Josie Metcalfe
Ślub moich marzeń
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Cassie, mamy jeszcze lody? - dopytywał się ktoś
szeptem.
- Sama je skończyłaś, Kirstin. Czekoladki też - odrzekła
półgłosem Cassie, po czym zaśmiała się, słysząc w
ciemnościach westchnienie Naomi. - Czy to znaczy, że
możemy zjeść resztę herbatników?
- Nie ma mowy! - zaprotestowała Kirstin. - To ja tu
jestem amatorką słodyczy! A wy możecie jeść wszystko i nie
tyjecie...
- Ciii... - syknęła Cassie, gdy zaczęły wyrywać sobie
pudełko z herbatnikami owsianymi w czekoladzie. - Cały dom
obudzisz!
Koleżanki wybuchnęły śmiechem. Dopiero po chwili
stłumiły radość. Cassie przypomniały się niezliczone podobne
sytuacje, które miały miejsce przez ostatnie trzy lata, odkąd
zamieszkały u Dot.
Te nocne uczty były stałym elementem ich przyjaźni,
która połączyła je wkrótce po tym, jak się poznały. I zawsze
przyłapywano je na gorącym uczynku! Tym razem na pewno
też tak się stanie, chociaż skończyły już osiemnaście lat i
oficjalnie są dorosłe. Choćby nie wiem jak cicho się
zachowywały, Dot zawsze wyczuwała, że coś kombinują.
- Od jakiegoś czasu w tym domu mieszkają tylko cztery
osoby, z czego trzy znajdują się w tym pokoju - zauważyła
roztropnie Naomi.
Nie tak jak dawniej, kiedy dom dosłownie pękał w
szwach, pomyślała Cassie. W ich pokoju, oświetlonym tylko
latarką, atmosferę przepełniał lęk, że stracą siebie nawzajem, i
to akurat wtedy, gdy udało im się nawiązać jakąś nić
przyjaźni.
- Myślę, że Dot się tego spodziewała. Inaczej nie
kupowałaby tego, co najbardziej lubimy - dorzuciła Kirstin.
- Te nasze nocne sabaty stały się już tradycją - przyznała
Cassie. - Dzisiaj miały być wyniki egzaminów, więc nie trzeba
być jasnowidzem, żeby się domyślić, co w tej sytuacji
zrobimy.
Przez chwilę w głębokiej ciszy rozpamiętywały swe
niedawne sukcesy. Cała trójka, ubrana w nocne „mundurki",
czyli w sporo za duże podkoszulki, leżała w malowniczych
pozach na łóżku Cassie.
Z
racji
wieku
mogły
bez
przeszkód,
i
z
błogosławieństwem Dot, przenieść całą imprezę do salonu, ale
byłoby to niezgodne z tradycją. Stałaby się czymś zupełnie
innym, gdyby z tym tajemniczym rytuałem przy świetle latarki
nie czekały do zmroku właśnie w sypialni.
- Wznieśmy toast za to, że wspięłyśmy się na kolejny
szczebel tej drabiny - zaproponowała Kirstin, unosząc
plastikowy kubek z musującym winem, bo nie było ich stać na
szampana.
- Od samego początku twierdziłyśmy, że to się nam uda,
że jeżeli będziemy się wspierać, wszystko ułoży się po naszej
myśli - przypomniała z satysfakcją w głosie Naomi, dotykając
swoim kubkiem kubków przyjaciółek. - Pamiętacie naszą
pierwszą naradę wojenną?
- Tego nie można zapomnieć - szepnęła Cassie. -
Mieszkałyśmy tu dopiero parę tygodni, kiedy okazało się, że
Artur ma raka.
Po
różnych
koszmarnych
przeżyciach,
jakich
doświadczyły, zanim dotarły do tej rodziny zastępczej, dom
Dot i Artura przeszedł ich najśmielsze marzenia.
Wszystkie trzy spodziewały się kolejnej wersji domu
dziecka, lecz zamiast niej znalazły tu prawdziwe, rodzinne
ciepło. Wizja jego utraty w związku z chorobą Artura
dokonała w nich przemiany: samolubne indywidualistki
połączyły swe siły.
- Ciągle chce mi się śmiać na wspomnienie miny, jaką
miała ta kobieta z opieki społecznej - szepnęła Cassie,
odrzucając ruchem głowy kosmyk jasnych włosów.
Z perspektywy czasu nietrudno było zrozumieć rozterkę
tej kobiety. Bez trudu znalazła rodziny zastępcze dla
najmłodszych dzieci znajdujących się pod opieką Dot i Artura.
Bliźnięta były sierotami i przebywały tu zaledwie kilka dni. I
tak miały odejść, gdy tylko rodzina skłonna je zaadoptować
pokona wszystkie poprzeczki wymagane, aby uzyskać zgodę
na przejęcie tak cennego ciężaru.
Całkiem inną sprawą było znalezienie miejsc dla trzech
prawie dorosłych dziewcząt. Na dodatek cała trójka miała
opinię „trudnych przypadków".
Wyczuwały, że ich kuratorka długo nie mogła się
zdecydować, czy je oddać pod opiekę Dot i Artura: po co
obciążać te filary systemu rodzin zastępczych takimi trzema
potworami?
Gdy ujrzała je jakiś czas później w tak tragicznej sytuacji i
gdy usłyszała, ze kategorycznie odmawiają opuszczenia
swojego ostatniego domu zastępczego, poczuła się jak rażona
gromem.
- Dot się rozpłakała - dodała Cassie. Przypomniała sobie,
jakie wrażenie wywarły na niej te łzy, na niej, która
postanowiła już nigdy więcej nie przejmować się uczuciami
innych.
- I oświadczyła, że nie pozwoli nas rozdzielić - dorzuciła
Kirstin. - Powiedziała, że stałyśmy się jej rodziną, a rodzina
musi trzymać się razem.
Nie musiały sobie nawzajem przypominać tych bolesnych
miesięcy, kiedy, pomimo najlepszej opieki ze strony szpitala,
Artur powoli przegrywał walkę o życie. To nie przypadkiem
wszystkie trzy "jego córeczki" wybrały zawody związane z
medycyną.
- Nie udało im się nas rozdzielić wtedy, więc nie damy się
rozdzielić i teraz - oznajmiła uroczystym tonem Naomi. - Być
może Kirstin zajdzie wyżej niż my i zostanie lekarzem, ale
praktykę odbędziemy w tym samym miejscu.
Dzięki swemu uporowi Cassie i Naomi mogłyby zdawać
na medycynę, jednak postanowiły skoncentrować się na
pielęgniarstwie. Wysokie noty z dzisiejszego egzaminu dały
im przepustkę do szpitala św. Augustyna.
- Pokonywanie przeszkód sprawia ogromną satysfakcję -
zauważyła Cassie, częstując się kolejnym herbatnikiem. -
Przybliża marzenia.
Zamyśliła się na wspomnienie wieczoru, kiedy to po raz
pierwszy zwierzały się sobie ze swoich nadziei i marzeń.
Wydarzyło się to jakiś czas po zamieszkaniu u Dot i Artura i
stało się punktem zwrotnym w ich wzajemnych stosunkach:
po raz pierwszy dopuściły kogoś do swoich myśli.
- Czy zauważyłyście, ile już mamy za sobą? - zagadnęła
Kirstin. - Jestem przekonana, że kiedy nas tu skierowano, ta
kobieta z opieki społecznej była pewna, że przez najbliższe
trzy lata będzie świadkiem, jak staczamy się na samo dno, a
przy okazji doprowadzamy Dot i Artura do rozpaczy.
- Przecież nawet przepraszała Dot za to, że obarcza ją
takimi trzema „trudnymi" przypadkami naraz. Takimi, które w
żadnej rodzinie nie zagrzały miejsca - wspominała Naomi. -
Znając naszą przeszłość, była pewna, że nie wytrzymamy u
Dot dłużej niż kilka dni.
I nie byłaby to ich pierwsza ucieczka...
Wbrew postanowieniu o emocjonalnej izolacji, Cassie
wkrótce poczuła się zniewolona łagodnością i cierpliwością
Dot i Artura, które w równym stopniu ujęły jej koleżanki.
Uświadomiwszy sobie groźbę kolejnych przenosin, gdy
zachorował Artur, postanowiły zrobić wszystko, co w ich
mocy, by pozostać u Dot, nawet jeśli miało to oznaczać
wytężoną pracę i wzorowe zachowanie.
- Moje cele niewiele się zmieniły przez te trzy lata -
zadumała się Kirstin. - Już wtedy postanowiłam, że jak
najszybciej muszę znaleźć dobrą pracę, żeby zdobyć
niezależność. Żeby już nikt mnie nie zawiódł.
Cassie dobrze ją rozumiała. Wszystkie trzy doznały wielu
różnych rozczarowań, co na pewno odcisnęło się piętnem na
ich charakterach.
- Przez ten czas nauczyłaś się patrzeć nieco dalej -
stwierdziła Naomi. - Wszystkie trzy tego się nauczyłyśmy.
Moim największym marzeniem było wtedy pomieszkać dłużej
niż rok w jakimś sympatycznym miejscu. Pamiętacie?
- A o czym teraz marzysz? - zapytała Cassie. - Dzisiejszy
dzień jest przełomowy w naszym życiu. Z czystym sumieniem
możemy powiedzieć, że dziś osiągnęłyśmy nasz pierwszy
ważny
cel.
Otrzymałyśmy
oceny,
dzięki
którym
rozpoczynamy nowy etap. Myślę, że jest to właściwy moment,
abyśmy odkurzyły nasze marzenia i nadały im nowego blasku.
- Dlaczego nie? Mogę być pierwsza - pospieszyła Kirstin,
odgarniając z czoła swe kasztanowe włosy. - Jak wiecie,
postanowiłam zdobyć dobrą pracę, żebym mogła być
niezależna. Teraz nie tylko do końca życia mam
zagwarantowaną posadę, ale na dodatek będę mogła pomagać
innym, co sprawia mi ogromną satysfakcję.
- Może nawet zostaniesz lekarzem - zauważyła Cassie,
pewna, że jej przyjaciółka jest w stanie dopiąć tego celu. - A
ty? - zwróciła się do Naomi. - Nie chciałabyś zajść jeszcze
wyżej? Zostać przełożoną całego szpitala, nie tylko oddziału?
- Może... - Naomi uśmiechnęła się do swoich myśli. - Ale
moje marzenia niewiele się zmieniły przez te trzy lata. Ciągle
mam nadzieję, że uda mi się założyć prawdziwą rodzinę.
- My ci nie wystarczymy? - zażartowała Cassie.
- Bardzo was kocham, ale jak siostry. I wcale nie
chciałabym mieć waszego dziecka!
- Po tym wszystkim, co przeszłaś w swojej rodzinie, masz
jeszcze odwagę próbować? - zapytała półgłosem Kirstin, dając
wyraz także obawom Cassie.
Zbyt dobrze wiedziała, jak tragiczny w skutkach dla
wszystkich członków rodziny może być kryzys w
małżeństwie.
- Tak - odparła stanowczym tonem Naomi. - Bardzo się
cieszę, że mogę studiować pielęgniarstwo, ale kiedyś
chciałabym się zakochać i mieć świadomość, że jestem dla tej
osoby najważniejsza pod słońcem.
- Niestety, faceci nie rodzą się z gwarancją - zauważyła
Cassie, wspominając nieszczęśliwe dzieciństwo. - Gdybym
miała pewność, że będę dla niego najważniejszą osobą pod
słońcem, może też zaryzykowałabym takie marzenia.
Nie musiała im przypominać o tym, jak jej rodzice
walczyli w sądach, aby nie dostać praw rodzicielskich.
Historia powtórzyła się potem w kilku kolejnych rodzinach
zastępczych. Każdy taki zawód sprawiał, że Cassie stawała się
coraz bardziej zgorzkniała i nieznośna.
Obydwie jej przyjaciółki wiedziały, że chociaż przez
ostatnie trzy lata jej pogląd na życie stał się nieco bardziej
optymistyczny, Cassie nigdy nie zgodzi się odstąpić od swoich
zasad.
- Tymczasem - zaczęła wesoło - na wypadek, gdyby
królewicz z bajki nie znalazł drogi do moich drzwi, moim
marzeniem jest opiekować się maluchami na intensywnej
terapii.
Nie upłynęło parę sekund, jak zapewne pod wpływem
takich samych myśli podjęły zgodnym chórem:
- Można mieć marzenia, lecz aby je zrealizować, trzeba
najpierw się przebudzić.
Od drzwi wtórował im czwarty głos.
- Dot!
- Znowu was przyłapałam!
Śmiejąc się, robiły miejsce drobnej kobiecie, która
podchodziła do łóżka. Żadna z nich nie miała najmniejszych
wątpliwości, że osoba ta, pełniąca rolę ich matki, a zarazem
więziennego
strażnika,
jest
ich
najserdeczniejszym
sprzymierzeńcem.
- Słucham... - zaczęła Dot, sadowiąc się wygodnie. Jej
uśmiechniętą twarz otaczała aureola srebrnych loków
podświetlonych latarką. - Która z was zechce mnie dzisiaj
przekupić? I co tam dla mnie chowacie? Już nie pamiętam,
kiedy brałam udział w takiej nocnej imprezie.
- Już dobrze, mały Jimmy - szepnęła Cassie, delikatnie
gładząc meszek na malutkiej główce.
Z duszą na ramieniu dotykała cienkiej jak bibułka skóry
chłopczyka, okrywającej kosteczki jak na kurzym skrzydełku.
Ciągle wydawał się jej niewyobrażalnie mały i kruchy, mimo
że przybierał na wadze z każdym dniem.
- Skończone, skarbie. Teraz już będziesz mógł spokojnie
sobie pospać. - Ściągnęła rękawiczki, maskę i wrzuciła je do
kubła.
- Masz jakieś wieści od Luke'a z izby przyjęć? - zapytała
półgłosem Melissa, która właśnie zmieniała mikroskopijną
pieluszkę Neeshy w łóżeczku nieopodal.
- Na razie żadnych. Z porodówki też nie dzwonili.
Zerknęła na zegarek, po czym przyjrzała się wszystkim
monitorom dokoła łóżeczka.
Luke miał być na oddziale od samego rana, lecz od razu,
ledwie przyszedł na dyżur, wezwano go gdzie indziej. Już
ponad godzinę temu przygotowały miejsce dla nowego
przybysza i czekały na sygnał, by się nim zająć.
Na odgłos otwieranych drzwi odwróciły wzrok. Państwo
Stilliard stanęli w progu, speszeni takim powitaniem, po czym
natychmiast popatrzyli w stronę łóżeczka ich synka.
- Coś się stało? - zapytała kobieta. - Czy stało się coś
Jimmy'emu? - Jej twarz o jasnej karnacji w okamgnieniu aż
poszarzała.
- Wszystko jest w porządku - zapewniła ją Cassie. -
Jesteśmy z niego bardzo dumne, bo od rana nie miał ani razu
arytmii.
Twarz pani Stilliard rozjaśniła się. Po chwili Cassie
patrzyła, jak młodzi rodzice obejmują się, obserwując śpiące
dziecko.
Odkąd Cassie postanowiła opiekować się wcześniakami,
musiała również pogodzić się z tym, że życie jej małych
podopiecznych niebezpiecznie balansuje między sukcesem a
porażką. Opiekując się nimi od jednego kryzysu do
następnego, przez dwanaście godzin na dobę, czasami przez
kilka miesięcy, nie sposób było nie przywiązać się do nich.
Ogarniała ją wielka radość, gdy taki maluch wygrywał tę
bitwę i mógł iść do domu, by wieść normalne życie, lecz ten
stan ciągłej gotowości bywał także wyczerpujący, zwłaszcza
wtedy, gdy przegrywali.
- Przepraszam za spóźnienie - usłyszała za plecami.
Spodziewała się go, lecz chociaż przez ostatnie dwa lata
próbowała nauczyć swoje głupie serce moresu, ono ciągle biło
szybciej na dźwięk jego głosu.
- Komplikacje? - zapytała spokojnym tonem, w skrytości
ducha marząc, by pytanie to zostało odczytane jako wyraz
troski o potencjalnego pacjenta.
Luke wyglądał na zmęczonego. Od tygodnia przyglądała
się coraz ciemniejszym kręgom pod jego oczami. Bardzo
chciała coś dla niego zrobić. Teraz wzruszył ramionami, lecz
ona, widząc na jego twarzy ogromny smutek, postanowiła
odrzucić fałszywą delikatność.
- Luke, jesteś pewien, że dobrze zrobiłeś, tak szybko
wracając do pracy po wypadku? Dopiero co sam wyszedłeś ze
szpitala, a tu roboty więcej niż kiedykolwiek przedtem.
Oddział pęka w szwach, a ty wyglądasz jak chodząca śmierć.
Zaśmiał się nerwowo, bez cienia radości.
- Dzięki, Cassie. Twoje słowa są jak miód dla mojego
ego! - parsknął, po czym dorzucił: - Byłoby dobrze, gdyby
problemem była praca.
Milczała w nadziei, że w końcu powie, co go dręczy.
Widziała, jak Luke z wielkim wysiłkiem kieruje myśli na tory
zawodowe.
- Wracając do tego przypadku w izbie przyjęć... -
Myślami był z powrotem w pracy. - Jak pewnie wiesz,
chodziło o ofiary wypadku drogowego. Ciężarna i
przedwczesny poród.
Cassie patrzyła na niego zdziwiona. Nowoczesna
aparatura zainstalowana w karetce szpitala Świętego
Augustyna umożliwiała załodze bezpośredni kontakt z miejsca
wypadku ze szpitalem. Luke westchnął.
- Ciąża była zbyt wczesna i nie udało się uratować
dziecka. Dwudziesty tydzień.
- Umarło? - Nic dziwnego, że jest taki przygnębiony.
Zawsze cierpiał, gdy umierało któreś z "jego" dzieci.
- Oboje nie żyją. - Ukrył twarz w dłoniach. - Matka i
dziecko.
Cassie ujrzała błysk rozpaczy w jego oczach, lecz tak
szybko zapanował nad tym uczuciem, że zaniepokoiła się, czy
jej własne emocje nie są zbyt widoczne. Czy to możliwe, by
tragiczne wydarzenia w jego życiu miały wpływ na
gwałtowność jego reakcji?
- Napijesz się kawy, zanim zajmiesz się czym innym? -
zaproponowała lekkim tonem. - Państwo Stilliard są u Jamesa.
A ponieważ mały James zachowuje się dzisiaj bardzo
przyzwoicie, mam chwilę czasu i mogę nastawić wodę.
- Dobrze mi to zrobi. Mocną, poproszę.
- Łyżeczka cukru i odrobina mleka - dodała od siebie.
- Dobrze wiem, co cię stawia na nogi.
Nadała rozmowie lżejszy ton i z ulgą obserwowała, jak
Luke powoli się odpręża. Jednocześnie nabierała coraz
większej pewności, że przyczyną jego zmartwień wcale nie
jest praca.
Ona kochała to zajęcie, o czymś takim marzyła od dawna,
ale w skrytości ducha przyznawała się, że jedną z zalet pracy
w tym akurat szpitalu jest Luke Thornton. Jego trzymiesięczna
nieobecność dłużyła się jej w nieskończoność.
Nie przyznawała się nawet przed sobą, jak bardzo
ucieszyła ją wieść, że wylizał się z ran i wraca do szpitala.
Aż wzdrygnęła się na wspomnienie chwili, gdy dotarła do
nich wiadomość o wypadku Luke'a i jego tragicznych
skutkach. Chyba do końca życia będzie miała wyrzuty
sumienia, że mniej, przejęła się śmiercią jego żony niż
obrażeniami, jakie on odniósł. Po chwili odsunęła od siebie te
puste myśli. Przecież Luke nie ma pojęcia, jak bardzo jej się
podoba. Ledwie poznał Sophie, a już oznajmili, że się
pobierają i spodziewają dziecka.
Uważała, że jeśli czasami ma żal do świata o to, że Luke
nie wybrał jej, to jest to jej wina, a gdy ożenił się z Sophie,
uznała wszelkie nadzieje z nim związane za stratę czasu.
Pamiętając
swoje
smutne
dzieciństwo,
nie
miała
najmniejszego zamiaru odgrywać drugorzędnej roli ani w
życiu zawodowym, ani w prywatnym.
Naomi jednak znalazła królewicza z bajki, z którym już
planowała ślub swoich marzeń, więc chyba i ona ma szansę
spotkać mężczyznę swego życia. A jeśli się taki nie zjawi, no
cóż, ma pracę, którą kocha i która stanowi dla niej największą
wartość.
Nagle zdała sobie sprawę z ciszy, jaka wokół nich zapadła.
Spostrzegła, że Luke uważnie się jej przygląda.
- O co chodzi? - zapytała.
Może coś puściła mimo uszu? W jego spojrzeniu
wyczytała jakby rozpacz... lub zmieszanie. Żadne z tych uczuć
nie pasowało do tych, kiedyś tak wesołych, niebieskich oczu.
Lecz nim zdążyła przeanalizować to, co zobaczyła, Luke
mrugnął i wszystko znikło.
Nie zdążyli podjąć przerwanego wątku, a już zapiszczał
pager. Luke, wyraźnie niezadowolony, sięgnął do kieszeni.
Mrucząc coś pod nosem, podszedł do telefonu i
zniecierpliwionym gestem wystukał numer.
Z bólem serca patrzyła, jak utyka. Był to rezultat obrażeń,
które unieruchomiły go na oddziale ortopedycznym, gdzie
chirurdzy walczyli, by uratować jego nogę. Miał szczęście, że
wrócił do pracy już po trzech miesiącach.
- Co takiego?! - krzyknął do słuchawki, wyrywając Cassie
z zadumy. - Nie mogą tego zrobić. Nie pozwolę.
W jego głosie narastała złość. Cassie zdała sobie sprawę,
że rozmowa nie dotyczy szpitala. Wychodziła właśnie z
pokoju, by mógł mówić swobodnie, gdy usłyszała, jak rzucił
słowo „adwokat" tonem, jakiego jeszcze nie znała.
Rzucił słuchawką.
- Cholera! - Z całej siły uderzył dłonią w ścianę. - Jak tak
można? Jak oni mają czelność?!
Zatrzymał ją ten ton rozpaczy zmieszanej z wściekłością.
- Luke... - zaczęła niepewnie.
Domyślała się, że rozmowa dotyczyła sprawy sądowej w
związku z wypadkiem. Już raz pokazała mu, że jest skłonna
go wysłuchać, lecz nie skorzystał z tej możliwości. Tym
razem też nie musi. Kierowała się wyłącznie podszeptem
swojego głupiego serca.
- Czy jesteś pewien, że naprawdę nie mogę ci pomóc? -
Pomyślała, że przemawia do jego pleców i napiętych mięśni
karku. - Potrafię milczeć jak grób i uniosę każdy ciężar.
Zanim odwrócił się w jej stronę, zacisnął pięści, po czym
całym ciężarem oparł się plecami o ścianę. Gdy spojrzał jej w
oczy, poczuła ogrom jego smutku.
- Nie sądzę, żebyś mogła mi pomóc - szepnął bezradnie.
Na odgłos wysokich tonów dobiegających z sąsiedniej sali
oboje rzucili się do drzwi. Dopóki sytuacja za ścianą nie
wyjaśni się, prywatne rozmowy trzeba odłożyć na później.
- Neesha znowu zapomniała o oddychaniu - oznajmiła
Melissa. - Wystarczy, że podrapię ją w stopę, żeby sobie o
tym przypomniała, ale...
Nie musiała kończyć zdania. Wszyscy zdawali sobie
sprawę z tego, że dziewczynkę czeka jeszcze długa droga,
zanim będzie mogła oddychać bez dodatkowego tlenu i
stałego nadzoru.
- A inne wyniki? - zapytał Luke, spoglądając na monitory
nad łóżeczkiem.
- Tętno sto pięćdziesiąt, ciśnienie siedemdziesiąt na
czterdzieści, oddychanie średnio sześćdziesiąt pięć.
- W normie, chociaż czasami w górnej granicy -
skomentował Luke półgłosem.
- Pod warunkiem, że nie zapomni o oddychaniu - dodała
Melissa.
Cassie bacznie obserwowała twarz Luke'a pochylonego
nad tym okruszkiem człowieka.
Luke nie był wysoki, ale za to był solidnej budowy: miał
szeroką klatkę piersiową i muskularne nogi człowieka
wysportowanego. I chociaż wyglądał jak olbrzym w
porównaniu ze swymi podopiecznymi, był uosobieniem
delikatności i opiekuńczości, gdy opuszkiem palca gładził
paluszki miniaturowych stópek.
Do końca dyżuru towarzyszyło Cassie wrażenie, że Luke
jej unika. Był bardziej zajęty niż zazwyczaj. Na domiar złego
ponury wyraz jego twarzy nie dawał jej spokoju. Zdążyła już
niemal pogodzić się z tym, że nie pozna jego myśli, toteż była
zdumiona, gdy się jednak do niej odezwał:
- Cassie... co robisz wieczorem?
Oniemiała do tego stopnia, że nie mogła wydobyć z siebie
słowa. Czy on chce się z nią umówić?
On tymczasem źle zinterpretował jej milczenie i zaczaj się
tłumaczyć.
- Przepraszam, że tak bez uprzedzenia. Zdaję sobie
sprawę, że po pracy masz mało czasu dla siebie... ale
uświadomiłem sobie, że chyba masz rację. Że powinienem z
kimś pogadać.
Nie wiedziała, czy śmiać się, czy płakać. Była
wniebowzięta, że pomimo pewnego ochłodzenia ich
stosunków, odkąd wrócił do pracy, nadal uważa ją za
przyjaciela, któremu można zaufać. Mimo to jej radość z
powodu niespodziewanej randki natychmiast zgasła.
Rzecz w tym, że chociaż logika wykluczała możliwość, by
Luke mógł zostać mężczyzną jej życia, serce podpowiadało jej
coś zupełnie innego.
Z kamiennym wyrazem twarzy zapytała:
- Która godzina ci odpowiada? Muszę kupić coś na
kolację i zrobić pranie, bo brudy już same wypełzają z
łazienki.
- Tak się składa, że ja też muszę zrobić zakupy. -
Zamyślił się. - Połączmy siły. Zrób pranie, a jak skończę
dyżur, przyjadę po ciebie i pojedziemy razem.
- No proszę, ile energii człowiek potrafi z siebie
wykrzesać, gdy zadziała odpowiedni bodziec - mruknęła
Cassie pod nosem, po raz ostatni omiatając spojrzeniem pokój.
Nie był duży, a sypialnia była jeszcze mniejsza. Mieściło
się tam łóżko, szafa i komódka. Lecz to mieszkanko należało
tylko do niej. O czymś takim marzyła przez wiele lat tułania
się po obcych kątach.
Po paru godzinach starań wszystko wyglądało czysto i
schludnie. Gdy druga porcja prania już się suszyła, Cassie
zdjęła domowy strój i przebrała się w coś lepszego.
- Komu to zaimponuje? - mruczała do siebie, starannie
układając fantazyjną bieliznę i koszule nocne tak, jak
wymagała od nich Dot. - Przecież Luke nie będzie sprawdzał,
czy nigdzie nie ma kurzu...
W tej samej chwili, jak za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki, zadzwonił dzwonek u drzwi. Nagle straciła wszelką
władzę w rękach. Szarpiąc się z zasuwką, jednocześnie starała
się ukryć pod pachą kompromitującą bieliznę. W rezultacie
upuściła wszystko na ziemię, prosto pod stopy Luke'a.
Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w jedwabne fatałaszki.
Dopiero po jakimś czasie uśmiechnął się szeroko i podniósł
wzrok.
- Słyszałem o obsypywaniu płatkami róż, ale pierwszy raz
spotykam się z taką formą powitania - zażartował z błyskiem
w oczach.
Nie wiedziała, co robić: spoliczkować go czy rzucić mu
się w ramiona, ale jeden żart wystarczył, by przestała się
denerwować. Ten drobny incydent również jemu poprawił
nastrój.
Wyglądał dziś znacznie lepiej. Miał na sobie dżinsy i
sportową bluzę, a włosy były potargane, jakby zapomniał się
uczesać. Marzyła, by je przygładzić, lecz nie pasowałoby to
do charakteru ich spotkania. Tak jak i wymyślne szmatki
udrapowane na jego adidasach.
- Nie waż się nadepnąć na cokolwiek, bo wszystko jest
świeżo uprane - ostrzegła, zbierając bieliznę, by jak najprędzej
zanieść ją na miejsce.
Wrzuciła całe naręcze do szuflady, w duchu przyrzekając
Dot, że ułoży wszystko bardzo starannie, kiedy tylko wróci ze
sklepu. Chwilę później wyszli z domu.
Wspólna wyprawa okazała się znacznie przyjemniejsza
niż zakupy w pojedynkę. Cassie pozwoliła sobie nawet na
docinki pod adresem Luke'a z powodu ilości herbatników w
czekoladzie, które wrzucał do swojego wózka, za co musiała
znieść jego uwagi, gdy zadumała się nad chłodnią z lodami.
- Kupujesz akurat te lody tylko z powodu seksownych
reklam - rzucił, po czym sam sięgnął po dwa pudełka lodów
czekoladowych.
Pomimo swobodnej wymiany żartów wyczuwało się
między nimi pewne napięcie, które Cassie przypisała
czekającej ich rozmowie.
- Wrzuć tu też swoje mrożonki - zaproponował,
ustawiając zakupy w szafkach i w lodówce, gdy już znaleźli
się u niego. - Weźmiesz je, kiedy będę odwoził cię do domu:
Włączył czajnik, wstawił coś do kuchenki mikrofalowej,
po czym sięgnął po talerze i sztućce.
Cassie z rozpędu dokończyła rozpakowywanie jego
sprawunków.
Była
właśnie
zajęta
ustawianiem
najprzeróżniejszych puszek na półce tak, aby dało się zamknąć
szafkę, gdy włączył się sygnał kuchenki mikrofalowej.
Poczuła wówczas, że Luke stoi tuż za nią.
Odwróciła się, by ujrzeć w jego oczach rozbawienie i
zaskoczenie.
- Porządnicka... Za ile doprowadzisz to mieszkanie do
ładu? Odkąd się tu wprowadziłem, ciągle nie mam na to
czasu.
- Nigdy byś się nie wypłacił, jeśli reszta domu wygląda
podobnie - zażartowała, chowając się za maską dowcipu.
Robiła to, ilekroć chciała ukryć skrępowanie.
Gdy uprzytomniła sobie, że zamieszkał tu po śmierci
Sophie, poczuła, że jej umiłowanie porządku może być
poczytane za brak dobrego wychowania.
Wcześniej Luke i Sophie mieli o wiele większe
mieszkanie, z pięknym ogrodem, na obrzeżach miasta, lecz
jakiś czas temu wśród personelu rozeszła się wieść, że Luke je
sprzedał, jeszcze w trakcie pobytu w szpitalu. Tutaj
wprowadził się zaraz po tym, jak go opuścił.
- Jesteś okrutna! - jęknął dramatycznym tonem, wyjmując
coś z kuchenki mikrofalowej. - A ja tyle się nastałem nad
garami, żeby zrobić ci coś do jedzenia.
Zaprezentował jej parujący pojemnik.
- Jasne, prosto z wytwórni mrożonek - roześmiała się.
- Dzięki ci, łaskawco. Ale nawet takie przysmaki... Co to
jest? Lasagne? To za mało, żebyś uzyskał przywilej
otrzymania kilkunastu godzin niewolniczej pracy przy
porządkowaniu twojej siedziby.
Jedli w milczeniu. Gdy skończyli, Luke zrobił kawę, tym
razem bez kofeiny. Cassie, trzymając oburącz swój kubek, z
niepokojem czekała na dalszy ciąg.
- Od czego zacząć? - westchnął, wpatrując się we własny
palec, którym wodził po krawędzi kubka.
- Decyzja należy do ciebie, jeśli nadal masz ochotę dzielić
się tym z kimkolwiek. Możesz też przerwać, kiedy zechcesz...
- Muszę komuś o tym powiedzieć, bo oszaleję. To jest
koszmar...
ROZDZIAŁ DRUGI
Cisza, jaka zapadła po tym wyznaniu, ponownie napełniła
ją żalem za niechybnie już zerwaną nicią przyjaźni.
Nadal wprawdzie potrafili się przekomarzać na temat jego
bałaganiarstwa lub upodobania do kawy, lecz Cassie stale
wyczuwała pewną powściągliwość, która nie pozwalała jej
przekroczyć tej niewidzialnej bariery, jaka ich dzieliła.
Jeszcze zupełnie niedawno zapytałaby go wprost, co go
trapi. Teraz nie zdobyłaby się nawet na najmniejszą aluzję na
temat jego wyglądu.
- Cassie... - zaczął niespodziewanie, patrząc jej prosto w
oczy. - Czy mogę cię o coś zapytać? - Zrobiła przyzwalający
gest ręką. - Może to egocentryzm, ale wydawało mi się, że
dobrze się nam razem pracuje, że jesteśmy przyjaciółmi...
Zastanawiam się, dlaczego nie odwiedziłaś mnie, kiedy
leżałem w szpitalu.
Powstrzymał ją gestem dłoni, zanim jeszcze zdążyła
otworzyć usta.
- Nie musisz odpowiadać. To czysty egoizm z mojej
strony oczekiwać, że po dyżurze mogłabyś mieć ochotę
spędzać czas w tym samym szpitalu, w którym pracujesz. To
zrozumiałe, że wolisz spotkać się z chłopakiem.
- Z nikim się nie spotykam - żachnęła się. Do tego
wybuchu szczerości zmusił ją szczególny wyraz malujący się
na jego twarzy. - To nie takie proste. Nie wiedziałam, czy
chcesz oglądać kogoś, z kim pracujesz. Prawdę mówiąc, twój
stan wcale nie był mi obojętny. - Wręcz przeciwnie,
pomyślała. - A w ogóle - zaczęła się bronić - to byłam u
ciebie. Niedługo po tym, jak tam wylądowałeś. Nie potrafiła
nie pójść. Musiała naocznie się przekonać, że naprawdę
przeżył tę masakrę.
- Nie przypominam sobie... - Ściągnął brwi. - Kiedy to
było?
- Nie sądzę, żebyś pamiętał. Dopiero co przywieźli cię z
bloku operacyjnego i byłeś otumaniony środkami
przeciwbólowymi. Nafaszerowany jak świąteczny indyk.
- Piękna metafora. - Wykrzywił wargi. - Nic dziwnego, że
nie miałaś ochoty mnie oglądać. Dla ciebie wizyta w szpitalu
to chleb powszedni.
Nie odpowiedziała. Nie odwiedzała go, gdy odzyskał
przytomność, z obawy, że pod maską przyjaźni dostrzeże jej
prawdziwe emocje. Wstrząs, jakiego doznała na widok jego
posiniaczonego i poobijanego ciała, uświadomił jej dobitnie,
że nie wystarczy tu zwykła determinacja. Pomimo upływu
czasu oraz tego, że Luke był żonaty i miał dziecko, nie
potrafiła zdobyć się na nic więcej poza chwilowym
stłumieniem zainteresowania jego osobą.
Jego spojrzenie ją krępowało. Pamiętając, jaką wykazywał
intuicję, wyczuwając potrzeby ich wspólnych pacjentów,
obawiała się, że bez trudu pozna jej uczucia.
- Czy powiesz mi, co się stało? - Zmieniła temat. - Masz
kłopoty?
Spochmurniał, a ona, nastawiona defensywnie, pomyślała,
że nie chciał, by mieszała się w jego prywatne sprawy.
Gdyby zdobyła się na szczerość, musiałaby się przyznać,
że pilnie słuchała wszystkich plotek na temat wypadku. Cały
personel wiedział, że sprawca czołowego zderzenia, w wyniku
którego jego żona zginęła na miejscu, a on sam ledwie uszedł
z życiem, był zajęty rozmową przez telefon komórkowy. Ich
córeczka cudem nie doznała żadnych obrażeń.
- O wypadku pisano w gazetach i nie jest dla nikogo
tajemnicą, że sprawca stanie przed sądem. A dzisiaj
usłyszałam, jak przez telefon wspomniałeś o adwokatach -
wyjaśniła.
- Ta sprawa to najmniejsze zmartwienie. Prawdziwy
problem to rodzice Sophie.
- „Teściowie z piekła rodem"? - zacytowała określenie,
jakiego sam kiedyś użył, opisując tę parę.
Cassie widziała ich tylko podczas ślubu Sophie i Luke'a
oraz na chrzcie Jenny. Już wtedy dało się zauważyć, że
państwo Payne nie są zbyt sympatyczni.
- Wydawało mi się, że po narodzinach Jenny ogłosiliście
rozejm. Przecież wzięli ją do siebie na czas twojego pobytu w
szpitalu.
- W tym rzecz - przyznał ponuro. W jego oczach
malowały się rozpacz i gniew. - Ubzdurali sobie, że zastąpi im
córkę. Chcą ją zatrzymać.
- Nie pozwolisz im na to! - wybuchnęła.
Nawet nie zadała sobie trudu, by nadać temu zdaniu formę
pytania. Po prostu nie mieściło się jej w głowie, że Luke
mógłby oddać komuś swoje dziecko. Znała go od ponad
dwóch lat i wiedziała, jak bardzo kocha dzieci, a zwłaszcza
swoją córeczkę, dziecko Sophie.
Nie mogła pojąć, że teściowie, wiedząc, jaką stratę Luke
poniósł, odważyli się nawet napomknąć o czymś takim.
W jej sercu rozszalała się istna burza uczuć. Była
zazdrosna o to, co łączyło go z Sophie, oraz o jego miłość do
dziecka. Będzie o nie walczył, podczas gdy jej ojciec robił
wszystko, by się od niej uwolnić.
Najbardziej jednak była zazdrosna o sam fakt istnienia
dziecka Luke'a i nieraz wyobrażała sobie, że Jenny mogłaby
być ich wspólnym dzieckiem.
- To jasne, że będę walczył - oświadczył, wojowniczo
zaciskając zęby. - To moje dziecko i zrobię wszystko, co w
mojej mocy.
- Nie wchodź, poradzę sobie - upierała się, odbierając od
niego swoje pakunki.
Nie chciała, by nadwerężał nogę, która niedawno się
zagoiła. Bezskutecznie.
- To część naszej umowy. - Nie pozwolił odebrać sobie
toreb. - Przez cały wieczór musiałaś mnie wysłuchiwać, więc
teraz przynajmniej pozwól mi dopilnować, żebyś dotarła
bezpiecznie na miejsce.
Z wrodzonym wdziękiem otworzył drzwi, po czym ruszył
za nią po schodach. Ta scena wydała się jej nagle taka swojska
i zwyczajna, jakby byli małżeństwem, które właśnie wraca z
cotygodniowych zakupów.
- Postaw je w kącie, obok lodówki - rzuciła, układając
mrożonki w zamrażarce. - Resztę pochowam za chwilę.
- Na pewno nie chcesz, żebym ci pomógł? Ty mi
pomagałaś.
- Serdecznie dziękuję. Łatwiej będzie mi połapać się w
tym wszystkim, jak sobie pójdziesz - zażartowała, lecz aż jej
odebrało dech, gdy zdała sobie sprawę, ile miejsca zajmuje ten
człowiek.
Podciągnął rękawy bluzy. Na widok jego owłosionego
przedramienia z trudem powstrzymała się, by go nie
pogładzić. Ponieważ był dopiero początek lata, na jego
nieopalonej skórze dostrzegła ślady niezliczonych ran, które
tak nią wstrząsnęły, gdy ujrzała go zaraz po wypadku.
- Cassie... - Czy w jego głosie zabrzmiała ta szczególna
nuta? Nie było wątpliwości, że spogląda na nią wyjątkowo
ciepło. - Nie wiem, jak ci dziękować za to, że zechciałaś mnie
wysłuchać. Niczego to wprawdzie nie rozwiązuje, ale
podejrzewam, że ocaliło mnie od obłędu.
Gdy podszedł bliżej i objął ją mocno, spełniło się jedno z
jej niespełnialnych marzeń. Kontakt z jego ciałem, takim
masywnym i silnym, przepoił ją od stóp do głów
nadzwyczajnym ciepłem. Poczuła, jak tętni krew w jej żyłach.
A może było to bicie jego serca?
- Potrzebowałem tego - szepnął, muskając oddechem jej
szyję, co przyprawiło ją o gwałtowny zawrót głowy. -
Dziękuję. Jesteś wspaniałym przyjacielem.
Przyjacielem?
Naciągnęła koc na głowę i rozpłakała się. Mało
brakowało, a zrobiłaby z siebie idiotkę. Jutro znowu spotkają
się w pracy i wszystko będzie po staremu. Za nic w świecie
nie może mu pokazać, że ten spontaniczny uścisk cokolwiek
zmienił.
Prawdę mówiąc, rzeczywiście niczego nie zmienił. Nadal
jest pielęgniarką Cassie Mills, która przysięgła sobie, że
mężczyzna, któremu odda serce, odwzajemni się jej tym
samym. Przed wejściem do szpitala wzięła głęboki oddech.
Słoneczny blask, który powitał ją, gdy rano rozsunęła
zasłony, był zachętą do pójścia do pracy na piechotę. Nie
spala tej nocy zbyt dobrze, a ponadto odczuwała potrzebę
samotności, jaką daje poranny spacer.
Potrzebowała czasu, by uporządkować myśli, ponieważ w
konsekwencji tych kilku sekund w ramionach Luke'a jej
marzenia podążyły całkiem nieprzewidzianym torem. Musi
pamiętać, że niezależnie od nich, Luke traktuje ją wyłącznie
jak przyjaciela.
- Dobrze, że jesteś trochę wcześniej - powitała ją Carolyn,
z którą, jako swoją zmienniczką, kontaktowała się jedynie w
trakcie przekazywania dyżurów. - Joan już wyszła z powodu
jakichś rodzinnych komplikacji, a Farah zadzwoniła przed
chwilą, że jest przeziębiona i nie chce przywlec infekcji na
oddział. A my czekamy na pacjenta, który jest teraz w sali
operacyjnej.
Cassie pochwaliła Farah za roztropną decyzję, mimo że
oznaczało to pewne utrudnienia organizacyjne.
- Czy jest już zastępstwo?
- Zadzwonią, żeby nam powiedzieć, czy kogoś udało im
się ściągnąć. Na razie dajemy sobie radę, ale ledwo, ledwo.
- Kto jest operowany? Czy któreś z naszych dzieci? -
Cassie z przyzwyczajenia powiodła wzrokiem po łóżeczkach.
- Dzięki Bogu nie. - Wszystkie pielęgniarki szybko
przywiązywały się do swoich podopiecznych. - Ma trzy
tygodnie i wgłobienie jelita - wyjaśniła Carolyn. Przywieźli go
w nocy.
Cassie uniosła brwi. - W tym wieku? - zdumiała się. -
Zazwyczaj to się zdarza, kiedy dziecko odstawia się od piersi.
- Podobno był w bardzo złym stanie, gdy go
przywieziono. Rodzina czeka w gabinecie. Podałam im
herbatę i przydzieliłam stażystkę. Czekają, aż dziecko zostanie
przywiezione na nasz oddział.
- Jak się zachowują? Czy ktoś już im wyjaśnił, co się
stało?
- Próbowałam, ale mi się nie udało. Matka się rozpłakała i
stwierdziła, że to jej wina, a teściowa ciągle jej zwraca uwagę
i ma pretensję do całego świata.
- Czy jego dane są już w komputerze? Skoro już to
jestem, mogę z nimi porozmawiać, zanim go przywiozą.
Trzeba je przygotować do widoku tych wszystkich rurek i
aparatury.
Carolyn wylewnym gestem podziękowała jej za przysługę
i obiecała czekać cierpliwie do jej powrotu.
- Dowiedz się, czy przyjdzie ktoś na zastępstwo przed
końcem nocnej zmiany.
Znalazła dane małego Matthew Bradleya - Whyte'a i
przepisała je do notatnika, po czym zadzwoniła do sali
operacyjnej po najnowsze informacje na temat jego stanu.
Do rozpoczęcia dyżuru zostało jej jeszcze dziesięć minut.
W razie czego Carolyn wie, gdzie jej szukać.
- Pani Bradley - Whyte? - zapytała, wszedłszy do pokoju.
Gestem zwolniła stażystkę, która z wyraźną ulgą bezszelestnie
się oddaliła.
Miała przed sobą dwa krańcowo różne typy kobiet.
Starsza, obfitych kształtów, miała na sobie coś, co
przypominało kwiecisty namiot, zdecydowanie kosztowny.
Była starannie umalowana i nieskazitelnie uczesana. Jej
towarzyszka natomiast wyglądała na strasznie udręczoną, a
ciążowa sukienka wisiała na niej jak worek.
- Tak. To ja. - Starsza pani w ogóle nie zwracała uwagi na
matkę chłopca.
Cassie poczuła, że krew w niej zawrzała. To zrozumiałe,
że cała rodzina przeżywa katusze, gdy zachoruje takie
maleństwo, ale oburzyła ją pewność siebie starszej kobiety.
Natychmiast poczuła do niej niechęć.
- To pani jest matką Matthew? - zapytała przymilnym
tonem.
- Oczywiście, że nie. Jestem jego babcią. I nie rozumiem,
dlaczego nas tu trzymacie bez żadnych...
- To znaczy, że chodzi mi o tę panią Bradley - Whyte -
przerwała jej bez pardonu, przysiadając obok młodej kobiety.
Podała jej dłoń. - Siostra Cassie Mills. Jestem z zespołu
opiekującego się maluchami.
- Dzień... dzień dobry - szepnęła dziewczyna i kurczowo
zacisnęła palce na ręce Cassie. - Widziała go pani? Czy będzie
żył?
Cassie uśmiechnęła się. Na bladej twarzy młodej kobiety
dostrzegła wyraźne ślady łez.
- Dzwoniłam do sali operacyjnej. Matthew już odpoczywa
po operacji. Niedługo do nas przyjedzie.
- On wyzdrowieje? - zapytała młoda kobieta. - Nie umrze,
prawda?
- Operacja się udała. I prawdopodobnie pozostanie mu
tylko blizna jako jej wspomnienie.
- Blizna? - wtrąciła się druga kobieta, dając do
zrozumienia, że nie uroniła z rozmowy ani słowa. - Jaka
blizna? Gdzie? Będzie zeszpecony? Przecież to była
zwyczajna niestrawność! Z głodu. On jest taki chudziutki!
- Pociągnęła nosem, składając ramiona pod ogromnym
biustem.
- Przepraszam panią - rzekła Cassie spokojnym tonem,
nadal trzymając dłoń młodej kobiety. Musiała także trzymać
na wodzy swoje nerwy. - Stwierdzono, że Matthew nie miał
niestrawności, lecz wgłobienie jelita.
- Czy to bardzo poważne? - zaniepokoiła się matka.
- Był bardzo chory, kiedy go tu przywiozłyśmy. Płakał z
bólu i podciągał kolanka, a kiedy się uspokajał, był bardzo
blady i spocony. I wymiotował. A kupka była krwawa i lepka,
jak galaretka porzeczkowa.
- Lekarz przekaże pani wszystkie szczegóły. Gdyby go
pani tu nie przywiozła, mógłby umrzeć.
Uwolniła dłoń z uścisku, by sięgnąć po notes. Na czystej
kartce zaczęła coś rysować.
- Tego rodzaju komplikacje bardzo rzadko zdarzają się u
tak małych dzieci. Część jelita zaczęła się zawijać do środka,
co spowodowało blokadę... Podobnie jak przy zdejmowaniu
gumowych rękawiczek, kiedy palce wywijają się na drugą
stronę.
- Jak to można naprawić? - Cassie zauważyła, że młoda
kobieta z uwagą przygląda się jej rysunkowi. Zainteresowanie
wzięło górę nad lękiem.
- Jeżeli pacjent w porę trafi do szpitala, operacja może
okazać się niepotrzebna. W późniejszych stadiach tkanki
zaczynają obumierać i wtedy niezbędna jest interwencja
chirurga.
- Ile jelita mu usunięto? Czy będzie mógł jeść normalnie?
Kilka dni temu zaczęłam dawać mu kaszkę.
- Kaszkę? - Cassie wzmogła czujność. - On ma dopiero
trzy tygodnie. Po co mu kaszka?
- Przecież widać, że to dziecko jest małe i ma niedowagę -
prychnęła starsza pani Bradley - Whyte. - Ona musi jakoś go
podtuczyć, bo wyrośnie z niego chuchro.
Cassie zrobiła głęboki wdech, błagając Boga, by dał jej
cierpliwość. Musi zignorować tę straszną babę i skupić się na
matce.
- Karmi pani piersią czy butelką?
I znowu babka odpowiedziała na pytanie skierowane do
matki.
- Karmienie piersią, pożałowania godne! - mruknęła. -
Gdyby karmiła go butelką, byłoby przynajmniej wiadomo, ile
zjadł. I można by dodać łyżeczkę mleka w proszku, żeby
żołądek miał co robić.
Cassie ugryzła się w język i w myślach policzyła do
pięciu. Wydawało się jej, że zrobiła to dyskretnie, lecz ledwo
widoczne drgnienie warg młodej kobiety wyprowadziło ją z
błędu.
- Karmi pani piersią? - powtórzyła pytanie, jakby
teściowa w ogóle się nie odzywała. Na próżno.
- Teraz będzie musiała z tego zrezygnować, prawda? Nie
można karmić piersią dziecka, które jest w szpitalu.
Ten apodyktyczny ton nagle przywiódł jej na pamięć
„teściów z piekła rodem" Luke'a Thorntona. Postanowiła, że
przy najbliższej okazji opowie młodej kobiecie o tym
ekskluzywnym klubie teściów.
- Jeśli pani zechce - ciągnęła spokojnym tonem, ponieważ
dała sobie słowo honoru, że nie pozwoli temu potworowi
wyprowadzić się z równowagi - szpital może pani udostępnić
specjalną maszynkę do ściągania pokarmu. W ten sposób
uzbiera się zapas, z którego Matthew skorzysta, gdy będzie
mógł jeść normalnie. Przez jakiś czas będzie na kroplówkach.
To zależy od rozmiarów operacji. Nie jest wykluczone, że
będzie mógł normalnie jeść już po dwunastu godzinach.
Gdyby okazało się, że ma pani nadmiar pokarmu, zawsze
mamy tu maleństwa, którym on się bardzo przyda.
Jaka szkoda, że ta młoda kobieta, zamiast poddać się temu
tyranowi w spódnicy, nie skontaktowała się z rejonową
położną. Oszczędziłaby sobie tylu zmartwień...
- Ile jelita mu usunięto? - spytała dziewczyna. Cassie
zorientowała się, że tak bardzo przejęła się
kaszką, że jeszcze nie odpowiedziała na to pytanie.
- O to musi pani zapytać doktora. Zazwyczaj usuwa się
tylko uszkodzony fragment Matthew powinien szybko dojść
do siebie. Oczywiście nie z dnia na dzień - dodała pospiesznie,
aby nie budzić złudnych nadziei. - Przeszedł poważną
operację, więc na razie nie będzie w najlepszej formie, ale gdy
spadnie mu temperatura i zejdzie opuchlizna, jego stan będzie
się poprawiał błyskawicznie.
Zaczęła im opowiadać o roli sond i kroplówek, aby
przygotować je na ich widok, gdy usłyszała pukanie do drzwi.
- Pan doktor! - Starsza pani Bradley - Whyte wydała z
siebie teatralny okrzyk na widok Luke'a, który już zdążył
przebrać się w czysty zielony strój chirurga.
Z prędkością, która wprawiła Cassie w osłupienie, dama ta
zerwała się z miejsca i sunęła ku niemu niczym galeon pod
pełnymi żaglami. Luke przywitał ją zdawkowym uśmiechem,
po czym usunął się jej z drogi i podszedł do młodej kobiety,
która znowu kurczowo trzymała się ręki Cassie.
- Luke Thornton - przedstawił się, przysiadając na oparciu
fotela nieopodal i podając jej dłoń. - Towarzyszyłem Matthew
w drodze z sali pooperacyjnej na oddział. Kiedy tylko siostry
go zainstalują, będzie pani mogła go zobaczyć.
- Czy on wyzdrowieje? - zapytała błagalnym tonem.
Cassie zauważyła, jak bardzo złagodniała jego twarz na widok
niepokoju matki.
- Zanim zacznie zdrowieć, upłynie kilka trudnych dni.
Zerknął na Cassie. Zorientowała się, że pyta ją wzrokiem,
czy młoda kobieta pragnie poznać szczegóły. Przytaknęła
nieznacznym ruchem głowy.
- Niestety - zaczął - w pewnym odcinku jelita wdała się
gangrena, więc...
- Gangrena?! - powtórzyła starsza pani Bradley - Whyte. -
Mój wnuk i gangrena? O Boże!
Cassie ponownie ugryzła się w język, lecz Luke nie miał
skrupułów.
- Droga pani - podjął ostrym tonem, jednocześnie
przeszywając ją wzrokiem pogromcy. - Rozmawiam z matką
mojego pacjenta. Jeśli nie potrafi pani pohamować histerii,
będzie pani zmuszona opuścić ten pokój.
- Opuścić? - Aż się zachłysnęła. - Jak pan śmie?! Nie
zachowuję się histerycznie i nie zamierzam stąd wychodzić.
Nie może mnie pan stąd wyrzucić.
- Ależ mogę - odparował, nie podnosząc głosu. -
Wystarczy jeden telefon, aby została pani wyprowadzona poza
teren szpitala. Przez policję, jeśli będzie to konieczne.
Cassie nie była pewna, czy to jest możliwe, ale widząc
zdumienie, jakie odmalowało się na twarzy kobiety,
zorientowała się, że zaczęła ona myśleć przytomnie.
- Ja jestem... jestem... babką tego dziecka. - Mimo
wszystko nie dawała za wygraną.
- Oczywiście - przyznał lodowatym tonem Luke. - Jest
pani tylko babką, ta dama jest matką. Pani rola ogranicza się
jedynie do wspierania jej. Jeśli pani tego nie potrafi, nie ma
dla pani miejsca na moim oddziale.
Zapadła martwa cisza. Cassie czuła, że co najmniej trzy
osoby wstrzymały oddech.
- Jeszcze nigdy... - zaczęła starsza pani, wyraźnie zbita z
tropu stoicką postawą Luke'a. Musiała jednak dostrzec coś w
jego spojrzeniu, bo nagłe zamilkła i nadąsana usiadła.
- Jak już mówiłem - Luke podjął wątek - musieliśmy
usunąć fragment jelita i zszyć dwa zdrowe końce. Sądzę, że
dopiero za trzy dni będzie mógł przyjmować pokarm w
normalny sposób, ale jestem przekonany, że już wkrótce
będzie gotowy do walki.
Ktoś zapukał do drzwi. Stażystka wsunęła głowę i
zameldowała Luke'owi, że pacjent jest gotowy na przyjęcie
gości. Starsza pani Bradley - Whyte zerwała się na równe nogi
i już ruszyła do drzwi, gdy nagle spostrzegła gest Luke'a,
który osadził ją w miejscu.
- Chwileczkę. - Patrzył teraz na matkę dziecka. - Byłoby
dobrze, gdybyśmy znaleźli jakiś sposób odróżniania dwóch
pań Bradley - Whyte.
- Mam na imię Clare - nieśmiało odezwała się młodsza
kobieta.
- Wspaniale. Skorzystam z pani przyzwolenia - odparł
Luke z szerokim uśmiechem. - Clare, czy wyrażasz zgodę na
to, żeby pani Bradley - Whyte towarzyszyła ci w trakcie
wizyty u syna?
Cassie wyczuła zdumienie młodej kobiety, której po raz
pierwszy dano władzę na tym potworem w spódnicy.
- Jak długo będziemy mogły być u niego? - zapytała
ostrożnie. - Będziemy mieli dla siebie tylko kilka minut?
- Nic podobnego - zapewnił ją. - Krok po kroku nauczysz
się pomagać siostrom, więc będziesz mogła być przy nim
prawie przez cały czas... dopóki nie wyrzucimy cię do domu,
żebyś się przespała. Reszta odwiedzających może tam
przebywać pod warunkiem, że nie będą zawadzać tobie ani
personelowi. Trzeba pamiętać, że wszystkie dzieci na tym
oddziale są bardzo chore i nie należy im przeszkadzać.
Uśmiechając się w duchu, Cassie poprowadziła obie
kobiety do łóżeczka Matthew. To, że nieudana synowa
udzieliła jej pozwolenia na tę wizytę, na pewno mocno
zabolało wszechwładną teściową.
Przedstawiła je Karen, która miała dyżurować przy
Matthew przez kilka pierwszych godzin po operacji, po czym
pożegnała się i pobiegła do Carolyn.
- Przepraszam, że trwało to tak długo.
- Współczuję ci - odrzekła Carolyn. - Słyszałam to babsko
aż tutaj.
Cassie podzieliła się z nią podejrzeniem, że młoda matka
została zmuszona do podania dziecku stałego pokarmu, zanim
jego układ trawienny do tego dojrzał.
- Przez najbliższe dni na pewno będzie dręczyło ją
poczucie winy, że o mało go nie zabiła, ponieważ była zbyt
uległa wobec tej despotki. Będzie potrzebowała dużo naszego
wsparcia.
- Zwłaszcza gdy babsko otrząśnie się z tej porażki i
znowu zacznie się rządzić - dodała Carolyn. - Czy mogę
przekazać ci naszych podopiecznych, zanim wyskoczy coś
nowego?
Wraz z przybyciem Matthew oddział zaczął pękać w
szwach. Znajdowali się na nim różni pacjenci: od wcześniaka,
który przyszedł na świat przez cesarskie cięcie z powodu
zagrażającej
rzucawki,
do
różnych
niebezpiecznych
przypadków wrodzonych wad serca i innych narządów.
Wszystkie maleństwa miały swoje lepsze i gorsze dni. Ten
dzień nie zapowiadał się inaczej. Lecz największą radością
napawało Cassie wypisanie z oddziału dziecka, które znalazło
się tam bez większej szansy przeżycia.
Wychodząc, Carolyn zatrzymała się w drzwiach.
- Dzwonili z kadr. Powiedzieli, że nie mogą znaleźć
jednego zastępstwa na tę zmianę.
- Co takiego?! - Cassie była przerażona. - Na tym
oddziale nie może brakować personelu. To stwarza ogromne
ryzyko!
- I właśnie dlatego za pół godziny przyjdą tu dwie
dziewczyny - dokończyła Carolyn, chytrze się uśmiechając. -
Może być?
- Podła! Chciałaś mnie nastraszyć!
- Jak ty się przejmujesz! Wystarczyło ci tylko pomyśleć,
że twoje ukochane dzieciaczki zostaną bez opieki... - mruknęła
i zniknęła w głębi korytarza.
Cassie uśmiechnęła się. Carolyn ma rację. Nie potrafi
znieść myśli, że coś złego mogłoby przytrafić się jej
pacjentom. Tutaj ta cienka linia dzieląca sukces od katastrofy
wyklucza wszelkie ryzyko.
Zadzwonił telefon. Przez najbliższe godziny tu będzie jej
królestwo, więc musi zrobić wszystko, co w jej mocy, aby nic
złego się nie wydarzyło.
- Oddział intensywnej terapii neonatologii. Siostra Mills.
W czym mogę pomóc?
- Mówi Sam Dysart z położniczego. Mam wiadomość dla
Luke'a Thorntona. Gdzie mogę go znaleźć?
Cassie zerknęła przez ogromną szybę, za którą miała cały
oddział jak na dłoni. Luke był w odległym końcu sali.
Rozmawiał z rodzicami pięciotygodniowej dziewczynki po
operacji serca. Zorientowała się, że poruszają jakiś ważny
temat i że nie należy im przerywać.
- Czy to coś pilnego? Luke jest w tej chwili zajęty
pacjentem. Mam mu coś przekazać, czy on ma do ciebie
zadzwonić?
- Zapisz nazwisko i numer telefonu... To jest telefon
adwokata, o którym rozmawialiśmy w szatni na bloku
operacyjnym.
Ledwie zdążyła zapisać numer, gdy do dyżurki wszedł
Luke.
- Mała Helen robi postępy - oznajmił zadowolony. - A jej
rodzice nagle odmłodnieli o dziesięć lat.
- Zdumiewająca jest zdolność ludzkiego organizmu do
regeneracji w sprzyjających warunkach. - Podda mu kartkę. -
Sam Dysart prosił, żeby ci to przekazać. Numer telefonu
człowieka, o którym rozmawialiście rano.
Luke spoważniał, a jej serce ścisnęło się na widok tej
zmiany.
- Luke - zawahała się. Nie była pewna, czy wczorajsza
rozmowa upoważnia ją do zadawania pytań, postanowiła
jednak zaryzykować. - Sam powiedział, że to adwokat. Czy
oni naprawdę zamierzają to zrobić? Odebrać ci dziecko?
ROZDZIAŁ TRZECI
- Nie odbiorą mi jej - rzekł spokojnym tonem. Poczuła,
jak w jej sercu wzbiera duma. Podobny upór obserwowała u
niego za każdym razem, gdy na oddziale zjawiał się nowy
pacjent. Luke nigdy się nie poddawał.
- Nie zasłużyłeś na to, żeby po tym, co przeszedłeś, miało
cię spotkać jeszcze coś takiego! - wybuchnęła.
- Skąd wiesz, na co zasłużyłem? - zapytał. - Czy dzieci za
tą szybą zasłużyły na tyle cierpienia? Czym one zawiniły?
- Niczym - przyznała. - Masz rację. One są niewinnymi
ofiarami zrządzenia losu. Ale i tak nie rozumiem, jak twoi
teściowie mogą chcieć się pocieszyć po stracie córki,
odbierając ci twoje dziecko.
- Myślisz, że skoro ty jesteś bezpośrednia i uczciwa, to
inni będą postępować tak samo? - Spojrzał jej w oczy tak
przenikliwie, jakby chciał wzrokiem przeszyć ją na wskroś.
- Jak to? - zapytała wojowniczym tonem, czując się nieco
zagrożona. Dobrze, że on nie umie czytać w myślach.
- Należysz do tego typu ludzi, dla których liczy się
wszystko albo nic - oznajmił znienacka.
Przeszył ją dreszcz. Skoro tak dobrze ją poznał, to może
jednak potrafi odczytywać cudze myśli?
- Co przez to rozumiesz?
- Różne rzeczy. - Gestem objął cały oddział. - Kiedyś
powiedziałaś mi, dlaczego postanowiłaś zostać pielęgniarką na
neonatologii. Jesteś sercem i duszą oddana tym dzieciom.
Zaczerwieniła się i pożałowała, że skierowała rozmowę na
te tory. Mieli przecież rozmawiać o konflikcie z jego teściami.
Luke nie czekał, aż pozbiera myśli.
- Nie dziwiłbym się, gdyby ta cecha twojego charakteru
zdominowała wszystkie pozostałe aspekty twojego życia.
Wiem, że od dziecka przyjaźnisz się z Naomi z pediatrii i z
Kirstin z ginekologii i położnictwa. Dziwi mnie jednak, że nie
założyłaś jeszcze rodziny. Mając taką żonę, twój mąż nie
miałby żadnych powodów do niezadowolenia.
- Chciałabym, żeby tak było - odparła sucho. W duchu
modliła się, by ktoś wybawił ją z opresji. - Ale najpierw
muszę znaleźć tego jedynego.
Dlaczego telefon nie dzwoni? Dlaczego nikt nie
potrzebuje jej pomocy? Dlaczego nie zapadła się pod ziemię?
- Po czym go poznasz?
- Będą mu przyświecały te same cele co mnie i będzie mu
zależało na tym związku tak samo jak mnie. Poza tym będę
dla niego całym światem.
Zaskoczyła ją płynność jej własnej odpowiedzi, jakby
miała ją na końcu języka. A może te słowa rzeczywiście już
tam czekały? Trudno się dziwić - od kiedy Naomi obwieściła
swoje zaręczyny kilka miesięcy temu, często zastanawiała się
nad perspektywą założenia własnej rodziny.
Luke wydawał się jeszcze bardziej zdziwiony jej
wypowiedzią. Obawiała się, że. zechce dalej pociągnąć ten
wątek, lecz po chwili jego emocje zniknęły pod maską
obojętności.
- Życzę owocnych poszukiwań - mruknął, potrząsając
głową. - Chociaż lepiej byś zrobiła, modląc się o cud - dodał,
wychodząc z dyżurki.
- Cynik! - krzyknęła za nim.
W odpowiedzi usłyszała jedynie śmiech.
Nie mogła zajad się analizowaniem tej rozmowy,
ponieważ musiała przygotować jedno z dzieci do operacji.
Victoria Ford był córeczką pacjentki Kirstin. Mimo że
urodziła się o czasie, los doświadczył ją zajęczą wargą i
rozszczepem podniebienia. Wady te były tak poważne, że
biedne maleństwo nie mogło ssać prawidłowo, nawet po
założeniu specjalnej protezy. W rezultacie dziewczynka nie
przybierała na wadze, co przesądziło o przeprowadzeniu
operacji tak szybko.
- Jak to się stało? Co ja zrobiłam? - popłakiwała Cathy
Ford, przytulając córeczkę. - Mąż przeczytał w naszej
medycznej encyklopedii, że to się może stać w siódmym
tygodniu ciąży. Nie biorę żadnych leków i w obu naszych
rodzinach nigdy nie było takiego przypadku, więc to nie jest
dziedziczne.
- Zamartwiając się, nie pomożesz małej Victorii -
uspokajała ją Cassie. - Teraz, przed operacją, powinnaś
otoczyć ją miłością i spokojem.
- Przepraszam. - Cathy sięgnęła do kieszeni szlafroka po
chusteczkę. - Naprawdę ją kocham, mimo że nie jest taka
śliczna, jak sobie wymarzyliśmy.
- Poczekajmy do zdjęcia bandaży. - Cassie rzuciła jej
wymowne spojrzenie. - Będzie miała te same piękne
niebieskie oczka i te same długie rzęsy, ale reszta będzie nie
do poznania. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Cathy z powątpiewaniem wpatrywała się w twarzyczkę,
która była niemal karykaturą słodkich cherabinków z kart z
życzeniami. W tej samej chwili Victoria zaczęła płakać, przez
co bezkształtny otwór pośrodku jej buzi wyglądał jeszcze
bardziej przerażająco.
- Co jej jest? Coś ją boli?
- Skądże! - Cassie uśmiechnęła się. - Informuje nas, że z
powodu wyprawy do sali operacyjnej nie dostała jeść i burczy
jej w brzuszku.
Młoda matka odwzajemniła uśmiech, tłumiąc łzy. Dziecko
ponownie się rozpłakało, sygnalizując swoje niezadowolenie.
Cassie zauważyła, że kobieta już inaczej je trzyma.
- Nie płacz, skarbie - szepnęła, nie zwracając uwagi na
Cassie. Przytuliła je mocniej i zaczęła kołysać. - Wiem, że
jesteś głodna, ale niedługo zaśniesz, a jak się obudzisz, będzie
już po wszystkim.
Zerknęła na Cassie, po czym opuściła wzrok na płaczące
dziecko.
- Czy... po operacji... Chciałam ją karmić piersią, ale
okazało się, że ona nie może ssać. Czy po operacji będę mogła
znowu spróbować? Czy będę jeszcze miała pokarm?
- Zaraz po operacji nie będzie to możliwe, ale będziemy
jej podawać twój pokarm, więc go na pewno nie stracisz.
Tom Ford dołączył do nich w momencie gdy wezwano
Victorię na operację. Gdy wyszli, Cassie odetchnęła z ulgą.
Tom niósł dziecko, a za nim podążały Cathy i Pamina,
pielęgniarka przydzielona do opieki nad Victorią już po
operacji.
Cathy i Tom postanowili poczekać, aż zadziała środek
znieczulający. W całej swojej karierze Cassie nie spotkała
rodziców, którzy w tej sytuacji nie pocałowaliby dziecka i nie
powiedzieli mu „kocham cię".
Teraz pójdą coś zjeść lub od razu wrócą na oddział, gdzie
w pokoju dla rodziców będą czekać na zakończenie zabiegu.
Zapewne jednak upłynie parę godzin, zanim dziewczynka
wróci na oddział. Na razie jest mnóstwo innych spraw do
załatwienia.
Obudził ją przenikliwy dźwięk budzika. Nie otwierając
oczu, wyciągnęła rękę i próbowała go wyłączyć, lecz nie
przestawał dzwonić.
- No proszę - jęknęła, podnosząc się. - Ledwie się
zdrzemnęłam, a ten przeklęty zegar już mnie zrywa.
Dźwięk rozległ się ponownie i dopiero wtedy zdała sobie
sprawę, że to nie budzik, lecz dzwonek przy drzwiach.
- Żadnych akwizytorów! - mruknęła, podchodząc do
domofonu. - A jeśli to jest Naomi z kolejnym katalogiem
sukien ślubnych...
Nacisnęła guzik.
- Tak...? - Stłumiła ziewnięcie.
- Cassie, przepraszam... Spałaś? To ja, Luke. Poznała jego
głos. Obudziła się momentalnie.
- Jeśli to nieodpowiednia pora...
- Nie, nie. - Rozpaczliwie próbowała trafić palcem w
przycisk. - Nie śpię... leniuchuję. Nie muszę spieszyć się do
pracy.
- Przepraszam za to najście, ale wracam ze spotkania z
adwokatem.
- Luke - przerwała mu - jak usłyszysz brzeczyk, otwórz i
wejdź na górę. Zostawię drzwi otwarte.
Nacisnęła drugi guzik, po czym rzuciła się dokonać
pospiesznej inspekcji mieszkania.
Dzięki Bogu, nie potrafiła żyć w bałaganie. Może jest
pedantką, ale gości może przyjmować w każdej chwili. Dzięki
temu miała około minuty, aby się ubrać.
- Cassie... - usłyszała, sięgając po bieliznę. Już wbiegł na
samą górę? Czy on ma skrzydła?
- Już idę. Włączysz czajnik? - Rzuciła w kąt halkę i
sięgnęła po biały jedwabny szlafroczek, który dostała na
urodziny od Naomi i Kirstin.
Szkoda czasu na przebieranie się, poza tym czułaby się
nieswojo, zdejmując nocną koszulę, gdy Luke jest w
mieszkaniu. Przyczesała włosy i szczelnie otuliła się
szlafroczkiem.
- Herbata czy kawa? - zapytał. Najwyraźniej wyczuł jej
obecność, chociaż stanęła na progu boso.
- Poproszę kawę. Zdaje się, że wpadam w nałóg picia
porannej kawy.
- Dwie kawy. Już się robi. - Odwrócił się z kubkiem w
każdej ręce. Na jej widok opuścił ramiona.
- Jezu, czy ty masz coś pod spodem?
Spojrzała po sobie. Nocnej koszulki wcale nie było widać
pod szlafrokiem.
- Oczywiście! - Oburzyła się, lecz na samą myśl o tym, że
stoi przed nim prawie naga, zrobiło jej się słabo.
Odwróciła się na piecie i zniknęła za progiem. Na
odchodnym wydała polecenie:
- Zrób mi drugą kawę, a ja tymczasem się ubiorę. Gdy
wkładała majtki, ręce tak jej się trzęsły, że mało brakowało, by
się przewróciła. Odpychała od siebie wspomnienie
elektryzującego gorąca, jakie ją przeniknęło, gdy usłyszała
jego uwagę. Spostrzegawczy facet. A jeśli zauważył, jak
zareagowało jej ciało? Na pewno widział, jak się
zaczerwieniła!
Ukryła twarz w dłoniach. Gdyby nie ciekawość, jak
przebiegło spotkanie z adwokatem, zamknęłaby się w łazience
i siedziała tam tak długo, aż by sobie poszedł. Nie wiedziała,
czy przyniósł dobre wiadomości, czy złe, a fakt, że nigdy w
życiu tak się nie wstydziła, nie uzasadniał odmowy pomocy,
jakiej potrzebował.
Idź tam i udawaj, że nic się nie stało, rozkazała sobie,
wkładając dżinsy i niebieską bluzkę. On jest dżentelmenem i
nic nie powie, poza tym twój strój był w porządku. To tylko
tak wyglądało, jakbyś nic pod spodem nie miała.
Lecz gdy weszła do pokoju, nie musiał nic mówić, by
pojęła, o czym Luke myśli. Wystarczyło, że zobaczyła ten żar
w ciemnych oczach, gdy lustrował ją, ubraną od stóp do głów.
Zapanował wreszcie nad swoim spojrzeniem i gestem zaprosił
ją tam, gdzie stał kubek z kawą. Usiadła w drugim rogu
kanapy i wypiła ożywczy łyk.
Skupiła wzrok na kubku, nie pozwalając oczom biec tam,
dokąd chciały najbardziej... by podziwiać mężczyznę
siedzącego w drugim końcu kanapy.
Zmusiła się, by przerwać kłopotliwe milczenie.
- Co powiedział adwokat? Kontaktował się z twoimi
teściami? Nie zmienili zdania?
Wpatrywał się ponuro w swoją kawę.
- Nie rozmawiał z ich adwokatem, więc nie wiem, co
postanowili. Na razie ostrzegł mnie przed rożnymi
komplikacjami, które mogą wystąpić, jeśli dojdzie do sprawy.
- Jakie komplikacje? - Wyobraziła sobie, jak bardzo czuł
się bezradny.
- Mogą chcieć udowodnić, że nie jestem w stanie
wychować dziecka.
- To im się nie uda. Nie ma lepszego opiekuna niż
pediatra!
Spojrzał na nią z politowaniem.
- Niestety, mogą się przyczepić do mojej sytuacji
finansowej, stanu zdrowia po wypadku oraz rozkładu zajęć i
obstawać przy tym, że nie będę miał czasu zajmować się
dzieckiem.
- Po pierwsze, chociaż nie zarabiasz milionów, to to, co
masz, na pewno wystarczy na zaspokojenie potrzeb jednej
małej dziewczynki. Gdyby tak nie było, wszyscy lekarze w
tym kraju musieliby być kawalerami. Po drugie, nie
zaobserwowałam żadnego poważnego uszczerbku na twoim
zdrowiu.
- Może powinienem cię wziąć na świadka? - Uśmiechnął
się ponuro. — Oni bez wątpienia przedstawią swoich
świadków.
- Wobec tego poproś adwokata, żeby się ze mną
skontaktował - zaproponowała bez namysłu.
Przestraszyła się nagle, że ta propozycja ujawniła jej
prawdziwe uczucia, ale wytłumaczyła sobie, że człowieka w
takich tarapatach nie można zostawić samemu sobie.
- Mogą mieć setki świadków, ale pamiętaj, że są dużo
starsi od ciebie. Czy poradzą sobie z dzieckiem, zwłaszcza
wtedy, kiedy już będzie chodzić?
- Nie zapominaj, że ich stać na niańkę, a ja jestem
skazany na szpitalny żłobek.
- To jasne, że nie będzie ci lekko, ale tak żyją tysiące
samotnych rodziców i nie jest to powód, żeby im odbierać
dzieci.
- Mogą też wytoczyć swój koronny argument. -
Zauważyła, że jeszcze mocniej zacisnął palce na kubku. -
Jenny spędziła u nich połowę życia. Prawie mnie nie zna.
- To nie jest twoja wina. Nie mogłeś być z nią, ponieważ
leżałeś w szpitalu. A teraz często ją odwiedzasz?
- Jeżdżę do nich prawie codziennie, ale częściej oglądam
ich niż ją. Nie masz pojęcia, ile razy tłumaczyli się, że śpi,
albo wynosili ją drugimi drzwiami, słysząc, że dzwonię do
drzwi frontowych. A jak już pozwolą mi ją zobaczyć, to nigdy
nie zostawiają nas samych.
Nie miała pojęcia, że sytuacja jest aż tak napięta. Nic
dziwnego, że Luke źle wygląda.
- Jest coś takiego jak nadzór kuratorski. - Przypomniała
sobie termin z jakiegoś serialu telewizyjnego. - Jeśli tego nie
mają, nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś ją po prostu stamtąd
zabrał.
- Tego nie zrobię - zaprotestował. - Ona mnie prawie nie
zna i mogłaby to bardzo przeżyć. Liczyłem, że pozwolą mi
nawiązać z nią bliższy kontakt, zanim zabiorę ją do domu.
Mógłbym się wtedy lepiej przygotować do przejęcia
całkowitej opieki.
Z trudem odwróciła wzrok od jego zmartwionej twarzy i
bardzo starannie odstawiła kubek z zimną kawą. Pragnęła
jednego: objąć Luke'a i obiecać, że wszystko dobrze się
skończy, ale z doświadczenia wiedziała, że nie zawsze tak się
dzieje.
- Nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś uporządkował dom.
Jeśli sprawa trafi do sądu, na pewno przyślą ci jakiegoś
wrednego pracownika opieki społecznej, żeby sprawdził, czy
łazienka jest czysta i czy po mieszkaniu nie walają się brudne
skarpetki.
Roześmiał się.
- Wiedziałem, że wpadniesz na jakiś praktyczny pomysł.
Obawiam się, że masz rację, wspominając o opiece
społecznej. Czy nie zechciałabyś jako wolontariuszka pomóc
biednemu inwalidzie po wypadku przygotować dom do
inspekcji?
Tym razem Cassie wybuchnęła śmiechem.
- Facet zawsze znajdzie sposób, żeby się wykręcić od
brudnej roboty! - Luke zrobił przymilny grymas. - Jak to
wygląda? Potrzebny buldożer czy wystarczy łopata?
Udawała tylko, że się wykręca. Jeśli Luke potrzebuje
pomocy, podejmie się tego z radością, tym bardziej że pozwoli
jej to częściej przebywać w jego towarzystwie.
Jakiś glos przypominał jej, że miała nie pchać się w
beznadziejne sytuacje. Zignorowała go. Należy się
spodziewać, że im więcej czasu będzie z nim spędzać, tym
bardziej zaangażuje się uczuciowo.
Niespodziewanie przyszedł jej do głowy pewien pomysł i
zanim ostrzegawczy głos zdążył się odezwać, postanowiła
podzielić się nim z Lukiem.
- Jeśli chcesz, mogę ci towarzyszyć następnym razem,
kiedy pójdziesz do Jenny. - Widząc jego zaskoczenie,
pospieszyła z wyjaśnieniem. - Może nie zamkną ci drzwi
przed nosem, jeśli przyjdziesz z koleżanką Sophie, która chce
powspominać i obejrzeć jej dziecko.
Zamyślił się, a po chwili jego twarz się rozpromieniła.
- To może być niezły pomysł! Tak bardzo uwielbiają
pozory, że nie dopuszczą do tego, aby ktoś miał powód źle
pomyśleć o ich gościnności. Jesteś pewna, że chcesz to
zrobić? To nie będzie przyjemna sytuacja, ponieważ ja tam
będę.
- Bardzo chętnie z tobą pójdę - zapewniła go. - To będzie
mój wkład w walkę o sprawiedliwość. Poza tym, gdy w
pokoju znajduje się dziecko, jest mnóstwo tematów do
konwersacji.
W obliczu zagrożenia postępowaniem sądowym
postanowili, że tę wizytę złożą następnego dnia rano.
- Będą mieli za mało czasu, żeby ją zabrać z pola
widzenia - zauważył Luke.
- Ale też i nie będę mogła sobie poleniuchować -
westchnęła. - A to moja jedyna nagroda za nocny dyżur. -
Luke spochmurniał, lecz ona, świadoma powagi sytuacji,
dodała słodko: - Ale możesz mi to wynagrodzić, przynosząc
coś dobrego na śniadanie, kiedy po mnie przyjedziesz.
- Masz to u mnie jak w banku! - ucieszył się. - Co sobie
życzysz?
- Niech to będzie niespodzianka.
Cassie weszła na oddział wyjątkowo energicznym
krokiem. Czuła, że na jej twarzy błąka się głupawy uśmiech.
Nieważne było, że znowu spotka go na dyżurze:
najbardziej liczyło się to, że między nimi rodzi się nowa więź.
- To nie jest randka - mruknęła do siebie na widok tego
uśmiechu w lustrze. - Dobrze wiesz, że jesteś tylko
narzędziem, które ma doprowadzić do odzyskania Jenny. A
nawet gdyby Luke'owi chodziło coś po głowie, to jeszcze jest
za wcześnie. Dopiero co stracił Sophie,
Echo jej głosu w szpitalnej łazience przywołało ją do
porządku. Luke jest teraz tak samo niedostępny jak wtedy, gdy
był z Sophie. Już wtedy pojęła, że jakakolwiek bliższa
zażyłość między nimi jest niemożliwa. Z doświadczenia
wiedziała, co to znaczy być zawsze na drugim miejscu, i nie
dopuści, by ta sytuacja się powtórzyła.
- To ty tam się schowałaś!? - powitał ją znajomy głos, gdy
wyszła na korytarz.
- Kirstin! Co tu robisz? - Zauważyła stetoskop w kieszeni
fartucha przyjaciółki, co oznaczało, że Kirstin też jest na
dyżurze.
- Przyszłam do moich dzieci. Jak się ma Victoria? Cassie
szerokim gestem zaprosiła ją do sali.
- Zobacz sama.
- Pani doktor... - powiedziała niepewnie Cathy Ford,
zaciskając palce na brzegu łóżeczka. - Chyba nie chce mnie
pani wygonić?
- Skądże! Przyszłam zobaczyć, jak się czuje nasza
dziewczynka.
- Wspaniale. - Tom Ford promieniał. - Proszę na nią
popatrzeć. Doktor Thornton twierdzi, że już niedługo będzie
mogła opuścić ten oddział.
- Co wam się nie podoba na moim oddziale? Nie podoba
się wam obsługa? - Cassie udała oburzenie.
- Nie, nie. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Jesteście
fantastyczne - tłumaczył się Tom. - Ale im wcześniej stąd
wyjdzie, tym szybciej będzie mogła wrócić do domu.
- To zrozumiałe - powiedziała Kirstin, odrywając wzrok
od dziecka. - Należy się nam uznanie za tę artystyczną robotę.
Buzia wprawdzie jest jeszcze bardzo spuchnięta po operacji,
ale będzie wyglądała zupełnie inaczej, kiedy opuchlizna
zejdzie...
- O, tak - szepnęła Cathy przez łzy. - Wiemy o tym, ale
dla nas ona jest piękna. Piękniejsza, niż sobie to mogliśmy
wyobrazić. Taka zmiana w ciągu paru godzin to prawie cud.
- Za każdym razem mam to samo wrażenie - potwierdziła
Kirstin. - Ta część rekonstrukcji była konieczna, aby
umożliwić jej prawidłowe karmienie, ale również należało
zabezpieczyć słuch. Dziura w podniebieniu mogła prowadzić
do infekcji, które z kolei mogły stać się przyczyną głuchoty.
Gdy już poznamy ostateczny rezultat tej operacji, podejmiemy
decyzję co do terminu dalszej rekonstrukcji. Jama ustna musi
być prawidłowo ukształtowana, zanim dziecko zacznie
mówić.
Informacje te przekazano im już wcześniej, ale rodzice
małych pacjentów bywają tak przerażeni stanem swojego
maleństwa, że nie od razu wszystko zapamiętują. Cassie była
pewna, że przed następną operacją trzeba będzie powtórzyć im
to po raz kolejny.
- Po zdjęciu opatrunku blizna będzie bardzo czerwona,
ale: zblednie do czasu, kiedy Victoria zacznie interesować się
chłopakami...
- Niech pani o tym nie wspomina! - Tom Ford zrobił
tragiczną minę, - Nie dopuszczam myśli, że jakiś otumaniony
hormonami wyrostek mógłby zbliżyć się na krok do mojej
córeczki. Jak zacznie dojrzewać, zamknę ją na klucz i
wypuszczę, kiedy będzie miała trzydzieści lat.
- I co jeszcze? - zapytała z uśmiechem jego żona. - Nie
będzie aż tak źle. Zapomniałeś, że kiedyś sam byłeś taki
młody?
- I stąd wiem, co się dzieje w tych podłych łepetynach. I
dlatego będę trzymał ją pod kluczem!
Śmiejąc się, Cassie i Kirstin zostawiły ich samych.
- Masz całą listę odwiedzin czy wypijesz ze mną kawę? -
zapytała Cassie.
- Mam czas na jedną szybką kawę - odparła Kirstin,
zerkając na zegarek. - Jedna mama jest już prawie gotowa, ale
jeszcze nie wiemy, czy nie czeka nas cesarskie cięcie. Na
wszelki wypadek wzięłam pager.
Gdy piły kawę, Cassie uśmiechnęła się na myśl o tym, że
w dalszym ciągu potrafią rozmawiać, jakby wcale się nie
rozstawały, mimo że czasami nie widziały się całymi dniami,
a nawet tygodniami.
- Jutro rano idę z Naomi do Dot, żeby omówić ostateczny
plan ślubu. Pójdziesz z nami? Zanosi się, że i tym razem
będziemy wybierać suknie.
- Oczywiście! Och, nie, nie mogę. - Przypomniała sobie,
co ją rano czeka. Poczuła, że się czerwieni.
- Aha! - zawołała rozbawiona Kirstin. - A dokąd to się
wybierasz? I z kim?
Musiała pozbierać myśli. Jeśli powie, z kim jest
umówiona, Kirstin zacznie snuć domysły, ale przecież nie ma
prawa wyjawiać jej celu tego spotkania. Sama przed sobą nie
chciała się przyznać, że w pewnym sensie traktuje to jako
randkę.
- Spotykam się z Lukiem... - Nie mogła więcej z siebie
wykrztusić.
- Luke! Podobno skreśliłaś go ze swojej listy. Zmieniłaś
zdanie?
Nie po raz pierwszy Cassie żałowała, że tak szczerze
dzieliły się tajemnicami i przemyśleniami. Na dodatek okazało
się, Kirstin ma wyśmienitą pamięć.
- Ciągle jest skreślony - oznajmiła pospiesznie. - Nie ma
w tym nic nadzwyczajnego. Po prostu muszę mu w czymś
pomóc.
- Hm - mruknęła Kirstin sceptycznie, ale nie podjęła
tematu.
Cassie była jej wdzięczna za to taktowne milczenie i czym
prędzej zmieniła temat.
Wieczorem stanęła przed szafą, zastanawiając się nad
wyborem stroju na tę szczególną wizytę.
Na łóżku piętrzyła się już pokaźna sterta ubrań. Najwyższa
pora, by na coś się zdecydować. Stojąc z jasnymi letnimi
spodniami w jednej ręce i skromną sukienką w drugiej,
zauważyła swoje odbicie w lustrze.
- Co ja robię? - zirytowała się i powiesiła rzeczy w szafie.
- To nie pokaz mody. Idę z Lukiem, żeby pomóc mu w
uzyskaniu widzenia z Jenny.
Rozzłoszczona, błyskawicznie poumieszczała ubrania tam,
gdzie było ich miejsce, i wyciągnęła swoje ulubione dżinsy.
- To nie jest randka - upominała siebie. Powiesiła dżinsy i
bawełnianą bluzkę na wieszaku. - Pamiętaj o tym, moja droga.
To nie jest randka. I żadnej randki nie będzie, bo Luke
Thornton nie jest dla ciebie.
ROZDZIAŁ CZWARTY
- Cassie, otwieraj! Pospiesz się! - ponaglał ją głos w
domofonie.
Zdziwiona, bez słowa nacisnęła przycisk. Zdaje się, że
Luke jest mocno podenerwowany. Taki nieuprzejmy...
Może zaraz powie, że jeszcze raz przemyślał ich plan i że
lepiej będzie, jeśli jej z sobą nie zabierze. Zrobiło się jej
ciężko na duszy. Cieszyła się, że spędzi z nim kilka godzin,
choćby w roli przyjaciela. Nawet gdyby już chciał z kimś się
spotykać, to przecież nie z nią. Jest tyle innych kobiet. A ona
nic się nie zmieniła.
Otworzyła drzwi. Na progu stał Luke obładowany pudłami
i torbami.
- Dzięki. Weź coś ode mnie, bo zaraz wszystko upuszczę!
- Ten sam ton co w domofonie! Roześmiała się.
- Co to jest?! - Odebrała od niego kilka pakunków. - Masz
obie ręce zajęte. Jak nacisnąłeś dzwonek?
- Lepiej, żebyś nie wiedziała. To nie był ładny widok.
- Nie do wiary! - Prowadziła go do kuchni. - Co mam z
tym zrobić? Talerze czy...?
- Postaw na stole. Resztą sam się zajmę.
Uwolnił się od ciężarów. Opasał się ściereczką do
nadobnych do dżinsów Cassie. Potem zatarł dłonie niczym
drwal, zanim weźmie siekierę do rąk, i powiedział:
- Połóż się na kanapie i czekaj, aż będzie gotowe.
- Nakryję do stołu. Chcę widzieć, co robisz.
Bała się zostawić go samego. Widziała, do jakiego stanu
doprowadził swoją kuchnię!
- Aha, chcesz obserwować mistrza przy pracy! - Ucieszył
się. - Jego kulinarne umiejętności przyprawią cię o zawrót
głowy.
Zamaszystym gestem otworzył pojemnik z jajkami i od
razu jedno znalazło się na podłodze. Nie mogła pohamować
śmiechu, widząc jego komiczną minę.
- Czy maestro nie potrzebuje podkuchennej, która będzie
po nim sprzątać? - Odłożyła sztućce i sięgnęła po papierowy
ręcznik.
- Może być - odparł wielkodusznie, po czym sam się
roześmiał. - Przysięgam, że nie zawsze jestem taki niezdarny.
- Wiem. Inaczej nie dopuściłabym cię do moich
pacjentów. Są tak samo delikatni jak jajko, ale trudniej ich
zastąpić.
- Dobrze, że nie występują po sześć albo dwanaście sztuk.
Wyobrażasz sobie, jak wyglądałyby inkubatory? A w każdym
rzędy identycznych maluchów...
Gdy Luke rozpakowywał kolejne tajemnicze paczki,
Cassie zajęła się przygotowaniem stołu w pokoju. Tematu do
rozmowy dostarczył im artykuł, przeczytany przez Cassie, na
temat eksperymentalnych zajęć poświęconych rodzicielstwu,
przeprowadzonych w jednej ze szkół.
- Podzielono uczniów na pary i każdej parze dano jajko.
Przez tydzień mieli za zadanie opiekować się nim jak
noworodkiem - wprowadziła go w treść artykułu. On
tymczasem pokroił dwa grejpfruty, po czym wrzucił je do
dzbanka i sięgnął po mikser. - Każda para miała zapisywać
pory karmienia i przewijania, i ktoś zawsze musiał być przy
jajku.
- Niezłe - przerwał jej - ale w ten sposób nie dowiedzą
się, jak to jest, kiedy noc w noc dziecko nie daje spać, a
człowiek pada z nóg.
- O tym też pomyślano. Poproszono rodziców, żeby
nastawiali im budziki na nocne godziny.
- Sprytne. Czy wiesz, jaka była reakcja dzieciaków?
- To jest najciekawsze. Zdecydowano się na ten
eksperyment, ponieważ w szkole rosła liczba młodocianych
ciąż. Wcześniej zapytano uczniów, co sądzą na ten temat. To
samo pytanie zadano młodzieży po tygodniu.
- No i co? - Podniósł wzrok znad ciasta naleśnikowego,
które właśnie wylewał na patelnię.
- Przed programem spora liczba dziewcząt była
nastawiona entuzjastycznie wobec perspektywy posiadania
własnego słodkiego bobaska. Traktowały dziecko jak
ulepszoną wersję ulubionej lalki. Po programie tylko jedna
nadal chciała jak najszybciej założyć rodzinę. Cała reszta
doszła do wniosku, że takie dwudziestoczterogodzinne jarzmo
odpowiedzialności to zupełnie nie to, o co im chodzi. Niektóre
uznały, że skoro tyle z tym kłopotu, to chyba w ogóle nie będą
miały dzieci.
- Ma to ręce i nogi, ale dlaczego pokazano im tylko
negatywne strony rodzicielstwa? - Poprawił coś na ruszcie. -
A gdzie pulchne rączki, uśmiechy, pierwsze kroki?
- Tą stroną zajęto się już w reklamach odżywek dla
niemowląt i jednorazowych pieluch. To właśnie aspekty,
których nie ma w reklamach, wywołują największy szok.
- Czyli to, że wrzask niemowlęcia jest tak ogłuszający jak
huk concorde'a przy starcie, oraz to, że pieluchy w
okamgnieniu tracą świeżość i zapach?
- Również i to, że takie maleństwo potrafi puścić pawia
wielkości kortu tenisowego.
- Nie da się tego doświadczyć, doglądając jajka, ale jeśli
przynajmniej kilka dziewczyn postanowiło nieco poczekać z
inicjacją seksualną, to jestem cały za. - Wyprostował się i
wytarł ręce w ściereczkę, którą był opasany.
- Madame, śniadanie gotowe. Proszę siadać do stołu.
- Pachnie wyśmienicie. Co dzisiaj mamy? Uroczyście
podsunął jej krzesło. Wyciągnął ściereczkę zza paska i
przewiesił przez ramię, przeistaczając się w usłużnego
kelnera.
- Na początek dojrzały w słońcu grejpfrut au naturel.
- Ściągnął brwi, gdy parsknęła śmiechem. - O,
przepraszam. To grejpfrut jest au naturel, nie kelner.
- Szkoda - szepnęła, spoglądając na niego z aprobatą.
- Madame! Ja nie należę do tego typu mężczyzn! -
zaprotestował, teatralnym gestem przykładając dłoń do serca.
- Szkoda - powtórzyła.
Niespodziewanie odkryła, że takie żarty są świetną
zabawą. Nigdy nie miała na to czasu, ponieważ najpierw była
zajęta zdobywaniem zawodu, a ostatnimi laty żaden z
adoratorów nie interesował jej na tyle, by miała ochotę na
podobne potyczki. Gdy poznała Luke'a, nikt już się nie liczył,
nawet kiedy się ożenił i stał się nieosiągalny.
Roześmiana, napotkała jego wzrok i nagle poczuła się jak
bezbronna ofiara, którą dostrzegł drapieżnik.
- Luke... - zaczęła nieśmiało i umilkła przytłoczona
atmosferą napięcia, jaka ich otaczała.
Zaszumiało jej w skroniach, gdy spostrzegła, że Luke
patrzy na jej wargi. W ułamku sekundy opuścił powieki, jakby
mogło to zatrzeć wszystko, co wyrażał jego wzrok.
- Jak już mówiłem - podjął - proszę zacząć od grejpfruta,
a następne dania zaraz się pojawią.
Dzięki Bogu, będzie mogła skupić się na czym innym.
Miała nadzieję, że jej nie obserwuje. Nie chciała, by zauważył,
jak drżą jej dłonie. W milczeniu patrzyła, jak wnosi następne
danie: puszystą jajecznicę na rumianych trójkątach grzanki.
- Jajecznica! Skąd wiedziałeś, że przepadam za jajecznicą
na grzance? Wygląda smakowicie. - Z zapałem sięgnęła po
widelec.
- Cieszę się, że lubimy to samo. Nie znoszę jajecznicy za
gęstej ani zanadto płynnej.
Napięcie nieco zmalało, a kiedy wychodził do kuchni po
swoje popisowe danie, atmosfera niemal wróciła do normy.
- Orkiestra, tusz! - zakomenderował, wnosząc talerze.
- Pycha! - wykrzyknęła Cassie na widok naleśniczków z
truskawkami i bitą śmietaną. - Nie zdawałam sobie sprawy, że
jesteś takim wytrawnym kucharzem.
- Twój zachwyt sprawia mi ogromną radość, ale obawiam
się, że to cały mój repertuar. Befsztyk z grilla oraz fasolę
zachowam na następną okazję.
Następna okazja. Niezmiernie ucieszyła ją myśl że Luke
ma ochotę spotykać się z nią, ale nie dała tego po sobie
poznać.
Ile to razy ludzie mówią ot, tak sobie: „Musimy zrobić to
jeszcze raz", chociaż wcale nie mają takiego zamiaru. Luke
jest tutaj tylko dlatego, że bardzo chce zobaczyć swoje
dziecko. Nie warto liczyć na kolejne uczty.
- Muszę przyznać, że fantastycznie się wywiązałeś ze
swojej części naszej umowy - zauważyła z promiennym
uśmiechem. - Warto było zrezygnować z porannego
leniuchowania. Mam nadzieję, że dalszy ciąg naszej misji
przebiegnie równie przyjemnie.
- Gotowa? - zapytał, odpinając pasy.
Popatrzyła na niego, z trudem odrywając wzrok od drzwi,
pod którymi mieli za chwilę stanąć. On też miał dość
niewyraźną minę.
- A ty? - Wiedziona współczuciem odważyła się przykryć
dłonią jego pobielałe palce zaciśnięte na kierownicy. - Nie
musimy tam iść.
Przymknął powieki. Nic dziwnego, że jest zmęczony,
skoro od dłuższego czasu boryka się z taką sytuacją.
- Jeśli tam nie pójdę, stracę szansę zobaczenia Jenny. A
wiesz, jak oni zinterpretują to w sądzie.
- "Proszę sądu, odkąd opuścił szpital, ani razu nie
odwiedził swojego dziecka". Tak?
- I oczywiście przemilczą fakt, że sami to uniemożliwiali.
Tego się obawiam.
- No to na co czekamy? - Sięgnęła do klamki. - Idziemy.
Nie możemy im na to pozwolić.
Ramię w ramię przeszli przez nieskazitelnie utrzymany,
wyżwirowany podjazd i wspięli się po schodach.
Wyraz twarzy starszej pani, która otworzyła im drzwi,
przekonał Cassie, że Luke w niczym nie przesadził, opisując
niechęć państwa Payne do swojej osoby. Odniosła nawet
wrażenie, że pomimo obecności osoby trzeciej teściowa
Luke'a zatrzaśnie im drzwi przed nosem.
Nie wolno do tego dopuścić.
- Dzień dobry. - Postąpiła krok do przodu i wyciągnęła
dłoń. - Zdaję sobie sprawę, że to nieładnie tak przychodzić bez
uprzedzenia, ale tak dawno nie widziałam państwa wnuczki,
że gdy Luke wyraził zamiar odwiedzenia jej, nie mogłam nie
skorzystać z okazji.
Ta paplanina brzmiała idiotycznie, ale odniosła pożądany
skutek. Zostali wpuszczeni do środka. Na początek do holu.
- Nie znamy rozkładu dnia Jenny, więc zdajemy sobie
sprawę, że być może teraz śpi - plotła, kierując się w stronę
pierwszych otwartych drzwi w nadziei, że prowadzą do
salonu. - Na pewno mają państwo jakieś zdjęcia, które
moglibyśmy obejrzeć, czekając, aż się obudzi. Bardzo urosła?
Ciągle ma takie jasne i kręcone włoski jak Sophie?
Od całej tej gadaniny zaczynało jej brakować tchu, z ulgą
więc opadła na elegancką kanapę w kolorze kości słoniowej.
- Tak, bardzo urosła. Ma śliczne... Czy my się znamy? -
Pani Payne w końcu otrząsnęła się z zaskoczenia. - Pani jest...
Pani była koleżanką Sophie?
- Och, jaka ze mnie gapa! - zaszczebiotała. - Miała pani
tyle spraw na głowie, kiedy nas przedstawiono, że zapewne
nie pamięta mnie pani. Nazywam się Cassie Mills.
Zacisnęła kciuki. Odetchnęła spokojnie, dopiero gdy na
twarzy pani Payne pojawił się przewidziany etykietą uśmiech.
- Ach, Cassie. Przypominam sobie. - Cassie jednak była
przekonana, że nic nie pamięta.
To było mało prawdopodobne. Podczas ślubu widziały się
może przez pięć sekund, a na chrzcie Cassie stała daleko w
tłumie gości. W interesie Luke'a jednak należy wykorzystać
ten trop.
- Podobno ma pani jakieś zdjęcia - podjęła dzielnie. -
Mimo że pracuję na oddziale noworodków, nigdy nie mam
dosyć takich maluchów.
Album był oprawiony w skórę. Przeglądając fotografie,
odniosła wrażenie, że został artystycznie zakomponowany i
wcale nie przypominał kolekcji zbieranej przez kochających
dziadków. Udało się jej namówić starszą panią, aby usiadła
między nią a Lukiem.
Na pierwszej karcie ujrzeli podobizny Jenny i jej
nieżyjącej matki w tym samym wieku. Dalej układ był ten
sam: kolejnym etapom rozwoju dziecka towarzyszyły te same
etapy w życiu jego matki, ćwierć wieku wcześniej.
Na najnowszych zdjęciach Cassie zauważyła, że Jenny ma
na sobie nawet takie same ubranka, jakby rodzice Sophie
usiłowali powtórzyć historię.
Przeraziła ją ta myśl.
- Ona jest naprawdę taka śliczna? - Chciała w ten sposób
naprowadzić rozmowę na tor, który otworzyłby przed nimi
drzwi do dziecinnego pokoju.
Czy kobieta chwyci przynętę? Na razie żadne odgłosy w
domu nie wskazywały na to, że jest tam małe dziecko.
- Oczywiście! - odparła natychmiast pani Payne i
zamknęła album. - Proszę się osobiście przekonać.
Podniosła się z miejsca i przyciskając album do piersi,
jakby nie można było go zostawić bez nadzoru, ruszyła
przodem.
- Jak ty to robisz? - szepnął Luke.
Od kiedy znaleźli się w tym domu, prawie się nie
odzywał. Ograniczył się do pomruków zachwytu nad
zdjęciami córeczki.
- Babska mądrość.
Dopiero pod drzwiami dziecinnego pokoju, na ostatnim
piętrze, usłyszeli płacz dziecka.
- Dosyć tego - rozległ się surowy głos. Otworzyła im
wysoka kobieta w starszym wieku, w fartuchu niani. - Nikt nie
lubi, jak małe dziewczynki tak marudzą.
- Nianiu, przyprowadziłam gości - oznajmiła pani Payne.
- Teraz jest pora porannej kąpieli małej Jenny Ann.
Właśnie zaczęłam. - Wskazała dłonią na dziecko owinięte
ręcznikiem.
- Jenny... - szepnął Luke, z trudem wydobywając głos.
Cassie obawiała się, że za chwilę straci panowanie nad
sobą. Żeby tylko nie wpadł do pokoju, by pochwycić
dziecko... Na wszelki wypadek przytrzymała go za ramię.
- Aniołeczek! - zaświergotała. Czuła, że obserwują ją trzy
pary oczu. Weszła do środka, cudem unikając zderzenia z
panią Payne. - Proszę mi pozwolić ją wykąpać. Nie upuszczę
jej. Mam wieloletnią praktykę.
Ruszyła w stronę dziecka tak energicznym krokiem, że
niania odskoczyła w bok.
- Dzień dobry, maleńka. - Zatrzymała się w pewnej
odległości od Jenny i przemówiła do niej normalnym głosem,
żeby jej nie przestraszyć. - Czy mogłabym cię dzisiaj
wykąpać?
Niemowlę przestało płakać, jakby zastanawiało się nad
odpowiedzią. Po chwili uśmiechnęło się szeroko i wyciągnęło
rączki.
- Rozumiem, że się zgadza - poinformowała Cassie
zebranych i wzięła Jenny na ręce. - Tatusiu, pora kąpania -
oznajmiła i pomaszerowała w stronę łazienki,
- Ciągle jestem mokry - jęknął Luke półtorej godziny
później, wyjeżdżając z posiadłości teściów.
- Chyba nie żałujesz... - Wystarczyło widzieć, jak opatulał
Jenny ręcznikiem i brał ją na ręce.
- Jasne, że nie. Zostałbym dłużej, gdyby nie to, że
musimy iść do pracy. - Jego twarz opromieniał uśmiech,
jakiego dawno nie widziała. - Naprawdę nie wiem, jak mam ci
dziękować. A ten hołubiec, jakiego wycięła ta żelazna niania...
- Miała fartuch wykrochmalony na sztywno! - Cassie
roześmiała się. - Pomyślałam, że pęknie, jak się pochyli.
- Dzięki tobie znacznie zmiękła. Sama przekonywała tę
moją teściową z piekła rodem, że weekend ze mną zrobi
dziecku bardzo dobrze.
- Nie pomogłoby im w sądzie, gdyby niania zeznała, że
utrudniali ci spotkania z dzieckiem - zauważyła Cassie. - Poza
tym myślę, ze nie poparłaby tego pomysłu, gdybyś nie zrobił
na niej dobrego wrażenia. Podejrzewam, że bardzo lubi Jenny.
Pomimo krochmalu.
- No, nie wiem - mruknął na wspomnienie pierwszego
wrażenia, gdy ujrzeli ją na progu dziecinnego pokoju.
- Jak można nie kochać Jenny? Ona jest taka śliczna! Ma
takie wielkie niebieskie oczy i złote loki. Jak aniołek! Musisz
przyznać, że twoi teściowie nie poskąpili grosza, aby było jej
dobrze, kiedy leżałeś w szpitalu.
Piętro przeznaczone dla Jenny było urządzone z prostotą,
lecz wszystko tam było bardzo drogie.
- Wiem, że bez ich pomocy nie dałbym sobie rady, ale... -
westchnął ciężko.
- Ale teraz Jenny powinna wrócić do domu - dokończyła
za niego.
- Właśnie. Doprawdy nie wiem, jak mam ci się
zrewanżować za to, że bez problemów zgodzili się dać mi ją
na weekend.
- Uważaj, co mówisz - rzuciła wesołym tonem. - To
bardzo ryzykowne wyznanie, zwłaszcza po takim wspaniałym
śniadaniu! Zastanowię się.
- Dzień dobry, siostro Mills - powitał ją oficjalnym tonem
następnego dnia na oddziale. - Piękna pogoda.
Spojrzała przez okno na pochmurne niebo i uniosła brwi.
Minione tygodnie upłynęły pod znakiem słonecznej,
czerwcowej pogody, która nagle się załamała.
- W istocie - odparła z ironią w głosie. Ostatni raz
widziała go poprzedniego dnia, gdy uparł się, że podwiezie ją
na dyżur. - Dobrze, że wiem, co wprawiło cię w taki radosny
nastrój. Ktoś inny mógłby pomyśleć, że zwariowałeś.
- To zdumiewające, ile może zmienić dobrze przespana
noc. - Uśmiechnął się. - Spałem jak kamień.
Wyglądał zdecydowanie lepiej i cieszyła ją ta zmiana.
Takiego Luke'a Thorntona znała i... Nie chciała kończyć tej
myśli. „Takiego znaliśmy i kochaliśmy". Tak się przecież
mówi.
- Przygotowywałeś się wczoraj na przyjęcie Jenny? Masz
już wszystko, czego ci trzeba do tego całodobowego dyżuru?
- Prawie. - Wszedł za nią do dyżurki. Jedną ręką włączyła
czajnik, drugą komputer, żeby poznać najnowsze wyniki ich
podopiecznych. - Nie zdawałem sobie sprawy, ile rzeczy mi
się nazbierało, dopóki nie zacząłem tego rozpakowywać -
Wyjaśnił, przyglądając się danym na monitorze. - Jeszcze ze
szpitala zamówiłem firmę do przeprowadzek i teraz znajduję
różne bardzo dziwne rzeczy.
- Dziwne rzeczy?
- A tak. - Popatrzył na nią wesoło. - Na przykład słoik, w
którym została łyżeczka dżemu, albo paczkę pokruszonych
herbatników. Albo zawartość kosza na brudną bieliznę, nadał
brudną. Skrzywiła się.
- Mieli za zadanie wszystko spakować. Żeby, broń Boże,
nie wyrzucili czegoś, co uznaliby za śmieć, a co mogłoby się
okazać dziełem sztuki współczesnej.
Rozmowa urwała się, ponieważ Luke dostrzegł coś
niepokojącego na monitorze.
- Neesha ciągle ma rzadkoskurcze.
- Ale już nie zapomina o oddychaniu - zauważyła. - I
przybiera na wadze.
- Minimalnie. - Nie był zadowolony. - Jesteś pewna, że na
wadze nie usiadł komar?
- Jestem pewna. Nawet taki mały przyrost jest lepszy od
spadku - obstawała przy swoim. - Ta mała wydobrzeje.
Zobaczysz.
Patrzył na nią dziwnym wzrokiem.
- Ty się do nich bardzo przywiązujesz, prawda? - zapytał
półgłosem. - Nie są twoimi dziećmi, a przejmujesz się nimi
jak własnymi.
- Ty też - broniła się. - Myślisz, że nie widziałam, jak
wpadasz tu, zanim wyjdziesz do domu, żeby jeszcze raz na nie
popatrzeć?
- Zgadza się. Dobrana z nas para. Jesteśmy chorobliwie
obowiązkowi.
- Albo szaleni. I pewnie dlatego wybraliśmy tę
specjalność.
Niby zupełnie zwyczajne słowa. Luke nawet uśmiechnął
się z powodu jej aluzji do ich zdrowia psychicznego. Lecz ona
miała w głowie tylko to, co powiedział: „Dobrana z nas para".
Szkoda, że on nigdy się nie dowie, jak bardzo o tym marzyła.
ROZDZIAŁ PIĄTY
- Luke, telefon do ciebie! - zawołała, gdy wychodził z
dyżuru w piątek wieczorem.
- Kto dzwoni? - Zatrzymał się w pół kroku. Na jego
twarzy odmalowało się zniecierpliwienie.
Zauważyła, że jeszcze nigdy tak bardzo nie spieszył się do
domu.
- Nie mówił. Chce pilnie z tobą rozmawiać. Podszedł do
telefonu wyraźnie poirytowany.
- Thornton, słucham.
W ułamku sekundy jego niezadowolenie przeistoczyło się
w nie skrywany gniew.
- Chyba nie mogą tego zrobić?! Jestem jej ojcem! Czy ja
nie mam żadnych praw?
Serce jej zamarło. Mimo że starała się nie słuchać, bez
trudu domyśliła się, czego dotyczy ta rozmowa.
Po chwili Luke rzucił słuchawką i zaklął siarczyście.
- Luke... - Zamknęła drzwi do dyżurki, aby rodzice
odwiedzający dzieci w sąsiedniej sali go nie usłyszeli.
- Przepraszam. - Nerwowym ruchem przeciągnął palcami
obu rąk po włosach.
- Mój adwokat przekazał mi wiadomość od adwokata
Payne'ów. Wiesz, co zrobili? Czy wiesz, co zrobiło tych dwoje
egoistów?
- Domyślam się. W ostatniej chwili przełożyli wizytę
Jenny na dzień, w którym masz dyżur.
- Gorzej! - jęknął. - Za radą swojego adwokata
zadecydowali, że Jenny nie może mnie odwiedzić dopóty,
dopóki moje warunki mieszkaniowe nie zostaną sprawdzone i
uznane za zadowalające.
Oniemiała na myśl o takiej bezduszności. Jak można być
tak okrutnym wobec Luke'a? Przecież on nie tylko cierpi z
powodu utraty Sophie, ale na dodatek jeszcze nie do końca
wylizał się z odniesionych ran. Postanowiła skierować
rozmowę na bardziej optymistyczne tory.
- Z kim masz się skontaktować i jak długo potrwa
organizowanie tej oficjalnej inspekcji?
- Nie mam pojęcia. - Rozłożył ramiona. - Jeżeli obrali
taką taktykę, to podejrzewam, że osiemnaście lat.
- Zapytałeś go o to? - Dobrze wiedziała, że tego nie
zrobił.
- Byłem taki wściekły, że zapomniałem - przyznał. - Nie
spodziewałem się tego. - Spojrzał na zegarek i znowu zaklął. -
Właśnie wychodził z kancelarii. Gdzie indziej też już nikogo
nie zastanę.
- Niekoniecznie. - Już stukała w klawiaturę. Weszła do
bazy danych szpitala, po czym podniosła słuchawkę telefonu.
- Dokąd dzwonisz? Masz własnego adwokata? Trzymasz
go w piwnicy?
- Znacznie lepiej - oznajmiła triumfująco, zwłaszcza że po
drugiej stronie ktoś odebrał telefon. Podała mu słuchawkę. -
Szpital ma swoich prawników. Częściej mają do czynienia z
umowami o pracę i sprawami o błędy w sztuce lekarskiej, ale
na pewno coś ci poradzą.
Nie wypadało jej dłużej go podsłuchiwać, więc
pospiesznie wyszła z dyżurki. Tak bardzo chciała być
świadkiem tej rozmowy, że musiała się czymś zająć, aby nie
przyłożyć ucha do ściany.
- Siostro! - dobiegł ją od drzwi głos Toma Forda.
W ciągu minionych dni na oddziale zmieniło się kilku
pacjentów i parę osób personelu. Przyczyną jednej z takich
zmian był poprawiający się stan małej Victorii, która opuściła
intensywną terapię.
- Słucham. - Podeszła do niego. - Czyżby jakieś kłopoty z
naszą Victorią?
- Ależ nie! Jak pani zapewne wie, tak szybko wracała do
zdrowia, że jest już na oddziale pediatrycznym.
- Tak. Pooperacyjna opuchlizna zeszła w błyskawicznym
tempie. Co u niej słychać? Co powiedział chirurg po
dzisiejszej wizycie?
- Że wszystko jest na jak najlepszej drodze. Dzisiaj po raz
pierwszy ssała maminą pierś, a lekarz obiecał, że jeśli nie
będzie żadnej infekcji, to po zdjęciu szwów będziemy mogli
zabrać ją do domu.
- To bardzo dobra wiadomość. Dziękuję, że zechciał pan
tu przyjść, żeby się nią z nami podzielić. Przekażę ją
koleżankom.
- Chcieliśmy wraz z żoną podziękować wszystkim za
opiekę nad całą naszą trójką - powiedział lekko
zawstydzonym tonem. - Siedzieliśmy kiedyś przy małej i
podsłuchaliśmy, jak doktorzy i siostry się przekomarzali, kto
wyjadł ostatnie herbatniki w czekoladzie. Pomyśleliśmy
więc... Czy przyjmie to pani od nas w imieniu całego
personelu?
Podał jej plastikową torbę, którą wcześniej chował za
plecami. Zajrzała do środka.
- Najwytwórniejsze herbatniki w czekoladzie! -
wykrzyknęła, oglądając kolorową puszkę. - Czy mogę
zamknąć je w swoim biurku i wyjadać w samotności?
- Myślisz, że bym ich nie wywęszył? - Luke stał za jej
plecami. - To są moje ulubione ciasteczka!
- Ty lubisz wszystko, co jest w czekoladzie. Jeśli coś ma
dla nas zostać, to będę musiała trzymać je pod kluczem.
Tom roześmiał się na widok płaczliwego grymasu, jaki
zrobił Luke.
- To dzięki temu naszej małej było u was tak dobrze -
stwierdził. - Mimo że nieustannie walczycie tu o czyjeś życie,
ciągle umiecie zdobyć się na uśmiech i żart. Chylę przed wami
czoło, bo ja bym tak nie potrafił.
Uchylił nieistniejącego kapelusza i pożegnał się.
- Tylko nie bijcie się o te ciasteczka - rzucił na
odchodnym.
Cassie pomachała mu dłonią, po czym spojrzała na Luke'a
w nadziei, że zrelacjonuje jej rozmowę telefoniczną. Gdy jego
twarz spoważniała, zorientowała się, że nie poszło najlepiej.
- I co?
- Marnie. Dowiedziałem się, że muszę wyszorować i
uporządkować cały dom, od piwnicy aż po dach, żeby jakaś
wścibska baba mogła zadecydować, czy Jenny może mnie
odwiedzać! Zauważ, odwiedzać... moja rodzona córka.
Był załamany. Miała ochotę wziąć go w ramiona i
pocieszyć, ale to nie mieściło się w ramach ich znajomości.
Mogła natomiast pomóc mu w inny sposób,
- Kiedy zaczynasz ten maraton?
- Maraton? - Nie zrozumiał jej pytania.
- Sprzątanie stajni Augiasza - wyjaśniła. - Przyda ci się
druga para rąk? Im prędzej to zrobisz, tym wcześniej będziesz
mógł podjąć Jenny.
- Nie musisz się w to angażować. To nie twój problem -
zaoponował.
- Wiem, ale proponuję ci pomoc. Po to są przyjaciele -
przypomniała mu.
Przez chwilę wpatrywał się jej w oczy, po czym słabo się
uśmiechnął.
- W takim razie, mój przyjacielu, przyjmuję twoją ofertę.
Nie byłem w pracy wystarczająco długo, żeby zdążyć
wszystko zrobić, ale nie miałem do tego serca - przyznał i
wyjął notes, żeby porównać ich godziny pracy w
nadchodzącym tygodniu.
Ledwie ustalili, że następnego dnia po pracy zabierze ją do
siebie, gdy zabrzęczał jego pager.
- Thornton. Oddział intensywnej terapii neonatologii -
powiedział. - Kiedy...? Cholera! Już idę!
- Problemy?
- Bliźnięta Chenów. Nie udało się powstrzymać skurczów
Lisy i jedno jest zagrożone. Za kilka minut będą ją ciąć.
- A niech to! - Na oddziale wprawdzie wiedziano o tych
syjamskich bliźniętach, odkąd badanie ultrasonograficzne w
ósmym miesiącu ciąży wykazało ich istnienie, ale nikt nie
przewidział, że zechcą przyjść na świat tak szybko. - Który to
tydzień?
- Trzydziesty plus cztery dni. Nie martwiłbym się, gdyby
to była ciąża pojedyncza. Nawet normalne bliźnięta miałyby
sporą szansę. Ale w tym przypadku...
Nie musiał więcej mówić. Cassie zaczęła tu pracować
akurat wtedy, gdy cały personel wałczył o życie innej pary
syjamskich bliźniąt. Niestety to słabsze, z poważnie
zdeformowanym sercem, nie przeżyło pierwszego dnia, a
drugie zmarło chwilę po tym, jak rozpoczęto operację ich
rozdzielenia.
- Będziemy w pełnej gotowości - oznajmiła z głębokim
postanowieniem, że te dzieci muszą przeżyć.
Aby przygotować wszystko na przyjęcie bliźniąt, wezwała
do pomocy siostrę Sahuru Ismail.
- Widziałaś już syjamskie bliźnięta? - spytała młodą
Sudankę, kolejny raz podziwiając jej wyjątkową urodę.
Pracowała tu od niedawna, oddelegowana do Świętego
Augustyna z innego londyńskiego szpitala.
- Tylko na filmie, podczas szkolenia. Wiadomo już, czym
są złączone?
- Skany wykazały, że mają osobne kręgosłupy, ale już
wiadomo, że mają kilka wspólnych organów.
Rozmawiały,
kompletując
dwa
zestawy
sprzętu
monitorującego, ponieważ każde dziecko musi być
podłączone osobno.
- Maluchy w dwóch identycznych egzemplarzach, to i
sprzęt musi być identyczny - zauważyła Sahuru. - Czy to już
pora jechać na górę z inkubatorem?
Sala operacyjna znajdowała się piętro wyżej. Zakładając,
że bliźnięta przeżyją wstrząs wywołany porodem, należało
mieć gotowy inkubator, aby zwieźć je na dół. Nikt nie był w
stanie przewidzieć, ile godzin, dni lub tygodni inkubator
będzie ich domem, zanim dorosną do życia w tym wielkim
świecie. Wkrótce po tym, jak stanęły pod drzwiami bloku
operacyjnego, usłyszały żałosny płacz.
Cassie, zaciskając kciuki, aż wstrzymała oddech. Obydwie
usilnie starały się dojrzeć coś przez szybę w drzwiach, ale
wszystko zasłaniał im tłum ludzi. Jak przy każdym porodzie,
każdym pacjentem zajmowała się osobna ekipa, co w tym
przypadku oznaczało trzy grupy specjalistów. Gdy po raz
drugi usłyszały płacz, Sahuru rozpromieniła się.
- Ten głos był inny. Oba żyją.
- Na razie - ostrzegła ją Cassie.
Jej uwagę zwróciły pochylone plecy Luke'a. Od dawna
wiedziała, jaki potrafi być delikatny, kiedy czule bada
dziecko, by sprawdzić, czy jego stan pozwala na
przewiezienie na oddział.
Widziała, jak w końcu się wyprostował, trzymając w
ramionach zawiniątko, i podszedł do matki. Wpatrywała się w
jego twarz, gdy dokonywał prezentacji, i odetchnęła z ulgą,
gdy nie dostrzegła śladów napięcia. Z promiennym
uśmiechem gratulował pociech obojgu rodzicom. Po krótkim
powitaniu bliźnięta znalazły się w inkubatorze.
- Najpierw pojedziemy na ultrasonografię - oznajmił, gdy
podeszli do wind.
Cassie uśmiechnęła się z ulgą. Luke najwyraźniej nie
spieszy się na oddział, skoro zdecydował się na USG po
drodze na dół. Te znaki napawały ją nadzieją.
Z obawy przed tym, co zobaczy, wstrzymała oddech, gdy
pomagała rozwinąć bliźnięta do badania.
- Dziwnie to wygląda - szepnęła Sahuru, zaintrygowana i
zarazem przerażona. - Jakby się wymieszały w łonie matki.
- Masz rację - przytaknął Luke. - Aż dziw, że w
rzeczywistości stało się zupełnie na odwrót.
- Jak do tego dochodzi? - spytała Sahuru, gdy Luke
smarował żelem delikatną skórę na wspólnym brzuszku. -
Uczono nas, jak należy opiekować się takimi przypadkami, ale
nie powiedziano nam, dlaczego nie rozwijają się jak normalne
bliźnięta.
- Podział komórek nastąpił w niewłaściwym czasie -
wyjaśnił Luke. Skupił się na ustawieniu sondy oraz na obrazie
na monitorze. - Gdyby grupa komórek podzieliła się tydzień
po zapłodnieniu, powstałaby para identycznych bliźniąt.
Gdyby stało się to półtora tygodnia później, byłyby bliźnięta
„lustrzane": jedno byłoby leworęczne, drugie praworęczne.
Gdy do podziału dochodzi dwa tygodnie po zapłodnieniu lub
później, rodzą się bliźnięta syjamskie, a stopień ich złączenia
jest tym większy, im później ten proces zajdzie.
- Jak bardzo są zrośnięte? - spytała Cassie, przenosząc
wzrok z monitora na twarz Luke'a. Zauważyła, że w pewnej
chwili ściągnął brwi, co bardzo ją zaniepokoiło.
Zapisał obraz w komputerze, po czym zostawił go na
monitorze.
- Trudno się zorientować na obrazie dwuwymiarowym.
Jedno jest pewne: mają dwa odrębne kośćce. Każde ma po
jednej zdrowej nerce, o, tu i tu, i jedną zdeformowaną nerkę
wspólną. - Palcem pokazywał różne fragmenty obrazu, a
Sahuru kiwała głową, w miarę jak kolejne plamy nabierały
znaczenia. - Nie jest dobrze, ale mają przynajmniej po jednej
zdrowej nerce - ciągnął. - Gorzej, że jest wspólna wątroba. Tu
są dwie trzecie, a tu tylko jedna trzecia, co oznacza
proporcjonalnie gorsze ukrwienie, a co za tym idzie, bliźnię
numer dwa nie otrzymuje odpowiedniej ilości odżywczej
krwi. Ponadto teraz, kiedy już nie robi tego za nie ich matka,
ich wątroba musi zacząć samodzielnie oczyszczać krew.
- Czy to znaczy, że większe odbierało pokarm
mniejszemu jeszcze przed porodem? - dopytywała się Sahuru,
gdy jechali na oddział.
- Tak. Przez cały czas monitorowaliśmy ciążę w nadziei,
że uda nam się opóźnić poród do czasu, gdy nie będzie
zagrażał temu mniejszemu. Tymczasem organizm matki
zadecydował sam i już nic nie mogliśmy zrobić.
- Co teraz z nimi będzie? - Cassie mogłaby zadać to samo
pytanie.
- To zależy, jak szybko uda się je ustabilizować oraz czy
mniejsze otrzyma odpowiednie wsparcie rekompensujące
nierówny dopływ krwi. Następnie trzeba będzie je rozdzielić,
ale wstępne zdjęcia pokazują, że to nie będzie bardzo trudne.
Chociaż na ich korzyść przemawia to, że są dziewczynkami,
byłoby lepiej poczekać, aż wyjdą z wcześniactwa, chyba że
trzeba będzie ratować życie jednej z nich. Przede wszystkim
powinny znacznie urosnąć i nabrać sił. Poza tym same
przygotowania do takiej operacji trwają kilkanaście tygodni,
ponieważ trzeba wyhodować sporo skóry do pokrycia
operacyjnych ran.
Ustawiły inkubator na miejscu i zajęły się podłączaniem
bliźniąt to aparatury. W krótkim czasie wokół inkubatora
wyrósł las przeróżnych stojaków, skrzynek i monitorów z
kolorowymi wykresami.
- To wy będziecie się nimi zajmowały? - upewnił się
Luke, zamykając inkubator, który wyglądał jak dziwaczny
namiot rozpięty nad dwoma prawie nagimi ludzkimi
pisklętami, w gnieździe ze zwojów kolorowych przewodów.
- Na tej zmianie - wyjaśniła Cassie. - Kiedy można
wpuścić do nich rodziców? Wiem, że już je widzieli, ale nie
mieli okazji się napatrzeć. Na pewno będą chcieli mieć zdjęcie
dla rodziny.
Pochyliła się z aparatem nad maleństwami.
- Mama przyjdzie, kiedy Sam Dystart uzna, że może się
ruszać po operacji, ale tatuś będzie tu lada chwila. - Z
uznaniem pokiwał głową nad wywołanym zdjęciem. - Świetne
ujęcie. Jak lustrzane odbicie tego samego dziecka.
- Przepraszam - usłyszeli nieśmiały głos. W drzwiach stał
potargany, ciemnowłosy mężczyzna. - Można?
- Pan Chen! Oczywiście. - Luke zaprosił go do środka. -
Czy państwo już wybrali imiona dla tych ślicznotek?
- Amy i Zoe - odrzekł nieśmiało. - Lisa powiedziała, że
będą zupełnie takie same, więc daliśmy im bardzo różne
imiona.
- Z obu końców alfabetu. Nie ma większej różnicy -
roześmiał się Luke.
Lee Chen ostrożnie pochylił się nad inkubatorem, starając
się niczego nie dotknąć.
- Czy obie są zdrowe? Przed operacją doktor powiedział,
że Zoe jest słabsza z powodu niedoboru tlenu.
- Teraz obydwie dostają tyle tlenu, ile potrzebują -
zapewnił go Luke. - Sahuru i Cassie będą przy nich
dyżurować, sprawdzając oddech, tętno i całą resztę.
Cassie stała zasłuchana w kojący głos Luke'a, który
wyjaśniał panu Chen, co wykazała ultrasonografia. Po chwili z
uśmiechem podała mu pierwsze zdjęcie córeczek.
- Mogę pokazać żonie?
- Proszę je dać, także z pozdrowieniami od nas - rzekł
Luke. - Będzie w gorszej sytuacji niż inne mamy, które już
teraz mogą pokazać swoje pociechy rodzinie. Popatrzy sobie
na nie, jeśli nie będzie mogła nas odwiedzić, a także pokaże
odwiedzającym.
- Na tym zdjęciu... - Pan Chen się zawahał, a Cassie
zauważyła, że z trudem hamuje łzy. - Wyglądają, jakby były
zupełnie zdrowe - dokończył pospiesznie, jakby pożałował
tych słów.
- Są takie śliczne! - szepnęła Cassie. - Już teraz widać, że
mają gęste i czarne włoski. A jakie piękne buzie...
Luke, który zorientował się, że Cassie próbuje podkreślić
pozytywne aspekty sytuacji, która była niewątpliwie
zatrważająca dla młodego ojca, pospieszył jej z pomocą.
- Ich organizmy też są prawie doskonałe. Po rozdzieleniu
będą je różnić od innych bliźniąt tylko blizny na brzuszkach.
- A wtedy trzeba będzie uganiać się za dwiema
dziewczynkami zamiast jednej - zażartowała Sahuru.
Następnego dnia Cassie wychodziła z oddziału lekkim
krokiem nie tylko z powodu poprawiającego się stanu Amy i
Zoe. Luke zadzwonił pół godziny wcześniej, aby się upewnić,
czy trwa w postanowieniu pomocy podczas czyszczenia
„stajni Augiasza", jak to nazwała. Obiecał, że będzie czekał
przed głównym wejściem do szpitala. Już na zewnątrz zaczęła
się gorączkowo rozglądać.
Nagle przenikliwy gwizd przeszył powietrze. Gdy
obejrzała się, ujrzała dłoń Luke'a, który machał do niej z
daleka. Niestety, gwizd przyciągnął uwagę wszystkich
obecnych w promieniu jednej mili.
Zaczerwieniona po uszy wsiadała do samochodu.
- Nie musiałeś tego robić - parsknęła.
- Myślałem, że mnie nie widzisz.
- Teraz co najmniej kilkadziesiąt osób wie, że czekałeś na
mnie - żaliła się. - Wszyscy się o tym dowiedzą, jeszcze przed
moim następnym dyżurem. Chyba zdajesz sobie sprawę, jakie
będą plotki.
- I co z tego? - Manewrował między nadjeżdżającym
samochodem a utykającą staruszką.
- Nie wygłupiaj się! Przecież wiesz, jak oni wszystko
przekręcają! Mamy razem pracować i nie chcę, żeby wszyscy
się nam podejrzliwie przyglądali. Właśnie dlatego zawsze
unikałam spotykania się z kolegami z pracy. - Nie mogła mu
powiedzieć, że chodzi o niego samego.
- A z kim się spotykałaś? - zapytał, ignorując zupełnie jej
obiekcje.
- Nie twoja sprawa. Nie o to chodzi. Po prostu nie chcę
się dostać na języki całego szpitala.
To go uciszyło, a ona chwilę później pożałowała tego
wybuchu. W połowie drogi Luke zjechał na pobocze i
wyłączył silnik.
- Przepraszam, nie miałem pojęcia, że wprawi cię to w
takie zażenowanie. Gdybym wiedział, na pewno bym nie
zagwizdał. Czy to znaczy, że już nie mogę liczyć na twoją
pomoc? - zapytał z pochmurną miną.
Uświadomiła sobie nagle, że jej pretensje są niczym
wobec sprawy, o którą Luke walczy, i że nie może dłużej
gniewać się na niego.
- Pomogę ci pod jednym warunkiem.
- Mów. Zrobię wszystko.
- Masz na kolanach błagać pana Boga, aby wydarzyło się
coś tak ważnego, żeby wszyscy zapomnieli o tym, że na mnie
zagwizdałeś — zażądała wielkopańskim tonem.
Z ulgą spostrzegła, że jego twarz się wypogadza i
samochód powoli rusza.
- Wejdź i zobacz, ile już zrobiłem - zaprosił ją, gdy
dojechali do domu.
Wbiegł po schodach na piętro. Dopiero gdy dołączyła do
niego, zorientowała się, że po drodze rozpinał koszulę, a teraz
ją zdejmuje.
- Zacząłem od pokoju Jenny - wyjaśniał, całkowicie
nieświadomy tego, jak wielkie wrażenie wywarł na Cassie
jego nagi tors.
Ostatnim razem, kiedy widziała go bez koszuli, był cały
poharatany odłamkami szkła i metalu. Teraz na jego skórze
nie było ani śladu tych obrażeń. Wszystkie blizny zniknęły
pod pasmem jasnych włosów między piersiami. Odwrócił się
do niej plecami, jakby chciał, by obejrzała go dokładniej.
Skorzystała z okazji.
- Jak ci się podoba? - zapytał, wyrywając ją z zadumy.
Nie miała czasu podziwiać tego, co zrobił w dziecinnym
pokoju.
- Na pewno spodoba się Jenny. - Pospiesznie rozglądała
się po kremoworóżowych ścianach z motywem zajączków.
- Farba już wyschła, więc można powiesić zasłony i
wnieść meble, które wystawiłem do holu. I to będzie
wszystko.
- Mam ci pomóc tutaj czy zająć się czymś innym?
- Prawdę mówiąc...
- Coś znacznie gorszego? Niech zgadnę. Kuchnia? Trafiła
w dziesiątkę.
- Wystawiasz naszą przyjaźń na niebezpieczną próbę -
ostrzegła go. - Co trzeba tam zrobić?
- Wszystko wyszorowałem. Trzeba jeszcze rozpakować
kartony i poustawiać rzeczy na miejsce, ale nie mam pojęcia,
gdzie co powinno stać.
- Powinieneś zrobić to sam, bo to ty będziesz z tego
korzystał.
- Odkopałem rzeczy, które będą mi potrzebne do
gotowania, ale jest jeszcze mnóstwo różnych innych urządzeń,
które czasem mogą się przydać. Poza tym sama stwierdziłaś,
że trzeba tam zaprowadzić jakiś ład.
Poczuła wyrzuty sumienia na wspomnienie, jak
bezmyślnie upychała puszki w jego szafkach, więc pomna
nauk Dot, ucieszyła się na myśl, że ma szansę zrobić to
porządnie.
- Dobrze, postaram się jakoś to zorganizować - obiecała i
już w drzwiach dodała: - Ale nie miej do mnie pretensji, jeśli
niczego nie będziesz mógł znaleźć.
Gdy przekładała różne naczynia i pojemniki z jednego
miejsca w drugie, z góry dochodziły ją różne tajemnicze
hałasy. Znacznie większą przyjemność sprawiłoby jej
urządzanie pokoju Jenny u jego boku.
- Kretynka - mruknęła pod nosem i przykazała sobie
skupić się na tym, co robi.
Właśnie włączała czajnik, by zrobić kawę, gdy odniosła
wrażenie, że dzwoni telefon, lecz dźwięk ten ustał tak
gwałtownie, że uznała to za złudzenie.
Przyjemnie było stanąć pośrodku kuchni i popatrzeć na
lśniące, puste blaty ze świadomością, że cały rozgardiasz
został starannie pochowany w szafkach.
Sięgnęła po dwa duże kubki i wraz z herbatnikami w
czekoladzie ustawiła je na tacy.
Stąpając ostrożnie na górę, nagle zorientowała się, że
panuje tam martwa cisza. Gdy otworzyła drzwi, ujrzała
Luke'a, który z twarzą w dłoniach siedział zgarbiony w
staroświeckim fotelu na biegunach.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
- Luke, co się stało?! - Pospiesznie odstawiła tacę na
komódkę i podeszła do niego.
Powiódł po jej twarzy błędnym wzrokiem. Zauważyła
kropelki potu na jego czole, jakby za chwilę miał zemdleć.
- Luke... - Przyklęknęła, chwytając go za dłonie. - Co się
stało? Uderzyłeś się?
- Nie, Głowa mi pęka - jęknął.
- Czy wiesz dlaczego? - dopytywała się.
Jaka jest tego przyczyna? Czy on miewa migreny? Czy to
jest nagły skok ciśnienia? Guz mózgu? Lista możliwych
przyczyn wydłużała się z każdą chwilą.
- Chyba kilka spraw naraz. Stres, wysiłek fizyczny,
adwokaci... - Popatrzył na nią spod opuszczonych powiek. -
Zdarza mi się to od wypadku.
- Mówiłeś o tym lekarzowi?
W jej głowie powstawała nowa przerażająca litania
przyczyn. Czy zrobili mu tomografię? Może to nie
zdiagnozowane, lecz potencjalnie śmiertelne uszkodzenie
mózgu? Zwiastun zbliżającego się udaru?
- Siostro Mills, pokłuto mnie, wymacano i prześwietlono
na wszystkie sposoby. Organicznie wszystko jest w porządku.
- To skąd ten ból? Dostałeś coś na niego?
- Owszem, prochy, które podobno załatwiłyby konia, ale
w moim przypadku, jak widzisz, są mało skuteczne.
Zauważyła to. Był blady i miał podkrążone oczy.
- Możesz wstać? - Podniosła się i podała mu ręce.
- Jeśli to absolutnie konieczne. Łupie mnie wtedy jeszcze
bardziej i miewam torsje. Po co mam wstawać?
- Zaprowadzę cię do drugiego pokoju, żebyś mógł się
położyć.
Milczał przez chwilę, po czym blado się uśmiechnął.
- Siostro Mills, wybrała siostra najmniej odpowiedni
moment, żeby mnie uwieść.
Oczami duszy ujrzała ich w miłosnym szale, lecz czym
prędzej odsunęła od siebie ten obraz. Gdyby nie był
półprzytomny z bólu, na pewno nie pozwoliłby sobie na taki
żart, więc nie ma co sobie wyobrażać.
- Dobrze, że miałam na myśli tylko twój ból głowy. -
Pomogła mu wstać. - Podnosząc się, zrób wydech - poradziła.
- To powinno zmniejszyć ból.
Chwiał się na nogach, więc objęła go mocno w pasie i
poprowadziła do sypialni.
- Usiądź - poleciła, gdy zatrzymali się przy nie zasłanym
łóżku.
- Dobry piesek - mruknął, ostrożnie siadając na jego
krawędzi.
Zdjęła mu poplamione farbami adidasy i wprawnym
ruchem przeniosła stopy na łóżko. Wylądowały na poduszce,
- W drugą stronę.
- Ale tak będzie mi łatwiej...
Przyklękła w nogach łóżka i zaczęła masować mu głowę,
wsuwając palce w gęste włosy. Gdy jęknął, zamarła w
bezruchu.
- Za mocno? Powiedz, gdzie ucisk boli najbardziej, to
będę omijać te miejsca. Nie chcę zwiększyć bólu.
- Nie przestawaj. - Dotknął jej dłoni. - Jeszcze. Przez
blisko pół godziny masowała mu głowę, kark i ramiona. Czuła
pod palcami, jak naprężone mięśnie stopniowo się rozluźniają.
W końcu zasnął. Przysiadła na piętach i opuściła na uda
zbolałe ręce. Jutro pewnie będzie miała zakwasy, ale przecież
warto było uwolnić go od bólu.
Przez jakiś czas napawała się widokiem śpiącego Luke'a,
jego rysów twarzy, takich łagodnych teraz, gdy nie ściągał ich
grymas cierpienia, i ciemnoblond włosów potarganych po
masażu. Chociaż miał na sobie strój równie niestaranny jak
ona, przeznaczony do brudnych domowych prac, a nie do
podbojów, nic nie było w stanie ukryć urody jego ciała. Wręcz
przeciwnie, przetarty podkoszulek i spłowiałe dżinsy lepiej
uwydatniały szczegóły jego anatomii niż elegancki garnitur.
Stopniowo zaczęła dostrzegać inne sprawy. Bałagan w
sypialni wskazywał, że jest to kolejny pokój, którym należy
się zająć. Trzeba tu zmienić wszystko oprócz mebli
zawalonych w tej chwili stertami kartonów.
Pudła przypomniały jej, dlaczego tu się znalazła. Wyszła
więc z pokoju, zamykając za sobą drzwi. To, że on nie może
pracować, nie zwalnia jej z tego obowiązku.
Zakasała rękawy.
Gdy usłyszała, że wstał, pokój Jenny był już gotowy. W
świeżo pościelonym łóżeczku czekał na maleństwo puchaty
króliczek. Pod sufitem kołysał się mobil z króliczkami, a w
oknie powiewały nowe firanki.
Nie chcąc go budzić, sprzątanie łazienki i jego sypialni
odłożyła na później i przeniosła się do salonu.
- Cassie! Ciągle tu jesteś? - zdziwił się, stając w drzwiach.
- Spałem strasznie długo. Byłem przekonany, że już dawno
temu dałaś za wygraną i poszłaś do domu.
- Roznosiła mnie energia, więc postanowiłam ją
spożytkować - odparła, nieco wzruszona jego zaspanym
głosem. Zauważyła, że chociaż ma lekko spuchnięte oczy, sine
kręgi zniknęły bezpowrotnie. - Lepiej się czujesz?
- Nieporównanie lepiej! Umieram z głodu. Obudziłem się,
ponieważ śnił mi się zapach pieczonego kurczaka. A tu
wszędzie pachnie tylko farba.
- To nie był sen. - Roześmiała się. - Pozwoliłam sobie
włamać się do twojej lodówki, żeby przygotować coś do
jedzenia, jak się obudzisz.
- Jesteś fantastyczna: - W jego głosie zabrzmiała nuta
wdzięczności. - I już jest gotowe?
- Powinno. Sprawdź, a ja dokończę ten kąt. Powiódł
wzrokiem po całym salonie.
- Jaka zmiana! Chyba bardzo długo spałem... Zrobiłaś
prawie wszystko!
Tylko ona wiedziała, ile godzin zajęło jej umycie ścian i
sufitu oraz dwukrotne malowanie. Dobrze, że nie było dużo
mebli do przesuwania: wszystkie zmieściły się w sąsiednim
stołowym.
- Zostały jeszcze futryny. Mam nadzieję, że podobają ci
się te kolory, bo wybrałam je, nie pytając cię o zdanie.
- Miałem zamiar wszystko pomalować na biało, żeby
oszczędzić na czasie, ale tak jest ładniej. Cieplej. Skąd wzięłaś
tę farbę? Nie kupowałem takiego koloru. Takiej delikatnej
terakoty.
- Zmieszałam różne kolory z puszką białej farby.
Inwencja własna - pochwaliła się.
- Bardzo tu ładnie. O wiele ładniej niż przedtem. Jeszcze
tylko zasłony i nowe meble.
- O tym też pomyślałam.
- Na dzisiaj wystarczy - oznajmił stanowczo. - Skończ ten
róg, odłóż wałek i chodź jeść. Wcale nie planowałem zwalenia
na ciebie całej roboty.
Gdy w końcu zeszła z drabiny, z dumą popatrzyła na
swoje dzieło.
- Dokonałaś cudu - szepnął jej do ucha, znienacka ją
przytulając. - Umyj ręce. Jedzenie czeka.
Zdążył już postawić na stole dwa talerze i salaterkę z
sałatą.
- Sok, woda mineralna, kawa? - pytał, kiedy sadowiła się
przy stole.
Podczas posiłku nie mógł się nadziwić, ile Cassie potrafi
zrobić w ciągu jednego dnia, ona zaś przekonywała go, że to
wcale nie było dużo. Ostudziła jego zachwyt, wyliczając, co
jeszcze trzeba zrobić. Podsunęła mu też kilka pomysłów, jak
bez większych kosztów odnowić stare meble.
Ożywiona wymiana zdań zaczęła jednak powoli
przygasać. Cassie odniosła wrażenie, że Luke traci
zainteresowanie tematem remontu domu. Pomyślała, że może
jest u mego zbyt długo, lecz nie chciała wychodzić,
zostawiając go pogrążonego w depresji.
Była całkiem pewna, że nie powiedziała niczego, co
mogłoby sprowokować tę zmianę nastroju, doszła więc do
wniosku, że przyczyną są problemy związane z odzyskaniem
Jenny. Przypomniała sobie coś, co powiedział podczas napadu
bólu głowy.
- Kiedy rozbolała cię głowa, wspomniałeś coś o
adwokatach...
Z widocznym trudem podjął ten temat.
- Podejrzewam, że to było bezpośrednią przyczyną -
zaczął. - Ten adwokat zadzwonił, żeby potwierdzić, że
przedstawiciel rodziców Sophie złożył w ich imieniu formalny
wniosek o wyłączność opieki nad Jenny.
Współczuła mu całym sercem. Urzeczona jego śliczną
córeczką, doskonale rozumiała, co on czuje:
- Napisali w tym wniosku, że jestem człowiekiem
samotnym, który wykonuje słabo opłacany zawód
wymagający wielogodzinnego przebywania poza domem.
Stwierdzili także, że o każdej porze dnia i nocy mogę być
wezwany do pacjenta. Co oznacza, że jeśli Jenny nie będzie
miała stałej opiekunki, będę zmuszony zabierać ją do szpitala.
Lub wynajmować na godziny różne panie, które nie zapewnią
jej należytej opieki.
- Czy oni wiedzą, że szpital ma żłobek dla dzieci
pracowników, który gwarantuje należytą opiekę?
- I tak nie zmieniliby zdania. Ich satysfakcjonuje
wyłącznie niania w wykrochmalonym fartuchu. Uważają, że
mnie na to nie stać.
- Czyli wszystko sprowadza się do pieniędzy - uznała z
oburzeniem. - I to, że oni je mają, daje im prawo odebrać ci
dziecko?
Odkąd poznała historię Jenny, starała się nie zgłębiać
zbytnio tego tematu, w obawie, że może to obudzić jej własne
bolesne wspomnienia. Nie chciała myśleć o tym, że los Luke'a
i jego córeczki spoczywa w rękach jakiegoś anonimowego
urzędnika, który ich w ogóle nie zna. Nagle zawładnęło nią
wspomnienie jej własnej bezradności, mimo że od tych
wydarzeń minęło wiele lat.
Chociaż sprawa ta bezpowrotnie należała do przeszłości,
poczucie słabości ciągle jej nie opuszczało. Towarzyszyło jej
od chwili, gdy zrozumiała, że jej pragnienia się nie liczą,
ponieważ o tym, gdzie i z kim zamieszka, decyduje pewien
wstrętny staruch, któremu śmierdzi z ust.
- Cassie...
- Tak nie może być! - wybuchnęła, mimo woli zaciskając
pięści. - Kochasz Jenny, ona ciebie też kocha. To było widać.
Ona jest twoim dzieckiem i musi być z tobą.
- To prawda, ale... - zaczął, ale ona musiała powiedzieć
swoje.
- Wiem, że stracili córkę i jest mi z tego powodu bardzo
przykro, ale to ich nie usprawiedliwia. Jeśli sąd tego nie widzi,
to z naszym prawem jest bardzo źle.
Łzy napłynęły jej do oczu.
- To się jeszcze nie stało. - Otarł palcem pierwszą łzę,
która potoczyła się po jej policzku. - Mój adwokat szuka
różnych rozwiązań i chwytów, żeby sprawę odwlec do czasu,
kiedy mocniej stanę na nogach. Nie tracę nadziei i wiem, że
wygram.
- Jakie to rozwiązania i chwyty? Sam mi mówiłeś, że oni
mają mnóstwo pieniędzy. Mogą nawet kupić stosowne
orzeczenie.
- To nie jest takie oczywiste. Ja też mam argumenty. Na
przykład to, że są w podeszłym wieku i nie poradzą sobie z
małym dzieckiem. Nawet ta ich niania jest w wieku babci, a
nie matki, i na pewno nie będzie dobrą towarzyszką zabaw.
Wzięła głęboki wdech. Nie mogła zapomnieć swojej
ponurej przeszłości, lecz jego rozsądne argumenty trochę ją
uspokoiły, podobnie jak jego dłoń na jej ręce.
- Co proponuje twój adwokat?
- Jak najszybciej uporządkować dom, ponieważ sąd może
wyznaczyć osobę, której zadaniem będzie zbadać moje
warunki mieszkaniowe. Powinienem też, nie zaniedbując
obowiązków zawodowych, nauczyć się całodobowej obsługi
małych dziewczynek. Jak widzisz, wszystko w moich rękach.
- To znaczy, że musisz załatwić opiekunkę i miejsce w
szpitalnym żłobku.
- Mogę również przejść na pół etatu, żeby więcej czasu
poświęcać dziecku.
- Tak robią wszystkie samotne matki. Ale jak to
pogodzisz z dyżurami w szpitalu? Czy dyrekcja pozwoli ci
przejść na pół etatu? Czy znajdziesz kogoś, kto weźmie twoje
pozostałe godziny? Mogą dojść do wniosku, że lepiej z ciebie
zrezygnować, i zatrudnią kogoś na twój etat.
Z przerażeniem pomyślała, że mógłby odejść ze szpitala.
Sama myśl, że mogłaby już nigdy go nie zobaczyć...
- Mam nadzieję, że tak się nie stanie - zapewnił ją. - Lubię
tę pracę i nie mam ochoty się przenosić, ale gdybym został
zmuszony do wyboru...
Nie musiał kończyć. Cassie wiedziała, jaki byłby jego
wybór. Poczuła zazdrość na myśl, że to maleństwo ma tak
kochającego ojca, podczas gdy jej ojciec robił wszystko, by
się jej pozbyć.
- Miał jeszcze jakieś pomysły?
Luke wyraźnie zastanawiał się, czy należy ciągnąć tę
rozmowę. Puścił jej dłoń i uniósł wysoko głowę, jakby
podejmował ważną decyzję.
- Mógłbym też się ożenić - wyrzucił.
Serce Cassie najpierw zamarło, po czym zaczęło bić jak
szalone.
- Ożenić? - wykrztusiła. - Czy on sobie wyobraża, że to
tak łatwo znaleźć żonę? Że stoi już kolejka kandydatek do
twojej ręki? Co na to rodzice Sophie? Nie zarzucą ci, że... tak
szybko zapomniałeś o ich córce?
Nie bardzo rozumiała, dlaczego to rozwiązanie tak bardzo
wyprowadziło ją z równowagi. Widziała tylko jeden powód:
nie przeżyłaby, gdyby ożenił się z inną.
Ogarnęła ją burza emocji. Od dwóch lat żyje w
przekonaniu, że straciła go na zawsze, od kiedy ożenił się z
Sophie, a teraz ma poślubić inną, aby odzyskać córkę!
Postanowienie, że będzie czyjąś jedyną miłością, przestało być
ważne w obliczu szansy na wspólne życie z Lukiem.
Przypomniała sobie nie kończące się szare dni, kiedy
tułała się po różnych rodzinach, dla których najważniejsze
było tylko to, żeby miała w co się ubrać i nie była głodna. Na
wspomnienie ludzi, którzy ani razu jej nie pochwalili, nie
pocieszyli, którzy nigdy nie odezwali się do niej ciepłym
słowem, uznała, że jej decyzja znalezienia mężczyzny, dla
którego będzie miłością życia, jest słuszna.
Przywołała na pamięć aforyzm, który kiedyś gdzieś
wyczytała, a potem powiesiła w ramce na ścianie tak, aby
widzieć go z łóżka:
Kochać to nic.
Być kochanym to już coś.
Kochać i być kochanym to wszystko,
Od tej pory wiedziała, że chce mieć wszystko. - Nie mam
pojęcia, kto mógłby mnie zechcieć. - Zniżył głos. - Raz już to
zrobiłem i nie miałem zamiaru tego powtarzać. Dlaczego jakaś
kobieta miałaby mnie chcieć, wiedząc, że walczę w sądzie o
dziecko, które nie jest jej?
- Na pewno jest ktoś, kogo mógłbyś o to poprosić. - Było
jej przykro, że w imię przyjaźni zachęca go do czegoś, co
sprawi jej ogromny ból. - Jesteś całkiem przystojnym facetem,
a cała żeńska część personelu zgodnie zabiega o twoje
względy.
- Myślisz, że jestem atrakcyjny? - zainteresował się nagle,
chwytając ją za ręce. - Jak bardzo? Cassie, czy wyszłabyś za
tak atrakcyjnego człowieka?
- Ja? - wykrztusiła, zszokowana rozwojem wydarzeń.
Chciała uwolnić dłonie, ale jej nie pozwolił. - Nie.
Zdecydowanie nie - oznajmiła.
- Proszę cię, Cassie. - Te słowa jak miód spływały na jej
serce. - Jesteś moją największą szansą. Jesteś też najbardziej
wiarygodna. Pracujemy razem od dwóch lat i świetnie się
rozumiemy. Nie mam lepszych argumentów. Jeśli przegram
pierwszą rundę potyczki z rodzicami Sophie, będę miał coraz
mniejszą szansę na zwycięstwo.
Wiedziała, że Luke ma rację. Konsekwencje takich
przegranych miała okazję poznawać we wszystkich rodzinach
zastępczych.
- Ale... ślub?
Boże, jak ją to kusiło! Luke nigdy się nie dowie, jak
bardzo chciała przyjąć jego oświadczyny, bez żadnych
zastrzeżeń,
wbrew
wszystkim
wcześniejszym
postanowieniom. Przecież przyjmując je, nikogo nie
skrzywdzi.
Luke nie jest rozwiedziony i nie ma na utrzymaniu byłej
żony ani dzieci. Nie będzie musiała z nikim się nim dzielić,
poza Jenny i być może ich wspólnym potomstwem. A jeśli z
czasem pokocha ją choćby w połowie tak bardzo, jak ona
zdążyła pokochać go przez dwa lata, to będzie mogła sobie
pogratulować.
Starała się uspokoić oddech i myśli, zanim przyjmie
oświadczyny.
- To może być tylko czasowy układ - zaproponował.
Puścił jej dłonie i wyprostował się. - Jeśli nie chcesz, żeby to
było na stałe... Właściwie dlaczego miałabyś tego chcieć?
- Na jakiś czas? - Z trudem wydobywała słowa. Poczuła,
że ma zimne ręce. A jednocześnie usłyszała, jak legły w
gruzach jej najskrytsze marzenia.
- Nikt nie będzie o tym wiedział oprócz nas - zapewnił ją
pospiesznie. - Dla reszty świata to będzie naprawdę.
Poczuła, że robi się jej słabo. Taka była pewna, że to
będzie prawdziwe małżeństwo. Przez chwilę wydawało się jej,
że widzi w jego oczach coś szczególnego, ale musiało to być
złudzenie.
- Proszę cię... Do czasu, kiedy odzyskam Jenny. Tęsknota
w jego głosie przypomniała jej nie tylko o tym, czego dotyczy
ta rozmowa, ale również o kilku sprawach, które pominęli.
- Nie będziemy mogli rozwieść się natychmiast, kiedy ci
ją oddadzą. Czegoś takiego nie puszczą ci płazem.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Chcę przez to powiedzieć, że to małżeństwo musi trwać
dłużej niż do chwili, kiedy otrzymasz całkowitą opiekę nad
Jenny. Żeby uniknąć podejrzeń, powinniśmy dalej trwać
razem co najmniej parę miesięcy. A przez ten czas ja nadal
będę opiekować się twoim dzieckiem. - Patrzyła mu prosto w
oczy. - Czy pomyślałeś o Jenny? Będzie traktowała mnie jak
swoją matkę. Jak myślisz, co będzie czuła, gdy weźmiemy
rozwód i zniknę z jej życia? Nie wie, że straciła Sophie, ale
będzie już sporo starsza, kiedy ja odejdę.
- Nadal będziesz pracowała w tym samym szpitalu i nadal
będziemy przyjaciółmi, więc będzie cię widywała. - Jak
wszyscy mężczyźni nie zwracał uwagi na komplikacje natury
emocjonalnej. - Poza tym wcale nie jest powiedziane - dodał
lekkim tonem - że nie postanowimy zostać razem.
Fakt, że rozważał taką możliwość, był szalenie kuszący.
Wszystko, o czym marzyła, było w zasięgu ręki. Wszystko
oprócz tego, że nie jest dla niego najważniejsza na świecie.
Pokochał Sophie, a nie ją. Układ, jaki jej teraz proponuje, nie
ma nic wspólnego z prawdziwym związkiem, lecz ma być
narzędziem, które w opinii adwokata pomoże mu odzyskać
ukochane dziecko.
Świetnie rozumiała zapał, z jakim przekonywał ją do tego
planu, ale czy perspektywa trwalszego związku jest
realistyczna? Czy żona, której nie kocha, nie zacznie mu
przeszkadzać, gdy odzyska Jenny?
Zbyt dobrze pamiętała, że rodzice traktowali ją jak kulę u
nogi, i przysięgła sobie, że już nigdy nie znajdzie się w
podobnej sytuacji.
Małżeństwo to bardzo ryzykowna sprawa. Jeśli nie może
być tą jedyną, to będzie idiotką, jeśli zdecyduje się na tak
szalony krok. Lecz zależało jej na Luke'u bardziej, niż chciała
się do tego przyznać. Nigdy sobie nie wybaczy, jeśli rodzice
Sophie odbiorą mu Jenny, ponieważ ona odmówiła mu
pomocy. Byłby to dla mego straszny cios, zwłaszcza po stracie
Sophie.
- Luke, mam w głowie zamęt. Daj mi czas do namysłu.
- Jak długo? - zapytał. - Problem w tym, że z powodu
pieniędzy moich teściów czas nagli. Nie powinniśmy zwlekać,
bo taki niespodziewany ślub może się wydać podejrzany.
Moim zdaniem ich adwokat i tak mi wytknie, że zrobiłem to,
żeby przechylić szalę na swoją stronę.
- Uważasz, że będą nieufni niezależnie od tego, co
zrobimy albo powiemy? Luke, boję się i nie wiem, czy
potrafię kłamać.
Zamknął oczy, opuścił ramiona, skulił się na krześle. Po
chwili podniósł głowę i wbił w nią pełen rozpaczy wzrok.
- Błagam cię, nie pozwól, żeby mi ją odebrali. Jak można
oprzeć się komuś, kto tak patrzy?
- Nie wiem... Nie mogę...
Powinna była od razu kategorycznie mu odmówić, lecz
znowu stanął jej przed oczami obraz Luke'a z Jenny na rękach,
tuż po kąpieli.
- Do diabła! Dobrze, zgadzam się. Ale nikomu nie mów,
że to...
Nie zdążyła dokończyć zdania, gdy porwał ją na ręce.
- Tak! Tak! Tak! - krzyczał wniebowzięty, kręcąc się
wraz z nią po ciasnej kuchni. - Tysiąckrotne... milionkrotne
dzięki! Obiecuję, że nie będziesz żałować!
Już żałowała. To na myśl o jego ramionach odrzuciła
wszystkie wątpliwości i zgodziła się. Przez dwa lata, kiedy był
z Sophie, usiłowała tłumić w sobie to, co do niego czuje, a
teraz przekonała się, że na nic zdał się cały ten jej wysiłek.
Niespodziewana fizyczna bliskość, kiedy całym ciałem
czuła jego mięśnie od ramion po kolana, przekonała ją, że
Luke jest tak męski, jak go sobie wyobrażała. Na domiar złego
szalona radość, jaką okazał, gdy przyjęła jego oświadczyny,
uczyniła go jeszcze bardziej atrakcyjnym. Jeśli czuje to już
teraz, to jak bardzo uzależni się od niego za tydzień, za
miesiąc, za rok? Jak ma się w nim nie zakochać po same uszy?
Co z nią będzie, gdy to małżeństwo zostanie rozwiązane?
- Trzeba do tego podejść planowo - oznajmił, stawiając ją
w końcu na ziemi.
Chciała wymknąć się z jego ramion, ale przytulił ją
mocniej do siebie i poprowadził do drzwi.
- Usiądźmy w salonie i porozmawiajmy. - Nie miała
wyboru. Znalazła się na ścieżce, z której nie ma odwrotu. -
Siadaj.
Odsunął płachtę pochlapaną farbą i zrobił miejsce na
dywanie. Przyciągnął ją do siebie. Usiadła tuż obok i oparła
się o ścianę.
- Proponuję, żeby ślub odbył się w szpitalnej kaplicy.
Chociaż Sophie zmarła całkiem niedawno, musimy wokół
tego zrobić trochę szumu, zapraszając przyjaciół i kolegów z
pracy. Inaczej wyglądałoby to nieco podejrzanie. Pamiętaj,
wszyscy muszą być przekonani, że to wszystko jest naprawdę.
- Nawet Kirstin i Naomi? - Nie wyobrażała sobie, że
mogłaby zataić przed nimi prawdę. Z przykrością pomyślała,
jak inny będzie jej ślub od ślubu Naomi.
- Zwłaszcza Kirstin i Naomi, ponieważ to przede
wszystkim do nich zwróci się adwokat rodziców Sophie, jeśli
postanowią wykorzystać kwestię małżeństwa przeciwko nam
w walce o Jenny.
Z przykrością pomyślała, że będzie musiała je okłamywać.
Były sobie bliższe niż siostry. Taka tajemnica może zachwiać
łączący je układ. A jeśli ich stosunki nie wrócą do normy, gdy
już będzie jej wolno wszystko im wyjaśnić? Straci wówczas
Luke'a i dwie najbliższe przyjaciółki.
Niestety, doskonale rozumiała, dlaczego tak musi być.
Luke ani ona nie mogą dostarczyć rodzicom Sophie
argumentów przeciwko sobie.
- Jutro kupię ci pierścionek - ciągnął rzeczowo, podczas
gdy ona czuła się jak zając w potrzasku. Skoro się zgodziła,
nic go nie powstrzyma. Nie musiała nic mówić. Uznał jej
zgodę za ostateczną.
- A może wolałabyś sama go wybrać? - Wyrwał ją z
zadumy.
- Ty to zrób, jeśli aż tak się spieszymy. - Miała wyrzuty
sumienia z powodu pesymistycznych myśli. Jeśli zgodziła się
na ten ślub, to powinna brać udział w przygotowaniach.
- Nie spieszymy się aż tak bardzo. Możemy poszukać
takiego pierścionka, który ci się spodoba. Zadzwonię do
jubilera i umówię się na wizytę, żebyśmy nie czuli się
ponaglani przez klientów stojących nam nad głowami.
Przyglądał się jej bacznie, jakby zobaczył ją po raz
pierwszy. Czuła, że kosmyki włosów wysunęły się jej spod
gumki, którą je ściągnęła przed malowaniem. Na pewno są
pochlapane farbą. Na twarzy pewnie też ma różnokolorowe
piegi, a o ubraniu lepiej nie wspominać. Lecz w oczach Luke'a
nie było ani śladu krytycyzmu.
- Brylanty... - Delikatnie odsunął palcem kosmyk włosów
z jej policzka. - Brylanty oprawne w złoto będą bardzo do
ciebie pasowały... Piękne, tradycyjne i z wielką klasą.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
- Jaki piękny! - wykrzyknęła Naomi, przyglądając się
pierścionkowi Cassie. - Wprost idealny...
- Pokaż - domagała się Kirstin, odpychając Naomi na bok.
- O, tak. Klasyczny wzór. Ty wybierałaś czy on? Musiał sporo
kosztować.
- Nie mam pojęcia, ile kosztował. Luke nie chciał mi
powiedzieć, ale wybieraliśmy razem - odparła.
Przemilczała fakt, że gdy przyszli do sklepu, zorientowała
się, że Luke musiał uprzedzić jubilera, by przygotował
wyłącznie brylanty oprawne w złoto. W ostatniej chwili,
chyba na skutek wyrzutów sumienia, zapytał ją, czy nie woli
kolorowego kamienia, ale ona już podjęła decyzję i nie
zamierzała jej zmieniać.
Podziwiając elegancki pierścionek, odczuwała pewną
satysfakcję, że Luke ostateczną decyzję pozostawił jej. Mimo
to powód, dla którego go nosiła, nadal budził w niej wyrzuty
sumienia.
- Dot, co ty na to? - zapytała Naomi, popatrując z dumą
na swój pierścionek z szafirowym oczkiem otoczonym
brylancikami. - Zupełnie inny od mojego.
Cassie z niepokojem oczekiwała reakcji kobiety, której
opinia była dla niej najważniejsza.
- Bardzo piękny. - Mądre, niebieskie oczy wpatrywały się
w twarz Cassie. - Doskonały symbol tego, co łączy cię z
Lukiem.
Przeszył ją dreszcz. Odebrała tę uwagę nie tylko jako
aluzję do powiedzenia „brylanty są na wieki", wyczuła w niej
głębsze znaczenie, które umknęło Naomi i Kirstin. Czy Dot
domyśla się, co kryje się za tymi pospiesznymi zaręczynami i
ślubem ledwie dwa tygodnie później? Czy chciała powiedzieć,
że pierścionek jest niczym wobec nadrzędnej wartości więzi
łączącej dwoje ludzi?
A może chciała ją ostrzec, że popełniają błąd? Czy
zmieniłaby zdanie, gdyby wiedziała, że robią to w słusznej
sprawie? Pragnęła z całego serca zwierzyć się tej kobiecie,
która była jej matką bardziej niż rodzona matka, podzielić się
z nią swoimi obawami tak, jak to mogła robić, odkąd
zrozumiała, że Dot nigdy jej nie porzuci.
- Chodź tu, niech cię przytulę - zażądała Dot, szeroko
otwierając ramiona. - Życzę ci, żeby twój związek z Lukiem
był tak szczęśliwy jak mój z Arturem.
- O, Dot... - szepnęła Cassie.
Nie znajdując więcej słów, serdecznie objęła drobne
ramiona starszej pani. Zdawała sobie sprawę, że te życzenia
się nie spełnią. Czy mogą być tacy szczęśliwi jak Dot i Artur,
jeśli na początku ich drogi nie ma wzajemnej miłości? A całe
to zamieszanie ma na celu wyłącznie odzyskanie jego
dziecka?
- Skoczę do sklepu po coś musującego — podjęła się
Naomi, przerywając tok myśli Cassie.
- Nie trzeba. Mam coś lepszego w lodówce. - Dot
uśmiechnęła się znacząco. - Kiedy Cassie zadzwoniła rano i
powiedziała, że wszystkie trzy złożycie mi wieczorem wizytę,
domyśliłam się, że jest jakiś powód, który należy uczcić.
Kieliszki już czekają. Umyte i wytarte. Kupiłam też wasze
ulubione łakocie.
Kirstin i Naomi rzuciły się do kuchni, tak samo
zachwycone nieoczekiwaną uroczystością jak kiedyś, gdy były
nastolatkami.
Cassie pragnęła choć przez chwilę znaleźć się w aurze
spokoju, jaką nieodmiennie rozsiewała Dot, lecz dręczona
poczuciem winy, nie odważyła się dłużej zostać w tym samym
pokoju. Dot zawsze wiedziała, kiedy któraś z "jej
dziewczynek", zamierza coś zbroić, więc tym razem Cassie
wolała nie ryzykować.
- Pomogę im. Muszę mieć oko na łakocie - rzuciła od
niechcenia, unikając wzroku Dot.
- Jaka ty jesteś skryta! Byłam pewna, że coś jest między
wami, ale przysięgałaś, że nie ma go na twojej liście! -
wyrzucała jej Kirstin.
- Po co lista? - prychnęła Naomi z pełnymi ustami.
Właśnie ustawiała talerzyki na tacy. - Tego wyboru nie
dokonuje się z listy. Jeśli pojawia się odpowiedni facet, to wie
się to od pierwszego razu! Jak ja i Edward. Zupełnie nie
rozumiem, dlaczego nie zajęłaś się Lukiem, zanim Sophie go
omotała. To dla ciebie idealny facet
To żadna nowina, ale warto dowiedzieć się dlaczego.
- Jak mam to rozumieć?
Spuściła wzrok, udając, że stara się objąć palcami nóżki
wszystkich kieliszków. Bała się, że skoro domyśliły się, co
ona do niego czuje, mogą też domyślić się, że on jej nie kocha.
Musi je wybadać, żeby pozory zostały zachowane. Dla dobra
Jenny:
- Przede wszystkim pracujecie na tym samym oddziale.
Poza tym Luke jest bardzo sympatyczny, wszyscy go lubią, a
jego pensja bardzo się przyda, kiedy założycie rodzinę, o
której zawsze marzyłaś.
- Jest całkiem przystojny. Warto wziąć pod uwagę taki
materiał genetyczny - dodała Kirstin. Ułożyła na talerzykach
serwetki i sięgnęła po butelkę szampana. - Facet ma wszystko:
jest inteligentny, przystojny i majętny. Czego więcej można
chcieć?
- Kochającego serca. - W drzwiach stała Dot, która
musiała słyszeć ich rozmowę. - Jeśli mężczyzna ma serce na
właściwym miejscu, można obyć się bez całej tej reszty.
- Mówisz tak, bo trafiłaś na Artura. - Naomi pocałowała
Dot w policzek. - Obawiam się, że Artur był ostatnim takim
egzemplarzem. Takich mężczyzn już nie ma, więc musimy
sobie radzić inaczej.
- To prawda, Dot - przytaknęła jej Kirstin. - Domagam się
pomocy. Zawiadomcie mnie, jak spotkacie kogoś takiego.
Naomi i Cassie już dokonały wyboru, ale ja w poszukiwaniu
księcia dalej będę musiała całować przeróżne ropuchy!
Przez jakiś czas rozmowa toczyła się wokół tematów
ogólnych, by znów powrócić do ślubu.
- Powiedz nam, gdzie to się odbędzie - zainteresowała się
Naomi. - W urzędzie czy w kościele? Musicie zaprosić cały
szpital. Czy każesz nam się ubrać w jakieś koszmarne suknie?
Daj nam czas na przygotowanie się do tej fety. Szkoda, że to
nie może być podwójny ślub.
- Ślub będzie w połowie czerwca - odparła Cassie.
- To dobrze. Mamy cały rok, żeby się przygotować.
- Nie, Naomi. - Czuła, że jest to kulminacyjny punkt
wieczoru. - W tym roku. Za dwa tygodnie.
- Za dwa tygodnie?!
Gdy wszystkie oczy spoczęły na jej szczupłej talii,
zaczerwieniła się po same uszy.
- Nie. Wcale nie... My jeszcze nie... - Teraz płonęła już ze
wstydu. Była tak zajęta pracą zawodową, że jeszcze nie
potrafiła swobodnie rozmawiać na takie tematy.
- To dlaczego ten pośpiech? - spytała wreszcie Dot.
- Może oni jeszcze tego nie robili, a inaczej nie potrafią...
Za ten niewyszukany żart Naomi dostała po łapach od
Dot.
- Z powodu Jenny. Jego córeczki - tłumaczyła Cassie,
nerwowo przypominając sobie, jaką wersję wspólnie uznali za
stosowną do rozpowszechniania. - Chyba ci mówiłam, że
Luke miał wypadek kilka miesięcy temu?
- Tak, pamiętam. Jego żona zginęła, a on był poważnie
ranny. - Dot nadal miała doskonałą pamięć.
- Wrócił już do pracy i stara się od nowa ułożyć sobie
życie. Więc...
- Chyba nie po to żeni się z tobą, żeby mieć opiekunkę do
dziecka - zaniepokoiła się Kirstin.
- Skądże! - zaprzeczyła gorąco, mimo że było w tym
trochę prawdy. - Stać go na nianię.
- To skąd ten pośpiech? - niecierpliwiła się Kirstin.
- Jak zauważyła Naomi, od dwóch lat pracuję razem z
Lukiem. Byłam u niego, gdy po wypadku leżał w szpitalu. -
Odwiedziła go tylko jeden raz, ale tego nie musi im mówić. -
No i teraz, kiedy znowu spotykamy się codziennie na
oddziale, zdaliśmy sobie sprawę, że łączy nas coś więcej... -
Co dalej ? Może ktoś mi wreszcie przerwie?
- Więc zdaliście sobie sprawę z tego, że łączy was coś
więcej i dlatego postanowiliście jak najszybciej się pobrać -
dokończyła Kirstin z lekkim przekąsem.
- I tak, i nie. Tak, bo coś nas łączy. - Nawet jeśli jest to
uczucie jednostronne. - Nie, bo to wcale nie jest tak nagle.
Przecież znamy się od dwóch lat! Ale musimy myśleć również
o Jenny. Nie ma matki, a ojca nie widziała przez kilka
miesięcy, bo leżał w szpitalu. Mała ma teraz dziewięć
miesięcy, więc im wcześniej się pobierzemy, tym szybciej jej
życie zacznie wyglądać normalnie. Ona musi mieć ojca i
matkę.
Czuła, że w tej tyradzie dotknęła paru osobistych wątków.
Ona też była małą dziewczynką, która potrzebowała matki i
ojca, ale rodzice jej nie chcieli, więc stała się częścią systemu,
w którym istniała częściej jako numer niż porzucona istota
ludzka. Do końca życia będzie wdzięczna losowi za to, że w
końcu zaprowadził ją pod dach Dot. Być może jej trudna
decyzja, podjęta dla dobra dziecka, jest formą podziękowania?
- Czy jego żona miała rodzinę? - zapytała Dot, która
zawsze rozważała różne komplikacje.
- Rodziców, którzy wzięli do siebie Jenny, gdy Luke leżał
w szpitalu.
- Jak zareagowali na wieść o jego powtórnym ślubie?
- Jeszcze o tym nie wiedzą. - Trzeba koniecznie zmienić
temat! - Chcieliśmy najpierw zawiadomić was. Luke jest teraz
na dyżurze, a następnym razem Naomi i Kirstin będą zajęte.
Nie chciała mówić, że woleliby, by rodzice Sophie
dowiedzieli się o ślubie jak najpóźniej. W przeciwnym razie
mogliby nie zgodzić się na jego odwiedziny u Jenny.
Wróciwszy do domu, poczuła, że jest kompletnie
wyczerpana. Zgodnie z umową wykręciła numer telefonu Dot,
odczekała dwa sygnały, po czym odłożyła słuchawkę. Był to
ich sygnał, że już jest u siebie. Z ulgą rzuciła się na łóżko.
Gdy po chwili zadzwonił telefon, wzruszyła z irytacją
ramionami. Nie miała najmniejszej ochoty odpowiadać Naomi
lub Kirstin na kolejne dociekliwe pytania „pomocnicze".
- Tchórz! - mruknęła pod nosem i w ostatniej chwili,
zanim włączyła się sekretarka, podniosła słuchawkę.
- Cassie? - To Luke!
- Jak to dobrze, że to ty. Miałam zamiar nie odbierać, bo
myślałam, że to któraś z nich.
- Jak ci poszło?
- Nie najgorzej. Trochę się denerwowałam. Zrozumiesz
dlaczego, jak je poznasz razem. W innych czasach to trio
mogłoby prowadzić szkolenia dla hiszpańskiej inkwizycji.
- Biedna Cassie - rozczulił się. - Mam wpaść do ciebie,
żebyś mogła mi się wyżalić, czy wolisz do mnie przyjechać?
Minęło dopiero kilka godzin od rozstania, a instynkt już ją
gnał do niego. Od kiedy ja tak na niego reaguję?
Musi panować nad emocjami, żeby uniknąć cierpienia,
gdy ich układ dobiegnie końca. To, co ją czeka, będzie niczym
w porównaniu z rozczarowaniem, jakie przeżyła, gdy Luke
ożenił się z Sophie.
- Jestem tak wykończona, że zaraz idę spać. Skąd mam
mieć pewność, że to zaproszenie nie oznacza dalszego
szorowania podłóg?
- Wcale nie. Myślałem wyłącznie o tobie. Poza tym na
dzisiaj już skończyłem. Zamierzałem zabrać się za pokój
jadalny, ale okazało się, że po tym, co działo się dzisiaj na
oddziale, zabrakło mi pary.
Musiała zapytać, jak minął dzień w szpitalu. Dowiedziała
się, że przybyły im zaledwie dwudziestodwutygodniowe
bliźnięta.
- Obojga płci. Chłopczyk umarł sześć godzin później.
Płuca nie wytrzymały, pomimo czynnika powierzchniowego.
Dziewczynka walczy o życie. Mam nadzieję, że ją jutro
poznasz.
Kazała sobie opowiedzieć o "jej" bliźniaczkach, Amy i
Zoe. Wszystko wskazywało, że stan dziewczynki z mniejszą
częścią wątroby i gorszym dopływem krwi stabilizuje się. Być
może odżywki podawane jej dożylnie wystarczą, by
przeciwdziałać skutkom wrodzonych anomalii do czasu, gdy
będzie można je rozdzielić.
- Przyjdziesz jutro? - Dobiegły ją dźwięki muzyki.
Poznała, że jest to koncert gitarowy, którego słuchali, razem
porządkując jego dom.
- Oczywiście. - Od kiedy tak lubi spędzać z nim czas po
pracy? - Muszę wpaść i sprawdzić, czy utrzymujesz należyty
standard wykonania.
Gdy oboje roześmiali się na wspomnienie sprzeczki, kto
jest staranniejszy, uprzytomniła sobie, że ich stosunki powoli
nabierają innego wymiaru. Obawiała się, że decyzja o ślubie
zniszczy ich dwuletnią przyjaźń. Okazało się, że dzieje się coś
zupełnie przeciwnego.
Teraz jednak nie była w stanie pohamować ziewnięcia.
- Luke, strasznie przepraszam. To nie była moja refleksja
na temat naszej rozmowy.
- Wierzę i już daję ci spokój. - Westchnął głośno, udając
smutek. - Powiem ci jeszcze tylko, że kaplica już jest
zamówiona i że mój adwokat będzie nieoficjalnym
świadkiem.
Gdy odłożyła słuchawkę, nie wiedziała, czy ma cieszyć
się, czy martwić. Nie miała wątpliwości, że niewielu
przyszłych mężów w jednym zdaniu informuje swoje przyszłe
żony, że już zarezerwowali kaplicę oraz zaprosili adwokata,
który będzie świadkiem ich oszustwa.
- Czy ty, Luke'u Thorntonie, bierzesz Cassandrę Mills...
Gdy słowa te płynęły nad ich głowami w skromnej
kaplicy, Cassie miała wrażenie, że za chwilę się obudzi i
wszystko okaże się snem. Chociaż... jeszcze nigdy jej sny nie
zaszły tak daleko.
To chyba ktoś inny stoi u boku Luke'a, jakaś inna kobieta
w prostej, kremowej sukni z jedwabiu, z bukiecikiem kwiatów
w dłoni.
- Ja, Luke Thornton, biorę cię, Cassandro Mills... -
powtarzał głębokim, skupionym głosem. Przez chwilę
pomyślała nawet, że on mówi to z głębi serca.
Szelest za plecami sprawił, że oprzytomniała. Teraz jej
kolej.
- Ja, Cassandra Mills, biorę cię, Luke'u Thorntonie... -
zaczęła nieśmiało, pamiętając, że wszyscy zebrani muszą
uwierzyć w ich przysięgę.
Potem ich oczy spotkały się i świat przestał dla niej
istnieć. Nawet jeśli wszystko zostało zaaranżowane po to, by
Luke odzyskał swoje dziecko, nie miało to najmniejszego
znaczenia dla jej serca.
Przez dwa lata starannie ukrywała swoje uczucia, aż
uwierzyła, że wygasły. Teraz, gdy trzymał jej dłoń, gdy
wypowiedzieli sakramentalne słowa, poczuła, że rozkwitły na
nowo, i że wierzy w każde słowo danej przysięgi.
- Może pan pocałować pannę młodą - oznajmił na koniec
kapelan.
Znieruchomiała. Zupełnie zapomniała, że Luke będzie ją
całował na oczach wszystkich zebranych. Znają się dwa lata,
ale jedyne zbliżenia, do jakich między nimi doszło, to masaż,
który mu zrobiła, gdy dostał migreny, i szalony taniec w jego
ramionach w ciasnej kuchni, gdy przyjęła jego oświadczyny.
Czuła, jak pulsują jej skronie. Nigdy przedtem się nie
całowali, a teraz mają to zrobić po raz pierwszy na oczach
kilkunastu świadków, w tym adwokata Luke'a.
- Spokojnie - uśmiechając się, szepnął jej do ucha, i
otoczył ją ramieniem. - Tylko cmoknięcie...
Zahipnotyzowana widokiem jego pochylającej się nad nią
twarzy, wpatrywała się w jego długie rzęsy. Wyglądał
wówczas tak łagodnie jak wtedy, gdy przyglądała się mu
podczas snu. Potem w jej głowie nastała pustka, bo gdy
dotknął jej warg, zapomniała o bożym świecie.
Wieki później z tego stanu wyrwały ją oklaski przyjaciół.
Na pociechę miała tylko to, że Luke wydawał się równie
oszołomiony jak ona.
Mimo że był to tylko pocałunek, pierwszy raz w życiu
doświadczyła tak przejmującej bliskości.
- Zostawcie sobie trochę na dzisiejszą noc - mruknęła pod
nosem Naomi, udając, że się wachluje. - Już się bałam, że
trzeba będzie wezwać straż pożarną.
Cassie spiekła raka, ale ze zdumieniem spostrzegła, że
Luke poczerwieniał jeszcze bardziej.
- Zdaje się, że nasz występ wypadł nad wyraz
przekonująco - szepnął, po czym odwrócił się, by odebrać
kolejne życzenia.
Jego słowa podziałały na nią jak kubeł zimnej wody. Czy
to
mistyczne
przeżycie
było
dla
niego
jedynie
przedstawieniem?
- Moje gratulacje - odezwał się sympatyczny pan w
eleganckim szarym garniturze. Uścisnął dłoń Luke'a i czekał,
aż ten przedstawi go Cassie.
- Jordan French. Mój adwokat.
- Cieszę się, że mogę panią poznać, pani Thornton. Taka
uroczystość to dla mnie rzadka przyjemność. Jako specjalista
od prawa rodzinnego częściej spędzam czas na rozprawach
rozwodowych.
Uśmiechnęła się blado. Ciekawe, jak prędko zajmie się ich
rozstaniem? Może zainteresuje go unieważnienie małżeństwa.
- Ten ślub to moja sprawka - ciągnął. - To ja przekonałem
Luke'a, że skoro znacie się już dwa lata, powinien się pani
oświadczyć. Byłoby bardzo źle, gdyby pozwolił wymknąć się
tak pięknej kobiecie.
- Czy ty podrywasz moją żonę? - zagadnął Luke. - Znajdź
sobie własną. Za tymi drzwiami jest szpital pełen kobiet.
- Jeśli wszystkie są takie jak Cassie, to chętnie spróbuję.
Widzę tyle rozwodzących się par, że nie bardzo mi się do tego
spieszy. Ale spoglądając na was, jestem skłonny zmienić
zdanie.
Pożegnaj ich, tłumacząc się nawałem zajęć.
- Myślę, że wszyscy nam uwierzyli - stwierdził Luke, gdy
taksówka zniknęła za zakrętem. - Muszę przyznać, że
przyjemnie będzie odpocząć z daleka od ciekawskich
spojrzeń.
Nie odpowiedziała. Chciała jak najszybciej ukryć się
przed całym światem... łącznie z Lukiem. Stała już na progu,
gdy jej mąż, otworzywszy drzwi, znienacka porwał ją do góry.
- Co ty robisz? - krzyknęła, dla równowagi obejmując go
za szyję.
- Jestem niewolnikiem tradycji - oznajmił i przekroczył
próg.
- Nie wygłupiaj się. Puszczaj!
- Wszystko po kolei.
Kusiło ją, by poddać się tej zabawie. To, że niesie ją na
rękach, sprawiało jej dużą przyjemność. Coś takiego
przydarza się jej pierwszy raz w życiu.
Lecz zaraz odezwał się głos rozsądku, by przypomnieć jej,
że to wszystko jest na niby. Może nawet cieszy go noszenie jej
na rękach, ale przecież całkiem źle zinterpretowała tamten
pocałunek.
- Już możesz mnie postawić. Nikt nie patrzy - powiedziała
obojętnym tonem.
Spoważniał.
- Jak sobie życzysz.
- Pójdę na górę i to zdejmę. - Wskazała suknię. - I
rozpakuję się, bo rano niczego nie znajdę.
Z powodów organizacyjnych nie mogli wziąć urlopu, by
pojechać w podróż poślubną. Udało im się jedynie wziąć
jeden dzień wolnego.
- Nastawię wodę. Chcesz herbatę czy kawę? - zapytał
obojętnym tonem.
Zrobiło się jej bardzo przykro, że traktuje ją jak obcą
osobę, zwłaszcza że jeszcze przed chwilą był taki rozbawiony.
No cóż, chociaż zdarza się jej zapomnieć o Bożym świecie,
gdy Luke bierze ją w ramiona, oboje powinni pamiętać, że nie
jest to zwyczajne małżeństwo. Udawanie, że jest inaczej,
może być bardzo przykre w skutkach.
Byłoby lepiej, gdyby mu podziękowała i pobyła trochę
sam na sam ze swoimi myślami, ale Naomi i Kirstin wzniosły
podczas przyjęcia tyle toastów, że odczuwała ogromne
pragnienie.
- Poproszę herbatę. Mam zejść na dół?
- Nie, przyniosę ci ją na górę - powiedział i zniknął w
kuchni.
Skierowała kroki do trzeciej, najmniejszej sypialni.
Wiedziała, że Luke ją urządzał, ale jeszcze nie miała okazji jej
obejrzeć.
- Och! - Stanęła na progu świeżo urządzonego pokoju do
pracy. W żaden sposób nie zmieści się tu łóżko! W dwóch
pozostałych pokojach śpią Jenny i Luke...
Odwróciła się na pięcie, otworzyła drzwi do jego sypialni
- i aż zakipiała z gniewu na widok swoich walizek
postawionych pod szafą.
Jak on śmie?! Na każdym kroku stara się jej przypomnieć,
że ich małżeństwo to fikcja: gdy skończyli się całować,
stwierdził, że przedstawienie się udało, a tu stoi dowód, że
najwyraźniej oczekuje, że będzie z nim spała! Po raz kolejny
uprzytomniła sobie, że nie jest dla niego najważniejsza.
Usłyszała kroki na schodach.
- Proszę, oto herbata - powiedział uprzejmym tonem.
Fakt, że zachowywał się już zupełnie normalnie, wyprowadził
ją z równowagi.
- Mam ważniejsze sprawy na głowie niż herbata -
prychnęła. - Jakim prawem wstawiłeś moje walizki do
swojego pokoju? Nieustannie mi przypominasz, że nasze
małżeństwo to fikcja. Pragnę ci przypomnieć, że nie daje ci to
prawa do małżeńskiego łoża.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Spodziewała się, że będzie ją przepraszał lub się bronił,
ale on postawił kubek na komódce i zawrócił do drzwi.
- Luke! Zamierzasz mnie ignorować?!
- Zdecydowanie nie. Nie miałbym odwagi. - Ruszył w
stronę dziecinnego pokoju.
- Nie masz mi nic do powiedzenia? - Czuła się
zawiedziona brakiem odpowiedzi.
Wystarczył ślub, by pokazał jej swą nową twarz.
- Co ja mogę powiedzieć? - Nieomal wpadła na niego, bo
nagle zatrzymał się pośrodku pokoju Jenny. - Tyle tylko, że
wyciągnęłaś jakieś wnioski, zanim dobrze zapoznałaś się z
faktami.
Zawsze miała go za osobę skrytą, która rzadko odkrywa
emocje, ale ostatnio stopniowo uczyła się czytać z jego
twarzy. Zamiast spodziewanego poczucia winy, ujrzała w jego
wzroku zmęczenie człowieka, który doznał kolejnego zawodu.
- Gdybyś chwilę poczekała z domysłami, miałbym czas
coś ci pokazać.
Pod świeżo pomalowaną ścianą stała nowiutka kanapa.
Dopiero teraz Cassie zorientowała się, że sypialnia została tak
przemeblowana, że dokoła kanapy było jeszcze sporo miejsca.
Luke pochylił się i rozłożył kanapę.
- Biorąc pod uwagę charakter naszego układu, uważałem,
że zechcesz mieć odrobinę prywatności - oznajmił
bezbarwnym tonem.
Poczuła się bezgranicznie głupio, lecz zanim znalazła
słowa przeprosin, Luke mówił dalej:
- Pomyślałem, że lepiej będzie, jeśli twoje ubrania będą
wisiały w mojej szafie, jakbyśmy byli normalnym
małżeństwem. Składając na dzień kanapę, nie damy nikomu
powodów do podejrzeń, że nie sypiamy razem.
- Przepraszam...
- Nie trzeba. Rozpakuj się. I pamiętaj o herbacie.
- Zaczekaj!
Dzięki Bogu zatrzymał się. Nie odwrócił się w jej stronę,
lecz przez ramię patrzył na nią beznamiętnym wzrokiem.
- Przepraszam, że tak na ciebie naskoczyłam. Wiem, że to
zabrzmi jak marny wykręt, ale nie wytrzymuję... oboje nie
wytrzymujemy stresu związanego z całą tą sytuacją.
Oparł się o futrynę, czekając na jej dalsze słowa.
- To stało się tak nagle. Ledwie wyszedłeś ze szpitala i
wróciłeś do pracy, a już się okazało, że teściowie chcą ci
odebrać Jenny. Potem dowiedziałeś się, że musisz po nocach
odnawiać dom, bo jakiś anonimowy biurokrata będzie
sprawdzał twoje warunki mieszkaniowe, a na koniec za
namową adwokata wymyśliłeś to małżeństwo. Nic dziwnego,
że oboje jesteśmy rozdrażnieni.
Gdy oparł głowę o futrynę, dostrzegła ciemne kręgi pod
jego oczami. Ile ma za sobą tych bezsennych nocy? Kilka
tygodni czy kilka miesięcy?
- Masz rację - rzekł półgłosem i potarł dłonią twarz.
- Ja też powinienem cię przeprosić. Należało cię
poinformować, jak będziemy sypiać, a wtedy nie musiałabyś
snuć niepotrzebnych domysłów.
Nagle przeszył ją spojrzeniem tych niebieskich oczu, a ona
wyczuła niesłychane napięcie między nimi. Odetchnęła
dopiero, gdy przeniósł wzrok na kanapę.
- Czy to się nam uda? - zapytał przez ściśnięte gardło.
- Zaczynam się zastanawiać, czy przyczyną tego nie jest
obłęd wywołany przepracowaniem, zmartwieniami i
bezsennością.
Nie może dopuścić do tego, by jej obecność stała się jego
kolejnym zmartwieniem. To nieważne, że z czysto
egoistycznych pobudek nie chce stracić szansy przebywania z
nim. Nikt nie musi znać tej tajemnicy.
- Musi się udać - zapewniła go. - Dla dobra Jenny.
- Odsunęła na bok swe marzenia. - Jest twoim dzieckiem,
a ty jesteś dobrym ojcem. Masz wszelkie prawa do tego, żeby
z tobą mieszkała.
- Ale czy mam prawo osiągnąć to kosztem twojego
szczęścia? Jeśli ta sytuacja... mieszkanie ze mną... okażą się
niewygodne dla ciebie..,
Mieszkanie ze mną... Słysząc te słowa, mimo że świetnie
rozumiała ich znaczenie, poczuła dreszcz.
- Poradzimy sobie. Przecież nie będziemy przez cały czas
udawać. Tutaj już nie musimy tak się pilnować. Poza tym
jesteśmy przyjaciółmi, a to też się liczy.
Nie odpowiadał tak długo, aż zwątpiła, czy się w ogóle
odezwie. Wydawało się jej, że wyczuwa jego nastroje, ale tym
razem niczego nie mogła się domyślić. Jakby z premedytacją
przybrał pokerową twarz, aby spokojnie przygotować
odpowiedź.
- Przyjaźnimy się od dłuższego czasu - mówił z
rezygnacją - i to się liczy. Ale myślę, że ten układ wychodzi
daleko poza granice przyjaźni. - Wyprostował się. - Zawołaj
mnie, jeśli zabraknie ci miejsca. Masz kilka wolnych szuflad.
Swoje rzeczy przełożyłem do szafy.
Po jego wyjściu prześladowało ją dziwne wrażenie, że
dzielą ich jakieś niedomówienia i że na razie nic nie jest
ostateczne.
- Czy to był telefon z sali operacyjnej? - niecierpliwiła się
Sahuru. - Jak Amy i Zoe? Już je rozdzielili?
Cassie miała ochotę ją ofuknąć, ale w porę przypomniała
sobie, jak bardzo Sahuru przywiązała się do bliźniaczek.
- Jeszcze nic nie wiadomo. - Skupiła się na wprowadzaniu
danych do komputera. - Przecież obiecałam, że będę cię
informować na bieżąco.
Młoda pielęgniarka skrzywiła się, co w niczym nie
umniejszyło jej wspaniałej urody. Nie było tajemnicą, że wraz
z przybyciem Sahuru wzrosła liczba mężczyzn błąkających się
po oddziale. Czasami Cassie odnosiła wrażenie, że wszyscy
kawalerowie z całego szpitala mają nagle interes na
intensywnej terapii.
Oznaczało to niestety również i to, że Sahuru, która była
świetna w swym zawodzie i kochała go, nie zagrzeje tu długo
miejsca. I wcale nie będzie pierwszą piękną kobietą, która
zrezygnuje z pracy zawodowej na rzecz rodziny.
Dopiero teraz Cassie uświadomiła sobie, że Sahuru bez
większego entuzjazmu traktuje lawinę zaproszeń. A może
Cassie czegoś nie zauważyła? Może jej koleżanka już ma
kogoś? Na pewno nie uradowałoby to jej najbardziej
wytrwałego adoratora, anestezjologa Hala Halawy.
- Jak ci się podoba praca na takim oddziale jak nasz?
- zagadnęła ją Cassie w nadziei, że w końcu znajdzie
odpowiedź na nurtujące ją pytanie.
- Bardzo. Zawsze chciałam to robić.
- Dopóki nie wyjdziesz za mąż i nie będziesz miała
swoich dzieci.
- Nie mogę wyjść za mąż. - Sahuru pokręciła głową.
- Nie będę miała swoich dzieci, więc chcę się opiekować
dziećmi innych kobiet.
- Nie możesz wyjść za mąż?! Z powodów kulturowych?
Czy to jest zakazane? - Cassie nie mogła otrząsnąć się ze
zdumienia.
- Nie, to nie jest zakazane. To moja decyzja. Od dziecka
wiem, że nie będę miała męża ani dzieci.
- To nie musi iść w parze - zauważyła Cassie. - Można
mieć męża i nie mieć dzieci. Chyba zauważyłaś, że Hal smali
do ciebie cholewki.
- Kiedy on smali cholewki? Czyje? - przestraszyła się
Sahuru.
- Przepraszam - powiedziała Cassie mocno rozbawiona. -
Nie śmieję się z ciebie, ale dopiero teraz zdałam sobie sprawę,
jak to głupio brzmi. To znaczy, że się w tobie kocha. Czy on
też pochodzi z Afryki?
- Z Egiptu, a ja z Sudanu. Nasze kraje sąsiadują z sobą.
Oboje urodziliśmy się nad Nilem - opowiadała, starając się
ukryć wzruszenie.
Cassie przestała się uśmiechać. To jasne, że wbrew jej
zapewnieniom, Sahuru i Hal musieli rozmawiać o swojej
przeszłości i wspólnych korzeniach. Doszła do wniosku, że
Hal podoba się Sahuru bardziej, niż jej koleżanka myśli.
- Sporo was łączy. Nie widzę powodu, dla którego nie
mielibyście się spotykać i zaprzyjaźnić. Hal jest bardzo
sympatyczny, poza tym ma świetną pracę.
- Tak... Nie...
Cassie ujrzała błysk strachu w oczach koleżanki.
- Hal jest dobrym człowiekiem, ale nic nie może nas
połączyć. Jest lekarzem, ma porządną rodzinę: ojca, matkę i
młodszą siostrę. A ja nie mam nic i nikogo. To niemożliwe,
między nami nic nie będzie. To wykluczone.
Zanim Cassie zdążyła zareagować, Sahuru wybiegła z
dyżurki.
- Niedobrze - mruknęła do siebie.
Chciała lepiej dziewczynę poznać, zachęcić, by z kimś się
zaprzyjaźniła, a tymczasem sprawiła jej przykrość.
Kilka godzin później leżała skulona na swoim łóżku, z
termoforem na brzuchu z powodu bolesnej miesiączki.
Czasami z powodu tych potwornych bólów w krzyżu i
miednicy zastanawiała się, czy nie warto byłoby zajść w ciążę,
żeby chociaż na dziewięć miesięcy uwolnić się od nich.
Niestety, znała tylko jednego kandydata, lecz chociaż teraz
była jego żoną, on jej nie kochał. Poza tym nie wiadomo, jak
długo potrwa ten związek. Wraz z powrotem Jenny stanie się
niepotrzebna. Jej zniknięcie z ich życia jest kwestią czasu.
Pierwszy tydzień nie był łatwy. Odnotowała w nim
przyjemne chwile, jak małżeński pocałunek na oczach
kolegów, gdy rozchodzili się do swoich zajęć, lub jego dłoń na
jej biodrze lub ramieniu, gdy spotykali się w pokoju
lekarskim. Niestety, ta zażyłość przejawiała się tylko w
miejscach publicznych. Kiedy indziej wymieniali zdawkowe
uwagi lub stosowali różne wybiegi, żeby nie spędzać razem
czasu po pracy.
Cassie pragnęła być z ukochanym mężczyzną w każdej
chwili, ale jednocześnie bała się, że w ten sposób Luke pozna
jej prawdziwe uczucia.
Nie chciała patrzeć zbyt daleko w przyszłość. Na samą
myśl o tym, że już wkrótce może go zabraknąć, odczuwała ból
jeszcze bardziej dojmujący niż ten związany z miesięcznym
cyklem.
Znowu zadzwonił telefon.
Odsunęła barwne wspomnienie Luke'a, który rano
wychodził z łazienki. Nie chciała widzieć jego mokrych,
potarganych włosów i zaspanych oczu. Tego poranka jej oczy
nie posłuchały rozumu i przypatrywały mu się, dopóki się nie
zorientowała, że jest przepasany tylko ręcznikiem. Gdy jej
wzrok natknął się na czerwoną bliznę na jego udzie,
pospiesznie zamknęła drzwi.
- Oddział specjalny neonatologii. Siostra Mills - rzuciła
instynktownie do słuchawki.
- Siostra Thornton - poprawił ją nieco rozbawiony Luke.
Obraz półnagiego mężczyzny powrócił błyskawicznie.
- To ty... - Zabrakło jej tchu. - W czym mogę pomóc?
Masz informacje o Amy i Zoe?
- Już są rozdzielone. Leżą na osobnych stołach. Jeszcze
tylko ostatni etap i pojadą do was.
- Co z Zoe? - zapytała niepewnie.
Pogarszający się stan mniejszej dziewczynki zmusił
lekarzy do podjęcia decyzji o operacji w trybie
natychmiastowym. Teraz chociaż Amy miała szansę na
przeżycie.
- Stan jest poważny, ale operacja przebiegła bez zakłóceń
i trwała dość krótko. Być może tym szybciej obydwie dojdą
do siebie. A wtedy trzeba je będzie ustabilizować i pozwolić
rosnąć ich wątrobom.
- Czy mam już wysłać dziewczyny? - Sahuru i Karen
niecierpliwie czekały na swoje podopieczne.
Mimo że bliźniaczki mogły leżeć w osobnych łóżeczkach,
doświadczenie wykazywało, że bliźnięta syjamskie szybciej
powracają do zdrowia, gdy są blisko siebie.
- Jeśli twoje dziewczyny są podobne do ciebie, to na
pewno nie mogą się doczekać, kiedy wpuścimy je na górę.
- Jakbyś zgadł. Jestem pewna, że gdyby to było możliwe,
miałbyś na górze pół mojego oddziału.
Jak przyjemnie rozmawia się na temat, za którym nie kryją
się żadne tajemnice. Zupełnie inaczej, niż kiedy. przyjdzie
rozmawiać oko w oko.
- Jakie wiadomości? Jak się czują? - pytała Karen.
- Operacja skończona? Możemy jechać na górę? -
nalegała Sahuru.
- Uspokójcie się i jedźcie. Nie ma z was żadnego pożytku,
jak tak ciągle podskakujecie. Główna część operacji
zakończona i zaraz będzie po wszystkim.
Rozpromienione dziewczyny wybiegły za drzwi.
Przenikliwy pisk aparatury poderwał ją na równe nogi.
Zanim dobiegła do łóżeczka najnowszego pacjenta, już
widziała sygnały zwiastujące kolejny napad padaczkowy.
Simon Thrush był w bardzo ciężkim stanie, a gdy poznano
diagnozę, wszyscy wiedzieli, że nie uda się go uratować.
Początkowo położna uznała, że matka Simona przesadnie
dbała o to, by nie utyć w trakcie ciąży. Wcześniej nie można
było ustalić, czy płód rozwija się prawidłowo, ponieważ
matka nie zgodziła się na USG, obawiając się, że uszkodzi to
mózg dziecka. Dopiero po przedwczesnym porodzie można
było stwierdzić prawdziwe rozmiary problemu.
Pamina już wyłączyła alarm, gdy Cassie stanęła u jej
boku. Obserwowały szarpanego wstrząsami noworodka
skąpanego w niesamowitym niebieskawym świetle lampy
bilirubinowej.
Chociaż Simon był mniejszy od innych dzieci, objawy
żółtaczki na jego ciałku pomimo naświetlań stawały się
wyraźniejsze z godziny na godzinę.
- Najpierw miał tylko główkę żółtą, a teraz już klatkę
piersiową i ramionka - szepnęła zrozpaczona Pamina,
sprawdzając, czy żadne z podłączeń nie wysunęło się na
skutek napadu.
Cassie zerknęła na kartę choroby, ale nie było tam
niczego, co mogłoby je pocieszyć. Gdy tylko mały znalazł się
na oddziale, przeprowadzono wszystkie możliwe badania, z
prześwietleniem mózgu i analizą płynu mózgowo -
rdzeniowego włącznie. Jeszcze go nie ustabilizowano, a już
przyszła straszna wiadomość.
- Toksoplazmoza wrodzona? - powtórzyła Celia Thrush z
niedowierzaniem, gdy Cassie przekazała jej diagnozę. Szły na
rozmowę do Luke'a. - W naszej rodzinie nie ma żadnych
chorób dziedzicznych. Nie jadamy modyfikowanej żywności,
nie stosujemy żadnych środków chemicznych. To niemożliwe.
- Jest to konsekwencja infekcji podczas ciąży - tłumaczył
jej spokojnie Luke. - Czasami bakterie występują w surowym
mięsie, ale najczęściej przenoszą je koty.
- Mam koty. Pięć - przyznała. - Ale one nie roznoszą
żadnych infekcji. Mieszkamy za miastem i nie stykają się z
innymi kotami. Nie mogą się niczym zarazić.
- Czy odrobacza je pani regularnie środkiem, który
niszczy Toxoplasma gondii?
- Ich nie trzeba odrobaczać - oburzyła się. - Już mówiłam,
że nie stykają się z innymi kotami. Poza tym jestem przeciwna
zlewaniu wszystkiego chemikaliami. Wiadomo, że lekarze
wypisują ludziom za dużo recept. Weterynarze są tacy sami.
Luke nie dał się sprowokować wojowniczym tonem
młodej matki. Ze strachu o dziecko niektórzy rodzice bywali
agresywni wobec personelu.
- Przepraszam - szepnęła Celia Thrush. - Nie
spodziewałam się go tak wcześnie... Czy on jest bardzo chory?
Kiedy będę mogła zabrać go do domu?
- Simon jest w bardzo złym stanie. Prawdopodobnie
zaraziła się pani bakterią Toxaplasma gondii, sprzątając
odchody kotów, i przekazała ją pani płodowi.
- Co mu jest? Co te bakterie mu zrobiły? Jak będziecie go
leczyć? - Kobieta zdawała się przeczuwać odpowiedź Luke'a.
- Simon ma żółtaczkę. Dlatego ma taką żółtą skórę i
dlatego leży pod specjalną lampą. Ma również zapalenie oczu
i serca, powiększoną wątrobę i śledzionę oraz za wysokie
ciśnienie płynu rdzeniowego z powodu nadmiaru płynu
otaczającego mózg. Prześwietlenie wykazało też zwapnienia
w mózgu. Ponadto ma napady padaczkowe.
Po twarzy młodej kobiety płynęły łzy. Cassie też była
bliska płaczu.
-
Podaliśmy
mu
leki
przeciwpasożytnicze
i
przeciwbakteryjne oraz kortykosterydy, ale... - Zawiesił głos,
szukając słów, by jak najłagodniej przekazać jej tragiczną
wiadomość.
- On nie przeżyje, prawda? Moje maleństwo umrze.
Współczucia Cassie dla tej kobiety w niczym nie umniejszał
fakt tak poważnych i rozległych powikłań u dziecka. Linia
między tym, co najlepsze dla zrozpaczonego rodzica, a tym,
co najlepsze dla cierpiącego dziecka, jest bardzo cienka.
- Niestety...
Nie musiał nic więcej mówić. Wszyscy wiedzieli, że mały
Simon ma niewielką szansę na przeżycie kilku dni oraz że nie
ma żadnej szansy na normalne życie. Przez jakiś czas kobieta
wodziła wzrokiem od Luke'a do Cassie, po czym wybuchnęła
niekontrolowanym płaczem.
- To moja wina - szlochała. - On umrze przeze mnie...
Cassie objęła ją opiekuńczym gestem i skinieniem głowy
podziękowała Luke'owi, gdy na odchodnym podał jej pudełko
chusteczek.
- Jesteś tam?
Głośny szept wyrwał ją z niespokojnej drzemki. Zdziwiła
się, że jest już tak ciemno.
- Miałam zamiar chwilkę poleżeć. Chyba zasnęłam. Nagle
zdała sobie sprawę, że leży pośrodku jego łóżka.
Dobrze, że sypialnię oświetlało tylko światło z korytarza i
nie widział, że zaczerwieniła się po same uszy.
Kanapa w salonie była niewygodna, a swojej kanapy w nie
miała siły rozłożyć, gdy wróciła do domu z okropnym bólem
brzucha. Nie mogła oprzeć się pokusie położenia się z
termoforem na starannie zaścielonym łożu Luke' a. Pewnie by
nie zasnęła, gdyby nie to, że musiała opłakać śmierć małego
Simona. I Luke nie przyłapałby jej na gorącym uczynku.
Gdy siadała, wypuściła z rąk termofor.
- Co to? - zainteresował się Luke i zapalił światło.
Odwróciła się, by na nią nie patrzył. Zdecydowanie nie
wygląda tak pociągająco jak Luke wychodzący z łazienki.
- Plecy czy...? - zapytał znaczącym tonem.
- Czy - odparła.
Luke jest wprawdzie lekarzem oraz jej mężem, ale i tak
wstydziła się tego tematu. Co innego Kirstin i Naomi. Z nikim
innym o tym nie rozmawiała.
- Już ci lepiej? - Podniósł termofor. - Całkiem zimny.
Zmienić wodę?
- Tak, proszę. - Nie miała siły zejść na dół. - Nie zawsze
jest aż tak źle. I nie trwa tak długo. A potem mam cztery
tygodnie spokoju.
- Jadłaś coś po przyjściu do domu? - Zatrzymał się w
drzwiach. - Może wzięłabyś coś przeciwbólowego?
- Nie miałam siły niczego ugotować ani nawet rozłożyć
kanapy - tłumaczyła się. - Zaraz się tym zajmę.
- Daj spokój. - Pomachał jej bulgoczącym termoforem. -
Zmienię wodę i ci przyniosę. A potem leż tu sobie, aż cię
zawołam.
Otarła łzę. Od paru dni obchodzili się naokoło, jakby
nigdy się nie znali, ale gdy zobaczył, że skręca się z bólu,
znowu stał się delikatnym, troskliwym przyjacielem. Śmierć
jej podopiecznych nieodmiennie wprawiała ją w płaczliwy
nastrój. Znowu była bliska łez na myśl, że chociaż od tygodnia
są mężem i żoną, pierwszy raz leży na jego łóżku. Sama.
Powoli zaczynało ją męczyć udawanie, że Luke jest wyłącznie
przyjacielem.
Związek Naomi i Edwarda będzie na pewno wyglądał
inaczej. Z tego też powodu rozmowy z przyjaciółką stały się
dla mej wyjątkowo trudne. Naomi wyciągała ją na zwierzenia,
ona zaś ich unikała. Jak ma udzielać jej rad, skoro nie wie nic
więcej ponad to, co wiedziała dwa lata temu?
Gdyby wszystko ułożyło się inaczej, gdyby Luke pojął, że
kocha ją od dawna, gdyby wzięli ślub z normalnych
powodów, gdyby...
- Cassie... - Znowu ten troskliwy głos.
Śniła, że leży w jego ramionach. Na swojej piersi czuła
jego pierś i kojące bicie jego serca.
Powoli wracała do rzeczywistości.
Czuła, że zaszła jakaś zmiana, ale nie potrafiła jej nazwać.
Jeszcze nigdy w życiu nie czuła tak rozkosznego ciepła.
Wydawało się jej, że obejmuje ogromnego, puszystego misia.
Ale ten miś zamiast sierści miał jedwabiste włosy. Był bardzo
ciepły, a w jego piersi biło coś, co kazało jej pomyśleć, że nie
jest martwą zabawką.
- Cassie... - mruknął miś, a ona się uśmiechnęła. Przemiły
glos. A reszta?
Przez sen zaczęła nieśmiało sprawdzać. W pewnej chwili
jej dłoń zatrzymała potężna łapa. To wcale nie łapa...
- Cassie, otwórz oczy - usłyszała niski głos.
Ociągając się, wykonała polecenie. Gdy podniosła ciężkie
od snu powieki, okazało się, że patrzy prosto w niebieskie
oczy Luke'a.
- To ty... - szepnęła z uśmiechem.
Nie marzyła o czymś takim. Nawet zanim nakazała sobie
myśleć o nim wyłącznie jak o przyjacielu. W tamtych czasach
próbowała wyobrazić sobie, jak by to było, gdyby ją trzymał
w ramionach, wpatrując się w jej wargi.
- Pocałuj mnie - szepnęła, wsuwając palce w jego gęste
włosy. Modliła się gorąco, aby ten sen nie rozwiał się, nim
spotkają się ich usta. - Proszę, pocałuj mnie...
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
- Cassie...
Gdy ich wargi się spotkały, nie miała żadnych
wątpliwości, że to nie jest sen. I przestało to mieć
jakiekolwiek znaczenie. Ważne było, że trzyma go w
ramionach, że całym ciałem czuje jego ciało i szalony rytm
jego serca. To było to, o czym całe życie marzyła. A nawet
więcej...
Jego nagie ramiona były tak gładkie, na jakie wyglądały,
lecz o wiele cieplejsze. Jego place, poruszające się z taką samą
zwinnością jak wtedy, gdy wkłuwał igłę w żyłki nie grubsze
od nitki, przesunęły się po jej żebrach ku piersiom. Silnym
pchnięciem uda rozsunął jej nogi i opadł na nią. Był równie
podniecony jak ona. Gdy niespodziewanie znieruchomiał,
poczuła się rozczarowana. Dlaczego? Czy to jej wina? Czy
przypomniał sobie, że to nie jest...
- Cholera! - Odrzucił pościel i wyskoczył z łóżka. -
Przepraszam.
Zdążyła jeszcze omieść spojrzeniem jego nagie ciało,
zanim zaczaj szamotać się z dżinsami. Chciała zażądać
wyjaśnień, lecz w tej samej chwili ktoś zadzwonił do drzwi.
- Kogo przyniosło o tej porze?! - Wkładał już koszulkę. -
Jeśli to akwizytor, to zrzucę go ze schodów. - Wybiegł z
sypialni. W pośpiechu nie zapiał guzików w spodniach.
Popatrzyła na budzik.
- Dochodzi dziesiąta... - Aż się przestraszyła, że spóźniła
się na dyżur. Dopiero po chwili przypomniała sobie, że idzie
dopiero na następną zmianę.
Najpierw słyszała jakieś głosy, a potem tupot na schodach.
To Luke biegł z powrotem na górę.
- Cassie, wstawaj! Pospiesz się. Inspektorka z opieki
społecznej. Chyba przyszła sprawdzić, czy Jenny będzie miała
tu odpowiednie warunki.
- Co takiego? O tej porze? - Usiadła i nagle zorientowała
się, że ma w sobie tylko majtki i podkoszulek Luke'a,
podwinięty prawie pod brodę. - Pędź do łazienki - przeczesał
ręką potargane włosy - a ja nastawię wodę na kawę. Potem się
zmienimy. - Odwrócił się.
- Luke...
- Słucham. - Zatrzymał się w drzwiach.
- Zanim zejdziesz na dół, zapnij spodnie - rzekła
poważnie. - Masz upapraną farbami koszulkę, a adidasy stoją
pod szafą.
Popatrzył na rozpięty rozporek i bose stopy i zaklął pod
nosem. Parsknęła śmiechem, a gdy podniósł głowę, by
udzielić jej reprymendy, roześmiała się na cały głos.
- Tak cię to rozśmieszyło, co? - mruknął zaczepnie.
- Nie zauważyłem, żebyś to ty biegła otworzyć drzwi.
Sama zejdź na dół w tym stroju i przywitaj tę damę!
- Nie ma mowy! - pisnęła, uciekając w drugi koniec
łóżka. Luke tymczasem zdążył chwycić ją za kostkę i już
ciągnął do siebie. Zapomnieli, że mają gościa.
- Nie waż się mnie łaskotać! - Zachichotała na sam widok
jego wyciągniętych palców. - Nie, nie! Proszę cię... - Nie
udało się jej umknąć.
Gdy po skończonej potyczce z trudem łapała powietrze,
zaskoczyło ich pukanie do drzwi.
- Przepraszam. Czy nie dzieje się tam nic złego? - zapytał
nieznajomy głos.
Luke natychmiast spoważniał, co jeszcze bardziej ją
rozbawiło, więc by się nie roześmiać, ukryła twarz w
poduszce.
- Doktorze Thornton...
- Wszystko w porządku - odparł zmieszany, jedną ręką
zapinając dżinsy, drugą sięgając po adidasy.
Cassie narzuciła na siebie jego szlafrok. Pukanie do drzwi
rozległo się ponownie.
- Już idę! - zawołała. Uznała, że to ona powinna stawić
czoło tej sytuacji. - Bardzo przepraszam, że nie jesteśmy na
nogach o tej porze. - Otworzyła drzwi i uśmiechnęła się
szeroko.
Kobieta była mniej więcej w jej wieku. Miała
nieskazitelną fryzurę i elegancki granatowy kostium. Cassie
wolała nie myśleć o tym, jak wygląda w tym szlafroku. Bała
się nawet przygładzić włosy, żeby nie zwracać na siebie
większej uwagi.
- Luke miał nocny dyżur, a ja idę do pracy dopiero na
trzynastą, więc trochę sobie leniuchowaliśmy. - Zorientowała
się, że kobieta i tak wie swoje. Bardzo by chciała, by w
sypialni działo się to, o co ich podejrzewała. - Niestety, mam
łaskotki, i Luke to wykorzystuje... - ciągnęła, przerażona
własnymi słowami:
- Kochanie, nie zdradzaj wszystkich naszych sekretów. -
Nareszcie dołączył do nich i objął ją w talii, co ponownie
skierowało jej myśli na zupełnie inne tory. W końcu
przypomniała sobie, że ma udawać, zwłaszcza przed tą
kobietą. - Biegnij do łazienki, a ja nastawię wodę. Herbata czy
kawa? - zwrócił się do obu.
Powiedział wtedy: „Przepraszam" i wyskoczył z łóżka.
Cierpiące ego nie pozwalało jej zapomnieć tej sceny.
Za co przepraszał? Za to, że ktoś im przeszkodził, czy za
to, że dali się ponieść instynktowi? Najbardziej przykre było
to, że musiała sama przed sobą przyznać, że nie ma odwagi
zapytać go o to, ponieważ boi się odpowiedzi.
- Nie ma już nieustraszonej Cassie Mills - rzekła
półgłosem, opierając się o blat w kuchence dla personelu.
Energicznie wyskrobywała resztki jogurtu z kubeczka. - Nie
ma już nawet Cassie Mills.
Wraz ze zmianą nazwiska w jej charakterze zachodziły
dziwne zmiany. Zniknęło gdzieś niepostrzeżenie to niechciane
dziecko, które postanowiło zawojować świat.
Wystarczyło, by Luke ją dotknął...
- Cassie, rozmawiałem z adwokatem - usłyszała za
plecami w chwili, gdy wyrzucała kubeczek.
- Co... co takiego?
- Dzwoniłem do niego zaraz po wizycie pani Gosling.
Oddzwonił do mnie przed chwilą.
- Tak szybko? - zdumiała się. - Myślałam, że będziemy
czekać całymi dniami, a nawet tygodniami.
- Tyle może potrwać przekazywanie przeróżnych
dokumentów. Rozmawiał z nią, kiedy tylko wróciła do biura.
- I co?
- Była zachwycona domem, a przede wszystkim pokojem
Jenny. Poza tym uważa, że jesteśmy fantastyczną parą oraz że
rodzice Sophie absolutnie nie mają racji, podejrzewając mnie
o małżeństwo na niby.
Był wniebowzięty. Cassie natomiast przypomniała sobie
powiedzenie Dot, że dwukrotnie popełnione zło nie staje się
dobrem. Złem niewątpliwie było to, że teściowie chcą odebrać
mu dziecko. To samo można jednak było powiedzieć o ich
małżeństwie. Chociaż kierowali się szlachetnymi intencjami,
ich związek był bezsprzecznie oszustwem.
- Obiecał w ciągu kilku dni pchnąć sprawę na tyle, że
wkrótce będziemy mieli Jenny. - Objął ją serdecznym gestem.
- Kiedy? Na stałe? Tak od razu? - W serialach
telewizyjnych takie sprawy ciągną się miesiącami, nawet
latami. Ma go stracić już za parę tygodni?!
- Dobrze by było! Nie. Na początek to mają być
odwiedziny. Przez ten czas nasi adwokaci doprowadzą sprawę
do końca. Jeden wieczór albo cały weekend. Najważniejsze,
że znowu będziemy razem i będziemy mogli się poznawać.
Pomna reakcji dziecka podczas wizyty u rodziców Sophie,
nie miała wątpliwości, że nie zajmie im to wiele czasu.
Pomimo tragicznej śmierci matki i wielu tygodni spędzonych
pod okiem dziadków mała doskonale pamiętała ojca.
Zabolało ją, że mówiąc o sobie i córeczce, nie wspomniał
o niej, jakby jej obecność w ich życiu miała być tylko
chwilowa.
- Cieszę się - powiedziała, siląc się na szczerość. -
Powiedz mi, kiedy to będzie i które dyżury mam wziąć.
- Ja nie mam tu nic do powiedzenia. - Zorientował się, że
przyjęła tę wiadomość z mniejszym entuzjazmem niż on.
- Przecież możesz chcieć być z nią sam na sam.
- Nie opowiadaj głupot. Dlaczego miałbym cię
wykluczać? Chyba że nie chcesz być razem z nami.
- To zależy od ciebie. Nie chcę wam przeszkadzać...
- Przestań! - zniecierpliwił się. - Wydawało mi się, że ją
lubisz. Widziałem, jak ją kąpałaś. A może tylko udawałaś?
- Niczego nie udawałam. - Patrzyła mu prosto w oczy. -
Jenny jest najsłodsza na świecie i ta kąpiel sprawiła mi
niewymowną przyjemność. Nie chciałam, żebyś sobie
pomyślał, że chcę...
- Czekaj, Cassie. Nie mam najmniejszego zamiaru z
niczego cię wykluczać. Oboje będziemy zajmować się Jenny.
Wpatrywał się w jej oczy tak, że zabrakło jej tchu. Jak
zwykle w obliczu silnych emocji, odruchowo skryła się za
maską humoru.
- Czy to znaczy, że oboje będziemy zmieniali pieluchy i
dawali zachlapać się od stóp do głów podczas kąpieli?
- Oczywiście. Chyba że chcesz się bić.
- Wykluczone. Pozwolisz mi wygrać, a potem będziesz
się przechwalał, jaki jesteś rycerski!
- Po sposobie, w jaki się sprzeczacie, nietrudno się
domyślić, że jesteście małżeństwem - rozległ się znajomy
głos. W drzwiach stała Naomi. - Czy mnie czeka to samo?
- Jeśli dopisze ci szczęście... - odparła Cassie tonem
udręczonej żony.
- Mnie szukasz? - spytał Luke.
- I tak, i nie. - Naomi groźnie ściągnęła brwi. - Czy
zdajecie sobie sprawę, że przez was mój misterny plan,
układany przez dwa miesiące, wziął w łeb?
- Jaki plan? Dlaczego? - dopytywał się Luke. Cassie
jednak dobrze wiedziała, o co chodzi.
- Jeszcze w dzieciństwie umawiałyśmy się, że będziemy
druhnami na ślubie pierwszej z nas - wyjaśniła Naomi.
- No i co?
- Kiedy zaczęłam planować ślub, sporo się namęczyłam,
zanim Cassie i Kirstin wybrały sobie stosowne suknie...
- To my się nieźle namęczyłyśmy - wtrąciła Cassie.
- A kiedy w końcu krawcowa wzięła się do szycia, wy się
pobraliście.
- No i co? - Luke nadal nie rozumiał problemu.
- Jak to co?! Cassie już nie jest moją druhną! Jest już
matroną, więc może być tylko honorowym gościem.
Cassie zauważyła, jak bardzo rozbawiło Luke'a to, że
została matroną, więc natychmiast postanowiła zapobiec
jakimkolwiek ciętym uwagom, które mogłyby sprawić
przykrość Naomi. Luke wcale nie był złośliwy, ale nie zdawał
sobie sprawy, jak wielką wagę jej przyjaciółka przywiązuje do
tej uroczystości.
- Nie martw się. Wolę być honorowym gościem w takiej
samej sukni jak Kirstin, niż szyć sobie coś nowego. To bardzo
dobrze wyjdzie na zdjęciach.
Zapewnienie to wyraźnie poprawiło nastrój Naomi, która z
lekkim sercem wróciła na swój oddział.
Luke najwyraźniej dokonał szczegółowej analizy
rozmowy z Naomi, ponieważ następnego dnia, przy śniadaniu,
powrócił do tematu.
- Cassie, jak ważne są te tradycyjne szczegóły związane
ze ślubem? - zapytał nieoczekiwanie, gdy wyjmowała grzanki
z tostera.
- Dla mnie? Czy w ogóle?
- Jedno i drugie. Pamiętam, jak matka Sophie utyskiwała,
że wszystko odbywa się w takim pośpiechu, bo dziecko musi
urodzić się w formalnym związku. Sophie z kolei była
nieszczęśliwa, ponieważ sale w hotelu, który sobie
wymarzyła, były zarezerwowane rok naprzód.
- Moim zdaniem, takie wystawne wesela są przejawem
skrajnego snobizmu, chociaż dla niektórych to bardzo ważne.
Na przykład dla Naomi, która całe życie marzyła, żeby wyjść
za mąż. Od lat się do tego przygotowywała, bo bardzo chciała
mieć to, co mają inni.
- A ty? O jakim ślubie marzyłaś? Czy odebrałem ci szansę
na tę wielką uroczystość?
- Nie. - Pospiesznie szukała wyjścia z tego pola
minowego.
Nie mogła przecież mu powiedzieć, że jej największym
marzeniem był doktor Luke Thornton. Że zakochała się w nim
od pierwszego wejrzenia i że serce jej pękało, gdy żenił się z
Sophie. Za nic w świecie nie przyzna się, że teraz marzy, by
ten sam doktor Luke Thornton pokochał ją do szaleństwa.
On chce się dowiedzieć, jakie małżeństwo sobie
wymarzyła! To zakazany temat.
- Zawsze uważałam, że ważniejszy jest sam związek niż
ślub, że jeśli nawzajem będziemy dla siebie wszystkim, to
sama uroczystość nie jest ważna.
Postawiła przed nim masło, grzankę i dżem i czekała na
odpowiedź. Czy on zrozumie, jak dużo mu powiedziała, czy
potraktuje jej słowa jako czystą teorię?
Ponieważ milczał, westchnęła, wzięła talerzyk z grzanką i
kubek i umknęła na górę.
- Wyobrażałam sobie, że to mieszkanie razem będzie
podobne do mieszkania z koleżanką, a to o wiele trudniejsze -
mruczała do siebie, rozkładając swoje łóżko. - Nie
spodziewałam się, że Luke będzie miał tyle uroku ani że
ciągłe będę marzyć.
Nic nie wskazywało na to, że on myśli podobnie mimo
perspektywy samotnego rodzicielstwa.
Czy to, co ich teraz łączy, może być fundamentem
trwałego związku? Czy warto próbować? Na pewno warto, by
Luke i Jenny zaistnieli w jej życiu, nawet przez krótki czas. A
na zawsze?
Przysiadła na brzegu łóżka i popadła w głęboką zadumę.
Miała własny pogląd na życie, od kiedy zrozumiała, że jest
dzieckiem przez nikogo nie chcianym. Czuła, że nadszedł czas
weryfikacji tej opinii. Przyznała się sama przed sobą, już w
trakcie ślubu, że w dalszym ciągu kocha Luke'a. Zaledwie
kilka dni później podbił jej serce promienny uśmiech jego
córeczki. Nietrudno będzie pokochać to maleństwo.
- Wobec tego po co te ceregiele? - mruknęła. - Skoro tak
bardzo go kocham, to dlaczego nie mam mu tego powiedzieć?
A jeśli marzę o tym, żeby spać z nim, to dlaczego śpię sama
na rozkładanym łóżku?
Jak zwykle w takich chwilach dały o sobie znać dwa
widma z przeszłości: pięknej żony Luke'a oraz własnego,
smutnego
dzieciństwa,
dostarczając
jej
licznych
kontrargumentów.
- Mogę zrezygnować z tej szansy. Ale czy będę wtedy
zadowolona, że nie spotkał mnie zawód, czy do śmierci będę
rozmyślać nad tym, co straciłam? - zastanawiała się na głos,
boleśnie odczuwając brak Naomi i Kirstin, z którymi mogłaby
podzielić się swoją rozterką.
- Cassie... - wyrwał ją z zadumy jego głos.
Stał w drzwiach dziecinnego pokoju. Jak długo? Nie miała
pojęcia ani nie pamiętała, kiedy zaczęła głośno myśleć.
Co usłyszał? I co sobie pomyślał?
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
- Aniołeczku, nie chlap tak strasznie - jęknął Luke. Cassie
stała w bezpiecznej odległości, pod drugą ścianą łazienki.
Widząc rozmiary potopu na podłodze, cieszyła się, że wpadła
na pomysł wstawienia wanienki do wanny. Luke klęczał na
posadzce i fachowo podtrzymując Jenny pod plecki, spłukiwał
z niej mydło. Bluzę ponad krawędzią wanny miał całkiem
przemoczoną.
Aniołeczek uśmiechnął się do ojca, pokazał w szerokim
uśmiechu kilka ząbków, po czym piejąc z zachwytu, z
rozmachem opuścił obie rączki, rozchlapując wodę po całej
łazience. Ta sztormowa fala zalała go doszczętnie. Na widok
jego zaskoczenia Cassie wybuchnęła niepohamowanym
śmiechem.
Skarcił ją wzrokiem, co rozbawiło ją jeszcze bardziej.
Wyglądał jak zmokła kura.
- Śmiej się, śmiej, ale nie zapominaj, że jutro ty ją
kąpiesz. - Wyjął wierzgające niemowlę z wody.
- Wcale mnie to nie martwi - rzuciła i wprawnym ruchem
owinęła Jenny ręcznikiem. Pocałowała ją w mokry karczek. -
Wiem, że będziesz grzeczna, prawda?
- Zobaczymy! Z radością będę przyglądał się twojej
klęsce. - Stał na macie, ociekając wodą.
Z wyzywającym uśmiechem patrzyła, jak człapie do
sypialni. Gdy już wyszedł, zdała sobie sprawę, że gdyby
sytuacja należała do normalnych, rozebrałby się od razu, w
łazience. To dopiero byłby widok.
Mogłaby patrzeć na niego zawsze, niezależnie od tego,
czy zajmował się pacjentami, czy wprawnym ruchem
odwracał omlety na patelni.
Szczególnie silne wrażenie robił na niej wtedy, gdy był
skoncentrowany na swojej córeczce. Ta właśnie strona jego
charakteru coraz bardziej skłaniała ją do podjęcia
nieodwołalnej decyzji.
Od kiedy podsłuchał jej rozważania, zaczęła narastać
między mmi atmosfera napięcia. Cassie zdawała sobie sprawę,
że czeka ich poważna rozmowa, ale wydawało się jej, że Luke
gra na zwłokę. Miała nadzieję, że gdy już dojdzie do tej
konfrontacji, w ostatniej chwili nie zabraknie jej odwagi.
Zamierzała zaproponować, by przez wzgląd na Jenny
spróbowali być prawdziwym małżeństwem.
Za każdym razem, gdy wyobrażała sobie tę rozmowę,
czuła się rozdarta. Z jednej strony panicznie bała się, tego, że
małżeństwo się rozpadnie i znowu zostanie sama, z pękniętym
sercem.
Jedyny przykład udanego małżeństwa stanowili dla niej
Dot i Artur, który zachorował wkrótce po tym, jak się do nich
przeniosły, więc zapamiętała właściwie tylko rozpacz Dot. Jej
rodzice nie mogli być dla niej żadnym wzorem do
naśladowania, a inne dzieci, które spotykała na swojej drodze,
też nie miały dobrych wspomnień.
Lecz druga połowa jej mózgu, ta, która rządziła sercem,
podpowiadała jej, że warto zaryzykować wstyd i ból odmowy,
jeśli istnieje możliwość sukcesu, szansa na to, że Luke zgodzi
się zmienić ich małżeństwo na niby w dozgonny związek.
Podobną huśtawkę emocji przeżywała w pracy. O świcie
bardzo ją poruszyła śmierć córeczki bardzo młodej
dziewczyny. Rodzice dziecka byli uchodźcami z pogrążonego
w chaosie wojennym regionu Europy. Oboje widzieli, jak
ginie wszystko, co kochali: rodzina, przyjaciele, dobytek. Ich
drogi spotkały się, a znajomość wkrótce przerodziła się w coś
więcej. Młodą kobietę o imieniu Ana lekarz obejrzał po raz
pierwszy wtedy, gdy zaczął się poród.
Jej partner, Stefan, wprawdzie znał trochę angielski, lecz
Luke przezornie wolał wezwać na pomoc tłumacza. Nie
umiałby przecież sam wytłumaczyć rodzicom, że ich dziecko
przeżyje zaledwie kilka godzin, ponieważ ma tylko połowę
mózgu.
- Jakie to niesprawiedliwe - szepnęła Melissa, podejrzanie
mrugając powiekami, gdy dwie godziny później wynoszono z
sali ciałko dziewczynki, która tak dzielnie walczyła o życie. -
Stracili wszystko i wszystkich, i już się wydawało, że będą
mogli zacząć od nowa, jakby to cierpienie miało obrócić się w
coś dobrego...
Cassie przypomniała sobie, jak Luke powiedział kiedyś,
że nikt nam nie obiecywał, że życie będzie sprawiedliwe.
Odczuł to na własnej skórze. Jego szczęśliwe małżeństwo
przestało istnieć w ułamku sekundy, a on został wdowcem,
zmuszonym walczyć o prawo do opieki nad dzieckiem.
Czy to znaczy, że powinna skorzystać z nadarzającej się
szansy?
Wizyta Jenny, najważniejsze wydarzenie owego tygodnia,
zupełnie ich zaskoczyła. Cassie siedziała w salonie i obrębiała
nowe zasłony, czekając, aż Luke przyjedzie zabrać ją po
zakupy, gdy zadzwonił telefon. Była prawie pewna, że to on
chce ją zawiadomić, że się spóźni.
- Czy zastałam Luke'a? - Zdrętwiała na dźwięk tego
głosu. Jaki interes może mieć matka Sophie?
- Wkrótce powinien się zjawić - wyjąkała. - Czy mam mu
powiedzieć, żeby do pani zadzwonił? A może mogę przekazać
mu wiadomość?
- Nasz adwokat zasugerował, że powinniśmy wykazać
dobrą wolę. Proszę mu powtórzyć, że jeśli chce, żeby Jenny
go odwiedziła, to niech po nią przyjedzie dzisiaj wieczorem
do dziesiątej albo jutro rano o ósmej - rzuciła pani Payne.
Cassie oniemiała. Skąd ta zmiana? Czy to znaczy, że
rozprawa odbędzie się już wkrótce? Czy oni chcą poprawy
stosunków, nawet za cenę wyrażenia zgody na odwiedziny
Jenny u Luke'a?
- Przekażę mu to, oczywiście. Czy mamy uprzedzić
państwa telefonicznie?
- Nie trzeba. Niania wzięła kilka dni urlopu, żeby pomóc
siostrze w przeprowadzce, a na dodatek Jenny wyrzynają się
ząbki. Chciałabym mieć pewność, że Luke weźmie małą, bo
inaczej będę musiała poszukać kogoś na zastępstwo.
- Nie sądzę, żeby Luke'owi sprawiło to jakikolwiek kłopot
- odparła zdecydowanym tonem. Nie był to więc odruch serca
ze strony piekielnych teściów, lecz nagły wyjazd opiekunki. -
Któreś z nas na pewno się nią zajmie.
Natychmiast pomyślała, że sama weźmie kilka dni urlopu,
nawet bezpłatnego. Uznała, że nic nie może stanąć na
przeszkodzie tej wizycie.
- Zabierzemy małą, jak tylko niania wróci - oznajmiła
pani Payne tak oschłym tonem, że Cassie poczuła ciarki na
plecach. - Będzie miała pani okazję odpracować te pieniądze,
jeśli Jenny będzie dalej ząbkować.
- Nie rozumiem...
- Niech pani nie udaje. Dobrze pani wie, o czym mówię.
Ten pospieszny ślub był tylko po to, żeby Luke mógł wystąpić
o pełne prawa rodzicielskie. Podejrzewam, że sporo pani za to
zapłacił.
Po raz drugi Cassie odebrało mowę. Może nawet dobrze,
że tak się stało, bo nie potrafiłaby opanować wściekłości, u
źródła której, trzeba to przyznać, leżało poczucie winy
wywołane faktem, że w słowach tej kobiety było ziarno
prawdy. Lecz sugestia, że Luke jej zapłacił, zbulwersowała ją
najbardziej.
- Czy to znaczy, że traktuje mnie pani jak prostytutkę?
Zapewniam panią, że nią nie jestem. - Drżąc na całym ciele,
wzięła głębszy oddech. Czy ta rozmowa ma na celu
wyprowadzić ją z równowagi? Sprowokować do jakiegoś
kompromitującego wyznania? Stać ją było jedynie na
szczerość. - To wprawdzie nie pani sprawa, ale w dniu ślubu
byłam dziewicą i zapewniam panią, że przez dwadzieścia
siedem lat nie polowałam na najkorzystniejszą ofertę. Wierzę
w każde słowo przysięgi złożonej przed ołtarzem.
Zabrakło jej słów. Najchętniej rzuciłaby słuchawkę, lecz
nie zapomniała, że ma pomóc Luke'owi.
Milczenie przedłużało się, aż zaczęła się obawiać, że to
pani Payne bez słowa zakończy rozmowę. W końcu jednak
usłyszała jej nieco już łagodniejszy głos.
- Rozumiem, że któreś z was przyjedzie po małą.
- Bez wątpienia. Od dawna czekamy na tę wizytę. Gdy
pożegnały się chłodno, Cassie wyczerpana opadła na
poduszki.
- Co ci jest? - Luke zaskoczył ją swoją obecnością.
- Dobrze, że już jesteś... - Rzuciła mu się na szyję.
- Kto to był? - Przytulił ją mocniej.
- Pani Payne. Mam nadzieję, że nie powiedziałam
żadnego głupstwa, ale kiedy powiedziała, że mi zapłaciłeś...
- Co takiego?! O czym ty mówisz?! Słyszałem, że z kimś
rozmawiasz, ale nie słyszałem o czym.
Zdała mu sprawozdanie z tej rozmowy. Co zdążył sam
usłyszeć? Wolała, by nie słyszał jej wcześniejszej deklaracji,
bo praktycznie przyznała się przed panią Payne, że go kocha.
Nie czekając na jego reakcję, wysunęła się z jego objęć i
przekazała mu dobrą wiadomość. Liczyła, że perspektywa
wizyty ukochanej Jenny odciągnie jego uwagę od tego, co
mógł podsłuchać.
Potem nabrała coraz większej pewności, że słyszał więcej,
niż się przyznawał. Czuła, jak z trudem hamował rozpierającą
go energię, jakby wokół niej gromadziły się pioruny. Któryś z
nich w każdej chwili może ją ugodzić.
Jenny była wspaniała, mimo że rzeczywiście ząbkowała i
trochę kaprysiła. Gdy Cassie wyszła z łazienki, Luke właśnie
zmieniał koszulę. Na widok jego gładkiej skóry aż ścisnęło ją
w dołku.
- Pora spać?
Uprzytomniła sobie, że pytanie to dotyczy jego dziecka.
Karmiła bardzo już śpiącą Jenny, a on usadowił się
niebezpiecznie blisko. Potem, gdy patrzyli na dziecko
zasypiające w łóżeczku, stanął tuż obok.
- O tym marzyłem - szepnął, obejmując ją. - O domu
pełnym śmiechu i dzieci.
Przytaknęła. Ona marzyła o tym samym. Było tam jednak
coś więcej: mąż, który ją kochał.
Nie wolno ulegać nierealnym wizjom. Lepiej zająć się
czymś, co jest osiągalne.
- Miałam zamiar rozłożyć kanapę, zanim położymy
Jenny. - Odsunęła się od niego. Dlaczego nawet taka
niewielka odległość sprawia, że ogarnia ją uczucie
samotności?
- Potem... - Chwycił ją za rękę. - Musimy porozmawiać.
Spodziewała się, że zejdą na dół, lecz on skierował się do
swojej sypialni. Usiadł na brzegu łóżka i gestem zaprosił, by
zrobiła to samo.
- Usiądź przy mnie. - Lekko pociągnął ją za rękę. Ta
niespodziewana bliskość przeraziła ją. Zanosiło się na bardzo
poważną rozmowę.
- Powinienem był odkryć karty na samym początku -
zaczął. - Nieładnie się zachowałem. Ale byłem taki przejęty
tym, że teściowie odbiorą mi Jenny, że nie miałem do tego
głowy.
- Wszystko mi powiedziałeś. To dlatego się ze mną
ożeniłeś.
- Nie tylko. Miałem też inne powody. O których nie
wspomniałem, na wypadek gdybyś...
Uznała, że lepiej będzie, aż sam znajdzie odpowiednie
słowa.
- Wiem, że nie należy mówić źle o zmarłych, ale nie chcę
mieć przed tobą żadnych tajemnic - podjął po chwili. -
Umówiłem się z Sophie tylko raz, na imprezę z okazji końca
sesji egzaminacyjnej. Nie wiem, czy to sobie wcześniej
zaplanowała, ale pod koniec wieczoru zaproponowała,
żebyśmy zostali u jej znajomych. - Otrząsnął się. - Wypiłem
kilka piw, ale pamiętam tylko tyle, że rano obudziliśmy się w
tym samym łóżku. Więc kiedy parę tygodni później oznajmiła,
że jest w ciąży...
Nie chciała słuchać o Sophie, bojąc się, że będzie
opowiadał o tym, jak bardzo ją kochał. To, czego się
dowiedziała, mocno nią wstrząsnęło, chociaż jednocześnie
nieco złagodziło uczucie zawodu, które jej towarzyszyło od
momentu, kiedy zaczęła sądzić, że Luke adoruje jej koleżankę.
To wcale nie znaczy, że zakochałby się w niej, gdyby
Sophie nie była w ciąży. Po prostu, znalazłszy się w takiej
sytuacji, nie widział innego honorowego wyjścia, jak ożenić
się z matką swojego dziecka.
- Jakie to smutne - szepnęła, nawet nie zdając sobie
sprawy, że daje wyraz swoim myślom. - Pragnąłeś mieć
szczęśliwą, kochającą rodzinę, a dwukrotnie były to
małżeństwa z rozsądku.
- Właśnie o tym chciałem z tobą porozmawiać. Chcę
zerwać naszą umowę.
Tego się nie spodziewała.
- Ale... ale jeszcze nie odzyskałeś Jenny. - Szok sprawił,
że nie mogła pozbierać myśli. - Czy to moja wina?
- Ależ nie, Cassie. Nic podobnego. Gdyby nie twoja
dobroć, Jenny nie spałaby teraz za tą ścianą. Podejrzewam, że
ciągle byłbym na etapie wymuszania wizyt u teściów, żeby ją
zobaczyć.
- Więc dlaczego chcesz, żebym sobie poszła? - Na nic się
zdało jego wyjaśnienie. Wiedziała od samego początku, że to
małżeństwo musi się skończyć, lecz miała nadzieję, że kiedyś
da mu okazję, by zmienił zdanie.
- Wcale nie chcę, żebyś odchodziła - zaprotestował,
chwytając ją za ręce. Patrzył na nią tak żarliwym spojrzeniem,
że nie mogła oderwać wzroku od jego oczu. - Za nic w świecie
nie chciałbym cię stracić.
- Sam powiedziałeś...
- ...że chcę zerwać naszą umowę, ale nie małżeństwo.
- Nie rozumiem. - Potrząsnęła głową.
- Gdy podsłuchałem twoją rozmowę z matką Sophie,
myślałem, że to będzie całkiem proste. Zaraz, nie wyrażam się
jasno... Zacznę od początku. - Zdumiona patrzyła, jak osuwa
się przed nią na kolana. - Cassie Thornton, czy chcesz zostać
moją żoną?
- Przecież już jesteśmy małżeństwem. - Jeszcze nigdy nie
była taka speszona.
- Ale nie naprawdę. Nie tak, jak bym chciał... "Dopóki nie
rozłączy nas śmierć" - wyrecytował.
Uwierzyła już, że nigdy nie będzie kobietą jego życia, a tu
on zdaje się proponować jej to, czego zawsze pragnęła. To
niemożliwe.
- Dlaczego? - Głos jej drżał. - Dlaczego zmieniłeś zdanie?
- Nie zmieniłem. Myślałem o tym, od kiedy cię
zobaczyłem.
- Jak to?
- Przysięgam. Zakochałem się w tobie od pierwszego
wejrzenia, ale przez własną głupotę...
- Nie mów tak. Lepiej się zastanów. Gdybyś nie umówił
się z Sophie, nie byłoby Jenny. Chyba nie chciałbyś, żeby
zniknęła?
- Jasne. - Uśmiechnął się. - Ty zawsze znajdziesz jakąś
dobrą stronę każdej sytuacji. Nie odpowiedziałaś na moje
pytanie. Zgadzasz się?
- Och, Luke! - Miała ochotę płakać i śmiać się. - Kocham
cię od dawna i chociaż wmawiałam sobie, że wasz ślub
wszystko zmienił, wciąż czułam to samo. Jesteś pierwszym
mężczyzną, którego kocham. Tym jedynym, mimo że ożeniłeś
się z inną.
- Ja czułem to samo. - Objął ją czule i położył na łóżku. -
Jesteś kobietą, na którą czekałem całe życie, ale moja
głupota... - Pożerał ją wzrokiem. - Aż nie mogę uwierzyć, że
los dał mi drugą szansę...
Szeroko otwartymi oczami, oniemiała ze zdumienia,
patrzyła, jak jego twarz pochyla się nad nią. Musnął jej wargi
tak delikatnie, jakby i on nie był pewien, czy to nie jest sen.
Cassie pomyślała o dziecku za ścianą i o tym, jak dziwnie
przeplatają się ludzkie losy. Po chwili same delikatne
muśnięcia przestały im wystarczać.
- Chcę zawrzeć z tobą nową umowę - szepnął Luke kilka
gorących godzin później.
Musieli nadrobić dwa lata niespełnionej miłości i żadne
nie chciało marnować czasu na sen. Wtuleni w siebie czekali,
aż Jenny obudzi się, zaczynając zupełnie nowy dzień.
- Nową umowę? - Leniwie gładziła go po plecach.
- O, tak... - Przeciągnął się jak kot. - Umówmy się, że
będziesz to robiła codziennie, przez całe życie.
Z przyjemnością. Uwielbiała jego ciało.
- Co dostanę w zamian? Co ty będziesz dla mnie robił?
- Wszystko, co zechcesz - zaryzykował.
- Wszystko? - Nagle zdała sobie sprawę, jak bardzo się
zmieniła w ciągu para godzin.
Ta Cassie już nie ukrywała uczuć.
- Wszystko - powtórzył, tuląc jej pierś w dłoniach. Gdy
miała wyruszyć w kolejną odkrywczą podróż, rozległo się
natrętne brzęczenie dzwonka u drzwi.
- O tej porze? - prychnął Luke. - Czy on nie zdaje sobie
sprawy z tego, że niektórzy mają dwuletnie zaległości? -
Wyskoczył z łóżka i zaczął się ubierać.
Zerknęła na budzik.
- Jenny potrafi to zrozumieć. Już dziewiąta, a ona jeszcze
nas nie wzywa.
- W przeciwieństwie do naszego gościa. - Dzwonek
zadzwonił powtórnie.
W sąsiednim pokoju zapiszczała Jenny, więc i Cassie
musiała wstać. Byli już przy drzwiach sypialni, gdy dzwonek
rozległ się po raz trzeci. Luke objął ją i delikatnie pocałował.
- Czy wierzysz mi, że cię kocham?
- Oczywiście. A ja kocham ciebie.
Czas naglił. Luke musiał zająć się poirytowanym gościem,
a Cassie równie zniecierpliwioną Jenny.
Ledwie zdążyła przewinąć małą i przygotować do
późnego śniadania, gdy zawołał ją Luke.
- Cassie, czy możesz zejść do nas?
Wyczuła ponaglającą nutę w jego głosie, więc nie
przebierając się, pospieszyła do salonu. Pośrodku pokoju
ujrzała panią Payne. Przytuliła do siebie mocniej dziecko,
które już zdążyło zawładnąć jej sercem.
- Dzień dobry. - Kobieta powiodła wzrokiem po jej
niestarannym stroju. - Zdaje się, że dopiero jutro miała pani
przyjechać po Jenny.
- Tak, to prawda - odparła pani Payne. - Ale rano
otrzymaliśmy pewną ważną informację. Uznałam, że
powinnam ją wam przekazać.
Nie pozwolą odebrać sobie dziecka. Nie teraz, kiedy już
wiedzą, że łączy ich wzajemna miłość. Teraz strata Jenny
byłaby dla obojga niewyobrażalną tragedią.
- Może zechce pani usiąść? Luke milczał ponuro.
- Nie warto. Nie zajmę dużo czasu. - Zwróciła się do
Luke'a. - Otrzymaliśmy wyniki badań, z których wynika
niezbicie, że Jenny nie jest twoją córką. Mamy notarialny
dokument stwierdzający, że ojcem jest inny lekarz z tego
samego szpitala. Żonaty. A to znaczy, że Sophie cię uwiodła.
Czy wycofasz wniosek o przyznanie praw rodzicielskich, jeśli
złożymy to oświadczenie w sądzie?
- Wykluczone - odpowiedział bez chwili namysłu. - Nie
interesują mnie wasze dokumenty. Jenny jest moją córką.
Żeniąc się z Sophie, wziąłem na siebie odpowiedzialność za to
dziecko i nic tego nie zmieni.
- I to, że spłodził ją inny mężczyzna, nie ma dla ciebie
żadnego znaczenia? To nie jest krew z twojej krwi - rzekła
kobieta, patrząc na Jenny z wyraźnym zażenowaniem.
- Nie obchodzi mnie, czyja to krew. - Wziął Jenny na
ręce. - Pokochałem ją, zanim się urodziła. I wasze rewelacje
niczego nie zmienią. Jenny jest moją córką i jeśli okaże się to
konieczne, będę się z wami procesował do końca życia.
Zapadło
milczenie
przerywane
tylko
radosnym
bulgotaniem Jenny, która odkryła zabawę guzikami jego
koszuli. Wzruszona do łez Cassie miała przed sobą niezbity
dowód na to, że Luke jest zdecydowanie inny niż jej rodzice.
Zawsze wiedziała, że jest wyjątkowy, ale teraz wręcz
rozpierała ją duma.
- Rozumiem - rzekła półgłosem pani Payne. - Czy
pozwolisz nam ją widywać, jeśli zrzekniemy się praw na
twoją korzyść?
- Oczywiście - pospieszyła Cassie, czując, że pomimo
szorstkości ta kobieta za nic w świecie nie chce stracić
kontaktu ze swą jedyną wnuczką. - Wszystkie małe
dziewczynki powinny mieć co najmniej dwoje dziadków,
którzy będą je rozpieszczać.
- Pod warunkiem, że ci sami dziadkowie będą
rozpieszczać również ich rodzeństwo - uzupełnił Luke, kładąc
rękę na ramieniu Cassie. - Miłość tym bardziej przybiera na
sile, im więcej osób obejmuje.
Pani Payne uśmiechnęła się, po raz pierwszy serdecznie.
- Teraz jestem przekonana, że Sophie wiedziała, co robi,
wychodząc za ciebie - powiedziała cicho. - Nie pochwalam
tego, że cię oszukała, ale nie mogła znaleźć lepszego ojca dla
swojego dziecka.
Jenny, jakby rozumiejąc jej słowa, pisnęła radośnie,
pacnęła Luke'a w policzek pulchną rączką, po czym głośno go
pocałowała, co wszystkich bardzo rozbawiło.
- Nie słyszę żadnego sprzeciwu! - zauważyła Cassie.
- W takim razie ze spokojnym sercem mogę się z wami
pożegnać. Musimy się z mężem zastanowić, kiedy przywieźć
resztę jej rzeczy.
- Zatrzymajcie łóżeczko, bo będzie was odwiedzała -
rzucił Luke wspaniałomyślnie, gdy opadło napięcie.
- Dziękuję. Na pewno go nie oddamy. - W każdym jej
słowie słychać było wdzięczność. - Ale poczekajmy z tym, aż
skończy ząbkować, bo chyba jesteśmy już za starzy, żeby
jeszcze raz przez to przechodzić - dodała.
- Och, Luke. Jenny jest twoja! Nareszcie twoja! -
krzyknęła Cassie po wyjściu pani Payne.
- Nasza - poprawił ją. - Nasza.
Jedną ręką objęła go w pasie, drugą przygarnęła Jenny. O
tym marzyła! Jej sny nareszcie się spełniły! Jenny szarpnęła ją
za włosy.
- Zdaje się, że trzeba potwora nakarmić, zanim nas pożre.
- Wygląda na to, że ząbki przestały jej dokuczać. W nocy
w ogóle nas nie budziła. - Zerknął na Cassie pożądliwie,
sadowiąc Jenny w foteliku. - Kiedy potwór idzie znowu spać?
- Za parę godzin. Dlaczego pytasz? - Rozgniotła kawałek
banana i wsunęła łyżeczkę do szeroko otwartej buzi.
- Zastanawiałem się, kiedy będziemy mogli zająć się
następnym przedsięwzięciem - odparł z niewinną miną.
- Jakim? - zaniepokoiła się. Czy trzeba jeszcze coś
posprzątać?
- O ile dobrze pamiętam, pani Payne obiecała
rozpieszczać rodzeństwo Jenny. Pomyślałem, że mała jak
najszybciej powinna dostać towarzysza zabaw. Kiedy będzie
ich dwoje, zajmą się sobą, a my będziemy mieli więcej czasu
dla siebie. - Złożył głośnego całusa na policzku Jenny i
bardziej namiętnego na wargach Cassie.
- No, nie wiem. - zaczęła Cassie, gdy złapała oddech. -
Jenny jest chyba za mała, żeby opiekować się rodzeństwem,
ale sam pomysł nowego przedsięwzięcia bardzo mi się
podoba. - Wsunęła kolejną porcję banana między białe ząbki,
a jej serce śpiewało ze szczęścia.
- No więc? - kusił ją spojrzeniem.
Ciągle nie mogła uwierzyć, że ten mężczyzna, miłość jej
życia, należy tylko do niej, ale gdy spojrzała mu w oczy,
wiedziała, że to wszystko jest prawdą.
- No więc - zniżyła głos - jak mała zaśnie, może dam się
przekonać...