty bywa rachunek, który nie zawsze
dostrzega tryumfator, kiedy wieńczy czoło. I tutaj suma,
na jaką opiewa rachunek, jest proporcjonalna do
wielkości zwycięstwa. Rachunek w końcu trzeba płacić,
a jeśli uregulowanie się opóźnia, to procenty rosną w
stosunku geometrycznym. Być może te świadczenia są
wśród Iberyjczyków surowiej ściągane niż gdzie
indziej; jest to jednak prawo
14
powszechnie stosowane i nie trzeba zrzucać na
Hiszpana grzechów, które są grzechami wszystkich.
Wskazuje na to jasno ta książka: niczego nie zabrakło
jej autorowi dla jednomyślnego uznania go za
pomazańca. Nawet zżymania się purytanów.
— To prawda — dodał młody, który, mimo niewielu
lat przeżytych, szlachetnie pozwalał, by go próbowano
przekonać — rzeczywiście ani niewdzięczność tematu,
ani przypuszczalne zastrzeżenia środowiska nie stanęły
na przeszkodzie, aby Pascual Duarte przyjęty został do
nielicznego grona postaci reprezentujących pewien typ
człowieka, a to jest najcenniejsza nagroda, jakiej może
pragnąć jego twórca. Pascual Duarte, nie wracając już
do jego aspektu moralnego, jest i zostanie na zawsze
prototypem odmiany uderzającej głębokim realizmem,
jest to pierwotny sędzia, niezdolny pojąć, że dobro i zło
nie są wartościami na wskroś absolutnymi i
przeciwstawnymi jak orzeł i reszka po dwóch stronach
monety, że są to wartości dowolne i zmienne, stworzone
przez kulturę w procesie doświadczenia długo
gromadzącego bolesny ferment pomyłki. Dobro i zło
absolutne nie istnieją, jak sądzi Pascual i inni obok
niego; istnieją tylko na nieomylnych tablicach
sprawiedliwości boskiej; a nawet i tutaj istnieje także
miłosierdzie absolutne, zdolne w jednej chwili wypełnić
światłem i spokojem bezdenną przepaść dzielącą dobro
od zła. Człowiek prymitywny ciągle jeszcze myśli, że
wie, co jest dobre, a co
15
złe, i że może rozdawać kary i nagrody, błogosławić lub
zabijać; i tak oto w hiszpańskiej wiosce wyrasta historia
Pascuala Duarte. A nie mogę nie dodać, że dobrze jest,
iż wzdragamy się na jego czyny i że odrazę budzi
człowiek, który z tak okrutną pychą ujmuje sprawiedli-
wość w swe ręce. Ale tę samą miarę powinno się
przykładać do bohaterów starożytnych, którzy własne
bohaterstwo zaprawiali cudzym cierpieniem, i do tych
mniej dawnych, którzy zabijali w imię honoru, tak
zwanych „lekarzy swego honoru", a i tych, którzy
odbierają komuś życie za to, że myśli inaczej niż oni —
wszystkich tych, co postępowali tak jak nasz Pascual
przy powszechnym aplauzie ludzi najgodniejszych.
— Duarte jest więc — odezwał się mąż poważny — i
to niech mnie usprawiedliwi, że wracam do tematu,
osobnikiem o znaczeniu uniwersalnym, i trzeba to
podkreślić, żeby polemizować z tymi, co z takim
zapałem charakteryzują Pascuala Duarte. Mam na
myśli przypisywanie tej postaci cech specyficznie hisz-
pańskich. Sądzę, że co do tego nie może być różnicy
zdań; czy
Duarte jest zjawiskiem
wybitnie
hiszpańskim? Gdyby tak było, gdyby był tylko
Hiszpanem, nie warto by było tyle o nim mówić i pisać.
Jest Hiszpanem, bo urodził się w Hiszpanii, a urodził
się w Hiszpanii z tego samego powodu, z jakiego
Werter urodził się w Niemczech; gdyż autor jego jest
Hiszpanem, podobnie jak
16
był Niemcem ten, który stworzył dziwacznego
samobójcę. Gdyby był Rosjaninem lub pochodził z
innego kraju — oczywiście kraju o starej historii —
Pascual byłby mieszkał w jakiejś innej wsi i nie
przestałby być w zasadniczych swoich cechach
identycznie taki sam, jak będąc rodem z Estremadury.
Może jedynie wśród młodych narodów nie dałby się
znaleźć taki okaz człowieka-sędzi, który jest
najbardziej barbarzyńskim okazem swego gatunku, ale
czerpać musi z najstarszych tradycji. To, co
najdawniejsze w naszej historii, to najbardziej
barbarzyńskie. Typy człowieka-sędzi, notowane na
Nowym Kontynencie, zdarzają się najczęściej wśród
emigrantów.
Cyrulik, bo już nie lekarz, a lepiej powiedzmy:
„weterynarz swego honoru" z cechami Pascuala, daje
się przesadzić ze starym korzeniem na nowe ziemie, ale
nieprawdopodobne jest, żeby się na tych ziemiach
urodził.
Oczywiście, jest wiele rdzennie hiszpańskiego w tym
bohaterze agresywnym i prostodusznym, ale są to
wyłącznie czynniki okolicznościowe. Atmosfera, w
jakiej Duarte żyje, w jakiej snuje swoje ciemne myśli i
w jakiej zabija, prawie nie wiedząc, co robi, jest do
głębi iberyjska; przemawia z taką siłą, że chwilami ta
atmosfera wydaje się tu właśnie głównym bohaterem.
A przecież na pewno można by, przetopiwszy tę
atmosferę w jakimś idealnym tyglu, wydzielić ze
stopu Pascuala, który by wypłynął na
2 — Rodzina...
17
wierzch jako zmartwychwstały upiór, ale dokładnie
taki sam, jak przedtem.
Również ściśle hiszpański jest talent retoryczny
autora — i nie chodzi tylko o język, który mógłby być
zbudowany z hiszpańskich słów, a nie być hiszpańskim.
Szukano powiązań tego języka ze współczesnymi
pisarzami egzotycznymi lub hiszpańskimi i nie mówię,
że ich nie ma; każdy bowiem wielki styl jest nie-
świadomie potomkiem wielu stylów poprzednich,
łącznie z tymi, których autor wcale nie zna; wszakże
genezy tego stylu szukać należy w nowelach
przykładnych * naszego wielkiego złotego wieku oraz
powieściach niesłusznie zwanych „łotrzykowskimi",
gdyż łotrzykostwo jest w nich drogą do przykładności,
która jest ich prawdziwym celem, chociaż co do tego
mylą się bardzo często czytelnicy — a i krytycy. Autor
„Pascuala Duarte" napisał później drugą część „Łazika
z Tormesu", zachwycającą, ale nie tyle ona jest
dalszym ciągiem tej niezwykłej książki z XVI wieku,
ile ta oto opowieść o tragedii powieszonego z prowincji
Badajoz.
Wracajmy jednak do tematu; jest w tej biografii
wiele typowego, regionalnego, narodowego; ale
najbardziej uniwersalne często bywa to, co się zwykło
nazywać typowym. Prawie wszyscy bohaterowie
podziwiani przez wszystkie narody od urodzenia nosili
stroje regionalne, mieli metrykę wydaną w najbliższej
gminie
Cervantesa (przyp. tłum.).
18
i mówili dialektem; wszystko to może być po prostu
zamaskowaniem uniwersalności.
A że młody rozmówca milczał, czy to dlatego że się
zgadzał, czy też, że już nie miał ochoty dłużej mówić,
stary ciągnął dalej:
— Jak straszna jest tragedia człowieka, który nie
może stać się dobrym przez to, że nie potrafi pokonać
przy pomocy cywilizacji swego instynktu pierwotnej
sprawiedliwości!
Wystarczy
jeden
promień
mistycznego światła, a choćby tylko jego odblask, żeby
casus Duarte został wyjaśniony i najdoskonalej
zaszeregowany. Jednakże tego promienia — tak bardzo
hiszpańskiego — zabrakło naszemu nieszczęsnemu
bohaterowi. Cóż robić! Pascual wyczuwał światło, ale
nigdy nie wiedział na pewno, skąd świeci. Kiedy ojciec
Santiago chciał mu to wytłumaczyć, biedak nie
rozumiał, chociaż szeptał: „To musi być prawda, bo
słucha się tego jak prawdy". Duszę Pascuala wypełniał
niejasny panteizm, bardzo powszechny u osobników te-
go gatunku. Aby mógł zasnąć, potrzebny mu był zapach
własnego domu i żeby go wdychać, kładł sobie pod
głowę złożone ubranie zamiast poduszki... Wierzył, że
kamień polny, na którym siadywał, jest smutny, jakby
wiedział, że on odchodzi. Sądził zwierzęta według tego
samego prawa co ludzi i zabił sukę za to, że przyglądała
mu się zbyt natarczywie, a konia za to, że zrzucił z
grzbietu jego żonę. Tak był nadludzko prymitywny.
Własną matkę, główną sprawczynię jego nieszczęść, w
schematycznym
19
trybunale swego sumienia mierzył tą samą sztywną
miarą, co innych. I nie mógł pojąć własnej potworności,
bo był barbarzyńsko logiczny. „Takich czynów —
powiadał — do których prowadzi nas nienawiść, ku
którym idziemy jak opętani jedną uporczywą myślą, nie
powinniśmy nigdy żałować".
A gdy młodzieniec wzdrygnął się, jego rozmówca
zakończył:
— Tak, to jest okropne, ale takie jest. I trzeba jeszcze
poprzez wiele pokoleń nasiąkać grozą tej niezwykłej
biografii po to, aby kiedyś można było ją czytać tak,
jak dziś czytamy o zbrodni i gigantycznych pasjach
starożytnych bogów — z uczuciem, że to sprawa
nieaktualna i służy jako odstraszający przykład.
Więcej nie mówili i odeszli wśród nocy, która już
zapadła.
G. M a r a ń o n
Marzec, 1946
Dedykuję tę powieść memu przy-
jacielowi Victorowi Ruiz Iriarte.
Dedykuję to siódme wydanie moim,
nieprzyjaciołom, którzy tak bardzo mi
dopomogli w karierze pisarskiej.
NOTA ODDAJĄCEGO DO DRUKU
PAMIĘTNIK PASCUALA DUARTE
Wydaje mi się, że moment jest odpowiedni, by
oddać do druku pamiętniki Pascuala Duarte.
Gdybym to zrobił wcześniej, decyzja byłaby może
zbyt pochopna; nie chciałem śpieszyć się z ich
przygotowaniem, bo wszystko wymaga swego
czasu, nawet poprawianie błędów ortograficznych
w
manuskrypcie,
i
do
niczego
dobrego
doprowadzić nie może praca dokonana, jak się to
mówi, na łapu capu. Oddanie jej później nie
byłoby dla mnie niczym usprawiedliwione; pracę
należy f okazywać zaraz po jej ukończeniu.
Kartki, które poniżej przedkładam, znalazłem w
połowie roku 1939 w pewnej aptece w
Almendralejo — Bóg wie, czyje ręce je tam złożyły
— po czym od tego czasu do dzisiaj zabawiałem
się wyjaśnieniem i porządkowaniem, gdyż rękopis
— częściowo z winy niewyraźnego pisma,
częściowo ' dlatego że kartki leżały nie
ponumerowane i rozrzucone — był prawie
nieczytelny.
Chcę, aby było jasne od pierwszej chwili, że w
książce, którą tu przedkładam czytel-
23
nikowi, ode mnie pochodzi tylko transkrypcja; nic
w niej nie poprawiłem i nic nie dodałem, gdyż
postanowiłem
respektować
nawet
styl
opowiadania. Wolałem w kilku miejscach zbyt
brutalnych użyć nożyczek i dokonać amputacji;
taki proceder pozbawia niewątpliwie czytelnika
niektórych drobnych szczegółów — na czym nic
się nie traci — za to ma tę dobrą stronę, że
oszczędza widoku rzeczy intymnych, często
odrażających, do których wolałem — powtarzam
— stosować cięcia niż retusz.
Bohater opowieści jest, według mego rozu-
mienia — i może tylko dlatego wydobywam jego
dzieje na światło dzienne — przykładem pewnego
postępowania, przykładem, który służy nie po to,
by go naśladować, lecz by go unikać, przykładem,
który wyklucza wszelkie wątpliwości, a wobec
którego można tylko powiedzieć:
—• Widzisz, co on robi? Coś wręcz przeciw-
nego, niż powinien.
Ale pozwólmy mówić Pascualowi Duarte, gdyż
ma on wiele ciekawego do powiedzenia.
LIST ZAPOWIADAJĄCY WYSYŁKĘ RĘKOPISU
Pan Joaąuin
Barrera Lopez
Merida
Szanowny Panie.
Proszę mi wybaczyć, że wysyłam to długie
opowiadanie razem z tym listem też długim, ale że,
jak się okazało z przyjaciół don Jesusa Gonzaleza
de la Riva (któremu niech niebiosa odpuszczą, tak
jak on mnie odpuścił moje winy) Pan jest jedynym,
którego tożsamość pamiętam, do Pana chcę te
kartki skierować, żeby się ich pozbyć, bo mnie pali
sama myśl, żem je mógł napisać, i żebym ich nie
podarł w którejś z tych chwil smutku, co mi je Pan
Bóg tak często zsyła w tych niniejszych dniach,
przez co bym pozbawił bliźnich sposobności
nauczenia się tego, czego ja nie wiedziałem aż do
czasu, kiedy już było za późno.
Wytłumaczę się trochę jaśniej. Ponieważ widzę
dobrze, że w tych moich wspomnieniach więcej
jest złego niż czego innego,
25
o chciałbym jak tylko się da ulżyć memu sumieniu
przez tę publiczną spowiedź, co jest niemałą
pokutą, dlatego zamierzyłem opowiedzieć to, co mi
pozostało w pamięci z mego nieszczęsnego życia.
Pamięć zawsze miałem słabą i bardzo możliwe,
żem zapomniał wiele rzeczy, może nawet
ciekawych, ale mimo to zacząłem opowiadać tę
część, co nie chciała wyjść mi z głowy, i ręka się
nie opierała, żeby ją napisać na papierze, bo przy
drugiej części, jak ją zacząłem opowiadać,
wszystko tak się sprzeciwiało w moim sercu, że
wolałem przemilczeć i zapomnieć. Jak zacząłem
pisać ten niby pamiętnik, zrozumiałem, że w tym
moim życiu, a może lepiej powiedzieć mojej
śmierci, co oby mi ją Bóg raczył skrócić — coś
musi być, co bym mógł jakoś opowiedzieć. Długom
się głowił nad tą sprawą i na tę resztkę dni, co mi
zostały, mógłbym przysiąc, że nieraz myślałem za-
przestać, jak mi już rozum nie mówił, gdzie
postawić ostatnią kropkę. Myślałem, że najlepiej
jest zacząć, a zostawić zakończenie do tego czasu,
kiedy Bóg zechce opuścić mnie i zostawić moim
losom, i tak też zrobiłem. Dzisiaj, kiedy już mi,
zdaje się, obmierzło te sto stronic, com je zapełnił
moją gadaniną, kończę już raz na zawsze pisanie,
żeby zostawić pańskiej wyobraźni resztę z tego, co
mi
26
jeszcze pozostaje do przeżycia, i chyba nie będzie
to panu trudno, bo i niewiele tego jest, i nie
wygląda, żeby w tych czterech ścianach jeszcze
mnie co nowego miało spotkać.
Prześladowała mnie myśl, jak zacząłem pisać
to, co panu posyłam, że wtedy już ktoś wiedział,
czy sądzone mi dotrzeć do końca mego
opowiadania i na czym się urwie, jeżeli źle
obliczyłem, ile mi na to trzeba czasu — i ta
pewność, że moje czyny musiały być z góry
nakreślone na liniach już odmierzonych, całkiem
mi rozum odbierała. Dzisiaj, bliżej drugiego
świata, jestem już spokojniejszy. Niech mi Pan
Bóg raczy udzielić swego przebaczenia.
Lżej mi na sercu, odkąd opowiedziałem, co
przeżyłem, i nawet są chwile, kiedy sumienie nie
tak mnie już gryzie.
Ufam, że Pan zrozumie to, czego nie opisałem
tu lepiej, bo lepiej nie umiem. Żal mi teraz, żem
pobłądził w drodze, ale już nie proszę o łaskę w
tym życiu. Po co? Może lepiej, że zrobią ze mną
tak, jak zarządził, bo bardzo prawdopodobne, że
jakby nie zrobili, tobym wrócił do przeszłości. Nie
chcę prosić o pobłażanie, bo za dużo złego życie
mnie nauczyło i za mało mam sił, żeby się oprzeć
temu, co mnie do złego ciągnie. Niech
się stanie to, co napisane w niebieskich wyrokach.
Przesyłając Panu tę paczką zapisanego papieru,
przepraszam, że się zwróciłem do Pana, i niech
Pan przyjmie te przeprosiny, tak jakby były
skierowane do samego don Jesusa.
pański uniżony sługa
Pascual Duarte
KLAUZULA TESTAMENTU
don Joaąuina Barrera Lopez, który umierając
bezpotomnie zapisał swoje dobra mniszkom
służebniczkom:
Rozporządzam, aby pakiet papierów znajdujący
się w szufladzie mego biurka, związany sznurkiem
i z wypisaną czerwonym ołówkiem etykietą
„Pascual Duarte", został niezwłocznie i bez
przeczytania wrzucony w ogień, jako zawierający
rzeczy niemoralne i niezgodne z dobrymi
obyczajami. Niemniej, jeśli Opatrzność zrządzi, że
bez niczyjej złej intencji wymieniony pakiet zdoła
w ciągu osiemnastu miesięcy uniknąć kary, którą
mu wyznaczam, życzę sobie, aby ten, kto go
znajdzie, uchronił go od zniszczenia, zabrał jako
swoją własność i rozporządził nim według swej
woli, jeśli nie będzie to niezgodne z moją wolą.
Pisane w Merida (Badajoz) na łożu śmierci, 11
maja 1937
Pamięci znakomitego męża, don
Jesusa Gonzalez de la Riva, hrabiego
de Torremejia, który w chwili śmierci
z
ręki
autora
niniejszego
opowiadania,
wołał
na
niego
Pascualillo i uśmiechał się do swego
mordercy.
P. D.
i
a, proszę pana, nie jestem zły człowiek, chociaż
nie brak by mi było powodów, aby nim być. My
wszyscy śmiertelni rodzimy się w takiej samej
skórze, a jednak, kiedy dorastamy, los ma
życzenie przerabiać nas rozmaicie, jakbyśmy byli
z wosku, i różnymi ścieżkami posyłać nas do tego
samego celu: do śmierci. Są tacy, którym każe iść
drogą usłaną kwiatami, inni muszą stąpać po
ostach i kłujących kaktusach. Jedni mają
spojrzenie pogodne i w jasności własnego
szczęścia niewinnie się uśmiechają, ci drudzy
cierpią w słonecznym skwarze bez cienia i
marszczą czoło jak te dzikie bestie. Wielka to
różnica przyozdabiać własne ciało pudrem i
pachnidłami czy też wyrzynać na nim tatuaż, co
go potem nikt nie może zetrzeć...
Urodziłem się już wiele lat temu — co najmniej
pięćdziesiąt pięć — w zapadłej wiosce prowincji
Badajoz; wioska ta leży o jakie dwie mile od
Almendralejo, przy samej szosie równiutkiej i
długiej jak dzień bez chle-
3 — Rodzina... .
33
ba, długiej i takiej wciąż jednakowej, jak te dni,
co ich pan na swoje szczęście wcale sobie nie
może wyobrazić — dni skazanego na śmierć.
Wioska była słoneczna, bogata, owszem, w
oliwki i świnie (za przeproszeniem); były w niej
domy pomalowane i takie białe, że od samego
wspomnienia bolą oczy, a plac cały wykładany
kafelkami i z pięknie obmurowaną fontanną
pośrodku,
skąd
woda
tryskała
trzema
strumieniami. Jak opuszczałem wieś, już od kilku
lat studnia była wyschnięta, a jednak jaka piękna,
jak ozdobna wydawała się nam wszystkim ta
studnia, u szczytu z gołym chłopaczkiem, co stał
przy wanience o brzegach karbowanych jak
muszle, co je mieli pątnicy do picia wody.
Na placu był ratusz, wielki i kwadratowy jak
pudełko od tytoniu, z wysoką wieżą pośrodku , a
na wieży zegar, biały jak hostia w monstrancji;
zawsze wskazywał dziewiątą, jakby był potrzebny
w naszej wiosce nie do użytku, tylko do ozdoby.
Domy, wiadomo, były ładne i brzydkie — i jak
to zwykle bywa, brzydkich więcej; na
dwupiętrowy dom don Jesusa aż przyjemnie było
popatrzeć: miał salon z kaflową posadzką, a w
nim pełno doniczek z kwiatami. Don Jesus zawsze
przepadał za kwiatami i, moim
34
zdaniem, gospodyni miała przykazane pie-
lęgnować te pelargonie, heliotropy, palmy i miętę
tak czule, jak własne dzieci, bo biegała ciągle z
dzbankiem w ręku i podlewała doniczki tak
starannie, że jej dziękowały pewnie za to, takie
były ładne i zielone. Dom don Jesusa był na placu
też, i, rzecz dziwna, przy tym bogactwie
właściciela, co nie patrzył na wydatki, różnił się
od innych nie tylko w tym wszystkim dobrym, o
czym już nadmieniłem, ale i w jednej rzeczy, w
której inni go prześcigali: względem fasady, co
miała kolor zwyczajnego kamienia, a nie była
pobielona jak nawet najbiedniejsze chaty; musiała,
to mieć swoje powody. Na bramie były kamienne
herby, bardzo, jak powiadają, starożytne,
zakończone głowami dawnych wojaków, oparte
na wezgłowiach i z piórami, a spoglądały jedna na
wschód, druga na zachód, jakby chciały pokazać,
że wypatrują, co by mogło im się przytrafić od
jednej albo drugiej strony. Za placem, od strony
domu don Jesusa, był kościół parafialny z kamien-
ną dzwonnicą i sygnaturką, co dzwoniła tak, że
nie
umiałbym opowiedzieć, ale mam to
dzwonienie w pamięci, jakby je słychać było tutaj,
po tych kątach... Dzwonnica była tak wysoka jak
wieża z zegarem, a w lecie, kiedy przylatywały
bociany, zaraz miarkowały,
35
na jakiej wieży siedziały zeszłego lata; prze-
trzymała już tu dwie zimy kulawa bocia-nica, co
wypadła z gniazda na wieży kościelnej, kiedy
jeszcze była pisklęciem i przestraszyła się
jastrzębia.
Mój dom był za wsią, o jakich dwieście dużych
kroków dalej niż ostatnie domy. Był ciasny,
jednopiętrowy, jak przystało w mojej kondycji, ale
że się do niego przywiązałem, czasem to nawet
byłem z niego dumny.
Naprawdę jedyne w tym domu, na co można
było patrzeć, to kuchnia, i to najpierw się widziało,
jak się wchodziło; zawsze czysta i schludnie
wybielona; prawda, że podłogę miała z gliny, ale
była
tak
dobrze
uklepana
i
ozdobiona
kamyczkami, co się układały we wzór, że nie była
w niczym gorsza od wielu innych, co je właściciel
zrobił z cementu, żeby było więcej nowocześnie.
Nad
obszernym
paleniskiem,
czysto
wysprzątanym, wokół sklepienia kominka biegła
półka do naczyń, a na niej stały malowane kafelki,
dzbany z pamiątkowymi widokami, malowane nie-
biesko, i talerze też malowane we wzory nie-
bieskie i pomarańczowe; na każdym talerzu była
wyrysowana twarz albo kwiat, na niektórych było
jakieś imię, a czasami ryba. Na ścianach wisiały
różne rzeczy, kalendarz bardzo ładny, co
wyobrażał pannę wachlują-
36
cą się na łódce, a pod nią napis błyszczącymi
literami, co się wydawały posypane srebrnym
proszkiem: „Modesto Rodriguez. Najlepsze
towary korzenne. Merida (Badajoz)"; kolorowy
portret Espartera w ubiorze torea-dora i kilka
fotografii — jedne małe, inne większe — nie
wiem czyje, bo zawsze je widziałem na tym
samym miejscu i nigdy mi nie przyszło do głowy
zapytać. Mieliśmy też budzik wiszący na ścianie i
nie byle jaki, bo zawsze chodził, jak Pan Bóg
przykazał, i czerwoną pluszową poduszeczkę, w
której tkwiło kilka ślicznych szpileczek z
główkami z kolorowego szkła. Umeblowanie
kuchni było proste i skąpe: trzy krzesła — jedno
bardzo eleganckie z oparciem i nogami z giętego
drzewa i z wyplatanym siedzeniem — stół
sosnowy z szufladą, trochę za niski do tych
krzeseł, ale przydatny. W kuchni było miło,
dobrze i wygodnie; w lecie, że nie zapalaliśmy
ognia na kominie, siedziało się tu pod wieczór w
chłodzie na kamiennym palenisku i otwierało się
drzwi na oścież; w zimie było cieplutko, bo ogień
się palił, a jak się go dobrze doglądało, to żar tlił
się przez całą noc. Śmiesznie było oglądać nasze
cienie na ścianach, jak podnosiły się płomyki!
Poruszały się tu i tam, raz powolutku, a czasem
podskakiwały, jakby się bawiły. Pamiętam,
37
że jak byłem mały, bałem się ich, a i teraz jeszcze,
choć jestem dorosły, dreszcz mnie przechodzi, jak
sobie wspomnę te strachy.
Reszty domu nie warto nawet opisywać, takie to
było zwyczajne. Mieliśmy jeszcze dwa pokoje w
mieszkaniu — jeżeli mamy nazwać mieszkaniem
tę ruderę, tylko dlatego że była zamieszkana, a nie
z żadnej innej przyczyny — i oborę, choć nieraz
myślę sobie teraz, że nie wiem, dlaczegośmy ją
tak nazywali, bo była pusta i nic tam nie trzy-
maliśmy. W jednym pokoju spaliśmy oboje z
żoną, a w drugim moi rodzice aż do dnia, kiedy
Bóg, a kto wie, czy nie diabeł, raczył ich zabrać;
później izba stała pusta prawie cały czas, z
początku dlatego, że nie było komu jej zająć, a
później, jak już nawet się taki znalazł, to wolał
zawsze kuchnię, bo nie tylko była jaśniejsza, ale i
mniej tam wiało. Moja siostra, kiedy przyjeżdżała,
zawsze spała w kuchni, a i dzieci też się tam
garnęły.
Prawdę mówiąc pokoje nie były ani bardzo
czyste, ani bardzo dobrze wymurowane, ale też
nie było co narzekać; dla nas wystarczył ten dom,
co najważniejsze, i zawsze trochę dachu i ścian
chroniło człowieka przed deszczem i chłodem w
zimie, a w sierpniu przed skwarem. Najgorsza
była obora; wilgotna i ciemna, a ściany miała
nasiąknię-
38
te tym samym zapachem padliny, co się wy-
dobywał z wąwozu w skałach, kiedy gdzieś w
maju drapieżniki zostawiają nie dojedzone
ścierwo, co je później dziobią kruki.
Dziwne to, ale za młodych lat, jak nie miałem
koło siebie tego zapachu, to coś mnie dręczyło
niby jakiś strach śmiertelny; pamiętam, jak raz się
wybrałem do miasta względem mojej książeczki
wojskowej. Cały boży dzień chodziłem nieswój,
węsząc powietrze niczym myśliwski pies. Jak się
już położyłem spać w zajeździe, wąchałem swoje
wełniane spodnie. Krew mi rozgrzała całe ciało...
Odrzuciłem poduszkę i podłożyłem sobie pod
głowę te złożone spodnie. Potem w nocy spałem
jak kamień.
W oborze mieliśmy mizernego i wychudzonego
osiołka, co nam pomagał w robocie, i jak
wszystko szło jak się należy, co po prawdzie
można powiedzieć nie zawsze się zdarzało,
mieliśmy też ze dwa świniaki (za przeproszeniem)
albo i trzy. Za domem było podwórko niewielkie,
ale przydatne, a na podwórku studnia, którą z
czasem musiałem zatkać, bo dawała wodę bardzo
niezdrową.
Za podwórkiem płynął strumyk, czasem na pół
wyschnięty, a nigdy za pełny wody, brudny i
cuchnący jak gromada Cyganów: w nim można
było łowić piękne węgorze
39
i czasem pod wieczór dla zabicia czasu tym się
zabawiałem. Moja żona, która mimo wszystko
miała swój dowcip, mówiła, że te węgorze dlatego
były takie grube, że jadały to samo co don Jesus,
tylko o jeden dzień później. Jak się zabierałem do
łowienia, to godziny mi przechodziły nie wiedzieć
kiedy, tak że jak wreszcie trzeba było zbierać
ma-natki, prawie zawsze już ciemno się robiło;
tam w dali Almendralejo, niby wielki płaski żółw
albo zwinięta żmija, co się boi oderwać od ziemi,
właśnie
zaczynało
błyskać
elektrycznymi
światłami... Jego mieszkańcy na pewno nie
wiedzieli, że ja tam łowię ryby i w tej chwili
akurat patrzę, jak zapalają się światła w ich
domach; wyobrażałem sobie nawet, że wielu z
nich mówi rzeczy, co mnie przychodziły do
głowy, albo rozprawiają o tym, co mnie się
przytrafiło. W mieście ludzie żyją obróceni
plecami do prawdy i ani im w głowie, że o dwie
mile dalej w szczerym polu człowiek wiejski
myśli sobie o nich przez ten czas, kiedy składa
trzcinową wędkę i podnosi z ziemi koszyczek z
wikliny z sześcioma albo siedmioma węgorzami
we środku!
Mimo to łowienie ryb zawsze wydawało mi się
nie za bardzo męską rozrywką i najczęściej wolne
chwile spędzałem na polowaniu;
40
1
we wsi zdobyłem sławę całkiem dobrego strzelca i
bez zbytniej skromności mogę szczerze wyznać,
że ten, co tę moją sławę szerzył, nie był w błędzie.
Miałem suczkę do polowania, Iskra się nazywała,
na wpół dzika i nieznanej rasy, ale bardzo się z nią
dobrze rozumieliśmy; często rano szedłem z nią aż
do sadzawki, o półtorej mili od wioski, pod
granicą portugalską i nigdy nie wracałem do domu
z pustymi rękoma. Kiedy wracaliśmy, suka
wybiegała naprzód i czekała na mnie przy
skrzyżowaniu dróg; był tam kamień okrągły i
spłaszczony jak niski stołek, który tak mile
wspominam jak człowieka; a nawet i lepiej, niż
wspominam wielu ludzi. Szeroki był i odrobinę
wklęsły, a kiedy siadałem, trochę mi wystawał
zadek (za przeproszeniem), ale tak mi było
wygodnie, że żałowałem, kiedy trzeba było
odejść; siedziałem na przydrożnym kamieniu
dobry kawałek czasu, gwiżdżąc, ze strzelbą
między kolanami, patrząc na to, co było do
oglądania, i paląc papierosy. Suczka kucała na tyl-
nych łapach naprzeciw mnie i z przekrzywioną
głową patrzyła na mnie, a oczy miała brązowe,
bardzo mądre; mówiłem do niej, a ona, jakby
chciała mnie lepiej zrozumieć, podnosiła trochę
uszy; kiedy milkłem, korzystała z tego, żeby
pobiegać trochę za pol-
41
nymi konikami albo żeby sobie usiąść wygodnie.
Jak stamtąd odchodziłem, zawsze, nie wiem
czemu, musiałem się obrócić za tym kamieniem,
jakbym się z nim żegnał, a pewnego dnia chyba
mi się wydał taki zasmucony moim odejściem, że
musiałem wrócić i usiąść na nowo...
Suka znów siadła na ziemi naprzeciwko mnie"i
znów na mnie patrzyła; teraz pojmuję, że to było
spojrzenie spowiednika, świdrujące i zimne,
powiadają, że ryś tak patrzy. Zacząłem się trząść
na całym ciele, jakby przebiegał mnie prąd.
Papieros mi zgasł, strzelba z jedną lufą ustawiona
między kolanami dawała się głaskać powolutku.
Suczka nie spuszczała ze mnie oczu, jakby mnie
nigdy przedtem nie widziała, jakby chciała mnie
zaraz o coś oskarżyć, a jej spojrzenie rozpalało mi
krew w żyłach tak bardzo, że już było widać, jak
nadchodzi chwila, kiedy będę musiał się poddać.
Było gorąco, okropnie gorąco, i oczy mi się przy-
mykały bezsilnie pod tym spojrzeniem zwierzęcia,
wbitym we mnie jak gwóźdź...
Wziąłem strzelbę i wystrzeliłem; znów nabiłem
i znów wystrzeliłem. Suka miała krew ciemną i
lepką, która powoli rozlewała się po ziemi.
*,
dzieciństwa zostały mi nie za dobre wspomnienia.
Mój ojciec nazywał się Esteban Duarte Diniz i był
Portugalczykiem, czterdzieści lat miał, kiedy ja
byłem mały, i był gruby i wielki jak góra. Miał
ogorzałą twarz i wspaniałe czarne wąsy opadające
w dół. Opowiadają, że za młodu nosił je zadarte
do góry, ale od czasu kiedy był w więzieniu,
zmarniał, wąsy mu obwisły i odtąd już w dół
opuszczone nosił je aż do grobu. Budził we mnie
wielki respekt i niemało strachu, tak że jak tylko
mogłem, usuwałem się z drogi, żeby się o niego
nie otrzeć; był szorstki i krewki i nie znosił, żeby
mu się w czymkolwiek sprzeciwiać. Szanowałem
ten jego obyczaj, bo on miał na mnie oko. Jak się
rozwścieczył, co mu się zdarzało częściej niż
potrzeba, grzmocił matkę i mnie za byle co; matka
próbowała mu oddawać, ale mnie nie pozostawało
nic innego jak znosić wszystko z pokorą, bo
byłem mały. Ciało słabe jest jeszcze w takim mło-
dym wieku.
43
Ani jego, ani matki nie śmiałem nigdy zapytać,
za co ojca trzymali kiedyś w więzieniu. Myślałem,
że lepiej nie wywoływać wilka z lasu, bo i tak się
zjawiał częściej niż potrzeba, ale naprawdę to
nawet nie musiałem pytać, bo nigdy nie brak dusz
litościwych, szczególnie w wioskach, gdzie mało
ludzi; więc znaleźli się tacy, co w te pędy przyle-
cieli, żeby mi wszystko opowiedzieć. Ojca więzili
za przemytnictwo, widać musiało to być jego
zajęcie przez wiele lat, ale że poty dzban wodę
nosi, póki się ucho nie urwie, i że wszystkie
zawody mają swoje szkody, a bez pracy nie ma
kołaczy — pewnego dnia, może kiedy się wcale
nie spodziewał, bo duf-ność najodważniejszych
gubi, poszli za nim karabinierzy, znaleźli
przemycony towar i zabrali ojca. To wszystko
musiało się dziać już dawno, bo ja nic sobie nie
przypominam; może mnie wtedy jeszcze na
świecie nie było.
Matka, przeciwnie niż ojciec, nie była gruba,
choć słusznej postawy; wysoka i chuda, nie
wyglądała zdrowo, całkiem przeciwnie, miała
żółtą cerę i zapadnięte policzki, jakby ją zżerały
suchoty albo niewiele do tego brakowało; była
nieprzyjemna i ostra, zawsze w diabelskim
humorze, a mowę w gębie miała taką, że niech jej
Bóg przebaczy, bo klęła
44
w żywy kamień co i raz i o byle drobnostkę.
Zawsze nosiła się czarno i nie zanadto lubiła
wodę, tak mało, że prawdę rzec, to przez
wszystkie lata, kiedy ją znałem, tylko raz
widziałem, jak się myje, wtedy, co ją ojciec
zwymyślał od pijaczek, bo chciała pokazać, że się
nie boi wody. Winem za to nie gardziła i jak tylko
udało jej się zebrać parę miedziaków albo
przetrząsnąć mężowską marynarkę, posyłała mnie
do karczmy po butelkę, którą ukrywała pod
łóżkiem, żeby jej ojciec nie znalazł. Miała siwawy
wąsik i rozczochrane, skołtunione włosy zebrane
na czubku głowy w nieduży kok. Wokoło ust
można było zauważyć kilka blizn czy znaków,
małych i różowych, okrągłych jak ziarna śrutu. To
jej, zdaje się, pozostało po złośliwych krostach,
jakie miała za młodu; czasami latem te blizny
jakby odżywały, robiły się ciemniejsze, a w końcu
wzbierały ropą i wyglądały jak łepek od szpilki.
Jesień je zabijała, a zima wymiatała.
Moi rodzice źle żyli ze sobą; brakowało im nie
tylko wykształcenia, ale i cnót, i nie umieli się
zgodzić z tym, co Bóg daje — te wszystkie wady
niestety miałem odziedziczyć. Mało się troszczyli
o dobre obyczaje i o hamowanie instynktów, toteż
lada przyczyna, nawet najmniejsza, wystarczała,
żeby
45
wybuchła burza, która się ciągnęła całymi dniami
bez końca. Ja najczęściej nie stawałem po żadnej
stronie, bo jeżeli mam rzec prawdę, to było mi
wszystko jedno, kto będzie miał złojoną skórę;
czasem się cieszyłem, że dostał ojciec, kiedy
indziej, że matka, ale nigdy nie robiłem z tego
wielkiej sprawy.
Matka nie umiała czytać i pisać; ojciec umiał i
tak był z tego dumny, że rzucał jej to w twarz w
każdy poniedziałek i każdy wtorek. I często
nazywał ją głupią bez dania racji. Była to obelga
dla mojej matki bardzo ciężka, toteż robiła się zła
jak bazyliszek. Czasami pod wieczór ojciec
przychodził do domu z gazetą i — chcieliśmy czy
nie — sadzał nas oboje w kuchni i czytał
wiadomości; potem następowały objaśnienia i od
tej chwili ja trząsłem się ze strachu, bo z tych
objaśnień wynikała zawsze jakaś awantura. Matka,
aby rozzłościć ojca, mówiła, że w gazecie wcale
nie pisze o tym, co on czytał, że wszystko sobie
wyssał z palca, wtedy on szalał ze złości,
wrzeszczał, jakby stracił rozum, wołał na nią
„głupia wiedźma", a na końcu krzyczał zawsze, że
gdyby umiał sam powiedzieć takie rzeczy, o któ-
rych pisze gazeta, to akurat przyszłoby mu na myśl
z nią się ożenić. Tu się zaczynało.
46
Matka
wyzywała
ojca od kosmatych i
niedo-rajdów, od głodomorów i Portugalczyków,
a ten, jakby tylko czekał na to słowo, zdejmował
pas i gonił matkę naokoło kuchni tak długo, aż
miał tego dosyć. Ja z początku obrywałem przy
tym raz czy dwa razy pasem, ale potem nabrałem
doświadczenia i nauczyłem się, że jedyny sposób,
żeby się nie zamoczyć, to nie wychodzić na
deszcz, więc jak tylko z wąchałem, że coś
niedobrego się święci, zostawiałem ich samych i
zmykałem. Niech robią, co chcą.
Prawda, że życie w mojej rodzinie nie było
słodkie, ale że nie dano nam wybierać, tylko — i
to już przed urodzeniem — mamy już
wyznaczone miejsca, jedno po jednej stronie, inne
po drugiej, starałem się pogodzić z tym, co mi
przypadło w udziale, bo to jedyny sposób, żeby
nie popaść w rozpacz. W dzieciństwie, to jest,
kiedy wola człowieka łatwiej poddaje się
kierowaniu, posyłali mnie przez krótki czas do
szkoły; ojciec powiedział, że walka o życie jest
bardzo ciężka i że trzeba się przygotować i
walczyć jedyną bronią, jaka jest skuteczna, to jest
bronią rozumu.
Mówił to wszystko jednym tchem jak wy-
uczoną lekcję i głos jego w tych chwilach
wydawał mi się łagodniejszy i przybierał to-
47
ny całkiem dla mnie niespodziewane... Potem, jak
gdyby żałował tych słów, wybuchał głośnym
śmiechem i w końcu zawsze powiadał to samo,
prawie z czułością:
— Nie zważaj na mnie, chłopcze... Ja się
już starzeję!
Zamyślał się i powtarzał cicho po kilka razy:
— Starzeję się!... Starzeję!...
Moja edukacja szkolna trwała krótko.
Ojciec, jak wspomniałem, gwałtowny i de-
spotyczny w jednych wypadkach, kiedy indziej
był słaby i tchórzliwy. Na ogół zauważyłem, że
mój ojciec był mocny tylko w gębie, a jak
przyszło co do czego, nie wiem, czy ze strachu,
czy jak, rzadko kiedy umiał się postawić. Matka
nie miała chęci, żebym chodził do szkoły, i jak
tylko nadarzyła się okazja, a czasem nawet i bez
okazji, zawsze powtarzała, że po to, żeby pozostać
biednym całe życie, nie warto się uczyć. To ziarno
upadło na żyzną glebę, bo mnie też nie za bardzo
ciągnęło do wysiadywania na lekcjach, więc oboje
razem z matką i jeszcze z pomocą czasu
przekonaliśmy w końcu ojca i zgodził się,' żebym
porzucił naukę. Umiałem już czytać i pisać,
dodawać i odejmować i faktycznie było tego
dosyć, żeby się
48
poruszać po świecie. Kiedy rzuciłem szkołę,
miałem dwanaście lat; ale nie ma co tak naglić z
opowiadaniem, bo wszystko w swoim czasie i
rannym wstawaniem nie przyspieszysz świtu.
Byłem jeszcze całkiem mały, kiedy urodziła się
moja siostra Rosario. Z tego czasu zachowałem
wspomnienie nie za jasne i nie wiem, czy potrafię
bardzo dokładnie opowiedzieć te zdarzenia,
spróbuję jednak, bo myślę, że choć moja
opowieść może zgrzeszyć niedokładnością, to
zawsze będzie bliższa prawdy niż to wyobrażenie,
jakie mógłby pan sobie wyrobić o tym, sądząc na
podstawie własnej fantazji i na oko. Przypominam
sobie, że tego popołudnia, kiedy urodziła się
Rosario, było gorąco; chyba wypadło to w lipcu
albo w sierpniu. Pole było ciche i spieczone
skwarem, a cykady piłowały tak zawzięcie, że
wydawało się, iż chcą przepiłować ziemię aż do
kości; ludzie pochowali się po kątach, bydlęta też,
a słońce tam, w górze, jak władca świata,
oświetlało wszystko, spalało wszystko... Porody
mojej matki były ciężkie i bolesne; była to kobieta
na wpół jałowa i sucha w sobie, a bóle były
większe niż jej siły. Ponieważ biedaczka nigdy nie
była wzorem cnót ani dumy i nie
4 — Rodzina...
49
umiała cierpieć w milczeniu jak ja, załatwiała to
krzykiem. Krzyczała kilka godzin, kiedy
wydawała na świat Rosario, bo — na domiar
nieszczęścia — miała porody powolne. Przecież
mówi przysłowie: „kobieta, co pomału rodzi..."
(drugiej części nie wypisuję ze względu na
wysoką osobistość, dla której te kartki są
przeznaczone). Była przy mojej matce pewna
wiejska kobieta, kuma Engra-cia, co mieszkała na
szczycie wzgórza, specjalistka od uśmierzania
bólów i akuszerka, na pół wiedźma i pełna
sekretów; przyniosła ze sobą lekarstwa, którymi
smarowała brzuch matki, żeby złagodzić bóle, ale
że ta, z maściami czy bez, tak samo wrzeszczała
wniebogłosy — kumie Engracii nie przyszło nic
lepszego do głowy, jak zacząć oskarżać matkę, że
bezbożna i zła chrześcijanka, a że w tej chwili
matka wyła jak potępiona, przyszło mi do głowy,
że może naprawdę ona ma diabła w sobie. Moje
wątpliwości trwały krótko, bo zaraz się wyjaśniło,
że powodem tych niezwyczajnych wrzasków była
moja nowa siostra.
Ojciec przechadzał się tymczasem wielkimi
krokami po kuchni. Kiedy Rosario się urodziła,
podszedł do łóżka matki i nie bacząc na jej
położenie zwymyślał ją od ostatnich, powiedział
nawet „ścierwo", a potem
50
E
tak wymłócił pasem, że po dzień dzisiejszy się
dziwię, że jej nie zatłukł. Później odszedł i przez
całe dwa dni nie wracał; a jak wrócił, był pijany
na umór; podszedł do łóżka matki i pocałował ją;
matka pozwalała się całować... Potem poszedł
spać do obory.
la Rosario zrobili kojec, niezbyt głęboki, na dnie
rozsypali wełnę z całej poduszki i tam ją trzymali
tuż przy łóżku matki, owiniętą w długie
bawełniane szmaty, tak mocno, że nieraz sobie
myślałem, czy jej w końcu nie uduszą. Nie wiem
dlaczego, ale dotychczas zawsze sobie wy-
obrażałem, że małe dzieci są bielutkie jak mleko, i
pamiętam dobrze, jakie przykre wrażenie zrobiła
na mnie moja siostrzyczka, kiedy zobaczyłem, że
jest lepka i czerwona jak ugotowany rak; miała
rzadki puszek na głowie, jak pisklę szpaka albo
gołębia, ten puszek zgubiła w ciągu kilku
miesięcy, a rączki miała skurczone i tak
przezroczyste, że aż przykro było patrzeć. Kiedy
w trzy czy cztery dni po urodzeniu wyjęli ją z tych
szmat, żeby ją trochę umyć, mogłem się jej
dokładnie przypatrzyć i chyba wtedy nie wydała
mi się taka obrzydliwa, jak pierwszego dnia; jej
skóra zrobiła się mniej czerwona, oczki, których
jeszcze nie otwierała,
52
wyglądały, jakby chciały ruszać powiekami, a
nawet rączki jakoś wyzgrabniały.
Kuma Engracia obmyła dziewczynkę dobrze
wodą z rozmarynem — jaka była to była, ale dla
biedaków użyteczna była na pewno; zawinęła ją
na nowo w szmaty mniej zapaskudzone, a
odłożyła na bok do prania te, co je spotkał gorszy
los.
Dzieciątko zadowolone spało potem przez wiele
godzin bez przerwy i w domu było tak cicho, że
nikt by nie podejrzewał, że mieliśmy poród.
Ojciec siedział na ziemi tuż obok kojca i całe
godziny patrzył na córkę „jak ten zakochany",
powiadała kuma Engracia, a ja prawie już
zapomniałem, jaki on był naprawdę. Później
wstawał, szedł się przejść po wsi i kiedy najmniej
się go spodziewaliśmy, o takiej porze, w której
nigdy się w domu nie pokazywał, zjawiał się zno-
wu przy kojcu, z tak czułą miną i spojrzeniem tak
pokornym, że kto go nie znał, pomyślałby, że to
święty we własnej osobie.
Rosario zawsze się trudno chowała — mało
życia mogła wycisnąć z suchych piersi mojej
matki! — i przez pierwsze lata nieraz tak źle z nią
bywało, że o mały włos nie powędrowała na
tamten świat. Ojciec chodził strapiony, że dziecko
się nie poprawia, a ponieważ wszystkie troski
zwykle zalewał wi-
53
nem, przyszły dla nas z matką takie złe czasy, że
tęskniliśmy do dawnych lat, co się nam zdawały
takie ciężkie, póki nie poznaliśmy gorszych. Tacy
są już ludzie, że nienawidzą tego, co mają, żeby
później za tym tęsknić! Matkę, która miała teraz
jeszcze słabsze zdrowie niż przed porodem, ojciec
grzmocił ile wlazło, a ja, choć niełatwo mu było
mnie złapać, obrywałem, ile razy się na mnie
natknął, kuksańce i kopniaki, aż musiałem sobie
krew z zadka (za przeproszeniem) ocierać, a żebra
miałem tak posiniaczone, jakby je kto macał
rozpalonym żelazem.
Powolutku dziewczynka zdrowiała i nabierała
sił od tych zup z winem, bo ktoś mojej matce tak
poradził, a że z natury była żwawa, a czas nie
mijał darmo, to chociaż z chodzeniem trochę
dłużej potrwało niż zwykle, mówić zaczęła bardzo
wcześnie, a mówiła łatwo i swobodnie, że
wszyscy się zachwycali, jaka była śmieszna.
Tak minął ten czas, kiedy wszystkie dzieci
bywają zawsze jednakowe. Rosario wyrosła, stała
się prawie panienką, a kiedy zaczęliśmy na nią
zwracać uwagę, stwierdziliśmy, że jest chytra jak
jaszczurka, a że w mojej rodzinie nikt nie miał
zwyczaju używać głowy do tego, do
czego została nam dana,
54
wkrótce dziewczyna stała się panią w domu i
wodziła nas wszystkich za nos. Gdyby z natury
była dobra, mogłaby dokonać wielkich rzeczy, ale
że, jak widać, Bóg nie chciał, aby które z nas się
wyróżniło dobrymi skłonnościami, Rosario
skierowała swój spryt w inną stronę i prędko
zaczęliśmy żałować, że nie była głupia, bo
nadawała się do wszystkiego, tylko do niczego
dobrego: kraść umiała zręcznie niczym stara
Cyganicha, jakby nigdy nic, i od młodości
ciągnęło ją do butelki; pokumała się z jakąś
rozpustną staruchą i służyła jej za przynętę, a że
nikt nie zajął się tym, żeby skierować ku dobremu
ten bystry rozsądek, było z nią coraz gorzej, aż
pewnego dnia'— miała wtedy czternaście lat —
porwała z chałupy wszystko, co tylko miało jakąś
wartość, i odjechała do Trujillo, do Elwiry. Co się
działo w domu po jej odejściu, może pan sobie
wyobrazić: ojciec obwiniał matkę, matka ojca...
Kogo najwięcej dotknęła ucieczka Rosario, to
ojca, i odczuliśmy to na własnej skórze, bo jeżeli
dawniej, kiedy mieszkała w domu, ojciec się starał
nie wszczynać przy niej awantur, to teraz, od
kiedy jej zabrakło i nie mogła tego oglądać i
słuchać, każda godzina i każde miejsce wydawało
mu się dobre, żeby robić piekło. Aż dziwne
pomyśleć, że ojciec, czło-
55
wiek dziki i uparty jak rzadko kto, tylko jej był
posłuszny; wystarczyło jedno spojrzenie Rosario,
żeby uspokoić jego gniew, i niejeden raz ominęły
nas baty przez to, że ona była w domu. Kto by
pomyślał, że takie chłopisko da się opanować
temu delikatnemu stworzeniu!
W Trujillo była pięć miesięcy, póki złośliwa
gorączka nie przygnała jej z powrotem do domu.
Wróciła na pół żywa, leżała w łóżku prawie cały
rok, bo choroba nie chciała jej puścić. Tak
niewiele jej już brakowało, że za sprawą ojca,
który — choć pijak i obwieś — był też uczciwym
chrześcijaninem, siostrę opatrzono świętymi
sakramentami i przygotowano do ostatniej
podróży.
Choroba miała, jak to zawsze bywa, swoje
nawroty i po dniach, kiedy wydawało się, że
dziewczyna odżywa, przychodziły noce, kiedy
wszyscy myśleliśmy, że kona; rodzice stracili
ochotę do kłótni i z tych smutnych czasów
najlepiej zapamiętałem spokój tych miesięcy,
kiedy ucichły wszystkie bijatyki, tak przybici
chodzili starzy!
Sąsiadki znosiły rozmaite zioła, ale żeśmy
najwięcej wierzyli kumie Engracii, 'do niej trzeba
było się uciec i prosić o rady, żeby uzdrowiła
Rosario; Bóg jeden wie, jakie wymyślne to
przepisane leczenie, ale dokłada-
56
■!
liśmy tylu starań, że musiało jej pomóc, bo
chociaż powoli, ale widać było, że jej zdrowie
powraca. Jak mówi przysłowie, złego diabli nie
biorą, i nie chcąc przez to powiedzieć, że Rosario
była zła (choć po prawdzie nie przysiągłbym też
na to, że jest dobra), muszę stwierdzić, że kiedy
popiła trochę tych ziółek przepisanych przez
kumę Engracię, prędko powróciło zdrowie, a wraz
z nim uroda i siły.
Ledwie przyszła do siebie ku radości rodziców,
bo jeżeli w czym się z sobą zgadzali, to tylko w
swojej trosce o córkę, ta bestia znów zaczęła
pokazywać swoje rogi i nuż naciągać na pieniądze
biedaka ojca, po to, żeby bez pożegnania, jak to
modne we Francji, znowu pofrunąć w świat —
tym razem do Almendralejo — i zamieszkać u
Marii Nieves z Madrytu. Rzecz to pewna, przynaj-
mniej dla mnie, że nawet w naj nędzniej szym
człowieku jakaś szczypta dobrego zawsze się
znajdzie; tak i Rosario nie całkiem wygnała nas ze
swej pamięci i od czasu do czasu — na czyjeś
imieniny albo na Boże Narodzenie — przysyłała
jakąś kamizelkę, a choć czasem tak ciasną, że
ledwie by jej starczyło na osłonięcie brzucha, to
przecie na dobro jej to trzeba policzyć, bo ona
sama mimo starań gorliwszych, niż wymagało jej
zajęcie, wcale
57
nie opływała w dostatki. Właśnie w Almen-dralejo
poznała chyba tego mężczyznę, co ją miał zgubić;
nie mówię tu o honorze, ten już musiał być wtedy
dobrze zrujnowany, ale o kieszeni, bo po utracie
pierwszego, już tylko o to drugie dbać była
powinna. Nazywał się ten osobnik Paco Lopez,
wołali go „Sztywny" — i muszę przyznać, że
chłopak był urodziwy, chociaż z oczu patrzyło mu
nie najlepiej, zwłaszcza że jedno oko miał szklane
zamiast prawdziwego, które Bóg wie jeden w
jakiej bijatyce utracił, toteż patrzył tak, że
najbystrzejszy nie wiedział, w którą stronę, i tracił
rezon. Był to chłop wysoki, szczupły, prawie
blondyn, trzymał się tak sztywno i prosto, że na
pewno miał rację ten, kto mu wymyślił to
przezwisko. W charakterze zawodu miał tylko
własną twarz, bo znalazły się kobiety dość głupie
na to, żeby go utrzymywać, tak że wolał nie
pracować, co jeżeli nie za bardzo mi się podobało,
to nie wiem, czy przypadkiem nie dlatego, że sam
nigdy nie miałem okazji tak się urządzić; mówili,
że w swoim czasie próbował szczęścia z
jednorocznymi bykami na arenach w Andaluzji;
nie wiem, czy temu wierzyć, bo mnie ten człowiek
wydawał się odważny tylko przed kobietami, ale
że one, a wśród nich i moja siostra, ufały mu z za-
58
mkniętymi oczyma, żył sobie jak król, bo pan wie,
co znaczy dla kobiety toreador. Raz poszedłem na
kuropatwy i koło folwarku „Los Jarałeś" (co jest
własnością don Jesusa) akurat się na niego
natknąłem. Wybrał się na spacer do lasu na świeże
powietrze,
o
jakich
pięćset kroków od
Almendralejo; szedł pięknie ubrany w beżowym
garniturze, w cyklistówce i z laseczką w ręku.
Przywitaliśmy się i łobuz, widząc, że nie pytam o
siostrę, chciał mnie pociągnąć za język, żebym
sam coś powiedział; ja się nie dawałem wziąć na
to, a on musiał pomyśleć, że nie mam śmiałości,
bo ni stąd, ni zowąd, jakby niechcący, kiedy już
podawaliśmy sobie ręce na pożegnanie, rzucił:
— Ą. Rosario?
— Sam wiesz najlepiej... --
Ja?
— No chyba.
— A niby skąd ja mam wiedzieć? Mówił tak
poważnie i można by pomyśleć,
że nigdy w życiu nie skłamał; mnie było nie-
przyjemnie rozmawiać z nim o Rosario, wie pan,
jak to jest.
Facet uderzał laseczką po kępkach majeranku.
— A więc tak, żebyś wiedział! Rosario ma
się dobrze! Nie to chciałeś wiedzieć?
59
— Uważaj, Sztywny!... Uważaj!... Ja sobie w
kaszę dmuchać nie dam i u mnie nie wszystko
kończy się na słowach! Nie kuś mnie i lepiej mnie
nie tykaj!...
— A po co cię mam tykać, kiedy nie ma gdzie?
Co chcesz wiedzieć o Rosario? I w ogóle dlaczego
się wtrącasz do Rosario? Że twoja siostra? No, to
co? Jest też moją narzeczoną, jeżeli o to chodzi.
W słowach on był górą, ale gdyby przyszło do
pięści, to przysięgam panu na pamięć moich
zmarłych, że ukatrupiłbym go, zanim on by zdążył
kiwnąć palcem. Chciałem ostygnąć, bo znam
swoją naturę, a wiem, że kiedy mężczyzna
załatwia porachunki z mężczyzną, niedobrze jest,
kiedy jeden ma w ręku fuzję, a drugi nie ma.
— Słuchaj, Sztywny, lepiej o tym nie mó
wić! Że Rosario z tobą chodzi? Dobrze, niech
tak będzie! Co mi do tego?
Sztywny wybuchnął śmiechem; wydawało się,
że się pali do bijatyki.
— Wiesz, co ci powiem?
— No co?
— Że gdybyś ty był kochankiem mojej siostry,
tobym cię zabił.
Bóg widzi, że zamilknąć wtedy kosztowało
mnie dużo zdrowia; nie chciałem się z nim bić, nie
wiem dlaczego. Dziwnie mi było, że
60
ktoś tak do mnie mówi, we wsi nikt by się nie
odważył powiedzieć mi ani połowy tego, co on.
— I jeżeli jeszcze raz cię złapię na tym, że za
mną łazisz, zabiję cię na placu podczas jarmarku.
— Dosyć tych przechwałek!
— Zakłuję cię!
— Uważaj, Sztywny... Uważaj...
Tego dnia wbił mi się cierń między żebra, co mi
jeszcze do dziś tkwi.
Dlaczego nie wyrwałem go w tej samej chwili,
tego sam nie wiem... Minął jakiś czas i siostra
przyjechała do nas znowu, żeby wy-kurować się z
innej gorączki, i opowiedziała mi, jaki koniec
miała ta pyskówka. Sztywny przyszedł wieczorem
do domu Nieves odwiedzić Rosario i odwołał ją
na bok:
— Wiesz, że masz brata, co nie jest mężczyzną
? co nie jest niczym?
■— I kładzie uszy po sobie, jak królik, kiedy
słyszy hałas?
Moja siostra zaczęła mnie bronić, ale nic to nie
pomogło; chłop był górą. Wygrał ze mną, i to
była jedyna partia, jaką przegrałem, bo nie grałem
na swoim terenie.
61
— Słuchaj no, ptaszyno: pomówmy o innych
sprawach. Ile masz?
— Osiem peset.
— Nic więcej?
—
Nic więcej. Co chcesz? Ciężkie czasy!..
Sztywny tak długo siekł ją po twarzy trzci
nową laseczką, aż się zmęczył.
Potem...
— Wiesz, że masz brata, co nie jest męż
czyzną?
Siostra zaklinała mnie na wszystko, żebym
został we wsi.
Cierń między żebrami jakby się poruszył.
Dlaczego nie wyrwałem go w tej chwili, tego nie
wiem do dziś...
an mi wybaczy nieporządek w tym opowiadaniu,
ale ja w nim patrzę na człowieka, a nie na czas, i
przez to muszę skakać z początku na koniec i z
końca na początek jak ten konik polny, ale już tak
jest, że żadnym innym sposobem nie wybrnąłbym
z tego, bo tak mówię wszystko jak leci, w tej
kolejności, co mi przychodzi na myśl, a nie
zatrzymuję się, żeby to zbudować jak powieść, bo
pomijając, że prawdopodobnie by mi to nie
wyszło, zawsze bałbym się, że się rozgadam, a
potem nagle tak mnie zatka, że nie będę wiedział,
jak z tego wyleźć.
Lata płynęły nad nami jak nad całym światem,
życie w domu toczyło się tymi samymi drogami
co zawsze i jeżeli nie mam zmyślać, to niewiele
mogę panu dać o tych czasach wiadomości,
których by pan sobie nie wyobrażał.
Piętnaście lat po narodzeniu mojej siostry,
kiedy zarówno chudość mojej matki, jak jej wiek,
wszystkiego prędzej pozwalały się spo-
63
dziewać niż tego, żeby miała nam dać nowego
brata, starej urósł brzuch nie wiadomo od kogo —
bo mam podejrzenie, że już w tym czasie łaził do
niej pan Rafael — więc już tylko trzeba było
odczekać swoje i przyjąć jeszcze jednego do
rodziny. Narodziny biednego Maria — bo tak
nazwaliśmy nowego brata — były czystym
przypadkiem, i to bardzo przykrym, bo na
dodatek, jakby mało było tych wrzasków matki
przy porodzie, to jeszcze wszystko przytrafiło się
równocześnie ze śmiercią ojca. Ta śmierć, gdyby
nie była tragiczna, z pewnością mogłaby pobudzić
do śmiechu kogoś, kto by o tym myślał obojętnie.
Kiedy Mario przyszedł na świat, ojca od dwóch
dni już trzymaliśmy zamkniętego w komorze, bo
go ugryzł wściekły pies, i chociaż na początku
zdawało się, że go wścieklizna ominie, później
zaczęło nim trząść tak mocno, żeśmy się wszyscy
zlękli. Kuma En-gracia pouczyła nas, że gdyby
ojciec spojrzał na matkę, toby poroniła, a że
biedaka nie było gdzie podziać, zamknęliśmy go
w komórce z pomocą sąsiadów i z zachowaniem
wszelkich możliwych ostrożności, bo kąsał tak, że
niejednemu odgryzłby rękę; jeszcze do dziś ze
smutkiem i strachem wspominam te godziny...
Boże, ile wysiłku nas kosztowało, żeby go
obezwładnić! Ryczał jak lew,
64
przysięgał, że nas wszystkich pozabija, a w oczach
miał taki ogień, że zrobiłby to na pewno, gdyby
Bóg pozwolił. Od dwóch dni więc, jak
powiedziałem, trzymaliśmy go w zamknięciu, a
on krzyczał jak opętaniec i kopał we drzwi, które
musieliśmy podeprzeć deskami; toteż nie dziwi
mnie, że Mario przynaglany w dodatku krzykami
matki, przyszedł na świat zastraszony i ogłupiały;
ojciec umilkł w końcu — a było to na Trzech
Króli — i kiedy poszliśmy go wyciągnąć myśląc,
że nie żyje, znaleźliśmy go rozciągniętego na
ziemi z twarzą tak przerażoną, jakby przekroczył
próg piekła. Ja się trochę przeląkłem, że matka
zamiast płakać, jak oczekiwałem, śmiała się, więc
nie miałem innej rady, tylko połknąć łzy, co się
cisnęły do oczu, na widok trupa, co miał otwarte
oczy, nabiegłe krwią i półotwarte usta z wysa-
dzonym na wierzch sinym językiem. Kiedy miało
się go chować, ksiądz don Manuel, jak mnie
zobaczył, wypalił mi kazanie. Niewiele sobie
przypominam z tego, co wtedy powiedział; prawił
mi o drugim świecie, o niebie i piekle, o
Najświętszej Pannie, o pamięci ojca, a kiedy mi
się wyrwało, że co do pamięci ojca, to lepiej go
będzie nie wspominać, don Manuel położył mi
rękę na głowie i powiedział, że śmierć przenosi
ludzi z jed-
5 — Rodzina...
65
nego królestwa do drugiego i bardzo się gniewa,
jeśli z nienawiścią mówimy o tych, których ona
stawia przed Boskim Sądem. Oczywiście nie
powiedział mi tego w ten sposób, wyraził to w
słowach odpowiednich i mądrych, ale to, co chciał
powiedzieć, niezbyt daleko w końcu odbiega od
tego, co napisałem. Od tego dnia, ilekroć
spotykałem don Manuela, pozdrawiałem go i
całowałem w rękę, ale jak się ożeniłem, żona mi
powiedziała, że takie rzeczy nie przystoją męż-
czyźnie, no i naturalnie, już nie mogłem mu się
kłaniać; później się dowiedziałem, że don Manuel
powiedział o mnie, że jestem jak ta róża wyrosła
na gnojówce, i w tej chwili, Bóg widzi, miałem
ochotę go udusić; później to mi przeszło, a że z
natury wpadam w złość łatwo, ale mi prędko mija,
zapomniałem o tym, a zresztą, tak Bogiem a
prawdą, to nigdy nie byłem pewny, czy dobrze to
zrozumiałem; może don Manuel wcale nic takiego
nie powiedział — nie powinno się wierzyć we
wszystko, co ludzie gadają — a gdyby nawet i
mówił... kto wie, co przez to chciał powiedzieć!
Kto wie, może wcale nie chciał powiedzieć tego,
co ja usłyszałem!
Gdyby Mario miał rozum, kiedy opuszczał ten
padół łez, na pewno nie odszedłby zby-
66
tnio nim zachwycony. Krótko żył wśród nas, jak
gdyby przeczuł, jakich będzie miał krewniaków i
wolał wyrzec się tego towarzystwa na korzyść
niewiniątek w raju. Bóg widzi, że dobrą wybrał
drogę, bo wiele cierpień sobie oszczędził
oszczędzając dalszych lat! Gdy odszedł od nas,
nie miał jeszcze dziesięciu lat, a jeżeli to bardzo
mało w porównaniu z tym, co przez ten czas miał
przecierpieć, to przecież dosyć, żeby w ciągu tego
czasu nauczyć się mówić i chodzić, a on żadnej z
tych rzeczy nie potrafił; biedak tylko czołgał się
po ziemi jak robak i takie piski wydawał z gardła i
nosa, jak szczur; tylko tego się nauczył. Już w
pierwszych latach jego życia wszyscyśmy
zrozumieli, że biedak głupim się urodził i głupim
umrze; miał półtora roku, kiedy mu wyrósł
pierwszy ząb, ale w takim dziwnym miejscu, że
kuma Engra-cia, co tyle razy była naszą
Opatrznością, musiała go wyciągnąć sznurkiem,
żeby mu się nie wbijał w język. W tym samym
prawie czasie, może od tej krwi, co jej tak dużo
połknął po wyrwaniu zęba, zrobiła mu się jakaś
wysypka czy krosty na tyłku (za przeproszeniem)
i te biedne pośladeczki prawie całkiem ze skóry
oblazły do żywego mięsa, bo uryna mieszała się z
ropą z tych wrzodów; kiedy trzeba mu było
kłaść okłady
67
z octu i soli na bolące miejsca, dzieciak tak płakał,
że zmiękłoby nawet i najtwardsze serce. Potem
trochę mu się polepszyło i jakiś czas minął
spokojnie. Mario bawił się butelką, co najwięcej
lubił, albo wygrzewał się w słońcu dla nabrania sił,
na podwórzu czy przed domem na ulicy, i tak
jakoś sobie żyło niebożątko, raz lepiej, raz gorzej,
ale już spokojniej, aż wreszcie pewnego dnia —
dziecko miało wtedy cztery lata — los, co tak się
na niego zawziął, choć nie wiadomo za co, bo
biedactwo nikomu nie dokuczało i Boga nie kusiło,
zrządził, że świnia (za przeproszeniem) na
podwórku obgryzła mu oba uszy. Aptekarz don
Raimundo zasypał mu rany żółciutkim proszkiem,
kseroformem; tak strasznie żal było na niego
patrzeć pożółco-nego i bez uszu, że wszystkie
sąsiadki, żeby malca pocieszyć, znosiły mu, co
miały: jedna nadziewanego ogórka w niedzielę,
druga kilka migdałów albo oliwek, albo kawałek
kiełbasy... Biedny Mario, jak on dziękował swoimi
czarniutkimi oczyma za te pociechy! Jeżeli źle mu
było dotychczas, to jeszcze gorsze życie go
czekało po tym wypadku ze świnią (za
przeproszeniem); dniami i nocami płakał i wył jak
porzucone dziecko, a że cierpliwość matki się
wyczerpała wtedy właśnie, kiedy najwięcej jej
było trzeba, miesiącami leżał
68
na ziemi w brudzie i jadł tylko to, co mu kto
rzucił, aż wreszcie nawet ja — chociaż, prawdę
mówiąc, nigdy się za dużo nie myłem —
poczułem do niego obrzydzenie. Ile razy świnia
(za przeproszeniem) nasunęła mu się na oczy, co
w naszej prowincji spotykało się tyle razy na
dzień, ile tylko chciałeś, brata nachodziło takie
opętanie, że robił się jak wariat; krzyczał jeszcze
głośniej niż zawsze i cwałował na czworakach,
byle prędzej się za czymś schować, a na jego
twarzy i w oczach widać było taki przestrach, że
sam Lucyper by się nim wzruszył, gdyby się zja-
wił na ziemi.
Pamiętam, że któregoś dnia — była właśnie
niedziela — z wielkiego strachu napadła go taka
wściekłość, że w ucieczce rzucił się — Bóg wie
dlaczego — na pana Rafaela, co był akurat u nas,
bo od śmierci ojca chodził po naszym domu jak
po własnym; biedakowi nie przyszło do głowy nic
lepszego tylko próbować ugryźć starego w nogę,
ale tamten drugą nogą dał mu takiego kopniaka
prosto w bliznę po odgryzionym uchu, że biedak
upadł jak nieżywy bez zmysłów i wyciekało z
niego tyle wody, że aż zląkłem się, czy już w nim
zabrakło krwi. Stary śmiał się, jakby zrobił nie
wiem co wielkiego, a ja nabrałem do niego w tym
dniu takiej nienawiści, że
69
przysięgam panu na zbawienie duszy: gdyby Bóg
nie zabrał mi go wtedy spod ręki, byłbym go
ukatrupił przy pierwszej okazji. Dziecko leżało jak
długie, a matka — mówię panu, aż się zląkłem, że
jest taka podła — zamiast go podnieść, śmiała się
razem z panem Rafaelem; ja, przyznam szczerze,
miałem wielką ochotę Maria podnieść, ale wola-
łem tego nie zrobić... Gdyby w tej chwili pan
Rafael zaczął mi urągać, przysięgam na Boga, że
byłbym go posiekał na oczach mojej matki!
Odszedłem, żeby trochę ochłonąć, po drodze
spotkałem siostrę — wtedy była we wsi —
opowiedziałem jej, co się stało, i tyle nienawiści
zobaczyłem w jej oczach, że aż pomyślałem, jak
niedobrze mieć w niej wroga; nie wiadomo
dlaczego wspomniałem Sztywnego i zaśmiałem
się na myśl, że moja siostra mogłaby kiedy na
niego takie oczy postawić...
Jak wróciliśmy do domu ze dwie godziny
później, pan Rafael zabierał się do odejścia; Mario
wciąż leżał na tym samym miejscu twarzą do
ziemi i cichutko jęczał, a blizna mu się zrobiła
sina i taka okropna, że wyglądał jak upiór, gorzej
niż ci przebierańcy na ostatki; siostra, myślałem,
że podniesie wielki krzyk, ale ona wzięła małego
na ręce
70
i ułożyła z powrotem w nieckach. Tego dnia
wydała mi się piękna jak nigdy w sukni lazurowej
jak niebo i tak wyglądała jak dzika kocica, co
broni swoich dzieci, choć sama ich ani nie miała,
ani jej nie były nigdy przeznaczone.
Kiedy pan Rafael nareszcie sobie poszedł, nasza
matka wyjęła Maria z niecek, położyła sobie na
kolanach, przytuliła go, a potem wylizywała mu
ranę przez całą noc, jak suka nowo narodzone
szczenięta; malutki pozwalał się kochać i
uśmiechał się... Zasnął cichutko z tym uśmiechem
na ustach. To był na pewno jedyny raz w życiu,
kiedy go widziałem uśmiechniętego...
otem minął jakiś czas bez żadnego nowego
nieszczęścia z małym, ale kogo los
prześladuje, ten mu się nie wywinie,
choćby się skrył pod ziemię, toteż kiedyś po
całym
dniu
szukania
znaleźliśmy
Maria
utopionego w dzbanie z oliwą. Znalazła go moja
siostra Rosario. Leżał tak wykręcony, jak sowa
złodziejka, którą złapał wiatr; przerzucony przez
brzeg gąsiora z nosem utkwionym w mazi na
dnie... Kiedyśmy go podnieśli, cienki strumyczek
oliwy ciekł mu z ust niby złota nitka, co się
zwijała w kłębek na brzuchu, a włosy, co za życia
były bez koloru jak popiół, teraz całe błyszczały
tak pięknie, jakby po jego śmierci odrodziły się na
nowo. Takie to dziwne rzeczy wspominają mi się
ze śmiercią Maria...
Matka nawet nie zapłakała po śmierci syna;
sucha musi być na wnętrzu kobieta, co ma takie
twarde serce, że nie znajduje choćby kilku łez,
żeby skropić nimi nieszczęście dzieciątka... O
sobie mogę powiedzieć nie wstydząc się tego,
że płakałem, tak jak
72
i moja siostra Rosario, a taka nienawiść do matki
zrodziła się we mnie i tak szybko rosła, że
zacząłem bać się samego siebie. Kobieta, co nie
płacze, jest jak wyschnięta studnia, do niczego nie
zdatna, albo jak ptak, co nie śpiewa, i gdyby Bóg
zechciał, toby mu opadły skrzydła, bo zwierzęciu
skrzydła akurat dużo potrzebne.
Wiele o tym myślałem i niejeden raz, a jeszcze
po prawdzie i teraz myślę, i to był powód, że
utraciłem dla matki najsampierw szacunek, a
przywiązanie i dobre obejście z latami; dużo mi to
dało do myślenia i chciałbym wybić okienko w
pamięci, boby mi dało zobaczyć, kiedy przyszedł
ten czas, że przestała być matką w moim sercu i
odmieniła się we wroga. We wroga zaciekłego, bo
nie ma gorszej nienawiści niż nienawiść własnej
krwi, we wroga, co mi całą żółć popsuł, bo nikogo
człowiek nie może nienawidzić goręcej niż tego,
do kogo jest podobny, i obrzydliwość go bierze na
to podobieństwo. Po długim myśleniu nic mi się
nie rozjaśniło, mogę tylko stwierdzić, że
szanować ją przestałem już dawno, od kiedy w
niej już nie znajdowałem żadnej cnoty ani daru
bożego do naśladowania, i musiała iść precz z
mego serca wtedy, kiedy w niej zobaczyłem tyle
zła, że całe nie pomieściłoby się w mej pier-
73
si. Nim ją znienawidziłem do cna, minęło jeszcze
trochę czasu — gdyż ani miłość, ani nienawiść nie
rodzą się w jeden dzień, i jeżeli powiem, że to
było mniej więcej w tym czasie, kiedy umierał
Mario, to pewnie nie bardzo się pomylę.
Dziecko musieliśmy wytrzeć szarpiami z lnu,
żeby nie stanęło zatłuszczone na Sądzie
Ostatecznym i przystroić w sukienki uszyte z
perkalu, co był w domu, i w trepki, które
poszedłem kupić do wsi i w krawacik różowego
koloru, związany pod brodą w kokardę niby
motylek, któremu przyszedł niewinny kaprys
przysiąść na ciele zmarłego. Pan Rafael musiał
znaleźć w sercu miłosierne uczucie po śmierci
tego, co go za życia traktował bez żadnej litości,
bo pomógł nam zbić trumnę; krzątał się po domu
gorliwy i przejęty, jak panna młoda przed
weselem, to biegł po gwoździe, to po deski czy też
po kit, a na tę gorliwość i przejęcie musiałem
dawać pilne baczenie, bo choć nie wiem dlaczego,
ale i wtedy, i teraz coś mi mówiło, że w głębi
duszy raduje się, jakby się kąpał w różanej
wodzie. Kiedy mruczał niby od niechcenia: „Bóg
tak chciał! Zabrał aniołka do nieba!...", takie mi
się to wydawało podejrzane i dziwne, że teraz
ledwie mogę sobie przypomnieć, co się wtedy ze
mną działo.
74
Potem powtarzał to jak refren piosenki przy
zbijaniu desek i przy malowaniu.
— Do nieba poszedł aniołek!... — a jego
słowa tłukły mi się w sercu, jakby tam był
zegar we środku... Zegar, co mi wreszcie
przebije pierś... Zegar, co przytakiwał jego
słowom wymawianym powolutku i ostrożnie,
jego oczkom wilgotnym, niebieskim niczym
oczy węża, co patrzały na mnie niby to ze
współczuciem, a tymczasem we mnie budziły
tylko tłumioną nienawiść... Z przykrością
przypominam sobie te godziny:
— Aniołek poszedł do nieba! Do nieba!
Ach, diabelskie nasienie, i jak to udawał,
chytry lis! Ale mówmy o czym innym.
Nigdy nie wiedziałem, co prawda, bo też nigdy
mi nie przyszło do głowy zastanowić się nad tym
poważnie, jak wyglądają aniołowie; był czas, że
ich sobie wyobrażałem z blond włosami i
ubranych w długie suknie niebieskie albo różowe;
potem przypuszczałem, że są w kolorze chmur,
smukli i prości. Jedno, co wiem, to to, że nigdy
ich sobie nie wyobrażałem podobnych do mego
brata Maria, toteż dlatego podejrzewałem, że w
słowach pana Rafaela kryła się jakaś zła i pod-
stępna intencja, czego po tym draniu można się
było spodziewać.
Pogrzeb małego, tak jak przed laty po-
75
grzeb ojca, był ubogi i całkiem zwyczajny, a za
trumną, mówię bez przesady, zebrało się nie
więcej niż pięć czy sześć osób: ksiądz don
Manuel, zakrystian Santiago, Lola, trzy czy cztery
stare kobiety i ja. Przodem Santiago niósł krzyż
pogwizdując i kopiąc przed sobą kamyki; za
trumną kroczył don Manuel w białej komży
zarzuconej na sutannę, co wyglądała jak kaftanik
do czesania, a na końcu szły staruchy z takim
szlochaniem i zawodzeniem, jakby wszystkie
razem były matkami tego, co zamknięty w
trumnie szedł do ziemi.
Lola była wtedy na pół moją narzeczoną, a
powiadam na pół dlatego, że w rzeczywistości,
chociaż mieliśmy się ku sobie, dotychczas nie
ośmieliłem się jej powiedzieć słowa o miłości;
obawiałem się, że mną wzgardzi, i chociaż ona jak
mogła dodawała mi odwagi, żebym się raz
zdecydował, zawsze brała we mnie górę
nieśmiałość i kazała odwlekać sprawę, co i tak się
wlokła dłużej, niż powinna. Ja miałem
dwadzieścia osiem czy trzydzieści lat, ona,
młodsza trochę od mojej siostry Rosario,
dwadzieścia jeden albo dwadzieścia dwa; Lola
była wysoka, śniada na twarzy, miała czarne
włosy, a oczy takie głębokie i czarne, że aż bolało
w nie patrzeć; miała jędrne ciało, jakby
napęczniałe zdro-
76
wiem i taty bujnie rozwinięte, że każdy mógł
myśleć, że jest matką. A przecież, i to muszę panu
powiedzieć teraz, nim przejdę do innych spraw,
aby czasem później nie zapomnieć, że w tym
czasie Lola była taka sama, jak ją matka urodziła, i
nie więcej znała mężczyznę niż mniszka w
nowicjacie; przy tym się mocno upieram, żeby kto
nie wyrobił sobie o niej niesłusznej opinii. Co
zrobiła później — a tylko Bóg wie o tym wszystko
— to już sprawa jej sumienia, ale jaka była wtedy,
jestem pewien, i wiem, jak daleka była od
wszelkiej myśli o rozpuście, toteż nie wahałbym
się ani chwili założyć się co do tego z samym
diabłem o własną duszę. Nosiła się tak dumnie i
poruszała z taką zuchwałą swobodą, że nikt by w
niej nie odgadł ubogiej chłopki, a jej gęste włosy
splecione ciasno w gruby warkocz i upięte na
karku były takie mocne, że po wielu miesiącach,
kiedy już rządziłem nią jako mąż, lubiłem uderzać
się nimi po policzkach, takie były mięciutkie i tak
pachniały jak słońce, jak majeranek, jak chłodne
kropelki potu, co jej występowały nad górną
wargą, kiedy się zgrzała...
Wracając do opowiadania, pogrzeb odbył się
prędko, ponieważ dół był już wykopany, trzeba
było już tylko położyć brata do środ-
77
ka i nakryć go ziemią. Don Manuel odmówił
modlitwę po łacinie, kobiety uklękły; kiedy Lola
klęknęła, widać było jej łydki i uda, białe i
napęczniałe jak nadziewana kiszka... nad czarną
pończochą. Wstydzę się tego co powiem, ale niech
mi Bóg policzy do zbawienia duszy ten trud, co
muszę sobie zadać, żeby to wyznać, w tej chwili
uradowałem się śmiercią mego brata... Uda Loli
błyszczały jak srebro, krew tętniła mi w skroniach
i serce jakby chciało wyskoczyć z piersi...
Nie widziałem, kiedy odszedł don Manuel i
kobiety. Byłem jak ogłupiały, a kiedy zacząłem
znowu czuć, że żyję, siedziałem na ziemi świeżo
usypanej na grobie Maria; dlaczego tam
pozostałem i ile czasu minęło, tego nigdy się nie
dowiedziałem. Pamiętam, że krew ciągle
pulsowała mi w skroniach i serce chciało
wyskoczyć i fruwać w powietrzu. Słońce
zachodziło, jego ostatnie promienie padały na
smutny cyprys, moje jedyne towarzystwo... Było
gorąco, jakieś dreszcze biegały mi po całym ciele;
nie mogłem się poruszyć, jakby wilcze oczy
przykuły mnie do miejsca.
Obok mnie stała Lola; jej piersi podnosiły się i
opadały przy oddechu...
78
— To ty?
— Widzisz!
— Co tu robisz?
— No... nic! Jestem... Wstałem i
chwyciłem ją za ramię.
— Co tu robisz?
— Mówię, że nic! Nie widzisz? Nic nie
robię!...
Lola patrzała na mnie przerażająco. Głos jej był
niby zza grobu, gruby i podziemny jak głos
upiora...
— Jesteś jak twój brat!
— Ja?!
— Ty! Tak, ty!
Było to dzikie szamotanie. Obalona na ziemię,
przygwożdżona, była piękna jak nigdy... Jej piersi
podnosiły się i opadały przy oddechu coraz
szybciej... Chwyciłem ją za włosy i dobrze
trzymałem przyciśniętą do ziemi... Siłowała się,
próbowała się wymknąć...
Ugryzłem ją do krwi, aż się stała posłuszna i
uległa jak młoda kobyła...
— Więc tego chciałaś?
— Tak!
Lola pokazywała w uśmiechu równiutkie zęby...
Później głaskała mnie po włosach.
79
— Nie, nie jesteś jak twój braj!... Jesteś
mężczyzną!...
Słowa w jej ustach brzmiały jak odbite echem:
— Jesteś mężczyzną!... Jesteś mężczyzną!...
Ziemia była miękka, dobrze to pamiętam...
A na ziemi pół tuzina maków dla mego zmarłego
brata: sześć kropel krwi...
— Nie jesteś jak twój brat! Jesteś męż-
czyzną!...
— Kochasz mnie?
— Tak!
V
hciała Opatrzność, że piętnaście dni
minęło od chwili, kiedy zapisałem te
kartki;
i
przez
te
dni
zajęty
przesłu-chiwaniami i wizytami obrońcy, a także
przenosinami na nowe miejsce, nie miałem ani
chwili wolnej, aby wziąć pióro do ręki. Teraz po
odczytaniu tych jeszcze nie bardzo licznych kartek
cisną mi się do głowy najrozmaitsze myśli z takim
pośpiechem i w takim zamąceniu, że choć się
mocno zastanawiam, nie mogę utrafić, przy której
stronicy się mam zatrzymać. Jak pan widzi,
opowiedziałem o wielu nieszczęściach i myślę, że
siły mnie opuszczą, kiedy stanę wobec tego, co mi
jeszcze zostało do napisania, a co jest jeszcze
smutniejsze, aż straszno pomyśleć, jak we
wszystkich szczegółach pamięć jest mi wierna
teraz, kiedy wszystkie czyny mego życia —
których, niestety, nie można już odwrócić — mają
być wypisane na tych kartkach wyraźnie jak na
szkolnej tablicy; bo jakie to śmieszne — a
zarazem smutne, Bóg widzi! — kiedy się
zastanowić, że gdybym
li — Hodzina...
81
B+B
przed laty zmusił się do tego wysiłku pamięci, co
robię teraz, to dzisiaj zamiast pisać w więziennej
celi, grzałbym się w słońcu na podwórzu albo
łowił węgorze w strumieniu, albo gonił dzikie
króliki po lesie... Byłbym zajęty jakąkolwiek z
tych rzeczy, którymi zajmuje się, nie myśląc o
nich, większość ludzi; byłbym wolny, jak wolna
jest — też nie wiedząc o tym — większość ludzi;
miałbym przed sobą Bóg wie ile lat życia, tak jak
je ma — nie zastanawiając się, czy je może
przeżyć bez pośpiechu — większa część ludzi...
Tu, dokąd mnie przewieźli, jest lepiej; przez
okno widać ogródeczek starannie utrzymany i
czyściutki jak salon, za ogródkiem aż do gór
ciągnie się spalona słońcem, jak skóra chłopa,
równina, a przez nią przeciągają — czasami —
muły w zaprzęgu, w drodze do Portugalii, osiołki,
co truchcikiem biegną do chat, kobiety i dzieci
idące po wodę do stajni...
Ja wdycham moje powietrze, co może wchodzić
i wychodzić z celi, bo nic za nim nie idzie, to
samo powietrze, które wdychać będzie jutro albo
innego dnia przechodzący mulnik... Widzę pstrego
motyla, jak lata niezdarnie nad słonecznikami,
wpadnie do celi, okręci się ze dwa razy i wyleci,
bo nic ze
82
sobą nie przynosi, a w końcu może przysiąść i na
poduszce dyrektora... Ja łapię do czapki mysz, co
zjadała moje okruszyny, oglądam ją i wypuszczam
— bo nic ze sobą nie przynosi — i patrzę, jak
umyka miękkim kroczkiem, żeby się schować w
swej dziurze, a potem wyjdzie z dziury uszczknąć
trochę z porcji przybysza, co tylko jakiś czas
po-będzie w tej celi, aby potem stąd pójść wprost
do piekła, najczęściej...
Może mi pan nie uwierzy, jeżeli powiem, że
teraz gnębi mnie smutek i utrapienie, a przecież
mogę pana zapewnić, że żałuję za grzechy nie
mniej niż święty; może mi pan nie uwierzy, bo za
dużo złego słyszał pan o mnie od ludzi i zbyt
niedobrze o mnie mówili dotychczas, a jednak...
Ja to panu mówię wszystko nie po co innego, jak
właśnie po to, żeby powiedzieć, może tylko po to,
żeby nie wybić sobie z głowy myśli, że pan po-
trafi zrozumieć, co ja mówię, i uwierzyć w to, na
co nie przysięgam na moje zbawienie, bo niewiele
by się przydało teraz na to przysięgać... Gorycz
podchodzi mi do gardła, jak gdyby serce
fabrykowało gorzki sok z aloesu zamiast krwi;
podnosi się ta gorycz i opada mi na piersi,
zostawiając kwaśny posmak na podniebieniu i
jakiś zapach na języku, i wysusza mnie we środ-
83
ku, ciężka i niezdrowa jak zaduch piwniczny...
Przerwałem na jakiś czas pisanie, może na
dwadzieścia minut, może na godzinę czy dwie...
Dróżką przechodziło — jak dobrze to było widać
z mego okna! — kilka osób. Na pewno nawet im
się nie śniło, że ja na nich patrzę, tak sobie szli
swobodnie. Byli tam dwaj mężczyźni, kobieta i
dziecko; wydawali się zadowoleni, że tak sobie
idą... Mężczyźni mieli po trzydzieści lat, kobieta
trochę mniej; dziecko nie więcej niż sześć.
Dziecko szło boso, podskakiwało jak koza
naokoło krzaków, ubrane tylko w koszulinę, co
mu nie zakrywała nawet brzucha... Dreptało
małymi kroczkami naprzód, przystawało, rzucało
kamykami w przelatującego ptaka... Wcale nie
było podobne, a jednak, jakże mi przypominało
mego brata Maria!
Kobieta, pewnie matka dziecka, była smagła,
jak wszystkie, i promieniała taką radością, że
przyjemnie było na nią patrzeć... Była całkiem
inna niż moja matka, a jednak — dlaczego tak
bardzo mi ją przypominała?
Pan wybaczy, ale dłużsj nie mogę. Mało brak,
żebym się rozpłakał... Pan wie tak dobrze jak i ja,
że mężczyzna, co sam siebie
84
?
szanuje, nie poddaje się łzom jak byle ko-
j;
bieta...
i j;
Będę ciągnął dalej opowiadanie; smutne
\ \
jest, wiem to dobrze, ale jeszcze smutniejsze
'm.
wydają mi się te filozofie, bo nie stworzone jest
do nich moje serce — maszyna, co fabrykuje
krew, którą jakieś pchnięcie nożem ma
wytoczyć...
oje sprawy z Lolą toczyły się po drogach,
które nie są Panu nieznane, a kiedy minęło
trochę czasu, niespełna pięć miesięcy od
pogrzebu brata, zaskoczyła mnie — wie pan, jak
to bywa — nowina, która najmniej powinna była
mnie zaskoczyć.
Było to na świętego Karola, w miesiącu
listopadzie. Poszedłem do Loli, jak co dzień od
kilku miesięcy; jej matka, jak zwykle, wstała i
poszła sobie. Moja narzeczona była trochę blada i
jakaś dziwna, jak później dopiero zrozumiałem,
wyglądała, jakby płakała, jakby ją męczyło jakieś
ciężkie strapienie... Rozmowa — co nigdy nie szła
nam za żwawo — tego dnia wciąż się rwała
płoszona słowami, jak świerszcze odgłosem
kroków, jak przepiórki, gdy posłyszą śpiew
wędrowca; za każdym razem kiedy otwierałem
usta, słowo utykało mi w gardle, suchym jak
ściana...
— No to nie mów, jeżeli nie chcesz.
— Przecież chcę.
86
— To mów... Ja ci przeszkadzam?
— Pascual...
— Co?
— No, wiesz?...
— Nie.
— I nie domyślasz się?
— Nie.
Teraz śmiać mi się chce, jak pomyślę, że nie
mogłem wpaść na to...
— Pascual!
— Co?
— Jestem przy nadziei...
Na początku nie pojąłem. Jakby mnie kto
walnął obuchem po głowie, taka dziwna mi była
ta nowina, nigdy nie myślałem, że to, co usłyszę,
co było takie przecie naturalne, może się zdarzyć
naprawdę. Nie wiem sam, co myślałem...
Uszy mnie piekły i zrobiły się czerwone jak
rozżarzone węgle; w oczy mnie coś szczypało jak
mydło. Może co najmniej dziesięć minut
milczeliśmy jak nieżywi, a serce tłukło się we
mnie, a w skroniach coś tykało króciutko jak
zegarek; nie od razu to poczułem...
Oddech Loli był świszczący, jakby się
przeciskał przez fujarkę.
— Więc jesteś brzemienna?
— Tak.
87
Lola wybuchła płaczem. Nie mogłem nic
wymyślić, czym by ją pocieszyć.
— Nie bądź głupia. Jedni umierają... Inni
się rodzą...
Może Bóg oszczędzi mi jakiejś męki w piekle
za tę dobroć, co ją tego wieczora w sobie czułem.
— No i co w tym dziwnego? Twoja matka
chodziła brzemienna, nim cię urodziła...
I moja też.
Wiele się natrudziłem przy tym mówieniu.
Zauważyłem, że Lola mieni się na twarzy;
wygląda całkiem jak nie ona.
— Przecież to zawsze się zdarza, wiado
mo. Nie ma się czego martwić.
Spojrzałem na brzuch Loli, nic nie było widać.
Była piękna jak rzadko, blada na twarzy i z
włosami w nieładzie.
Przysunąłem się i pocałowałem ją w policzek...
Był zimny jak martwy... Lola pozwalała się
całować z takim uśmiechem, że wyglądała jak
męczennica z dawnych czasów.
— Jesteś zadowolona?
— Tak... Bardzo...
— Kochasz mnie taką?
— Tak, Lola... taką.
Była to prawda. W tych chwilach właśnie
88
taką ją kochałem... młodą i z dzieckiem w łonie; z
moim synem, o którym wtedy marzyłem, żeby go
wykształcić i wychować na człowieka...
— Pobierzemy się, Lola; trzeba przygotować
papiery... To tak nie może zostać...
— Nie...
Głos Loli był jak westchnienie.
— Chcę pokazać twojej matce, że-umiem
spełniać obowiązek jak mężczyzna.
— Ona wie...
— Nie wie!
Kiedy chciałem odchodzić, była już noc.
— Zawołaj matkę.
— Moją matkę?
— Tak.
— Po co?
— Żeby jej powiedzieć.
— Ona już wie.
—■ To nic, że wie... Chcę jej to sam powie-
dzieć.
Lola wstała — taka była wysoka! — i wyszła.
Kiedy przechodziła przez próg kuchni, podobała
mi się jak nigdy...
Zaraz potem przyszła matka.
— Co chcesz?
— Wiadomo.
— Widzisz, coś jej zrobił?
— Dobrze zrobiłem.
89
— Dobrze?
■— Tak, dobrze. A co, może jeszcze nie ma
lat?
Matka zamilkła; nigdy nie myślałem, że będzie
taka zgodna.
— Chcę z wami mówić.
— O czym?
— O córce. Ja się z nią ożenię...
— No ja myślę! A całkiem to postano-
wiłeś?
— Całkiem.
— I dobrze się namyśliłeś?
— Bardzo dobrze.
— Przez taki krótki czas?
— Czasu było aż zanadto.
— No to czekaj; zawołam ją.
Stara wyszła i długi czas nie wracała; widać się
ze sobą spierały. Kiedy wróciła, ciągnęła Lolę za
rękę.
— Patrz, on się chce żenić. A ty go chcesz?
— Tak...
— No to dobrze... Pascual jest dobry chłopak;
już ja wiedziałam, że tak zrobi... No to jazda,
pocałujcie się.
— Jużeśmy się pocałowali.
— To pocałujcie się jeszcze raz. Prędzej, i
żebym ja widziała.
Podszedłem do dziewczyny i pocałowałem;
całowałem ją mocno, ze wszystkich sił
90
i przyciskałem do siebie, nie zważając na
matkę.
A jednak... Ten pierwszy pocałunek dozwolony
mało mi smakował, o wiele mniej niż te pierwsze
na cmentarzu, co się zdawały już tak daleko.
— Mogę zostać?
— Tak, zostań.
— Nie, Pascual, nie zostawaj tu jeszcze, nie
zostawaj.
— Ale tak, córko, niech on zostanie. Czy nie
będzie twoim mężem?
Zostałem i spędziłem z nią noc...
Na drugi dzień z samego rana poszedłem do
kościoła parafialnego; wszedłem do zakrystii. Był
tam don Manuel i przygotowywał się do mszy,
której miał wysłuchać don Jesus, jego gospodyni i
jeszcze dwie czy trzy staruchy. Kiedy mnie
zobaczył w progu, zdumiał się.
— Ty tutaj?
— Tak, przyszedłem porozmawiać...
— Długa to będzie rozmowa?
— Tak, proszę księdza.
— Możesz zaczekać, aż odprawię mszę?
— Tak, proszę księdza. Nie ma pośpiechu.
— To czekaj na mnie.
Don Manuel otworzył drzwi zakrystii i wskazał
mi ławkę, jak wszystkie kościelne
91
ławki, z nie malowanego drzewa, twardą i zimną
jak z kamienia, ale na takich ławkach człowiek
czasem spędza takie piękne chwile...
— Usiądź tam. Jak zobaczysz, że don Je- \ sus
klęka, ty też przyklęknij; kiedy zobaczysz, że
don Jesus się podnosi, podnieś się . ; i ty; kiedy
zobaczysz, że don Jesus siada, to usiądź też...
— Dobrze, proszę księdza.
Msza trwała, jak wszystkie msze, dobre
pół godziny, ale te pół godziny migiem jakoś
mi
przeszło...
\
Kiedy skończył, wróciłem do zakrystii...
;
Don Manuel przebierał się.
— No, mów.
— Bo widzi ksiądz... Chcę się ożenić.
— O, to pięknie, synu, bardzo dobrze; po to
przecież Pan Bóg stworzył mężczyznę i kobietę,
żeby uwiecznić rodzaj ludzki.
— Tak, proszę księdza.
— No dobrze, dobrze... A z kim? Z Lolą?
— Tak, proszę księdza.
— I myślisz o tym już od dawna?
— Nie, proszę księdza, od wczoraj...
— Dopiero od wczoraj?
— Dopiero. Bo ona mi wczoraj powiedziała, co
się stało.
— A co się stało?
92
— No...
— W ciąży?
— Tak, proszę księdza. W ciąży.
— No więc, synu, najlepiej, żebyście się
pobrali. Pan Bóg wam wszystko przebaczy, a
nawet u ludzi zyskacie szacunek. Dziecko,
urodzone poza małżeństwem, to grzech i obraza
boska. Dziecko, urodzone z rodziców po
chrześcijańsku
zaślubionych,
to
błogosła-
wieństwo... Sporządzę ci papiery. Jesteście z sobą
spokrewnieni?
— Nie, proszę księdza.
— Tym lepiej. Przyjdź tu za dwa tygodnie; ja ci
to wszystko przygotuję.
— Dobrze, proszę księdza.
— A dokąd idziesz teraz?
— No jakże, proszę księdza... pracować!
— A może chciałbyś się przed tym wy-
spowiadać?
— Tak...
Wyspowiadałem się i zrobiło mi się tak lekko i
błogo, jakby mnie kto wykąpał w ciepłej wodzie...
płynął dobry miesiąc, aż 12 grudnia, w
dzień Matki Boskiej z Gwadelupy, tego
roku
przypadający
we
środę,
po
wypełnieniu wszystkich kościelnych przepisów
Lola i ja pobraliśmy się!
Chodziłem strapiony i smutny, jakbym się bał tego
kroku, co go miałem zrobić — bo ożenić się to rzecz
bardzo poważna, do diabła! — więc przychodziły
chwile, kiedy się czułem taki słaby i bez wigoru, że
zapew- 1 niam pana, mało brakowało, a
cisnąłbym 1 wszystko, alem tego nie zrobił, bo
podniósł- 1 by się wielki wrzask, którego bałem
się wcale nie mniej, więc za najlepsze uznałem siedzieć
cicho i czekać, co będzie; pewnie tak samo myślą
jagnięta, kiedy je prowadzą do rzeźni. O sobie mogę
powiedzieć, że jak tamto już było blisko, to w pewnej
chwili pomyślałem, że zwariuję. A może wywąchałem.
że czeka mnie nieszczęście, sam nie wiem... Najgorsze,
że ten węch nie zapowiadał mi wcale lepszego
szczęścia w kawalerskim stanie... Na wesele wydałem
wszystkie moje osz-
94
czędności — bo inna rzecz ożenić się wbrew woli,
a inna, kiedy człowiek chce się pokazać, jak
przystało — toteż wypadło jeżeli nie wspaniale, to
przecież suto i hucznie, jak każde inne. Kościół
kazałem przystroić w maki i kwitnący rozmaryn, i
zrobiło się miło i przytulnie, może przez to, że nie
biło takie zimno od sosnowych ław i kamiennej
posadzki. Ona była na czarno, w obcisłym ko-
stiumie z najlepszej tkaniny, w koronkowym
welonie, co jej podarowała matka chrzestna; w
ręku miała kilka gałązek pomarańczowego kwiatu
i taka była dumna i przejęta swoją rolą, że
wyglądała jak jaka królowa; ja miałem eleganckie
ubranie granatowe w czerwone paski, pojechałem
je kupić aż do Ba-dajoz, nową czarną atłasową
czapkę z daszkiem, pierwszy raz ją tego dnia
nałożyłem, jedwabną chusteczkę na szyi, a na
brzuchu złoty łańcuszek od zegarka... Piękna z nas
była para, zapewniam pana, oboje młodzi i tacy
wystrojeni!... Aj, te piękne czasy! Były w nich
chwile, kiedy człowiek mógł się spodziewać
szczęśliwości; jakie te chwile dalekie dziś mi się
zdają!...
Do ołtarza prowadził nas panicz Sebastian, ten
od aptekarza, i pani Aurora, siostra don Manuela;
ksiądz na zakończenie nas pobłogosławił i
machnął nam kazanko, co trwało
95
trzy razy dłużej niż cała ceremonia, a jeżeli jakoś
wytrzymałem, to nie przez co innego — Bóg
widzi! — jak przez obowiązek; tak mnie to w
końcu znudziło. Ksiądz znowu mówił o
uwiecznieniu rodzaju, a także o papieżu Leonie
XIII, coś niecoś wspomniał też o świętym Pawle i
niewolnikach... Jak Bóg na niebie, chłop miał
dobrze obmyśloną tę mowę! Kiedy skończył się
kościelny obrządek — a myślałem, że nie skończy
się nigdy! — poszliśmy wszyscy kupą, niby jaka
komisja, do mnie do domu, gdzie bez wielkiego
zbytku, ale z całego serca przysposobiliśmy
jedzenia i picia dość, żeby nakarmić do syta tych,
co byli, a nawet i jeszcze dwa razy więcej. Dla
kobiet była do picia czekolada, a do tego
naleśniki, placki z migdałami, biszkopty i
ugniecione figi, a dla mężczyzn manzanilla,
kiełbaski i salceson na przekąskę, oliwki, sardynki
z konserw... Wiem, że później niektórzy
obgadywali, bo nie dałem obiadu; a niech sobie
gadają. Mogę w każdym razie pana zapewnić, że
nie kosztowałoby mnie to więcej, gdybym tak
zrobił, jak chcieli, ale ja wolałem nie gotować
obiadu, bo za dużo z tym kłopotu, a ja miałem
chęć odjechać z żoną jak najprędzej. Mam
spokojne sumienie, że zrobiłem jak należy — albo
i lepiej —
96
to mi wystarczy, a co do tego szemrania... lepiej
nie zwracać uwagi!
Jak już uhonorowałem gości i nadarzyła się do
tego okazja, chwyciłem żonę, posadziłem na
zadzie kobyły ustrojonej w rząd, com go od pana
Vicentego na te dni pożyczył, po czym drobnym
truchcikiem, w obawie, żeby Lola nie spadła,
wjechaliśmy na szosę, w stronę. Meridy, bo tam
mieliśmy spędzić trzy dni; te trzy dni były chyba
najszczęśliwsze w moim życiu... Przystawaliśmy
po drodze ze sześć razy, żeby odetchnąć, a jak
teraz sobie przypominam, to nadziwić się nie
mogę, co nas napadło, żeby zrywać stokrotki i
wpinać je sobie we włosy. Jak się wydaje, nowo-
żeńcom powraca nagle cała niewinność dzie-
ciństwa...
Kiedy wjeżdżaliśmy do miasta przez rzymski
most drobnym, równiutkim truchcikiem, trzeba
było nieszczęścia, że kobyła się czegoś przelękła
— kto wie czego, może tej rzeki — i jakąś biedną
starowinę, co przechodziła tamtędy, tak zdzieliła
kopytem, że o mało nie rozbiła jej głowy i o włos
byłaby
starucha
wpadła
do
Guadiany.
Zeskoczyłem zaraz z konia, żeby jej pomóc, bo
nie uchodzi przyzwoitym ludziom w takim
wypadku przejechać obok, jakby nigdy nic. Stara,
jak się okazało, tylko najadła się strachu, więc
7 — Rodzina...
97
dałem jej reala — żeby nie narzekała — po-
klepałem ze dwa razy po ramieniu i wróciłem do
Loli. Lola się uśmiechała i ten jej uśmiech, niech
mi pan wierzy, bardzo mnie zabolał; nie wiem,
czy to było jakieś przeczucie... tak, jakby mnie
serce zabolało z tego, co ją mogło spotkać. Nie
dobrze śmiać się z nieszczęścia bliźniego, to panu
mówi człowiek, który był bardzo nieszczęśliwy
przez całe swoje życie; Bóg karze nie kijem i ka-
mieniem, ale wiadomo, że kto mieczem zabija... A
poza tym, choćby nawet i tak nie było, nigdy nie
zawadzi być ludzkim.
Zamieszkaliśmy w zajeździe Mirlo, w dużym
pokoju na prawo od wejścia, i przez dwa pierwsze
dni, że byliśmy tak okrutnie zakochani, nie
wysadzaliśmy ani nosa na ulicę. Dobrze nam tam
było; pokój obszerny z wysokim stropem
podpartym
kasztanowymi
belkami, kaflową
podłogą,
czyściutko
umytą,
i
z
takim
umeblowaniem i wygodami, że z przyjemnością
człowiek z nich korzystał. Przez całe życie
wspomnienie tej sypialni nie odstępowało mnie
niczym wierny przyjaciel, łóżko najelegantsze,
jakie w życiu widziałem, z orzechowego drzewa, z
rzeźbionym wezgłowiem, z czterema materacami
wypchanymi praną wełną... jak wygodnie w nim
się leżało! Sam król lepszego nie ma!
98
Stała tam też komoda, wysoka i brzuchata jak
matrona, z czterema głębokimi szufladami, a przy
nich złocone gałki, szafa do sufitu z ogromnym
lustrem
najlepszego
gatunku
i
dwoma
kandelabrami — z tego samego drzewa, co i szafa
— po jednym z każdej strony, żeby dobrze
oświetlić twarz... Nawet umywalnia — co zwykle
jest szkaradna — była w tej izbie elegancka, na
wygiętych nóżkach bambusowych, a do tego był
dzbanek i miska z białej porcelany, z wymalowa-
nymi po brzegach ptaszkami. Na ścianie nad
łóżkiem wisiał oleodruk, wspaniały, w czterech
kolorach; przedstawiał Mękę Pańską; był też
tamburynek przybrany w czerwone i żółte
pomponiki z wymalowaną na wierzchu wieżą
Giralda z Sewilli; dwie pary ka-stanietów po
bokach, obraz przedstawiający Cyrk Rzymski,
który zawsze sobie ceniłem przez to, jak dobrze
był odrobiony. Na komodzie stał też zegar z kulą,
co wyobrażała glob ziemski i co ją dźwigał na
plecach goły mężczyzna; dwa dzbanki z
talawerskiej porcelany, malowane na niebiesko,
już trochę zniszczone, ale jeszcze miały ten
połysk, co je tak przyjemnie zdobi. Sześć krzeseł,
w tym dwa z wysokim oparciem na plecy i z po-
ręczami, miękkie, kryte czerwonym pluszem na
siedzeniu (za przeproszeniem), ze sztyw-
99
nymi nogami, takie były wygodne, że bardzo za
nimi tęskniłem już po powrocie do domu, a co
dopiero teraz, od kiedy mnie tu wsadzili. Jeszcze
je wspominam, choć tyle lat minęło!
Moja żona i ja nie mogliśmy się do syta
nacieszyć wygodami, jakie tu nam ofiarowano, i
jak rzekłem, z początku nie wychodziliśmy wcale
na ulicę. Bo co nas obchodzić mogła ulica, jeżeli
tam w pokoju mieliśmy wszystko, czego nigdzie
by nam nie dano?
Zła to rzecz nieszczęście, niech mi pan wierzy.
A szczęśliwość owych dni aż zaczynała mnie
dziwić, tak wydawała się zupełna...
Trzeciego dnia, w sobotę, przysłani tu pewnie
przez krewnych poturbowanej staruszki, zjawili
się przed nami dwaj żandarmi. Tłum dzieciaków
zgromadził się pod naszymi drzwiami na wieść, że
przyszła Gwardia Cywilna, i narobiły tyle
wrzasku, że chyba z miesiąc mieliśmy go pełne
uszy. Skąd to złośliwe okrucieństwo budzi się w
dzieciach, gdy zwęszą aresztanta? Patrzyli na nas
jak na rarogów, z błyszczącymi oczyma, ze
złośliwym uśmieszkiem na ustach, niczym na
owcę zakłuwaną w rzeźni — tak samo patrzą na tę
owcę i zanurzają nogi w kałuży ciepłej krwi, tak
samo na psa, co go przejechał wóz i co go
potrącają kijem,
100
żeby zobaczyć, czy jeszcze żyje — albo na pięć
nowo narodzonych kociąt, jak się topią w korycie,
i rzucają w nie kamieniami, a przy tym co i raz
wyciągają, żeby się pobawić, żeby przedłużyć im
trochę to życie —■ tak ich nienawidzą! — żeby
nie cierpiały za krótko... Przyjście Cywilnych
zmieszało mnie najsampierw i chociaż się
wysilałem, aby udawać spokój, bardzo się boję, że
przez to pomieszanie nie okazałem się dość
spokojny. Razem z Cywilnymi przyszedł młodzik
lat koło dwudziestu pięciu, wnuk starej, wy-
rośnięty i hardy jak zwykle w tym wieku, i to
mnie ocaliło, bo wiadomo; najlepiej ułagodzić
słowem i potrząsnąć kiesą — toteż jak tylko
nazwałem go zuchem i wsunąłem sześć peset do
ręki, zaraz zrobił się żywszy niż iskra i weselszy
niż kastaniety, prosząc Boga — tego jestem
pewny — żeby jego babka częściej wpadała pod
konie. Ci z Gwardii Cywilnej, nie wiadomo, czy
dlatego, że strona poszkodowana tak łatwo dała
się przekonać, przygładzili wąsa, chrząknęli,
bąknęli coś o niebezpieczeństwie nadużycia
ostróg, ale, co najważniejsza, przestali mi
zawracać głowę i odeszli.
Lola prawie zdrętwiała ze Strachu w czasie tej
wizyty, ale choć łatwo dawała się nastraszyć, w
gruncie rzeczy nie była tchórzli-
101
wa i już w chwilę później przyszła do siebie,
jakby nigdy nic; rumieńce wróciły na policzki, a
uśmiech na usta, oczy zaczęły znów błyszczeć i
od razu zrobiła się taka ładniuch-na i przystojna
jak zawsze.
W tej właśnie chwili — dobrze to pamiętam —
pierwszy raz jej brzuch wydał mi się jakiś
niezwyczajny i troska, że ją widzę w tym stanie,
ścisnęła mi serce, ale zarazem uspokoiła sumienie,
bo już się bardzo martwiłem, że myśl o
pierwszym dziecku za mało mnie wzrusza.
Niewiele to jeszcze było po niej widać i bardzo
możliwe, że gdybym nie wiedział, nic bym nie
zauważył...
W Meridzie kupiliśmy kilka drobiazgów do
gospodarstwa, ale że nie mieliśmy za dużo
pieniędzy, a jeszcze mniej przez te sześć peset,
com
je
dał
wnukowi
poszkodowanej;
postanowiłem wrócić do wsi, bo nie wydawało mi
się rozsądnie opróżniać portmonetkę do ostatniego
miedziaka. Osiodłałem więc kobyłę i nałożywszy
jej
świąteczny
rząd
pana
Vicente,
i
przytroczywszy zwiniętą derkę do siodła, i
usadziwszy żonę na zadzie miałem powrócić do
Torremejia. Mój dom, jak pan wie, stoi przy
drodze do Almendralejo, a że my wracaliśmy z
Meridy, musieliśmy przejeżdżać koło wszystkich
innych, tak że sąsiedzi, bo miało się pod
wieczór, widzieli,
102
jak nadjeżdżaliśmy, i pośpieszyli nas przywitać,
bo jeszcze wtedy byli nam życzliwi. Zeskoczyłem
z konia przez łeb, żeby czasem Loli nie potrącić
nogą, bo na mnie wołali moi koledzy z
kawalerskich czasów, i razem z nimi poszedłem.
Koledzy prawie że mnie nieśli na ramionach i tak
całą gromadą, śpiewając, weszliśmy do karczmy
Marineta „Pod Kogutem", gdzie gospodarz
przycisnął mnie do brzucha tak mocno, aż mnie
zemdliło, zwłaszcza że okropnie cuchnął białym
winem. Ucałowawszy Lolę w policzek, kazałem
jej jechać do domu, pozdrowić przyjaciółki i
czekać na mnie, więc odjechała wierzchem na
mojej pięknej kobyle, wyprostowana i dumna jak
królewna, nie przeczuwając — jak to zwykle
bywa — że to zwierzę będzie przyczyną
pierwszego strapienia.
W karczmie, że to była gitara, dużo wina i pod
dostatkiem dobrego humoru, bawiliśmy się całą
gębą i tak zapomnieliśmy o bożym świecie, że na
śpiewaniu i popijaniu czas nam mijał
niepostrzeżenie. Zachariasz, syn pana Juliana,
zaczął
wyśpiewywać
seguidille.
Ach,
z
przyjemnością się słuchało, jak wyciągał ten swój
cieniutki głos, niby szczygieł! Kiedy on śpiewał,
my wszyscy — póki byliśmy spokojni —
słuchaliśmy w milczeniu, pogrążeni w zachwycie,
ale kiedy wino i roz-
103
mowa dodały nam wigoru, zaczęliśmy śpiewać
chórem i choć nasz śpiew nie wypadał najlepiej,
wśród tych żartów wszystko nam wybaczono.
Szkoda, że nigdy nie wiadomo, jak daleko
wesołość może ludzi zaprowadzić, bo gdyby się to
wiedziało, niejedna przykrość byłaby nam
zaoszczędzona; mówię to dlatego, że zabawa „Pod
Kogutem" zakończyła się jak różaniec po jutrzni:
bijatyką, bo żaden z nas nie umiał zatrzymać się w
porę. Sprawa była zwyczajna, tak zwyczajna, jak
zwyczajne zawsze bywają sprawy, które najwięcej
nam komplikują życie.
Ryba ginie, bo otwiera pyszczek, powiadają, i
powiadają też, że kto dużo mówi, łatwo głupstwa
strzela, a do zamkniętych ust mucha nie wpadnie
i, jak Bóg na niebie, coś w tym wszystkim jest, bo
gdyby Zachariasz umilkł w porę, jak Pan Bóg
przykazał, i nie wsadzał nosa do cudzego prosa,
obaj oszczędzilibyśmy sobie nieprzyjemności i
wtrącania się sąsiadów. Wino nie jest dobrym do-
radcą.
Wśród najgorętszej zabawy Zachariasz, żeby się
popisać dowcipem, opowiedział nam jakieś
zdarzenie
czy
historyjkę
o
jakimś
go-łębiu-złodzieju, a ja przysiągłbym w tamtym
momencie — a nawet i teraz — że miał mnie
104
na myśli; nigdy nie byłem za bardzo obraźli-wy,
to prawda, ale bywają przytyki tak wyraźne —
albo takie się wydają — że nie sposób ich nie
wziąć do siebie ani też utrzymać się w karbach i
nie wybuchnąć. Odezwałem się ostro:
— Nic w tym nie widzę śmiesznego!
— A wszyscy widzą, Pascual.
— Może i tak, nie przeczę; ale powiadam, że
człowiek przyzwoity nie każe całej gromadzie
natrząsać się z kilku osób.
— Nie łap się za czapkę, Pascual, bo wiadomo,
że na złodzieju...
— I to ci jeszcze powiem, że przyzwoity
człowiek nie będzie żartami odpowiadał na
obelgi.
— Chyba nie o mnie to mówisz.
— Nie, o gubernatorze!
— E, za małoś ty mężczyzną, żeby tak dużo
grozić.
— Uważaj, żebym czasem nie spełnił tych
pogróżek.
— Żebyś nie spełnił?
— Tak. -Podniosłem się
z krzesła.
— Chcesz wyjść w pole?
— Nie trzeba.
— Ostro sobie poczynasz, bracie!
105
Przyjaciele odeszli na bok, bo nigdy nie było
męską rzeczą przeszkadzać w bójce...
Otworzyłem nóż powolutku; w takich chwilach
jakiś niepotrzebny pośpiech czy niezręczny ruch
może mieć zgubne następstwa. Słychać było
brzęczenie muchy, taka się zrobiła cisza...
Wstałem od stołu, podszedłem do Zachariasza i
nim zdążył zipnąć, dałem mu trzy pchnięcia
nożem, aż się zwalił i dostał drgawek. Kiedy go
zanosili do apteki don Rai-munda, krew tryskała z
niego jak z fontanny-
oszedłem do domu z trzema czy czterema
bliższymi kolegami, trochę strapiony tym,
co się stało.
— To trzeba mieć pieskie szczęście... żeby
w trzy dni po ślubie...
Szliśmy milczący, ze spuszczoną głową, z
ciężkim sercem.
— Sam winien, ja mam czyste sumienie. Po co
mnie zaczepiał?...
— Daj już temu spokój, Pascual.
— Człowieku, przecież ja żałuję, sam widzisz!
A zresztą, co się stało, to się nie odstanie!
Świtało i piejące koguty wykrzykiwały na wiatr
swoje posłanie. Pole pachniało ślazem i
majerankiem.
— Gdzie mu dałem?
— W ramię.
— Ile?
— Trzy.
— Wyjdzie z tego?
— Ale tak! Na pewno wyjdzie!
— Tym lepiej.
107
Nigdy nie wydawała mi się karczma tak daleko
od domu, jak wtedy...
— Zimno...
— Nie wiem, mnie nie zimno.
— Może jesteś niezdrów?
— Może... Przechodziliśmy koło
cmentarza.
— Jak musi być źle tam pod ziemią!
— Człowieku! Dlaczego to mówisz? Co za
myśli ci chodzą po głowie!
— Ano widzisz!
Cyprys wyglądał jak upiór, wysoki i chudy
strażnik Zmarłych...
— Paskudny jest ten cyprys.
— Paskudny!
Na cyprysie sowa, ptak złej wróżby, wydawała
swe tajemnicze hukanie.
— Niedobry to ptak.
— Niedobry...
— I co noc tu przylatuje!
— Co noc...
— Jakby mu się podobało
towarzystwo umarłych.
— Jakby...
— Co ci jest?
— Nic! Nic mi nie jest! Jakieś przywidzenia...
Spojrzałem na Dominga, był blady jak ko-
nający.
108
— Chory jesteś?
— Nie...
— Boisz się?
— Bać się, ja?! I kogo mam się bać?
— Nikogo, tak sobie mówię.
Wtrącił się panicz Sebastian:
— Lepiej już zamilczcie, nie zaczynajcie wy
znowu sobie przygadywać.
— Nie...
— Jeszcze daleko, Pascual?
— Niedaleko, bo co?
— Bo nic...
Tak się wydawało, jakby jakaś tajemnicza ręka
uniosła mój dom i odsuwała go coraz bardziej.
— Żebyśmy tylko go nie minęli!
— Ale nie! Jakieś światło przecie musi się
świecić!
Zamilkliśmy. Już musiało być blisko...
— To ten dom?
— Tak.
— A dlaczego nie mówiłeś?
— Po co? Sam nie widziałeś?
Zadziwiła mnie ta cisza w moim domu.
Kobiety jeszcze tam musiały być, jak zwykle o tej
porze, a kobiety, pan wie, głośno mówią.
— Chyba że śpią.
— Chyba nie! Tam się świeci!
109
Podeszliśmy blisko pod dom, rzeczywiście
świeciło się. Kuma Engracia stała we drzwiach;
zahukała jak ta sowa na cyprysie, a może nawet
twarz miała podobną...
— Co tu robicie?
— Sam widzisz, synu, czekam na ciebie.
— Na mnie?
— Tak.
Nie podobały mi się te wykrętne odezwania.
— Proszę mnie przepuścić!
— Nie wchodź tam!
— Dlaczego?
— Bo nie!
— To mój dom!
— Wiem, synu, twój niech będzie do stu lat...
Ale nie możesz tam wejść. Twoja żona chora!
— Chora?
— Tak.
— Co jej jest?
— Nic takiego, poroniła.
— Poroniła?
— Tak, klacz ją zrzuciła...
Wściekłość mgłą przesłoniła mi oczy i całkiem
osłupiałem, tak że nawet nie bardzo rozumiałem,
co słyszę...
— Gdzie kobyła?
— W stajni.
110
Drzwi stajni wychodziły na podwórze i były
niskie... Pochyliłem się, żeby wejść, nic nie było
widać...
— Ty, kobyle ścierwo!
Kobyła przysunęła się do koryta; otworzyłem
ostrożnie nóż; w takich chwilach byle potknięcie
może mieć fatalne skutki...
— Ty, kobyle ścierwo!
Zapiał znowu kogut, jak to rankiem...
Kobyła cofała się do kąta. Przysunąłem się do
niej blisko, tak, że mogłem ją poklepać po
kłębach...
Bydlątko
było
żwawe,
jakby
niecierpliwe...
— Ty, kobyle ścierwo!
Stało się w jednej chwili. Rzuciłem się na nią i
dźgnąłem, pchnąłem ją chyba nożem ze
dwadzieścia razy...
Miała twardą skórę, o wiele twardszą niż
Zachariasz... Kiedy wychodziłem ze stajni, ramię
mnie bolało i ręce miałem po łokcie we krwi...
Klacz nawet nie pisnęła, tylko oddychała głęboko
i prędko, jak wtedy, kiedy się ją przystawiało do
ogiera.
aprawdę, powiadam panu — chociaż
później, jak ochłódłem, myślałem inaczej
— ale w tej chwili dręczyła mnie tylko ta
jedna myśl, że poronienie Loli mogło było się
przytrafić w jej panieńskich czasach. Ile żółci, ile
troski i jadu mogłoby mi to oszczędzić!
Po tym nieszczęśliwym wypadku byłem tak
przybity i pogrążony w najczarniejszych myślach,
że co najmniej dwanaście długich miesięcy
chodziłem po wsi jak niespełna rozumu. W rok
potem albo i trochę mniej, jak się zmarnowało to,
co miało przyjść, Lola zaszła znowu w ciążę i
zauważyłem z radością, że nachodziły mnie takie
same pragnienia i niepokoje, jak za pierwszym
razem: czas mijał zbyt powoli w porównaniu z
tym, jak prędko chciałbym, aby mijał, i diabelska
zgryzota wlokła się za mną wszędzie jak cień.
Stałem się dziki, bojaźliwy i dziwaczny, stroniłem
od ludzi, a że ani moja żona, ani matka nie
rozumiały się na humorach, wszyscy żyliśmy w
wiecznym niepokoju, wy-
112
patrując tylko jakiejś draki. To napięcie męczyło
nas okrutnie, ale jakbyśmy wszyscy z
przyjemnością hodowali w sobie tę mękę;
wszystko nam się wydawało przymówką,
wszędzie widzieliśmy złe zamiary, podejrzli-
wości... Były to miesiące tak ciężkie, że pan nie
może sobie wyobrazić!
Na myśl, że moja żona mogłaby znowu po-
ronić, traciłem zmysły; przyjaciele zauważali
moje dziwactwa, a Iskra — bo wtedy jeszcze żyła
— jakby spoglądała na mnie już nie tak czule.
Mówiłem do niej, jak zawsze...
— Co ci jest?
Ona patrzała na mnie jakby błagalnie, merdając
prędziutko
ogonkiem,
pomrukiwała
i
wytrzeszczała oczy, a jej wzrok szarpał serce. Jej
też szczenięta udusiły się w brzuchu... W swojej
niewinności, kto wie, czy nie odgadła, jak mnie
zgryzło jej nieszczęście! Trzy pieski urodziły się
nieżywe, wszystkie trzy jednakie, wszystkie
lepkie jak syrop, wszystkie szare i parszywe jak
szczury... Iskra wygrzebała dołek między kępami
macierzanki i tam je ułożyła. A kiedy w drodze do
lasu przystawaliśmy na chwilkę, żeby odsapnąć,
suka ze swoją boleściwą miną bezdzietnej samicy
podchodziła do tego dołka, żeby go obwąchać.
8 — Rodzina...
113
Kiedy przyszedł ósmy miesiąc i wszystko szło
jak w zegarku, tak, że dzięki radom kumy
Engracii moja żona mogła niebawem służyć jako
wzór dla kobiet przy nadziei, i zważywszy, że
więcej czasu już było za nami niż przed nami,
rozsądek mówił, że można i trzeba być
spokojnym, takie strachy mnie znów napadły i
taka niecierpliwość, że jeżeli z tego wyszedłem
zdrowy na umyśle, to już później mogłem się nie
lękać, że od czegokolwiek oszaleję.
W dniach naznaczonych przez kumę En-gracię,
jakby Lola była zegarem, przyszedł na świat tak
łatwo i prędko, że aż nie mogłem się nadziwić,
mój nowy syn, a raczej mój pierwszy syn, którego
ochrzciliśmy Pas-cualem, dając mu imię po ojcu,
pańskim uniżonym słudze. Ja byłbym nazwał go
Eduardo, bo urodził się w dzień tego świętego i ta-
ki był obyczaj w moich stronach; ale żona wtedy
była dla mnie czuła jak nigdy, nalegała, żeby
dzieciak dostał moje imię, i niedługo musiała
mnie przekonywać, jako że i mnie bardzo to
dogadzało. Dziś mi się to w głowie nie mieści, ale
zapewniam pana, że tak jak młodego chłopaka
olśniewa blask jego nowych butów, tak mnie
oślepiło wtedy to kochanie mojej żony; i byłem jej
wdzięczny z całego serca, przysięgam panu.
114
Lola, z natury krzepka i twarda, w dwa dni po
porodzie tak się żwawo krzątała, jakby jej się nic
nie zdarzyło. Ten obraz mojej żony, jak potargana
i rozmamłana karmiła dziecko, wstrząsał mnie i
zachwycał jak mało innych rzeczy w życiu. Już to
samo wynagradzało mi z nawiązką setki złych
godzin, jakie przeżyłem.
Długie godziny siedziałem w nogach łóżka.
Lola mówiła cichutko, zarumieniona:
— Już ci dałam jedno...
— Tak.
— I takie ładne...
-— Dzięki Bogu.
—■ Teraz trzeba go strzec i chronić jak oka w
głowie.
— O tak, teraz trzeba go chronić.
— Przed świniami.
Prześladowało mnie wspomnienie biednego
brata Maria; gdyby moje dziecko było tak
nieszczęśliwe jak Mario, udusiłbym je, żeby nie
cierpiało...
— Tak, trzeba je strzec przed świniami.
— I przed gorączką też.
— Tak.
— I przed udarem słonecznym...
— Tak, i przed udarem.
Na myśl, że to wątłe ciałko, które było
. 115
moim synem, musi być wystawione na tyle
niebezpieczeństw, dostawałem gęsiej skórki.
— Każemy go zaszczepić.
— A jak urośnie...
— Zawsze będzie chodził obuty, żeby sobie nie
kaleczył nóg.
— A kiedy będzie miał siedem lat, poślemy go
do szkoły...
— Nauczę go polować...
Lola się śmiała, była szczęśliwa! Ja też czułem
się szczęśliwy — czemu tego nie powiedzieć? —
gdy ją widziałem taką ładną jak żadna inna, z
dzieckiem na ręku, niczym Matka Boska.
— Wychowamy go na dzielnego człowie
ka!...
Jak dalecy byliśmy oboje od myśli, że Bóg —
który wszystkim rządzi dla dobra tego świata —
mógłby nam go zabrać! Całą tę naszą nadzieję,
nasz dobytek, nasze szczęście mieliśmy stracić,
nim jeszcze przyszła pora zabrać się do
wychowania dzieciaka. Tajemnice gorących
uczuć, co pierzchają, kiedy ich najwięcej
potrzebujemy!
Nie wiem, z jakiej przyczyny, ale kiedy się z
taką radością przyglądałem dziecku, kłuł mnie
jakiś cierń w sercu. Zawsze miałem oko do
wypatrzenia nieszczęścia — nie wiem, czy to było
dla mnie dobre, czy złe —
116
i to przeczucie, tak jak inne, miało się potwierdzić
po kilku miesiącach; jakby po to, żeby wciąż
przybywało mojej niedoli, jakby nigdy jej nie
miało być dosyć... Żona mówiła bezustannie o
synku...
— Dobrze się nam chowa... Wygląda jak
osełka masła...
I to ciągłe mówienie o dziecku coraz więcej
mnie mierziło; wiedziałem, że on nas opuści,
zostawi w okropnej rozpaczy i pustce, i będziemy,
jak te zrujnowane folwarki, co je biorą we
władanie ciernie i pokrzywy, ropuchy i
jaszczurki; wiedziałem to, byłem tego pewny,
przekonany, że tego się nie da uniknąć, że
wcześniej czy później musi się stać, i ta pewność,
że nie mogę się oprzeć temu, co mi mówił
instynkt, doprowadzała mnie do takiego
naprężenia, że już sił nie miałem.
Nieraz patrzałem na Pascualita jak głupi, a oczy
po chwili zachodziły mi łzami i mówiłem: —
Pascualito, synku...
A on spoglądał na mnie swymi okrągłymi
oczkami i uśmiechał się...
A żona ciągle swoje:
— Pascual, dobrze nam się dzieciak chowa.
— Dobrze, Lola... Oby tylko tak dalej!
117
— Dlaczego tak mówisz?
— Widzisz, małe dzieci są takie słabe!
— Człowieku, odpędź złe myśli!
— To nie złe myśli, nie... Musimy tylko bardzo
na niego uważać!
— Bardzo.
— Żeby się nie przeziębił.
— Tak... mógłby od tego umrzeć!
— Dzieci umierają od przeziębienia...
— Jakiś niedobry wiatr!...
Rozmowa zamierała po trochu, jak ptak albo
kwiaty, powoli i cichutko jak dzieci, zgaszone
jakimś niedobrym, zdradzieckim wiatrem...
— Tak się czegoś boję, Pascual.
— Czego?
— ... Jakby tak od nas odszedł!
— Co ty!
— Dzieciątka w tym wieku są takie kruche!...
-— Nasz syn jest piękny, ma ciałko różowe i
wciąż się śmieje.
— To prawda, Pascual. Jestem głupia! — i
śmiała się, cała drżąca, przyciskając dziecko do
piersi.
— Słuchaj!
— Co!
— Od czego umarło dziecko Carmen?
— A czy ci to nie wszystko jedno?
113
— Chcę wiedzieć...
— Mówią, że umarło od nosacizny. ■—
Czy to przychodzi od wiatru?
— Pewnie.
— Biedna Carmen, tak się cieszyła tym
synkiem! Ta sama anielska buzia, co u ojca —
mówiła — pamiętasz?
— Pamiętam...
— Im większą ma człowiek radość z dziecka,
tym bardziej los się śpieszy, żeby mu je odebrać...
— Tak.
— Powinno by się wiedzieć, ile czasu ma
wytrzymać każde dziecko; powinno by to nueć
napisane na czole...
— Cicho!
— Dlaczego?
— Nie mogę tego słuchać.
Uderzenie pługiem w głowę nie byłoby mnie
więcej ogłuszyło niż słowa Loli.
— Słyszałeś?
— Co!
— Okno.
— Co okno?
— Zaskrzypiało, jakby wiatr chciał się
przecisnąć...
Skrzypienie
okiennicy
kołysanej
wiatrem
można było wziąć za płacz dziecka.
— Dzieciak śpi?
119
— Tak.
— Może mu się coś śni.
— Nic nie słyszę.
■— I przez sen płacze, jakby go coś bolało...
— Przywidziało ci się.
— Oby tak było! Dałbym sobie wykłuć oczy,
że słyszałem.
Kwilenie dziecka w alkowie przypominało
skargi dębów szarpanych wichrem.
— Płacze!...
Lola poszła zobaczyć, co się stało; ja zostałem
w kuchni i zapaliłem papierosa; zawsze złe chwile
w życiu przychodzą mi, kiedy palę papierosa...
Kilka dni zaledwie to trwało. Kiedy zwra-
caliśmy go ziemi, miał jedenaście miesięcy;
jedenaście miesięcy życia i naszych starań, które
jakiś zły wiatr obrócił wniwecz...
to wie, czy to nie Bóg mnie karał za grzechy,
których tyle popełniłem i tyle jeszcze miałem
popełnić! Kto wie, czy w niebieskich wyrokach
nie było zapisane, że nieszczęście ma być moją
jedyną drogą, jedyną ścieżką, którą biec musiały
moje smutne dni.
Do nieszczęścia nikt się nie przyzwyczaja,
niech mi pan wierzy, bo zawsze się łudzimy, że to
nieszczęście, które przeżywamy, będzie ostatnie,
chociaż później, gdy czas mija, nabieramy
przekonania — i to z jakim żalem
:
— że to
najgorsze jest właśnie przed nami... Tak mi to
chodzi po głowie, bo jeśli po tym poronieniu Loli
i pokłuciu Zachariasza myślałem, że sczeznę z
żalu, to nie z innego powodu — na pewno! —
tylko dlatego że nawet nie podejrzewałem, co
jeszcze mnie czeka.
Trzy kobiety były koło mnie, kiedy Pas-cualillo
nas opuścił; trzy kobiety związane czymś ze mną,
chociaż chwilami czułem, że są mi tak obce jak
pierwszy lepszy nieznajo-
121
my, czułem się tak samo daleki od nich jak i od
reszty świata, a żadna z tych trzech kobiet, niech
mi pan wierzy, żadna nie potrafiła ani tyle okazać
serca, ani tak się zachować, żeby mi łatwiej było
znieść ból po śmierci syna; na odwrót, jakby się
zmówiły ze sobą, żeby do reszty mi zatruć życie...
Te trzy kobiety to były: moja żona, moja matka i
moja siostra.
Dziwne to, bo się spodziewałem od nich
pocieszenia.
Kobiety są jak te wrony kraczące, nie-
wdzięczne, dokuczliwe...
Ciągle krakały:
— Zły wiatr zabrał naszego aniołka!...
— Do otchłani, żeby go od nas uwolnić!
— Takie dzieciątko, jak samo słońce!
— Ach, co za rozpacz!
— Tak go tuliłam do piersi, a on już nie żył!
Całkiem jak litania, co się nie chce skończyć,
powolna i ciężka jak trucht osła.
I tak dzień po dniu, tydzień po tygodniu... To
było straszne, kara niebios i przekleństwo
boskie!...
Ja się trzymałem w garści.
„To miłość do dziecka — myślałem — to przez
to są takie okrutne, niechcący."
I starałem się nie słuchać, nie zważać, pa-
122
trzeć, jak się ruszają, jak na kukły w teatrzyku,
puszczać ich słowa mimo uszu. Czekałem, aż żal
uschnie z czasem jak ścięte róże, strzegłem swego
milczenia jak skarbu, aby tylko jak najmniej
cierpieć. Próżne nadzieje, co nie miały mi służyć
do niczego innego jak tylko po to, żeby co dzień
dziwniejsze wydawało mi się szczęście ludzi, co
się rodzą dla łatwych dróg; ale czemuś, o Boże,
dopuszczał te nadzieje do mojego serca?
Bałem się zachodu słońca jak pożaru albo
wścieklizny; zapalenie lampy kuchennej około
siódmej wieczorem było dla mnie najboleśniejszą
chwilą w ciągu dnia. Wszystkie cienie
przypominały mi zmarłego synka i każdy
płomień, co się podnosił i opadał, i wszystkie
szmery nocne, te szmery, co je ledwie dosłyszysz,
ale co brzmią w naszych uszach jak uderzenia
młota w kowadło...
Były wciąż przy mnie, całe w żałobnej czerni
jak kruki, trzy kobiety milczące jak trupy, ponure,
sztywne jak karabinierzy. Czasem zagadywałem
do nich, żeby rozbić te lody.
— Marna pogoda.
— Tak...
— Gregorio podobno już nie chce sprzedać
swego muła. Pewnie mu do czegoś potrzebny!
123
— Pewnie...
— Byłyście nad rzeką?
— Nie...
— A na cmentarzu?
— Też nie...
Nie było sposobu więcej z nich wyciągnąć.
Miałem do nich tyle cierpliwości, jak do nikogo
przedtem ani potem. Tak robiłem, jakbym nie
widział, że są takie dziwne, bo nie chciałem
przyspieszać zgorszenia, co i tak miało przyjść,
przeznaczone nam jak choroba albo pożar, pewne
jak świt po nocy i jak śmierć, bo nikt nie zdolny
jest im przeszkodzić.
Najgorsze nieszczęścia przychodzą do czło-
wieka po cichu, skradają się ostrożnym, wilczym
krokiem, aby nas ukąsić nagle i podstępnie jak
skorpion.
Mógłbym je teraz namalować, jakbym je
jeszcze miał przed oczami, z tym gorzkim,
paskudnym uśmiechem, z tym wzrokiem, co
przebija ścianę i widzi daleko, na wiele mil.
Mijały okrutne chwile, słowa brzmiały jak głos
upiora...
— Już całkiem ciemno.
— Przecie widzimy...
Sowa musiała przysiąść na cyprysie. . ,,—
Taka sama noc była wtedy...
— Tak.
124
— Było może trochę później.
— Tak.
— Zły wiatr, zdrajca, jeszcze siej kręcił po
polu...
... Błąkał się w krzakach oliwek...
— Tak.
Cisza swym przeciągłym dzwonem znowu
wypełniła izbę.
— Gdzie się podział ten wiatr?
Ten zły wiatr, zdrajca. Lola długo nie
odpowiadała.
— Nie wiem.
— Może poleciał do morza!
— A po drodze zabijał dzieci...
Zerwała się jak rozjuszona lwica.
— I po to się kobieta rozdziera we środku jak
granat! Rodzisz po to, żeby wiatr porwał to, coś
urodziła. Przekleństwo!
— Żeby ten strumyk wody, co ścieka po kropli
do sadzawki, mógł zdusić to morowe powietrze.
m am już potąd twego ciała!
i-
3
——' — Tego ciała mocnego chłopa,
co byle złej pogody nie przetrzyma.
— Ani słońca w upalne lato!
— Ani chłodów grudniowych!
— I po to wyhodowałam moje
piersi, twarde jak kamienie!
— Po to wyhodowałam te usta, soczyste jak
brzoskwinie!
— Po to ci dałam dwóch synów, co ani
końskiego kłusa, ani złego wiatru nocnego
znieść nie umieli!
Była jak szalona, jak opętana przez wszystkie
demony, dygocąca i dzika jak żbik... Ja w
milczeniu znosiłem gorzką prawdę.
— Jesteś jak twój brat! — to
pchnięcie
126
sztyletem w plecy.moja żona z lubością mi zadawała.
Na nic przyspieszać kroku, kiedy burza
zaskoczy nas na środku równiny. Zmokniemy tak
czy inaczej, a zmęczymy się o wiele więcej.
Błyskawice nas przerażają, huk grzmotów osłabia
ducha, a krew, jakby ją coś uciskało, tętni nam w
skroniach i w gardle.
— Aj, gdyby twój ojciec Esteban widział, jakiś
ty niedojda!
— Twoja krew, co w głąb ziemi spływa za
lada dotknięciem!
— Co ty masz za żonę?!...
Czy to miało trwać dłużej? Wiele razy słońce
zaświeciło dla wszystkich; ale od jego światła, co
oślepia albinosa, Murzyn nawet oczu nie
zmruży...
— Dosyć tego!...
Matka nie mogła mi wyrzucać tego bólu,
którym napełniła moje serce śmierć synka, tego
dzieciątka, co przeżywszy jedenaście miesięcy
było piękne jak gwiazda...
Powiedziałem jej to jasno; tak jasno, jak
człowiek może mówić.
— Ten ogień spali nas oboje, inatko.
— Jaki ogień?
— Ten ogień, co z nim igracie, matko... Moja
matka zrobiła zdumioną minę.
— Czego ty chcesz ode mnie?
— Mówię, że my, mężczyźni, mamy serce
twarde.
— Do niczego to wasze serce niezdatne...
— Do wszystkiego jest zdatne.
Nie rozumiała. Moja matka mnie nie zro-
zumiała. Patrzała na mnie, mówiła do mnie... Aj,
gdyby tak nie patrzała!
— Widzisz te wilki, jak biegną przez las,
jastrzębia, co się wzbija aż pod chmury, wę
ża, co czyha pod kamieniem?
— Otóż gorszy od nich wszystkich razem jest
mężczyzna!
— Dlaczego mi to mówisz?
— Dla niczego!... Miałem jej
powiedzieć:
— „Bo to ja was zabiję!..." Ale
głos uwiązł mi w krtani.
Zostałem sam z siostrą, z nieszczęsną, zbez-
czeszczoną siostrą, co kalała swoim widokiem
oczy przyzwoitych kobiet...
— Słyszałaś?
— Tak.
— Nigdy bym się tego nie spodziewał!
128
— I ja nie...
— Nigdy nie myślałem, że jestem przeklęty.
— Bo nie jesteś...
Wiatr hulał nad lasem, ten sam wiatr zdra-
dziecki, co błądził wśród oliwek i gnał od morza,
zabijając po drodze małe dzieci. Jego skarga
jęczała w skrzypiącej okiennicy.
Rosario miała jakby zapłakane oczy.
— Dlaczego mówisz, że jesteś przeklęty?
— Nie ja to mówię.
— To te dwie baby...
Płomień lampki podnosił się i opadał jak
oddech; w kuchni pachniał gaz i ten jego zapach
cierpki, a przyjemny, co przenika głęboko do
nerwów, podniecał ciało, to biedne, przeklęte
moje ciało, któremu tak bardzo w tych czasach
brakło jakiejś podniety...
Siostra była blada; życie, jakie prowadziła,
zostawiło swoje okrutne piętno pod oczyma.
Kochałem ją czule, tak samo, jak ona mnie
kochała.
— Rosario, siostro moja...
— PascuaL.i •
— Smutny czas nas czeka.
— Wszystko się jakoś ułoży...
— Bóg by to dał! Matka
znów się wtrąciła:
9 — Rodzina...
129
— Co się tam ma ułożyć!
A moja żona, podła jak żmija, uśmiechała się
złośliwie.
— Smutna to rzecz czekać, aż Bóg wszy
stko ułoży!
Bóg jest wysoko i wzrok ma orli; nic jego
oczom nie umknie.
— A gdyby Bóg nam zesłał jakieś pocie-
szenie...
— Chyba nas tak bardzo nie kocha...
Człowiek zabija innego nie myśląc o tym, to na
pewno wiem; a czasem nawet nie chcąc.
Człowiek nienawidzi, nienawidzi z całych sił,
mocno, okrutnie, i otwiera składany nóż i z tym
nożem w ręku podchodzi boso do łóżka, gdzie śpi
wróg. Jest noc, ale przez otwarte okno wchodzi
jasność księżyca i widać dobrze. Na łóżku
wyciągnięty leży trup, ktoś, kto będzie trupem.
Człowiek na niego patrzy, słucha jego oddechu;
nie porusza się, jest spokojny, jakby nic nie miało
się stać. Podłoga w alkowie sypialnej jest stara,
meble skrzypią przerażająco, to skrzypienie może
go obudzić; może lepiej przyspieszyć to pchnięcie
nożem. Wróg podciąga lekko kołdrę, obraca się na
bok i śpi dalej. Jego ciało wydaje się większe pod
przykryciem. Czło-
130
wiek się podkrada po cichutku: dotyka go
ostrożnie ręką. Śpi głęboko, nawet się nie
spostrzeże...
Ale tak zabijać nie można, tak zabijają
bandyci... I człowiek chce się cofnąć, zawrócić z
drogi... Nie, to niemożliwe. Wszystko jest dobrze
obmyślone; jedna chwila, jedna krótka chwilka, a
potem...
Ale też nie można zawrócić. Nadejdzie dzień, a
we dnie nie zniesiemy tego spojrzenia, które
wbijać się w nas będzie, nawet gdy odwrócimy
wzrok...
Trzeba będzie uciekać, uciekać daleko od tej
wsi, tam, gdzie nikt nas nie zna, gdzie będziemy
mogli zacząć nienawidzić na nowo. Całe lata
wylęga się nienawiść; człowiek już nie jest
dzieckiem, a kiedy nienawiść urośnie i Stłumi
pulsowanie krwi, życie z nas ucieknie. Serce nie
pomieści więcej żółci i bezsilne ramiona opadną...
rawie cały miesiąc nie pisałem, tylko leżałem
brzuchem do góry na sienniku; przyglądałem się,
jak mijają godziny, te godziny, co czasem wydają
się jak skrzydlate, a czasem jak sparaliżowane;
puszczałem wodze fantazji — bo tylko to jedno
może we mnie być swobodne, patrzyłem na
popękany sufit, usiłując dostrzec w liniach
pęknięć jakiś rysunek, jakieś podobieństwo; w
ciągu tego długiego miesiąca w jakiś sposób
cieszyłem się życiem jak nigdy przedtem; pomimo
wszystkich trosk i zmartwień... Kiedy pokój
zawładnie duszą grzesznika, to jest tak jakby
deszcz spadł na wyschnięte ugory, użyźnił je i
pozwolił zakiełkować ziarnu. Mówię to dlatego,
że choć nieprędko, znacznie później, niż
powinienem, przekonałem się, że spokój jest
błogosławieństwem
niebios,
najcenniejszym
błogosławieństwem, jakiego nam, biedakom i
osaczonym przez los, wolno się spodziewać; teraz,
kiedy już to wiem, teraz, kiedy spokój i jego
miłosna pieszczota już jest ze mną,
zażywam go
132
z wielką radością i lękam się, żeby mi go starczyło
do końca tych dni, co mi jeszcze są przeznaczone,
choć tak niewiele ich już zostało. Gdyby ów
spokój przyszedł do mnie o kilka lat wcześniej,
prawdopodobnie do tego czasu byłbym co
najmniej mnichem u Kartuzów, bo taki blask w
nim ujrzałem i taką błogość, że wtedy też na
pewno nie mniej by mnie to olśniło niż dzisiaj.
Bóg jednak nie chciał, żeby to się stało, i oto dziś
znalazłem się w więzieniu i z wyrokiem, co mi
zawisł nad głową, i nie wiem, czy nie byłoby
lepiej, żeby spadł na mnie od razu, niż żeby się
wlokła ta agonia, którą mimo wszystko staram się
przedłużyć i czepiam się życia z większą
żarliwością — jeśli może być większa — niż bym
się czepiał, gdyby było lekkie. Pan wie dobrze, co
chcę powiedzieć.
Przez cały ten długi miesiąc, co go poświęciłem
rozmyślaniom, nawiedzało mnie wszystko: smutki
i radości, błogość i zgryzota, wiara i zwątpienie, i
rozpacz... Boże, jakie słabe jest to ciało, które
chcesz doświadczać! Trząsłem się jak w gorączce,
kiedy jeden stan mojej duszy ustępował miejsca
drugiemu, a do moich oczu napływały łzy.
Trzydzieści dni — to dużo, kiedy człowiek
poświęci się myśleniu o jednej rzeczy, drę-
133
czony najgłębszymi wyrzutami sumienia, przejęty
tylko myślą, że zło, które czynił, zaprowadzi go
do piekła... Zazdroszczę pustelnikowi, co ma
dobroć wypisaną na twarzy, ptakowi na niebie,
rybie w wodzie, nawet zwierzynie leśnej, bo
każde z nich ma pamięć spokojną. Zła to rzecz —
czas spędzony w grzechu!
Wczoraj się wyspowiadałem, ja sam wezwałem
księdza. Przyszedł stary księżulo, ojciec Santiago
Lurueńa, poczciwy i zalękniony, miłosierny i
ubogi jak mrówka.
To ten sam kapelan więzienny, ten, co odprawia
w każdą niedzielę mszę, której słucha około stu
morderców, pół tuzina strażników i ze cztery
mniszki...
Wstałem na jego powitanie.
— Dobry wieczór, ojcze.
— Witaj, synu, mówili mi, że mnie wzywasz.
— Tak ojcze, wzywałem.
Proboszcz podszedł blisko i pocałował mnie w
czoło. Od wielu lat nikt mnie nie całował...
— Chcesz się wyspowiadać?
— Tak, proszę księdza.
— Synu, jakże się cieszę!
— Ja też jestem rad, ojcze.
— Pan Bóg wszystko przebacza, pan Bóg jest
bardzo dobry...
134
— Tak, ojcze...
— I wielkie to szczęście oglądać zbłąkaną
owieczkę, co powraca do stada.
— Tak, ojcze.
— Marnotrawnego syna, co wraca do domu
ojca.
Ksiądz trzymał czule moją rękę i patrzył mi w
oczy, jakby chciał, żebym go lepiej zrozumiał.
— Wiara jest jak światło, które wskazuje drogę
naszym duszom przez ciemności życia.
— Tak...
— Jest jak balsam cudowny dla duszy
zbolałej...
Ojciec Santiago był wzruszony; głos mu drżał
jak przerażonemu dziecku. Patrzał na mnie z
uśmiechem, łagodnym jak uśmiech świętego.
— Ty wiesz, co to jest spowiedź?
Bałem się odpowiadać. Musiałem wreszcie
szepnąć:
— Nie bardzo.
— Nie martw się, synu, wiedzy się nabywa
przez doświadczenie.
Ojciec Santiago wyjaśnił mi kilka rzeczy, które
nie całkiem zrozumiałem; ale musiały być
prawdą, bo brzmiały jak prawda. Długo ze sobą
rozprawialiśmy, prawie całe popo-
135
łudnie; kiedy skończyliśmy tę rozmowę, słońce
zaszło już za horyzont...
— Przygotuj się do przyjęcia rozgrzeszenia,
synu, oto cię rozgrzeszam w imieniu Boga, Pana
naszego... Módl się ze mną... Odmówimy razem
Ojcze nasz...
Kiedy ksiądz Santiago mnie błogosławił,
musiałem się nadzwyczaj wysilić, żeby wygnać
ponure myśli z głowy, i przyjąłem bło-
gosławieństwo najgodniej, jak umiałem, za-
pewniam pana. Było mi wstyd, okropnie wstyd,
ale przecież nie aż tak bardzo, jak to sobie
wyobrażałem.
Przez całą noc nie zmrużyłem oka, a dziś jestem
zmordowany i jakby mnie pobito kijami; jednak że
mam tu przed sobą parę ćwiartek papieru, o które
prosiłem dyrektora, i że z tego znękania, co mnie
przytłacza, w inny sposób nie mogę się
podźwignąć, jak tylko przez bazgranie po
papierze, zabiorę się do tego na nowo; podejmę na
nowo wątek opowiadania i popchnę te pamiętniki,
aby je dociągnąć do końca. Zobaczymy, czy
znajdę w sobie dosyć sił, a będą mi bardzo
potrzebne. Jak pomyślę, że gdyby to, co ma nastą-
pić, nastąpiło szybciej, i moja historia zostałaby
urwana w połowie i jakby okaleczona, ogarnia
mnie taka gorączka i pośpiech, że ze skóry wyłażę,
żeby to w sobie powściągnąć,
136
bo myślę, że jeśli nawet teraz, kiedy piszę
powolutku i z całą uwagą skupioną na tym, co
robię, nie całkiem jasno musi wypaść to moje
pisanie, to cóż dopiero, jakbym wszystko wyrzucił
z siebie jednym tchem! Tak by się ta opowieść
poplątała i rozmazała, że nawet sam ojciec —
czyli ja — za swe dziecko by jej nie uznał. Te
rzeczy, co w nich tak dużo do roboty ma pamięć,
trzeba pielęgnować z największą troskliwością, bo
gdy się raz wątek popłacze, to już go nie
naprawisz. Musisz podrzeć zapisane papiery i
zacząć wszystko od początku, a tego bałbym się
jak ognia, bo nigdy odgrzewane jedzenie dobre
nie bywa. Może pan uzna za próżny ten mój
zawzięty upór, aby drugorzędne sprawy dobrze mi
wypadły, podczas gdy te najważniejsze tak źle
stoją; może się pan uśmiechnie i pomyśli, że zbyt
wiele żądam starając się nie śpieszyć, żeby mi
lepiej wypadło to, co pierwszy lepszy człowiek
wykształcony zrobiłby od razu i bez namysłu. Ale
jeżeli pan weźmie pod rozwagę, że ten wysiłek,
jakim jest dla mnie pisanie, prawie bez
przestanku, od czterech miesięcy, z niczym
innym, cokolwiek robiłem w życiu, równać się nie
może, może mi pan wybaczy, że tak a nie inaczej
rozumuję. Rzeczy nigdy nie są takie, jakie się na
pier-
137
wszy rzut oka wydają, i zdarza się, że kiedy
zaczynamy oglądać je z bliska, kiedy zaczynamy
pracować nad nimi, ukazują nam swoje dziwne i
nawet nieznane strony, tak, że z tego pojęcia, jakie
o nich mieliśmy, nic nie zostaje w pamięci; tak się
dzieje z twarzą, którą sobie wyobrażamy, i z
miastem co je mamy zamiar poznać, bo w głowie
układamy sobie obraz taki czy owaki, ale wnet
musimy go zapomnieć, jak tylko zobaczymy ten
prawdziwy. Tak i mnie się zdarzało z tymi
papierami, bo na początku spodziewałem się, że w
osiem dni dam sobie z tym radę; a dziś — po stu
dwudziestu — uśmiecham się tylko na myśl o
własnej naiwności.
Myślę, że to nie grzech opowiadać okropności,
których się żałuje. Don Santiago mi mówił, abym
opowiadał, jeżeli mi to przynosi ulgę, a właśnie
mi przynosi, a ponieważ spodziewać się można, że
Don Santiago ma rozeznanie w tym, co przykazań
boskich się tyczy, nie widzę obrazy boskiej w
dalszym opowiadaniu. Czasem cierpię opisując
dokładnie, ze szczegółami wielkie i małe sprawy
mego żałosnego żywota, ale jakby dla
wynagrodzenia są też chwile, kiedy opowia-
daniem się rozkoszuję, a są to rozkosze z tych
najprzystojniejszych, może dlatego że pisząc tak
daleki się czuję całej swej prze-
138
szłości, jakbym opowiadał o tym, co tylko
słyszałem, i o jakimś nieznanym mi człowieku.
Jest wielka różnica między przeszłością a tym, o
co bym dla mego życia zabiegał, gdybym mógł
zacząć od nowa! Ale trzeba się jakoś pogodzić z
tym, co być musi, i na co już nie ma lekarstwa;
głową muru nie przebijesz, trzeba starać się unikać
powtórzenia przeszłości, toteż ja unikam, chociaż
po prawdzie pomaga mi w tym zamknięcie. Nie
chcę nad miarę wynosić mojej uległości w tej
ostatniej godzinie życia, bo słyszę, jak pan mówi,
że łatwo psu w pokorę uderzać, kiedy zęby stracił,
a tego wolę nie słyszeć, chcę jednak dociągnąć
historię do ostatniej kropki i zapewniam pana, że
moje życie byłoby przykładem dla innych, gdyby
toczyło się po drogach tak spokojnych, jak ta,
którą idę dzisiaj.
Będę pisał dalej. Cały miesiąc bez pisania to za
dużo odpoczynku dla kogoś, kto uderzenia serca
ma policzone, i za dużo spokoju dla kogoś, kogo
przyzwyczajenie zmusiło do niepokoju.
ie traciłem czasu na przygotowanie do
ucieczki, bywają sprawy nie cierpiące
zwłoki, a ta do nich należy. Wszystko z
szafy wrzuciłem do worka, wszystko ze spiżarni
do pasterskiej torby, a ciężki głaz ponurych myśli
do studni, po czym korzystając z ciemności nocy,
jak złodziej, wyszedłem na szosę i ruszyłem, sam
nie wiedząc dokąd, prosto przed siebie wzdłuż pól.
Szedłem długo bez przystanku, a kiedy o świcie
zmogło mnie aż do kości wielkie zmęczenie,
wioska znalazła się chyba o trzy mile za mną. Nie
chciałem się zatrzymać w marszu, bo w tych stro-
nach jeszcze mógłby mnie ktoś poznać, więc
uciąłem sobie krótką drzemkę w oliwnym gaju
przy drodze, zjadłem coś niecoś z moich zapasów
i pociągnąłem dalej, zamierzając wsiąść do
pociągu, jak tylko go napotkam. Ludzie patrzyli na
mnie ze zdziwieniem, może przez to, że
wyglądałem
na
włóczęgę, a kiedy tak
przechodziłem przez wioski, dzieci biegły za mną
zaciekawione
jak
za
Cyganem
albo
pomylonym, ich zdumione oczy
140
i dziecinne głosiki wcale mi nie były przykre,
raczej miłe, i nawet gdyby nie to, że w tym czasie
bałem się kobiet jak morowej zarazy,
podarowałbym im jaki drobiazg albo coś do
zjedzenia.
Pociąg napotkałem w Don Betino, gdzie
kupiłem bilet do Madrytu, ale nie miałem zamiaru
zatrzymać się w stolicy, tylko jechać dalej, do
jakiegoś miejsca, skąd można by prysnąć do
Ameryki; podróż okazała się przyjemna, bo i
wygodny wagon, i tyle nowości dla mnie w tym
patrzeniu na pole, co wyglądało niby wielka
płachta, którą rozpostarła niewidzialna ręka; a
kiedy wszyscy wysiedli i zauważyłem, że
przyjechaliśmy do Madrytu, to aż serce
podskoczyło mi w piersi, bo wyobrażałem sobie,
że do stolicy jeszcze bardzo daleko; w sercu
zawsze się coś ściska, jak się człowiek znajdzie
oko w oko z czymś, co nie da się odmienić, i
przekona się, jak blisko jest to, co tak daleko sobie
wyobrażał.
Mając się na baczności przed łotrzykami, co
grasują po Madrycie, zwłaszcza żeśmy przybyli
nocą, a więc w porze dogodnej dla różnych
łobuzów, którym by mogła przyjść ochota na
mnie się obłowić; pomyślałem, że lepiej będzie
zaczekać do świtu z szukaniem jakiejś kwatery, a
tymczasem przespać się
141
trochę na jednej z wielu ławek na stacji. Tak też
zrobiłem; wybrałem sobie ławkę z brzegu, gdzie
najmniej słychać było hałas, ułożyłem się jak
mogłem najlepiej, i zdany wyłącznie na opiekę
swego anioła stróża, zasnąłem jak kamień, chociaż
kładąc się chciałem naśladować kuropatwę, co to
jednym okiem czuwa, a drugim śpi. Spałem
głęboko prawie do świtania, a jak się obudziłem,
taki ziąb przenikał mi kości i taką wilgoć czułem
w całym ciele, że nie chciałem pozostać tam ani
chwili dłużej; wyszedłem ze stacji na ulicę i
zbliżyłem się do gromadki robotników zebranych
przy ognisku, gdzie mnie wdzięcznie przyjęli i
mogłem się rozgrzać w cieple rozżarzonych drew.
Rozmowa, na początku trochę opieszała, prędko
się ożywiła, a że ludzie wydali mi się poczciwi, a
mnie potrzebni byli przyjaciele, wysłałem jakiegoś
szczeniaka, co tam się wałęsał, po litr wina; z tego
litra nie spróbowałem nawet kropli ani ja, ani ci,
co ze mną byli, bo dzieciak, widać nie w ciemię
bity, zabrał sobie miedziaki i więcej się nie
pokazał. Ponieważ zamyślałem poczęstować tych
ludzi i chociaż się śmieli, że chłopak wystawił
mnie do wiatru, ja bardzo pragnąłem nawiązać z
nimi przyjaźń, więc czekałem, aż się rozwidni, a
jak tylko to się stało, poszedłem z nimi do małej
kawiarenki,
142
gdzie postawiłem dla wszystkich kawę z mlekiem,
czym sobie zjednałem ich zupełną wdzięczność.
Mówiłem, że szukam kwatery, i jeden z nich —
Angel Estevez się nazywał — ofiarował się mnie
przyjąć do siebie na stancję; obiecywał dwa
posiłki dziennie i zażądał za wszystko dziesięć
realów, co na razie nie wydało mi się drogo, ale
później tak wyszło, że póki byłem u niego w
Madrycie, dodać trzeba było do tego drugich dzie-
sięć realów co najmniej, bo Estevez i jego żona
wygrywali je ode mnie wieczorami w karty, w
„Siedem i pół", za którą to grą oboje przepadali.
W Madrycie nie byłem długo, ledwie piętnaście
dni, i starałem się wykorzystać ten czas na
rozrywki, najtańsze, jakie były. Zakupiłem też
parę potrzebnych drobiazgów, niedrogo, na ulicy
De Postas i na Plaża Ma-yor; pod wieczór, ku
zachodowi słońca, szedłem zabawić się za jedną
pesetę do kawiarenki ze śpiewami na ulicy de la
Aduana — kawiarnia nazywała się „Eden
Concert" — i tam siadywałem przyglądając się
artystkom, a w porze kolacji wracałem na facjatkę
Esteveza przy ulicy de la Ternera; przeważnie już
go zastawałem w domu, jego żona rozdzielała
mięso w sosie, zjadaliśmy je, później razem z
dwoma sąsiadami, którzy co
143
dzień przychodzili, siadaliśmy do kart. Pod stołem
stał kociołek z żarzącymi się węgielkami, żeby
nam nie zmarzły nogi, i tak to trwało do świtu.
Mnie się to życie bardzo podobało i gdyby nie to,
że twardo postanowiłem nie wracać na wieś,
zostałbym w Madrycie aż do wydania ostatniego
centyma.
Mieszkanie
mego
gospodarza
wyglądało
niczym gołębnik ustawiony na dachu, a że okna
nie otwierali tu wcale i węgielki pod stołem
żarzyły się noc i dzień, było całkiem przyjemnie
tak siedzieć z nogami osłoniętymi serwetą od
stołu. Pokój, który mi dali, miał nachylony sufit w
tej części, gdzie położyli mi siennik, i niejeden
raz, pókim się nie przyzwyczaił, uderzałem głową
o belkę, co tam wystawała. Później, jak się już
obeznałem z terenem, zapamiętałem tak dobrze
każdą deskę w tej alkowie, że nawet z zawią-
zanymi oczyma umiałbym wejść do łóżka. Do
wszystkiego trzeba się przyzwyczaić.
Żona Esteveza nazywała się, jak się to od niej
samej dowiedziałem, Concepcion Castil-lo Lopez,
była młoda, drobna, z chytrą gębusią, bardzo
sympatyczna, przy tym wygadana i bystra, jak
podobno wszystkie w Madrycie; patrzyła na mnie
zuchwale, mówiła o wszystkim co popadło, ale
prędko mi po-
144
kazała — tak prędko, jak tylko zacząłem naciskać
— że z nią nic nie wskóram i niczego od niej nie
można się spodziewać. Kochała swojego męża i
poza nim żaden mężczyzna dla niej nie istniał; a
bardzo szkoda, bo ładna była i tak przyjemna, jak
rzadko, mimo że całkiem mi się wydała odmienna
niż kobiety z moich stron, ale że nigdy mi nie
dawała przystępu, a i ja jakoś nie miałem do niej
śmiałości, coraz to wyrastała wyżej nade mną, a w
końcu zrobiła się taka daleka, że ani mi do głowy
nie przychodziło czegoś próbować. Jej mąż był
zazdrosny jak Turek i niewiele musiać mieć
zaufania do żony, bo nawet na schody nie
pozwalał jej wyjrzeć; przypominam sobie, kiedy
raz w niedzielę Estevez zaprosił mnie na
przechadzkę do parku Retiro razem z nim i jego
żoną, to przez całe godziny ją męczył o to, że to
niby spojrzała na tego czy na innego, te udręki ona
znosiła cierpliwie, a nawet z zadowoleniem i z
wielką czułością na twarzy, czego całkiem pojąć
nie mogłem. W Retiro chodziliśmy naokoło stawu
i w pewnym momencie Estevez zaczął się kłócić z
jednym, co też tam spacerował, a gadali tak
prędko i takimi niezwyczajnymi słowami, żem z
tego zrozumiał ledwie połowę; posprzeczali się,
bo ten obcy niby że to za bardzo się przyglądał
Concep-
10 — Rodzina...
J45
cion, ale najwięcej mnie dziwiło to, że chociaż tak
się lżyli i na siebie pluli, to jeden na drugiego ręki
nie podniósł. Ubliżali swoim matkom, wymyślali
sobie wniebogłosy od alfonsów i rogaczy, jeden
drugiemu obiecywał powypruwać flaki, ale — co
ciekawe — żaden nie ruszył palcem. Zdumiały
mnie te niezwykłe obyczaje, ale naturalnie nie
wściubiałem w to nosa, chociaż przewidywałem,
że może przyjdzie mi wystąpić w obronie
przyjaciela. Kiedy im się znudziło to pyskowanie,
każdy odszedł w swoją stronę, i na tym koniec.
Bardzo mi się to podoba! Żebyśmy to my,
ludzie wsiowi, umieli tak wszystko przełykać jak
ci z miasta, więzienia stałyby puste...
Po jakichś dwóch tygodniach, chociaż niewiele
jeszcze znałem Madryt, bo nie jest to miasto, co
się daje w mig poznać, postanowiłem jechać dalej,
tam, gdzie sobie wyznaczyłem cel podróży;
zapakowałem mój niewielki bagaż do świeżo
kupionej walizki, kupiłem bilet kolejowy i w
kompanii Esteveza, co nie opuszczał mnie do
ostatka, poszedłem na dworzec — inny niż ten, na
który przybyłem, i odjechałem w kierunku La
Coruńa, bo tam, jak mnie pouczono, zawijają
statki płynące do Ameryki. Podróż z Madrytu do
portu trwała trochę dłużej niż ze wsi do
146
Madrytu, bo odległość jest większa, ale że to była
noc, a ja tam nie jestem z tych, co im kołysanie i
turkot pociągu przeszkadzają spać, więc droga
minęła mi prędzej, niż myślałem i niż mi
zapowiadali sąsiedzi, i już w parę godzin po
przebudzeniu znalazłem się na brzegu morza, a
było ono jedną z tych rzeczy, co najmocniej w
życiu mnie zdumiały, takie mi się zdało ogromne i
głębokie.
Zaraz po załatwieniu pierwszych drobnych
spraw, jasno pojąłem, jaki byłem naiwny myśląc,
że tych kilka peset, co je miałem w kieszeni, może
mi starczyć na podróż do Ameryki. Nigdy mi nie
przyszło do głowy, że podróż morska może tak
drogo kosztować! Poszedłem do agencji podróży,
zapytałem przy jednym okienku i kazali mi iść do
innego; stałem tam w kolejce chyba najmniej ze
trzy godziny, a jak stanąłem przed urzędnikiem i
miałem spytać, do jakiego portu najrozsądniej
będzie zawinąć i ile to będzie kosztowało, ten —
bez jednego słowa — obrócił się na pięcie i wrócił
zaraz z papierkiem w ręku.
— Trasy statków... taryfy... Odpływają z
Korunii piątego i dwudziestego.
Próbowałem mu wytłumaczyć, że ja chcę
mówić z nim o mojej podróży, ale nic nie
147
pomogło. Przerwał mi tak ostro, że nie wie-
działem co robić.
— Proszę nie zawracać głowy.
Odszedłem z trasami podróży i z taryfami,
notując w pamięci, kiedy statki mają odpłynąć. Co
było robić!
W domu, gdzie zamieszkałem, był też na stancji
pewien sierżant artylerii i ten mi obiecał
wytłumaczyć, co stało w papierach, które mi dali
w agencji; a jak wymówił cenę i warunki zapłaty,
dusza uciekła mi w pięty, bo wyliczyłem, że nie
mam i połowy tego. Trudność stanęła przede mną
niemała, a nie znajdowałem żadnego rozwiązania;
sierżant, nazwiskiem Adrian Nogueira, dodawał
mi otuchy — on już kiedyś tam był — i ciągle mi
opowiadał o Hawanie, a nawet o Nowym Jorku. Ja
— po co ukrywać? — słuchałem otumaniony i tak
mu zazdrościłem, jak jeszcze nigdy nikomu w
życiu, w końcu jednak zrozumiałem, że on tym
gadaniem tylko mi robi oskomę, więc go
poprosiłem, żeby przestał, bo już postanowiłem
twardo zostać w kraju; ten wybałuszył na mnie
oczy, jakby nic z tego nie rozumiał, ale że był to
człowiek dyskretny i zachowywał się z rezerwą,
jak wszyscy Galicjanie, więcej już o tej sprawie
nie mówiliśmy.
Głowa mało mi nie pękła od ciągłego my-
148
ślenia, co ze sobą zrobić, a że każde wyjście
wydawało mi się lepsze od powrotu na wieś,
czepiałem się wszystkiego, co popadnie: nosiłem
walizki na dworcu i ładunki w porcie, pomagałem
w kuchni hotelu dworcowego, byłem krótki czas
nocnym stróżem w fabryce tytoniu i wszystkiego
po trochu próbowałem, aż wreszcie skończyłem z
życiem portowym i zamieszkałem w burdelu, u
jednej, co ją zwali Apaszką, na ulicy del Papagayo
idąc w górę po lewej; tam służyłem po trosze do
wszystkiego, chociaż moja główna robota polegała
na wyrzucaniu za drzwi takich gości, co to widać
było, że przyszli tylko robić awantury.
Tam mieszkałem całe półtora roku, a jak się do
tego doda te pierwsze pół roku włóczenia się po
świecie z dala od domu, można zrozumieć, że
częściej, niż bym się spodziewał, wspominałem,
com porzucił; z początku tylko w nocy, kiedy się
kładłem do łóżka, co mi je wstawili do kuchni, ale
powoli to myślenie przedłużało się na całe
godziny, aż przyszedł dzień, kiedy tak mi się
zaczęło przykrzyć, że już tylko chciałem jak
najprędzej znów się znaleźć w tej mojej chałupie
przy szosie. Myślałem, że rodzina dobrze mnie
przyjmie •— czas leczy wszystko — i ta chęć
powrotu rosła we mnie, jak rosną grzy-
149
by po deszczu. Pożyczyłem pieniądze, co mi się
udało nie bez trudu, i trochę trzeba było się za tym
pokręcić, ale w końcu mi pożyczyli i pewnego
dnia
pożegnawszy
moich
chlebodawców
wybrałem się w podróż powrotną, która tak
szczęśliwie by się dla mnie zakończyła, gdyby
diabeł — o czym jeszcze wówczas nie wiedziałem
— nie uwziął się płatać swoich figli w moim
domu podczas mej nieobecności. W gruncie
rzeczy to zupełnie naturalne, że moja żona, młoda
wtedy i piękna, za mocno, jak to prosta kobieta,
odczuwała brak męża i tę moją ucieczkę, ciężki
grzech, którego nigdy nie powinienem był
popełnić, a który Bóg raczył ukarać, może i za
surowo...
tydzień po moim powrocie, żona, co tak
czule, przynajmniej na pozór, mnie
przyjęła, rozwiała moje złudzenia:
— Myślę, że cię przywitałam
bardzo chłodno.
— Nie, skąd!
— Bo to widzisz, nie czekałam cię już, nie
spodziewałam się, że tu wrócisz...
— Ale teraz się cieszysz, prawda?
— Tak, teraz się cieszę...
Lola była jakaś przybita, widać w niej było
wielką odmianę.
— Zawsze o mnie myślałeś?
— Zawsze; a po co bym wracał, jak myślisz?
Żona znowu zamilkła.
— Dwa lata to dużo czasu...
— Dużo.
— Przez dwa lata ziemia wiele razy obróci się
wokoło...
— Dwa razy; mówił mi jeden marynarz
z Korunii.
— Nie mów mi o Korunii.
151
— Dlaczego?
■— Dlatego, że nie, i lepiej, żeby nie było
wcale na świecie tego miasta.
Głos jej, kiedy to mówiła, załamywał się, a
wzrok był jak las w ciemności.
— Wiele razy obleciała ziemia swoje koło!
— Wiele razy!
— I myślało się: całe dwa lata go nie ma,
chyba Bóg go zabrał do siebie.
— Co mi chcesz powiedzieć?
— Nic!
Lola zaczęła gorzko płakać. Cichutko wy-
szeptała:
— Będę miała dziecko...
— Znowu dziecko?!
— Tak. Przestraszyłem
się.
— Od kogo?
— Nie pytaj!
— Mam nie pytać? Chcę pytać! Jestem
twoim mężem!
Teraz ona podniosła głos.
— Taki mąż, co mnie chce zabić! Mąż, co
mnie porzuca na dwa lata! Mąż, co ucieka ode
mnie jak od trędowatej. Taki mąż, co...
— Daj już spokój!
Tak, lepiej było dać temu spokój, tak mi mówi
sumienie. Lepiej było pozwolić, żeby czas mijał, a
dziecko się urodziło... A sąsie-
152
dzi będą mówić o złym prowadzeniu się żony,
patrzeć na mnie spod oka, a kiedy mnie zobaczą,
zaczną szeptać...
— Chcesz, żebym wezwał kumę Engracię?
— Już mnie oglądała.
— Co mówi?
— Że wszystko dobrze.
— Ja nie o to... Nie o to...
— A czego byś chciał?...
— No, niczego... ale wypadnie we dwoje tę
rzecz załatwić.
Moja żona patrzyła na mnie błagalnie.
— Pascual, mógłbyś to?
— Tak, Lola, mógłbym. Bo czy to pierwsze?
— Pascual, ja je czuję mocniej niż tamte, czuję,
że będzie żyło...
— Na moją hańbę!
— Albo na twoje szczęście; skąd ludzie mają
wiedzieć?
— Ludzie? Jeszcze jak będą wiedzieli!
Lola się uśmiechała smutno, jak sponie
wierane dziecko, że aż żal było patrzeć.
— A może potrafimy tak uładzić, żeby nie
wiedzieli?
— I tak się dowiedzą!
Nie czułem złości — Bóg widzi — ale czło-
wiek jest związany z obyczajem, niczym osioł na
postronku...
153
Gdyby mi moja męska godność na to pozwoliła,
byłbym przebaczył, ale świat jest, jaki jest, i nie
ma co próbować płynąć przeciw prądowi.
— Lepiej ją zawołajmy!
— Kumę Engracię?
— Tak.
— Nie, na Boga! Znowu poronienie? Zawsze
mam tylko męczyć się po to, żeby łajno na świat
wydawać?!
Padła na podłogę i całowała mnie po nogach.
— Weź moje całe życie, jeżeli zechcesz!
— Na co mi ono?
— Moje oczy i krew ci dam za to, że cię
obraziłam!
— Też nie chcę.
— Moje piersi, moje włosy, moje zęby! Dam
ci, co zechcesz, ale jego mi nie zabijaj, bo przez
niego tylko żyję!
Najlepiej było dać jej się wypłakać, póki nie
upadła wyczerpana, złamana, ale już spo-
kojniejsza, jakby w nią wstąpił jakiś spokój i
rozsądek.
Moja
nieszczęsna
matka musiała widać
przyłożyć ręki do tego, co się stało, bo chodziła
jak struta i unikała mego widoku. Prawda w oczy
kole! Odzywała się do mnie półgębkiem,
wychodziła drugimi drzwiami,
154
kiedy ja wchodziłem pierwszymi, pilnowała — co
się ani dawniej nie zdarzało, ani nie miało nigdy
zdarzyć później — żebym miał obiad gotowy na
czas, aż przykro pomyśleć, że po to, by mieć
spokój, trzeba ludzi postraszyć — i taka była
uległa, żem się w końcu zaczął czuć nieswojo.
Nigdy nie mówiłem z nią o Loli, była to sprawa
dotycząca nas dwojga i tylko między nami
musiała być załatwiona.
Pewnego dnia zawołałem Lolę i powiedziałem:
— Możesz już być spokojna.
— Bo co?
— Bo nie będzie się wołało kumy Engra-cii...!
Lola zamyśliła się na chwilę i stała nieruchoma
jak czapla.
— Jesteś bardzo dobry, Pascual.
— Tak, lepszy, niż myślisz.
—-. I lepszy ode mnie.
— Już nie mówmy o tym! Więc z kim... to
było?
— Nie pytaj!
■— Wolę wiedzieć, Lola.
— Ale ja się boję ci to powiedzieć...
— Boisz się?
— Boję się, że go zabijesz.
— Tak bardzo go kochasz?
155
— Nie kocham go wcale.
— To dlaczego?
— Bo tak mi się wydaje, że krew to ten nawóz,
na którym rośnie twoje życie...
Te słowa wyryły mi się w głowie jak wypalone
żelazem i tak już umrą wraz ze mną.
— A gdybym przysiągł, że nic się nie stanie?
— Nie uwierzyłabym.
— Dlaczego?
— Bo to nie może być, Pascual, ty jesteś
mężczyzną!
— Dzięki Bogu, ale słowo... też się liczy...
Lola rzuciła mi się w objęcia.
— Dałabym wiele lat życia, żeby to się nie
stało...
— Wierzę ci.
— I żebyś ty mi przebaczył...
— Przebaczam ci, Lola. Ale mi powiedz...
— Tak.
Była blada, jak nigdy, roztrzęsiona; strach był
na jej twarzy, strach okrutny, żeby wraz z moim
powrotem nie powróciło nieszczęście; ująłem jej
głowę w ręce, pogłaskałem, przemówiłem czulej
niż
najwierniejszy
w
świecie
małżonek;
przytuliłem ją, objąłem ramieniem, rozumiejąc, że
musiała wiele przecierpieć, pełen obawy, żeby nie
omdlała słysząc to moje pytanie.
156
— Kto to był?...
— Sztywny...
— Sztywny?!
Lola nie powiedziała nic więcej.
Była martwa, głowa opadła jej na piersi, włosy
na twarz... Przez chwilę zachowała jeszcze
równowagę siedząc na krześle, aż nagle upadła na
podłogę kuchenną, wykładaną małymi kamykami
wygładzonymi od deptania po nich...
korpiony rozrywały mi serce i każda kropla krwi
w moich żyłach kąsała niczym jadowita żmija...
Wyruszyłem na poszukiwanie mordercy mojej
żony, tego, co zbezcześcił moją siostrę i co tyle
żółci ze mnie wytoczył; niełatwo go było znaleźć,
bo się krył przede mną. Dowiedział się łotr, że
przyjechałem, więc gdzieś prysnął i przez cztery
miesiące nie pokazywał się w Almendralejo,
wyruszyłem więc, żeby go przyłapać, poszedłem
do domu Nieves i zastałam tam Rosario. Jak ona
się zmieniła! Postarzała, na twarzy pełno miała
wczesnych zmarszczek, podkowy pod oczami,
zmierzwione włosy i aż przykro było patrzeć na
nią, jeśli się pamiętało, że kiedyś była piękna...
— Czego tu szukasz?
— Jednego mężczyzny!
— Nie bardzo jest mężczyzną, kto umyka przed
wrogiem.
— Nie bardzo...
158
— Ani ten, kto nie czeka na gościa, jeżeli się go
spodziewa.
— Tak... Gdzie on się podział?
— Nie wiem... Wczoraj wyjechał...
— Dokąd wyjechał?
— Nie wiem.
— Nie wiesz?
— Nie.
— Na pewno?
— Na pewno.
Wydawało się, że mówi prawdę, później, kiedy
wróciła do domu, Rosario dowiodła mi swego
przywiązania, żeby się mną zająć, porzuciła
Sztywnego...
— Nie wiesz, czy daleko pojechał?
— Nic mi nie powiedział.
Nie było innej rady, jak pogrzebać w sobie
gniew; nigdy nie było obyczajem ludzi honoru
wyładowywać na słabych wściekłość prze-
znaczoną dla nikczemnych.
— Wiedziałaś, co się święci?
— Tak.
— I siedziałaś cicho?
— A komu to miałam opowiadać?
— No nie, nikomu...
W samej rzeczy prawda, że nie miała nikogo,
komu by to mogła powiedzieć; są sprawy, które
nie wszystkich interesują; te sprawy trzeba
dźwigać na własnych barkach,
159
samotnie, jak krzyż męczeństwa, a dla innych
mieć usta zamknięte. Ludziom nie można
powiedzieć wszystkiego, co nas spotyka, bo po
większej części nawet nie umieliby nas
zrozumieć.
Rosario wyszła razem ze mną.
— Nie chcę tu pozostawać ani dnia dłużej. Mam
dosyć.
I wróciła do naszego domu, nieśmiała i jakaś
zalękniona, pokorna i pracowita jak nigdy; troszczyła
się o mnie i tak dogadzała, że nigdy nie zdołałem — i
niestety, co gorsza, nigdy nie zdołam — dostatecznie
mej wdzięczności okazać. Zawsze miała dla mnie
czystą koszulę, a pieniędzmi gospodarowała rozsądnie
i oszczędnie, odgrzewała mi obiad, jeżeli się
spóźniłem... Jakie przyjemne było takie życie! Dnie
schodziły leciutkie jak piórka, noce mijały spokojnie
jak w klasztorze, i a ponure myśli — co przedtem tak
mnie prześladowały — jak gdyby próbowały ustąpić.
Jak dalekie zdawały mi się awanturnicze dni w
Korunii! Jak gubiły się we wspomnieniach czasy
dźgania nożem! Zmarła Lola głęboką zostawiła ranę w
moim sercu, ale rana stopniowo się zabliźniała, a
dawne czasy powoli zacierały się w pamięci, aż moja
zła gwiazda — ta gwiazda, co jakby się uwzięła
160
mnie dręczyć — zapragnęła
wskrzesić wspomnienia, na moje nieszczęście.
Było to w karczmie Martineta; powiedział mi to
Sebastian.
— Widziałeś Sztywnego?
— Nie, bo co?
— Nic, tylko mówią, że on tu jest we wsi.
— We wsi?
— Tak mówią.
— Nie nabierasz mnie?
— Czego się złościsz, powtarzam ci, co mi
mówili! Po co miałbym cię nabierać?
Chciałem natychmiast się przekonać o prawdzie
jego słów. Pobiegłem zaraz do domu galopem, nie
patrząc, gdzie stawiam nogi.
We drzwiach spotkałem matkę.-
— Gdzie Rosario?
— W domu.
— Sama?
— Tak, bo co?
Nie odpowiedziałem; wszedłem do kuchni i tam
ją zastałem nad garnkami.
— Gdzie Sztywny?
Rosario wydawała się zaskoczona, podniosła
głowę i spokojnie, przynajmniej tak się
wydawało, odparła:
— Czemu mnie o to pytasz?
— Bo on jest we wsi.
11 — Rodzina...
161
— We wsi?
— Tak mi mówili.
— No więc tu się nie pokazał.
— Na pewno?
— Przysięgam ci!
Nie musiała mi przysięgać, to była prawda,
jeszcze nie był tu, ale wnet się zjawił, groźny jak
król pikowy, zuchwały jak wódz Cyganów.
Na progu natknął się na moją matkę.
— Jest Pascual?
— A bo co?
— Nic, mam z nim mówić o jednej sprawie.
— O sprawie?
— Tak, to jest sprawa między nami dwoma.
— Wejdź, on jest w kuchni.
Sztywny wszedł nie zdejmując czapki i po-
gwizdując.
— Hola, Pascual!
— Hola, Paco! Zdejm czapkę, bo jesteś w
mieszkaniu.
Sztywny zdjął czapkę.
— Jak chcesz!
Starał się zachować spokój i rozsądek, ale mu
się to nie udawało; widać było, że jest
roztrzęsiony.
— Jak się masz, Rosario?
162
— Jak się masz, Paco!
Moja siostra uśmiechnęła się do niego i ten jej
tchórzliwy uśmiech wydał mi się obrzydliwy;
chłop też się uśmiechnął, ale wargi jakby mu
pobielały.
— Wiesz, po co przychodzę?
— Powiedz sam.
— Zabrać z sobą Rosario.
— Przypuszczałem to. Nie, Sztywny, nie
zabierzesz Rosario.
— Nie zabiorę?
— Nie.
— A kto mi może przeszkodzić?
— Ja.
— Ty?!
— Tak, ja, to ci nie wystarczy?
— Niezupełnie...
W tej chwili byłem zimny jak krokodyl i
mogłem dokładnie rozważyć każdy swój ruch.
Obciągnąłem marynarkę, obliczyłem odległość i
nie pozwalając mu mówić dalej, żeby się nie stało
tak jak ostatnim razem, chwyciłem ławkę i
walnąłem go w samą twarz; przewrócił się tak, że
runął uderzając plecami o komin. Próbował się
podnieść, wyciągnął z pochwy nóż, a przez twarz
przebiegały mu straszne ognie; miał zdruzgotane
kości w plecach i nie mógł się ruszać. Wy-
163
niosłem go, położyłem na brzegu szosy i tam i
zostawiłem.
1
— Sztywny, zabiłeś moją żonę...
— Ona była dziwka!
— Była, jaka była, ale ty ją zabiłeś; zmar-
nowałeś moją siostrę...
— Dosyć była zmarnowana, jak się do niej
zabrałem!
— Może i była, ale ty ją pogrążyłeś do reszty.
A teraz milcz. Szukałeś mnie dosyć długo, aż
mnie znalazłeś; nie ja chciałem cię zranić, nie
chciałem połamać ci żeber...
— Kiedyś się wygoję, a wtedy!...
— A wtedy co?
— Zastrzelę cię jak wściekłego psa!
— Uważaj, pamiętaj, że mam cię w ręku!
— Nie umiałbyś mnie zabić!
— Co, nie umiałbym cię zabić?
— Nie.
— A dlaczego? Skądeś taki pewny?!
— Bo jeszcze się taki nie urodził!
Twardy był z niego chłop.
— No, idź już stąd!
— Pójdę, kiedy zechcę.
— W tej chwili mi się wynoś!
— Oddaj mi Rosario! •—
Nie chcę!
— Oddaj, bo cię zabiją!
164 *
— Nie bądź taki skory do zabijania! Starczy ci
tego, co już masz na swoim koncie.
— Nie chcesz mi jej dać?
— Nie!
Sztywny zrobił ostatni wysiłek próbując mnie
odepchnąć.
Chwyciłem go za gardło i przybiłem do ziemi.
— Wynoś się!
— Nie chcę!
Mocowaliśmy się, obaliłem go, postawiłem mu
kolana na piersiach.
— Nie zabijam cię, bo jej przyrzekłem..r^
— Komu?
— Loli.
— Znaczy, że mnie kochała?
Za dużo mi było tej bezczelności. Nacisnąłem
kolanem trochę mocniej... W piersiach coś
bulgotało niby w garnku na ogniu. Zaczął
wyrzucać krew ustami. Jak wstałem, jego głowa
— bez sił już — opadła na bok...
rzymali mnie w więzieniu trzy lata,
powolne i długie jak zgryzota, trzy lata, co
najpierw tak się dłużyły, jakby nigdy nie
miały przejść, a potem o nich myślałem, że były
snem, trzy lata dzień po dniu pracowałem w
więziennym warsztacie szewskim, a w porach
odpoczynku wysiadywałem na podwórzu na
słońcu, radując się tym słońcem i z taką gorączką
licząc mijające godziny, aż — na moje
nieszczęście — rachunek skrócił przed czasem
moje dobre sprawowanie...
Przykro pomyśleć, że w tych nielicznych
wypadkach, kiedy zdarzyło mi się nieźle
sprawować, zawsze los, ta moja zła gwiazda, co
— jak już przedtem powiedziałem — jak gdyby
znajdowała przyjemność w tym, żeby iść za mną,
odwracała wszystko i układała sprawy tak, że ta
dobroć już na nic zdać się nie mogła mojej duszy.
Gorzej, bo nie tylko nie zdała się na nic, ale przez
to, że ją odtrącano i poniewierano, zawsze jakieś
gorsze zło ściągnąć na mnie musiała. Gdybym
sprawo-
166
wał się źle, siedziałbym w Chinchilla całych
dwadzieścia osiem lat, co mi zasądzili, byłbym tak
gnił za życia jak wszyscy więźniowie, byłbym się
nudził do wariacji, rozpaczałbym i przeklinał
Boga, aż w końcu zatrułbym się tym jadem do
reszty; ale przebywając tam oczyszczałbym się z
popełnionych win, wolny od nowych krwawych
przestępstw, zamknięty i obezwładniony — to
prawda — ale bezpieczny i jak nowo narodzone
dziecko wolny od wszelkich grzechów prócz
grzechu pierworodnego; gdybym zaś sprawował
się ani tak, ani siak, jak mniej więcej wszyscy,
tych dwadzieścia osiem lat skróciłoby się do
czternastu czy szesnastu, moja matka umarłaby
śmiercią naturalną, zanim wyszedłbym na
wolność, siostra Rosario utraciłaby swą młodość,
a wraz z młodością urodę, a wraz z urodą
minęłoby dla niej niebezpieczeństwo, a ja — ten
biedny, nieszczęsny straceniec, co tak mało współ-
czucia może obudzić w panu i społeczeństwie —
byłbym wyszedł stąd pokorny jak owca, miękki
jak
materac
i
zapewne
daleki
od
niebezpieczeństwa nowego upadku. O tej
godzinie, kto wie, może żyłbym sobie gdzieś
spokojnie, oddany pracy dla chleba, próbując
zapomnieć o tym, co minęło, i patrzyć już tylko w
przyszłość; może już bym do tego
167
doszedł... Ale ja sprawowałem się, jak mogłem
najlepiej, robiłem dobrą minę do złej gry, z
zamkniętymi oczyma wykonywałem, co mi
kazano, i udało mi się zmiękczyć sprawiedliwość;
uzyskałem dobrą opinię od dyrektora... i wypuścili
mnie. Otworzyli mi bramę, zostawili bezbronnego
w obliczu całego zła na świecie i powiedzieli:
— Odcierpiałeś swoje, Pascualu, wracaj do
walki, wracaj do życia, znoś wszystko cierpliwie,
rozmawiaj ze wszystkimi, ocieraj się o
wszystkich...
I wierząc w to, że robią mi łaskę, pogrążyli
mnie na zawsze.
Tych filozofii nie miałem jeszcze w głowie,
kiedy pierwszy raz pisałem ten rozdział i dwa
następne, ale mi je skradli (dotychczas nie
rozumiem, po co mi to chcieli odebrać), choć
pewnie panu to się wyda za bardzo dziwne, żeby
mi uwierzyć; więc zasmucony tą złośliwością bez
przyczyny, co tyle bólu mi sprawia, a do tego
zgnębiony tym powtarzaniem, co mnie zmusza do
wysilania pamięci i mąci myśli, napisałem to
wszystko, co mi się nasuwało pod pióro, a że nie
uważam tych umartwień za pokutę (bo tej pokuty,
co ją mam, i tak dosyć dla mojej słabości, jeżeli
nie dla ciężkości moich win), zosta-
168
wiam to pisanie tak, jak mi wyszło, żeby je pan
osądził według swego rozumienia.
Kiedy wyszedłem stamtąd, pola wydały mi się
bardzo smutne, o wiele smutniejsze, niż je sobie
wyobrażałem. W myślach, co mnie nachodziły we
więzieniu, widziałem je — nie wiedzieć dlaczego
— zielone i piękne, urodzajne i złote od łanów
pszenicy, a przy nich chłopów, co pracują na roli z
zapałem i w radości od wschodu do zachodu
słońca, śpiewają przy bukłaku z winem, co stał
przy nich, wolni od niedobrych myśli — a po wyj-
ściu zobaczyłem te pola jałowe i suche, jak
cmentarze odludne i puste, jak wiejska kapliczka
nazajutrz po święcie Patronki... Chin-chilla to
wieś nędzna jak wszystkie wsie Manczy, jakby
przyciśnięte ciężką troską, szare i wyblakłe jak te
wszystkie kąty, skąd ludzie nie wysuwają nosa na
świat; byłem tam tylko tyle czasu, ile trzeba, żeby
się doczekać pociągu, co miał mnie zawieźć z po-
wrotem do mojej wsi, do mego domu, do mojej
rodziny; do wsi, którą miałem ujrzeć znowu w
tym samym miejscu, do domu, co błyszczał w
słońcu jak klejnot, do rodziny, która spodziewała
się mego powrotu o wiele później i nie
wyobrażała sobie, że tak prędko znajdę się razem
z nimi; do matki, co ją może przez te trzy lata Bóg
zechciał uczynić ła-
169
godniejszą, i do siostry, kochanej siostry, mojej
dobrej siostry, co będzie skakała z radości na mój
widok...
Długo czekałem na pociąg, spóźnił się o kilka
godzin. Dziwne to, że człowieka, co już miał we
krwi tyle godzin wyczekiwania, niecierpliwi
spóźnienie o jedną czy dwie godziny, ale tak
właśnie ze mną było, że się zmęczyłem i
niecierpliwiłem tym czekaniem, jakby ten mój
czas pożerało jakieś pilne zajęcie. Chodziłem po
stacji, wszedłem do bufetu, przechadzałem się po
polu za dworcem... Nic, pociąg nie nadjeżdżał, nie
pokazywał się nawet, musiał być jeszcze bardzo
daleko przez to, że się spóźnił. Wspominałem
więzienie, widać je było w oddali, za budynkiem
stacyjnym; wydawało się puste, ale napełniali je
po brzegi zamknięci w jego murach nieszczęśnicy,
a jakby opisać życie każdego z nich, można by
zająć tyle setek stronic, ilu ich tam pokutowało.
Przypomniał mi się dyrektor, tak jak go ostatni raz
widziałem; był to łysy staruszek z siwym wąsem,
z oczyma błękitnymi jak niebo; nazywał się don
Con-rado. Kochałem go jak ojca, byłem mu
wdzięczny za wszystkie słowa pociechy, co je
miał dla mnie tak często. Ostatni raz widziałem go
w biurze, dokąd mnie kazał zawołać.
— Czy można, don Conrado?
170
— Wejdź, synu.
Jego stargany ochrypły głos jakby miękł i drżał
mu na wargach, kiedy staruszek mówił do nas
„synu".
Don Conrado kazał mi usiąść naprzeciw siebie,
wyciągnął ku mnie dużą tabakierę z koźlej skóry i
wyjąwszy książeczkę z bibułkami do palenia,
poczęstował:
— Papieroska?
— Dziękuję, don Conrado.
Don Conrado się zaśmiał.
— Jak się z tobą mówi, to trzeba dużo
dymu... Wtedy mniej widać tę twoją brzydką
twarz!
Wybuchnął śmiechem, a ten śmiech pod koniec
zmieszał się z napadem kaszlu, co trwało tak
długo, aż się stary zaczął dławić, aż obrzmiała mu
twarz i sczerwieniała jak pomidor. Sięgnął do
szuflady, wyjął dwa kieliszki i butelkę koniaku.
Zdumiałem się; zawsze mnie dobrze traktował —
to prawda — ale nigdy tak jak tego dnia.
— Co się stało, don Conrado?
— Nic, synu, nic takiego... No, wypij... za
swoją wolność!
Znowu napadł go kaszel. Chciałem jeszcze
zapytać:
— Za moją wolność?!
Ale on mi dawał znaki ręką, żebym nic nie
171
mówił. Tym razem było na odwrót — kaszel
zakończył się śmiechem.
— Tak, tak. Wszystkie łotry mają szczę
ście!
I śmiał się, zachwycony, że mógł mi powie-
dzieć tę nowinę, zadowolony, że może mnie
wygnać na ulicę. Biedny don Conrado, taki był
poczciwy! Gdyby wiedział, że najlepsze, co mnie
mogło spotkać, to nie wyjść stamtąd nigdy! Kiedy
znowu powróciłem do Chin-chilli, do tego samego
domu, wyznał mi to ze łzami w oczach, w tych
oczach, co były prawie tak samo przezroczyste jak
łzy, tylko odrobinkę bardziej niebieskie.
— No dobrze, a teraz mówmy poważnie!
Czytaj...
Położył przede mną rozkaz zwolnienia. Nie
wierzyłem własnym oczom.
— Przeczytałeś?
— Tak, panie.
Otworzył teczkę i wyjął dwa jednakowe
papierki, zaświadczenia o wypuszczeniu na
wolność.
— Weź, ten dla ciebie, z tym możesz cho
dzić wszędzie, gdzie zechcesz... Podpisz tutaj,
tylko bez kleksów...
Złożyłem papier, wsunąłem do portmonetki.
Byłem wolny! Nie umiałbym opowiedzieć, co w
tej chwili poczułem. Don Conrado spo-
172
ważniał; wypalił mi kazanie o uczciwości i
dobrych obyczajach i radził hamować po-
rywczość; gdybym o tych radach zawsze pamiętał,
oszczędziłbym sobie niejednej grubej przykrości, a
na zakończenie tej zabawy wręczył dwadzieścia
pięć peset w imieniu Związku Opiekunek
Odrodzenia Moralnego Więźniów, instytucji
dobroczynnej, którą stworzono w Madrycie, aby
nam niosła pomoc.
Później zadzwonił i wszedł strażnik więzienny.
Don Conrado wyciągnął do mnie rękę.
— Żegnaj, synu. Niech cię Bóg strzeże!
Nie wiedziałem, co robić z radości. Don
Conrado powiedział do strażnika:
— Muńoz, odprowadź tego pana do bramy.
Przedtem zajdź z nim do administracji; ma
dostać zasiłek na osiem dni.
Muńoza nie widziałem więcej w życiu. Don
Conrada tak; w trzy i pół roku później.
Pociąg przyszedł nareszcie; wcześniej czy
później wszystko w życiu przychodzi prócz
przebaczenia skrzywdzonych, które jakby czasami
z uciechą się oddalało. Wsiadłem do wagonu i po
kilkunastu godzinach spacerowania, a raczej
przepychania się łokciami po korytarzu, znalazłem
się na stacji tak dobrze znajomej i z utęsknieniem
wyglądanej przez całą drogę. Nikt,
absolutnie nikt nie wie-
173
dział prócz Boga na wysokościach, że ja
przyjeżdżam, a jednak — nie wiem przez jakie
dziwactwo — była taka chwila, że wyobrażałem
sobie mnóstwo rozradowanych ludzi, biegnących
mi na powitanie z otwartymi ramionami,
powiewających chusteczkami i na cały głos
wykrzykujących moje imię...
Kiedy wyszedłem, chłód ostry jak sztylet ukłuł
mnie w serce. Na stacji pusto. Była noc,
zawiadowca, pan Gregorio, stał ze swoją latarnią,
co miała jedną szybkę zieloną, a drugą czerwoną, i
z chorągiewką schowaną do blaszanej pochwy.
Przed chwilą dał sygnał do odejścia pociągu.
Zaraz się do mnie odwróci, zaraz mnie pozna,
zaraz mi powinszuje... — Caramba, Pas-cual! Ty
tutaj!
— Tak, panie Gregorio. Już wolny.
— No, no!
I obrócił się na pięcie, nie zwracając na mnie
więcej uwagi. Wrócił do swojej budki. Ja miałem
chęć zawołać: „Panie Gregorio, jestem wolny!
Wolny!"
Bo myślałem, że może nie zrozumiał. Ale
zawahałem się chwilę i zrezygnowałem. Krew
huczała mi w uszach, a łzy o mało co nie na-
płynęły do oczu. Pana zawiadowcy nic nie
obchodziła moja wolność.
174
Ruszyłem ze stacji z kuferkiem na ramieniu i
skręciłem na ścieżkę, która wiodła na przełaj do
szosy i można nią było dojść do samego domu nie
przechodząc przez wieś. Szedłem smutny, bardzo
smutny; całą moją radość zabił pan Gregorio
swymi smutnymi słowami, dręczyły mnie ponure
myśli i złe przeczucia, które na próżno starałem
się ro-zegnać. Noc była jasna, bez chmurki, a
księżyc okrągły jak hostia tkwił w samym środku
nieba. Wolałem nie myśleć o chłodzie, co mnie
przenikał...
Trochę dalej, po prawej stronie, na połowie
drogi był cmentarz w tym samym miejscu co
zawsze, z tym samym sczerniałym murem, z
wysokim cyprysem, co się wcale nie zmienił, z tą
samą sową, co huczała wśród gałęzi. Tutaj
odpoczywał mój ojciec po wszystkich swych
napadach wściekłości, niewinny Mario, moja
porzucona żona i Sztywny, co nie pamiętał już
swego zuchwalstwa... Tutaj gniły prochy moich
dwóch synów, tego poronionego i Pascualilla, co
w jedenastym miesiącu życia był już jak samo
słońce... Gorzko mi było tak wracać do wsi,
samotnie, w nocy przez cmentarz, co pierwszy na
mnie czekał. Wyglądało, jakby sama Opatrzność
naumyślnie podsunęła mi go przed oczy, żebym
wiedział, jaką jesteśmy marnością! Mój cień
175
posuwał się wciąż naprzód, długi, bardzo długi,
niby widmo, bądź kładąc się na ziemi i wlokąc za
mną, bądź wspinając się na mur cmentarny, jakby
chciał zajrzeć między groby. Zacząłem biec, cień
także. Przystanąłem, cień przystanął wraz ze mną.
Spojrzałem na niebo, nie było ani jednej chmurki
wokoło. Cień miał mi towarzyszyć do końca tej
drogi... Ogarnął mnie jakiś niewytłumaczalny
strach; wyobraziłem sobie zmarłych powstających
z grobu, szkielety przyglądające mi się w
przejściu. Nie śmiałem podnieść głowy,
przyśpieszyłem kroku; moje ciało jakby nic nie
ważyło, mój kuferek też nie... W tej chwili
pomknąłem galopem jak uciekający pies; biegłem,
biegłem jak wariat, jak wściekły, jak opętany
przez złego ducha. Kiedy zaszedłem pod dom,
byłem wyczerpany; nie mógłbym ujść ani kroku
dalej...
Postawiłem kuferek na ziemi i usiadłem na nim.
Nie słychać było żadnego szmeru. Rosario i matka
na pewno spały, nie wiedząc, że przyjechałem, że
jestem wolny, tu, o kilka kroków od nich. Kto
wie, może siostra odmawiała przed snem Salve —
tę modlitwę lubiła najbardziej — na intencję mego
uwolnienia! Kto wie, czy teraz właśnie nie śni jej
się smutny sen o mojej niedoli, czy nie wyobraża
sobie, że leżę w celi na drewnianej
176
pryczy i rozmyślam o niej, jedynej w życiu
osobie, którą szczerze kochałem! Może właśnie
dręczona koszmarem zrywa się z łóżka... A ja
jestem tutaj, już w domu, wolny i zdrowy jak
jabłko, gotów rozpocząć wszystko od nowa,
gotów pocieszyć ją, dogadzać jej kaprysom,
przyjmować jej uśmiechy!...
Nie wiedziałem, co robić, czy zastukać...
Przestraszyłaby się; nikt nie stuka do drzwi o
takiej godzinie. Może nawet nie odważą się
otworzyć. A jednak nie mogłem tak czekać dłużej,
nie mogłem siedzieć do białego rana na tej
skrzynce...
Szosą szli dwaj mężczyźni rozmawiając na cały
głos; widać, że byli rozbawieni, zadowoleni;
wracali z Almendralejo, pewnie z wizyty u
narzeczonych. Zaraz ich poznałem: to był Leon,
brat Martineta, i panicz Sebastian. Ukryłem się w
rowie na brzegu szosy, nie wiem dlaczego, ale ich
widok mnie płoszył.
Przeszli tuż koło domu, tuż koło mnie, mówili
wyraźnie.
— Widzisz, co się stało z Pascualem.
— A nie zrobił nic innego, niż by zrobił każdy
z nas na jego miejscu.
— Bronił swojej żony.
— No pewnie.
— A teraz jest w Chinchilli, daleko, więcej
12 — Rodzina...
177
niż o cały dzień jazdy pociągiem. Już będzie ze
trzy lata...
Poczułem głęboką radość i jak błyskawica
przemknęła mi przez głowę myśl, żeby wyjść z
kryjówki, stanąć przed nimi, wyciągnąć ramiona...
Wolałem jednak nie robić tego; w więzieniu
ostudzili mnie trochę, nauczyli hamować
uczucia...
Czekałem, aż się oddalą. Kiedy obliczyłem, że
muszą już być dosyć daleko, wylazłem z rowu i
podeszłem do drzwi. Kuferek stał na miejscu; nie
zauważyli go. Gdyby zauważyli, podeszliby bliżej,
a ja musiałbym wyjść do nich i tłumaczyć się;
podejrzewaliby, że się ukrywam, że uciekam
przed nimi...
Nie chciałem dłużej o tym myśleć, podeszłem
do drzwi i zapukałem dwa razy. Nikt się nie
odezwał, czekałem kilka minut. Nic. Znowu
zacząłem kołatać do drzwi, już znacznie mocniej.
Wewnątrz zapalono świecę.
— Kto tam?
— To ja!
— Kto?
Był to głos mojej matki. Ucieszyłem się na
dźwięk jej głosu, po co mam kłamać.
— To ja, Pascual.
— Pascual.
— Tak, mamo, Pascual!
178
Otworzyła drzwi, w świetle świecy wyglądała
jak wiedźma.
— Czego chcesz?
— Jak to, czego chcę?
— Mów.
— Wejść! Czego mógłbym chcieć?
Była dziwna. Czemu się tak do mnie odezwała?
— Co się z wami dzieje, matko?
— Nic, bo co?
— No, bo tak stoicie!
Mogę zapewnić, że moja matka wolałaby mnie
nie ujrzeć już nigdy więcej. Stara nienawiść jakby
chciała znowu mną owładnąć. Starałem się uciec
od niej, odrzucić ją precz.
— Gdzie Rosario?
— Nie ma.
— Odeszła?
— Tak.
— Dokąd?
— Do Almendralejo.
— Znowu?
— Znowu.
— Żyje z kimś?
— Tak.
— Z kim?
— A co cię to obchodzi?
Jakby cały świat chciał mi runąć na gło-
179
wę. Nie rozumiałem; pomyślałem, że może mi się
to śni. Oboje milczeliśmy przez chwilę.
— A dlaczego odeszła?
— Kto ją wie!
— Nie chciała czekać na mnie?
— Nie wiedziała, że masz wrócić. Ciągle
mówiła o tobie...
Biedna Rosario, takie miała nieszczęśliwe
życie, a taka była dobra!
— Nie miałyście co jeść?
— Czasami.
— I dlatego odeszła?
— Kto wie! Znowu
zamilkliśmy.
— Widujecie ją?
— Tak, przychodzi często... Bo on też jest
stąd!
— On?
— Tak.
— Kto to?
■— Panicz Sebastian.
Zdawało mi się, że umieram... Dałbym wiele
pieniędzy, żeby nie wychodzić z więzienia...
osario przyszła mnie odwiedzić, jak się
tylko dowiedziała, że wróciłem. — Wczoraj
się dowiedziałam, że wróciłeś. Nie wiesz, jak
się ucieszyłam! Jak przyjemnie mi było słuchać
tych słów!
— Wiem, Rosario, wyobrażam sobie. Ja
też pragnąłem cię znowu zobaczyć!
Było tak, jakbyśmy chcieli sobie prawić
grzeczności, tak jakbyśmy się poznali dziesięć
minut temu. Oboje wysilaliśmy się mówić
całkiem zwyczajnie. Zapytałem, ot tak, żeby o coś
zapytać, po dobrej chwili:
— Czemu to znowu odeszłaś?
— Ano widzisz.
— Tak ci było ciężko?
— Dosyć.
— I nie mogłaś czekać?
Powiedziała ochrypłym głosem:
— Nie miałam chęci znosić więcej zgry
zot...
Rozumiałem to, biedaczka dosyć się już
nacierpiała...
— Nie mówmy już o tym, Pascual.
Rosario uśmiechała się jak dawniej, miała
181
uśmiech smutny i przygaszony, jak wszyscy
dobrzy ludzie, którym się nie poszczęściło.
— Mówmy o czym innym... Wiesz, że mam
dla ciebie narzeczoną?
— Dla mnie?
— Tak.
— Narzeczoną?
— No tak! Bo co? Co tak wytrzeszczasz oczy?
•;
— Nie... Tylko mi to dziwne. Kto by mnie
chciał kochać?
— Niejedna. A ja może cię nie kocham?
To zapewnienie o uczuciach mojej siostry,
choć je znałem, było mi przyjemne; to że się
troszczyła o narzeczoną dla mnie, też. I nie
zgadnie pan, kogo miała na myśli.
— A kto to jest?
— Siostrzenica kumy Engracii.
— Esperanza?
— Tak.
— Ładna dziewczyna!
— I kochała się w tobie jeszcze przed twoim
ożenkiem.
— Dobrze to ukrywała!
— Co chcesz... Każda jest taka, jaka jest!
— A ty coś jej powiedziała?
— Nic, tylko że kiedyś wrócisz.
— I wróciłem...
— Dzięki Bogu.
182
Narzeczona, którą wybrała dla mnie Rosario,
była naprawdę urodziwa. Nie w rodzaju Loli,
raczej całkiem odmienna, tak jakoś pomiędzy nią
a żoną Esteveza, a nawet jak się jej było dobrze
przyjrzeć, to przypominała trochę moją siostrę.
Miała wtedy jakich trzydzieści albo trzydzieści
dwa lata, ale nie wyglądała na tyle, tak się dobrze
trzymała. Była bardzo religijna i, co się rzadko
spotyka ,w tych stronach, jakby skłonna do
mistyki, i jak Cyganka lubiła, żeby ją życie samo
niosło. Myślała wciąż o jednym i wciąż
powtarzała:
— Po co odmieniać? Wszystko i tak z góry
naznaczone.
Mieszkała na wzgórzu z ciotką, kumą
En-gracią, przyrodnią siostrą jej nieboszczyka
ojca, bo rodzice ją odumarli w dzieciństwie, a że
była z natury zgodna i trochę bojaźliwa, nigdy nie
słyszano, żeby się z kim kiedy kłóciła, a co
dopiero z ciotką, którą bardzo szanowała. Była
schludna jak mało która, miała cerę jak jabłko, a
kiedy wkrótce potem została moją żoną — moją
drugą żoną — taki porządek zaprowadziła w
moim domu, że nikt by go nie rozpoznał.
Kiedy po raz pierwszy znaleźliśmy się sam na
sam, to było jak uderzenie obuchem w głowę,
oboje wiedzieliśmy, co mamy sobie powiedzieć,
oboje spoglądaliśmy po sobie
183
ukradkiem, jakby szpiegując każde poruszenie...
Byliśmy sami, ale co z tego: sami byliśmy od
godziny i z każdą chwilą wydawało nam się
trudniejsze rozpoczęcie tej rozmowy. Ona
pierwsza ruszyła do ataku:
— Potłuściałeś przez ten czas.
— Może...
— I na twarzy jesteś jakiś bielszy.
— Tak powiadają...
Ja wysilałem się w duchu, żeby się pokazać
sympatycznym i rozmownym, ale mi się nie
udawało; byłem jak ogłupiały, przygnieciony
jakimś ciężarem, co mi groził zmiażdżeniem, ale
go wspominam jako jedno z najprzyjemniejszych
wrażeń w życiu i utraconych z największym
żalem.
— Jaka tam jest ziemia?
— Niedobra.
Wydawała się zamyślona. Kto wie, o czym
myślała?!
— Wspominałeś często Lolę?
— Czasami. Po co kłamać? Całe dnie miałem
do myślenia, to i wspominałem wszystkich...
Nawet Sztywnego!
Esperanza trochę przybladła.
— Bardzo się cieszę, że wróciłeś.
— Esperanzo, ja też się cieszę, żeś na mnie
czekała.
— Że czekałam na ciebie?
184
— Tak. A może nie czekałaś?
— Kto ci powiedział?
— A widzisz! Wszystko się wie!
Jej głos drżał i niewiele brakowało, żebym i ja
się tym drżeniem zaraził.
— Rosario ci mówiła?
— Tak. Co w tym widzisz złego?
— Nic...
Łzy zabłysły jej w oczach.
— Co sobie o mnie musiałeś pomyśleć?
— A co miałem pomyśleć? Nic! Podszedłem do
niej powoli i ucałowałem
jej ręce. Ona pozwalała.
— Jestem tak wolny, jak i ty, Esperanzo.
— Tak wolny, jak kiedy miałem dwadzie
ścia lat.
Esperanza spoglądała na mnie lękliwie.
— Nie jestem stary, muszę jakoś urządzić sobie
życie.
— Tak.
— Zakrzątnąć się koło pracy, koło domu, koło
życia... Naprawdę na mnie czekałaś?
— Tak.
— To dlaczego mi nie mówiłaś?
— Już powiedziałam.
Prawda, już powiedziała, ale mnie przyjemnie
było tego słuchać, więc kazałem sobie powtarzać.
185
— Powiedz to jeszcze raz.
Esperanza poczerwieniała jak strąk papryki.
Głos jej się łamał, a wargi i nozdrza drżały jak
liście poruszane wiatrem, jak piórka ptaka, kiedy
w słońcu rozpościera skrzydła...
— Czekałam na ciebie, Pascual. Co dzień
modliłam się, żebyś prędko wrócił, i Bóg mnie
wysłuchał...
— To prawda.
Znów zacząłem całować jej ręce. Byłem jakiś
onieśmielony. Nie śmiałem całować jej w twarz...
— Chciałabyś? Chcesz?...
— Tak...
— Wiesz, co chcę powiedzieć?
— Wiem. Nie pytaj.
Obróciła się do mnie, nagle rozpromieniona jak
jutrzenka.
— Pocałuj mnie, Pascual...
Głos jej był zmieniony, przytłumiony, jakby
głuchy.
— Dosyć długo na ciebie czekałam!
Pocałowałem ją gorąco, mocno, z taką mi
łością i szacunkiem, jak nigdy żadnej kobie
ty, i tak długo trwał ten pocałunek, że kiedy
oderwałem od niej usta, zrodziło się we mnie
najwierniejsze przywiązanie.
yliśmy już dwa miesiące po ślubie, kiedy
zauważyłem, że moja matka ciągle tak samo
miele tym swoim złym ozorem i takie same
sztuczki uprawia, jak przed moim uwięzieniem.
Krew mnie zalewała, jak widziałem, że chodzi
taka naburmuszona i zła i tylko patrzy, kogo by tu
ukłuć, bo inaczej rozmawiać nie umiała, jak tylko
z obelgami i nieżyczliwością, i znieść nie mogłem
tego niby słodkiego tonu, jakim teraz przemawiała
do mnie, fałszywego jak i ona cała. Mojej żony,
choć ta jej ustępowała, bo co miała robić, wprost
znosić nie mogła i tak mało się z tym kryła, że
pewnego dnia Esperanza, kiedy miała już tego
dosyć, postawiła sprawę przede mną tak, że nie
widziałem już innego wyjścia, tylko oddzielić się
od niej ziemią. „Oddzielić się ziemią" — mówi się
wtedy, kiedy dwie osoby rozjeżdżają się w dwie
różne strony świata, ale właściwie można też użyć
tego określenia, kiedy ta ziemia, po której jedno
stąpa,
187
lliP
jest o dwadzieścia stóp wyżej od tej, w której śpi
drugie.
Nieraz przemyśliwałem o emigracji; żeby tak
zamieszkać w Korunii albo w Madrycie, albo
gdzieś bliżej naszej stolicy, ale czegoś — nie
wiadomo czy przez tchórzostwo, czy przez brak
decyzji — odwlekało się to i odwlekało, póki nie
zrobiło się za późno, i kiedy wyruszyłem w
podróż, już tylko własne ciało albo własną pamięć
chciałbym od siebie oddzielić ziemią. Ziemia nie
była dość rozległa, żeby przebiegając ją uciec od
własnych win, nie dosyć długa i szeroka, żeby
milczeniem odpowiedzieć na wołanie mego
sumienia.
Chciałem ziemią oddzielić od siebie własny
cień, chciałem, żeby ziemia była pomiędzy moim
imieniem i pamięcią o mnie, pomiędzy moją skórą
a moją własną istotą, tą samą istotą, z której —
jeśli się ją pozbawi cienia i pamięci, imienia i
skóry — tak niewiele pozostanie.
Bywają w życiu takie okoliczności, że lepiej
nam oddalić się z tego świata, zniknąć, jakby nas
ziemia pochłonęła, albo rozwiać się w powietrzu
jak kłąb dymu. Tego osiągnąć człowiek nie
potrafi, ale gdyby potrafił, uniknąłby pogrążenia
się w bagnie zbrodni i grzechu, zmieniłby się w
anioła, zrzuciłby
188
z siebie brzemię zarażonego ciała, o którym, to
pewne, zapomnielibyśmy na zawsze — takie w
nas budzi obrzydzenie — gdyby nie to, że ktoś
ciągle dokłada wysiłku, żeby do tego nie
dopuścić, ktoś, kto się stara rozwiać fetor
zgnilizny ciała, po to żeby ranić powonienie
duszy.
Nic tak ohydnie nie cuchnie jak zaraza, którą
zła przeszłość zostawia w sumieniu, jak ten ból,
że nie możemy uwolnić się od choroby i
zaczynamy gnić wkrótce po urodzeniu, na tym
cmentarzu martwych nadziei, którym od tak
dawna jest już nasze smutne życie.
Myśl o śmierci przychodzi zawsze wilczym
krokiem lub pełznie wolno jak wąż, jak wszystkie
najgorsze wyobrażenia. Nigdy nie przychodzą
nagle myśli trujące. Nagły zły poryw pochłania
kilka chwil, lecz odchodząc zostawia przed nami
długie lata życia. Ale te myśli, co na nas
sprowadzają najgorszy z obłędów, obłęd smutku,
skradają się zawsze powoli, przychodzą
niepostrzeżenie, jak niepostrzeżenie mgła osiada
na polu, a suchoty w piersiach... Zbliża się
szaleństwo nieuchronne, niezmordowane, ale idzie
powoli i krokiem równym jak uderzenia pulsu.
Dziś nic jeszcze nie czuję; może i jutro nie ani
pojutrze, ani przez cały miesiąc. Ale mija
189
miesiąc i strawa przybiera smak goryczy, a
wspomnienia wywołują ból; i oto jesteś dotknięty
zarazą. Płyną dnie i noce, człowiek staje się dziki i
samotny, w głowie gotują mu się myśli, tak że w
końcu inni zetną mu tę głowę, ten kocioł gotujący,
może po to, żeby jej ulżyć w tym tak straszliwym
trudzie. Tak mijają całe tygodnie bez zmian; bliscy
ludzie przywykają do twojej surowej twarzy i
przestaje ich dziwić twe dziwaczne zachowanie.
Pewnego dnia wszakże choroba rozrasta się jak
drzewo i tężeje; wówczas przestajesz pozdrawiać
spotykanych ludzi i znów wszyscy patrzą na ciebie
jak na dziwaka lub zakochanego. Chudniesz,
chudniesz, a twoja zmierzwiona broda robi się
coraz dłuższa. Zaczyna cię drążyć zabójcza niena-
wiść; już nie wytrzymujesz na sobie spojrzeń; boli
cię sumienie, ale co tam! Niech boli! Pieką cię
oczy i zachodzą trującą cieczą, kiedy wytężasz
wzrok. Wróg widzi twój niepokój, ale się nie lęka,
instynkt nie kłamie. Nieszczęście radośnie
wyciąga do ciebie ramiona i odczuwasz
najsubtelniejszą rozkosz wlokąc je przez ten
gwoździami nabijany plac, którym stała się twoja
dusza. Kiedy się już zrobiłeś płochliwy jak sarna,
kiedy byle szmer wyrywa cię ze snu, widać, że
choroba już cię podkopała; nie ma już dla
190
ciebie żadnej możliwości poprawy, nie ma
ratunku. Zaczynasz spadać w dół na łeb na szyję,
aby już się nigdy nie podnieść. Albo może
podnieść się na chwilę, w ostatniej godzinie,
zanim głową runiesz w piekielną czeluść... Zła to
rzecz.
Matka znajdowała jakieś uporczywe zado-
wolenie w tym, żeby robić mi na złość, i złe
instynkty dręczyły mnie jak muchy znęcone
wonią trupa. Żółć, którą wciąż łykałem, zatruwała
mi serce. I prześladowały mnie te zgubne myśli,
że sam się ich bałem. Nie chciałem nawet patrzyć
w jej stronę; mijały dni, jeden podobny do
drugiego, i żyłem wciąż 7. tym samym cierniem
tkwiącym w duszy, z tym samym przeczuciem
burzy, zaćmiewającym wzrok.
Tego dnia, kiedy postanowiłem użyć żelaza, tak
byłem wyczerpany, tak pewny, że ta choroba
wymaga upustu krwi, że nic nawet we mnie nie
drgnęło na myśl o śmierci matki. To było
nieuniknione, musiało nadejść, nadchodziło. Coś,
czego ja musiałem być sprawcą, i nie mogłem się
uchylić, choćbym chciał, bo nie mogłem zmienić
zdania, zawrócić i uniknąć tego, za co dziś
dałbym sobie uciąć rękę, byleby się nie było stało,
a co wtedy przygotowywałem z
rozwagą
191
i kalkulacją, co najmniej jak rolnik, kiedy myśli o
żniwach...
Wszystko było dobrze przysposobione; całe
noce spędzałem na rozmyślaniu, aby wzbudzić w
sobie odwagę, nabrać siły; naostrzyłem nóż długi i
szeroki jak liść kukurydzy, z rowkiem pośrodku i
rękojeścią z masy perłowej, że sam widok budził
śmiertelną grozę... Trzeba było tylko wyznaczyć
datę, a później już bez żadnego wahania i cofania
doprowadzić rzecz do końca za wszelką cenę,
zachowując spokój... a później wbić ten nóż, wbić
głęboko i prędko, bez żalu, i uciekać daleko, do
Korunii, uciec, gdzie mnie nikt nie znajdzie, gdzie
będzie mi wolno żyć w spokoju i czekać, aż ludzie
zapomną i aż to zapomnienie pozwoli mi
rozpocząć nowe życie... Sumienie nie będzie mi
nic wyrzucało, bo i dlaczego? Wyrzuty sumienia
trapią tylko za niesprawiedliwe postępki; za bicie
dziecka, za ustrzelenie jaskółki... Tych czynów, do
których nas przywodzi nienawiść, ku którym
idziemy urzeczeni prześladującą nas myślą, nie
powinniśmy żałować nigdy, ani dopuścić do
wyrzutów sumienia.
Było to dwunastego lutego 1922 roku. Tego
roku dwunasty luty przypadł w piątek. Pogoda
była słoneczna, jak zawsze w naszych stronach, i
na placu w tym dniu, jakby
192
więcej dzieci niż zazwyczaj grało w klipę i w
kamyki. Długo o tym myślałem, ale chciałem
przezwyciężyć sam siebie i udało mi się. Cofać się
już nie było można, to by mnie zgubiło,
przyniosło śmierć, może doprowadziłoby mnie do
samobójstwa. Skończyłbym na dnie rzeki
Guadiany albo pod kołami pociągu. Nie, nie
można było odstąpić, trzeba było iść naprzód,
naprzód aż do końca. Była to już sprawa własnej
godności. Moja żona musiała coś po mnie poznać.
— Co ty chcesz zrobić?
— Nic, bo co?
— Nie wiem, ale mi się wydajesz jakiś dziwny.
— Głupstwo!
Pocałowałem ją, żeby się uspokoiła; był to nasz
ostatni pocałunek. Ale wtedy nie mogłem tego
wiedzieć! Gdybym wiedział, zadrżałbym...
— Dlaczego mnie całujesz?
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć.
— Dlaczego cię nie mam całować?
Jej słowa dały mi dużo do myślenia. Wydawało
się, że ona wie wszystko, co się stanie, tak
dobrze,' jak gdyby już to widziała z daleka.
Słońce zaszło w tym samym miejscu co
zwykle. Ściemniło się... Zjedliśmy kolację...
13 — Rodzina...
1 Q3
obie się położyły. Ja zostałem jeszcze, jak zwykle,
przy kominku i zabawiałem się wygrzebywaniem
węgielków z żaru. Już dawno nie byłem w
karczmie Martineta.
Nadeszła okazja, okazja, na którą tyle czasu
czekałem. Trzeba było zacząć, żeby skończyć z
tym prędko, jak najprędzej. Noc jest krótka,
wszystko powinno się dokonać w ciągu nocy, a
świt musi mnie znaleźć o wiele mil za wioską.
Nasłuchiwałem długą chwilę. Nic nie było
słychać. Poszedłem do pokoju; żona spała i
starałem się jej nie obudzić. Matka też na pewno
już chrapała w najlepsze. Wróciłem do kuchni,
zzułem buty; podłoga tam była zimna i ostre
kamyki kłuły mi stopy. Wyciągnąłem z pochwy
nóż, który w świetle ognia błysnął jak słońce.
Leżała w łóżku z twarzą mocno przyciśniętą do
poduszki. Nie pozostawało nic innego, jak rzucić
się na to ciało i zakłuć. Nie poruszy się, nie
krzyknie nawet, nie zdąży... Tylko sięgnąć ręką;
spała głęboko, całkiem obca (Boże, jakże obce
swemu losowi są zawsze ofiary morderstwa)
wszystkiemu, co się miało stać. Chciałem się
zdecydować, ale nie mogłem; raz podniosłem
rękę, ale pozwoliłem jej znowu opaść wzdłuż
ciała.
Pomyślałem, że trzeba zamknąć oczy i kłuć.
194
Nie, tak być nie może; zadawać ciosy na ślepo, to
jakby wcale ich nie zadawać, wtedy uderza się w
pustkę... Trzeba wbić nóż z oczyma szeroko
otwartymi; wszystkie pięć zmysłów musiało w
tym uczestniczyć. Trzeba było zachować spokój,
odzyskać ten spokój, który jakbym zaczynał tracić
na widok leżącej matki... Czas przechodził, a ja
ciągle stałem, nieruchomy jak posąg, i nie decydo-
wałem się skończyć. Nie śmiałem; mimo
wszystko była to moja matka, kobieta, która mnie
urodziła i której choćby tylko dlatego trzeba było
wybaczyć. Nie, nie mogłem jej wybaczyć, dlatego
że mnie urodziła. Wydając mnie na świat nie
wyświadczyła mi żadnej przysługi, nie zrobiła nic
dobrego... Czasu nie było do stracenia. Trzeba
było raz się wreszcie zdecydować. Stałem tam jak
w uśpieniu, z nożem w ręku, niby obraz zbrodni...
Starałem się przezwyciężyć, odzyskać siły, zebrać
je. Płonąłem z pragnienia, by skończyć prędko,
jak najszybciej i uciekać stamtąd, biec, póki nie
padnę gdzieś bez sił, na ziemię. Byłem już
wyczerpany, od godziny stałem tak przy łóżku,
jakbym jej strzegł, jakbym czuwał nad jej snem. A
miałem ją zabić, unicestwić; odebrać jej życie tym
nożem! Minęła tak może jeszcze druga
godzina.
195
Nie, ostatecznie, nie. Nie mogłem; coś moc-
niejszego niż moje siły wzburzyło moją krew.
Chciałem uciekać. A może narobię hałasu
wychodząc, matka się obudzi, pozna mnie. Nie,
uciekać też nie mogłem; byłem nieuchronnie na
drodze do zguby. Zostało tylko jedno wyjście:
uderzyć bez litości, kłuć raz po raz, żeby jak
najprędzej skończyć. Ale uderzyć jej nie
mogłem... Byłem jakby pogrążony w bagnie i
grzęzłem w nim powoli, bez ratunku, bez
wyjścia... Błoto sięgało mi już po szyję. Utonę w
nim, jak kot... W żaden sposób nie mogłem zabić,
jakby mnie sparaliżowało...
Obróciłem się, żeby odejść. Skrzypnęła po-
dłoga. Matka poruszyła się na łóżku.
— Kto tu chodzi?!
Już nie było innego wyjścia. Rzuciłem się na
nią i obezwładniłem. Mocowała się, wyśliznęła mi
się z rąk... W pewnej chwili zacisnęła mi rękę na
szyi. Wrzeszczała jak opętana. Szamotaliśmy się,
była to najokropniejsza walka, jaką pan sobie
może wyobrazić. Oboje ryczeliśmy jak dzikie
bestie, z pianą na ustach... W pewnej chwili
zobaczyłem moją żonę; była biała jak trup. Stała u
progu, bała się wejść. Miała świecę w ręku, w jej
świetle ujrzałem twarz matki, siną jak strój
pokutnika. Ciągle się mocowaliśmy, ubranie
196
już miałem w strzępach, piersi obnażone.
Wiedźma była mocna jak szatan. Musiałem
wytężyć wszystkie siły, żeby ją ujarzmić.
Piętnaście razy trzymałem ją już przygwożdżoną,
piętnaście razy mi się wymknęła. Drapała, kopała,
biła, kąsała. Raz złapała mnie zębami za sutkę —
lewą — i odgryzła. W tej samej chwili udało mi
się wbić jej nóż w gardło...
Bluznęła krew i opryskała mi twarz. Gorąca
była jak otwarty brzuch i miała zapach taki sam,
jak krew zarzynanego barana.
Puściłem ją i uciekłem. W drzwiach zderzyłem
się z żoną; świeca jej zgasła. Skręciłem w pole,
biegłem, biegłem bez wytchnienia przez całe
godziny. W polu było chłodno i zaczęło mnie
ogarniać jakieś uczucie ulgi...
Odetchnąłem.
DRUGA NOTA
ODDAJĄCEGO TĘ KSIĄŻKĘ DO DRUKU
Dotąd doprowadza nas rękopis Pascuala
Duarte. Czy go powieszono przy następnej linijce,
czy też starczyło mu czasu na opisanie innych
jeszcze rycerskich czynów — tego nie umiałem
dojść pomimo wszelkich starań.
Magister Don Benigno Bonilla, właściciel
apteki w Almendralejo, gdzie, jak już wspo-
mniałem, znalazłem, co powyżej przepisano,
ułatwił mi w miarę możności dalsze poszukiwania.
Wywróciłem sklep na nice; zaglądałem nawet do
porcelanowych słoików i za rzędy butelek;
szukałem na szafach i pod szafami, i w pudełku z
oczyszczoną sodą... Poznałem piękne nazwy
balsamów; maść syna Zachariaszowego, maść
pastuchów i maść woźniców, maść rybną i
żywiczną, maść z rdzenia wieprzowego i z
laurowej jagody, balsam braci miłosierdzia,
skuteczny na parchy u owiec. Kaszlałem od
gorczycy, mdliło mnie od waleriany, płakałem od
amoniaku, ale choć przetrząsnąłem wszystkie kąty
i odmówiłem wszystkie znane mi modlitwy do
198
świętego Antoniego, patrona rzeczy zgubionych,
to, co chciałem odnaleźć, widać nie istniało, bo
moje wysiłki spełzły na niczym. To niemała
przeszkoda, ten zupełny brak danych o ostatnich
latach Pascuala Duarte. Według logicznych
wniosków, niezbyt skomplikowanych, pewne jest
to, że wrócił on znowu do więzienia w Chinchilla
(to wynika z jego własnych słów), gdzie miał
pozostawać do roku 1935, a może nawet do 1936.
Niemniej zdaje się niewątpliwe, że wyszedł z
więzienia przed początkiem wojny. W żaden
sposób nie można dojść, jaka była jego
działalność podczas tych piętnastu dni rewolucji,
które przetoczyły się przez jego wieś; z wyjątkiem
zbrodni popełnionej na panu Gonzalezie de la
Riva — której sprawcą, zgodnie z dowodami i
własnym wyznaniem, był nasz bohater — niczego
poza tym, absolutnie niczego nie zdołaliśmy się o
nim dowiedzieć, a o jego zbrodni wiemy,
naturalnie, to, co jest oczywiste i nieodwracalne,
nie znamy natomiast — bo Pascual się zaciął i
otwierał usta tylko wtedy, kiedy miał ochotę, co się
nieczęsto zdarzało — jej motywów ani impulsów,
jakie go do niej skłoniły. Może gdyby egzekucja
opóźniła się trochę, doszedłby do tego w swoim
pamiętniku i opisałby wszystko obszernie,
ponieważ jednak
199
tak się nie stało, lukę, która przy końcu jego dni
się ukazuje, tylko baśń i romanca wypełnić może,
a to byłoby sprzeczne z celem tej książki, która
chce mówić prawdę.
List P. D. do don Joaąuina Barrera musiał być
pisany równocześnie z rozdziałami XII i XIII, bo
tylko do nich Pascual użył fioletowego atramentu,
tego samego, którym pisany był list do wyżej
wymienionego pana, co dowodzi, że Pascual nie
zarzucił defin i t y w n i e , jak mówił, swego
opowiadania, lecz że przygotowywał ten list z całą
rozwagą, tak, aby wywołał skutek w pożądanym
terminie, i ta przezorność pokazuje nam Pascuala
wcale nie tak roztargnionym i ogłupionym, jak na
pierwsze wejrzenie mogłoby się wydawać. Jedno
tylko jest całkiem jasne, bo opowiada nam to
kapral Gwardii Cywilnej, Cesareo Martin, który
otrzymał to polecenie, a mianowicie, w jaki
sposób te kartki dostały się z więzienia w Ba-dajoz
do domu pana Barrera, do Meridy.
Pragnąc poznać możliwie najdokładniej ostatnie
chwile mego bohatera, wysiałem list do księdza
don Santiago Lurueńa, ówczesnego kapelana
więziennego, a dzisiejszego proboszcza kościoła w
Magaceli (prowincja Ba-dajoz) i do pana Cesareo
Martin, w owym czasie szeregowca Gwardii
Cywilnej przy
200
więzieniu w Badajoz, a dziś kaprala dowodzącego
strażą w La Vecilla (prowincja Leon), obydwie te
osoby bowiem z racji swego urzędu znajdowały
się przy zbrodniarzu w chwili, kiedy mu przyszło
spłacić długi wobec sprawiedliwości.
Oto list pierwszy:
Magacela (prow. Badajoz), 9 stycznia 1942
Wielmożny i wielce szanowny Panie! Właśnie
otrzymałem, niewątpliwie z opóźnieniem, pański
łaskawy list z dnia 18 grudnia oraz 359 kartek
maszynopisu pamiętników nieszczęsnego Duarte.
Doręczył mi je don Dawid Freire Angulo,
dzisiejszy kapelan więzienia w Badajoz i kolega
pańskiego sługi z dawnych młodzieńczych lat
studiów seminaryjnych w Salamance. Idąc za
głosem niego sumienia, spieszę napisać te słowa
wnet po otwarciu koperty, odkładając do jutra,
jeśli Bóg pozwoli, i zgodnie z pańskim poleceniem
i własną ciekawością, dalszą lekturę kartek
dołączonych do listu.
(pisane 10 stycznia)
Przeczytałem właśnie jednym tchem —
chociaż, według Herodota, nie jest to szla-
201
chętny sposób czytania — spowiedź Pascuala
Duarte i nie ma pan pojęcia, jak silne wywarła
ona na mnie wrażenie, jak głęboki ślad wyryła w
mej duszy. Dla sługi bożego, który zbiera ostatnie
słowa skruchy ze skwa-pliwością i radością
rolnika zgarniającego złote ziarno, wielkim
przeżyciem było odczytanie tego, co napisał
człowiek, który wielu innym może się wydawać
hieną (takie pojęcie miałem i ja, kiedy mnie
wprowadzano do jego celi), a który, gdy dotrzeć
do dna jego duszy, okazuje się tylko pokornym ba-
rankiem, zapędzonym do zagrody i zastraszonym
przez życie.
Na śmierć przygotowywał się przykładnie i
dopiero w ostatniej chwili zabrakło mu odwagi,
osłabł nieco i wskutek tego nie mógł uniknąć
cierpień, których byłby sobie oszczędził, gdyby
miał więcej hartu.
Rozporządził sprawami ducha z taką powagą i
opanowaniem, że wzbudził mój podziw, a kiedy
wyprowadzono go na dziedziniec i powiedział
wobec wszystkich: „Niech się stanie wola Twoja,
Panie" olśnił nas i zdumiał swoją budującą
pokorą. Szkoda, że szatan wydarł mu ostatnie
chwile, bo gdyby nie to, można by powiedzieć, iż
umierał jak święty. Byłby się stał przykładem dla
wszystkich obecnych (póki, jak powiedzia-
202
lem, nie utracił panowania nad sobą), a ja dla
mojej słodkiej misji duszpasterza niejedną
skuteczną naukę bym wyciągnął z tego, co
wówczas widziałem. Oby Bóg przyjął go na swe
święte łono!
Przesyłam panu pozdrowienia i wyrazy
mojej najszczerszej życzliwości pański pokorny
sługa
S. Lurueńa, duchowny.
P. S. Żałuję, że nie mogę spełnić pańskiego
życzenia co do fotografii i nie wiem nawet, do
kogo pana skierować w tej sprawie.
A oto drugi:
La Yecilla (Leon) 12.1. 42.
Szanowny Panie!
Otrzymałem pańskie szanowne pismo z dnia 18
grudnia i życzę Panu, aby list niniejszy zastał Go
w równie dobrym zdrowiu, jak pod wyżej
wymienioną datą. Ja — dzięki Bogu — mam się
dobrze, chociaż kości mi zesztywniały w tym
klimacie, co bym go nie życzył największemu
zbrodniarzowi. I przystępuję do sprawy odnośnie
żądanych informacji, nie widząc żadnej służbowej
przeszkody, co by mi tego wzbraniała, jako że w
in-
203
C
nym wypadku, wybaczy Pan, nie powiedziałbym
ani słowa. Niejakiego Pascuala Duarte, o którym
Pan mówi, pewnie, że sobie przypominam,
ponieważ był to najsławniejszy więzień, jakiego
mieliśmy i musieliśmy go trzymać przez długi czas.
Żeby on był zdrów na umyśle, to ja nie uwierzę,
choćby mi za to dawali całe Eldorado, bo
wyprawiał rzeczy, co jasno świadczyły, że czegoś
mu w głowie brakuje. Póki się wcale nie
spowiadał, wszystko było dobrze, ale jak tylko
przystąpił do spowiedzi świętej, naszły go, jak wi-
dać, skrupuły i wyrzuty sumienia i chciał się z nich
oczyścić przez pokutę; więc było tak, że suszył w
każdy poniedziałek, bo w ten dzień podobno
skonała jego matka, i w każdy wtorek, bo wtedy
zabił pana hrabiego de Torremajia, a także i we
środę, bo jeszcze kogoś tam ukatrupił. Tak czy
owak biedaczysko z dobrej woli przez pół tygodnia
nie brał do ust ani kęsa, więc tak prędko spadał z
ciała, że Bogiem a prawdą kat niewiele się
napracował, żeby mu obie śruby docisnąć do
grdyki. Po całych dniach pisał jak w gorączce, a
że nikomu tym nie wadził, a dyrektor był
miękkiego serca i kazał nam dawać mu wszystko,
czego trzeba do pisania, nabrał chłop zapału i ani
na chwilę nie ustawał. Raz mnie zawołał, pokazał
list w otwar-
204
tej kopercie i powiedział takim głosem, że nie
wiedziałem, czy to jest prośba, czy rozkaz: „Jak
mnie zabiorą, weź pan ten list, ułóż jakoś tę kupę
papierków i oddaj wszystko temu panu. Rozumie
pan?"
A później dodał patrząc mi w oczy tak dzi-
wacznie, że mnie przeszył strach: „Bóg to panu
nagrodzi... bo ja go o to poproszę!"
Wykonałem polecenie, bo nic złego w nim nie
widziałem, a także dlatego że zawsze szanuję
ostatnią wolę nieboszczyków.
Co dotyczy jego śmierci, to mogę tylko po-
wiedzieć, że była zupełnie zwyczajna i nie-
szczęsna, a chociaż na początku udawał zucha i
wykrzyknął przy wszystkich „Bądź wola Twoja,
Panie", żeśmy aż osłupieli, prędko się rozkleił. Jak
zobaczył szubienicę, zemdlał, a kiedy przyszedł do
siebie, taki podniósł krzyk, że nie chce umierać i
że nie mają prawa tego z nim robić, że aż trzeba
było siłą dowlec go do ławki za ręce i nogi. Tam
ucałował ostatni raz krzyż, co mu go podał ojciec
Santiago, kapelan więzienny, co był niczym
prawdziwy święty, ale później dalejże kopać i
charczeć
bez
żadnego
uszanowania
dla
uroczystości, tak że skończył żywot, że już nie
można gorzej, grubiansko i haniebnie, wszystkim
okazując swój strach przed śmiercią.
205
Proszę Pana, jeśli łaska, żeby mi Pan przysłał
dwie
książki
zamiast
jednej,
jak
będą
wydrukowane. Ta druga dla jednego dróżnika na
kolei, co mi przyrzekł, że Panu opłaci wysyłkę za
zaliczeniem, jeśli Pan nie ma nic przeciw temu.
Pragnąc, aby Pana zadowolił mój list, kreślę się
z ukłonem
pański najniższy sługa
Cesareo Martin