Jan Brygier
W latach okupacji
Do domu wróciłem z niewoli niemieckiej około 20 października 1939
roku. Od żony dowiedziałem się, że w końcu września odwiedził ją
superintendent dr Rhode ' , który powiedział jej, że ja byłem gnany wspólnie z
nim, że uciekłem i że on ma nadzieję, iż wrócę do domu. Po prostu przyszedł
pocieszyć moją żonę. Wobec powyższego odwiedziłem go nazajutrz po moim
powrocie.
'
Artur Rhode (1868-1967),pastor w Ostrzeszowie (1895-1916),superintendent kościoła
ewangelickiego w Ostrzeszowie (1916-1920), a następnie w Poznaniu. Z chwilą
wybuchu wojny we wrześniu 1939 r. został wraz z grupą komunistów i przywódców
mniejszości niemieckiej internowany i pod eskortą konwojowany w kierunku Kutna.
Na mój widok ucieszył się. Powiedział mi, że ich oswobodziło wojsko
niemieckie, że musieli perswadować młodym Niemcom, którzy byli
internowani przez Polaków, by się nie mścili, że powrócił do Poznania do
swego kościoła i wezwał swoich wiernych do przebaczenia i zgodnego
współżycia z Polakami, że ze smutkiem widzi, że jest inaczej, gdyż w Poznaniu
jedynie niemiecka władza wojskowa decyduje o wszystkim, że przed wojną
było sześć tysięcy Niemców, a obecnie jest już 60 000 Volksdeutschów, a on nie
wie, skąd się oni wzięli. Powiedział mi, a twarz jego płonęła radością, że jego
syn ' pełnił obowiązki tłumacza, gdy delegaci walczącej Warszawy spotkali się
w wiosce Marki z dowództwem Wehrmachtu w celu omówienia warunków
kapitulacji Warszawy.
'
Dr Gothold Rhode, historyk wychowany w Polsce, już w 1938 r. podjął pracę w
Osteuropa Institut we Wrocławiu. Brał udział w kampanii wrześniowej przeciw Polsce
oraz ogłaszał antypolskie publikacje. Syn Artura Rhode. Obecnie pracuje w
uniwersytecie w Moguncji.
Chcąc załatwić sobie zameldowanie i uniknąć pytań, dlaczego się tak
późno melduję, poprosiłem dra Rhodego o zaświadczenie, że nie opuściłem
dobrowolnie Poznania. Bardzo chętnie mi takie zaświadczenie dał. Nie
przypuszczałem wówczas, że ten papierek za kilka miesięcy wyratuje mnie z
ciężkiej opresji.
Zameldowanie załatwiłem gładko, bez powołania się na zaświadczenie
dra Rhodego.
Zakłady H. Cegielski Oddział III, przekształcone na Deutsche Waffen-
und Munitionsfabrik, zaczęły przyjmować do pracy. W dniu 10 listopada 1939
roku zameldowałem się w Urzędzie Pracy (Arbeitsamt), a w dniu 28 listopada
1939 roku zacząłem pracować w DWM w charakterze trasera.
Do dawniejszych zakładów Cegielskiego Niemcy przenieśli swoją
produkcję z Karlsruhe razem ze swoimi inżynierami, majstrami i częścią załogi.
Pierwszym naszym majstrem był Niemiec Bolz. Pracowałem początkowo z
traserami Wackiem Bulskim (obecnie mieszka w Poznaniu), Kazimierzem
Dyczkowskim (obecnie pracuje w Wiepofamie), Leonem Nowakiem (obecnie
ma własny warsztat w Żabikowie) i jeszcze z innymi.
Początkowo w warsztacie był duży rozgardiasz. Powoli się normowało.
Pracowaliśmy 10 godzin. Obiad trwał jedną godzinę i mieszkający w pobliżu
chodzili na obiad. Na obiady chodził również Wacek Bulski. 20 grudnia wrócił
z obiadu ze łzami w oczach z wiadomością, że jego żonę z dziećmi Niemcy
wyrzucili z mieszkania i że rodzinę znalazł na schodach. My traserzy
jednogłośnie postanowiliśmy stanąć w obronie towarzysza pracy i po obiedzie
zaprzestaliśmy pracować mimo sprzeciwu Wacka Bulskiego. W tym dniu nie
pracowaliśmy już więcej i na zapytanie majstra Bolza odpowiedzieliśmy, że to
robimy z powodu wyrzucenia rodziny Bulskiego z mieszkania. Ten mały strajk
odbił się w naszym warsztacie dość dużym echem, a przede wszystkim wśród
grupy robotników Łodzi, częściowo także wśród tej grupy łódzkiej, która
później pracowała z nami w podziemnej PPR.
Do dzisiejszego dnia nie mogę zrozumieć, dlaczego Niemcy nas wówczas
nie aresztowali. Przypuszczam, że byli zaskoczeni tym, że wśród nich był
rozgardiasz i że na ogół prawie wszyscy Niemcy żyli wówczas myślą wyjazdu
na urlop na gwiazdkę do ojczystego Karlsruhe, a zastępstwo Polaków w pracy
było im na rękę.
Po tym incydencie przeniesiono wkrótce Wacka Bulskiego do innego
warsztatu, gdzie produkowano parowozy. Niemcy dowiedzieli się, że Bulski już
całe lata pracował jako traser przy produkcji parowozów.
Pod koniec grudnia 1939 roku przyszedł do mnie Piękniewski i wyraził
chęć pracy w DWM. Do tego czasu handlował na Rynku Łazarskim. Ponieważ
traserów potrzebowano, namówiłem go, by się zgłosił na trasera i stanął przed
bramą, a ja jego nazwisko podam majstrowi.
Piękniewski został przyjęty i choć nigdy jako traser nie pracował, dał
sobie szybko z tym nowym fachem radę. Pracował aż do swej ucieczki, to jest
do końca maja 1944 roku, razem z Wackiem Bulskim przy produkcji
parowozów.
Jak wiadomo, Niemcy wyrzucali Polaków z mieszkań, aresztowali,
rozstrzeliwali, wywozili do baraków na Główne, a stamtąd do Generalnej
Guberni, wywozili do obozów koncentracyjnych. Strach i niepewność
panowała wśród robotników.
Robotnicy, i nie tylko oni, mieli dużo pytań, dużo problemów ich gnębiło,
2
dużo niejasności, szukali odpowiedzi na różne zjawiska, np. dlaczego w
krytycznej sytuacji, gdy Niemcy napadli na Polskę, Związek Radziecki zajął
tereny aż po Bug? Dlaczego Sowieci zawarli z Hitlerem pakt o nieagresji
jeszcze przed 1 września?
Z takimi i podobnymi pytaniami zwracali się robotnicy i nie tylko
robotnicy do tych, którzy byli już znani jako komuniści lub działacze lewicowi.
A tych działaczy było w Poznaniu mało, na ogół byli oni znani i nie mogli się
ukryć. Niektórzy z nich, jak Chaciuk i Wiktor Walczak dostali się w 1939 do
ZSRR, Franciszek Pietrowski przeniósł się do Generalnej Guberni, Jakuba
Jakubowskiego wywieźli do GG (powrócił później do Poznania), Franciszka
Krysztofiaka wywieźli Niemcy do Reichu na prace przymusowe, Michał
Wołoszyn i Wasili Bułygin oraz Jakub Kwaśnik przeszli do ugrupowań
ukraińskich. Ale pewna mała grupka komunistów, jak Walenty Cebulski,
Zygmunt Piękniewski, Jakub Przybylski, Jan Brygier, Stefan Blachowski, Jakub
Kaczmarek, Jakub Krzeszczak, Władysław Sztukowski, Stefan Ludwiczak,
bracia Danielakowie, Panek, Ludwik Andrzejewski i inni, a z PPS-u
Rybczyński i Stanisław Niedbalski zostali. Do tych będących na miejscu
zwracali się robotnicy ze swoimi pytaniami, a ci w miarę swojego rozeznania
tłumaczyli lub wyrażali swoje zdania tak jak umieli. Z niektórymi sprzeczali
się, gdyż tych, co mieli zdanie przeciwne, było początkowo bardzo dużo.
I tak siłą rzeczy, nie zaplanowane z góry, lecz zrodzone przez samo życie,
powstały wokół znanych działaczy kółka lub grupy. Z tych kółek lub grup
wyłonili się znów tacy, którzy mieli te same lub podobne poglądy, z którymi ci
znani sprzed wojny działacze zaczęli utrzymywać bliższe kontakty. Te grupy
tworzyły się przede wszystkim w dwóch miejscach: tam, gdzie wspólnie
pracowano i tam, gdzie wspólnie lub w pobliżu mieszkano.
Takie grupy powstawały wokoło Piękniewskiego, Blachowskiego, Jakuba
Krzeszczaka, Jakuba Przybylskiego, Władysława Sztukowskiego, Jana
Brygiera, Ludwika Andrzejewskiego, Andrzeja Węcławka i innych. Niektóre z
nich, jak grupa wokół Andrzeja Węcławka, Jakuba Przybylskiego, Jakuba
Jakubowskiego i Ludwika Andrzejewskiego, przybrały dość wcześnie formy
organizacyjne, jeszcze przed powstaniem PPR.
Na razie jednak pracowałem jako traser. Przyjęto więcej traserów do
pracy. Majster Bolz wrócił do Karlsruhe, a nasi przełożeni nazywali się Loose i
Russel. W tym czasie najbliższe kontakty utrzymywałem z traserami
Kazimierzem Dyczkowskim, Leonem Nowakiem i Wackiem Perzem, który
obecnie pracuje w Pomecie w odbiorze technicznym.
W dniu 11 lipca 1940 roku rychło rano wtargnęli gestapowcy do altanki
mieszkalnej na działkach Skorupki i polecili mi ubierać się, a sami zaczęli
przeprowadzać rewizję. Przeglądając moją marynarkę roboczą znaleźli w
kieszeni zaświadczenie wystawione dla mnie przez superintendenta dr Rhode.
3
Mimo tego zabrali mnie, a wioząc mnie samochodem zapytali, gdzie mieszka
dr Rhode. Powiedziałem im, zajechali, jeden poszedł do dr Rhode, drugi
pilnował mnie w samochodzie. Po chwili pierwszy wrócił, zawieźli mnie do
Domu Żołnierza, gdzie była siedziba gestapo i po 10 minutach zwolnili mnie.
Gdy na drugi dzień poszedłem do pracy, dowiedziałem się ze
zdziwieniem, że gestapo aresztowało oprócz mnie jeszcze sześciu traserów:
Aleksego Skowrońskiego, Stefana Misiurę, Organistkę, Kwiatkowskiego,
Westphala i Mariana Sobocińskiego. Wypuszczono tylko mnie i to tylko dzięki
przypadkowi, że w kieszeni mojej marynarki znaleźli wymienione pismo dr
Rhodego.
Z aresztowanych powrócili z obozu koncentracyjnego: Organistka już po
roku dzięki staraniom swojej żony, Stefan Misiura i Marian Sobociński po
zakończeniu wojny. Misiura po wojnie został inżynierem, a Sobociński
technikiem.
Wszystkie poszlaki prowadzą do tego, że jeden z naszych przełożonych,
Loose, jak mówili inni Niemcy esesman, znał język polski. Był bardzo
grzeczny, nie był bawarczykiem, a najprawdopodobniej z jego przyczyny to
aresztowanie nastąpiło. Coś musiał podsłuchać, gdyśmy przed i podczas pracy
dyskutowali na tematy polityczne. Wacek Perz, pracujący obecnie w Pomecie w
odbiorze technicznym, twierdzi z całą pewnością, że Loose znał język polski.
Jeszcze przed tą sprawą za pośrednictwem Jakuba Krzeszczaka poznałem
niemieckiego towarzysza Józefa Reinholza. Pracował także jako traser, lecz w
innym warsztacie. Był rudy i piegowaty, o dziwnym, mądrym i myślącym
wyrazie twarzy. Nawiązałem z nim bardzo serdeczne stosunki, byłem kilka razy
u niego w mieszkaniu, a i obecnie znam jego adres w Niemieckiej Republice
Federalnej. On poinformował mnie, których Niemców mam się wystrzegać, a
którzy są lewicowo usposobieni. Jeszcze dzisiaj wspominam go z największym
szacunkiem. Nienawidził Hitlera i głęboko wierzył w zwycięstwo Wschodu.
Gdy 16 września 1940 roku urodziła mi się pierwsza córka, z własnej woli
przez pół roku ofiarowywał mi codziennie ze swego przydziału pół litra mleka
dla mojego dziecka.
Terror Niemców w zakładzie stawał się coraz większy. Nie wszyscy
Polacy godzili się z tym. Osobiście byłem świadkiem następującego zdarzenia:
Traser Wacek Perz pracował na płycie. Niemiec pracujący na maszynie
zabrał mu narzędzia sprzed nosa. Wacek poszedł i zabrał z powrotem. Niemiec
go popchnął, on Niemca, Niemiec go uderzył, Wacek Niemca w mordę i zaczęli
się bić na oczach pracowników warsztatu, Perz nie ucierpiał z tego powodu.
Inżynier Kurzelewski, który obecnie z ramienia PKP odbiera od Zakładów
Cegielskiego wagony wyprodukowane dla Polskich Kolei Państwowych,
przypomniał mi niedawno zdarzenie, w czasie którego stanąłem w obronie
Polaka bitego przez Niemca. Było to pod koniec 1940 roku. Wówczas inż.
4
Kuszelewski pracował jako traser wspólnie ze mną.
W pierwszej połowie 1940 roku przyszedł do mnie Zygmunt Piękniewski,
który pracował w innym warsztacie niż ja wspólnie z Wackiem Bulskim, z
wiadomością, że do niego zwrócił się jeden z polskich robotników z kuźni z
propozycją utworzenia tajnej organizacji. Piękniewskiemu oświadczył, że ma
kontakt z ambasadą sowiecką w Berlinie. Chciałem go poznać. Piękniewski
naznaczył spotkanie i w trójkę spotkaliśmy się na terenie fabrycznym niedaleko
kuźni. Poznałem Stefana Kaźmierczaka, półinteligenta, zamieszkałego przy
ulicy Piekary i jednocześnie przypomniałem sobie, że któryś z towarzyszy
(zdaje się Bartz) jeszcze w okresie międzywojennym oświadczył mi, iż ma
dowody, że tenże Stefan Kaźmierczak brał swego czasu pieniądze od komisarza
tajnej policji, Nowakowskiego. Nie wydawało mi się wiarygodne, aby w
reżimie hitlerowskim można było skontaktować się tak łatwo z ambasadą
sowiecką i to jeszcze za pośrednictwem tegoż Kaźmierczaka. Po odejściu
Kaźmierczaka wyraziłem te moje wątpliwości Piękniewskiemu i
postanowiliśmy z nim zerwać.
A jednak Stefan Kaźmierczak (jak się ostatnio dowiedziałem)
zorganizował w kuźni DWM organizację nielegalną składającą się z 18 ludzi.
Należeli do niej:
1. Stefan Kaźmierczak,
2. Franek Szymandera, obecnie pułkownik WOP na emeryturze,
3. Stanisław Florek, obecnie pracuje u Cegielskiego w transporcie,
4. Kazimierz Ostrowski,
5. Kazimierz Kudowicz,
6. Jan Puk, obecnie pracuje u Cegielskiego w kuźni jako kontroler,
7. Władysław Szymandera, pracował swego czasu w KW PZPR w
Poznaniu,
8. Paweł Maluśkiewicz, obecnie pracuje u Cegielskiego w DKT,
9. Ignacy Matysiak ze Starołęki,
10.
Ignacy Gruchot,
11.
Kaliszan,
12.
Ludwik Augustyniak i inni.
Stefan Kaźmierczak ostrzegł Franka Szymanderę, że gestapo chce go
aresztować. Szymandera zwiał w dniu 8 lipca 1941 roku z kuźni DWM do
partyzantki do Generalnej Guberni. Nie jest prawdą, jak twierdzi Kiziorek, że to
on ostrzegł Szymanderę. Szymandera nie znał wówczas Jana Kiziorka. Sam
Kaźmierczak został zaaresztowany przez gestapo i zginął. Okoliczności jego
śmierci nie znam. Bliższych informacji o tej grupie może udzielić Franciszek
Szymandera.
Uważam za swój obowiązek wspomnieć o działalności Stefana
Kaźmierczaka, do którego odnosiłem się z nieufnością, ażeby w imię prawdy
5
uwypuklić jego działalność konspiracyjną w ówczesnych ciężkich czasach
okupacyjnych.
Co do mnie, to już od gwiazdki 1939 roku zacząłem w celu wymiany
zdań szukać kontaktu ze znanymi mi towarzyszami z okresu międzywojennego.
Dążenie to było naturalnym zjawiskiem i u innych towarzyszy. Chodziłem na
Wildę do mieszkania Władka Sztukowskiego przy ulicy Gen. Wybickiego.
Przychodzili tam również Surma, Wiktor Dworczak oraz wysoki towarzysz
zdaje się Walicki. Dyskutowaliśmy, sprzeczaliśmy się i dochodziliśmy do
wspólnych stanowisk, mianowicie, iż trzeba krzewić wśród robotników wiarę,
że Wschód zwycięży, że Polska powstanie, a Hitler upadnie.
Przychodziłem na ulicę Wybickiego, a Sztukowski, Glinka i Dworczak
przychodzili do mnie na działkę. Czy to była tajna organizacja? Formalnie nie,
faktycznie próba utworzenia organizacji, bo nasze poglądy rozszerzaliśmy tam,
gdzie pracowaliśmy: Sztukowski i Surma na kolei, Dworczak wśród
robotników DWM, a ja wśród robotników DWM i na działkach. Z
towarzyszami Sztukowskim i Dworczakiem utrzymywałem kontakt aż do mego
aresztowania w końcu maja 1944 roku.
Na ogródkach działkowych, gdzie mieszkałem, omawiałem sprawy
polityczne z następującymi towarzyszami: z Walentym Hofmańskim (mieszka
jeszcze na działkach, a pracuje w Prezydium Rady Narodowej m. Poznania w
wydziale gospodarki komunalnej), z Leonem Kozłowskim (zmarł krótko po
wyzwoleniu).
Ciekawym człowiekiem był Leon Kozłowski. Był przez pewien czas we
Francji. Twierdził, że był członkiem Komunistycznej Partii Francji, wstąpił do
Legii Cudzoziemskiej, z której uciekł. W pierwszych dniach okupacji, gdy go
Niemcy wywieźli na roboty, uciekł z transportu. Był chory na gruźlicę. W jego
mieszkaniu podczas okupacji zbierali się różni ludzie, między innymi
przychodził do niego kowal Jan Musiał, który później był pierwszym
przewodniczącym Wojewódzkiej Rady Narodowej w Zielonej Górze, oraz
Feliks Maciejewski, który był pierwszym prezydentem Poznania po
wyzwoleniu.
Krótko przed napadem Niemców na ZSRR w zakładach bawiła delegacja
sowiecka w celu zakupienia maszyn. Osobiście widziałem dwóch jej członków.
Jeden z nich mówił bardzo głośno po niemiecku wskazując na maszynę:
Bemalter Schmelz (pomalowany złom). Czy kupili jakie maszyny, nie wiem. O
tych dwóch Sowietach mówili wówczas wszyscy robotnicy.
Napad Niemców na Sowiety wywołał różne uczucia u robotników. Jedni
mówili, że teraz Sowieci pokażą Hitlerowi, drudzy, że niech się Niemcy i
Sowieci wykrwawią, a Zachód przyjdzie i powstanie Polska.
Początkowo nie chciano wierzyć w doniesienia niemieckie o
zwycięstwach i posuwaniu się Niemców naprzód, a gdy się przekonano, że to
6
prawda, zapanowało uczucie przygnębienia i trzeba było długotrwałego
wysiłku, by wiara w zwycięstwo Wschodu zaczęła się przyjmować wśród
robotników.
Pod koniec 1941 roku Niemcy przenieśli mnie do frezerów do gniazda
obróbki kół zębatych. Gniazdo to znajdowało się niedaleko płyty traserskiej i
gdy dowiedziałem się, że tam brak pracowników, poprosiłem o przeniesienie.
Były to półautomaty. Dwie przyczyny skłaniały mnie do takiego kroku:
a) trasować umiałem dobrze i praca ta zaczęła mnie nudzić,
b) chciałem osobiście wykorzystać warunki okupacyjne, aby fachowo się
doszkolić.
Nie bez znaczenia był też fakt, że przy obróbce kół zębatych trzeba było
umieć dobrze liczyć, nawet umieć operować tablicami logarytmicznymi, a ja
znałem trochę trygonometrii.
Tutaj wszedłem w bliższy kontakt z frezerami kół zębatych: Spychałą,
Kluczyńskim, Krzyżakiem, Zenonem Wieruckim (obecnie inżynierem w
Warszawie) oraz ze ślusarzem reperacyjnym Zeugnerem, obecnie
zamieszkałym w Poznaniu (emeryt). Spychała i Kluczyński pracują jeszcze u
Cegielskiego na gnieździe obróbki kół zębatych na W-4. Z wymienionymi oraz
z niektórymi innymi, jak np. ze ślusarzem Antkiem Paszkowiakiem (obecnie na
emeryturze) dyskutowałem podczas pracy dużo na tematy polityczne, starałem
się szerzyć wśród nich wiarę w zwycięstwo Wschodu i wiarę w powstanie
Polski innej niż przed wojną.
W owym czasie zawarłem bliższą znajomość ze ślusarzem Antonim
Schulzem. Pracował początkowo na heblarce, a później pełnił obowiązki
Vorarbeitera (przodownika) wśród heblarzy. Jak się później dowiedziałem,
matka jego była Polką a ojciec Niemcem. Gdy matka podczas okupacji zmarła,
Antek został Volksdeutschem. Nie był on żadnym politykiem, natomiast był
badaczem Pisma świętego i należał do odłamu tzw. „Epifamia”. Schulz
utrzymywał bardzo przyjazne stosunki z niemieckim komunistą Józefem
Reinholzem. Pewnego dnia powiedziałem Schulzowi, że chciałbym nabyć lalkę
dla mej jednorocznej córeczki, na co rzekł mi, że on taką ma. Odwiedziłem
więc Antka w jego mieszkaniu, składającym się z jednej izby położonej
zupełnie pod dachem; sufit był skośny. Mimo że Niemcy naciskali na niego, by
wziął inne mieszkanie po Polakach, on tego do końca wojny nie uczynił.
Ofiarował mi wówczas lalkę, małego Murzynka.
Schulz i Reinholz ratowali mnie i wielu innych Polaków niejednokrotnie
w bardzo trudnych sytuacjach.
Pod koniec 1942 roku urodziła mi się druga córeczka. Trochę później
inżynier niemiecki Brenner wspólnie z polskim ślusarzem Zeugnerem
uruchomili szlifierki na koła zębate „Miles” oraz „Maag”. Do obsługi tych
maszyn odkomenderowali także i mnie. Oprócz tych dwóch maszyn, które były
7
półautomatami, trzeba było obsługiwać jeszcze dwie maszyny: jedną
docieraczkę do trybów i jedną do zaokrąglenia zębów przy kołach zębatych –
obie także półautomaty. Te cztery maszyny stały obok siebie w jednym kącie
warsztatu MM. Na tych maszynach pracowałem aż do zbombardowania
warsztatu MM, co nastąpiło w drugie święto Wielkiejnocy 1944 roku.
Przy obecnej ulicy Albańskiej, między cmentarzem ewangelickim
(obecnie jest tam park) a cmentarzem katolickim Niemcy wybudowali obóz
przechodni, tzw. Durchgangslager. Codziennie idąc do pracy i wracając z pracy
przechodziłem obok tego obozu. Po wybudowaniu obozu pierwszymi jego
lokatorami byli Żydzi. W obozie był wielki głód, więc by pomóc więźniom,
przerzucałem przez płot rosnącą na polu brukiew. Nadzór nad obozem był
bardzo słaby, więc po krótkim czasie jeńcy porobili sobie dziury pod płotem,
opuszczali obóz i chodzili po ogródkach działkowych, gdzie działkowicze na
ogół im pomagali.
Żydzi nie byli długo w obozie. Zastąpili ich cywile rosyjscy tak
mężczyźni jak i kobiety. Na ogół byli to ludzie chorzy na gruźlicę. Pracowali
poprzednio w Essen i innych centrach przemysłowych. Niemcy, jak opowiadali
sami więźniowie, chcieli ich odesłać z powodu ich choroby z powrotem do
stron rodzinnych.
Oni także po krótkim czasie uciekali dziurami pod płotem z obozu,
chodzili po ogródkach działkowych, gdzie ludzie dzielili się z nimi jedzeniem, i
wracali na noc do obozu.
Wielokrotnie przychodził do mego domu młody człowiek pochodzący ze
Stalino. Poza tym kilkakrotnie przychodziły dwie bardzo nieśmiałe dziewczyny,
tak że żona musiała je zapraszać do środka – obie spuchnięte z głodu. Nie tylko
ja pomagałem tym jeńcom, wielu działkowiczów robiło to samo.
Niemcy nie wywozili ich. Gdy rozgorzała bitwa pod Stalingradem, oni
jeszcze tam byli. Dopiero po klęsce pod Stalingradem Niemcy wywieźli ich z
obozu.
Po nich do obozu przywozili Polaków, m.in. z Zamojszczyzny. W obozie
były całe rodziny.
Pewnej niedzieli po obiedzie jesienią 1942 roku Zygmunt Piękniewski
przyszedł do mnie na ogródek działkowy. Oznajmił mi, że z miasta Łodzi
przyjechał do Poznania Bakoś ' i chciałby się widzieć ze mną i z innymi starymi
towarzyszami. Na to ja zaproponowałem, że należy koniecznie skomunikować
się z Jakubem Jakubowskim, do którego osobiście miałem ogromne zaufanie.
Jakubowski powrócił już z Generalnej Guberni i mieszkał u swej siostry przy
dzisiejszej ulicy Lampego. Nie zastaliśmy go w domu. Wówczas
postanowiliśmy odbyć naradę we trójkę: Bakoś, Piękniewski i ja. Ponieważ
8
znajomi towarzysze, do których wstępowaliśmy po drodze, nie chcieli użyczyć
nam mieszkania, powróciliśmy do mieszkania Piękniewskiego przy ulicy
Głogowskiej 111.
' Marcin Bakoś, ur. 6 VIII 1896 r.w Poznaniu w rodzinie kolejarza,z zawodu księgowy,
przez wiele lat bezrobotny. W latach 1918-1927 przebywał na Górnym Śląsku, gdzie
wstąpił do KPP. W r. 1927 powrócił do Poznania i podjął działalność w KPP,
PPS-Lewicy i TOR „Świt”. Dnia 6 I 1930 r. został sekretarzem KO PPS-Lewicy, ale
już w czerwcu tegoż roku został aresztowany. Kilkakrotnie odsiadywał dłuższe
wyroki, przebywał w ZSRR, a następnie w Warszawie i w Łodzi. W czasie okupacji
należał do PPR. Jesienią 1942 r. z ramienia KO PPR w Łodzi nawiązał kontakt z
konspiracją komunistyczną w Poznaniu, przekazując informacje o utworzeniu PPR.
Aresztowany 17 VI 1943 r. w Łodzi, zmarł w więzieniu śledczym w roku 1943.
Marcin Bakoś był nam osobiście znany od roku 1928 z okresu
działalności PPS-Lewicy w Poznaniu. Był wówczas jednym ze znanych
działaczy komunistycznych w Poznaniu i w województwie poznańskim. Za
swoją działalność był więziony i karany przez sądy sanacyjne.
Otóż Bakoś oznajmił nam, że w roku 1942 powstała Polska Partia
Robotnicza, że Centralny Komitet PPR szuka kontaktu z Poznaniem i że on
właśnie w tej misji przyjechał, żeby ze starymi komunistami nawiązać
współpracę. Centralnemu Komitetowi chodziło o to, żeby w Poznaniu utworzyć
PPR, w czym starzy towarzysze powinni pomóc. Przestrzegał nas, byśmy nie
stawali na czele organizacji, ponieważ w Poznaniu było przed wojną mało
komunistów i są na pewno gestapowcom znani. Stając na czele
naprowadzilibyśmy gestapo na ślad organizacji. Potem przedstawił nam
platformę PPR wydrukowaną na bibułce.
Czytając, byliśmy bardzo zdziwieni jej treścią. Wydawała się nam za
mało komunistyczna. Powoływała się na Tadeusz Kościuszkę, czego nie
mogliśmy zrozumieć. Gdyby to był kto inny, a nie sam Bakoś, któregośmy
dobrze znali, to na pewno rozmowa nie doprowadziłaby do porozumienia.
W końcu Bakoś przekonał nas, „że przed całym narodem staje
zagadnienie zjednoczenia wszystkich sił do walki z okupantem na śmierć i
życie, zagadnienie utworzenia frontu narodowego do walki o wolną i
niepodległą Polskę” i że do tego wszystkiego konieczne jest stworzenie Polskiej
Partii Robotniczej również w Poznaniu.
Co do utworzenia PPR oświadczyliśmy Bakosiowi, że to nie nastręcza
trudności, gdyż tu istnieją już różne grupy, trzeba je tylko powiązać. Bardzo się
z tego ucieszył, zostawił nam jeden egzemplarz odezwy na bibułce, zostawił
nam niemieckie pieniądze (około 500 marek) oraz kontakt na Łódź.
Pożegnaliśmy się z nim serdecznie, a on jeszcze tego samego dnia odjechał do
Łodzi.
9
Zabrałem odezwę i zobowiązałem się skontaktować z Jakubem
Jakubowskim. Dokonałem tego, a następnie doszło do spotkania między
Zygmuntem Piękniewskim, Jakubem Jakubowskim i mną. Odbyło się to na
Ogródku Działkowym im. Ks. Skorupki obecnie działka nr 135, w chlewiku za
moją altanką mieszkalną. Dlatego w chlewiku, że w altance była moja chora
wówczas żona i dwie moje maleńkie córki.
Jakubowski miał te same wątpliwości do platformy PPR co my wobec
Bakosia. Wytłumaczyliśmy mu i zrozumiał. Oświadczył, że on ma kontakt z już
istniejącą organizacją. Jak się później zorientowałem, była to grupa utworzona
wokół Andrzeja Węcławka, Ludwika Andrzejewskiego, Jakuba Jakubowskiego,
Jakuba Przybylskiego itd. Andrzej Węcławek już kilka miesięcy przed tym
zwiał z Poznania (kwiecień 1942), jak się później o tym dowiedziałem. Otóż
wówczas przekazaliśmy Jakubowskiemu kontakt na Łódź i niemiecką forsę.
W ten sposób Centralny Komitet PPR nawiązał przez Łódź kontakt z
Poznaniem. W krótkim czasie potem nawiązałem ścisły kontakt z Wacławem
Malinowskim, łodzianinem, tokarzem, pracującym w DWM w tym samym
warsztacie co ja, to jest w warsztacie MM. Malinowski należał do kierownictwa
PPR w DWM (H. Cegielski, Oddział III). Osobiście znałem go już dawniej.
Poza tym w dalszym ciągu utrzymywałem kontakt z towarzyszami:
Władysławem Sztukowskim, Czesławem Glinką i Wiktorem Dworczakiem.
Pewnego razu Glinka twierdził, że gdy dojdziemy do władzy, powinniśmy
skorzystać z usług pana Kupsia. Na to odpowiedziałem mu, że Kupś to
przedwojenny szpicel, który nas aresztował, że to nasz wróg. Lecz Glinka
twierdził, że Kupś mu oświadczył, iż we wrześniu 1939 roku zniszczył
własnoręcznie albumy z fotografiami komunistów i wszelkie papiery, jakie
znajdowały się w Prezydium Policji w Poznaniu, a które dotyczyły
komunistów. Zrobił to wszystko dlatego, by nie wpadły w ręce niemieckiego
gestapo. Dlatego trzeba mu ufać. Z wyjątkiem Czesława Glinki nikt z nas w to
nie wierzył.
W dniu 20 grudnia 1942 roku przybył do zakładów DWM gauleiter Artur
Greiser ' . Spędzono nas Polaków do jednej z hal fabrycznych. W przodzie było
miejsce na prezydium, grała orkiestra. Polaków przyprowadzono w czwórkach i
ustawiono w środku między dwoma szeregami czarno ubranych esesmanów z
oznakami trupich czaszek na czapkach. Takich kolumn było dużo, a każda
między dwoma szeregami esesmanów. Esesmani stali jeden od drugiego w
odległości jednego metra i każdy z nich patrzył tylko na te kilka czwórek
Polaków przed sobą. W ten sposób każdy ruch, każdy uśmiech każdego Polaka
był pod ścisłą kontrolą.
'
Artur Karl Greiser (1897-1946), wywodzący się ze Środy Wlkp. działacz hitlerowski,
w latach 1934-1939 prezydent senatu (szef rządu) W. M. Gdańska, w latach 1939-45
namiestnik Rzeszy na tzw. Kraj Warty. Wyrokiem Najwyższego Trybunału
Narodowego z 9 VII 1946 w Poznaniu skazany na karę śmierci za zbrodnie wojenne.
10
Greiser mówił do nas bardzo butnie. Twierdził, że Polacy mogą tylko
wówczas dobrze pracować, jeśli są pod niemieckim kierownictwem, że Niemcy
zostaną tu na wieki i nigdy już polska dłoń nie poprowadzi pługa na tych
ziemiach, że Niemcy są tutaj po to, by panować i rządzić. Wypowiedział się
przeciw polskim „podżegaczom” i zapowiedział powołanie przez niego tzw.
Leistungspolen ' . Kto chce być Leistungspole, musi sobie na to zasłużyć pracą i
oddaniem sprawie niemieckiej.
'
Leistungspolen – kategoria tzw. lepszych Polaków, wprowadzona przez okupantów w
celu rozbicia jedności społeczeństwa polskiego.
Po tym przemówieniu odprowadzono nas do naszych warsztatów pracy.
Do mnie przystąpił jeden z liberalnych Niemców i zapytał, jak mi się podobało,
na co odrzekłem tylko: Ja, die Musik war gut („Tak, muzyka była dobra”).
Roześmiał się i odszedł.
Ciężka była zima roku 1942/1943. Odgłosy rozgrywającej się bitwy o
Stalingrad dochodziły i do fabryki. O tym mówili Polacy między sobą, Niemcy
między sobą, a także Reinholz i Schulz ze mną. Wśród robotników
prosowieckie nastroje zaczęły nagle mocno przybierać na sile.
Nie pamiętam już dokładnie czy to było przed, czy po kapitulacji Paulusa
pod Stalingradem, gdy dostałem pisemne wezwanie z gestapo do stawienia się
w ich siedzibie (obecnie Dom Żołnierza). Rozmyślałem już o tym czy wiać, czy
nie wiać, ale ostatecznie doszedłem do przekonania, że gdyby coś konkretnego
przeciwko mnie mieli, to aresztowaliby mnie. Udałem się więc.
W pokoju było ich dwóch umundurowanych. Po stwierdzeniu, kto jestem,
jeden z nich wskazał ręką stół, na którym leżała książka. Otworzył ją i wskazał
palcem na zdjęcie. Była to moja fotografia, a książka była albumem, w którym
polska tajna policja umieściła fotografie poznańskich komunistów.
Błyskawicznie naszła mnie myśl czy Glinka mnie okłamał, czy Kupś okłamał
Glinkę? Album z fotografiami komunistów nie został zniszczony, leży tutaj na
stole i jest w ręku gestapowców. Kupś albumu nie zniszczył.
Odpowiedziałem, że to jest moja fotografia.
–
Tak, my to wszystko mamy i akta z waszych procesów są tutaj.
Wskazał ręką i rzeczywiście ujrzałem kilka tomów zszytych akt
sądowych.
–
No, kogo znasz jeszcze z tego albumu?
Po raz drugi jak prąd przebiegła mnie myśl i momentalnie
zdecydowałem: przyznam się tylko do tych, którzy już nie żyją lub są poza
granicami Niemiec. A więc przyznawałem się do znajomości z Franciszkiem
Majchrzakiem pseudo „Czarny”, Gurbadą (obaj nie żyli), Józefem Sączewskim,
który zwiał z Polski, i do innych tego rodzaju. Wskazał mi fotografię Bema.
11
–
Kto to?
–
Alfred Bem – odpowiedziałem.
–
Komunista?
–
Nie wiem. Gazety pisały, że Bem był komunistą, ja go znam z PPS-
Lewicy.
–
Gdzie jest obecnie?
–
Uciekł do Związku Radzieckiego – rzekłem.
–
Mensch weshalb floh er nicht nach Rom sondern nach Moskau, wenn
er kein Komunist war? („Człowieku, dlaczego nie uciekł do Rzymu
tylko do Moskwy, jeśli nie był komunistą”?) - ryknął na mnie
gestapowiec.
Zwracając się do drugiego rzekł:
–
Nehmen wir Ihm unter den grossen Hammer? („Weźmiemy go pod ten
wielki młot”?)
–
Nie – odpowiedział drugi.
Dali mi przepustkę i polecili wrócić za dwie godziny. Pomyślałem, że na
pewno będą mnie śledzić, więc wałęsałem się tylko po mieście i nigdzie nie
wchodziłem. Po dwóch godzinach zapytali mnie, czy się zajmuję polityką.
–
Obecnie nie – odpowiedziałem.
–
Dlaczego?
–
Polska wojnę z wami przegrała. Wy, Niemcy, zwyciężyliście. Nie
zajmuję się obecnie polityką.
–
Czy chcecie z nami współpracować?
–
Nie – odpowiedziałem.
–
Dlaczego?
–
Jestem Polakiem – brzmiała moja odpowiedź.
Dali mi spokój i wypuścili mnie.
Kilka dni później odwiedził mnie Jakub Jakubowski i zapytał, czy
wzywało mnie gestapo. Potwierdziłem i dokładnie opowiedziałem mu cały
przebieg rozmowy.
–
Mnie także wezwali – rzekł.
Powiedział, że gestapo przeprowadziło z nim także podobną rozmowę jak
ze mną. Dodał, że w pewnej chwili zanurzyli go głową do beczki z wodą i bili
go niemiłosiernie. Wtedy przypomniałem sobie powiedzenie gestapowca, który
mówił do drugiego podczas mego pobytu w gestapo Nehmen wir Ihm unter den
grossen Hammer i prawie byłem pewny, że to był jeden z tych młotów.
Na moje zapytanie, czy gestapo wezwało jeszcze kogoś ze starych
towarzyszy, odpowiedział, że on wie jeszcze o Handkem. Handke był
członkiem KPP i odsiedział poważny wyrok za działalność komunistyczną w
12
czasach sanacji. Z pochodzenia był Niemcem. Na pytanie gestapo Handke
odpowiedział, że był komunistą, ale obecnie nie jest nim i polityką się nie
interesuje. Gestapo go wypuściło.
–
Gestapo interesuje się nami. Należy się odsunąć – rzekł.
Odpowiedziałem, że Bakoś już nas przed tym przestrzegał i że już raz
dzięki zaświadczeniu dr Rhode wywinąłem się z rąk gestapo.
–
Ale ludzi, jak wiesz, mało, trzeba dalej robić – dodałem.
W końcu ustaliliśmy, żebym utrzymywał bardzo ostrożnie kontakt
organizacyjny tylko z Wackiem Malinowskim, który pracował w moim
warsztacie jako tokarz.
Malinowski przychodził do mnie tylko wówczas, gdy pracowałem po
obiedzie lub w nocy. Nasze maszyny szły na trzy zmiany, on pracował na dwie
zmiany. Starał się o to, by mógł pracować w nocy. Wtedy miałby więcej czasu
na kontakty w ciągu dnia. Również i w nocy mógł się łatwiej kontaktować z
pracującymi na tej zmianie towarzyszami, ponieważ nadzór w nocy był słabszy
niż w dzień. Cała trudność polegała na tym, że musiał pracować, by pokryć
kartami roboczymi swoje godziny pracy.
Otóż podjąłem się dostarczania mu kart roboczych na pokrycie godzin
jego pracy tak, by mógł mieć więcej czasu podczas pracy na działalność
partyjną. Zadanie nie było dla mnie trudne. Obsługiwałem cztery automaty, kart
roboczych miałem w bród. Do rozrachunku Niemcy brali wszystkie karty, byle
tylko pokryć minuty, obojętne czy to była praca tokarska, heblarska, czy inna.
Oddawałem mu wszystkie zbędne karty, a tego było więcej niż było mu
potrzeba. Na pewno dzielił się kartami z innymi towarzyszami, ale o to nigdy
go nie pytałem.
Do dalszych moich zadań należało zbieranie jak najwięcej wiadomości.
W tym celu wykorzystałem moje znajomości z Niemcem Reinholzem oraz z
Volksdeutschem Antkiem Schulzem. Rozmawialiśmy głównie o sytuacji na
froncie wschodnim i o ogólnej polityce międzynarodowej.
Ponadto informowałem Malinowskiego o tym wszystkim, o czym chciał
wiedzieć z terenu Poznania. Odpowiedzi na pytania odnośnie konkretnych ludzi
i stosunków miejscowych z miasta Poznania dawałem mu w miarę znajomości i
rozeznania. Kontakt z Malinowskim utrzymywałem aż do zbombardowania
naszego warsztatu MM. Nikt o tym z wyjątkiem Jakubowskiego nie wiedział.
Tylko jeden jedyny raz Malinowski przyszedł wcześniej na moje stanowisko
pracy niż myśmy praktykowali, zastał mnie w rozmowie z Marianem
Krzeszczakiem. Obaj byli speszeni, że się u mnie spotkali, i udawali, że się
nawzajem nie znają.
Marian Krzeszczak odwiedzał mnie dość często na stanowisku pracy i to
tylko nocą, gdy pracował na nocnej zmianie. Wymienialiśmy nasze
spostrzeżenia i oceny polityczne, nasze uwagi i wnioski, a po klęsce Niemców
13
pod Stalingradem nasze rosnące nadzieje na upadek Hitlera. Poza tym
Krzeszczak zaopatrywał mnie w różne rodzaje stali. Inż. Florian Wolnik, Polak,
który miał pod sobą gniazdo kół zębatych, opracował konstrukcję młynka do
mielenia mąki z ziarna. Razem ze ślusarzem Zeugnerem zrobiliśmy wpierw
jeden taki młynek dla matki inż. Wolniaka, a następnie dla mnie i dla Zeugnera.
Otóż Marian Krzeszczak był tym, który dostarczał żądaną przez nas stal. I
wtedy, gdy niespodziewanie spotkał się u mnie z Wacławem Malinowskim,
przyniósł mi również jakiś materiał.
Marian Krzeszczak zaprowadził mnie raz w nocy na moją prośbę do
stanowiska pracy, przy którym pracował Rybczyński, znany mi z PPS-u z
okresu międzywojennego. Później sam już chodziłem do Rybczyńskiego. Do
Władysława Sztukowskiego na ulicę Wybickiego chodziłem już rzadziej,
częściej on z Dworczakiem odwiedzali mnie. Utrzymywaliśmy kontakt
wzajemny aż do naszego aresztowania.
Poza tym od czasu do czasu, raczej przypadkowo, spotykałem się z
innymi towarzyszami, jak ze Stefanem Blachowskim, Zygmuntem
Piękniewskim, Jakubem Jakubowskim i innymi. Zawsze wymienialiśmy uwagi
na tematy polityczne i aktualne. Wiedziałem, że są czynnie zaangażowani w
pracy konspiracyjnej, lecz nikt z nas nie pytał drugiego, z kim pracuje. Byłoby
to wbrew zasadom konspiracji. Dopiero później, po wojnie, dowiedziałem się,
że wokół Blachowskiego grupowali się tacy towarzysze, jak Aloch Baranowski,
Stefania Blachowska (wówczas nazywała się Nowak). Poza tym ze Stefanem
Blachowskim w czasie okupacji miał kontakt również Władysław Maćkowiak,
zamieszkały obecnie w Poznaniu.
Otóż na adres Stefanii Nowak przychodziły listy dla Leona Koczaskiego,
ówczesnego okręgowca. To Aloch Baranowski skradł papiery jednemu
Polakowi, na które wyjechał Koczaski.
Wspominałem już, że niektórzy towarzysze z okresu międzywojennego
przyjęli podczas okupacji listy ukraińskie, jak Michał Wołoszyn, Wasilii
Bułygin i Jakub Kwaśnik. Z tej trójki utrzymywałem kontakty tylko z
Wołoszynem. Pracowałem z nim w okresie międzywojennym w
Komunistycznej Partii Polski oraz w PPS-Lewicy. Lubiłem go bardzo, gdyż był
dobrym towarzyszem. Gdy podczas okupacji wstąpił do faszystowskiego
Związku Ukraińców, tłumaczyłem mu ich cele. Miało to ten skutek, że
Wołoszyn nigdy nie angażował się aktywnie w tym Związku.
Z Jakubem Kwaśnikiem nie utrzymywałem podczas okupacji bliskich
kontaktów. Był on moim szwagrem ale żona jego zmarła w roku 1938. Jakub
Kwaśnik miał trochę cygańskie usposobienie. Zerwałem z nim kontakt podczas
okupacji, gdy dowiedziałem się, że przyjął listę ukraińską. Dopiero na tydzień
przed śmiercią Stefana Blachowskiego (który zmarł 14 maja 1958 roku)
dowiedziałem się, że Jakub Kwaśnik na polecenie partii, konkretnie Jakuba
14
Jakubowskiego i Jakuba Przybylskiego przyjął listę ukraińską, że chodził w
czasie okupacji do mieszkania szewca Jana Warchołka po odbiór ulotek, które
kurier przywoził z Łodzi.
Córka Kwaśnika, Leokadia, pracowała w kuchni DWM i kradła żywność
dla jeńców i więźniów. Została za to raz spoliczkowana, a drugi raz ukarana
miesiącem karnego obozu (Straflager) we wrześniu 1944 roku i wyrzucona z
kuchni. Kwaśnik wysyłał znaczki żywnościowe (jego córka Leokadia zmieniała
je na reisemarki ' w kantynie) oraz paczki żywnościowe Frankowi
Krysztofiakowi, który pracował podczas okupacji w Niemczech w cegielni.
'
Kartki podróżne, uprawniające do nabycia żywności w innej miejscowości.
Jak już wspomniałem, idąc do pracy i wracając z pracy przechodziłem
koło obozu przejściowego (Durchgangslager). Po klęsce Niemców pod
Stalingradem zaroił się obóz rodzinami z Zamojszczyzny. Przy drutach działy
się rożne sceny. Z całego Poznania przychodzili ludzie i czym mogli pomagali:
żywnością, ubrankami itp.
Za ogródkami działkowymi im. Ks. Skorupki w kierunku na Junikowo,
niedaleko toru kolejowego idącego z Poznania w kierunku na Zbąszyń i Berlin,
znajdowało się ogrodnictwo Gryski. Otóż w tym miejscu podczas okupacji
Niemcy zatrzymywali pociągi wiozące jeńców sowieckich. Pamiętam, że jeńcy
sowieccy osłabieni z wielkiego głodu, a także zniszczeni nieludzkim
traktowaniem, czołgali się do głąbów od kapusty, które pozostawały późną
jesienią na polu. Dużo ludzi z działek mimo zakazu eskorty i strzelania w górę,
rzucało jeńcom chleb.
Na ogródkach działkowych było ogółem 227 działek, na których
mieszkało podczas okupacji przeszło 300 rodzin. Ludzie ratowali się, jak mogli:
trzymali kury, króliki, kaczki, kozy, owce a nawet świnie. Ja zacząłem hodować
także króliki angory, a moja żona nauczyła się prząść wełnę na kołowrotku,
który sam zmajstrowałem. Byli tacy, którzy starali się o zaliczenie ich przez
okupanta jako Volksdeutschów. Niemcy uwzględnili wnioski czterech rodzin.
Pierwszym Volksdeutschem został Józef Liedke z zawodu stolarz. Był on
rzeczywiście Niemcem, a żonę miał Polkę. Tak jak każdy z nas, ulepił sobie z
ułamków cegieł i z karbidu swoją chatkę.
Drugim Volksdeutschem został Leon Ż. Miał on matkę, siostrę i dwóch
braci w Niemczech. Z dwóch braci jeden był oficerem i esesmanem, drugi
młodszy, chociaż był żołnierzem niemieckim, uważał się za Polaka i zakochał
się będąc w Warszawie w warszawiance, której pomagał żywnością i po wojnie
zamierzał się z nią ożenić. Volksdeutsch Leon Ż. pracował w Prezydium Policji
Niemieckiej.
Trzecim Volksdeutschem został Maks K. Matka jego była Niemką. Był
spokojnym człowiekiem, nikomu nie szkodził i zostawszy Volksdeutschem nie
15
zmienił w niczym swojego postępowania.
Czwartym Volksdeutschem był B., ściślej mówiąc jego żona.
Z tej czwórki najlepszym był Liedke. Śmiało można powiedzieć, że
podczas okupacji był prawdziwym opiekunem działkowców. Nie dopuścił, by
jakikolwiek Niemiec, Baltendeutsch ' lub inny osiedlili się na działkach. Gdy
niemieccy kolejarze chcieli wyrzucić Polaków z działek i zająć je, Liedke
pojechał do Berlina i bronił działkowiczów. Uprzedzał działkowiczów o
mających się odbyć rewizjach. Przez palce patrzył, gdy zabijano świnie.
Pracując jako kierownik stolarni na kolei, użyczał Polakom za darmo wiórów
na opał.
'
W okresie okupacji Niemcy usuwali ludność polską z Wielkopolski, a na jej miejsce
w celu zniemczenia tego obszaru ściągali Niemców z głębi Rzeszy (Reichsdeutsche)
oraz Niemców zamieszkałych do tego czasu w innych krajach, np. w krajach
Nadbałtyckich (Baltendeutsche) lub Rumunii.
Przez wiele miesięcy mieszkał na działkach Reichsdeutsch jako
sublokator u państwa R.
Moją żonę, matkę dwóch córek urodzonych w czasie okupacji (1940 i
1942) zmusili Niemcy do pracy. Skierowana przez Urząd Pracy (Arbeitsamt)
chodziła na posługi do mieszkania Niemca o nazwisku Hadinger. Hadinger
mieszkał przedtem w Rumunii. Uległ wbrew prośbom żony propagandzie
wysłanników Hitlera i przyjechał do Warthegau. Tutaj po odbytej kwarantannie
i po przeszkoleniu w ideologii hitlerowskiej przydzielono mu mały domek.
Zdawał sobie sprawę, że materialnie stał o wiele lepiej w Rumunii niż tutaj. Nie
lubił przychodzić z próżnymi rękoma do domu. Przynosił to „ciuchy”, to
gwoździe, a jeśli już nic nie było, to nawet kłosy zerwane lub owies nasmykany
do kieszeni. Miał bardzo dobrą żonę, która zmarła w Poznaniu na skutek
sztucznego poronienia. Oprócz żony miał trzy córki: Ermę, Laurę i Agę. Aga
najmłodsza chodziła do szkoły.
Erma była stuprocentową hitlerówką, nienawidziła Polaków. Moja żona
zabierała ze sobą swoje małe dzieci, gdy chodziła sprzątać. Erma nie pozwoliła,
by dzieci były w pokoju, wyrzucała je na podwórko, mimo że było zimno. Raz
Hadinger zapytał moją żonę, dlaczego płacze, a otrzymawszy odpowiedź,
spoliczkował Ermę, a dzieci wprowadził do pokoju.
Laura była dobra i łagodna. Jak mogła, dawała mej żonie po kryjomu
trochę chleba lub coś innego dla dzieci.
Opowiadała mi żona, że gdy Niemcy uciekali z Poznania, to Hadinger dał
jej dwa zamarznięte jajka od kury, a za przepracowany miesiąc obiecał zapłacić,
gdy wróci.
W drugie święto Wielkiejnocy w roku 1944 udałem się z moją wówczas
trzy i półroczną córeczką w odwiedziny do znajomych na Dębiec. Idąc
16
dzisiejszą ulicą Czechosłowacką usłyszałem nagle huk i ujrzałem dym nad
Zakładami Cegielskiego. Samolot bombardował DWM.
Nazajutrz po przyjściu do pracy stwierdziłem, że warsztat MM, w którym
pracowałem, został zbombardowany. Zatrudniono nas przy usuwaniu złomu i
gruzu. Od tego czasu kontakt z Wackiem Malinowskim się urwał. Krótko
potem przyszedł do mnie na działkę Władysław Sztukowski razem z Wiktorem
Dworczakiem. Przyniósł wiadomość o aresztowaniu niektórych towarzyszy i
zapytał, czy moim zdaniem jego brat Janek powinien wiać. Odpowiedziałem
mu, że jeżeli miał z aresztowanymi kontakt, to powinien wiać, a przynajmniej
zmienić miejsce zamieszkania. Ale on nie wiedział dokładnie z kim się jego
brat kontaktował.
Niedługo potem w dniu 31 maja 1944 roku rychło rano przyjechało
gestapo po mnie, zabrali mnie do samochodu i zawieźli na ulicę Głogowską
pod dom, w którym zamieszkiwał Zygmunt Piękniewski. Jeden z gestapowców
został przy mnie w samochodzie, a drugi udał się na górę i po krótkim czasie
wrócił z żoną Piękniewskiego. Zawieźli nas do Domu Żołnierza.
Jak się dowiedziałem już po wojnie, to wracającego z nocnej zmiany
Piękniewskiego ostrzegł niedaleko domu jeden z okolicznych mieszkańców.
Zygmunt nie powrócił do domu, a gestapo zamiast niego zabrało jego żonę.
Żona Piękniewskiego nie powróciła. Niemcy wykończyli ją w obozie
koncentracyjnym w Ravensbruck.
Wśród gestapowców, którzy nas przyjmowali, spostrzegłem tokarza od
Cegielskiego z czasów, kiedy się uczyłem na tokarza, tj. z lat 1921-1924. O ile
się nie mylę, nazywał się Gerhard. Poznał mnie i uderzył. Po spisaniu
personaliów sprowadzono mnie na dół i wpakowano do celi. Tutaj znajdował
się już Władysław Sztukowski, Józef Surma, bracia Maks i Antek Bartoszewscy
oraz jeszcze kilku innych. Wśród pozostałych jeden oznajmił, że nazywa się
Brygier, a drugi że nazywa się Jakubowski. Ale to nie był Jakub Jakubowski.
Doszedłem do przekonania, że gestapo szukało mnie oraz Jakuba
Jakubowskiego i że ci dwaj zostali aresztowani przez pomyłkę. I rzeczywiście,
po dwóch tygodniach ich zwolniono.
Siedząc w celi usłyszałem w pewnej chwili, że otwarto jedną z dalszych
cel, potem głośną rozmowę w języku ukraińskim. Pośród rozmawiających
poznałem po głosie Michała Bojczuka. W tym samym dniu zawieźli nas do
obozu w Żabikowie, umieścili nas w celi L. Był to długi barak drewniany bez
żadnych przegródek wewnątrz. Pełno w nim było ludzi. Tam spotkaliśmy
prawie wszystkich, których gestapo poprzednio aresztowało: Romana
Pasikowskiego, z którym skontaktował mnie swego czasu Wacek Malinowski w
swoim mieszkaniu, dalej Wacka Malinowskiego, Jana Zgodzińskiego,
Eugeniusza Augustyniaka, Tadeusza i Wacka Weinertów, Jana Majchrzaka z
17
ogródków im. Ks. Skorupki, Karpiaka, Skórów (ojca i syna), Władka
Kozińskiego, Ludwika Andrzejewskiego i wielu innych towarzyszy znanych i
nie znanych mi dotąd. Tam dopiero dowiedziałem się, w jaki sposób doszło w
ogóle do aresztowań. Opowiedział mi to sam Zgodziński.
W Łodzi gestapo likwidowało tamtejszą organizację PPR ' .
'
Według M. Cygańskiego (Z dziejów okupacji hitlerowskiej w Łodzi. 1939-1945. Łódź
1965, s. 217) pierwsze aresztowania członków PPR i GL w Łodzi nastąpiły w
kwietniu i maju 1943 r.
U jednego z aresztowanych znaleziono adres do Poznania, mianowicie
adres Zgodzińskiego. O poznańskiej organizacji PPR gestapo nic nie wiedziało.
Aresztowali Zgodzińskiego i zaczęli go bić codziennie, systematycznie. Skuli
go kajdanami, nie pozwolili iść z potrzebą. Robił wszystko pod siebie. Jeść mu
dawano. Po tygodniu czy dwóch, dobrze już nie pamiętam jak mi opowiadał,
Zgodziński się załamał i zaczął gadać. Wymienił nazwisko Pasikowskiego, a
później Malinowskiego, Augustyniaka, Weinerta, Jana Mazurka, Ludwika
Andrzejewskiego i jeszcze kogoś – w każdym razie członków komitetu. Tych
aresztowano 17 maja 1944 roku. Gestapo zaczęło ich bić. Z kolei na podstawie
tych zeznań gestapo aresztowało pozostałych członków komórek. Ostatniego
rzutu aresztowań dokonano 30 i 31 maja. Mnie aresztowano 31 maja.
Opowiadał mi Zgodziński, że już potem jak podał nazwiska sprowadzono go w
Domu Żołnierza na dół do celi, a tam twarzą do ściany stał skrwawiony
człowiek. Gestapowiec kazał się temu człowiekowi odwrócić, a on, Zgodziński,
z trudnością poznał w nim Romana Pasikowskiego.
–
Powiedz mu – powiedział gestapowiec do Zgodzińskiego.
–
Wtedy – mówił mi Zgodziński – powiedziałem do Pasikowskiego:
Romanie, ja wszystko im powiedziałem. On nic im nie chciał
powiedzieć.
Przypadkowo znaleziony przez gestapo w Łodzi adres Zgodzińskiego był
adresem dla przyjazdówek w Poznaniu i stał się przyczyną wsypy poznańskiej
organizacji PPR. Po rozmowie ze Zgodzińskim spojrzałem na tych, co najpierw
zostali aresztowani. Było na nich widać ślady bicia. Poza tym ogarnęło mnie
dziwne uczucie niepewności: co i ile każdy z nich już powiedział o innych.
Dlatego gdy kilku z nich mnie zapytało, za co mnie aresztowano,
odpowiedziałem:
–
Nie wiem, przypuszczalnie dlatego, że dawniej pracowałem w KPP.
Z obozu w Żabikowie zabierano codziennie samochodem więźniów i
wożono na przesłuchania do siedziby gestapo mieszczącej się w Domu
Żołnierza w Poznaniu. Przywożono ich już pierwszego dnia, niektórych po
kilku dniach. Nie każdy z nich wracał o własnych siłach do celi, niektórych
przynoszono w kocu, zbitych i nieprzytomnych. Tak zbitego i nieprzytomnego
18
przyniesiono w kocu Antoniego Ratajczaka.
Wawrzyna Dizmana nie widziałem w Żabikowie. Mówiono mi – nie
przypominam już sobie kto to mówił – że gdy aresztowali go i zaprowadzili do
Domu Żołnierza, to tam już go zakatrupili. Niektórych towarzyszy tak bili, że
tyłki mieli nie tylko sine ale czarne i zielone. Niektórzy mieli głębokie rany i
dziury na siedzeniach, jak np. Ludwik Andrzejewski. Oprócz peperowców w
celi było dużo akowców. Jeden nazwiskiem Rybak, leśniczy z Gułtów koło
Wrześni, siedział za to, że przyjmował zrzut broni. Pewien więzień, nie
peperowiec, jakiś filozof rozmawiając ze mną o bestialstwie gestapowców
przytoczył mi urywek z Pieśni o dzwonie Schillera:
Gefahrlich ist's den Leu zu wecken,
Verderblich ist des Tigers Zahn,
Jedoch der schrecklichste der Schrecken,
Das ist der Mensch in seinem Wahn ' .
'
Tłumaczenie polskie:
Lew przebudzony nie zna miar srogości,
Strasznym jest tygrys, kiedy się zacieka,
Lecz najstraszniejszym z wszystkich okropności
Jest niezawodnie szaleństwo człowieka.
F. Schiller: Dzieła wybrane. Tom I, Warszawa 1955, s. 159. Przekład Jana
Nepomucena Kamińskiego.
Ja znałem już ten wiersz, ale nigdy nie zapomnę wrażenia, jakie zrobiły
na mnie te słowa wypowiedziane w ówczesnych warunkach i w ówczesnym
otoczeniu.
Pewnego dnia wywołano moje nazwisko i razem z innymi pojechałem do
Domu Żołnierza. Zupełnie niespodziewanie zauważyłem w samochodzie
Jakuba Przybylskiego ' . Przywitaliśmy się i Jakub powiedział mi, że boi się
tylko gazu. Spytał, czy byłem już przesłuchiwany.
–
Po raz pierwszy mnie wiozą – odparłem.
Popatrzył na mnie i powiedział:
–
A co do Bakosia, to się nie zapieraj. Gestapo wie, mają Bakosia,
torturowali go. O mnie także wiedzą, że jeździłem do Łodzi.
'
J. Przybylskiego, sekretarza KM PPR, aresztowano już 28 IV 1943 r., tj. jeszcze
przed aresztowaniem Bakosia w Łodzi, ale po pierwszych aresztowaniach łódzkich,
które miały miejsce w dniach 18-21 IV 1943 r. Aresztowano wówczas M. Krapp,
która pełniła funkcję kuriera między organizacjami łódzką i poznańską.
Por. M. Olszewski Losy i ludzie poznańskiej Polskiej Partii Robotniczej. W: „Kronika
Miasta Poznania” 1969 nr 4 , s. 54 i 67.
Rzeczywiście pytali mnie o pobyt Marcina Bakosia w Poznaniu jesienią
1942 roku. Przyznałem się, że z nim rozmawiałem, zaprzeczyłem jednak
19
działalności w PPR. Byłem przekonany, że ani Wacek Malinowski, ani Władek
Sztukowski nie pisną o mnie ani słowa. Choć mnie gestapowiec walił po
twarzy, a nawet skopał, nie przyznałem się. Więcej mnie już potem gestapo nie
przesłuchiwało. Mówili mi inni towarzysze, że gestapowcy pytali się, czy
należałem do PPR, Ludwik Andrzejewski powiedział, że jego również o to
pytali.
W celi L nie mogliśmy próżnować. Musieliśmy robić sznurek z papieru, a
ze sznurka papierowego tkać pasy. Nawet ustalono dzienną normę.
Rozmawiałem bardzo dużo z Wackiem Malinowskim. Opowiadał mi wiele o
żonie, a przede wszystkim o swej małej córeczce. Władek Sztukowski po kilku
dniach zachorował na różę. Twarz mu się zaczerwieniła, wrzody porobiły mu
się na twarzy tak duże, że przybrała kształt kwadratowy. Zaczął wiele mówić o
swej żonie.
W celi L poznałem również brata Władka Sztukowskiego, Jana. Był to
młody człowiek, któremu starałem się pomóc przez dodawanie otuchy.
Okna w celi L były zamalowane na biało i zabite. Podczas gorących
letnich miesięcy było bardzo duszno. Rano dawano każdemu trochę kawy, w
południe jedną nabierkę zielonki (zagotowana zielenina), a o trzeciej po
południu jeden bochenek chleba na czterech. Zawsze te same cztery osoby
dostawały bochenek chleba. Codziennie kto inny dzielił i wpierw pozostali trzej
wybierali sobie kawałki chleba, a to co pozostało, zabierał dzielący. We
własnym interesie dzielący musiał jak najsprawiedliwiej dzielić. Później to
nawet pojawiły się prymitywne wagi składające się z drewienek i sznurka. Były
tak czułe, że nawet mała okruszynka chleba miała wpływ na wagę. Najwięcej o
chleb spierali się bracia Maks i Antek Bartoszewscy. Zwłaszcza Antek był stale
za „sprawiedliwością”.
Dla nas wygłodniałych chleb był aż słodki. Jeden ze współwięźniów, nie
peperowiec, który w Krotoszynie miał fabrykę pierników, powiedział do mnie,
że żaden z jego pierników nie był tak dobry jak ten chleb.
Gdy więzień otrzymał swoją część chleba, to oglądał ją ze wszystkich
stron, trochę ugryzł, później zaznaczał sobie, którą część zje wieczorem, a którą
schowa sobie na drugi dzień na śniadanie. W nocy budził się wielokrotnie w
celu stwierdzenia czy ma ten chleb, czy go kto nie ukradł, co też się zdarzało.
Bardzo szybko doszedłem do przekonania, że takie postępowanie bardzo
szarpie nerwy. Dlatego po otrzymaniu chleba natychmiast zjadałem swoją
część. Jadłem bardzo powoli, żułem dokładnie.
W celi L siedział również były poseł z Narodowej Partii Robotniczej –
Herz ' . Gdy Niemcy rozpętali sprawę Katynia, to m.in. i jego zawieźli z
Poznania do Katynia. Nie wiem, za co go Niemcy aresztowali. Przed wojną
miał solidny brzuszek, w Żabikowie skóra mu zwisała, a tłuszcz znikł. Był on
wielkim patriotą, w celi podtrzymywał ludzi na duchu, lecz zapytany przeze
20
mnie, kto jest odpowiedzialny za Katyń, odpowiedział: Sowieci.
'
Władysław Herz (1885), ślusarz z zawodu, wybitny działacz polonijnych towarzystw
oświatowych w Berlinie, współorganizator NSR, reemigrant, prezes Poznańskiego
Okręgu NPR, poseł na Sejm Ustawodawczy i Sejm Ordynacyjny (1922-1927).
W dniu 17 czerwca 1944 roku przenieśli mnie do celi H 2. Cela H 2 była
jedną połową, a cela H 3 drugą połową tego samego baraku. Obie cele były
odgrodzone od siebie ścianą. Tutaj siedziałem wspólnie z towarzyszami:
Feliksem Siwińskim, Rudasem, Dorną, Janem Majchrzakiem, Janem Pankiem,
Stefanem Ludwiczakiem, Józefem Rybarczykiem, Stanisławem Danielakiem i,
zdaje mi się, z Walentym Cebulskim. Oprócz nich byli jeszcze Feliks Knychała
ze Starołęki, Poznański, Stefański, fryzjer z Lubonia i inni.
Na sztubowego ' wybraliśmy Stefańskiego. Okazało się później, że
wysługiwał się gestapowcom i był szpiclem w naszej celi. Z celi H 2 i H 3
zabierali do pracy poza obozem. Przede wszystkim wozili do Ławicy do
budowy dróg betonowych ukrytych w lesie, a służących do startowania i
lądowania samolotów. Przy pracy więźniowie otrzymywali obiad, a po
powrocie także obiad lagrowy.
'
Sztubowy – starszy celi, więzień odpowiedzialny za porządek w celi.
Zgłosiłem się do tej pracy, ponieważ samochód przejeżdżał codziennie
tam i z powrotem w pobliżu działek, gdzie mieszkała moja żona z dziećmi.
Samochód był odkryty, więc rozumowałem, że zawsze ktoś mnie dojrzy i da
znać mojej żonie. Obliczenie moje okazało się słuszne. Już przy drugim
wyjeździe do pracy ujrzałem żonę z córką na ręku, stojącą na drodze.
Nadzwyczaj przykre były takie widzenia.
Przy pracy na Ławicy zdarzył się wypadek, że jeden z więźniów,
staruszek, podniósł z ziemi niedopałek papierosa, zaciągnął się, a sierżant to
spostrzegł i za to pozbawił go obiadu. Podczas obiadu odlałem staruszkowi do
miski część mego obiadu. Gdy sierżant zobaczył, że je, zapytał kto mu dał.
Odpowiedziałem, że ja. Gdy wydzielał dolewkę, zapytał mnie, czy chcę
dolewki. Pomyślałem: może chce mi dać dolewkę, a może mnie zbić za to, że
chcę dolewki, a sam rozdałem jedzenie. Podziękowałem, mimo że byłem
głodny. Jednak w czasie następnych dni sierżant kilkakrotnie z własnej woli
dawał mi dolewki.
Naszymi kapo byli: więzień Woda, sztubowy H 3, którego gestapowcy
przezwali Badoglio, oraz sztubowy H 2 nasz Stefański. Ci nas popędzali
krzykiem i biciem do pracy.
Sierżant czasami robił zawody: która dwójka pierwsza nakładzie
wywrotkę ze żwirem. Nagrodą była skibka chleba, której sierżant nie zjadł.
Wtedy kapo Woda wybierał najsilniejszego z więźniów za swego partnera do
ładowania wywrotki i zawsze wygrywał. Nagrodę zjadał sam.
21
Pewnego razu przy takich zawodach mocno się spocił, położył się na
zimny żwir, że zaziębił się i zachorował. Dostał zapalenia płuc, przez kilka
nocy jęczał we śnie i krzyczał: „Przybiję was gwoździami do drzwi”. Wreszcie
zdechł. Nikt go nie żałował. Za co siedział, nie wiem, mówiono, że pracował w
Wiepofamie.
Wszy gryzły nas i dlatego codziennie przeglądaliśmy nasze koszule i
ubrania.
Pewnego razu część więźniów wzięto do pracy przy układaniu stogu.
Jeden, przyjaciel Feliksa Siwińskiego, zwiał. Gestapowcy strasznie mścili się
nad pozostałymi za tę ucieczkę. Nazajutrz rano przed barakiem w korycie leżał
trup zbiega.
Jednego dnia wzięto nas do pracy do huty szkła w Antoninku.
Wyładowaliśmy tragarze z wagonu. Jeden z tragarzy uderzył w kostkę Józefa
Rybarczyka. Mocno go bolała noga. Stanisław Danielak radził mu, by nogę
okładał własnym moczem. Początkowo mu ulżyło, a później mocz tak wygryzł
ciało, że było widać kość. Odtąd skakał tylko na jednej nodze.
Sztubowego Stefańskiego gestapo często wywoływało i jeździł z
więźniami na przesłuchania do Domu Żołnierza. Sam się wygadał, że
zamykano go z innymi w jednej celi w celu podsłuchania i pociągnięcia za
język. Przywoził ze sobą do celi chleb. Gdy Stefańskiego nie było w obozie, a
wydawano obiad, to gestapowcy pilnowali zawsze, by dla niego nalać zupy.
Siedząc w celi H 2 obserwowaliśmy przez szpary w oknach, co się dzieje
w celi L lub innych celach i na placu między celami. Otóż ze zdziwieniem
ujrzeliśmy pewnego razu trzech skutych razem. Byli to towarzysze: Roman
Pasikowski, Wacek Malinowski i trzeci, którego nie mogliśmy rozpoznać.
Dokładnie nie wiem, za co ich skuto. Mówiono mi później, że za namawianie
innych towarzyszy, by nie wykonywali wymaganej normy przy tkaniu pasów.
W połowie sierpnia już nie widzieliśmy ich. Rozeszła się wieść, że ich
rozstrzelali. Dopiero jadąc do obozu koncentracyjnego Gross-Rosen
dowiedziałem się, że w dniu 13 sierpnia 1944 roku gestapo rozstrzelało w
Żabikowie naszych towarzyszy: Romana Pasikowskiego, Wacława
Malinowskiego, Jana Zgodzińskiego, Eugeniusza Augustyniaka, Tadeusza
Weinerta, Jakuba Przybylskiego, Jana Mazurka, Jakuba Kaczmarka, Michała
Bojczuka i innych, razem jedenastu.
Cześć ich pamięci!
W dniu 30 sierpnia wywołano nas do transportu do obozu
koncentracyjnego i umieszczono w osobnym baraku. W celi H 2 pozostali:
Józef Rybarczyk, Jan Majchrzak i Jan Panek. Stefański głośno się chwalił, że
wychodzi na wolność. I rzeczywiście jego wywołali jako ostatniego i umieścili
22
w osobnej celi.
Dnia 1 września rychło rano zajechał autobus i załadowali nas. Władek
Sztukowski miał nogi napuchnięte i szedł w bamboszach. Pomagałem mu przy
wsiadaniu. Ostatniego do autobusu załadowali sztubowego Stefańskiego.
Gestapo nie puściło go na wolność. Autobus zajechał na Dworzec Zachodni w
Poznaniu, załadowano nas do pulmanów, co nas mocno zdziwiło, i ruszyliśmy
pociągiem w kierunku Kościan, Leszno, Rawicz, Wrocław, Legnica do Gross-
Rosen. Eskorta w pociągu była możliwa, dali nam nawet niemieckie gazety do
czytania.
Było już późne popołudnie, czekaliśmy niedaleko dworca. Niebawem
przybyła grupa żołnierzy, podpita i hałaśliwa. Byli to Ukraińcy, którzy pełnili
na zewnątrz obozu Gross-Rosen straż i ci pędzili nas przez około trzy kilometry
do właściwego obozu. Poprzednio zabrali na samochód tych wszystkich, którzy
nie mogli iść o własnych siłach, między innymi także Władka Sztukowskiego.
Razem z nami w transporcie do Gross-Rosen byli także i nie peperowcy.
Przypominam sobie jednego z nich: wzrost średni, postawa prosta, włos siwy,
twarz bardzo szczera i otwarta, siwe wąsy. Mówił do nas i do swoich:
–
Przetrwamy, tylko nie upadać na duchu, chłopcy!
Nota o autorze:
Brygier Jan,ur. 27 V 1904 r. w Witkówkach pow. kościański w rodzinie małorolnego chłopa;
tokarz, większą część życia przepracował w Zakładach H. Cegielskiego w Poznaniu;
działacz polityczny, od r. 1923 działacz Związku Metalowców, w latach 1927-1928 członek
Komitetu Okręgowego KZMP, następnie pełnił szereg odpowiedzialnych funkcji w
Młodzieży PPS-Lewicy i TOR „Świt”, od r. 1927 działacz okręgowy KPP i PPS-Lewicy, w
latach okupacji brał udział w tworzeniu PPR; więziony w Żabikowie i innych obozach
koncentracyjnych; po wojnie działacz PPR i PZPR w Krośnie Odrzańskim, Szczecinie
i Poznaniu; od r. 1959 emeryt.