JOSIE METCALFE
Cud tysiąclecia
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Dzisiaj mu o tym powie. Uśmiechnęła się do siebie i
wygładziła na brzuchu suknię barwy kości słoniowej,
wyobrażając sobie, jak Mac zareaguje na nowinę.
-
Wiem, czemu się tak uśmiechasz - usłyszała rozbawiony
głos. Wokół pobrzmiewał przytłumiony szum rozmów. - Na
pewno chodzą ci po głowie zdrożne myśli. Proszę, wytrzymaj
jeszcze dwie godziny, bo inaczej będziemy ci zazdrościć.
Kara odwróciła się do Sue Leonard, siedzącej obok w
poczekalni. Poznały się w dniu, w którym obie rozpoczęły
pracę w szpitalu św. Augustyna i od tamtej pory bardzo się
przyjaźniły. Nawet nieustanne przekomarzania Sue, która nie
mogła zapomnieć, że poznała Maca w tym samym czasie, co
Kara, i natychmiast straciła dla niego głowę, nie zniszczyły
ich przyjaźni. Wszyscy troje pracowali na zmiany, toteż na
ogół, gdy jedno z nich kończyło pracę, drugie przychodziło na
dyżur.
Mac na szczęście nie był zaborczy. Cieszył się, że Kara
ma swój krąg przyjaciół i utrzymywał z nimi dobre stosunki.
Kara zaś przyjaźniła się z jego znajomymi, a zwłaszcza z
Mi
kiem, który tego dnia miał być świadkiem na ich ślubie.
Serce zabiło jej mocniej, gdy uświadomiła sobie, że za
chwilę zostanie żoną Maca. Oboje byli zadowoleni z życia,
jakie wiedli do tej pory -
zdobyli pełne etaty, a cały wolny
czas spędzali razem, nawet jeszcze przed przeprowadzką do
wspólnego mieszkania. Kara zaspokajała swe ambicje
zawodowe, pracując na oddziale ginekologiczno -
położniczym, a Mac robił karierę jako neurolog i
neurochirurg.
D
o tej pory nie spieszyło im się ze ślubem, ale nagle
poczuli, że nadeszła odpowiednia pora. To właśnie Sue
namówiła ich, by zrezygnowali z cichego ślubu w urzędzie
stanu cywilnego, lecz zaprosili grono najbliższych przyjaciół
na tę uroczystość, a następnie na małe przyjęcie w
miejscowym hotelu.
Kara była pewna, że to Sue nakłoniła Maca, aby on z kolei
namówił Karę na kupno ślubnej kreacji. To dzięki przyjaciółce
Kara mogła wystąpić tego dnia w romantycznej, pięknej
sukni. Mac zamówił także dla niej ładną wiązankę kwiatów - o
takich sprawach raczej nie zapominał. Uśmiechnęła się
żartobliwie i odpowiedziała:
-
Co ja poradzę, że wychodzę za najbardziej atrakcyjnego
faceta na świecie?
-
Proszę, przestań! - jęknęła Sue, lecz Kara ani myślała
przejmować się przyjaciółką. Spotkanie Maca było najlepszą
rzeczą, jaka przydarzyła się jej w życiu, i nie obchodziło jej,
co inni o tym myślą. - Przed wami jeszcze ślub i przyjęcie -
przypomniała jej Sue. - Ostrzegam cię, że będę was szturchała
w żebra, jeśli zaczniecie patrzeć sobie w oczy, zapominając o
nas. Nikt nie uwierzy, że mieszkacie razem od roku.
Od roku, dwóch miesięcy i jedenastu dni, uściśliła Kara w
myślach. Tyle czasu minęło dokładnie do dnia, w którym
ustalili z Makiem datę ślubu, i była zdziwiona, że okres ten
oka
zał się tak krótki, bo jej wydawało się, że zna Maca od
-
Będziemy grzeczni - obiecała z uśmiechem. -
Przynajmniej będę się starać.
-
Mike wyszedł zobaczyć, czy Mac już przyjechał - rzekła
Sue lekko zmieszana, unikając wzroku Kary i wygładzając
nieistniejące zmarszczki na swej jedwabnej sukni - więc
powiedz mi, czemu mnie z nim nie poznałaś. Podobno
przyjaźni się z Makiem od dawna.
-
Nie wiem, jak to się stało. Był u nas parę razy. A tak
właściwie, to co chcesz wiedzieć... i dlaczego?
Kara zauważyła, że Mike zrobił na Sue wrażenie. W
dodatku ona również wpadła mu w oko. Pasowali do siebie -
oboje byli wysocy, dobrze zbudowani, mieli jasne włosy i
pogodne usposobienie. Kara zlitowała się nad Sue i
postanowiła opowiedzieć jej pokrótce historię przyjaźni Maca
z Mikiem
-
Poznali się w Akademii Medycznej i odkryli, że mają
wspólne zainteresowania. Obaj chcieli specjalizować się w
neurologii i neurochirurgii. Co prawda pracują teraz w
różnych szpitalach, ale starają się utrzymywać kontakt. Mike
na początku trochę naśmiewał się z poglądów Maca na temat
małżeństwa, ale bardzo się ucieszył, kiedy poprosiliśmy go,
żeby został świadkiem na naszym ślubie.
Kara spojrzała na zegarek, który dostała od Maca na
ostatnie Boże Narodzenie. Pokazywał taką samą godzinę co
duży ścienny zegar w poczekalni.
-
Kiedy on w końcu przyjdzie? Jeszcze tylko pięć minut.
-
No właśnie. Przecież to pan młody powinien czekać na
ukochaną, a nie odwrotnie. - Sue spojrzała w stronę drzwi,
mając nadzieję, że ujrzy w nich Mike'a. - Świadek powinien
przypil
nować, żeby pan młody zjawił się punktualnie.
Kątem oka Kara zobaczyła urzędniczkę stanu cywilnego,
elegancką starszą kobietę w charakterystycznym stroju,
przechodzącą do drugiej sali. Poprzednia ceremonia
najwyraźniej właśnie się skończyła - i przyszła kolej na nich.
Do pokoju wszedł Mikę, nie było z nim jednak Maca.
-
Spóźnia się - stwierdziła Kara, gdy Mike podszedł do
nich i usiadł obok Sue.
-
Tak to jest, kiedy się wychodzi za lekarza! - zażartował
Mike. Na tle opalonej twarzy jego niebieskie oczy zdawały się
nabierać jeszcze intensywniejszej barwy. Puścił oko do Sue. -
Pewnie dopiero skończył pracę.
Kara słuchała go z roztargnieniem. Ukradkiem wygładziła
suknię na brzuchu, zasłaniając się bukietem białych frezji.
Mac wiedział, że to jej ulubione kwiaty. Cieszyła się, że
jeszcze przez jakiś czas może ukrywać swą tajemnicę.
Nie planowali dziecka właśnie teraz, ale właściwie nic nie
stało na przeszkodzie - oboje mieli dobrą pracę i już dawno
uzgodnili, że chcieliby mieć przynajmniej dwoje dzieci. Po
prostu sta
ło się to trochę wcześniej, niż myśleli. Mac nie
powinien być zaskoczony - namiętność ogarniała ich przy
każdej okazji. Właściwie dziwne było to, że Kara wcześniej
nie zaszła w ciążę. Później brała co prawda pigułki
antykoncepcyjne, lecz dentysta zalecił jej kurację
antybiotykową. Oboje powinni wiedzieć, że w takiej sytuacji
pigułkom nie zawsze można zaufać, ale zbiegło się to akurat z
ową cudowną podróżą...
Kara była bardzo przejęta, gdy Mac przyszedł po nią
wtedy do pracy z zapakowanymi walizkami i wręczył jej
bilety do Paryża, gdzie mieli spędzić weekend. Pod koniec
kolacji, którą zjedli w pobliżu wieży Eiffla, wręczył jej śliczny
pierścionek z brylantem, należący niegdyś do jego babki, i
oficjalnie się oświadczył.
W drugim końcu poczekalni zadzwonił telefon,
wyrywając Karę z zamyślenia. Urzędniczka podniosła
słuchawkę. Po krótkiej rozmowie opuściła ją i rozejrzała się
po sali.
- Czy jest tu doktor Prowse?
Mike poderwał się na nogi. W pomieszczeniu zapadła
cisza i wszystkie oczy skierowały się na niego.
-
Mike Prowse, słucham - powiedział do słuchawki.
Kara dostrzegła, jak Mike ściąga brwi. Nagle przebiegł ją
dreszcz i ogarnął dziwny niepokój. Czuła, że chodzi o Maca.
-
Nie zdąży, prawda? - spytała zrezygnowana, gdy
zakończył rozmowę. - Ciekawe, jakie ma wytłumaczenie?
W pokoju znowu zrobiło się gwarno - goście zaczęli się
dzielić swoimi przypuszczeniami.
-
Karo, zdarzył się wypadek i do szpitala Świętego
Augustyna. .. -
zaczął cicho Mike.
-
I Mac jak to Mac, mimo że nie ma dziś dyżuru, poszedł
zająć się rannymi? - przerwała mu.
Już zdarzyło się coś podobnego, na początku ich
znajomości, gdy Mac został wezwany do ofiary wypadku i
zupełnie zapomniał, że Kara czeka na niego przed kinem.
-
Kiedy ma zamiar przyjść? Czy musimy przełożyć ślub?
- Karo... - Mike pochyl
ił się i ujął jej dłonie. Na jego
twarzy nie było śladu rozbawienia. Nagle wyczuła coś w
napięciu jego rąk i wstała gwałtownie. Bukiet upadł na
podłogę. - Karo, to Mac miał wypadek. Jest w szpitalu.
- Jak to? -
spytała z niedowierzaniem. - Nie, to
niemożliwe. Tylko nie to...
Wokół zapadła grobowa cisza. Mike i Sue wyprowadzili
oszołomioną Karę z budynku i wsiedli do samochodu Mike'a.
Na skrzyżowaniu utknęli w korku. Ruch uliczny był
utrudniony -
biały wóz dostawczy odcinano właśnie od
czerwonego morgana ,
aby oba samochody można było
odholować z miejsca kolizji.
Kara przyglądała się tej ponurej scenie, wyobrażając
sobie, co stało się z ofiarami wypadku. Osoba, która jechała
samochodem osobowym, nie miała pewnie większych szans
na przeżycie, ponieważ biała furgonetka niemal przeorała go
na pół. Sue i Mikę zapewne mówili coś do niej, ale ona była
zajęta własnymi ponurymi myślami.
Kiedy siedziała w poczekalni, ani przez chwilę nie
przyszło jej do głowy, że Mac może nie zjawić się w urzędzie
stanu cywilnego. Wy
dawało jej się niemożliwe, by nagle
zmienił zdanie i zrezygnował ze ślubu. Oboje nie mieli
najmniejszych wątpliwości, że chcą się pobrać. Od chwili, gdy
się poznali - a od tego czasu minęło już prawie półtora roku -
wiedzieli, że kiedyś to nastąpi. Było to tak pewne jak to, że
codziennie wschodzi i zachodzi słońce.
Teraz jednak cały świat stanął na głowie. Zdawało się jej,
że dzień zlewa się z nocą, podczas gdy ona jedzie do szpitala
w ślubnej sukni, by dowiedzieć się, czyjej narzeczony - ojciec
ich dziecka -
będzie żył.
-
Dlaczego te poczekalnie wyglądają zawsze tak ponuro?
-
odezwała się Kara, aby przerwać złowrogą ciszę.
Znowu usłyszeli na korytarzu zbliżające się kroki, ktoś
jednak minął drzwi i poszedł dalej. Kara poczuła, jak po raz
kolejny jej serce bije coraz szybciej.
-
Tu nie chodzi o sam pokój, ale o atmosferę, jaka w nim
panuje -
odparła szeptem Sue, kładąc dłoń na zaciśniętej pięści
Kary. -
Chcesz, żebym spróbowała się czegoś dowiedzieć?
-
Nie ma sensu. Sami przyjdą i powiedzą...
. Czuła, że musi przestać myśleć, bo za chwilę zwariuje.
Miała ochotę krzyczeć i walić głową o ścianę. Chciała
wiedzieć, jak to się wszystko stało.
-
Mike, proszę, powiedz mi, dlaczego nie przyjechaliście
razem? Co Mac miał jeszcze do załatwienia?
-
Wyjechaliśmy razem, ale on chciał, żebym po drodze
podrzucił go do warsztatu, gdzie miał odebrać samochód. Już
od dawna na niego czekał. To miał być jakiś ładny wóz,
robiony na zamówienie. Wielu było na niego chętnych. Mac
nie liczył specjalnie na to, że dostanie go szybko, ale nagle
otrzymał wiadomość, że auto będzie gotowe na dziś. - Mike
przeczesał nerwowo włosy. - Prosił mnie, żebym nic nie
mówił. Chciał ci zrobić niespodziankę.
-
Przecież mogliśmy odebrać go później - zauważyła Kara.
Wiedziała jednak, że już niczego nie da się zmienić.
Znowu zaczęła gnieść w dłoni sukienkę. Sue delikatnie
przytrzymała jej rękę.
-
Miał zamiar zawieźć cię tym samochodem na przyjęcie.
Chciał też zapakować wcześniej walizki do bagażnika,
żebyśmy nie zasypali ich ryżem i konfetti.
To był cały Mac. Zapobiegliwy i przewidujący. Tyle że
dziś los pokrzyżował mu plany.
- J
aki to miał być samochód? - spytała, chociaż niezbyt ją
to interesowało. Musiała jednak zająć czymś uwagę, aby nie
postradać zmysłów.
- Morgan -
odparł Mike z ociąganiem. - Od lat miał na
nieg
o ochotę i...
Kara wstrzymała oddech i otworzyła szeroko oczy.
Przypomniała sobie nagle małego czerwonego morgana,
którego widzieli po drodze. Pod wielką białą furgonetką
wyglądał niemal jak zgnieciona dziecinna zabawka.
A więc to Mac jechał tym samochodem. To był ten
wypadek... Ale przecież jej ukochany Mac nie mógł zginąć -
mieli wziąć ślub; chciała powiedzieć mu o dziecku...
Wszyscy troje odwrócili się w stronę drzwi, w których
ukazał się profesor Squires. Kara przypuszczała, że uda jej się
odczytać z jego twarzy, co się stało, ale lekarz od lat miał do
czynienia z nieszczęśliwymi wypadkami i jego twarz wyrażała
jedynie opanowanie.
-
Jest podłączony do respiratora - oznajmił.
A więc żyje, pomyślała i z trudem wciągnęła powietrze,
patrząc niecierpliwie, jak lekarz masuje sobie kark, jakby
chcąc pozbyć się zmęczenia. Profesor Squires był
człowiekiem zbyt zajętym, by mógł wybrać się na ich ślub -
ale tak się złożyło, że miał akurat dyżur, gdy przywieziono
Maca.
-
Ma złamane żebra, rękę i nos, a także dużą ranę na
głowie. Tomografia wykazała też uszkodzenie prawej strony
mózgu. Podaliśmy mu silne środki uspokajające, żeby
zminimalizować obrzęk mózgu, tak więc dopiero za parę dni
będziemy mogli powiedzieć coś konkretnego.
-
Ale wszystko będzie dobrze? On nie umrze? - spytała
przerażona.
'Zapanowała długa grobowa cisza. Profesor najwyraźniej
dobierał słowa.
-
Moja droga, Darroch MacGregor to wspaniały, młody
neurolog i bardzo utalentowany neurochirurg. Jest cennym
nabytkiem naszego oddziału i nie chcielibyśmy go stracić. Ale
wracając do tematu, wydaje mi się, że samo przeżycie to
jeszcze nie wszystko. Lepiej będzie, jeśli przygotujesz się na
to, że Mac nie będzie mógł...
- Nie! -
Lęk zmieszany z gniewem poderwał Karę z
krzesła. Nogi trzęsły się jednak pod nią tak bardzo, że po
chwili znowu usiadła. - Mac wyzdrowieje. Za bardzo nas
kocha, żeby mógł nas opuścić.
Odruchowo położyła rękę na brzuchu, mimo że ciąża nie
była jeszcze widoczna. Kara nie miała jednak wątpliwości, że
chociaż Mac nie wiedział do tej pory o dziecku, byłby tym
zachwycony. Bystre oczy profesora dostrzegły jej gest. Lekarz
westchnął ciężko.
-
No cóż, moja droga, obyś miała rację... - Odwrócił się i
skierował do wyjścia.
-
Kiedy będę mogła go zobaczyć? - zawołała Kara.
-
Jesteś pielęgniarką, prawda? - Odwrócił się i popatrzył
na nią uważnie. Skinęła głową. - Jeśli nie będziesz nam
przeszkadzać w pracy, możesz go odwiedzać, kiedy chcesz.
Wyszedł na korytarz, zanim zdążyła mu podziękować.
-
Idź - powiedziała Sue. - Poczekamy tu na ciebie.
-
Nie, proszę, chodźcie ze mną - odparła i spojrzała na
Mike'a. -
Chciałabym, żebyś zobaczył, w jakim on jest stanie,
do czego go podłączyli i co ma wpisane w kartę. Może ty
także byś go zbadał, żeby przekonać się, czy...
- Nie -
przerwał jej Mike. - Karo, to wbrew przepisom. -
Jeśli chcesz uzyskać opinię innego lekarza, powinnaś
poinformować o tym profesora.
-
Ale ja muszę wiedzieć, co mu naprawdę jest. Nie znam
się na neurologii, a to jest przecież twój przyjaciel.
Mike westchnął, najwyraźniej rozdarty wewnętrznie.
-
Dobrze, pójdę z tobą - zgodził się w końcu, kładąc
Karze dłoń na ramieniu i kierując się w stronę drzwi na
korytarz.
Jeszcze podczas stażu Kara spędziła trochę czasu na
oddziale nagłych przypadków i przywykła nieco do strasznych
widoków. Nie była jednak przygotowana na to, aby ujrzeć tam
Maca. Weszli do dużej sali poprzedzielanej ściankami na
poszczególne kabiny. Pośrodku znajdowało się główne
stanowisko pielęgniarek, skąd kontrolowano stan wszystkich
pacjentów.
Choć stało tu wiele łóżek, Kara od razu dostrzegła swego
nar
zeczonego. Odniosła wrażenie, że jest on jedynym chorym
w tym pomieszczeniu.
-
O Boże! Mac! - Nie zwracając uwagi na pielęgniarkę,
która kiwała do niej ręką, Kara ruszyła w jego stronę jak
lunatyk. Zdawało jej się, że pokonanie paru metrów
dzielących ją od jego łóżka zabrało jej godzinę.
Przyglądała mu się rozbieganym wzrokiem. Profesor
Squires
poinformował ją już o urazach, jakie odniósł Mac, ale
wtedy nie przemówiło to do jej wyobraźni. Wiedziała, że ma
złamaną rękę i kilka żeber. W świetle lampy jaskrawa biel
bandaży i opatrunku gipsowego odcinała się wyraźnie od
oliwkowej karnacji Maca, a krwiaki nabierały intensywnej
sinej barwy.
Lekarz wspominał o głębokiej ranie głowy, lecz Kara nie
sądziła, że aż tyle włosów trzeba było ogolić Macowi, aby
założyć szwy. Złamany nos także został starannie opatrzony.
-
Może nawet udało im się go wyprostować, jak myślisz?
-
powiedziała do Maca z niepewnym uśmiechem. Opowiadał
jej kiedyś, że wiele lat temu ktoś uderzył go w nos podczas
meczu rugby i od tamtej pory był on trochę skrzywiony.
Nie otrzymała odpowiedzi. Mac nie dał nawet znaku, że
dotarły do niego jej słowa. Słychać było tylko jednostajny
szum urządzeń podtrzymujących czynności życiowe.
-
Proszę usiąść - usłyszała czyjś głos.
Odwróciła się i ujrzała pielęgniarkę, która podsuwała jej
krzesło. Oczy kobiety wyrażały szczere współczucie. Kara
jednak zdołała tylko skinąć głową i ciężko usiadła, po czym
wsunęła ręce przez barierkę okalającą łóżko i ujęła dłoń Maca.
Potem w milczeniu obserwowała, jak młoda pielęgniarka
wpisuje jakieś uwagi do jego karty, i czuła się coraz bardziej
zgnębiona. Mac był podłączony do różnych rurek i
przewodów -
wyglądał jakby przywiązano go do łóżka lub
spętano niczym dzikie zwierzę. Jedno z urządzeń
kontrolowało pracę serca; kroplówka podawała płyny i
lekarstwa, a inne przewody odprowadzały mocz.
Bała się myśleć o tym, w jakim stanie przywieziono Maca
do szpitala. Musiał być bardzo poważny, skoro lekarze
zdecydowali się na nacięcie krtani, zamiast na zwykłe
wprowadzenie do tchawicy rur
ki ułatwiającej oddychanie.
Może sądzili, że uraz głowy jest groźniejszy?
Maca otaczały liczne monitory, na których Kara mogła
zobaczyć różne dane i wykresy. Ale co one wszystkie
oznaczają? Czy wynika z nich, kiedy Mac wyzdrowieje?
Pielęgniarka najwyraźniej poczuła na sobie wzrok Kary -
uniosła głowę i uśmiechnęła się do niej.
-
Czego dowiedzieliście się od profesora? - spytała.
-
Powiedział, że Mac miał kilka złamań i uraz mózgu.
Podobno dostał silne środki uspokajające.
-
Wiecie, jak działają leki, które podajemy w takich
przypadkach?
- Ja wiem -
wtrącił Mike. Podszedł bliżej i położył dłoń na
ramieniu Kary. -
Nazywam się Mike Prowse. Jestem
neurologiem. Chodziłem z Makiem do szkoły.
Kobieta wytrzeszczyła oczy, spoglądając to na różę
tkwiącą w butonierce eleganckiego garnituru Mike'a, to na
ślubną suknię Kary.
-
A więc to był właśnie wasz... - Wskazała ich gestem. - I
zdarzyło się coś takiego! To okropne!
- Nie, nie -
wyjaśniła stłumionym głosem Kara. - To miał
być ślub mój i Maca.
-
O Boże! Tak mi przykro. W takim razie to ty jesteś Kara.
Mac często o tobie wspominał. Pracujesz na położniczym,
prawda? Nie mówił, że... - Wskazała na suknię Kary. -
Gdybym tylko mogła w czymś pomóc...
- To takie absurdalne -
odezwał się nagle Mike - że Mac
został pacjentem własnego oddziału. - Rozejrzał się wokół z
taką miną, jakby chciał coś uderzyć.
-
Przynajmniej będzie miał dobrą opiekę - oznajmiła
pielęgniarka. - Nasz zespół składa się z sześciu osób.
Zapewnimy mu wszystko, co trzeba. Mam na imię Alison, a
dziś na dyżurze jest ze mną Gaynor. Innych pewnie poznacie
później.
- Co jeszcze wiesz o jego stanie? -
spytała Kara.
Alison zerknęła niepewnie na Sue stojącą w nogach łóżka.
-
Sue także jest pielęgniarką - pospieszyła z
wyjaśnieniem Kara. - Pracujemy razem.
Alison gestem dała znać Sue, by podeszła bliżej.
-
A więc zaczynając od rzeczy najmniej groźnych...
Złamanie ręki było dosyć niebezpieczne, ale na szczęście
zamknięte i nie spodziewamy się komplikacji. Cztery żebra są
pęknięte. Nie było przebicia do płuc, ale mogą wystąpić
p
roblemy z oddychaniem. Rana na głowie nie wygląda ładnie,
jest jednak względnie niegroźna. - Alison zamilkła i podjęła
dopiero po chwili: - Teraz przejdziemy do najgorszego.
Największym urazem było silne uderzenie w prawą stronę
głowy. Gdy go przywieziono, miał tylko sześć punktów w
skali stanów śpiączkowych.
Kara poczuła, jak jej serce zamiera. Alison miała na myśli
klasyfikację punktową stanów śpiączkowych, która służyła do
wstępnej oceny urazów mózgu. Wynik od trzech do pięciu
wskazywał na uszkodzenie grożące śmiercią, zwłaszcza wtedy
gdy towarzyszyła mu nieruchomość źrenic lub brak odruchu
przedsionkowo -
ocznego. Jedynie osiem lub więcej punktów
dawało sporą szansę na wyzdrowienie.
-
Jakie były inne objawy? - zapytał Mike, jakby czytał w
myślach Kary.
- Mia
ł nieruchome źrenice, nie reagowały na światło.
Odruch rogówkowy zniesiony, i nie było także odruchu
przedsionkowo -
ocznego. Ma także podwyższony puls i
oznaki arytmii, a ciśnienie różne w obu rękach.
Mike nie zdołał ukryć przerażenia i Kara poczuła, że robi
jej się słabo.
-
Źrenice rozszerzone? - zapytał, wpatrując się w
nieprzytomnego przyjaciela. - Czy ma sztywny kark?
-
Owszem, źrenice są rozszerzone, do tej pory jednak nie
mogliśmy zbadać, czy występuje sztywność karku, ponieważ
podaliśmy mu silne środki uspokajające. Prześwietlenia nie
wykazały urazu kręgosłupa szyjnego.
-
A więc jest ucisk na trzeci nerw, ale nic nie wskazuje na
zapalenie pnia mózgu -
stwierdził Mike, nie spuszczając
wzroku z twarzy Maca.
Kara przenosiła wzrok to na jedną, to na drugą stronę,
niczym kibic na meczu tenisowym, patrząc na przemian to na
Alison, to na Mike'a i Maca. Uświadomiła sobie, że stan Maca
jest bardzo poważny - tego rodzaju objawy mogą oznaczać
wyrok śmierci. A jeśli Mac zdoła jej uniknąć, będzie
prawdopodobnie wege
tował jak roślina.
Nagle jednak poczuła, jak wszystkie jej obawy i
przerażenie znikają, a myśli stają się czyste jak kryształ. Nie
mogłaby znieść utraty Maca, nie potrafiłaby także pogodzić
się z tym, że będzie żył, pozbawiony kontaktu z otoczeniem.
Ale pr
zecież do tego nie dojdzie, póki ona ma coś z tym
wspólnego. Gdzieś w głębi duszy była całkowicie przekonana,
że go nie straci - że odzyska go z powrotem, a dziecko, które
miało się urodzić, pozna jeszcze swego ojca.
Była gotowa zrobić wszystko, by uratować Maca. Nie
wiedziała jednak, ile zabierze jej to czasu.
ROZDZIAŁ DRUGI
Ciemność...
Wokół panuje gęsty mrok. Wszędzie...
Trudno oddychać... Trudno się poruszyć... Nie można
rozproszyć ciemności... Nie wystarcza sił. O wiele łatwiej po
prostu... odpłynąć... w czarną noc...
-
Karo, już czas, żebyś poszła do domu - rzekła Sue
łagodnie, potrząsając przyjaciółkę za ramię. Kara sprawiała
wrażenie, jakby nic do niej nie docierało. - Siedzisz w szpitalu
bez przerwy już prawie od trzech dni.
-
Nie, nie mogę go zostawić - wymamrotała Kara, ujmując
mocniej dłoń Maca. - Chcę być przy nim, kiedy się obudzi.
Jęknęła, próbując się wyprostować. Sama już nie
wiedziała, kiedy ostatnio spała, a raczej drzemała na siedząco,
z głową opartą na ramionach. Wcześniej na dyżurze były Ita i
Joannę, a teraz znowu zjawiła się Alison - Kara musiała więc
jednak przespać parę godzin...
Znowu spojrzała na Maca. Wpatrywała się uporczywie w
jego twarz, jak czyniła to zawsze wtedy, gdy chciała, by się
obudził. Jego ciemne rzęsy rzucały długie cienie nu policzki.
Siniaki zaczynały powoli blednąć, przechodząc przez całą
gamę coraz to jaśniejszych barw.
Mimo że wciąż był podłączony do respiratora, jego usta
były lekko rozchylone, jakby spał obok niej w łóżku i
wystarczyło go pocałować, by się obudził.
Odwróciła wzrok i przyjrzała się po kolei ekranom
wszystkich monitorów. W ciągu trzech dni zdążyła się już
dowiedzieć, co pokazuje każdy z nich i znała się na tym
niemal tak dobrze jak lekarze i pielęgniarki z oddziału
intensywnej terapii. Z jednej stron
y była zawiedziona, że stan
Maca się nie zmienia, ale gdy popatrzyła na to z innej strony,
cieszyła się, że nie jest gorzej.
-
Karo, proszę cię - nalegała Sue, chwytając ją za rękę i
próbując odciągnąć od łóżka. - Martwimy się o ciebie.
-
Nie musicie się o mnie martwić - odparła z siłą i
przekonaniem, które nie opuszczały jej od dnia wypadku. -
Nic mi nie będzie.
-
Jesteś pewna? - spytała Alison, która właśnie stanęła
obok Sue. -
Ale przecież nie chodzi tylko o ciebie. - Spojrzała
wymownie na jej brzuch. Długie nocne godziny, jakie
spędziły razem na oddziale, skłaniały do zwierzeń. - Nie
możesz się tak przemęczać.
-
A poza tym musisz zachować siły ze względu na Maca -
dodała Sue. - Będzie potrzebował pomocy, kiedy odzyska
przytomność. Nie poradzi sobie ze złamaną ręką. Wyobrażasz
sobie, jak trudno jest wtedy włożyć i zapiąć spodnie? Jeszcze
zrobi sobie krzywdę.
Kara, mimo zmęczenia, nie mogła powstrzymać
uśmiechu, wyobrażając sobie tę scenę.
- No dobrze -
przyznała.
Rzeczywiście nie opuszczała oddziału od dnia wypadku.
Ślubną sukienkę zamieniła na niebieski fartuch chirurgiczny,
który dostała od Alison, a drugiej nocy spędzonej przy łóżku
Maca wyjęła z włosów więdnące kwiaty. Były to frezje
„skradzione" z wiązanki ślubnej. Sue wplotła je przyjaciółce
w niewielki dia
dem i Kara zupełnie o nich zapomniała.
Przypomniała sobie nagle, jak bukiet osunął się z jej
kolan, gdy wstała przerażona wieścią o wypadku. Delikatne
k
wiaty spadły wtedy z impetem na podłogę i teraz Kara
uświadomiła sobie, jak symboliczną miało to wymowę. -
Zjedzmy coś razem, potem prześpisz się w moim pokoju, a ja
pójdę na dyżur - zaproponowała Sue.
-
Ale ja nie chcę odchodzić na długo.
Twarze Sue i Alison wyrażały jednak stanowczość i Kara
doszła do wniosku, że musi się poddać.
- No dobrze -
zgodziła się - ale wrócę tutaj, jak tylko się
obudzę.
- Jasne -
odparła z ulgą Alison. - Przyniosę ci nawet
fi
liżankę herbaty, jeśli jeszcze będę na dyżurze.
Kara pogładziła Maca po twarzy i wyczuła pod palcami
świeży zarost. Rano tego dnia miała pierwszą lekcję golenia
pacjenta pogrążonego w śpiączce. Cieszyła się, że nareszcie
może coś dla Maca zrobić. Trudno jej było tak po prostu
siedzieć bezczynnie przy łóżku - czuła się wtedy taka
bezradna. Pogrążała się we wspomnieniach i dręczyły ją
obawy o przyszłość, która mogła okazać się zupełnie inna, niż
przypuszczali.
- Na razie, kochanie -
szepnęła, pochylając się, by
pocałować go w kącik ust. - Niedługo wrócę. - Uścisnęła jego
dłoń jeszcze raz, a potem z ociąganiem odeszła od łóżka.
Jakie było jej zaskoczenie, gdy zdała sobie sprawę, że
życie wokół wciąż toczy się normalnie. Gdy siedziała przy
Macu, zapomniała zupełnie o całym świecie.
Idąc teraz z Sue do stołówki dla pracowników szpitala,
przyglądała się ze zdziwieniem krzątaninie, jaka panowała
wokół. Czuła się trochę zdezorientowana i odetchnęła z ulgą,
gdy znalazły wreszcie wolny stolik w rogu sali.
Sue poszła zamówić coś do jedzenia. Ciąża zwykle
wzmaga apetyt, ale od dnia wypadku Kara prawie nic nie
mogła przełknąć. To jednak nie powstrzymywało Sue przed
pods
uwaniem jej apetycznych dań.
-
Coś z tego musisz zjeść - oświadczyła stanowczo,
stawiając przed Karą pełną tacę.
-
O rany, ile osób chcesz tym nakarmić? Przecież to aż
siedem różnych dań.
-
To nie moja zasługa, tylko Rhody, która tu pracuje -
odparła Sue z uśmiechem. - Powiedziała, że musisz
spróbować wszystkiego po trochu i zobaczyć, co ci najbardziej
smakuje.
Kara sięgnęła po niewielki talerz makaronu z serem, ale
nagle jej ręka zawisła w powietrzu. Spojrzała pytająco na Sue.
-
Wiesz dobrze, jak szybko rozchodzą się wieści w
szpitalu -
wyjaśniła przyjaciółka, wzruszając ramionami. -
Wszyscy wiedzą, co się stało. Nie zdziwiłabym się, gdyby
dotarło to nawet do taksówkarzy stojących na postoju przed
szpitalem.
- I to wszystko... ? -
Kara wskazała szerokim gestem na
zas
tawioną tacę.
-
Pewnie Rhoda chciała w ten sposób wyrazić swoje
współczucie dla ciebie. I chyba nie pozwoli mi za to zapłacić.
Kara poczuła, że łzy napływają jej do oczu. To dziwne.
Do tej pory wcale nie płakała - jej cierpienie było zbyt
wielkie. A teraz ro
zczuliła ją zwykła troska kogoś, na kogo nie
zwracała dotąd uwagi. Wzięła głęboki oddech i postawiła
przed sobą talerz z twardym postanowieniem, że musi coś
zjeść. Jednocześnie spojrzała przez salę w stronę lady, gdzie
podawano jedzenie, i napotkała zmartwione spojrzenie
szczupłej kobiety, która tam siedziała. Kara skinęła głową,
bezgłośnie wypowiadając słowo „Dziękuję". Rhoda
uśmiechnęła się nieśmiało w odpowiedzi, po czym szybko
odwróciła wzrok i zaczęła obsługiwać następną osobę stojącą
w kolejce.
Kara z
jadła makaron i spróbowała jeszcze dwóch dań. W
ciągu ostatnich dni odwykła od jedzenia i nie sądziła, że zdoła
zjeść więcej. Kiedy jednak Sue postawiła przed nią miseczkę
świeżej sałatki owocowej, Kara odruchowo zaczęła dłubać w
niej widelcem i unosić go do ust, zwłaszcza że przyjaciółka
rozpraszała jej uwagę pytaniami o Mike'a.
Udało mu się odwiedzić nieprzytomnego Maca tylko raz,
następnego dnia po wypadku. Potem musiał wrócić do pracy,
lecz obiecał, że przyjedzie w każdej chwili, gdy tylko Kara do
niego
zadzwoni. Zanim opuścił szpital, wziął ją na bok i
wręczył jej znajome aksamitne pudełeczko.
-
Mac dał mi to przed wyjściem do urzędu - wyjaśnił,
wkładając przedmiot w drżące ręce Kary.
Uświadomiła sobie mgliście, że do tej pory nawet nie
pomyślała o tym, co się stało z ich obrączkami. Teraz
trzymała je w dłoni. Jedna całkowicie mieściła się w drugiej,
ponieważ Kara miała bardzo szczupłe palce.
Podziękowała Mike'owi i przycisnęła pudełko mocno do
piersi. Czuła, że będzie to jej talizman. Te dwie obrączki były
symbolem ich miłości i Kara zamierzała nosić je przy sobie do
czasu, aż Mac wyzdrowieje i w końcu będą mogli włożyć je
sobie na palce. Wkrótce zawisły one na cienkim łańcuszku na
jej szyi i szybko nabrała nawyku, by często ich dotykać -
dodawało jej to otuchy.
Teraz także się nimi bawiła. Czuła się pokrzepiona po
pierwszym porządnym posiłku, jaki zjadła od paru dni.
Rozmowa z Sue także dobrze jej zrobiła. W pewnej chwili
przyjaciółka spojrzała na nią poważniej i Kara wiedziała, że
Sue za chwilę zmieni temat.
-
Siostra Harris chciałaby wiedzieć, kiedy wrócisz do
pracy, jeśli w ogóle wrócisz. Nie byłoby problemu ze zmianą
rozkładu dyżurów podczas weekendów i świąt, ale jeśli
weźmiesz dłuższy urlop, będzie musiała znaleźć kogoś na
twoje miejsce...
-
Nie mogę teraz wrócić - oświadczyła Kara bez namysłu.
Nie potrafiłaby skupić się na pracy, wiedząc, że Mac jej
potrzebuje. Jego życie wciąż było sztucznie podtrzymywane.
Czekali na kolejną tomografię mózgu, która miała wykazać,
czy opuchlizna zmalała.
- A jak zamierza
sz zarabiać na życie?
-
Sue! To przecież tylko parę dni. Po ślubie i tak
planowaliśmy długi wolny weekend...
- Karo -
przerwała jej ostro Sue - jutro spodziewają się
ciebie w pracy. Minęły już cztery dni...
- Cztery! -
powtórzyła zaskoczona Kara. A więc tak długo
czuwa przy Macu? Wydawało się jej, że czas przestał istnieć.
-
Wiesz dobrze, że wszyscy modlimy się o to, żeby Mac
odzyskał przytomność, ale... tylko proszę, nie zabij mnie za
to... co będzie, jeśli tak się nie stanie?
- Wyjdzie z tego na pewno -
odparła Kara bez cienia
wątpliwości. Inna możliwość nie mieściła się jej po prostu w
głowie. - Do diabła, Sue, zobaczysz, że on wyzdrowieje.
-
No, dobrze, Karo, już dobrze. - Sue dotknęła delikatnie
ręki Kary. - Ale może to wymaga czasu. Jesteś w ciąży i
musisz pracowa
ć, żeby utrzymać swoje dziecko, no i siebie. A
jeśli Mac będzie musiał poddać się rehabilitacji?
Kara westchnęła głęboko.
-
Masz rację, Sue - przyznała z rezygnacją. - Przepraszam,
że tak na ciebie naskoczyłam. Tylko... Niedługo przestaną
podawać Macowi środki uspokajające. W każdej chwili może
się obudzić.
-
I ty chcesz być przy nim, kiedy to się stanie - dokończyła
Sue, postawiła ostatnie puste naczynia na tacy i wstała. Po
chwili jednak usiadła z powrotem. - Mam dla ciebie
propozycję. Przemyśl to wszystko, kiedy się wyśpisz, a potem
porozmawiaj z siostrą Harris. Jestem pewna, że coś wymyśli.
Nie chce, żebyś odchodziła, a ty też nie możesz sobie na to
pozwolić.
Kara uśmiechnęła się z wysiłkiem. Dopiero teraz poczuła,
jak bardzo jest zmęczona.
- Dobrze, Sue.
Obiecuję, że tak zrobię. Nawet nie wiesz,
ile twoja pomoc dla mnie znaczy...
Mimo zmęczenia Kara długo nie mogła zasnąć. Nie
dlatego, że czuła się obco w nowym miejscu - sama
zajmowała kiedyś podobny pokój w bloku dla pielęgniarek,
zanim przeprowadziła się z Makiem do wynajętego
mieszkania. Wie
działa też, że stan Maca się nie pogorszył -
nim weszła do śpiwora, który rozłożyła na łóżku Sue,
zadzwoniła do Alison i spytała, co u niego słychać.
Nie mogła zasnąć z innych powodów. Po tylu godzinach
czuwania powin
na być senna i zupełnie nieprzytomna, w jej
myślach jednak wciąż pojawiały się obrazy z przeszłości,
wspomnienia szczęśliwych chwil spędzonych z Makiem.
Dzień, w którym się poznali...
Wysoki mężczyzna pchnął wahadłowe drzwi do stołówki
w tej samej chwili c
o Kara, i wpadli na siebie w przejściu.
Miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, a ona niespełna metr
sześćdziesiąt. Zadarła głowę do góry i napotkała jego wzrok.
Bystre piwne oczy, pełne radosnego rozbawienia, urzekły ją
od razu. Miał pociągłą, inteligentną twarz, ciemne włosy i
rzęsy, których mógł mu pozazdrościć niejeden amant.
- Darroch MacGregor z neurologii -
przedstawił się ze
szkockim akcentem, wyciągając do niej rękę.
-
Kara Desmond z położniczego - odparła, zupełnie nie
przejmując się, że on trzyma jej rękę dłużej, niż wymaga tego
sytuacja.
Odsunęli się na bok tylko dlatego, że zostali do tego
zmuszeni przez ludzi usiłujących dostać się do stołówki. On
jednak nadal nie puszczał jej dłoni.
-
Zjesz ze mną lunch - powiedział. Nie zabrzmiało to ani
jak pytanie
, ani jak prośba, lecz raczej jak stwierdzenie.
- Jasne -
odparła, choć zupełnie nie miała ochoty jeść.
Czuła się zbyt podekscytowana.
Podczas posiłku rozmawiali z ożywieniem, robiąc jedynie
niewielkie przerwy, by coś przełknąć. Opowiedzieli pokrótce
o sobie
. Mac na pierwszym roku studiów stracił ojca, który
był lekarzem ogólnym w małym miasteczku i zachorował na
raka mózgu. Nowotwór szybko się rozrastał i pacjenta nie -
udało się uratować. Matka, która była dla Maca olbrzymim
wsparciem, odeszła z tego świata przed rokiem - nie zdołała
doczekać, aż jej syn zdobędzie specjalizację. Kara z kolei
opowiedziała Macowi o swoim ojcu pastorze i jego oddanej
żonie, matce Kary, która już pogodziła się z tym, że zostanie
bezdzietna, kiedy to w późniejszych latach ich małżeństwa
urodziła im się dziewczynka. Oboje, Kara i Mac, dziwili się,
że nie natknęli się na siebie wcześniej, choć pracowali w tym
samym szpitalu. Postanowili wkrótce znowu się spotkać.
Przez następne parę tygodni Kara wciąż zanudzała Sue
ciągłymi westchnieniami i opowiadaniem o Macu, ale była tak
przejęta i odurzona swoim szczęściem, że o niczym innym nie
potrafiła myśleć. Do tej pory nigdy jej się coś podobnego nie
przydarzyło. Żyła w ciągłym uniesieniu i nic nie mogło
sprowadzić jej na ziemię.
Przeciągając się, wciąż uśmiechała się do siebie - miała w
pamięci obrazy ze snu, wspomnienia szczęśliwych dni.
- Mac -
wyszeptała sennym głosem, odruchowo
wyciągając rękę, aby go dotknąć. - Miałam sen. Czy
pamiętasz...? - Jej dłoń dotknęła zimnej ściany, przy której
stało wąskie łóżko Sue i nagle Kara zderzyła się z
rzeczywistością.
-
O mój Boże, Mac - wydusiła.
Przyjemne wspomnienia w sytuacji, w jakiej się znaleźli,
wydały się jej czymś wręcz bolesnym.
Zerknęła na budzik stojący na szafce i z niedowierzaniem
zamrugała powiekami. Od chwili, gdy weszła do tego pokoju,
minęło prawie dwanaście godzin. Jak to się stało, do licha, że
spała tak długo?
Poczuła nagle, że musi się spieszyć. Zaczęła wygrzebywać
się ze śpiwora, drżącymi rękami usiłując znaleźć zapięcie od
suwaka.
Potem podeszła do krzesła, na którym zostawiła
jasnoniebieski kitel od Alison, i nie znalazła go tam. Na jego
miejscu leżały jej dżinsy i bawełniana koszulka z długimi
rękawami, strój idealnie pasujący do stałej temperatury
panującej na intensywnej terapii.
- Sue, do cholery! -
zaklęła, wkładając ubranie na czystą
bieliznę. - Dlaczego mnie nie obudziłaś?
Nie obchodziło jej zbytnio, że Sue musiała pojechać do jej
mieszkania, aby przywieźć te rzeczy. Inne sprawy były teraz
dla niej ważniejsze. Coś podpowiadało jej, że musi się
spieszyć, jak najszybciej znaleźć się przy Macu. Od chwili,
gdy widziała go po raz ostatni i trzymała za rękę, minęło
ponad dwanaście godzin. Co wydarzyło się w tym czasie? Czy
działanie środków uspokajających osłabło na tyle, by mógł w
końcu odzyskać przytomność?
Odruchowo zaczęła zwijać pożyczony śpiwór, gdy nagle
poczuła, że musi już biec.
-
Przepraszam cię, Sue - mruknęła, odwracając się od nie
posłanego łóżka, o którym natychmiast zapomniała.
-
Karo, jak dobrze, że jesteś - powiedział profesor Squires,
gdy zziajana wpadła do sali.
Z trudem łapała oddech i przez chwilę była przekonana, że
czekają ją dobre wieści. Z jakiego innego powodu profesor
stałby przy łóżku Maca wraz z Alison i Gaynor i przeglądał
jego kartę chorobową? Gdy jednak spojrzała mu w twarz,
nagle ogarnął ją strach.
-
Co się stało? - spytała. - Nie było żadnych zmian, kiedy
dzwoniłam, zanim położyłam się spać.
-
Usiądź, proszę, moja droga - rzekł, jakby bał się, że Kara
zaraz zemdleje. Chciał podać jej krzesło, ale minęła go i
usiadła na swym zwykłym miejscu przy łóżku.
-
Cześć, kochanie. - Pochyliła się i delikatnie pocałowała
go w usta, a następnie dotknęła policzkiem jego twarzy. Ktoś
go ogolił. - Jestem z powrotem. Tęskniłeś za mną?
Przyglądała się mu przez długą chwilę, mając nadzieję, że
dostrzeże na jego twarz choćby najmniejszy znak życia.
Wreszcie uniosła głowę i spojrzała na zebranych, trzymając
Maca za rękę.
-
Co się stało? - powtórzyła cicho. - Dlaczego wciąż jest
pod wpływem środków uspokajających? Czy opuchlizna
mózgu
zaczęła się powiększać?
- Nie, moja droga -
odparł spokojnie profesor. -
Przestaliśmy podawać mu już leki uspokajające.
-
Naprawdę? - Zerknęła ponownie na Maca, który leżał
zupełnie nieruchomo. - W takim razie... czemu do tej pory się
nie obudził?
- Przykro mi t
o mówić, ale Mac prawdopodobnie nie
odzyska przytomności. Kiedy spałaś, zmniejszyliśmy mu
dawkę leków i mieliśmy nadzieję, że nastąpią jakieś zmiany.
Niestety, pogrąża się w śpiączce coraz bardziej...
- Nie! -
Karę ogarnęła panika. - To nieprawda!
- Spójrz tylko na wykresy. Od kilku godzin czekamy na
jakąś reakcję, ale on po prostu nie może albo nie chce dać nam
żadnego znaku.
Niemożliwe, pomyślała Kara. To nie było w stylu Maca.
Zawsze reagował na jej obecność, nigdy nie pozostawał
obojętny.
-
Naprawdę przykro mi, moja droga...
-
Może dlatego nie reagował, bo mnie tu nie było -
zasugerowała w nagłym przypływie nadziei. - Jakoś się
trzymał, kiedy siedziałam przy nim.
-
Gdyby tylko to było takie łatwe - odparł lekarz,
uśmiechając się ze znużeniem. - Niestety, to nie działa w ten
sposób.
- Dlaczego nie? -
Jej wzrok biegał niespokojnie po
twarzach pełnych współczucia pielęgniarek i zatroskanego
profesora. -
Nigdy nie doceniano siły, jaką ma dotyk... Proszę
popatrzeć! - Wskazała na ekran monitora. - Jego puls stał się
szybsz
y od chwili, gdy tu przyszłam.
-
Rzeczywiście, trochę wzrósł - przyznał lekarz - ale to
jeszcze nie wystarczy. Jego źrenice nadal nie reagują na
światło ani na zmiany temperatury. Nie ma też żadnej reakcji
na bolesne bodźce ani drażniące zapachy. Moja droga, nie jest
mi łatwo o to pytać, ale wydaje mi się, że nadeszła
odpowiednia pora, żebyśmy porozmawiali o tym, czy
zgadzasz się, aby Mac został dawcą narządów.
Zaniemówiła z przerażenia. Wiedziała, że Mac
zarejestrował się w systemie komputerowym jako potencjalny
dawca -
ona sama także to zrobiła - ale w ciągu tych ostatnich
czterech dni nawet przez moment nie przyszło jej do głowy, że
może naprawdę do tego dojść. Przez długą chwilę siedziała
nieruchomo, wpatrując się w twarz Maca.
Gdyby zgodziła się, by po jego śmierci pobrano narządy
do przeszczepu, kilka osób na świecie odzyskałoby zdrowie, a
może nawet ocaliło życie. Wiedziała o tym, choć wielu
zwykłych ludzi nie zdawało sobie sprawy, że w przypadku
transplantacji najbardziej liczy się czas - im szybciej organy
dotrą do biorcy, tym większą szansę powodzenia ma
przeszczep. Wszystko jednak w niej sprzeciwiało się temu.
-
Nie! Nie możecie tego zrobić - zawołała niemal ze
złością. - On sam ich potrzebuje. Przecież wciąż żyje.
- Moja droga -
odparł cierpliwie profesor Squires,
najwyraźniej nie poruszony jej wybuchem - musisz spojrzeć
na to realistycznie. Znasz wydajność urządzeń, które
podtrzymują pracę serca i płuc, gdy ustaną czynności innych
narządów, nawet mózgu. Nie możemy sztucznie utrzymywać
Maca przy życiu, gdy nie ma nadziei na wyzdrowienie. Pobyt
na tym oddziale dużo kosztuje i wciąż brakuje nam miejsc.
- Ale... -
Czuła, że serce bije jej coraz szybciej. Oczami
wyobraźni ujrzała wielką ciężarówkę, która jechała prosto na
nią. Wiedziała, że nie ma sposobu, by uniknąć kolizji.
-
Mógłby pomóc wielu ludziom, gdybyś zgodziła się na
pobranie narządów, ale jeśli postanowisz inaczej, uszanujemy
twoją decyzję. Uważam też, że powinniśmy dokończyć
badania, aby upewnić się, czy nastąpiła śmierć mózgu.
Przerażona, zacisnęła dłoń na ręce Maca. Po chwili jednak
odzyskała spokój.
-
Kiedy chcecie to zrobić? - spytała, unosząc lekko głowę.
-
No cóż, środki znieczulające i usypiające przestały już
działać, nie ma też obniżonej temperatury ciała, więc gdybyś
zechciała poczekać na zewnątrz, moglibyśmy zbadać kolejne
odruchy warunkowe i ruchowe.
Ramiona Kary zesztywniały.
-
Chciałabym zostać - odparła spokojnie, patrząc
profesorowi prosto w oczy.
-
Staramy się oszczędzić rodzinie chorego takiego widoku,
ale skoro nalegasz...
Skinęła głową. Dla Maca jest w stanie wytrzymać
wszystko. Przyglądała się w milczeniu, jak profesor świeci
Maco
wi prosto w oczy i uciska wacikiem rogówkę. Oczy
Maca nie reagowały, nawet gdy lekarz wpuścił mu do ucha
dwadzieścia mililitrów zimnej wody. Drażniący zapach
jakichś soli, który sprawił, że Karze napłynęły do oczu łzy, u
Maca nie wywołał żadnej reakcji. Lekarz właśnie zamierzał
wprowadzić mu cewnik do gardła, by sprawdzić odruch
wymiotny.
Nagle Karze przypomniało się coś, co wydarzyło się
poprzedniego dnia, zanim udała się na odpoczynek.
-
Proszę chwilę poczekać - powiedziała.
-
Słucham? - Profesor wyprostował się i spojrzał na nią.
- Bardzo przepraszam -
rzekła i zwróciła się do Alison: -
Czy masz może wacik do higieny ust? Taki, którego
używałyśmy wczoraj?
Alison patrzyła na nią przez chwilę zaskoczona, a potem
sięgnęła po przybory leżące na stojącym nieopodal wózku.
- Przepraszam, profesorze -
powtórzyła Kara - – nie
chciałam przeszkadzać, ale kiedy zobaczyłam, co pan
zamierza zrobić, coś mi się przypomniało. - Wiedziała, że
ryzykuje, ale jeśli miałoby to dać Macowi szansę... -
Pomagałam opiekować się Makiem, myłam go i goliłam, i
wczoraj, kiedy
czyściłam mu usta, zauważyłam... -
Uśmiechnęła się z wdzięcznością do Alison i wzięła od niej
wacik. -
Włożyłam to chyba zbyt głęboko i wtedy... - Lekarz
obserwował Z bliska poczynania Kary. - Z tej strony nic się
nie dzieje, ale z drugiej... -
Wsunęła wacik głębiej do gardła
Maca.
-
Boże drogi! - zawołał profesor. - Pozwolisz? - Wziął od
niej wacik i powtórzył badanie, ściągając w skupieniu brwi.
-
To odruch gardłowy, prawda? - spytała z nadzieją Kara.
-
Bardzo słaby, ale muszę przyznać, że jest.
Odetchnęła głęboko, chyba po raz pierwszy od godziny.
Zauważyła, że trzęsą jej się ręce.
- I co teraz?
-
Odłączymy respirator - odparł profesor cicho.
-
Jak to? Ale przecież...
-
To standardowe badanie, które wykonuje się przy
bezdechu -
wyjaśnił. - Podajemy najpierw pacjentowi czysty
tlen przez dziesięć minut, a następnie sprawdzamy ciśnienie
tętnicze dwutlenku węgla. Jeśli jest wystarczająco wysokie,
aby wywołać normalny odruch oddechowy, odłączamy
respirator na dziesięć minut, nie przerywając podawania tlenu,
i czekamy.
Kara z zapartym tchem przyglądała się przygotowaniom
do badania, zaciskając dłoń na obrączkach, które wisiały na jej
szyi. Nie potraf
iłaby pogodzić się z tym, że Mac już nigdy nie
otworzy oczu, nigdy do niej nie przemówi.
Poziom dwutlenku węgla okazał się dobry. Nastawiono
urządzenie, które miało podawać Macowi sześć litrów tlenu na
minutę. Profesor odłączył respirator. Ucichł rytmiczny odgłos,
który mierzył czas od chwili, gdy Mac znalazł się w tej sali.
Przerażającej ciszy, jaka zapadła, nie przerwał jednak żaden
inny dźwięk.
Kara uniosła do ust dłoń Maca. Modliła się, aby wreszcie
zaczął samodzielnie oddychać. Poziom dwutlenku węgla w
jego organizmie był odpowiedni do tego, by wywołać reakcję
oddechową, ale potrzebne były też do tego zdrowe receptory
w mózgu. Jeśli zostały uszkodzone podczas wypadku...
-
No, Mac, potrafisz to zrobić - szepnęła, muskając usta
mi jego dłoń. Łzy zaczęły spływać po jej policzkach, gdy
spojrzała na sekundnik. Minęło już pół minuty. - Mac, proszę
cię, spróbuj.
Odłączony od respiratora, wcale nie wyglądał na chorego.
Ogolone miejsce z boku głowy powoli zaczynało zarastać,
siniaki znikały. Nos, teraz już prosty, szybko się goił.
Mac był tylko trochę blady i z pewnością schudł, ale
przecież szybko przybierze na wadze, gdy tylko...
-
O Boże, Mac! Nie zostawiaj mnie. Nie opuszczaj nas.
Nie możesz tego zrobić. Musisz przecież zobaczyć nasze
dziecko.
Serce bolało ją na myśl, że Mac nie będzie przy niej
podczas porodu. Nie miała nikogo, z kim mogłaby snuć
domysły, jakie będzie ich dziecko - wysokie i dobrze
zbudowane jak ojciec, czy drobne i delikatne jak ona.
-
Proszę cię, Mac... - Pochyliła się i pocałowała go w usta,
przerażona myślą, że być może czyni to po raz ostatni. - Mac,
kocham cię. Proszę, spróbuj...
ROZDZIAŁ TRZECI
Nie... Nie mogę... Nie potrafię...
Jestem taki zmęczony... Zupełnie... bez sił... Lepiej,
żebym nie próbował... Tylko że... ktoś woła...
Spró
buj... Proszę, spróbuj...
Ale to boli... O Boże, jak to boli... Jestem taki słaby... Ktoś
woła... Mówi... spróbuj... błaga...
-
A nie mówiłam! - zawołała Kara, połykając łzy, kiedy
Mac po raz kolejny wciągnął samodzielnie powietrze do płuc.
Profesor poki
wał głową, najwyraźniej zaskoczony.
-
Szkoda tylko, że na razie nic więcej nie mogę dla niego
zrobić - powiedział, kładąc rękę na drżącym ramieniu Kary. -
Gdyby to
był problem wymagający interwencji chirurgicznej,
na przykład rak...
-
Ale to przecież pan zajął się nim zaraz po wypadku.
Dzięki panu on jeszcze żyje. - Kara spojrzała na niego z
wdzięcznością.
-
Życzę wam obojgu jak najlepiej, ale to dopiero
pier
wszy drobny krok na długiej drodze do zdrowia i nikt z
nas
nie wie, jak daleko Mac będzie w stanie zawędrować.
Obudziła się z uczuciem niepokoju i utkwiła oczy w
suficie. Ze zdziwieniem zauważyła, że znajduje się we
własnym mieszkaniu, tym, które zajmowała razem z Makiem.
Nagle uświadomiła sobie, że przespała tutaj pierwszą noc od
tygodnia.
Bez wątpienia był to najgorszy tydzień w jej życiu. Od
poprzedniego dnia jednak zaczęła widzieć przyszłość w
jaśniejszych barwach - po raz pierwszy od chwili, gdy w
urzędzie stanu cywilnego dowiedziała się o wypadku.
Tego ranka musiała powziąć kilka trudnych decyzji, nie
mogła już dłużej odkładać ich na później.
Mac miał szczęście - partie mózgu odpowiedzialne za
oddychanie nie zostały całkiem zniszczone, o czym przekonali
się, odłączając respirator. Nadal jednak pogrążony był w
głębokiej śpiączce. Gdy początkowa euforia, jaka ogarnęła
Karę na wieść o tym, że nie nastąpiła śmierć mózgu, nieco
opadła, poprosiła profesora Squiresa o rozmowę.
Wytłumaczył jej, jak długą i trudną drogę ma do
pokonania Mac i jak wolno może nią podążać, jeśli
oczywiście jego stan się nie pogorszy.
-
Gazety czasami podają sensacyjne wiadomości o
pacjentach pogrążonych w śpiączce, którzy obudzili się na
dźwięk głosu swojej ulubionej piosenkarki lub gdy
bombardowano ich błyskami świateł. Ludzie myślą, że to
wystarczy,
żeby odblokować mózg. - Westchnął ciężko. -
Niestety, to
o wiele bardziej skomplikowane, ale o tym już nie
piszą.
Kara trochę posmutniała. Wiedziała z rozmów Maca z
Mikiem, którym czasami się przysłuchiwała, że w neurologii
klinicznej nastąpił wielki postęp. Niestety, niewielu było
specjalistów w tej dziedzinie, zwłaszcza w najbliższym
otoczeniu. Kto więc mógłby zająć się rehabilitacją Maca?
-
Problem polega na tym, że jedyną osobą, która mogłaby
pomóc Macowi, jest on sam -
dodał profesor, jakby czytał w
jej myślach. - Moją specjalnością jest neurochirurgia. Zajmuję
się głównie usuwaniem guzów mózgu i rdzenia kręgowego.
Teraz, kiedy z mojego zespołu zniknął Mac, muszę poszukać
kogoś na jego miejsce. Nie mam jednak wielkich nadziei, że
uda mi się znaleźć osobę z jego kwalifikacjami i
doświadczeniem. Niewielu jest ludzi o podobnych
zdolnościach, a już na pewno nie znam nikogo, kto chciałby w
tej chwili podjąć pracę w naszym szpitalu.
Kara skinęła głową. Wiedziała, że profesor ma
wystarczająco dużo problemów zawodowych, ale nie
zamierza
ła z tego powodu zostawiać Maca bez pomocy.
Jedyną znaną jej osobą, która zajmowała się tą samą dziedziną
neurologii co Mac, był Mike. Obiecał, że odwiedzi
nieprzytomnego przyjaciela podczas zbliżającego się
weekendu. Może więc...
- Profesorze? -
Kara była już przy drzwiach, gdy
zdecydowała się w końcu zadać mu ostatnie pytanie.
- Tak, moja droga?
-
Czy zgodziłby się pan na to, żeby przyjaciel Maca
spróbował mu pomóc?
Twarz profesora przybrała dziwny wyraz. Czasami
wyglądał tak, gdy coś w sobie skrywał. Karę nagle ogarnęła
trwoga. Czyżby zachowała się niewłaściwie? Nie powinna go
drażnić. Jest przecież jedyną osobą, która może w tej chwili
pomóc Macowi.
-
Czy to znaczy, że chcesz, żeby ktoś inny zajął się
Makiem ?
-
Ależ skąd! Broń Boże! - zawołała pospiesznie. - Chodzi
mi o to, że oni oboje mieli podobne zainteresowania i opinie
na temat pracy mózgu i miałam nadzieję... - Głos jej się
załamał i musiała chwilę odczekać. - Skoro Mac nie może
pomóc sam sobie, pomyślałam, że mógłby to zrobić Mike.
Może wskazałby mi właściwą drogę, powiedział, co mam
robić.
-
Ale przecież ty pracujesz na położnictwie. - Profesor
ściągnął brwi.
-
Ja także mam dużo do stracenia, jeśli nikt nie pomoże
Macowi -
odparła cicho. - Wrócę do pracy, ponieważ muszę
zarabiać na życie, ale to będzie zajmować mi tylko
czterdzieści godzin tygodniowo. Jeżeli odejmę kolejne
czterdzieści godzin na sen, nadal pozostanie mi osiemdziesiąt
osiem godzin, które mogę spędzić z Makiem.
-
I chcesz wykorzystać ten czas, żeby mu pomóc, a nie
tylko siedzieć przy nim bezczynnie - rzekł z grymasem na
twarzy. Długo milczał, nie spuszczając z niej oczu. Starała się
wytrzymać jego wzrok, choć czuła się jak niegrzeczna
uczennica, wezwana na dywanik do dyrektora szkoły. -
Pytałaś już Mike'a Prowse'a, czy miałby ochotę podjąć się
takiego zadania? -
odezwał się wreszcie.
-
Oczywiście, że nie - odparła szybko. - To nie byłoby w
porządku. Wolałam najpierw porozmawiać z panem.
Sięgnął po jakąś kartkę i coś na niej napisał.
-
W takim razie zapytaj go, a gdy się zgodzi na ten
eksperyment, pop
roś, żeby się ze mną skontaktował. –
Wręczył jej wizytówkę. - Mój domowy telefon jest na
odwrocie.
Nie pamiętała, jak opuściła gabinet. Przepełniała ją wielka
radość. Szła szpitalnym korytarzem coraz szybciej i szybciej,
aż w końcu zaczęła biec. Jedynie ze względu na personel i
pacjentów powstrzymała się przed tym, by nie skakać i nie
krzyczeć ze szczęścia.
-
Dzień dobry, Karo. Miło cię znowu widzieć – rzekła
siostra Harris, gdy Kara zjawiła się na porannym dyżurze.
Tego dnia zaczynała pracę o siódmej i kończyła o trzeciej.
Zdążyła już jednak odwiedzić Maca w jego nowym pokoju.
Wciąż był podłączony do całego zestawu urządzeń
kontrolnych i nadal otrzymywał tlen, ale od chwili, gdy udało
mu się po raz pierwszy samodzielnie nabrać powietrza, nie
musiał już korzystać z pomocy respiratora.
Profesor, wiedząc o tym, że leczenie Maca może
przebiegać w nieco nietypowy sposób, kazał przenieść go do
oddzielnej sali. Tego dnia po południu Mike miał odwiedzić
Maca po raz pierwszy od chwili, gdy odłączono go od
respirato
ra, a także porozmawiać z profesorem.
Kara szła korytarzem sprężystym krokiem, trzymając pod
pachą plik papierów. Czekała na nią pacjentka - młoda kobieta
pochodzenia hiszpańskiego, która miała niebawem urodzić
swoje pierwsze dziecko.
- Anno Mario, mam n
a imię Kara - przedstawiła się,
wchodząc do pokoju, w którym panował okropny hałas.
Było to jedno z niedawno odnowionych pomieszczeń dla
pacjentek czekających na poród. Stamtąd przenoszono je do
sześcioosobowych sal, gdzie panowała bardziej towarzyska
atmo
sfera Czekającej na nią pacjentce tutaj jednak także nie
brakowało towarzystwa. Kara zastała w pokoju aż pięć osób,
rozmawiających z takim ożywieniem, że kobieta, do której
Kara się zwróciła, nie tylko nie usłyszała swojego imienia ale
prawdopodobnie nie z
auważyła nawet, że ktoś wszedł do
środka.
- Przepraszam bardzo! -
zawołała Kara, uznając, że
zabrzmi to grzeczniej, niż gdyby miała gwizdnąć, aby uciszyć
gwar.
Jakaś kobieta w czarnym stroju dostrzegła ją i szturchnęła
w bok swoją towarzyszkę. Głosy stopniowo cichły, aż w
końcu zapadła niemal zupełna cisza.
-
Mam na imię Kara i jestem twoją położną, Anno Mario.
Chciałabym za chwilę cię zbadać. Proszę, żeby pozostałe
panie wyszły na korytarz.
Hałas, jaki teraz zapanował, był jeszcze większy od
poprzednie
go. Kobiety wymachiwały rękami, zwracając się do
niej w języku, którego nie rozumiała. Z uśmiechem
przylepionym do twarzy wyprowadziła całą gromadę na
korytarz. Kiedy zamknęła za sobą drzwi, oparła się o nie z
westchnieniem ulgi. Ciężka praca, pomyślała.
- D
laczego wyprowadziła pani moją matkę? - spytała
nadąsana pacjentka. - Ona chciała ze mną zostać, żeby pomóc
mi przy porodzie. Zna się na tych sprawach.
-
Czy jest położną?
-
Nie, ale urodziła mnie - odparła kobieta naiwnie.
-
A co z twoim mężem? Czy on wie, że dziecko jest w
drodze? Będzie przy porodzie? - Kara przywykła do
prowadzenia rozmów podczas badań.
Gadatliwa dotąd pacjentka odpowiedziała milczeniem.
Kara uniosła głowę i przyjrzała się jej smutnej twarzy.
Kobieta wydawała się stanowczo zbyt młoda na to, by
wychodzić za mąż i mieć dzieci; sama wyglądała prawie jak
dziecko.
-
Mama go odesłała. Powiedziała, żeby poczekał na
zewnątrz. Uważa, że dzieci to sprawa kobiet. Nie ma tutaj
miejsca
dla mężczyzn. - Ostatnie zdanie wypowiedziała przez
zaciśnięte zęby, ponieważ akurat chwycił ją skurcz. Po chwili
minął, lecz na jej czole pozostały krople potu, a gęsta, ciemna
grzywka była teraz wilgotna i zmierzwiona.
Kara zastanawiała się, co robić. Z rozmowy dowiedziała
się, że Anna Maria była rozpieszczoną jedynaczką, córką
zamożnych rodziców. Miała szczęście, ponieważ zakochała
się w mężczyźnie, którego jej matka i ojciec zaakceptowali.
Niestety, fakt, że przyjęli go do siebie, oferując część
apartamentów we własnym domu oraz pracę w rodzinnej
firmie zajmującej się handlem międzynarodowym, wywołał
pewne napięcie i problemy.
Gdy nastąpił trzeci skurcz, kobieta nabrała już zaufania do
Kary i zaczęła słuchać jej rad. Spod maski nadąsanego,
rozkapryszonego dziecka wyjrzała bystra dziewczyna, która
szybko zorientowała się, jak pomóc sobie samej. Po krótkim
czasie przyznała, że chciałaby, by jej mąż był przy niej
podczas porodu.
-
Ale jeśli pójdzie pani go zawołać, moja matka też będzie
chciała przyjść. I moja babka, matka chrzestna, i wszystkie
moje ciotki. Babcia powiedziała, że on nie może być w
pobliżu dziecka, bo promienie rentgenowskie z telefonu zrobią
mu krzywdę.
- Promienie rentgenowskie? Z telefonu? -
Kara pilnowała
się, by nie wybuchnąć śmiechem.
- Ona w to wierzy -
wyjaśniła Anna Maria. - Nie dotyka
żadnych telefonów, ani u siebie w domu w Hiszpanii, ani
tutaj...
-
A twój mąż...?
-
On jest nowoczesny. Przez cały czas ma przy sobie
telefon komórkowy, żeby tata mógł się z nim kontaktować.
Kara zaczynała powoli rozumieć, z jakimi problemami
boryka się ta para, i przyszedł jej do głowy pewien pomysł.
-
A więc teraz także ma przy sobie telefon?
- Tak jak zawsze. Czemu pani pyta?
Kara musiała poczekać z odpowiedzią, aż minie kolejny,
najsilniejszy dotąd skurcz.
-
Czy twój mąż...
- Ramon -
podpowiedziała Anna Maria z uśmiechem.
- Czy Ramon chc
iałby być przy porodzie?
-
Tak, ale to niemożliwe. Mama...
-
Mama nie będzie wiedzieć. - Kara sięgnęła po telefon. -
Jaki jest do niego numer?
W końcu sprawa okazała się prosta. Anna Maria
powiedziała mężowi, by udawał, że to dzwoni ktoś z pracy.
Potem poleciła mu, by zjechał na dół windą, a następnie
wrócił na oddział schodami znajdującymi się z drugiej strony,
gdzie nikt z rodziny go nie zauważy.
Podczas następnych godzin Kara obserwowała, jak
między małżonkami powstaje nowa więź. A gdy z dumą tulili
w ramion
ach swoją maleńką córeczkę, poczuła w oczach łzy.
Rzadko zdarzało jej się być świadkiem tak szybkiego
dojrzewania młodych ludzi. Miała nadzieję, że to dobrze im
wróży na przyszłość. Pozwoliła im spędzić z sobą i
noworodkiem tyle czasu, ile tylko się dało, ale w końcu
nadeszła pora, by stawić czoło rodzinie w poczekalni.
- Se Coras! -
zawołała Kara, aby zwrócić na siebie
uwagę, mając nadzieję, że wymawia to słowo choć w miarę
poprawnie. Swoją pierwszą w życiu lekcję hiszpańskiego
miała właśnie przed chwilą i trwała ona zaledwie parę sekund.
- Esta una bambina.
Okrzyki radości, zawodzenia i łzy utwierdziły ją w
przekonaniu, że została zrozumiana, a jednocześnie straciła
na
dzieję, że uda jej się wpuszczać gości do matki i dziecka
parami, jak zamierzała.
- To by
ła niezła zabawa - żartowała potem w gabinecie
siostry przełożonej, opowiadając, jak przebiegał poród.
-
No, ale na szczęście udało ci się, przy twoim takcie i
dyplomacji -
odparła Margaret Harris. - Chociaż pewnie babka
czy też matka chrzestna miały ochotę postawić cię przed
trybunałem Świętej Inkwizycji.
-
Całkiem prawdopodobne. Ale kiedy tylko weszłam do
tamtego pokoju, wiedziałam, że muszę się ich pozbyć, żeby
dowiedzieć się, czego naprawdę chce moja pacjentka.
- Wiem. -
Margaret gestem dała znać Karze, że nie musi
się tłumaczyć. - Zorientowałam się, co robisz i dlaczego.
Uprzedziłam te starsze kobiety, że możesz ich nie wpuścić do
środka, jeśli okaże się to konieczne.
-
Kiedy odkryją, jak przemyciłyśmy jej męża, pewnie
rzucą na mnie klątwę - odparła Kara ze śmiechem. - Biedne
dzieciaki, nie mają chwili spokoju. Nie wiem, jak sobie
poradzą, kiedy wszystkie te kobiety będą wyrywać sobie to
dziecko z rąk?
-
To już ich problem. Pomogłaś tej małej przyjść na świat,
a reszta zależy od nich.
Wkrótce potem Kara miała następny poród. Bardzo
spokojna i doświadczona, nieco starsza już kobieta rodziła
swoje piąte dziecko. Przybyła do szpitala dopiero wtedy, gdy
skurcze występowały już co dwie minuty. Właściwie jej mąż
musiał niemal przywieźć ją siłą, ponieważ uparła się, że
do
kończy najpierw jakąś pracę domową. Wydarzenie to siało
się tematem licznych żartów w czasie szybkiego,
półgodzinnego porodu.
Obowiązki Kary ograniczyły się niemal wyłącznie do
sprawdzania szerokości rozwarcia oraz dbania o to, by
pępowina nie owinęła się wokół szyi noworodka. Pani Ward
była sprawna i silna, i sama doskonale wiedziała, co robić.
Ucieszyła się ogromnie, gdy okazało się, że zamiast piątego
chłopca urodziła dziewczynkę, której tak bardzo pragnęła.
Gdy Kara wróciła do gabinetu, nie było tam nikogo.
Postanowiła więc skorzystać z okazji i odpocząć przy filiżance
herbaty. Wiedziała, że znajomi z pracy czekają na okazję, by z
nią porozmawiać - tyle wydarzyło się w jej życiu od chwili,
gdy widzieli się ostatni raz. Przez kilka minut chciała jednak
posiedzieć w samotności i zagłębić się we własnych myślach.
Uczucia, jakie wzbudzały w niej narodziny dzieci, były
teraz zupełnie inne, odkąd wiedziała, że w niej także powoli
rozwija się maleńka istota, która kiedyś przyjdzie na świat.
Przyłożyła rękę do brzucha i uśmiechnęła się smutno. Jedną z
najpiękniejszych chwil w życiu kobiety wydawał jej się
zawsze moment, w którym oznajmia ona ukochanemu
mężczyźnie, że będą mieli dziecko. A do tej pory ona nie
miała okazji tego zrobić.
Pewnego dnia jednak...
Przy
mknęła oczy i wyobraziła sobie Maca trzymającego w
ramionach ich maleństwo. Uśmiechał się do niej czule, z
wdzięcznością. Głęboko wierzyła, że ujrzy kiedyś taką scenę
w rzeczywistości, ponieważ inaczej nie potrafiłaby żyć.
Tego ranka poznała młodą parę, która dopiero zaczynała
swoje rodzinne życie. Kara nie miała pojęcia, jak Ramon i
Anna Maria poradzą sobie z natrętnymi krewniakami, ale
miała przeczucie, że im się uda. Z kolei pani Ward tak
Cieszyła się z długo oczekiwanej córeczki, że wydawało się,
45
iż dopiero teraz jej rodzina będzie naprawdę szczęśliwa.
Kara poczuła, jakby jakaś pętla zacisnęła się jej wokół
serca, gdy uświadomiła sobie, jak bardzo zazdrości tym
ludziom. Mimo wielu problemów są razem i mogą sobie
pomagać. Jej Mac nie odzyskał dotąd przytomności i nie miała
nikogo, z kim mogłaby podzielić się swymi obawami o
przyszłość.
- Nie rób z siebie ofiary -
mruknęła do siebie, wstając z
krzesła. - Jesteś sprawna i zdrowa i będziesz miała dziecko,
którego pragniesz. Nawet jeśli, Boże uchowaj, Mac nigdy już
się nie obudzi, jakaś jego cząstka przetrwa.
Zresztą z pewnością wyzdrowieje, pomyślała z
determinacją, idąc korytarzem do innego skrzydła szpitala.
Była pora lunchu, wzięła więc kilka kanapek oraz butelkę
świeżego soku owocowego i poszła odwiedzić Maca.
-
Cześć, kochanie - powiedziała, przystawiając krzesło do
łóżka. Leżał teraz sam w pokoju i mogła bez skrępowania
mówić do niego głośno.
Ujęła jego dłoń i pocałowała go w usta. Za każdym razem,
kiedy to robiła, miała nadzieję, że jego wargi zareagują na jej
dotyk, lecz on wciąż leżał nieruchomo. Był jednak ciepły i
wyglądał tak, jakby po prostu spał.
-
Mike przyjdzie do ciebie w piątek - oznajmiła, sięgając
do kieszeni fartucha, gdzie tego ranka schowała pewną kartkę.
-
Podyktował mi całą listę rzeczy, które mam zrobić, żeby
mógł zdecydować, co dalej. - Pochyliła się, aby odczytać
swoje pospiesznie zrobione notatki, po czym wyprostowała się
z powrotem. - Najpierw paznokcie -
oznajmiła.
Mam naciskać paznokcie na obu rękach i stopach, aż zbieleją,
i
zobaczyć, po jakim czasie krew wraca do naczyń
włosowatych.
Wykonując kolejne czynności, mówiła o tym, co robi i
jaki jest tego rezultat.
-
Teraz zobaczymy, czy występuje objaw gęsiej skórki,
chociaż będzie to trochę trudne, bo tu jest ciepło.
Zmoczyła dwie chusteczki higieniczne zimną wodą i
potarła gładką skórę na przedramieniu Maca, a następnie
skierowała na to miejsce strumień chłodnego powietrza.
-
Wciąż wychodzi tak samo, Mac - powiedziała,
powtarzając doświadczenie na innej kończynie. - Jedna strona
ciała reaguje szybciej niż druga.
Usiadła przy łóżku i splotła swoją dłoń z ręką Maca.
Zerknęła na zegarek.
-
Przejrzałam trochę twoich książek. Ten odruch
gardłowy, który odkryłam, to był pierwszy znak, że coś jednak
dzieje się w twoim mózgu. Teraz zaczęłam odnajdywać inne,
które pomogą Mike'owi wybrać najlepszy sposób, żeby ci
pomóc.
Uniosła dłoń Maca do ust, ucałowała po kolei wszystkie
palce i nagle z drżeniem uświadomiła sobie, że wciąż czuje
znajomy zapach jego skóry.
-
Powiedział też, żeby kiedy nie ma mnie przy tobie,
nastawić ci płytę Mozarta, którą ci dałam na Boże Narodzenie.
Kupiła Mozarta, ponieważ jego muzyka wydawała się jej
spokojna i odprężająca. Kiedy jednak słuchali jej po raz
pierwszy, zaczęli się kochać na kanapie, a potem na podłodze.
Żartowali sobie potem, mówiąc znajomym, że idą do domu
„posłuchać Mozarta" - tylko oni dwoje wiedzieli, co to
na
prawdę znaczy. W swoim mieszkaniu często słuchali
muzyki -
w ten sposób zagłuszali odgłosy dochodzące z
innych apartamentów, co dawało im większe poczucie
prywatności.
-
Muszę już iść - powiedziała cicho. - Przyjdę, jak tylko
skończę dyżur. Obiecuję. - Pocałowała go na pożegnanie.
Przechodząc przez oddział, zauważyła jakieś zamieszanie
przy jednym z łóżek. O ile dobrze pamiętała, tego pacjenta
przywieziono mniej więcej w tym samym czasie co Maca,
lecz była zbyt zajęta swym narzeczonym, by zwracać uwagę
na innych chorych.
-
Wychodzę teraz, Joanne - zwróciła się do pielęgniarki,
która opiekowała się Makiem.
Z końca sali dobiegł jakiś krótki dźwięk i obie odwróciły
głowy w tamtą stronę.
-
Coś się stało? - spytała Kara, gdy ktoś zaciągnął zasłony
wokół łóżka.
-
Nie wytrzymał - odparła Joanne. - Miał zbyt dużo
urazów... głowy, szyi i piersi; a poza tym był otyły, no i sporo
pił i palił.
- Biedny cz
łowiek. - Kara zbyt blisko otarła się o podobną
tragedię, by nie odczuwać współczucia. - Jak to się stało?
Joanne zerknęła na nią.
-
To był wypadek samochodowy. Za bardzo się spieszył i
próbował przejechać skrzyżowanie na czerwonym świetle.
-
O mój Boże! Czy jeszcze komuś coś się stało?
Joanne znowu się zawahała, tym razem jednak spuściła
wzrok, nie mogąc spojrzeć Karze w oczy.
-
Och, to był on, prawda? - Kara przytknęła dłoń do ust. -
To on najechał na Maca?
Zanim Joanne zdążyła odpowiedzieć, zasłony rozchyliły
się i wyszła zza nich kobieta kilka lat młodsza od Kary. Nawet
z daleka było widać, że ma ciemne kręgi pod oczami i jest
blada jak trup.
-
To jego żona? - spytała szeptem Kara.
Potrafiła sobie wyobrazić, co czuje ta kobieta. Gdy
wcześniej myślała o człowieku, który spowodował wypadek,
czuła do niego nienawiść. Teraz jednak, kiedy ujrzała biedną,
zrozpaczoną młodą wdowę, obudziło się w niej szczere
współczucie. Odruchowo zbliżyła się do zapłakanej kobiety.
-
Czy przyjechała pani tu sama? - spytała delikatnie.
-
Ojciec podrzucił mnie tutaj w drodze do pracy. Teraz
tylko on mi został... - wydusiła kobieta przez łzy.
-
Chodźmy do gabinetu. Zadzwonimy do niego. Nie
powinna pani być sama.
Jej ojciec najwyraźniej spodziewał się najgorszego,
ponieważ przyjechał szybko, aby zabrać i pocieszyć swoją
córkę. Kiedy wyprowadzał ją ze szpitala, Kara współczuła jej,
lecz jednocześnie zazdrościła - kobieta wciąż miała ojca, który
był teraz dla niej wsparciem, gdyby zaś coś stało się Macowi...
Nie chciała o tym myśleć. Uparcie trzymała się wiary, że
Mac wkrótce wyzdrowieje. Na duchu podtrzymywała ją także
praca. Kara obawiała się, że troska o Maca nie pozwoli jej
skupić się na codziennych obowiązkach. W praktyce jednak
okazało się inaczej. Asystując przy porodach, potrafiła dać z
siebie wszystko. Narodziny dziecka zawsze wydawały jej się
cudem i wprowadzały ją w zdumienie połączone z
zachwytem, a to w jakiś sposób działało na nią kojąco.
Lepiej się czuła, mając dużo pracy. Dlatego tak bardzo
cieszyła się, że może też opiekować się Makiem. Nie
przeszkadzało jej, że była zajęta przez szesnaście godzin na
dobę. Wolała to, niż siedzieć samotnie w mieszkaniu i
pogrążać się we wspomnieniach, zadręczać obawami o
przyszłość.
Kiedy zastanawiała się nad swą sytuacją finansową, doszła
do wniosku, że nie będzie mogła już długo wynajmować
mieszkania. Lepiej by było, gdyby przeprowadziła się z
powrotem do szpitalnego bloku dla pracowników. Miałaby
wtedy blisko do pracy i do Maca.
Podwójne łóżko wydawało jej się o wiele za duże,
zwłaszcza że przywykła do tego, by dzielić je z Makiem.
Tylko od czasu do czasu pozwalała sobie na krótkie
wspomnienia spędzonych wspólnie chwil - to wzmacniało w
niej wiarę, że takie dni jeszcze powrócą.
ROZDZIAŁ CZWARTY
-
Mike już przyszedł - oznajmiła z przejęciem Sue.
Kara obrzuciła ją krótkim spojrzeniem. Przypuszczała, że
przyjaciółka, dotrzymując jej towarzystwa tego wieczoru, nie
kieruje się czystym altruizmem. Świadczyły o tym wyraźnie
jej zaróżowione policzki.
-
Cześć, Sue. Witaj, Karo. Jak tam Mac?
-
Bez zmian. Rozmawiałeś z profesorem? - Kara od razu
przeszła do rzeczy.
-
Tak. To, czym zajmowaliśmy się z Makiem przez
ostatnie lata, wykraczało poza zwykłą praktykę szpitalną i
profesor chciał się upewnić, czy moja pomoc przypadkiem
Macowi nie zaszkodzi.
- A
le przecież to nic innego jak neurologia.
- To kliniczna neurologia funkcjonalna -
wyjaśnił Mikę -
nowa dziedzina, która zajmuje się bardzo skomplikowanym
organizmem, jakim jest człowiek. Wiele badań znajduje się na
poziomie eksperymentalnym, ale niektóre wy
niki są
odkrywcze.
-
Może to właśnie pomoże Macowi. - Kara wyciągnęła z
kieszeni kartkę. - To wyniki badań, które kazałeś mi zrobić.
-
Świetnie. O to właśnie mi chodziło - odparł, przyglądając
się wykresom oraz towarzyszącym im liczbom.
- Co to wszystko znaczy? -
spytała. - Dlaczego jedna
połowa jego ciała reaguje silniej niż druga? I czemu dla
każdego zestawu badań wyraźniejsza reakcja na bodziec
występuje po stronie przeciwnej?
-
Układ mięśniowy danej połowy ciała sterowany jest
przez półkulę mózgu znajdującą się po przeciwnej stronie, a
krążenie przez półkulę, która jest po tej samej stronie -
wy
jaśnił Mike.
-
A więc w przypadku porażenia lewej połowy ciała
uszkodzona jest prawa część mózgu, a zaburzenia krążenia
występują też po prawej stronie?
-
Właśnie. Mac ma uraz prawej części mózgu i dlatego
objaw gęsiej skórki występuje u niego słabiej po lewej stronie,
a krew wolniej dopływa do naczyń znajdujących się po stronie
przeciwnej. Zauważyłaś też pewnie, że jego prawy bok jest
nieco bardziej siny.
- Co w takim wy
padku można zrobić? Czy powinniśmy
stosować dodatkowe zabiegi fizjoterapeutyczne na osłabionej
połowie ciała, aby ją pobudzić?
- Nie, to niepotrzebne. -
Mikę ściągnął brwi w zamyśleniu.
-
Wyobraź sobie, że mózg Maca to wóz zaprzężony w parę
koni, lewego i prawego. -
Wziął kawałek kartki i sporządził
szkic. -
Sytuacja w tej chwili wygląda tak, jakby jeden koń
próbował galopować tak szybko, jak tylko się da, żeby
uciągnąć wóz, ponieważ drugi koń niedomaga. Pierwszy koń
będzie biegł tak długo, aż w końcu się zmęczy i upadnie.
-
A więc powinniśmy coś zrobić, żeby zwolnił?
-
Niestety, jeśli on stanie, wóz przestanie się poruszać.
-
W takim razie może zmusić tego drugiego konia do
wysiłku?
-
To też niedobry pomysł, bo osłabione zwierzę nie
uciągnie takiego ciężaru.
-
Co więc możemy zrobić? - zapytała sfrustrowana, gdy
okazało się, że nie ma właściwie żadnego wyjścia.
-
Wyobraź sobie, że zraniony koń jest podobny do
sportowca. Jeśli chcesz, żeby się ścigał, musisz najpierw go
dobrze traktować i poddać treningowi, a dopiero potem wysłać
na zawody, gdy będzie już wystarczająco silny i na tyle
odporny, że się nie podda. Gdy galopujący koń zobaczy, że
jego towarzysz jest już sprawniejszy i może pomóc mu
ciągnąć wóz, wtedy stopniowo zacznie zwalniać, aż w końcu
ciężar rozłoży się równomiernie.
-
Jak to zrobimy? Nie możemy przecież wyciągnąć jednej
półkuli mózgu z głowy i kazać się jej gimnastykować.
-
Prawdę mówiąc, już zaczęłaś robić to, co trzeba -
zauważył Mike. - Mówisz do Maca, dotykasz go i nastawiasz
mu muzykę. Wszystko to jest bardzo spokojne i delikatne.
-
I nie zauważyłam do tej pory żadnych zmian. Jego
odruch gardłowy nadal jest silniejszy z jednej strony, i to
wszystko.
-
To dobrze. Bez trudu moglibyśmy pobudzić jego mózg,
tak żeby pojawiły się inne odruchy, ale to przeciążyłoby cały
układ nerwowy i zniszczyło go zupełnie, raz na zawsze.
Wystraszona stanowczością tych słów Kara przysięgła
sobie, że będzie bardziej cierpliwa.
-
Co jeszcze mogłaby zrobić? - wtrąciła cicho Sue. -
Doskonale rozumiem, czemu czuje się taka sfrustrowana.
- Niest
ety, będzie się musiała do tego przyzwyczaić -
odparł Mike. - Nie ma pewności, że Mac z tego wyjdzie,
nawet
jeśli bardzo się postaramy, ale wiem na pewno, że
stracimy go, jeśli spróbujemy go poganiać.
Kara poczuła mdłości, które jednak nie miały nic
wspóln
ego z jej ciążą, po czym się wyprostowała. Teraz,
kiedy wiedziała, gdzie tkwi niebezpieczeństwo, pozostało jej
jedynie wypełniać zalecenia Mike'a i uzbroić się w
cierpliwość.
-
Dobrze, nie będę się spieszyć. Czy powinnam dalej
nastawiać mu płyty, mówić do niego głośno i trzymać go za
ręce, czy też coś jeszcze innego?
-
Czy widziałaś się z fizjoterapeutką? - zapytał,
sprawdzając zakres ruchu stóp Maca i napięcie mięśni.
-
Tak. Powiedziała mi, że ludzie długo pogrążeni w
śpiączce często cierpią na zanik mięśni z bezczynności.
Pokazała mi ćwiczenia, które mam robić, żeby Mac nie stracił
sprawności.
-
Pamiętaj, że musisz wykonywać je delikatnie i zawsze w
tej samej kolejności. Sprawdziłem jeszcze parę rzeczy, żeby
wiedzieć, od czego zacząć. Sposób postępowania z każdym
pacjentem pogrążonym w śpiączce jest inny. Należy go
dostosować do typu urazów, jakie występują.
Chwycił lewą stopę Maca, rozmasował ją, a następnie
ostrożnie naciągnął, zadzierając palce do góry.
-
Od tego powinnaś zaczynać. To pobudzi receptory
wrażliwe na rozciąganie mięśni, a to z kolei podziała
stymulująco na mózg. Potem powinnaś wykonać te ćwiczenia,
które pokazała ci fizjoterapeutka i zakończyć sesję
rozciąganiem lewej stopy. Za każdym razem zaczynaj i kończ
na lej stopie.
-
W jaki sposób mogę sprawdzać, czy Mac robi postępy?
-
Staraj się robić jak najmniej badań kontrolnych,
ponieważ przeciążają one mózg. Regeneracja uszkodzonych
połączeń nerwowych wymaga czasu.
-
Ale skąd będziemy wiedzieć, czy idziemy w dobrym
kierunku?
- Kiedy zasadzisz nasionko w ziemi, nie wykopujesz go
codziennie, żeby sprawdzić, czy zaczęło kiełkować. Musisz
mi zaufać, Karo. Zrobiłbym wszystko, żeby uratować Maca.
W neurologii jedną z najtrudniejszych rzeczy jest dotrzymanie
tej zasady przysięgi Hipokratesa, która mówi, żeby nie
szkodzić pacjentowi. Jak można usunąć z mózgu złośliwy guz,
nie niszcząc przy tym zdrowych komórek? W przypadku
Maca jednak powinniśmy być szczególnie ostrożni. Jeśli
będziemy postępować wystarczająco łagodnie, powstaną nowe
połączenia w jego mózgu, które przejmą funkcję zniszczonych
komórek.
-
A więc powinnam zaczynać powoli od lewej stopy,
potem robić ćwiczenia wszystkich grup mięśni i wiązadeł, a
następnie zakończyć tak, jak rozpoczęłam.
-
Właśnie o to mi chodzi. Powiedz też o tym
fizjoterapeutce i wszystkim pielęgniarkom, które się nim
zajmują. Będą mogły stosować te ćwiczenia podczas
codziennej pielęgnacji.
-
A muzyka i inne bodźce działające na zmysły?
-
Postępuj tak jak do tej pory, postaraj się tylko
wprowadzać różne zmiany. Aby pobudzić prawą stronę
mózgu, która odpowiada za powstawanie nowych
doświadczeń, potrzebne są coraz to inne bodźce - nowe
dźwięki, zapachy, odczucia i smaki. Jednak nie za dużo naraz.
Możesz na przykład zmienić perfumy, głaskać go kawałkiem
wełny czy jedwabiu, dłonią lub ręcznikiem, pocierać gąbką
moczoną na przemian w zimnej i ciepłej wodzie. Na początku
dotykaj jedynie niewielkiego obszaru ciała, na przykład na
nodze lub ramieniu, byle nie na dłoniach i stopach, bo tam jest
zbyt duże skupisko receptorów.
Kara bardzo chciała być pożyteczna. Teraz okazało się, że
tyle rzeczy może zrobić dla Maca - nie wiadomo nawet, czy
wystarczy jej na to dnia.
Mike obiecał, że wpadnie za parę dni, by zobaczyć, jak
przebiega terapia, a Sue zaproponowała, że dotrzyma mu
towarzystwa podczas lunchu, na który właśnie się wybierał.
Kiedy wyszli, Kara sięgnęła po torebkę i wyciągnęła
stamtąd mały notes. Chciała zapisać parę pomysłów, które
przyszły jej do głowy w czasie rozmowy z Mikiem.
Zamierzała przynieść nowe płyty, aby nie nastawiać Macowi
wciąż tych samych - na początek z orkiestrą symfoniczną i
hiszpańską muzyką gitarową. Chciała też wykorzystać zestaw
miniaturowych flakoników perfum, które dostała w prezencie
gwiazdkowym od Sue. Trzymała je dotąd na specjalne okazje
i doszła do wniosku, że taka okazja właśnie się nadarzyła.
-
A zmysł smaku? - zastanawiała się głośno. Mac
przecież nie mógł normalnie jeść. Przypomniała sobie, co
mówił Mike o receptorach na dłoniach i stopach. Język
pewnie jest jeszcze bardziej unerwiony. - W takim razie
wystarczy na
przykład kropla soku pomarańczowego lub
cytryny -
uznała. - Mogę też dotknąć jego języka truskawką.
Zastanawiała się też nad pieprzem, curry i czekoladą.
-
Uda nam się, zobaczysz - wyszeptała i pocałowała go na
pożegnanie. - Może to trochę potrwa, ale znowu będziemy
razem.
-
Karo, chcesz, żebym cię zastąpiła? - spytała Sue przez
zamknięte drzwi do toalety, słysząc, że przyjaciółka ma torsje.
Kara odparła dopiero po dłuższej chwili:
-
Nie wygłupiaj się, przecież właśnie skończyłaś dyżur. -
Znowu poczuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła.
-
Może napijesz się czegoś? Przynieść ci kawy
bezkofeinowej?
Samo wspomnienie zapachu kawy przyprawiło Karę o
mdłości.
- Wody -
wydusiła. - Herbatnika i zwykłej wody.
-
Naprawdę ci to wystarczy?
-
Nie wiem, ale przynajmniej będę miała czym
wymiotować - odparła Kara ponuro, nie ważąc się poruszyć w
obawie, że wszystko zacznie się od początku.
Martwiła się, że podobnie jak wiele kobiet nadmiernie
przytyje podczas ciąży. Przy swym niewielkim wzroście
musiała zwracać uwagę na dietę. Okazało się jednak, że jej
obawy były płonne. Pracując bez przerwy i opiekując się
Makiem, w ciągu ostatnich trzech miesięcy schudła.
-
Nic mi nie będzie - dodała. - Sama jestem sobie winna.
Tak się spieszyłam do Maca, że nie zjadłam śniadania.
Umyła twarz oraz ręce i wzięła od Sue kubek z wodą.
-
Dlaczego się tak spieszyłaś? - Sue skrzyżowała ręce na
piersi i oparła się tyłem o zlew. - Przecież spędzasz przy nim
codziennie całe godziny.
-
Mike ci nie mówił? - zdziwiła się Kara, wiedząc, że jej
przyjaciółka spędza z nim ostatnio sporo czasu.
-
Widzieliśmy się ostatnio przed moim dyżurem.
-
Myślałam, że się nie rozstajecie, odkąd zaczął tu
pracować - zażartowała Kara.
Dosyć nieoczekiwanie Mike zrobił tak dobre wrażenie na
profesorze Squiresie
, że ten zaproponował mu pracę w swoim
zespole. Trudno powiedzieć, kto był tym bardziej zachwycony
-
Sue czy też Kara, ponieważ teraz Mike mógł zaglądać do
Maca codziennie.
Kara pilnie wypełniała zadania zlecone jej przez Mike'a,
ale wciąż czuła, że jej ukochany zrobiłby szybsze postępy,
g
dyby jego przyjaciel był na miejscu. I okazało się, że miała
rację.
-
To było wczoraj wieczorem tuż przed moim wyjściem.
Siedziałam przy Macu, słuchając muzyki gitarowej. Jeden z
utworów był tak spokojny, że niemal zasnęłam. Odwróciłam
się, żeby powiedzieć coś do Maca, i nagle zauważyłam, że
jego gałki oczne poruszają się pod powiekami, jakby mu się
coś śniło.
-
Och, Karo, tak się cieszę! - zawołała Sue. - Co na to
Mike?
-
Zrobił kilka badań i odkrył, że odruch gardłowy stał się
silniejszy, a w dodatku pojawi
ł się słaby odruch żuchwowy i
rogówkowy
, których wcześniej nie było. Poza tym Mac
reaguje trochę na ostre zapachy.
Sue objęła ją mocno.
-
Koniecznie musimy to uczcić jednym lub nawet dwoma
herbatnikami.
-
Dobrze, że sprowadzasz mnie na ziemię. Rano byłam tak
p
rzejęta. Myślałam, że mi się to śniło.
Kara zjadła kilka przyniesionych przez Sue herbatników i
była gotowa iść na dyżur. Zapowiadał się pracowity dzień.
Musiała zająć się trzema kobietami w ciąży, które zbliżały się
już do wieku przekwitania. Jedna z nich miała urodzić swoje
dwunaste dziecko, a pozostałe dwie pierwsze.
- Dwunaste! -
zawołała Kara, zaglądając do karty. - To
chyba jakaś pomyłka.
-
Wszystko się zgadza. W dodatku każde z nich było
planowane -
odparł z dumą mąż pani Marshall. - Teraz będzie
dziewczynka.
Widząc błysk w oczach jego żony, Kara uśmiechnęła się
do niej. Ciekawa była, jak to jest, gdy przynosi się nowo
narodzone dziecko do domu, w którym czeka już tłum braci i
sióstr. Nie bardzo wiedziała, czy zazdrościć tej kobiecie, czy
nie. Pozostałe dwie panie były w ciąży po raz pierwszy, każda
z nich miała jednak zupełnie inne do tego nastawienie.
-
Od początku nie chciałam tego dziecka - wyznała pani
Taylor -
Deane ze złością, gdy środek przeciwbólowy nie
zadziałał natychmiast. - Miałam zaplanowane wakacje z
przyjaciółmi na Seszelach. I co teraz? Nigdy już nie odzyskam
dawnej figury i będziemy musieli zatrudnić opiekunkę, bo
inaczej nie uda nam się już nigdzie wyjechać.
Pani Fry z kolei nie potrzebowała nawet leków
znieczulających - tak bardzo się cieszyła, że jej długo
oczekiwane dziecko niedługo się urodzi.
-
Czekałam na nie dwadzieścia siedem lat – wyznała
między jednym a drugim skurczem. - Nigdy nie stosowaliśmy
żadnych środków antykoncepcyjnych, mimo to nie
zachodziłam w ciążę. Kiedy zatrzymała mi się miesiączka,
myślałam, że to początek menopauzy. Przez parę tygodni
rozpaczałam, że już nie będę miała żadnej szansy na dziecko. -
Roześmiała się niemal jak dziewczynka. - Nie mogłam
uwierzyć, kiedy lekarz powiedział mi, że jestem w ciąży.
Biedny
człowiek. Chyba jeszcze nigdy żadna z jego pacjentek
nie uniosła go do góry z radości.
-
Musiał się zdziwić - roześmiała się Kara.
-
Kazał mi zrobić wszystkie badania, żeby upewnić się, że
dziecko nie ma rozszczepienia kręgosłupa czy innych wad.
Ale powiedz
iałam mu, że nawet gdyby miało, chciałabym je
urodzić. Czekałam na nie tyle lat.
Wszystkie trzy kobiety zbliżały się powoli do drugiej fazy
porodu. Kara już zaczynała się martwić, że będą potrzebowały
jej pomocy jednocześnie, gdy nagle usłyszała dzwonek pani
Marshall.
-
Czy mogłaby pani mnie zbadać? - poprosiła pacjentka. -
Czuję, że się zaczyna.
Kara przypuszczała, że kobieta, która urodziła już
jedenaścioro dzieci, dokładnie wie, co robić. Rzeczywiście
okazało się, że pani Marshall miała rację.
-
To było o wiele łatwiejsze, kiedy byłam młodsza -
wydusiła, dysząc.
-
Niełatwo jest rodzić takie duże dzieci. Dotąd wszystkie
pani pociechy miały przy urodzeniu od czterech do pięciu
kilo, a jest przecież pani taka drobna. Zwykle noworodki ważą
od trzech do trzech i
pół.
- To zapewnia naszym dzieciom dobry start -
wtrącił pan
Marshall, trzymając żonę za rękę.
Po pół godzinie kąpał już po raz pierwszy swoją małą
córeczkę, a Kara czekała, aż urodzi się łożysko.
-
Pani mąż odgadł płeć dziecka.
-
Nigdy się nie mylił. I tylko raz nie było go przy
porodzie.
-
Musi być pani bardzo szczęśliwa - rzekła Kara z prze -
konaniem, zastanawiając się, czy Mac odzyska przytomność
zanim urodzi się jego własne dziecko.
-
Najważniejsze to trafić najpierw na odpowiedniego
mężczyznę. Zanim wzięliśmy ślub, chodziliśmy z sobą siedem
lat, ale warto było czekać. Nigdy tego nie żałowałam.
Gdy było już po wszystkim, Kara skierowała panią
Marshall do cichej sali na końcu oddziału.
-
Będzie pani tutaj sama do czasu, aż urodzą te dwie
kobiety. Obie są tu po raz pierwszy.
-
Zajmę się nimi. Mogą skorzystać z mojego
doświadczenia - odparła pani Marshall sennym głosem.
-
Mam nadzieję, że nie wystraszą się, kiedy cała moja
gromadka przyjdzie mnie odwiedzić.
-
Chciałabym to zobaczyć. Może akurat będę na dyżurze.
Wyszła z pokoju, zostawiając tam panią Marshall, która
zasłużyła na porządny odpoczynek. Gdy tylko się obudzi,
będzie musiała karmić co dwie godziny to wielkie dziecko -
było prawie tak duże jak trzymiesięczne niemowlę.
Wracając do pani Taylor - Deane, Kara zastanawiała się,
czy dziecko tej kobiety skosztuje kiedykolwiek mleka matki.
Po chwili jednak skarciła się za takie myśli. Gdy dziecko
przyjdzie na świat, ta kobieta z pewnością zmieni zdanie i
będzie tak samo dobrą matką jak inne. Chociaż teraz nikt by
tego nie przypuszczał, pomyślała z przekąsem, kiedy
pacjentka zalała ją kolejnym potokiem żalów.
-
Mówiłam lekarzowi, że nie chcę tego dziecka. Byłam
gotowa usunąć ciążę, ale on w ogóle nie chciał o tym słyszeć.
Powiedział, że nie ma wystarczających powodów. Coś
podobnego! Fakt, że to zupełnie zrujnuje moje życie, nie jest
wystarczającym powodem?
Kara była na granicy wytrzymałości.
-
W takim razie może pani oddać dziecko do adopcji, jak
tylko się urodzi - zaproponowała. - Tysiące bezdzietnych par
wz
ięłoby je do siebie z radością.
Jedynie wyjątkowo silny skurcz pacjentki oszczędził
Karze kolejnych złorzeczeń. Pani Taylor - Deane zabrakło
tchu.
-
Co za pomysł! - zawołała po chwili. - Wszyscy w
mieście wiedzą, że jestem w ciąży. Jak mogłabym wrócić do
domu i powiedzieć, że oddałam dziecko obcym ludziom?
Pamiętam, jak byli zdziwieni, kiedy wyjaśniłam im, że mój
wielki brzuch to wcale nie jest góra tłuszczu.
Kara z ulgą przywitała męża pani Taylor - Deane, który
właśnie przyniósł dobre wiadomości z udanego spotkania w
interesach. Gdy tylko zdążył włożyć kitel i z powrotem
znalazł się przy żonie, rozpoczęła się kolejna faza porodu.
-
O Boże, nienawidzę tego - dyszała pacjentka. - Jestem
cała spocona i nie mogę oddychać. Pewnie wyglądam jak
wieloryb wyrzucony na brzeg.
-
Kochanie, dawno nie wyglądałaś tak wspaniale -
odparł nagle pan Taylor - Deane, zdumiewając żonę, a także
Karę. - Zawsze wiedziałem, że jesteś silną kobietą. Pomogłaś
mi rozkręcić interes, kiedy zaczynaliśmy prawie od zera. Ale
teraz... To największe wyzwanie... - Pokręcił głową,
najwyraźniej nie mogąc znaleźć odpowiednich słów.
-
Wyzwanie? -
mruknęła kobieta z błyskiem w oku i
znowu wciągnęła powietrze. - Już ja sobie z tym poradzę.
Po kilku minutach w rękach Kary znalazł się wrzeszczący
przeraźliwie chłopczyk o wadze około trzech kilogramów.
Gdy zawiozła wreszcie pacjentkę do sali, gdzie leżała pani
Marshall, spodziewała się, że prędzej czy później miedzy
kobietami rozgorzeje burzliwa dyskusja. Miała jednak
na
dzieję, że doświadczona matka dwanaściorga dzieci poradzi
sobie z panią Taylor - Deane.
Teraz została tylko pani Fry, wyczerpana nie kończącymi
się skurczami, zaciskająca dłoń na masce tlenowej.
-
Jak się pani czuje? - spytała Kara, sprawdzając po raz
kolejny ciśnienie.
- Sama pani wie -
wykrztusiła. - Czekałam na dziecko
przez tyle lat, ale dopiero teraz uświadomiłam sobie, że poród
to nie zabawa.
-
Nie będzie trwał wiecznie. Wszystkie kobiety
zapominają o bólu, kiedy tylko dziecko znajdzie się w ich
ramionach.
-
Pani jeszcze nigdy nie rodziła?
- Nie - p
rzyznała Kara, dotykając odruchowo brzucha,
który zaczynał się już lekko zaokrąglać.
-
Jest pani w ciąży! - Oczy pacjentki rozbłysły. - Kiedy
poród? -
spytała, po czym zwróciła się do męża: - Nie masz
pojęcia, jakie to wspaniałe uczucie, kiedy pyta się o to inną
kobietę, nie czując przy tym zazdrości.
Kara roześmiała się razem z nimi.
-
Jeszcze na początku tego roku nie mogłam spokojnie o
tym rozmawiać - dodała pani Fry. - Ale przyznaję uczciwie, że
nie życzę nikomu tego, co teraz się ze mną dzieje.
Kara za
czynała się trochę niepokoić powolnym postępem
porodu. Pani Fry miała już swoje lata i zachodziła obawa, że
jej siły mogą się wyczerpać, zanim wyda dziecko na świat.
Gdyby noworodek uwiązł w kanale rodnym, wystąpiłoby
ryzyko, że nie otrzyma dostatecznej ilości tlenu. Szkoda by
było, gdyby po tylu latach oczekiwania kobiecie tej urodziło
się dziecko z niedotlenieniem mózgu.
-
Siostro Harris, czy możemy chwilę porozmawiać? -
zapytała Kara, wchodząc do pokoju siostry przełożonej.
Kiedy przedstawiała jej swoje obawy, Margaret Harris
automatycznie włączyła czajnik i przygotowała dwie filiżanki,
jak czyniła zawsze, gdy któraś z młodszych pielęgniarek
przychodziła po radę.
- W jakim stanie jest dziecko? -
spytała, wskazując na
mleko i unosząc pytająco brwi.
- Puls obn
iża się trochę przy każdym skurczu, poza tym na
razie wszystko w porządku. Tylko że... ona ma czterdzieści
osiem lat i to jej pierwsze dziecko. Tak bardzo chciała je mieć,
że nie wiem, co by się stało, gdyby... - Wiedziała, że Margaret
doskonale rozumie, o co jej chodzi.
-
A więc sugerujesz, żeby dać jej kroplówkę ze środkiem
przyspieszającym poród, czy też sądzisz, że będzie potrzebna
interwencja chirurgiczna?
-
Może wystarczy kroplówka. Przynajmniej w tej chwili,
chyba że coś pójdzie nie tak... - odparła Kara pospiesznie. -
Biorąc pod uwagę jej wiek, myślałam o tym, żeby zawołać
dyżurnego lekarza. Może wpadłby pod pozorem towarzyskiej
wizyty i ją obejrzał?
-
Rzeczywiście, w takim wypadku lepiej przedsięwziąć
środki ostrożności. - Siostra przełożona wręczyła jej filiżankę
herbaty i usiadła. - A co słychać u Maca?
Kara wiedziała, że reszta personelu martwi się jego
stanem, ale był pogrążony w śpiączce już od tak dawna, że
wielu kolegów przestało o niego pytać. Siostra przełożona
okazywała jej jednak szczególną troskę i Kara podzieliła się z
nią nowinami.
-
A więc jego stan się jednak powoli poprawia?
- Chyba tak.
-
Byle tak dalej, moja droga. Mam przeczucie, że
wszystko będzie dobrze.
-
Oby tylko pani Fry też się udało - odparła Kara, wracając
do poprzedniego tematu. Ba
ła się zbyt długo rozmawiać o
Macu -
nie chciała, by jej emocje wymknęły się spod kontroli.
Czasami zdawało jej się, że od lat żyje w ciągłym napięciu.
Na szczęście zawsze mogę skupić się na pracy, pomyślała
później, podłączając pani Fry kroplówkę ze środkiem
przyspieszającym poród. Lek podziałał szybko. Po godzinie
Kara wręczyła wymęczonej kobiecie noworodka płci żeńskiej.
-
Witaj, maleńka - powiedziała matka przez łzy. -
Nazwiemy cię Miriam, bo to imię znaczy „upragnione
dziecko".
ROZDZIAŁ PIĄTY
Znowu
słyszał ten głos. Jej głos.
Tyle już razy jakieś dźwięki pojawiały się i znikały, wokół
wciąż jednak panowały ciemności i zawsze mógł w nie
odpłynąć...
Ale nie wtedy, gdy ona tam była. Nie wiedział, czy mieć
jej to za złe, czy też nie, ale zdawało się, że jedynie jej głos
może rozproszyć mrok, że jej dotyk...
Lekki, delikatny i czuły.
O wiele łatwiej byłoby po prostu odpłynąć... ale ona mu na
to nie pozwalała. Z jakichś powodów niestrudzenie próbowała
wyrwać go z tej błogiej ciemności i przyciągnąć w stronę
boleśnie oślepiającego światła.
- No, spróbuj, Mac. -
Z wysiłkiem uniosła jego nogę, by
rozciągnąć ścięgno podkolanowe.
Zauważyła, że po kilku miesiącach bezczynnego leżenia
jego dotąd silne i wyraźnie zarysowane mięśnie zaczęły
powoli zanikać. Dotknęła dłońmi owłosionej łydki i
przesunęła je w stronę uda, podziwiając jego długie i wciąż
kształtne nogi. Wierzyła, że Mac niedługo wyzdrowieje,
zacznie tre
nować i szybko odzyska dawną formę.
Przypomniała sobie, kiedy pierwszy raz widziała go nago.
- Bieg
ałeś w dresie po ulicy, pamiętasz? – powiedziała
spokojnym głosem, rozpoczynając masaż i ćwiczenia mięśni
oraz wiązadeł drugiej nogi. - Strasznie lało i byłeś
przemoczony do suchej nitki, kiedy na mnie wpadłeś. –
Uśmiechnęła się na to wspomnienie.
Uskoczyła wtedy pospiesznie w bok i nie wpadła do
olbrzymiej kałuży tylko dzięki temu, że Mac przytrzymał ją za
rękę. Niestety, przejeżdżająca obok taksówka ochlapała ją od
stóp do głów prysznicem lodowatej wody. Mac, który, jak się
okazało, mieszkał kilka domów dalej, zaprosił ją do siebie, by
się wysuszyła.
-
Powinnam się wtedy zorientować po wyrazie twoich
oczu, że to był tylko taki pretekst, żeby mnie rozebrać -
zażartowała. - Ciekawe, jak zdobyłeś się na to, żeby bez
najmniejszej żenady zaproponować mi wspólny prysznic,
twierdząc, że to nas najlepiej rozgrzeje.
Nie miała wtedy ochoty mu się opierać; nie protestowała,
gdy wziął ją na ręce, ociekającą wodą, i zaniósł do łóżka.
Gdy wreszcie skończyła naciąganie lewej stopy Maca,
poczuła, że cała drży. Wyczerpywał ją nie tyle wysiłek
fizyczny -
chociaż musiała sporo się natrudzić, podnosząc
bezwładne nogi i ręce Maca - co stłumione uczucia
docierające do świadomości, gdy tylko pogrążała się we
wspomnieniach, o których opowiadała Macowi na głos.
Łatwo by było zrzucić całą winę na Mike'a. Twierdził, że
pewne ośrodki w mózgu mężczyzn, związane z
podstawowymi reakcjami seksualnymi, reagują w sposób
bardziej prymitywny niż inne i można je wykorzystać jako
swojego rodzaju okienka do całego systemu, przez które
pobudza si
ę inne obszary.
Trudno jej było w to uwierzyć, ale zapewnił ją, że to
prawda. Na początku wydawało jej się niemożliwe, by mogła
swobodnie poruszać tego rodzaju tematy, przemawiając do
Maca, wokół którego wciąż kręcili się jacyś ludzie. Mike
jednak bardzo j
ą namawiał, by wypróbowała tę metodę.
Do tej pory nic nie świadczyło o tym, by odnosiła ona
jakikolwiek skutek. Kara jednak nie miała wątpliwości, że
ogromnie wpływa to na nią samą, a fakt, że była w ciąży,
prawdopodobnie jeszcze bardziej pogarszał sprawę.
Podczas ostatniej wizyty w przychodni, dokąd wybrała się
na badania kontrolne, rozmawiała w poczekalni z dwiema
kobietami, które opowiadały o wpływie szalejących
hormonów na ich życie seksualne. Kara nie bardzo rozumiała,
o czym one mówią. Pojęła to dopiero wtedy, gdy Mikę
przekonał ją wreszcie, by przeszła do następnego etapu w
terapii Maca.
Słuchając wtedy wesołej paplaniny rozochoconych kobiet
w zaawansowanej ciąży, uśmiechała się niepewnie, ale potem
okazało się, że po każdej kolejnej sesji z Makiem czuła się tak
samo jak one. Wstała i przeciągnęła się, by rozluźnić ramiona.
Czuła tępy ból w krzyżu. Ćwicząc z Makiem, najwidoczniej
zapomniała o tym, że w jej brzuchu rozwija się maleńka istota.
Postanowiła udać się na krótki spacer, by rozprostować
nogi.
Miała ochotę uciąć sobie z kimś pogawędkę. Znała już
dobrze personel oddziału, a czasami rozmawiała też z ludźmi,
którzy odwiedzali tu swoich bliskich.
-
Wychodzę na chwilę, Mac - powiedziała głośno, tak
jakby słyszał ją i rozumiał. Wiele badań nad pacjentami
pogrążonymi w śpiączce lub chorymi w agonii dowiodło, że
zmysły słuchu i dotyku zanikają zwykle na końcu, a podczas
odzyskiwania przytomności budzą się pierwsze. - Przejdę się
trochę i zaraz wrócę.
Jak zwykle pochyliła się, by go pocałować, i jak zawsze
odczekała chwilę w nadziei, że Mac tym razem zareaguje. Nic
się nie wydarzyło, westchnęła więc i wyprostowała się z
powrotem. Może następnym razem, pomyślała. Kiedyś w
końcu to się stanie. Musi się stać.
Kątem oka dostrzegła za oknem jakiś błysk i naraz
uświadomiła sobie, że to słońce połyskuje na dachach
samochodów zaparkowanych przed szpitalem. Zaskoczona
wyjrzała na zewnątrz. Był piękny, słoneczny dzień, niebo
czyste i błękitne. Klomby przy parkingu pyszniły się
kolorowymi, letnimi kwiatami.
Kiedy zak
witły? Jeszcze niedawno była chłodna późna
wiosna, kiedy to zastanawiała się, czy Mac w ogóle przeżyje
wypadek. Teraz zbliżał się powoli koniec lata. Czas płynął tak
szybko. Mijał dyżur za dyżurem, dzień za dniem; w każdy
weekend robiła zakupy, co miesiąc płaciła rachunki.
Uświadomiła sobie, że upłynęła właśnie połowa jej ciąży, a
dziecko staje się coraz bardziej żywotne.
Zdawało jej się jednak, że wszystko to rozgrywa się jakby
w próżni, jakby nie miało żadnego związku z otaczającym ją
światem. Poczuła się trochę zdezorientowana, gdy rozglądając
się po oddziale, dostrzegła, jak wiele zmieniło się tu od czasu,
gdy po raz pierwszy przyszła odwiedzić Maca. Wielu
pacjentów opuściło już szpital. Tylko jeden z dawnych
chorych wciąż leżał w swoim łóżku - inni wyzdrowieli, zmarli
lub też przeniesiono ich do innych sal lub oddziałów.
Spoglądała po kolei na łóżka, przypominając sobie historie
ludzi, którzy je obecnie zajmowali. Na jednym z nich leżała
kobieta w średnim wieku. Przez długi czas nie zdawała sobie
sprawy,
że ma tętniaka podstawy mózgu. Pewnego dnia
jednak nastąpił wylew i chora zapadła w śpiączkę.
Profesorowi Squiresowi
udało się scalić pęknięte naczynie
krwionośne i teraz rodzina pacjentki czekała niecierpliwie, by
przekonać się, czy u chorej po odzyskaniu przytomności
wystąpią objawy uszkodzenia mózgu po wylewie, czy też
wyzdrowieje zupełnie.
-
Co słychać? - zagadnęła Kara siedzącą przy łóżku młodą
kobietę, której twarz wykazywała podobieństwo do pacjentki.
Była to jej córka, z którą Kara często rozmawiała. Wiedziała,
że kobieta z trudem próbuje łączyć opiekę nad matką z
obowiązkami, jakie miała wobec trójki dzieci w wieku
szkolnym, które bardzo się nudziły podczas wakacji.
-
W mieszkaniu panuje nieprawdopodobny bałagan -
odparła kobieta z grymasem na twarzy. - Wygląda tak, jakby
ktoś zrzucił na nie bombę. Jeśli szybko tam nie posprzątam,
pewnie będę musiała wycierać nogi po wyjściu z domu, a nie
kiedy do niego wchodzę. W kuchni niedługo spod góry śmieci
nie będzie już widać kuchenki i będę musiała ją od kopać.
- A jak tam mama? -
Kara była pewna, że usłyszy dobre
wieści, ponieważ kobieta była tego dnia zupełnie w
innym nastroju niż wcześniej.
-
Otworzyła oczy! I powiedziała mi, że wyglądam
okropnie.
-
A pani pierwszy raz w życiu ucieszyła się, słysząc takie
s
łowa.
-
Będzie przerażona, kiedy jej to przypomnę. Zawsze nam
mówiła, że jeśli nie możemy powiedzieć nic miłego, lepiej się
w ogóle nie odzywać.
Po krótkiej rozmowie Kara pożegnała się z kobietą. Czuła,
że niedługo straci kontakt z kolejną rodziną, która otarła się o
tragedię. Wyglądało jednak na to, że wyjdą z tej ciężkiej
próby bez szwanku. Niedaleko leżał młody chłopak; liczył
sobie nie więcej niż dwadzieścia lat.
-
Duncan miał zupełnego kręćka na punkcie motorów -
rzekł ze smutkiem jego ojciec w dniu, gdy przywieziono syna
do szpitala. -
Już od najmłodszych lat chciał się ścigać. Nie
miał szans, gdy wpadli na niego na ostrym zakręcie.
Pokazał Karze zdjęcie szczupłego młodzieńca o
pochlapanej błotem twarzy, który uśmiechał się radośnie,
siedząc na swym ukochanym motocyklu z kaskiem pod pachą.
-
Podobno to był straszny wypadek - mówił dalej starszy
mężczyzna ze łzami w oczach. - Jechali tak szybko, że nie
zdążyli go wyprzedzić. Kilku uderzyło w niego z taką siłą, że
roztrzaskali mu kask, a jeden z odłamków wbił mu się w
głowę.
Kara zadrżała. Wiedziała też skądinąd, o czym ojciec
chłopca zaledwie wspomniał, że jego biedny syn miał w sobie
mnóstwo metalowych części, które scalały jego pogruchotane
kości. Mężczyzna siedział teraz przy łóżku chłopca z głową
opartą na ramionach. Nawet podczas drzemki nie wypuszczał
z dłoni bezwładnej ręki syna. Wyglądał na zmęczonego i Kara
nie chciała go teraz budzić.
Łóżko obok zajmował człowiek, którego przywieziono
zaledwie parę godzin wcześniej. Wiedziała o nim tylko to, co
usłyszała od jednej z pielęgniarek, kiedy wyszła ostatnim
razem z pokoju Maca, aby rozprostować nogi.
Trudno było współczuć człowiekowi, który usiadł za
kiero
wnicą, wiedząc, że jest pijany. W dodatku zapomniał
zapiąć pasy i kiedy wjechał w drzewo, wypadł przez przednią
szybę i uderzył w nie głową. Na szczęście nikt inny nie został
ranny podczas jego pięciokilometrowego slalomu na drodze
do nieszczęścia.
Tak naprawdę Kara współczuła jego żonie i reszcie
rodziny, wiedząc, że pewnie niedługo go stracą. Żona amatora
napojów wyskokowych siedziała teraz przy jego łóżku. Miała
spuchnięte od łez, zaczerwienione oczy. Kara uśmiechnęła się
do niej życzliwie, gotowa zamienić z nią parę słów, ona
jednak odwróciła wzrok, udając, że przygląda się wykresom
na jednym z monitorów.
Kolejnym pacjentem był duży, krzepki farmer, leżący tutaj
od niedawna. Zgłosił się do przychodni z uporczywym bólem
w plecach i ze skargą, że coraz częściej się potyka, lekarz
jednak nic nie rozpoznał i dał mu reprymendę, radząc, aby nie
zawraca
ł ludziom głowy. Zdesperowany rolnik zapisał się w
końcu na wizytę do kręgarza, chociaż dotąd korzystał jedynie
z usług medycyny konwencjonalnej.
Wynik wstępnego badania przeprowadzonego przez
specjalistę terapii naturalnych był taki, że biedny farmer
znal
azł się niebawem w karetce, która zawiozła go do szpitala.
Na pierwszy rzut oka to, co widać było na zdjęciach
rentgenowskich, wyglądało jak ropień na rdzeniu kręgowym.
Przypadłość ta mogła doprowadzić do śmierci, gdyby wrzód
pękł, a jego zawartość dotarła do mózgu, nie mówiąc już o
uszkodzeniu samego rdzenia kręgowego oraz paraliżu.
Późniejsze badania wykazały jednak, że domniemany ropień
to guz, jeden z przerzutów nowotworu prostaty, którego
wcześniej nie wykryto.
Profesor operował chorego, o czym opowiedziała Karze
pani Eland, lecz uczciwie przyznał, że zabieg udał się tylko
częściowo. W ten sposób małżonkowie zyskali trochę czasu,
by pogodzić się z tym, co miało nadejść, niemożliwe okazało
się bowiem usunięcie przyczyny choroby.
- Kiedy tylko dojdzie do si
ebie na tyle, żeby wrócić do
domu, sprzedamy farmę naszemu sąsiadowi - oznajmiła pani
Eland Karze przy filiżance herbaty. - Szuka właśnie domu dla
swojego syna, który się żeni. Potrzebują też trochę ziemi.
-
A co z waszą rodziną? - spytała Kara, wiedząc, że
niełatwo jest pozbyć się dorobku całego życia.
-
Nikt nie chce pracować na roli - odparła pani Eland,
uśmiechając się smutno. - Nasza córka jest nauczycielką, a syn
ma zostać adwokatem.
-
Gdzie będziecie mieszkać, kiedy sprzedacie farmę?
-
Zostawimy sobie mały domek, który stoi na skraju naszej
farmy. Mieszkał tam pasterz, kiedy jeszcze stać nas było, żeby
kogoś zatrudniać, a potem zrobiliśmy remont i
wynajmowaliśmy ten dom letnikom. Pewnie będzie wydawał
nam się bardzo mały po tamtej willi, ale wystarczy dla nas
dwojga.
Była to drobna kobieta, której wygląd świadczył o tym, że
całe życie pracowała ciężko u boku swojego męża.
Wyczuwało się w niej swoistą dumę i godność, wynikające z
przekonania, że wszystko zawdzięcza sobie.
- Stoi na skraju wsi, niedaleko ludzi, z którymi
przyjaźnimy się od początku naszego małżeństwa. Geoff znał
ich dłużej, bo urodził się tam. Postanowiliśmy, że kiedy się
urządzimy, pojedziemy na długie wakacje, o jakich zawsze
marzyliśmy. Teraz już nie ma sensu niczego sobie żałować.
-
Świetny pomysł - odparła Kara, zdumiona praktycznym
podejściem kobiety do życia. Być może jej nastawienie
wynikało z wielu lat pracy na łonie przyrody, co nauczyło ją
godzenia się z tym, czego nie można zmienić.
Po tylu miesiącach nieustannej walki o Maca Kara wciąż
ni
e mogła się pogodzić z możliwością jego utraty. Ta odważna
kobieta jednak potrafiła zaakceptować to, co nieuchronne.
-
Chcemy wyjechać jak najszybciej, póki Geoff ma
jeszcze siły, żeby się tym cieszyć - dodała pani Eland. –
Będziemy mieć co wspominać, kiedy jego stan znowu się
pogorszy.
Kara przestraszyła się, gdy drobna kobieta nagle przytuliła
ją serdecznie.
-
Musi pani dbać o siebie - powiedziała. - Warto o niego
walczyć, jeśli na to zasługuje. Przeżyłam z Geoffem
trzydzieści siedem wspaniałych lat i nie żałuję ani minuty. Nie
zamieniłabym go na nikogo innego, nawet gdybym wiedziała,
co ma się stać.
Kara poczuła, że łzy napływają jej do oczu, ale zdołała
nad nimi zapanować. Nie mogła sobie teraz pozwolić na
rozczulanie się nad sobą; potrzebowała siły, aby dalej
pomagać Macowi. Toteż uśmiechnęła się z wdzięcznością do
kobiety, a gdy zobaczyła, jak pan Eland szuka na kołdrze ręki
żony, odwróciła się i podeszła do następnego łóżka.
Najmłodszy pacjent na oddziale nie miał nawet
dwudziestu lat. Był to inteligentny chłopak, który
przygotowywał się właśnie do egzaminów na Akademię
Medyczną, gdy zaczął cierpieć na silne bóle głowy.
Początkowo sądził, że są one spowodowane przemęczeniem
wynikającym z długiego ślęczenia nad książkami. Dopiero
gdy zaczął powłóczyć nogą i odczuwać drętwienie ręki,
uświadomił sobie, że dzieje sic coś złego.
Operacja, podczas której usunięto guz z jego mózgu, była
bardzo skomplikowana, wymagała wielu godzin wysiłku i
drobiazgowych zabiegów. Profesor Squires
nie mówił na ten
temat zbyt
wiele, ale Kara nauczyła się czytać z jego twarzy i
zdawało się jej, że rokowania w tym przypadku są dobre.
-
Przyjdzie ktoś dzisiaj do ciebie? - zapytała, gdy chłopak
uśmiechnął się do niej na powitanie.
-
Nie sądzę. - Nadal mówił trochę niewyraźnie. - Mój brat
załatwił sobie pracę na wakacje jako ochroniarz. Pewnie ma
nadzieję, że uda mu się poderwać jakąś dziewczynę, kiedy
mnie nie ma w pobliżu.
-
Myślisz, że przy tobie nie miałby szans?
-
Pewnie, że nie. Jestem najprzystojniejszy i
najmądrzejszy z całej rodziny - zażartował.
Kara roześmiała się. Poznała już jego brata bliźniaka - byli
niemal identyczni, mieli te same cele i zainteresowania.
Rywalizowali z sobą, ale w ich wypadku wydawało się to
zupełnie normalne.
-
Biedny chłopak. Ciekawe, jak się poczuje, kiedy wrócisz
do domu. Będziesz miał o czym opowiadać. Nie każdy przeżył
taką operację, a wszystkie dziewczyny zlecą się, żeby się tobą
opiekować.
-
Może udałoby mi się namówić profesora, żeby zrobił mi
bliznę w jakimś ciekawszym miejscu? To byłoby bardziej
ekscyt
ujące, gdyby dziewczyny oglądały bliznę na moim
brzuchu, zamiast na głowie.
-
Nie sądzę, żeby się zgodził - odparła ze śmiechem. - I tak
miał już z tobą dużo roboty. Ale myślę, że z tą głową ogoloną
do połowy wyglądasz bardzo interesująco.
Alison dała jej gestem znak z końca sali, że parzy herbatę.
Kara pożegnała się z chłopcem i podążyła za nią do gabinetu.
-
Dobrze, że wyszłaś na parę minut odpocząć - rzekła
Alison. -
Już miałam do ciebie iść, żeby ci to zaproponować.
-
Musiałam się trochę przejść. - Kara stanęła przy
otwartym oknie. Z klombu usy
tuowanego na środku trawnika
do
biegł ją słodki zapach kwiatów. Wciągnęła głęboko
powietrze i poczuła, jak wraca jej chęć do życia.
-
Cudownie pachną, prawda? - odezwała się Alison. - Tego
lata dużo padało i dlatego tak pięknie urosły.
-
Szkoda tylko, że za miesiąc zwiędną, a potem powoli
zacznie zbliżać się zima.
-
Czas mija szybko, gdy czeka się na coś tak specjalnego...
-
Masz na myśli dziecko? - Kara położyła rękę na brzuchu,
który wciąż udawało jej się ukryć, tym razem pod luźną
sukienką w niebieskie i białe kwiaty.
-
To też, no i początek nowego tysiąclecia. Jeśli wierzyć
gazetom i telewizji, na świecie będzie jedno wielkie przyjęcie.
-
Nie sądzę, żebym miała wtedy ochotę do zabawy. Pod
koniec roku pewnie będę wyglądać jak hipopotam -
roześmiała się Kara. - Termin porodu wypada w połowie
stycznia.
-
A ja, znając moje szczęście, pewnie sylwestra spędzę na
dyżurze - skrzywiła się Alison. - Możemy się umówić: jeśli
spotkamy się tutaj, otworzymy szampana i wypijemy toast.
Kara zgodziła się chętnie, ale na myśl o tym, że pod
koniec roku nadal będzie odwiedzać w szpitalu Maca,
ogarnęło ją przerażenie. Z każdym mijającym tygodniem
szansa, że odzyska on przytomność, stawała się coraz
mniejsza. Z czasem powoli nikła również nadzieja, że jego
mózg zachowa dawną sprawność. Jeśli do końca roku, kiedy
to cały świat będzie świętował nadejście nowego tysiąclecia,
stan Maca się nie zmieni, Kara nie będzie miała powodu do
radości.
Odpędziła od siebie ponure myśli i, aby zmienić temat,
spytała Alison, jak udała się jej randka z jednym z lekarzy.
- Lepiej nie pytaj -
odparła Alison z westchnieniem. -
Miałam złe przeczucia już wtedy, kiedy mnie zapraszał.
-
Co się stało? Podobno wybieraliście się do jakiejś
indyjskiej restauracji.
-
Och, tak, poszliśmy tam, ale pod koniec kolacji on
zorientował się, że zostawił portfel w domu.
Widząc zdegustowaną minę Alison, Kara wybuchnęła
śmiechem.
-
I co zrobiliście? Kazali wam za karę zmywać naczynia?
-
Gdyby do tego doszło, zostawiłabym go samego, ale
skończyło się na tym, że sama zapłaciłam rachunek.
-
A warto było? - dopytywała się Kara.
-
A co? Myślisz, że lepiej, gdyby wezwali policję?
-
Nie, chodzi mi o to, czy to był udany wieczór? Czy
podoba ci się ten facet?
-
Prawdę mówiąc... - Alison zaczerwieniła się lekko i
odwróciła wzrok. - To było chyba najbardziej udane spotkanie
od dłuższego czasu. Świetnie nam się rozmawiało. - Jej
uśmiech był coraz słabszy i wreszcie zniknął, gdy zamilkła.
- Ale? -
zapytała Kara.
-
Ale... on był tak bardzo zakłopotany tym, że zapomniał
pieniędzy. Nawet jeśli mi je zwróci, jak obiecał, pewnie już
nigdy nie będzie próbował się ze mną umawiać.
-
Hm, to rzeczywiście skomplikowana sprawa.
Mężczyźni są wrażliwi na punkcie własnej godności. - Kara
zamyśliła się na chwilę. - Już wiem! Teraz ty go zaproś do
restauracji,
którą sama wybierzesz, i uprzedź, że tym razem on
płaci.
Alison pokręciła głową, ale pomysł wyraźnie ją
zaintrygował.
-
Oczywiście, wszystko zależy od tego, czy naprawdę ci
na nim zależy i chcesz się z nim spotykać.
Alison uśmiechnęła się szeroko i uniosła dłonie w geście
poddania.
-
Chyba dobrze mnie znasz. Wiesz, jak mnie podejść.
Kara w odpowiedzi tylko się uśmiechnęła. To samo parę
dni wcześniej powiedziała jej Sue. Zdumiewające, jak wiele
razy Sue „przypadkowo" pojawiała się, by dotrzymać Karze
towarzystwa, i to właśnie wtedy, gdy przychodził Mike. Jakby
Kara nie wiedziała, co dzieje się między nimi.
Parę razy udało jej się wykorzystać tę sytuację dla
własnych celów, gdy odkryła, że Mike chętniej wyjaśnia jej
różne sprawy w obecności Sue.
- J
ak trafiliście z Makiem na tę całą stosowaną neurologię
kliniczną? - spytała pewnego razu, wracając do jednej z
poprzednich nie dokończonych rozmów.
-
Mac pewnie ci mówił, że na studiach, kiedy graliśmy w
rugby, chodziliśmy razem do jednego kręgarza.
- Tak. Za
wsze wydawało mi się to dziwne, że Akademia
Medyczna ma drużynę rugby. Przecież to strasznie brutalny
sport. Zawodnicy bez przerwy łamią sobie kości.
- To prawda -
odparł Mike, wzruszając ramionami. - W
każdym razie dzięki temu kręgarzowi poznaliśmy pewnego
człowieka, Australijczyka, który ożenił się z Irlandką.
Opowiadał nam o kursie neurologii stosowanej, który
prowadził w Stanach Zjednoczonych.
-
O, pewnie sporo podróżował - ożywiła się Sue.
-
Tak. Przysłał nam potem wiadomość, że podobne
seminarium odbędzie się w Amsterdamie. Pojechaliśmy i
byliśmy oczarowani. Trzy dni ciągłych wykładów, od ósmej
rano do ósmej wieczór, a facet ani razu nie zajrzał do notatek.
Karze nie mieściło się to w głowie.
-
Pierwszy raz zetknęliśmy się z takim podejściem do
neurologii.
Uczyłyście się w szkole o tym, jak działa mózg,
prawda?
Kara i Sue pokiwały głowami. Pamiętały, ile trudu
kosztowało je wbicie sobie do głowy tego skomplikowanego
materiału, gdy przygotowywały się do egzaminów.
-
Pewnie myślałyście, że wystarczy poznać podstawowe
rzeczy, takie jak budowa mózgu oraz funkcje różnych jego
obszarów. Wyobraźcie sobie teraz, co się dzieje, gdy ktoś
oddziałuje na receptory miotatyczne na waszych stopach,
które bezpośrednio lub pośrednio łączą się z mózgiem przez
pętle rdzeniowo - przedsionkowo - móżdżkowo - wzgórzowo -
korowo -
siatkowe... na zasadzie sprzężenia zwrotnego.
Kara stłumiła śmiech, podejrzewając, że Mike żartuje.
-
Mówisz poważnie? - spytała po chwili. - To ma związek
z tym, co robię za każdym razem, naciągając stopy Maca?
-
Każde delikatne naciągnięcie wpływa na wiele innych
rzeczy -
przyznał Mike. - Dlatego tak ważne jest, żeby nie
robić tego zbyt mocno. Ten jeden prosty ruch pobudza wiele
różnych szlaków nerwowych. Łatwo przeciążyć cały układ i
narobić szkody.
-
Dobrze, że nie powiedziałeś mi o tym na początku, bo
bałabym się go dotknąć. Nigdy nie sądziłam, że to wszystko
może mieć znaczenie. Wydawało mi się to tak proste jak
włączenie światła.
-
Niestety, wielu ludzi wciąż tak sądzi, i w dodatku sporo z
nich pracuj
e na oddziałach neurologicznych - odparł Mike
ponuro.
-
W takim razie może lepiej będzie, jak sobie pójdziecie, a
ja zostanę tutaj i będę się trząść ze strachu, że stanie się coś
złego, kiedy tylko za mocno ścisnę Maca za rękę -
powiedziała z przekąsem. - Pewnie i tak przychodzicie do
niego tylko po to, żeby się tu spotkać.
-
Mówiłam ci, że ona nas rozszyfruje - wtrąciła Sue, której
policzki były tylko nieznacznie bardziej rozgrzane niż Mike'a.
-
A ja myślałem, że nic nie widać - odparł Mike.
- Nawet nie wiesz, jak
się mylisz. Nie możecie oderwać od
siebie wzroku od czasu... -
chciała powiedzieć „naszego
ślubu", ale przecież żaden ślub się nie odbył. - Od chwili, gdy
się poznaliście - dodała pospiesznie. - Chociaż właściwie o to
nam chodziło, kiedy postanowiliśmy was zaprosić, więc
właściwie nie powinnam narzekać, widząc, że się polubiliście.
-
A więc zrobiliście to specjalnie? - spytała Sue. - Nigdy
mi o tym nie mówiłaś.
- Nie szkodzi -
wtrącił Mike. - Chyba i tak powinniśmy
być jej wdzięczni.
-
Jeśli naprawdę traktujecie to poważnie.
Mike i Sue wymienili porozumiewawcze spojrzenia, po
czym Mike wziął Sue za rękę i zwrócił się do Kary:
-
Prawdę mówiąc, właśnie poprosiłem Sue, żeby za mnie
wyszła - oznajmił z lekka onieśmielony.
-
A ona się zgodziła? - zażartowała Kara, udając wielkie
zdziwienie.
-
Oczywiście - zawołała Sue pospiesznie, po czym
wybuchnęła śmiechem, gdy zorientowała się, że przyjaciółka
tylko próbuje się z nią drażnić.
-
Tak się cieszę - odparła Kara z przekonaniem i przytuliła
ich oboje. -
Czy wybraliście już dzień?
- I tak, i nie. -
Sue zmieszała się lekko. - To zależy od
ciebie.
- Ode mnie? Dlaczego?
-
Bo chcielibyśmy, żebyś przyszła, ale nie wiemy, kiedy...
-
Sue wskazała gestem w stronę postaci na łóżku.
-
Gdyby to było możliwe, chciałbym, żeby Mac był
świadkiem - wtrącił Mike - ale skoro nie wiemy, kiedy...
-
Na pewno nie życzyłby sobie, żebyście z jego powodu
odkładali wasze plany - odparła Kara, starając się nie
poddawać smutkowi. - Gdzie chcecie urządzić wesele?
- W domu -
odparła Sue. - Postanowiliśmy zaprosić tylko
bliskich znajomych i rodziny. Nie chcemy wydawać wielkiego
przyjęcia, na które traci się kupę forsy, a potem przez parę lat
tonie w długach.
-
Chcielibyśmy cię prosić, żebyś pomogła Sue wybrać
sukienkę. Nasze matki zajmą się przygotowaniem przyjęcia.
Chcemy,
żeby odbyło się to za jakieś trzy tygodnie, kiedy
zacznie się babie lato.
- Za trzy tygodnie! -
zawołała Kara. - Tak szybko?
-
Zdążymy wszystko załatwić - odrzekła Sue, ujmując
Mike'a za rękę. - To tylko spotkanie w niewielkim gronie
rodziny i przyjaciół, którzy dobrze nam życzą.
-
Prawdę mówiąc, to dzięki tobie i Macowi
zdecydowaliśmy się na ślub - przyznał Mike. -
Uświadomiliśmy sobie, jak los bywa kapryśny i doszliśmy do
wniosku, że nie ma sensu tego odkładać.
- Przyjdziesz, prawda? -
spytała Sue. - Chciałabym, żeby
chociaż jedno z was było. Zgodzisz się być moim świadkiem?
Kara spojrzała na swój zaokrąglony brzuch.
-
Sue, czy naprawdę sądzisz, że nadaję się na świadka?
-
Oczywiście. Twój stan w ogóle mi nie przeszkadza.
-
Lepiej, żebym z takim brzuchem nie znalazła się na
zdjęciach - odparta Kara, nie dając przyjaciółce czasu na
namowy. -
Ale chętnie przyjdę, żeby złożyć wam życzenia...
od nas obojga.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
- Mam dla ciebie prezent -
oznajmiła Sue, wchodząc do
pokoju Maca.
- A z jakiej to okazji? -
zdziwiła się Kara. - Do moich
urodzin jeszcze daleko. A poza tym powinnaś zająć się
własnymi zakupami. Niedługo twój ślub.
-
Ale to właściwie nie jest tak zupełnie dla ciebie - odparła
Sue z błyskiem w oku. - Chodziłam akurat po sklepach, żeby
znaleźć coś z mojej listy, no wiesz, podwiązki i pończochy,
jakąś seksowną koszulę nocną, która spodobałaby się
Mike'owi, a po drodze natknęłam się na mały sklepik z
rzeczami dla dzieci, no i weszłam do środka.
- Sue... -
zaczęła Kara, nie bardzo wiedząc, jak powiedzieć
przyjació
łce, że na razie są rzeczy ważniejsze od ubranek dla
dziecka, na przykład ślub Sue i terapia Maca, a poza tym do
porodu zostało jeszcze parę miesięcy.
-
W każdym razie jak już tam weszłam, nie mogłam się
powstrzymać, żeby czegoś nie kupić. Były tam takie śliczne
malutkie ubranka, że sama zaczęłam myśleć o dziecku.
Spójrz! -
Wyciągnęła maleńkie białe śpioszki frotte z
podejrzanie wypchanej torby. -
Można by ubrać w nie małego
królika, no nie? Były w najróżniejszych pastelowych
kolorach: seledynowym, błękitnym, różowym, cytrynowym...
- Sue! -
zawołała Kara, widząc, jak przyjaciółka wyciąga z
torby śpioszki w każdym z wymienianych kolorów.
-
Były takie śliczne, że nie mogłam się oprzeć. Musisz
zacząć gromadzić rzeczy, bo jak maleństwo się urodzi, nie
będziesz miała w co je ubrać.
-
Mam jeszcze dużo czasu - odparła Kara. Zobaczyła
jednak, że Sue w ogóle jej nie słucha, zajęta szperaniem w
torbie.
- A spójrz na to! -
zawołała, wyciągając jakiś barwny
przedmiot. - Jako honorowa ciotka zastrzegam sobie prawo
przynoszenia tych
hałaśliwych zabawek, które każde
szanujące się dziecko musi mieć. Trąbki, .bębenki, no i
oczywiście to! - Potrząsnęła grzechotką, podając ją Karze
ponad głową Maca.
Ręka Kary zastygła w powietrzu i zabawka upadła na
łóżko.
-
Widziałaś? - szepnęła, utkwiwszy wzrok w twarzy
Maca. -
Sue, widziałaś to? On się poruszył. - Drżącymi dłońmi
dotknęła jego twarzy. Nie była pewna, czy przypadkiem nie
było to złudzenie. - Mac, słyszysz mnie? Widziałam, jak się
poruszyłeś. - Wstrzymując oddech, czekała na jego reakcję,
nic jednak się nie wydarzyło. - Mac, proszę cię, daj mi znak,
jeśli mnie słyszysz...
Kątem oka zobaczyła, jak Sue przestępuje niespokojnie z
nogi na nogę.
-
Musiałaś to widzieć. On naprawdę się poruszył. Kiedy
podawałaś mi grzechotkę... Wyglądało to tak, jakby się
wzdrygnął. No właśnie! - zawołała, chwyciła zabawkę i
potrząsnęła nią krótko przy uchu Maca.
Mac drgnął i skrzywił się, jakby dźwięk go drażni.
-
O mój Boże! - wykrztusiła Sue. - Rzeczywiście!
- Gdzie jest Mike? -
spytała Kara, gdy potrząsnęła
gr
zechotką przy drugim uchu Maca i otrzymała taki sam
rezultat. -
Czy mógłby przyjść i to zobaczyć? Czy to znaczy,
że Mac zaczyna się budzić?
-
Zawołam Mike'a - zaproponowała Sue, zostawiając
zakupy na podłodze i wybiegając na korytarz.
Najwyraźniej od razu przekazywała tę nowinę, bo już po
chwili kilka osób zgromadziło się przed drzwiami do pokoju
Maca.
-
Co się stało? - zapytała Alison, która pierwsza zajrzała
do środka. - Sue powiedziała, że Mac się poruszył czy też
czymś zagrzechotał i pobiegła dalej, jakby ją ktoś gonił.
Kara zaśmiała się, choć była bliska łez. Zamrugała
powiekami i kilkakrotnie głęboko odetchnęła, by się
opanować.
-
Pokazywała mi rzeczy, które kupiła dla dziecka, i kiedy
poruszyła grzechotką, Mac wzdrygnął się, jakby usłyszał jakiś
hałas.
-
Czy to się potem powtórzyło? - spytał ktoś inny. - Czy
tak reaguje za każdym razem?
-
Próbowałam zagrzechotać jeszcze raz i zareagował tak
samo, ale nie chcę tego powtarzać, dopóki nie przyjdzie Mike
i nie powie mi, czy to dobry znak.
-
Jeśli świadczy to o tym, że Mac coś słyszy, jak może to
być zły znak? - odezwała się jedna z pielęgniarek. - Powinnaś
to powtarzać tak często, jak to możliwe, żeby się nauczył
rozróżniać dźwięki.
-
On nie jest małpą z cyrku - odparła ostro Kara, lecz zaraz
ugryzła się w język. - Przepraszam, jestem trochę
zdenerwowana. Chętnie powtórzyłabym to doświadczenie, ale
najpierw muszę wiedzieć, że dźwięk grzechotki nie robi mu
żadnej krzywdy. Może się go boi, skoro się wzdryga... -
Wzruszyła bezradnie ramionami.
-
Daj nam znać, kiedy się czegoś dowiesz.
Kara obiecała, że ich powiadomi, i pokój szybko
opustoszał. Przy Macu została tylko ona i Alison.
-
Przepraszam, że tak na nich naskoczyłam, ale...
-
Nie przejmuj się, od miesięcy walczysz o Maca. Jeśli nie
potrafią zrozumieć, że nie chcesz ryzykować, nie są tak
mądrzy, jak myślałam.
Kara uśmiechnęła się słabo. Uniosła dłoń Maca do ust i
przymknęła oczy, powtarzając w duchu wciąż tę samą żarliwą
modlitwę: Boże, błagam cię, niech on wyzdrowieje. Niech to
będzie pierwszy znak, że niedługo odzyska przytomność.
Usłyszała w oddali głosy Mike'a i Sue i utkwiła wzrok w
drzwiach, czekając niecierpliwie, aż się otworzą.
-
No więc powiedzcie mi, co takiego wyprawiacie, kiedy
mnie tu nie ma? -
spytał żartobliwie Mike. - Sue mówiła mi
coś o jakiejś grzechotce dla dzieci.
Kara wskazała w milczeniu na niewinnie wyglądającą
zabawkę leżącą na białej pościeli.
-
Opowiedz mi, co się stało.
Kara zwilżyła językiem wyschnięte usta.
-
Rozmawiałyśmy z Sue o zakupach i nagle ona
potrząsnęła grzechotką, podając mi ją nad łóżkiem. Kątem oka
zobaczyłam, że Mac się wzdrygnął, ale nie byłam pewna, z ja
-
kiego powodu. Zagrzechotałam więc jeszcze raz i on znowu
lekko się odsunął, krzywiąc twarz.
-
Ile razy to sprawdzałaś?
-
Po jednym razie z każdej strony. Wolałam poczekać na
ci
ebie, żebyś powiedział, co to oznacza - oznajmiła mu
otwarcie. -
Czyżby zaczął słyszeć? Czy niedługo się obudzi?
-
To potwierdza moje przypuszczenia, że on
prawdopodobnie słyszy cię od czasu do czasu. - Uniósł dłoń,
dając jej znak, by nie przerywała. - Nie bez przerwy, bo stan
jego świadomości wciąż się zmienia, tak samo jak nasz, kiedy
budzimy się i zasypiamy. Niekoniecznie też rozumie wszystko
to, co słyszy, ale to dowód, że jego mózg nie tylko odbiera
bodźce dochodzące z uszu, ale zaczyna je dzielić na te, które
lubi i których nie znosi.
- A ten odruch? Wyraz jego twarzy? -
dopytywała się
Kara, bojąc się robić sobie zbyt wielkie nadzieje.
-
To także dobry znak. Świadczy o istnieniu połączeń
między różnymi obszarami mózgu.
- Mike, powiedz mi, co teraz?
- Wydaje mi s
ię, że możesz zacząć eksperymenty z
nowymi dźwiękami.
- Jakiego rodzaju?
-
Takimi jak na przykład szelest papieru, dźwięk kruszonej
skorupki od jajka, brzęk naczyń, sztućców o talerze, odgłos
piłowania drzewa, wbijania gwoździ. Możesz mu śpiewać lub
nastawiać płyty z piosenkami dla dzieci, kołysankami, które
zna z przeszłości. Przy okazji przyda ci się mały trening.
Niedługo przecież dziecko się urodzi.
-
Powinnam nastawiać na normalną głośność czy raczej
cicho, tak jak do tej pory?
-
Raczej niezbyt głośno, a ostrzejsze dźwięki muszą trwać
krótko. I cały czas mów o tym, co robisz, na przykład:
,,Nakrywam teraz do stołu, Mac. Czy słyszysz, jak brzęczą
noże i widelce?" I tak dalej.
-
Jak często powinnam to robić? Ile razy w ciągu dnia?
-
Czuła, że staje się coraz bardziej niecierpliwa.
-
Musisz być ostrożna, Karo. Pamiętaj, że nie możesz
poganiać chorego konia tylko dlatego, że zrobił kilka
pier
wszych chwiejnych kroków. Najpierw trzeba sprawić,
żeby mózg Maca zaczął lepiej funkcjonować, a nie tylko
zmuszać go do reagowania na różne odgłosy. Dźwięk tej
grzechotki jest dla niego prawdopodobnie zbyt natarczywy i
może doprowadzić do przeciążenia układu nerwowego.
-
Spełnił już swoją rolę - uznała Kara, uśmiechając się z
wdzięcznością do Sue, stojącej po drugiej stronie łóżka.
-
Dzięki niemu wiemy, co robić dalej. Warto było wydać
każdy grosz na tę zabawkę.
-
Cieszę się, że trafiłam - wtrąciła zadowolona Sue.
-
Ale poczekam jeszcze trochę, zanim kupię bębenek i
trąbkę.
Kara roześmiała się, widząc zagubioną minę Mike'a. Sue
pewnie wyjaśni mu, o co chodzi, odprowadzając go tam, gdzie
go znalazła. Gdy wyszli i w pokoju znowu zapanowała cisza,
Kara usiadła na chwilę przy łóżku Maca. Chciała zebrać myśli
przed udaniem się na spoczynek.
- Och, Mac, tak bardzo za
tobą tęsknię - wyszeptała,
kładąc głowę na jego ramieniu.
Była to bardzo niewygodna pozycja, gdy on leżał w łóżku,
a ona pochylona siedziała na krześle obok, ale tak właśnie
kończyła każdą swoją wizytę, kiedy byli sami.
Zawsze gdy siedzieli obok siebie na
podłodze przy komin
ku, oparci plecami o kanapę, lub leżeli w łóżku, obejmując się,
jej głowa spoczywała w tym miejscu. Tak jakby kształt jego
piersi i ramienia był specjalnie do tego przeznaczony.
-
W łóżku jest tak pusto bez ciebie - szepnęła, pocierając
policzkiem o jego podbródek i wyczuwając dłonią miarowe
bicie jego serca. -
Smutno i zimno nawet w środku lata, a nie
tak przytulnie jak wtedy, gdy byliśmy razem.
Czuła, że zaczyna ulegać emocjom i zmusiła się, by nad
nimi zapanować. Nie pomoże Macowi, jeśli się zacznie
roztkliwiać nad sobą. Musi być opanowana i silna ze względu
na niego.
-
Tak się cieszę, że możemy przejść do następnego etapu
-
powiedziała cicho, układając w głowie listę rzeczy, które
powinna przynieść. - Nie miej mi za złe, ale chcę, żebyś
wyzdrowiał tak szybko, jak szybko poszedłeś ze mną do
łóżka. Nawet nie wiesz, ile uścisków i pocałunków będziesz
mi winien, kiedy się obudzisz.
Przechyliła głowę, aby jak zwykle pocałować go na
pożegnanie, i jak zawsze poczekała chwilę w nadziei, że może
tym razem Mac zareaguje.
-
Śpij dobrze, kochanie - rzekła, starając się, by jej głos
nie zdradzał rozczarowania. - Przyjdę do ciebie jutro.
Jutro... Kochanie... Jutro...
Te słowa odbijały się dziwnym echem w jego głowie.
Próbował się skupić, ale teraz, kiedy już nie trzymała go za
rękę, było to o wiele trudniejsze.
Nie mógł też tak po prostu odpłynąć w ciemność. Coraz
silniej przyciągała go do siebie jakimiś dźwiękami, światłem i
dotykiem, który nieraz sprawiał mu ból.
Czasami miał tego dość. Chciał, by zostawiła go w
spokoju,
pozwoliła mu odejść tam, gdzie panowała błoga
cisza, ale
ona była silniejsza od niego i taka zdeterminowana.
Dotykała go.
Dotykała go codziennie i czasami zdawało mu się, że chce
pobudzić każdy nerw jego ciała. Niekiedy miał ochotę
krzyc
zeć, by przestała. Wtedy właśnie to robiła i coś w nim
zaczynało się domagać, by powróciła do przerwanej
czynności, aby mógł znowu poczuć jej dotyk. Czasami
wydawało mu się, że dobrze ją zna... że ona nie bez powodu
jest tutaj. Ale dlaczego? Dlaczego?
Nie potrafił znaleźć odpowiedzi.
-
Och, Mac, szkoda, że cię nie było - rzekła Kara. Był
późny sobotni wieczór i przyszła do Maca, by opowiedzieć
mu o ślubie Mike'a i Sue. - Pogoda dopisała. Świeciło słońce,
ale nie było zbyt gorąco. Wiele kobiet miało letnie suknie i
kapelusze, tak jak Sue.
Mówiła mu któregoś dnia, że jej przyjaciółka
zrezygnowała z tradycyjnej białej sukni ślubnej i zdecydowała
się na nieco mniej oficjalną, ładną i elegancką.
Jedwabny materiał był delikatny, a kwiatowy wzór o
subtelnych barwach - kremowej i jasno - morelowej -
wyglądał bardzo apetycznie. Sukienka z pewnością przyda się
Sue także na inne uroczystości. Przyjaciółka miała też na
sobie kapelusz zamiast tradycyjnego welonu i podczas ich
wcześniejszej wyprawy do sklepów namówiła Karę, aby ona
także kupiła sobie podobne nakrycie głowy.
Kara zerknęła na elegancką granatową sukienkę z
jedwabiu, którą nadal miała na sobie, i przesunęła palcem po
niebiesko -
szarym wzorze, przypominającym gałązki
obsypane kwiatami. Do kupna tej
sukni również namówiła ją
Sue, twierdząc, że kolor idealnie pasuje do szarobłękitnych
oczu Kary. Prosto ze ślubu Kara przyjechała do Maca, aby
opowiedzieć mu swoje wrażenia. Nie wpadła nawet do swego
pokoju w szpitalnym bloku, w którym teraz mieszkała, by się
przebrać. Próbowała sobie wmówić, że zrobiła to, by nie tracić
czasu. Tak naprawdę jednak gdzieś w głębi duszy miała
nadzieję, że Mac może właśnie tego wieczoru otworzy oczy i
zobaczy ją wtedy w czymś naprawdę twarzowym.
-
Nie chciałam wydawać zbyt dużo pieniędzy na jakąś
specjalną suknię, ale Sue powiedziała, że ta świetnie do mnie
pasuje. Poza tym doszła do wniosku, że może ją ode mnie
kiedyś pożyczy, kiedy z Mikiem zdecydują się na dziecko.
Zamilkła na chwilę, ponieważ jej głos zaczął drżeć. Musi
s
ię opanować; przyrzekła sobie przecież, że nie będzie
poddawać się rozpaczy.
-
W każdym razie wyglądałam podobno bardzo
elegancko. Niektórzy dopiero wtedy zauważyli, że jestem w
ciąży, kiedy oparłam sobie talerz na brzuchu. Tak mi mówiła
Sue.
Przedzieraj
ąc się myślami przez kalejdoskop zdarzeń,
próbowała wybrać niektóre z nich, by opowiedzieć o nich
Macowi.
Nagle okazało się, że w pamięci najbardziej utkwił
jej widok czułych spojrzeń, jakie Sue i Mike wymienili w
chwili, gdy pan młody .pochylił się, by pocałować swą żonę.
Był to bardzo piękny ślub. Sue niemal unosiła się w
powietrzu, gdy odwróciła się w stronę ołtarza, a Mike cały
czas się uśmiechał...
Naraz Kara poczuła, że nie jest już w stanie tego dłużej
wytrzymać i po raz pierwszy od dnia wypadku wybuchnęła
rozpaczliwym płaczem, opierając głowę na ramieniu Maca.
-
Och, Boże, Mac, to takie niesprawiedliwe - szlochała.
Jej łzy zbierały się w małym dołku pod jego obojczykiem. -
To przecież my mieliśmy wziąć ślub. To my mieliśmy się
całować i przyjmować życzenia.
Płakała długo, miotana sprzecznymi uczuciami -
wściekłością, zawiścią i rozpaczą. Tak długo udawało jej się
trzymać uczucia pod kontrolą - starała się być bez przerwy
zajęta i prawie nie zdawała sobie sprawy z tego, jak długo już
Mac leży nieprzytomny.
Upłynęło niemal pół roku. Z książek, które przeczytała,
dowiedziała się, że im dłużej trwa taka sytuacja, tym szanse na
wyzdrowienie stają się mniejsze. Przez cały ten czas, kiedy tak
kursowała między oddziałem położniczym a pokojem Maca,
była przekonana, że jego powrót do zdrowia jest tylko kwestią
czasu. Przez wszystkie te dni, tygodnie i miesiące nie
pozwoliła sobie na chwilę zwątpienia. Nie dopuszczała do
siebie myśli o tym, przed czym ostrzegał ją profesor Squires -
że być może jej zabiegi doprowadzą do tego, że Mac się
obudzi, lecz nie odzyska dawnej formy.
Nie zastanawiała się dotąd, czy przypadkiem nie byłoby
lepiej, gdyby umarł pewnego dnia we śnie, spokojnie i bez
bólu, nie odzyskując przytomności, niż obudził się, nie
odzyskując jednak dawnej sprawności psychicznej. Czy w
takim razie naprawdę wyświadcza mu przysługę, jeśli jego
dalsze życie miałoby przypominać wegetację?
Do tej pory podtrzymywała się na duchu, wierząc, że Mac
wyzdrowieje zupełnie. A jeśli to niemożliwe? Jeżeli przez cały
czas
tylko się łudzi?
- No, no, tylko nie to -
usłyszała nagle czyjś głos. - Nie
pozwolę, żeby ktoś topił moich pacjentów we łzach.
Jakiś mężczyzna wcisnął jej do ręki papierową chusteczkę
i delikatnie usadził ją na krześle. Wytarła twarz, lecz łzy wciąż
spływały jej po policzkach i z trudem rozpoznawała
człowieka, który się nad nią pochylał.
-
Karo, kochana, rozchorujesz się, jeśli będziesz się tak
zachowywać - usłyszała i w końcu rozpoznała głos profesora.
-
Och, przepraszam. Nie chciałam płakać, ale... -
Potrząsnęła głową, nie mogąc dalej mówić.
-
Myślałem, że zdążyłaś się już wypłakać przez te
wszystkie miesiące - rzekł spokojnie. - To zrozumiałe, że...
-
Nie, nie mogłam - wydusiła. - Gdybym pozwoliła sobie
na rozpacz, nie miałabym tyle siły. Musiałam być silna...
- Nonsens -
przerwał jej tonem zupełnie innym niż
zwykle. -
Wszyscy musimy sobie od czasu do czasu popłakać,
pozwolić na chwile słabości. Jesteśmy przecież tylko ludźmi.
Jego współczujący uśmiech sprawił, że Kara ponownie
wybuchnęła płaczem. Szlochała, nie mówiąc ani słowa,
poddając się długo powstrzymywanej rozpaczy. Dopiero po
kilku minutach, kiedy wreszcie zaczęła się uspokajać, zdała
sobie sprawę, że profesor wciąż stoi obok, trzymając rękę na
jej ramieniu, i czeka cierpliwie, aż ona się wypłacze.
- Och, przepraszam... -
wydusiła, dotykając chusteczką
mokrej plamy na sukience. -
Nie chciałam...
-
Już dobrze. - Przytrzymał jej rękę. - Cieszę się, że
mogłem się przydać, choćby tylko w roli chusteczki. -
Uśmiechnęła się przez łzy. - No, już lepiej. A teraz powiesz
mi, co się stało, czy mam zgadnąć?
Chwycił stojące obok krzesło, obrócił je i usiadł na nim
okrakiem, składając ręce na oparciu.
-
Z twojego stroju wynika, że byłaś na jakiejś
uroczystości, która wprawiła cię w przygnębienie.
-
Wiem, że to niemądrze tak płakać, zwłaszcza teraz -
odparła, wydmuchawszy energicznie nos w chusteczkę. - Tyle
czasu już upłynęło od wypadku, a dotąd nie płakałam.
-
Dlatego w końcu nie wytrzymałaś. Zwłaszcza po tym,
jak się okazało, że Mac reaguje na dźwięki. Muszę ci
powiedzieć, że osiągnęłaś dużo więcej, niż się spodziewałem.
-
A czego się pan spodziewał? - spytała, czując, że ma w
sobie dość siły, by stawić czoło najgorszemu.
- Szczerze? -
zapytał, a ona skinęła głową.
-
Powiedziałem ci kiedyś, że może lepiej będzie po prostu
dać Macowi spokój. Wynikało to z moich doświadczeń, jakie
miałem z pacjentami znajdującymi się w podobnym stanie.
Oprócz tego słabego odruchu gardłowego, który pokazałaś,
kiedy odłączyliśmy respirator, właściwie niczego więcej się
nie spodziewałem.
-
Ale on w końcu zaczął samodzielnie oddychać.
-
To prawda. Miałem jednak pewne wątpliwości wobec
tego, co z Mikiem osiągniecie. Nie sądziłem, że to przyniesie
skutki.
-
A jednak przyniosło.
-
Zgadza się. Mac żyje, a w dodatku jego stan poprawia się
z miesiąca na miesiąc. Widząc to, sam zacząłem interesować
się trochę tą metodą. Sześć miesięcy temu nie dawałem mu
właściwie żadnych szans. A teraz... Możliwości wydają się
nieograniczone. Chętnie wysłałbym wszystkich moich
pracowników na taki kurs, na jakim był Mac z Mikiem.
-
To byłoby możliwe?
-
Gdyby pozwoliły na to finanse... - odparł, krzywiąc się
lekko. -
Obserwowałem pracę mózgu Maca od miesięcy i
stopniowo zrewidowałem swoje opinie dotyczące metod, które
stosowaliśmy do tej pory. Gdybyś teraz mnie spytała, jakie
daję mu szanse na wyzdrowienie, to obserwując wyniki
waszej terapii i biorąc pod uwagę twoje poświęcenie,
powiedziałbym, że ogromne.
- Nie jestem pewna, czy pan nie przesadza tylko po to,
żeby podnieść mnie na duchu. Ale jeśli powie pan coś jeszcze,
to chyba znowu się rozpłaczę - odparła Kara.
- Tylko nie to! -
zaprotestował, wstał z krzesła i odstawił
je pod ścianę. - Jeśli moja marynarka skurczy się od twoich
słonych łez, żona każe mi przejść na dietę.
Kara zaśmiała się, pociągając nosem, i spojrzała na
profesora, który pomachał jej na pożegnanie, wychodząc z
pokoju. Odkryła przy tym, że tym razem śmiech przyszedł jej
łatwiej, niż się spodziewała.
-
Masz dziś iść na badania - przypomniała Sue Karze,
kiedy szły na oddział położniczy.
Sue przyjechała dziś rano do szpitala razem z Mikiem.
Przeprowadzili się do nowego mieszkania, które znajdowało
się po drugiej stronie miasta. Przyjaciółka wpadła do pokoju
Kary na herbatę, a potem obie wybrały się na dyżur.
-
Dzięki za przypomnienie. Wiedziałam, że dziś mam
badania, ale zupełnie zapomniałam jakie - odparła Kara. - Ale
nie jest tak źle - dodała ze śmiechem. - Nie opuściłam dotąd
żadnej wizyty i wszystko idzie dobrze, zupełnie jak w
podręczniku.
-
Hm, wciąż jednak wydaje mi się, że trochę za mało
ważysz. Nie odzyskałaś tych kilogramów, które straciłaś po
wypadku Maca. W każdym razie, niech będzie jak jest, ale
chyba już pora, żebyś zaczęła się przygotowywać na przyjście
dziecka na świat. Wiem, że jesteś bardzo zajęta Makiem,
ale kiedy dziecko się urodzi, będziesz musiała poświęcić mu
większość czasu.
Karę nagle ogarnęło poczucie winy.
- Wiem -
przyznała z westchnieniem. - Chyba kupiłaś
więcej rzeczy dla mojego dziecka niż ja do tej pory. Ale będę
miała sześć tygodni urlopu macierzyńskiego i może jeszcze
zdążę ze wszystkim.
- Ze wszystkim? A cz
y zaczęłaś już rozglądać się za jakimś
mieszkaniem?
- Jak to? -
Kara zamarła. - Dlaczego miałabym to robić?
Och, Boże, nie pomyślałam...
-
No właśnie. Wiesz, że w bloku dla pielęgniarek nie ma
miejsca dla matek z dziećmi. Będziesz musiała się
wyprowadzić, kiedy dziecko się urodzi, a najlepiej zrobić to
wcześniej. Mike i ja pomożemy ci przewieźć rzeczy.
-
Dzięki, ale... - Kara wciąż czuła się oszołomiona. A więc
nie będzie mogła dalej mieszkać tam gdzie teraz. Jak to się
stało, że dotąd sobie tego nie uświadomiła? Mieszkanie w
bloku dla pracowników było bardzo wygodne. Wszędzie
miała blisko - na swój oddział i do Maca.
Była jednak na tyle zapobiegliwa, że zarezerwowała już
miejsce w szpitalnym żłobku. Po urlopie macierzyńskim
będzie przecież musiała wrócić do pracy. Nawet gdyby Mac
jeszcze dziś odzyskał przytomność, upłynęłoby
prawdopodobnie wiele miesięcy, zanim byłby w stanie znowu
pracować, jeśli w ogóle by się do tego nadawał.
Pieniądze z ubezpieczenia zdrowotnego oraz
odszkodowanie wypłacone za zniszczony samochód
pokryłyby koszty opieki nad Makiem. Jednakże, ponieważ do
ślubu jednak nie doszło, sama Kara nie otrzymała żadnych
pieniędzy i musiała zarabiać na siebie i dziecko. W dodatku
niedługo nie będzie miała gdzie się podziać. Jakie mieszkanie
zdoła wynająć za pielęgniarską pensję? Nie chciała
przeprowadzać się do jakiejś wilgotnej i obskurnej nory,
zwłaszcza z dzieckiem.
Pierwszą połowę dyżuru spędziła na oddziale
ginekologiczno -
położniczym, ale tego dnia zupełnie nie
mogła się skupić. Wciąż myślała o problemach, które
uświadomiła jej Sue.
Do chwili, gdy zaczęła przyjmować pacjentki w poradni
przedporodowej, nie wpadła na żaden rozsądny pomysł.
Rozbolała ją tylko głowa i wzrosło jej ciśnienie. Do tej pory
potrafiła przecież radzić sobie w życiu. Zanim poznała Maca,
była samodzielna od chwili śmierci rodziców.
Życie wtedy było jednak łatwiejsze. Teraz miała na głowie
o wiele więcej: terapię Maca, dbanie o własne zdrowie
podczas ciąży, zbliżający się poród, konieczność
samodzielnego wychowania dziecka, kłopoty finansowe i
mieszkaniowe... Ta lista zdawała się nie mieć końca.
Jej niepokoje przybrały jednak zupełnie inną postać, gdy
zaczęła rozmawiać ze swoimi pacjentkami, zwłaszcza tymi,
które miały rodzić pierwszy raz. Mniej interesowały ją
zwierzenia kobiet spod
ziewających się drugiego lub kolejnego
dziecka. Dziękowała jednak Bogu, że nie znajduje się w takiej
sytuacji jak pewna pacjentka, którą szef usiłował zmusić do
rezygnacji z pracy. Mogła wziąć urlop macierzyński, lecz
potem czekało ją wymówienie. Inne kobiety miały kłopoty
małżeńskie; martwiły się, czy uda im się znaleźć odpowiednią
opiekunkę do dziecka i czy będzie je na to stać.
-
Nie jest tak źle - powiedziała Kara do Sue, gdy
sprzątały gabinet po dyżurze. - Mam dobrą pracę, do której
mogę wrócić po urlopie, i miejsce w żłobku dla dziecka. Jeśli
znajdę jakieś mieszkanie, wszystko powinno ułożyć się
dobrze.
-
Naprawdę tak myślisz? - spytała Sue z powątpiewaniem.
-
A co zrobisz, jeśli dziecko będzie płakać przez całą noc i nie
zmrużysz oka? A jak zachoruje? Jeśli będziesz sama, nikt ci
nie pomoże.
-
To co mam zrobić? - rzuciła, zirytowana, że przyjaciółka
z taką łatwością wytyka słabe strony jej pospiesznie
nakreślonego scenariusza. - Przecież nie poproszę Maca, żeby
zajął się dzieckiem.
Sue nie odzywała się przez całą drogę do pokoju Kary,
która zaczęła w końcu mieć wyrzuty sumienia, że napadła na
przyjaciółkę. To nie była wina Sue, że miała rację.
-
Przepraszam cię - rzekła Kara, gdy zamknęły za sobą
drzwi do pokoju. -
Zachowałam się okropnie. Nie będę ci
miała za złe, jeśli przestaniesz się mną zajmować.
Towarzystwo Mike'a jest z pewnością dużo lepsze od mojego.
- Inne, a nie lepsze -
odparła Sue szczerze i uścisnęła rękę
Kary, a potem opadła na łóżko i zdjęła buty. - Posłuchaj.
Wiem, że to wygląda tak, jakbym szukała dziury w całym, ale
po prostu martwię się o ciebie. Mac nadal potrzebuje pomocy,
ty musisz pracować na pełnym etacie, a kiedy dziecko się
urodzi... Teraz jesteś zdrowa, ale co się stanie, jak poczujesz
się rozrywana w trzech różnych kierunkach?
ROZ
DZIAŁ SIÓDMY
-
Karo, słyszałaś o tej pacjentce z okulistyki? – spytała
Sue, wpadając na oddział parę minut przed rozpoczęciem
dyżuru.
Zwykle przychodziła do pracy pół godziny wcześniej, ale
najwidoczniej ostatnio ona i Mike wykorzystywali ten czas w
inny
sposób. Cokolwiek to było, sprawiało, że Sue miała
rumieńce na policzkach, a Mike chodził wyjątkowo
energicznym krokiem. Karę zaczynała powoli ogarniać
zazdrość; skutecznie jednak broniła się przed nią. Cieszyła się,
że Sue jest szczęśliwa.
-
Co z tą pacjentką? - zapytała, trzymając cierpliwie
kubek z herbatą i czekając, aż przyjaciółka zdejmie płaszcz.
Październik przyniósł z sobą wichury i deszcze; nic nie
zapowiadało zmiany pogody. Zanosiło się natomiast na długą,
ponurą zimę.
-
Mike opowiedział mi o tym wczoraj wieczorem. Dzięki -
rzekła, odbierając herbatę i od razu opróżniła kubek do
połowy. - Marzyłam o tym, żeby się napić czegoś ciepłego.
Zostawiliśmy samochód na samym końcu parkingu, a dziś
okropnie wieje.
- Ale ta pacjentka... -
powtórzyła Kara, widząc, że Sue jest
tego dnia wyjątkowo rozkojarzona.
-
No właśnie. Leczyła się prawie już od dziesięciu lat,
ponieważ nie widziała na jedno oko, chociaż nie wykryto w
nim żadnych zmian. Z braku innej diagnozy orzeczono, że to
zwyrodnienie plamki.
Sue była najwyraźniej bardzo przejęta swą relacją - cały
czas chodziła po pokoju, wymachując kubkiem. Na szczęście
był już prawie pusty.
-
Mike badał ją zaraz po tym, jak przeniósł się do naszego
szpitala, i odkrył, że zachowała mimo wszystko pewną
zdol
ność widzenia obwodowego.
- No i co?
-
Kiedy zbadał ją dokładniej, stwierdził, że jedno oko, to
niewidome, nie porusza się tak samo jak drugie. A ponieważ
w takim przypadku do mózgu często wysyłany jest podwójny
obraz, który wprowadza zamieszanie, więc to oko po prostu
s
ię wyłączyło.
-
Nie wiedziałam, że takie rzeczy się zdarzają.
- Ani ja -
przyznała Sue. - W każdym razie Mike zaczął
pobudzać jej mięśnie oczne przez inne obszary ciała, głównie
dłonie i stopy, tak samo jak robisz to z Makiem. Kazał jej też
wykonywać specjalne ćwiczenia odblokowujące mięśnie
obwodowe, żeby gałki oczne mogły poruszać się
jednocześnie.
-
I co dalej? Po twojej minie widzę, że wszystko dobrze się
skończyło.
-
Wczoraj ta kobieta była u Mike'a i okazało się, że zaczęła
widzieć na tamto oko!
-
Naprawdę! - Kara nie ukrywała zdumienia. - Widzi
zupełnie dobrze, czy tylko zarysy przedmiotów?
-
Samym tym okiem może spokojnie czytać gazetę, a jej
mąż powiedział, że nigdy nie widział jej tak szczęśliwej.
-
Świetnie! Ciekawe, jaka będzie następna sztuczka
Mike'a?. Może chodzenie po wodzie?
-
Prawdę mówiąc, cieszył się chyba tak samo jak ona.
Kiedy opowiadał mi o tym, nie mogłam pojąć wszystkich
szczegółów. Nic nie mówił, ale czułam, że chciałby podzielić
się tym z Makiem. On by go doskonale zrozumiał.
-
No i z kim w końcu porozmawiał?
-
Skontaktował się z tym kręgarzem, który kiedyś polecił
mu kurs profesora Carricka. Ten człowiek znał kilka
podobnych przypadków i Mike zaprosił go do nas na lunch w
czasie weekendu, żeby mogli porozmawiać. Chyba niewielu
lekarzy się na tym zna, skoro Mike może pogadać na ten temat
tylko z kręgarzem, który był na kursie.
-
Jeśli zobaczysz tego człowieka, przekaż mu moje
podziękowania za to, że skontaktował Maca i Mike'a z
profesorem Carrickiem. Gdyby nie to... - Kara bezradnie
pokręciła głową.
Gdyb
y Mike i Mac nie zajęli się stosowaną neurologią
kliniczną, nie wiadomo, co teraz byłoby z Makiem. Czy jego
życie przypominałoby wegetację? A może już by nie żył?
Ona znowu jest tutaj... Nareszcie.
Tak dawno nie słyszałem jej głosu. Już zaczynało mi się
w
ydawać, że ją wymyśliłem.
Ma taki łagodny głos. Ciepły i czuły, zupełnie jak jej
dłonie, kiedy dotyka mojego ciała.
Masuje mięśnie, unosi moje ręce i nogi i naciąga we
wszystkich kierunkach. Wiem, że to dla niej trudne, ponieważ
słyszę to w jej głosie. Gdybym tylko mógł jej pomóc...
Śpiewa mi wesołe, proste piosenki o czarnym baranie,
ptaszkach i kotkach. Są takie kojące i dają poczucie
bezpieczeństwa.
To jednak dziwne. Nie wiem dokładnie, co to za piosenki,
ale wydaje mi się, jakbym je kiedyś znał, dawno, dawno
temu...
Podobnie jest z innymi dźwiękami... Jakieś szelesty,
trzaski i stuki. Są nowe, lecz jednocześnie znane, tak samo jak
słowa, które im towarzyszą.
„Kruszę skorupkę od jajka", powiedziała i nagle, kiedy
usłyszałem ten dźwięk, wiedziałem, o co jej chodzi. W mojej
głowie pojawił się obraz.
Ona mówi przez cały czas i, zamiast odpływać w
ciemność, próbuję skupiać się na jej słowach. „Kocham cię",
powtarza i wtedy czuję, jak ogarnia mnie ciepło.
Inne słowa nie są tak jasne. Jakby nie miały konkretnego
znaczenia, lecz w jakiś sposób przemawiały prosto do moich
uczuć, pobudzały wszystkie zakamarki mojego ciała. Krew
jakby krąży wtedy szybciej, płuca nabierają więcej powietrza.
Jest tak, jakby życie coraz bardziej pragnęło wyrwać się z
ciemnej klatki, w k
tórej zostało uwięzione.
-
Państwo Lidyatt, proszę do środka - powiedziała Kara,
obawiając się tego, co za chwilę nastąpi.
Na szczęście tego rodzaju wiadomości przekazywał
zwykle lekarz położnik. Ona miała tylko stać z boku i w razie
potrzeby pocieszać pacjentkę. Chociaż właściwie jak mogła
dodać jej otuchy, skoro sama była w siódmym miesiącu ciąży,
która przebiegała normalnie, podczas gdy ta kobieta...
-
Jak pani pamięta - zaczął położnik, wytrącając Karę z
zamyślenia - martwiliśmy się ostatnio, że płód nie rozwija się
zbyt dobrze. Zrobiliśmy dodatkowe badanie krwi i moczu i
wysłaliśmy panią na usg.
-
Tak. Mówiłam siostrze, że prawie nie czułam ruchów
dziecka od czasu poprzedniej wizyty. Nie odżywiałam się
ostatnio właściwie i myślałam, że to z tego powodu.
-
Obawiam się, że nie o to chodzi - odparł lekarz łagodnie.
-
Przykro mi, ale puls płodu jest niewyczuwalny. Wygląda na
to, że po ostatnim usg dziecko po prostu zmarło.
Kara była wdzięczna koledze za to, że nie użył fachowego
określenia „poronienie chybione", ponieważ brzmiało ono
nieludzko i zimno. Tego rodzaju przypadki nie zdarzały się
często, zwłaszcza w późnym okresie ciąży. Kara jednak
potrafiła sobie wyobrazić, jak załamana musiała poczuć się
kobieta.
-
Kiedy to się stało i dlaczego? - spytał zrozpaczony mąż.
-
W ciągu ostatnich czterech tygodni. Podczas ostatniej
wizyty puls był jeszcze wyczuwalny. A dlaczego? Dowiemy
się tego po porodzie, ale często w takich przypadkach nie
udaje się ustalić przyczyny.
-
Jeśli nie wiadomo, czemu tak się dzieje, jak można temu
zapobiegać?
- To bardzo rzadkie przypadki. Nie znam danych
statystycznych, ale od początku mojej praktyki lekarskiej nie
trafiłem na podobny przypadek.
W niewielkim tylko stopniu pocieszyło to pogrążonych w
smutku małżonków. Prowadząc ich do jednego z gabinetów
po drugiej stronie oddziału, Kara miała nadzieję, że zdobędą
się na odwagę, aby kiedyś spróbować jeszcze raz. Tymczasem
jednak kobietę czekał przykry zabieg sztucznie wywołanego
porodu. Wiedziała od początku, że ból, jakiego doświadczy, i
tak ni
e przywróci jej dziecku życia.
Atmosfera w pokoju była napięta, gdy Kara robiła
przygotowania do zabiegu. Stojak do kroplówki wyglądał
dziwnie złowieszczo, podczas gdy zwykle był zwiastunem
pomocy. Z powodu ryzyka wystąpienia syndromu martwego
płodu, Kara musiała czuwać przy pacjentce od chwili podania
oksytocyny. Kobieta nosiła w sobie martwe dziecko już od
pewnego czasu i istniało niebezpieczeństwo, że podczas
porodu może wystąpić silne krwawienie. Właściwie to dobrze,
Że małżonkowie nie zdają sobie z tego sprawy. Nie dość, że
cierpią po utracie dziecka, to jeszcze teraz obawialiby się
powikłań, które mogą zagrozić zdrowiu niedoszłej matki.
No i stało się. Część łożyska została w środku i panią
Lidyatt trzeba było szybko zawieźć do sali operacyjnej, by
wyłyżeczkować pozostałe fragmenty. Na szczęście udało się
znaleźć potem dla niej osobny pokój. Kara słyszała kiedyś
przerażające opowieści z innych szpitali o kobietach, które po
urodzeniu martwego dziecka musiały dochodzić do siebie w
wieloosobowych salach,
otoczone szczęśliwymi matkami i
zdrowymi noworodkami.
Po zabiegu Kara zawiozła pacjentkę do pokoiku, do
którego nie docierał płacz niemowląt, i przyprowadziła tam jej
męża.
-
To był chłopiec - rzekła w pewnym momencie kobieta,
jakby zupełnie zapomniała, że Kara doskonale o tym wie. Pan
Lidyatt, o twarzy szarej i wymizerowanej, wyszedł na chwilę z
pokoju, by rozprostować nogi.
W głosie kobiety wyczuwało się ogromne cierpienie. Kara
próbowała sobie wyobrazić, jak by się czuła, gdyby to jej
dziecko zmarło, lecz sama myśl o tym wydawała jej się nie do
zniesienia. Rozwijające się w niej nowe życie powstało z
miłości jej i Maca i miała wrażenie, że gdyby umarło, czułaby
się tak, jakby straciła wszelki kontakt z Makiem.
-
Był taki śliczny - szepnęła pani Lidyatt. Łzy spływały jej
po policzkach. -
Kiedy dała nam pani go potrzymać, wydał mi
się taki cudowny. Zupełnie doskonały, bez żadnych śladów, że
coś się stało. Wyglądał, jakby po prostu spal. - Spojrzała na
Karę oczami pełnymi bólu. - Nie zasłużył na śmierć. Nie
zr
obił nic złego, a my tak bardzo go pragnęliśmy.
Kochalibyśmy go nawet wtedy, gdyby nie był taki ładny.
-
Oczywiście - odparła Kara, sięgając po pudełko z
chusteczkami. -
To zupełnie naturalne.
-
Już biorąc ślub, planowaliśmy, że będziemy mieli
dziecko. Dom jes
t wystarczająco duży, no i mamy ogród.
Kara chciała ją pocieszyć, mówiąc, że następnym razem z
pewnością im się uda i będą wspaniałymi rodzicami. Czuła
jednak, że jeszcze za wcześnie wspominać o następnym
dziecku, gdy nie doszli do siebie po utracie pierwszego.
Pan Lidyatt wrócił w chwili, gdy dyżur Kary dobiegał
końca, pożegnała się więc i wyszła. Wiedziała, że jeśli w nocy
nie wystąpią żadne komplikacje, nie zastanie już tej pary w
szpitalu, kiedy przyjdzie tu ponownie.
-
Och, Mac, ona była taka zrozpaczona - powiedziała,
przygotowując się do codziennych ćwiczeń z Makiem. – Nie
wiem, co bym zrobiła na jej miejscu. Pewnie byłoby ze mną
jeszcze gorzej, ponieważ dużo o tym wiem.
Znajomość pewnych zagadnień medycznych zwiększała
także jej obawy o Maca. Do tej pory specjalizowała się w
położnictwie i niewiele wiedziała o opiece nad pacjentami W
stanie śpiączki. Teraz jednak znała się na tym doskonale i
zdawała sobie sprawę, jak trudny i powolny może być po wrót
do zdrowia pacjentów z urazami neurologicznymi. D
zięki niej
Mac nie cierpiał zbytnio z powodu odleżyn, jego płuca także
były w niezłym stanie, nie wpływało to jednak na ogólne
rokowania w jego przypadku.
Po ćwiczeniach rozciągających mięśnie i stawy Kara za
brała się do nowego rodzaju zadań, które Mike zlecił jej
poprzedniego wieczoru.
-
Nasza pamięć pracuje na wielu różnych poziomach
wyjaśnił jej wtedy. - Codziennie wykonujemy pewne
czynności, takie jak parzenie herbaty czy wrzucanie biegów w
samochodzie, ale nie musimy za każdym razem myśleć o tym,
co
robimy, ponieważ powtarzamy to często i w naszym mózgu
wytwarzają się odpowiednie mechanizmy. - Czy dotyczy to
także takich czynności jak golenie się i mycie zębów? -
zapytała, przypominając sobie coś, o czym przeczytała w
jednej z książek Maca.
-
Oczywiście. Takie mechanizmy przechowywane są w
naszej pamięci trochę tak jak zapasowe kopie plików w
komputerze.
-
Proszę cię, tylko bez takich porównań - zaprotestowała. -
Nie znam się na komputerach.
-
Spróbuję to uprościć. Mózg, podobnie jak komputer,
tworzy kopie
mechanizmów, którymi często się posługujemy.
Oznacza to, że jeśli dana informacja zostanie usunięta z
jakiegoś obszaru, można „odtworzyć" ją z innego miejsca i
nauczyć się określonej czynności ponownie.
- Ale co to znaczy w przypadku Maca? Czego powinien
si
ę ponownie nauczyć?
- Na tym etapie chodzi o najbardziej podstawowe
czynności, takie jak golenie, o którym wspominałaś. Musisz
też mówić mu po kolei, co robisz, że na przykład
rozprowadzasz pianę po jego twarzy, wkładasz mu do ręki
maszynkę i przesuwasz nią po podbródku.
-
Czy to nie będzie niebezpieczne?
-
Możesz najpierw ogolić go sama, potem usunąć ostrze z
maszynki i po prostu ćwiczyć z nim tę czynność. Opisuj cały
czas, co robisz, aby jego mózg mógł odnaleźć zapasową kopię
informacji i ją sobie przyswoić.
Te
go dnia Kara miała zrobić tego rodzaju ćwiczenie po raz
pierwszy. Postanowiła zacząć od prostej czynności, którą z
pewnością powtarzał już w życiu od najmłodszych lat.
-
Pora, żebyś umył sobie twarz, Mac - powiedziała,
poczym zmoczyła gąbkę w misce z wodą i dotknęła nią jego
dłoni. - Czujesz, jaka ciepła? To przyjemne, prawda?
Niewygodnie jej było pochylać się nad nim, ponieważ
brzuch miała już całkiem spory, przysiadła więc na brzegu
łóżka.
-
Zobacz, jaka miękka ta gąbka. Przetrzemy teraz twoje
czoło i nos. Będziesz zachwycony, kiedy zobaczysz, jaki jest
teraz prosty. Ani śladu tamtego skrzywienia. Teraz masz profil
arystokraty -
dodała i zaśmiała się cicho. - Czujesz, jaki masz
zarost? Będziemy musieli to niedługo ogolić.
Przypomniała sobie nagle, jak całowała się z Makiem po
raz pierwszy. Policzki miała potem zaczerwienione od jego
szorstkiego, jednodniowego zarostu. Mac przepraszał ją i
obiecał później, że będzie się golił dwa razy dziennie.
-
Pamiętasz? - spytała, upewniwszy się najpierw, czy
drzwi
są zamknięte. Włożyła maszynkę bez ostrza do ręki
Maca i przytrzymała ją swoją dłonią. - Parę razy zapomniałeś.
Zaciągnąłeś mnie do sypialni, kiedy tylko weszłam do domu, i
zacząłeś mnie całować, ale zaraz potem przypomniałeś sobie,
że mnie kłujesz, i poszliśmy do łazienki.
Zawsze lubiła patrzeć, jak Mac się goli. Zwykle kojarzyło
jej się to z tym, co potem następowało. Poczuła, jak ogarnia ją
fala ciepła. Spędzała jednak przy łóżku Maca tyle czasu,
dotykając go i mówiąc do niego, że dziwne by było, gdyby nie
nachodziły ją wspomnienia ich wspólnych uniesień. Jeszcze
bardziej wstrząsnęło nią, gdy zobaczyła, że temat jej
monologu, którego celem było pobudzenie obszaru mózgu
związanego z najbardziej typowymi męskimi odruchami,
odniósł pożądany skutek. Zamilkła na chwilę, ponieważ sama
poczuła się zbyt podniecona i zakłopotana.
Jeśli Mac wyzdrowieje.... Kiedy Mac w końcu
wyzdrowieje, poprawiła się szybko, będę musiała mu
opowiedzieć, przez co musiałam przejść. Dziękowała Bogu,
że Mikę jest tak bliskim przyjacielem, w przeciwnym
wypadku czułaby się chyba zbyt zażenowana, by opowiedzieć
mu o pewnych rzeczach.
Czegoś mi brakuje.
Czasami już prawie wiem, innym razem gubi się to w
otchłani ciemności, która wciąż czai się dookoła.
Kim ona jest? Dlaczego tu przychodzi? Czemu wydaje mi
się kimś tak ważnym?
Za każdym razem kiedy przychodzi, czuję się tak, jakbym
czekał na nią bez przerwy. Mam wrażenie, że istnieje między
nami jakaś szczególna więź.
Zawsze gdy ogarnia mnie zmęczenie, ona, jakby czytała w
moich myślach, przerywa to, co robiła, i po prostu trzyma
mnie za rękę lub kładzie głowę na moim ramieniu.
Sprawia, że zaczynam chcieć... tęsknić... no właśnie, za
czym? W mojej głowie pojawiają się jakieś obrazy. Jakby ona
je tam wstawiała... Nas obojga... razem.
Myśl o tym jest taka przyjemna, zwłaszcza wtedy, gdy ona
opisuje nas dwoje i wodę, która po nas spływa.
Te sceny wywołują miłe uczucia, które sprawiają, że
każda komórka mojego ciała nagle ożywa... Gdybym tylko
wiedział, kim ona jest i dlaczego chce, żebym wyobrażał sobie
nas w ten sposób...
-
Cześć, Joanne. Co tam słychać na oddziale? – zapytała
Kara, wchodząc do gabinetu.
Cieszyła się, że tego dnia kończyła dyżur o trzeciej.
Jednakże do wieczora, kiedy to na oddziale neurologicznym
zapadała cisza, pozostało jeszcze wiele godzin.
Ten dzień był szczególny z powodów, którymi nie chciała
się z nikim dzielić. Szykowała dla Maca pewną
niespodziankę.
Sue i Mike zapraszali ją tego dnia do siebie na kolację,
lecz Kara jakoś się wymówiła. Teraz trochę tego żałowała,
poniewa
ż była zdenerwowana i kontakt z przyjaciółmi dobrze
by jej zrobił.
- Wszystko po staremu -
odparła przyjaźnie Joanne.
-
Przybył ktoś nowy?
-
Jedną osobę przywiozą jeszcze dziś wieczorem. Na
przedmieściu wydarzył się wypadek i jedna z ofiar trafi do
nas, bo gdzie
indziej nie ma już miejsca dla dzieci, a on ma
zaledwie piętnaście lat.
-
Co się stało?
-
Wybrał się na rowerze do kolegi i kiedy znalazł się na
drodze, zauważył, że ktoś ukradł mu światła". Paliły się
latarnie, a on miał na sobie odblaskową kurtkę, więc pomyślał,
że nie ma sensu wracać do domu.
-
I co, najechał na niego samochód?
-
Nie. Kiedy zjeżdżał ze wzgórza około kilometra od
domu, wpadł na stojący na ulicy, nie oświetlony kontener.
Jechał chyba z prędkością pięćdziesięciu kilometrów na
godzinę.
-
Uszkodził sobie kręgosłup?
-
Nie wiem. Słyszeliśmy tylko, że uderzył głową w
stalową ramę. Ma pękniętą czaszkę i jest teraz operowany.
Kara zastanawiała się, jakie szanse na wyzdrowienie ma
ten chłopiec. Wiedziała jednak, że teraz nikt nie odpowie jej
na to pytanie. Min
ie zapewne wiele dni, jeśli nie tygodni czy
miesięcy, zanim cokolwiek będzie wiadomo, tak jak w
przypadku Maca.
- Pan Weaver za to dochodzi do siebie po operacji -
oznajmiła Joanne. - Odzyskał przytomność, kiedy jego żona
siedziała przy łóżku. Omal nie oszalała z radości.
Kara rozmawiała z panią Weaver w dniu operacji jej
męża. Usuwanie złośliwego guza z jego mózgu zabrało
profesorowi Squiresowi
kilka godzin. Lekarz był jednak
dobrej myśli i nie spodziewał się powikłań. I rzeczywiście,
okazało się teraz, że pacjent odzyskał już świadomość.
-
Jest zupełnie przytomny? Wie, co się dzieje dookoła?
-
Pewnie. W dodatku zaraz po obudzeniu spytał żonę, czy
przed wyjściem do szpitala nie zapomniała nakarmić jego
złotej rybki - odparła Joannę ze śmiechem.
- A co z innymi?
Na przykład panią Frazer?
- Powoli dochodzi do normy. Jutro rano pewnie
przeniesiemy ją na zwykłą salę. Po wylewie ma częściowy
niedowład lewej strony ciała, ale rehabilitacja może jej trochę
pomóc. Podobnie z panem Lao. Jeśli dobrze mu minie noc,
jutro prz
eniesiemy go na oddział męski.
-
A więc będą puste łóżka? - zdziwiła się Kara. Na
oddziale intensywnej terapii rzadko się to zdarzało.
-
Nie sądzę, żeby tak było długo, skoro mamy przyjmować
pacjentów z pediatrii. Poza tym już zaczynają się pojawiać
pierwsze o
fiary tegorocznej grypy. Lada dzień będziemy mieć
starszych wiekiem pacjentów, których trzeba będzie podłączyć
do respiratora, a wtedy zrobi się tłoczno jak zawsze.
-
Mam nadzieję, że jakoś sobie poradzicie - odparła Kara,
kierując się w stronę pokoju Maca. - Pewnie się jeszcze dziś
zobaczymy.
-
Jeśli chcesz, mogę ci za jakiś czas przynieść kawę albo
herbatę - zaoferowała pielęgniarka.
Kara zatrzymała się w pół kroku na myśl o tym, że ktoś
mógłby wejść nagle bez pytania do pokoju Maca.
-
Nie, dziękuję, Joanne. Napiję się, kiedy skończę.
-
Masz w planie coś specjalnego? Dziś będzie pokaz
sztucznych ogni. Po tej stronie szpitala, żeby pacjenci z
oddziału dziecięcego mogli go zobaczyć
-
Pewnie dziś będę robić to co zwykle - odparła Kara
nieprzekonująco. - No wiesz, chcę opowiadać mu o rzeczach,
które zna z przeszłości. Może mu się coś przypomni?
Jaonne skinęła głową. Znała zalecenia Mike'a i
opiekowała się Makiem od samego początku, interesowała się
więc postępami w jego terapii.
Karę dręczyły nieco wyrzuty sumienia, że nie była z
Joanne szczera, nie chciała jednak mówić nikomu, co
zaplanowała na ten wieczór. Szybko się pożegnała i ruszyła do
pokoju Maca.
-
Cześć, Mac. - Wyłączyła górne światło i opuściła rolety.
Miała ochotę zamknąć drzwi na klucz, ale zdrowy rozsądek
p
odpowiedział jej, by tego nie robiła. Nigdy by sobie nie
wybaczyła, gdyby w razie czego ludzie z personelu nie mogli
dostać się do pokoju.
Odwróciła się do Maca, przystanęła i popatrzyła na niego
tak, jakby widziała go po raz pierwszy. Mała lampka nad
głową oświetlała go niczym reflektor aktora na scenie.
Dopiero teraz Kara dostrzegła srebrzyste pasemka w jego
ciemnych włosach. Siedem miesięcy walki o przetrwanie
sprawiło, że zaczął siwieć na skroniach. Miał tylko trzydzieści
dwa lata -
trzydzieści trzy kończył w lutym - przedwczesna
siwizna była najwyraźniej ceną, jaką musiał zapłacić za
wypadek.
Już od dawna nie poruszał się samodzielnie i Kara robiła
wszystko, co mogła, by zachował sprawność ruchową, widać
było jednak, że utracił sporo masy mięśniowej. Wciąż jednak
miał w sobie coś, co ją pociągało. Uśmiechnęła się do siebie,
gdy uświadomiła sobie, że samo podziwianie jego ciała
przyspiesza bicie jej serca. Wiedziała, że przyszła pora na to,
co chciała zrobić.
- Witaj, Mac -
powtórzyła, całując go w usta. – Mam
nadzieję, że jesteś gotowy świętować ze mną moje urodziny.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Nie miała wielkiej nadziei, że Mac tego właśnie dnia
odwzajemni jej pocałunek. Zanim zdążyła się odezwać,
usłyszała serię wybuchów za oknem - rozpoczął się pokaz
sztucznych ogni.
-
Słyszysz, Mac? - spytała. - Dziś święto piątego
listopada i moje urodziny.
Znowu rozległy się wystrzały i ciemne niebo rozświetliły
barwne fajerwerki. W pokoju panował półmrok i sztuczne
ognie rozproszyły go na parę sekund. Zdawało się, jakby nagle
zapanował dzień, potem jednak znowu zapadła ciemność,
jeszcze głębsza niż wcześniej.
-
Pamiętasz, jak w zeszłym roku zabrałeś mnie na pokaz
sztucznych ogni? -
Uniosła jego dłoń do ust. – Powiedziałeś
wtedy, że mam najbardziej „wybuchowe" urodziny na
świecie.
Drugą ręką zaczęła gładzić go po twarzy. Czuła, że kocha
go tak jak dawniej. Kiedyś denerwowało ją trochę, że Mac -
typowy mężczyzna - często zapada w sen, kiedy ona akurat
ma ochotę porozmawiać. Miała jednak na to sposób:
delikatnie dotykała wtedy jego ciała i gładziła je, co pozwalało
jej się uspokoić. Teraz także wyglądał tak, jakby spał i
zdawało się, że wystarczy go połaskotać lub pocałować, aby
obudził się i przeciągnął.
-
Ktoś nas zapraszał wtedy na kolację, ale ty miałeś inny
pomysł. - Zaśmiała się, przesuwając palcami po jego piersi. -
Myślałam, że zabierzesz mnie do jakiejś restauracji. Sądziłam,
że wróciliśmy do domu tylko po to, żebym mogła się przebrać
w coś ładnego. - Przymknęła oczy, przypominając sobie
scenę, jaką zobaczyła, gdy otworzył drzwi. - Nie miałam
pojęcia, kiedy zdążyłeś to wszystko przygotować: przed
kominkiem stał nakryty stół z kwiatami w wazonie i
świecami, a w lodówce czekała na nas pyszna kolacja, którą
wystarczyło tylko podgrzać w kuchence mikrofalowej.
Dziękowała mu wtedy, mówiąc, jak bardzo docenia ten
gest, a on doskonale ją rozumiał. Wiedział, że jej rodzice
nigdy nie zapraszali innych dzieci na jej urodziny -
opowiedziała mu o tym wkrótce po tym, jak się poznali.
Zapamiętał to i parę miesięcy później dzięki niemu po raz
pierwszy w życiu obchodziła uroczyście rocznicę swych
urodzin.
-
Nie pozwoliłeś mi wtedy, żebym pomogła ci sprzątać ze
stołu i dałeś mi wspaniały prezent. Pamiętasz? Zgasiłeś
światło i palił się tylko ogień na kominku. Siedzieliśmy na
podłodze, oparci o kanapę, i wtedy wręczyłeś mi pudełko
owinięte w czerwony papier i związane złotą wstążką.
Odpakowywała prezent powoli, chcąc w ten sposób
przedłużyć chwilę oczekiwania, lecz on poganiał ją
zniecierpliwiony.
-
Chciałeś, żebym rozdarła papier i szybko zajrzała do
środka - przypomniała mu z uśmiechem, ale po chwili musiała
przygryźć wargi, bo zaczęły drżeć. - Och, Mac, nie wiem, czy
kiedykolwiek zdołam ci powiedzieć, jak bardzo mi się
spodobał twój prezent. Nigdy nie miałam czegoś tak pięknego
i seksownego.
Był to komplet jedwabnej bielizny w ciemnoczerwonym
kolorze, ozdobionej koronką. Mac nalegał, aby od razu ją
włożyła. W niczym innym nie czuła się piękniejsza. Szalona
noc, jaką wtedy spędzili, odtąd zawsze kojarzyła jej się z
pokazem sztucznych ogn
i, który oglądali wcześniej tego dnia.
-
Chciałam dziś to dla ciebie włożyć - szepnęła mu czule
do ucha, gładząc go po włosach. - Niestety, musiałam kupić
większy rozmiar. Nie masz pojęcia, jak trudno jest znaleźć coś
w tym kolorze na kogoś o takich kształtach jak ja w tej chwili.
-
Mówiąc to, zaczęła odpinać guziki ciążowej bluzki i
rozchyliła ją, ukazując pełne piersi w koronkowym staniku.
Na tę część jej ciała ciąża wpłynęła wyjątkowo korzystnie.
Zdumienie ogarniało ją za każdym razem, gdy spoglądała w
lustro. Nigdy dotąd nie miała tak wspaniałego biustu.
-
Pewnie nie poznałbyś ich, gdybyś je teraz zobaczył.
Poza tym są jeszcze bardziej wrażliwe... - Ujęła jego ręce i
przyłożyła je do stanika. - Kiedyś mieściły się w twoich
dłoniach. Teraz są większe. - Poruszyła jego palcami. -
Czujesz to, Mac? Jaki gładki materiał? A koronka ma wzór
kwiatów. Czujesz, jakie mam pełne piersi? Jakie ciepłe?
Zamilkła na chwilę, gdy uświadomiła sobie, jak bardzo
jest podniecona. Brodawki stały się twarde i napięte, Gdyby
Mac nie był pogrążony we śnie, z pewnością by to
skomentował. Dlatego właśnie postanowiła o tym mówić - aby
pobudzić w nim jego naturalne odruchy.
-
Czujesz to, Mac? Czujesz, jakie są twarde? Zobacz... -
Poddając się nagłemu impulsowi, rozpięła stanik i przyłożyła
jego dłoń do nagiej piersi. Przymknęła oczy i jęknęła cicho,
czując, jak zalewa ją fala podniecenia. - Tak dawno mnie nie
dotykałeś, Mac. Od tylu miesięcy robię ci masaże, myję i
wycieram twoje ciało, wcieram w nie krem. Nie zdawałam
sobie spraw
y, jak bardzo tęsknię za twoim dotykiem. 'Och,
Mac, tak bardzo cię kocham.
Zabrakło jej słów, by opisać, co czuje. Siedziała
nieruchomo, milcząc, w pogrążonym w mroku pokoju,
próbując sobie wmówić, że wydarzenia ostatnich miesięcy
były tylko złym snem.
On
a znowu jest tutaj. Słyszę jej głos, czuję dotyk i
zapach... mydła, perfum lub skóry...
Odkryłem jakiś czas temu, że potrafię wyczuć jej nastrój
po głosie lub dotyku. Tak bardzo chciałbym wiedzieć, co ja
mam z nią wspólnego...
Wydaje mi się, że dziś jest spięta. Drżą jej ręce i głos. Czy
czuje się nieszczęśliwa? Czy stało się coś złego?
Gdybym tylko mógł spytać... Mogę jedynie wsłuchiwać
się w jej głos i starać się zrozumieć znaczenie słów.
Czasami maluje przede mną jakieś obrazy. Pojawiają się
wyraźnie w mojej wyobraźni, jakby wydobywała je z mgły i
mroku. Na przykład ogień płonący na kominku w ciemnym
pokoju, świece, kwiaty i śmiech.
Czułe słowa, dotyk i pocałunki. Szelest materiału, coś
jedwabiście gładkiego, ciepłego... naga skóra pod palcami
mojej dłoni.
„Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin", coś powtarza
w mojej głowie i echo tych słów rozbrzmiewa wciąż na nowo.
Nie wiem już nawet, czy to ona je wypowiada, czy pamiętam
je z przeszłości, z czasów, kiedy... było inaczej niż teraz.
„Kocham cię...", mówi ktoś cicho. Tyle szczęścia...
Wszystkiego najlepszego... Piękna, pociągająca... Kara!
- Mac? -
wykrztusiła zaskoczona, gdy jego ręka zacisnęła
się lekko na jej piersi. Nie mogła w to uwierzyć. A może jej
się przywidziało? - Mac, słyszysz mnie? To ja, Kara. Słyszysz,
co mówię? - dopytywała się gorączkowo, nie wiedząc, czy
patrzeć na jego twarz, czy też dłoń.
Drgnięcie jego ręki powtórzyło się znowu, tym razem
nieco wyraźniejsze - zupełnie, jakby chciał poruszyć palcami,
by wyczuć kształt jej piersi.
-
O mój Boże! Muszę powiedzieć Mike'owi.
Z trudem zaczerpnęła powietrza. Chciała natychmiast
podzielić się z kimś swym odkryciem, lecz jednocześnie żal
jej było przerywać ten niezwykły kontakt z Makiem. W
pewnej chwili uświadomiła sobie, w jakiej siedzi pozycji, i
zaczerwieniła się po uszy. Niechętnie opuściła jego rękę na
łóżko i drżącymi palcami zapięła bluzkę.
-
Zaraz wrócę, Mac - wyjąkała, potykając się w drodze do
drzwi. -
To nie potrwa długo. Obiecuję.
Wybiegła na korytarz i pobiegła prosto do gabinetu
pielęgniarek, mając nadzieję, że któraś z nich powie jej, gdzie
znaleźć Mike'a,
-
Chyba pojechał już do domu albo na jakieś przyjęcie.
Dziś jest przecież święto piątego listopada - powiedziała jej
Gaynor. -
Przed wyjściem zrobił obchód. Czy to chodzi o
Maca? Jeśli chcesz, mogę zawołać profesora.
Kara nie mogła się zdecydować. Nie wiedziała też, co
zrobiła z nowym adresem Sue i numerem jej telefonu. Czy
zapisała go w notesie, wrzuciła kartkę do torebki, czy też ją
zgubiła?
-
Jeśli to coś pilnego, mogę zadzwonić na komórkę Mike'a.
-
O tak, bardzo proszę. Chciałabym z nim porozmawiać.
Przestępowała z nogi na nogę, czekając, aż Gaynor
znajdzie numer i połączy się z Mikiem.
- Mike? To ja, Kara -
powiedziała do słuchawki. -
Przepraszam, że ci przeszkadzam, ale czy mógłbyś wpaść na
chwilę do Maca? Mówiłam do niego i nagle on... Och, proszę,
kiedy mógłbyś przyjechać?
-
Będę za niecałe pięć minut - odparł Mike. - Idę właśnie
aa skróty przez trawnik do głównego wejścia. Jeśli wyjrzysz
przez okno, pewnie mnie zobaczysz.
-
Świetnie - ucieszyła się. - Proszę cię, pospiesz cię.
Mike prawdopodobnie wszedł już do budynku, ponieważ
połączenie zostało przerwane.
-
Dzięki, Gaynor - rzekła, oddając jej telefon. - Poczekam
w pokoju Maca.
-
Coś się stało? - zawołała za nią pielęgniarka.
Kara usłyszała pytanie, lecz nie zatrzymała się, by
odpowiedzieć. Kiedy Mike wszedł do pokoju, siedziała znowu
przy łóżku, trzymając Maca za rękę. Drugą dłoń zaciskała
mocno na obrączkach wiszących na jej szyi.
-
Co się stało? - zapytał Mike.
Za nim do
pokoju weszła Sue. Oboje mieli na sobie ciepłe
ubrania i Kara doszła do wniosku, że pewnie oglądali na
dworze fajerwerki.
-
Mówiłam mu o pokazie sztucznych ogni i o moich
urodzinach piątego listopada. Przypomniałam mu, jak
obchodziliśmy je w zeszłym roku. Pamiętasz, Sue? - zwróciła
się do przyjaciółki. - Opowiadałam ci o tej kolacji ze
świecami, którą Mac przygotował.
Inne, bardziej intymne szczegóły tamtego wieczoru Kara
zachowała dla siebie.
-
Trzymałam go za rękę i... nagle poruszył palcami.
Zapytałam, czy mnie słyszy, i poruszył nimi znowu. Wtedy
zadzwoniłam do ciebie.
Mikę wykonał kilka prostych badań, by sprawdzić
odruchy Maca i chociaż Kara obserwowała go uważnie, nie
zauważyła, by Mac reagował inaczej niż do tej pory. Wyraz
jego twarzy również się nie zmienił.
- I co? -
spytała.
-
Chciałbym, żebyś zrobiła dokładnie to, co wtedy, kiedy
poruszył palcami. - Mike odsunął się, by zrobić jej miejsce.
-
Dokładnie to samo? - Kara rozejrzała się po pokoju.
Główne światło było włączone, a w otwartych drzwiach stało
kilka pielęgniarek. Umarłaby z zażenowania, gdyby miała
zrobić to, co wtedy, na oczach tylu osób.
-
On nie reaguje na mnie, więc to musiało być coś
związanego z tobą. Coś, co poruszyło w nim jakąś strunę -
wyjaśnił Mike.
Kara usiadła ostrożnie na krześle i jeszcze raz wzięła
Maca za rękę, wiedząc, że jeśli tym razem się nie uda, nie
będzie wiedziała, gdzie się podziać ze wstydu.
-
Cześć, Mac. To ja, Kara - rzekła łagodnie. -
Opowiadałam właśnie Mike'owi o naszej rozmowie, o moich
ostatnich urodzinach i naszej kolacji przed kominkiem, o
prezencie, jaki od ciebie dostałam.
Nic się nie działo i Karę zaczął ogarniać lęk. Czyżby
wtedy jej się przywidziało?
-
Pamiętasz, Mac? - szepnęła. Uniosła jego rękę do ust i
pocałowała po kolei wszystkie palce, a potem wnętrze dłoni.
Nagle jego palce zgięły się do środka, dotykając jej policzka.
Może zdawało mu się, że to jej pierś?
- Mac?
Po kilku sekundach, które wydawały jej się wiecznością,
Mac powtórzył swój gest. Przymknęła oczy, powtarzając w
duchu modli
twę dziękczynną. Ruch palców, choć nieznaczny,
i tak stał się wydarzeniem, które przerosło oczekiwania
wszystkich.
-
Jego oczy poruszają się pod powiekami - zauważył
Mike i Kara natychmiast odwróciła głowę. - Monitory
pokazują, że wzrosła częstotliwość pulsu i oddychania...
-
A więc jednak układ nerwowy się regeneruje - rzekła
Kara, starając się powstrzymać łzy.
Reszta personelu opuściła pokój i pozostali tylko we
czwórkę.
-
Tak. Powinnaś kontynuować terapię - odparł Mike.
-
Czy to naprawdę dobry znak?
-
Oczywiście. Dużo dzieje się w jego mózgu, ale to nie
znaczy, że on za pięć minut się obudzi, usiądzie i zaprosi cię
na dyskotekę.
-
W takim razie niewiele się zmieniło. Dalej mam robić
to, co do tej pory i czekać, aż uszkodzone drogi nerwowe się
zregen
erują lub powstaną nowe.
-
Właśnie, Karo. Gdybym znał jakiś sposób, żeby
przyśpieszyć ten proces, z pewnością bym go wykorzystał.
-
W porządku, Mike, rozumiem.
-
Teraz takie rzeczy będą się pojawiać chyba częściej.
-
Czy powinnam zachęcać go, żeby starał się poruszać?
-
Nie wydaje mi się to konieczne. Pewnie i tak będzie
coraz lepiej reagować na to, co robisz i mówisz. Na przykład
może się zdarzyć podczas ćwiczeń, że zacznie sam unosić
kończyny.
-
Dobrze by było - zaśmiała się Kara. - Ledwo sobie daję z
tym radę.
Zaczęła przepraszać Mike'a i Sue, że zepsuła im wieczór,
oni jednak stanowczo temu zaprzeczyli.
-
Mac nie jest zwykłym pacjentem. To także mój
przyjaciel -
przypomniał jej Mike. - Możesz mnie wzywać o
każdej porze.
Kiedy wyszli, Kara uświadomiła sobie, jak wielka
nastąpiła zmiana. Mac reagował na jej poczynania i czuła, że
dzięki temu zbliżyli się do siebie. Miała wrażenie, że jakaś
nieprzekraczalna dotąd bariera, która oddzielała ich od siebie
od czasu wypadku, częściowo się rozpłynęła, pozwalając, by
nawiązali krótki kontakt.
-
Uda nam się, Mac - wyszeptała. - Zobaczysz. Kiedy
wyzdrowiejesz, przekonasz się, że warto było...
Kara jest tutaj... Moja najdroższa Kara... Teraz już wiem,
kim ona jest i dlaczego powinienem wydostać się z tych
ciemn
ości, które mnie otaczają.
Ale to nadal jest trudne... okropnie trudne... Jak
uporządkować myśli i pojęcia, które wirują w mojej głowie?
Czasami wydaje mi się, jakby była tam wielka dziura, w której
wszystko znika...
Ale Kara jest tutaj i ona na to nie poz
woli... Będzie
trzymać mnie za rękę i pomoże odnaleźć mi drogę do
światła...
Przez następny miesiąc Kara wciąż jakby na coś czekała.
Po ostatnim wydarzeniu, kiedy to Mac udowodnił, że potrafi
reagować na jej wysiłki, czuła, że to wszystko nie potrwa już
d
ługo. Zapewniała co prawda Mike'a, że nie będzie oczekiwać
cudów, ale to nie była prawda. W ciągu wielu miesięcy terapii
Maca można było jedynie stwierdzić, że jego stan się nie
pogarsza. Teraz było zupełnie inaczej.
Miała konkretny dowód, że rehabilitacja jest skuteczna i
była absolutnie przekonana, iż wkrótce, w ciągu najbliższych
dni, Mac otworzy oczy i do niej przemówi.
To jednak wcale się nie stało, a zbliżał się już koniec
listopada i niedługo miała rozpocząć urlop macierzyński. Nie
wiedząc, kiedy Mac odzyska przytomność i jaki będzie stan
jego zdrowia, nie mogła zdecydować się, jakie wynająć
mieszkanie. Czy ma szukać czegoś małego, tylko dla siebie i
dziecka, czy też na tyle dużego, by Mac mógł z nimi
zamieszkać? Dręczyły ją też inne pytania: Czy powinno to być
mieszkanie na parterze, bo przecież nie można wykluczyć, że
Mac będzie musiał jeździć na wózku... A może na piętrze? Ale
czy wtedy potrzebna by była winda, czy też nie?
Zdawała sobie sprawę z tego, że Mac po odzyskaniu
przytomności może mieć luki w pamięci. Chociaż w ciągu
ostatnich miesięcy wiele razy wspominała mu o dziecku, nie
sądziła, by dotarło to do jego świadomości. Poza tym wiele
innych rzeczy się zmieniło: Mikę pracował teraz w szpitalu
św. Augustyna i był mężem Sue. W dodatku zbliżał się koniec
wieku i tysiąclecia - za kilka tygodni cały świat miał
uroczyście obchodzić Nowy Rok.
Znała ludzi pracujących w szpitalu, którzy byli gotowi
zapłacić mnóstwo, aby tej nocy nie spędzić na dyżurze. Gdyby
nie fakt, że termin jej porodu wypadał około połowy stycznia,
chętnie powiększyłaby swoje zapasy gotówki, gdyby ktoś
chciał jej zapłacić za to, by została za niego w szpitalu, kiedy
zegar wybije dwunastą.
Sue i Mike zapraszali ją do siebie na sylwestra,
postanowiła jednak przywitać Nowy Rok z Makiem.
-
A ty lepiej zostań tam, gdzie jesteś, aż wszystko się
ułoży - powiedziała, gładząc się po brzuchu. W odpowiedzi
otrzymała energicznego kopniaka dokładnie w chwili, gdy
otwierała drzwi prowadzące na neurologię. - No no, to
nieładnie - mruknęła, kładąc dłoń na wybrzuszeniu pod
sukienką. - Co to było? Łokieć, kolano czy stopa? A może
pięść?
-
Dobrze, że cię znam, bo inaczej pomyślałabym, że
zwariowałaś, skoro mówisz do siebie - zażartowała Alison.
-
Kiedy nie mówię do Maca, zaczynam rozmawiać z
dzieckiem -
przyznała Kara. - Ciekawe, kiedy ktoś mi w
końcu odpowie.
-
Pewnie nie możesz się już doczekać, kiedy dziecko się
urodzi?
-
Mam kilka powodów. Chciałabym wreszcie obciąć
sobie paznokcie u nóg, nie musząc wyciągać rąk na dwa
kilometry i korzystać z lustra, chciałabym zjeść coś spokojnie,
nie czując kopania w żołądek, i móc przewrócić się w łóżku
na drugi bok bez pomocy dźwigu.
Roześmiały się obie i Kara ruszyła dalej.
- Witaj, Mac, kochanie -
rzekła, wchodząc do pokoju.
Jak zwykle usiadła przy łóżku i wzięła go za rękę. – Już
niedługo przestanę pracować na położniczym i sama zostanę
jego pacjentką.
Znowu poczuła mocne kopnięcie i wyprostowała się
tro
chę, aby zrobić maleńkiej istocie więcej miejsca. Byłoby jej
wygodniej, gdyby puściła dłoń Maca, lecz to nie wchodziło w
grę. Chciała wykorzystać każdą chwilę, by nawiązać z nim
kontakt.
-
Ale przynajmniej na oddziale jest teraz spokojniej.
Dużo dzieci rodzi się zawsze w okolicy września. Pewnie jako
wynik wesołej zabawy w okresie świąt i sylwestra.
Kara n
igdy nie pozwalała sobie na to, by podejmować
tego rodzaju ryzyko pod wpływem alkoholu czy nagłej
pokusy. Kiedy jednak poznała Maca, poczuła, że mają wiele ;z
sobą wspólnego i jej zasady gdzieś się zagubiły. Po kilku
tygodniach była gotowa przeprowadzić się do Maca, wiedząc,
że spotkała mężczyznę, z którym spędzi resztę życia.
-
Mamy trochę pacjentek zapisanych na Boże Narodzenie
i Nowy Rok, i kilka na ten dzień co ja, ale oczywiście
wszystko może się jeszcze zmienić. Niektóre dzieci urodzą się
przed czase
m, inne trochę później.
Miała nadzieję, że ich maleństwo przyjdzie na świat w
terminie. Widziała czasami, w jaką depresję wpadały kobiety,
gdy przygotowywały się do porodu w określonym czasie, a
poród się opóźniał.
-
Jabłko spada z drzewa wtedy, kiedy dojrzeje -
stwierdziła sentencjonalnie. - Słyszałam o kobiecie, która
jeździła na motocyklu, pragnąc przyspieszyć poród. I
oczywiście nic z tego nie wyszło.
Niespodziewanie poczuła znowu serię energicznych
kopniaków. Wciągnęła głęboko powietrze i wypuściła je
powoli, rytmicznie gładząc się po brzuchu, by uspokoić
nadpobudliwe dziecko.
Po kilku minutach metoda najwyraźniej zadziałała. Kara
opuściła rękę i w ciszy, jaka nagle zapanowała, usłyszała jakiś
inny miarowy odgłos. Rozejrzała się wokół. W pokoju oprócz
nich nie było nikogo. Wtedy zerknęła na monitory i zerwała
się z krzesła.
-
Mac, masz gorączkę! Co się dzieje? - zawołała.
Rzeczywiście, czoło Maca pokryte było kropelkami potu,
a jego oddech stał się ciężki i urywany.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
-
Zapalenie płuc? - wydusiła Kara i chwyciła za poręcz
łóżka, aby nie upaść. - To niemożliwe!
Skończywszy badać Maca, Mike wyprostował się,
marszcząc czoło.
- Zanim podamy mu leki, zbadamy jeszcze krew, mocz i
plwocinę. Musimy też zrobić prześwietlenie, żeby nie mieć
żadnych wątpliwości, ale pewnie wiesz tak dobrze jak ja, że to
jedna z najbardziej powszechnych infekcji, jakie łapie się w
szpitalu.
-
Ale jak Mac mógł się zarazić i dlaczego akurat teraz?
Do tej pory nie było tego rodzaju problemów.
-
Chociaż mogłoby się wydawać, że on po prostu leży
sobie od paru miesięcy i odpoczywa, to jednak od chwili
wypadku cały jego organizm znajduje się w stanie silnego
stresu.
W szpitalach jest zawsze dużo zarazków. To niemal
cud, że do tej pory niczego nie złapał. Jest przykuty do łóżka i
nieprzytomny, a przez to bardzo podatny na infekcje.
-
Co teraz zrobimy? Jeśli to gronkowcowe zapalenie płuc,
nie możemy czekać na... - Kara nie zdołała dokończyć myśli.
Gronkowiec złocisty był odporny na tak wiele leków, że
śmiertelność wśród chorych wynosiła od piętnastu do
czterdziestu procent, i w dodatku dotyczyło to pacjentów
szpitalnych, którzy znajdowali się pod stałą opieką lekarską
-
Myślę, że zaczniemy podawać mu cefalosporynę trzeciej
generacji, a jeśli to szybko nie zadziała, przejdziemy na
wankomycynę.
Kara zamrugała powiekami. Wiedziała, że drugi z
wymienionych leków traktowano zwykle jako ostatnią deskę
ratunku w chorobach wywołanych gronkowcem złocistym
metycylinoopornym. Podawano go wtedy, gdy wszystkie inne
środki okazały się nieskuteczne. Czy w takim razie Mac jest
poważniej chory, niż jej się wydaje? A może świadczy to o
tym, jak bardzo Mike'owi zależy na jego wyleczeniu?
Kara czuła się bardzo nieswojo, stojąc z boku, kiedy inni
podłączali kroplówkę i pobierali próbki do analiz. Mac ciężko
oddychał. Gdy wreszcie założono mu maskę tlenową, Kara
odetchnęła z ulgą, zaciskając dłoń na obrączkach wiszących
na łańcuszku.
-
Jeśli okaże się, że to gronkowiec odporny na metycylinę
-
rzekł głośno Mike - będziemy musieli zachować środki
ostrożności, żeby nie rozprzestrzenił się na inne sale. Proszę,
żeby wszyscy o tym pamiętali.
Kara wiedziała dobrze, co to znaczy. Wszyscy wchodzący
do pokoju Maca będą musieli wkładać ubrania ochronne i
zdejmować je zaraz po wyjściu. Poza tym żadnych
p
rzedmiotów, które miały kontakt z Makiem, nie będzie
można wynosić z jego pokoju, by zarazki nie wydostały się na
zewnątrz.
Pomieszczenie powoli pustoszało i wreszcie przy Macu
została tylko Kara i Mike.
-
Ty też musisz iść - powiedział cicho. - Nie możesz
narażać na infekcję kobiet i dzieci ze swojego oddziału.
-
Ale... Czy to znaczy, że nie wolno mi odwiedzać Maca?
Przecież nie mogę go zostawić samego. On mnie potrzebuje.
-
Tak samo jak twoje pacjentki. Pomyśl, jak byś się czuła,
gdybyś zaraziła którąś z nich gronkowcem i ona by umarła.
Mike wiedział, jakich użyć argumentów, żeby Karę
przekonać. Ona wpadła jednak na inny pomysł.
-
W takim razie poproszę o urlop ze względów rodzinnych
albo pójdę parę dni wcześniej na urlop macierzyński.
- Karo...
-
Proszę cię, Mike. Wiesz, jak długo już walczę o to, żeby
Mac odzyskał przytomność. Nie mogę opuścić go teraz, kiedy
się rozchorował. Nie będzie wiedział, co się stało.
-
A co z dzieckiem? Jak możesz je narażać?
-
Odwiedzam Maca dwa razy dziennie. Dziś także go
całowałam i trzymałam za rękę, więc gdybym miała się
zarazić, to i tak pewnie już to się stało. Ale jeżeli jeszcze to się
nie stało, zastosuję wszystkie środki ostrożności, tak jak inni. -
Spojrzała na niego błagalnie. - Proszę cię, Mikę. Jeśli jest to
ten rodzaj gronkow
ca, o którym mówiliśmy, to śmiertelność
wynosi do czterdziestu procent. Nie mogę go teraz opuścić.
Muszę być przy nim. Po prostu muszę.
-
Nie mogę oddychać... Płuca wydają się takie ciężkie...
Trudno wciągnąć powietrze... i taki już jestem zmęczony
tym ciągłym zmaganiem... Brakuje mi sił.
Ale Kara jest tutaj... Wciąż mówi coś do mnie... Stale
powtarza, że mnie kocha...
Tak łatwo by było się poddać... Ale oznaczałoby to
opuścić Karę... Nigdy już nie usłyszeć jej głosu, nie poczuć jej
dotyku... Nie otworzyć oczu, aby ją w końcu ujrzeć...
Nie mogę jej opuścić... nie teraz, kiedy już wiem, kim ona
jest... Kiedy wiem, że ją kocham... Ale tak trudno oddychać...
-
Puls słabnie! - zawołał ktoś, naciskając dzwonek
alarmowy, chociaż nie było to potrzebne, ponieważ urządzenia
kontrolne miały bezpośrednie połączenie z zespołem
reanimacyjnym.
Kara siedziała przy łóżku Maca już od godziny i widziała,
że wciąganie powietrza przychodzi mu z coraz większym
trudem, mimo że cały czas podawano mu tlen. Nie
dopuszczała do siebie myśli, że mógłby po prostu w pewnej
chwili przestać oddychać. To było dla niej zbyt straszne.
-
Co się stało? - zawołał Mike, wpadając jak bomba do
pokoju. Tuż za nim podążał zespół reanimacyjny z wózkiem
załadowanym sprzętem.
Kara miała ochotę wziąć Maca w ramiona i krzyczeć, aby
się pospieszyli, ale wiedziała, że najlepiej będzie zejść im z
drogi.
- Do cholery, Mac, nie rób nam tego! -
zawołał Mikę,
kiedy zobaczył, co się dzieje, i szybko włożył gumowe
rękawiczki.
Z najdalszego kąta pokoju Kara przyglądała się, jak ludzie
z ekipy reanimacyjnej pospiesznie przygotowują się do akcji.
Jej oczy pilnie śledziły każdy ich ruch.
Mike sprawnie wprowadził rurkę do tchawicy Maca i
natychmiast zaczął podawać mu rytmicznie tlen, podczas gdy
jedna z pielęgniarek robiła masaż serca. Po chwili zrobili
miejsce dla zespołu reanimacyjnego. Nie oznaczało to jednak,
że Mike stanął z boku i przyglądał się bezczynnie. Rzucił się
do telefonu, aby zapytać o wyniki ostatnich badań.
-
Mac, proszę cię, nie odchodź - szeptała Kara, zaciskając
dłonie na obrączkach. Serce waliło jej jak szalone. - Proszę
cię, nie opuszczaj mnie.
Zamarła, gdy wszyscy, którzy pochylali się dotąd nad
Makiem, nagle się wyprostowali. Przez chwilę myślała, że to
już koniec.
-
Odsunąć się. Włączam prąd - ostrzegł męski głos i Kara
zobaczyła, jak ciało Maca wypręża się na łóżku i podskakuje
do góry.
- Nadal migotanie komór. Spróbuj jeszcze raz -
odezwał
się ktoś inny.
Przez ciało Maca ponownie przeszedł wstrząs, wywołany
elektrycznym masażem serca. Zapadła złowieszcza cisza i po
chwili rozległo się miarowe pikanie jednego z monitorów.
-
Prawidłowy rytm zatokowy - oznajmił ktoś z
westchnieniem ulgi.
Dobrze, że Kara stała oparta o ścianę, ponieważ tylko
dzięki temu nie osunęła się teraz na podłogę.
- Jeszcze teg
o mu brakowało - powiedział Mike. - Jak
długo trwało zatrzymanie akcji serca?
-
Niecałą minutę - odparła młoda kobieta.
-
Więc chyba nie doszło do uszkodzenia mózgu. Nie licząc
oczywiście tego, co już się stało podczas wypadku. A co do
wpływu prądu elektrycznego...
- Chyba mamy kolejny problem -
przerwał mu ten sam
głos. - Jego klatka piersiowa porusza się normalnie tylko z
jednej strony. Pewnie ma odmę wentylową.
Kara otworzyła oczy. Nawet z tak dużej odległości widać
było, że skóra Maca jest sina. Monitory wskazywały słaby i
szybki puls.
-
Dekompresja płuc! - zawołał Mike. - Szybko, bo inaczej
go stracimy.
Kara wiedziała, że robią wszystko w pośpiechu, ale
wydawało się jej, jakby poruszali się wolno i ospale.
Czynności, jakie wykonywali, oglądała już wiele razy, tym
razem jednak z przejęcia wstrzymała oddech.
Od chwili, gdy klatka piersiowa Maca zaczęła wypełniać
się powietrzem uchodzącym z przedziurawionego płuca,
liczyła się każda sekunda. Z każdym wdechem powietrze
wywierało coraz większy nacisk na płaty płucne. Powodowało
to zaburzenia w przepływie krwi i groziło ponownym
zatrzymaniem akcji serca.
Zdezynfekowano miejsce między drugim a trzecim
żebrem, wbito igłę i umieszczono tam cewnik. Kara
przyglądała się temu z taką uwagą, że wyczuła nawet moment,
w któr
ym igła przeszła przez opłucną.
Powietrze uciskające płuca zaczęło uchodzić na zewnątrz
przez cewnik, który pozostał na miejscu po wyjęciu igły.
Przez chwilę wszyscy stali w milczeniu, czekając i
nasłuchując, aż w końcu puls się unormował.
- Chcecie jesz
cze na czymś sprawdzić, czy potrafimy
posługiwać się naszym sprzętem? - rzucił dowcipnie ktoś z
ekipy reanimacyjnej.
Pozostali zaśmiali się i zaczęli zbierać rzeczy.
-
Niestety, mam dla was złą wiadomość - oznajmił Mikę i
wszyscy znieruchomieli. - Czekam
y na wyniki badań, ale
przypuszczamy, że on ma gronkowca złocistego odpornego na
metycylinę.
-
A więc trzeba będzie się umyć i przebrać.
-
Przykro mi, ale nie mieliśmy czasu was ostrzec - odparł
Mike. -
Za drzwiami czeka na was wózek z czystym sprzętem.
- W taki
m razie, Caroline, zdejmuj kitel. Już od dawna
miałem ochotę ci to powiedzieć - rzekł dowcipniś.
Kara dostrzegła wyrozumiały uśmiech na twarzy
urodziwej pielęgniarki, która najwyraźniej przywykła już do
tego rodzaju uwag.
- Mike? -
zawołała cicho ze swego kąta pod ścianą. Nie
wiedziała, czy może już podejść do Maca.
-
Och, Karo, zupełnie o tobie zapomniałem. Chodź i
usiądź sobie tutaj. - Wskazał jej krzesło i Kara zajęła swoje
zwykłe miejsce przy łóżku Maca.
Mike powrócił do rozmowy z szefem ekipy reanimacyjnej.
Słyszała, jak głośno wyraża swe obawy na temat tego, że
elektryczny masaż serca, który musieli wykonać, mógł
wpłynąć na układ nerwowy Maca. Kara chciała jak
najszybciej się dowiedzieć, co dalej. Czy postęp w terapii
Maca uległ zahamowaniu?
-
Został jeszcze miesiąc - oznajmiła, siadając przy Macu.
Wróciła właśnie ze swojej ostatniej wizyty w przychodni.
Była teraz na urlopie macierzyńskim i mogła spędzać z
Makiem dwa razy więcej czasu niż do tej pory.
-
Do świąt już niedaleko.
Od akcji reanimacyjnej u
płynęły dwa tygodnie. Wiedziała,
że w jej pamięci długo jeszcze będzie tkwił obraz Maca
walczącego o życie. Miał szczęście, że nie doszło do rozwoju
ropnia, tak częstego przy zakażeniach gronkowcem złocistym,
ale trzeba go było znowu na jakiś czas podłączyć do
respiratora. Najwyraźniej jednak ominął go problem, którego
Mike najbardziej się obawiał. Drastyczne metody, jakie
musieli zastosować, by przywrócić pracę serca, nie zniszczyły
dotychczasowych efektów terapii.
-
Wygląda na to, że z każdym dniem lepiej reagujesz na
różne bodźce - dodała Kara. To zabawne, pomyślała. Im
bardziej dziecko staje się aktywne, tym szybciej jego ojciec
budzi się do życia.
Teczka z historią choroby Maca, gdzie Kara skrupulatnie
notowała wszystkie swoje obserwacje, była coraz grubsza. Po
zaburzeniach oddychania, jakie wystąpiły u Maca, Mikę
zbadał go ponownie i okazało się, że uzyskał on teraz
dziewięć punktów w skali stanów śpiączkowych. Wynik
powyżej ośmiu zapewniał duże szanse na wyzdrowienie i
Kara nie posiadała się z radości.
W ostatnich dniach Mac często przechodził przez fazę snu
REM, która charakteryzowała się szybkimi ruchami gałek
ocznych, a to świadczyło o tym, że znowu zaczął śnić. Co
więcej, reagował nawet na proste polecenia.
-
Teraz łatwiej mi robić z tobą te ćwiczenia - powiedziała,
wdzięczna, że nie musi się już tak wysilać, ostatnio bowiem
podczas przeprowadzki nieco nadwerężyła kręgosłup, chociaż
w przenoszeniu rzeczy pomogli jej Mike i Sue. – To
tylko pięć
minut piechotą od szpitala - wyjaśniła.
Była pewna, że wbrew temu, co mówił Mike, Mac nie
tylko słyszy jej słowa, ale także je rozumie.
-
Mike i Sue znaleźli ten dom, kiedy szukali czegoś dla
siebie. Właściciel ich dawnego mieszkania nie chciał zrobić
remontu po awarii zbiornika z wodą, który uszkodził dach, i
musieli się przenieść.
Był to dom szeregowy, w wiktoriańskim stylu, znajdujący
się na samym skraju całego ciągu budynków. Ostatnio
podzielono go na dwie części i obie stały puste.
Kara poczuła się trochę nieswojo, gdy Sue oznajmiła jej,
że Mike kupił cały dom, i zaproponował, by Kara zajęła
parter. Dopiero gdy zgodzili się, by płaciła normalną stawkę
za wynajęcie, przystała na ich propozycję.
-
Och, Mac, mam nadzieję, że już niedługo się obudzisz -
szepnęła, splatając dłoń z jego dłonią. - Tak bym chciała,
żebyś był ze mną. Tyle rzeczy się dzieje, ale Mike twierdzi, że
nie będziesz pamiętał tego, co do ciebie mówię, a ja tak
bardzo chciałabym się z tobą nimi podzielić.
W ostatnich dniach w szpitalu panowało zamieszanie. Jak
co roku o tej porze, przygo
towywano świąteczne dekoracje.
Za każdym razem, gdy Kara przechodziła przez korytarz,
dostrzegała nowe ozdoby na ścianach i framugach drzwi.
Dzieci, które rodziły się ostatnio na jej oddziale,
otrzymywały typowe dla tej pory roku imiona, takie jak
Mikołaj, Adam czy Ewa, a ostatnio także Angela i Maria.
-
Sue opowiada mi, co słychać na oddziale. Większość
moich pacjentek czuje się dobrze, ale w tym tygodniu były też
dwa niepokojące przypadki.
Jedną z owych kobiet Kara poznała podczas swojego
ostatniego dyżuru w poradni przedporodowej.
-
To była jej pierwsza wizyta. Nie miała czasu przyjść
wcześniej, bo ciągle pracowała. Upłynęły już cztery miesiące
od jej ostatniej miesiączki. Sue udało się wcisnąć ją jakoś na
listę do usg.
Kara rozmawiała później z Sue o pacjentce, której stan
najwyraźniej odbiegał od normy. Po tym, jak pani Lidyatt
urodziła martwe dziecko, spodziewali się najgorszego.
-
Przeżyła straszny szok, gdy dowiedziała się, że wcale
nie jest w ciąży, tylko ma wielką cystę na jajniku.
Nawet gdyby
chirurg zdecydował się usunąć cały jajnik,
nadal istniała szansa, że drugi będzie funkcjonował
prawidłowo, co umożliwiało jej normalne poczęcie.
-
Jeszcze gorszy był ten drugi przypadek. Pewna kobieta,
która była już w zaawansowanej ciąży, przyszła do nas, aby
ustalić termin porodu i nagle zaczęła rodzić. Nie miała jednak
tyle szczęścia co pacjentka z cystą. Lekarz wziął ją na salę
operacyjną, ponieważ podejrzewał mięśniaki, ale kiedy
zbadano wycinek, okazało się, że to rak. Było już za późno,
żeby go wyciąć. Przerzuty szybko rozprzestrzeniały się po
całym organizmie. Tę kobietę czeka pewnie hospicjum.
Przerażona opowieściami Sue Kara była zadowolona, że
przynajmniej ona cieszy się dobrym zdrowiem, co
potwierdziły dotychczasowe badania. Od wypadku Maca
ba
rdzo dbała o to, by dziecko dobrze się rozwijało. Teraz
myślała tylko o tym, by Mac się obudził i mógł być przy niej
podczas porodu.
Świąteczna atmosfera zapanowała także w salach, gdzie
leżeli ciężko chorzy. Ludzie odwiedzający pacjentów na
oddziale neurologicznym przynosili stroiki i ozdoby
choinkowe, które zawieszali na poręczach łóżek, a w wielu
innych miejscach pojawiły się kolorowe balony i gałązki
jemioły.
Jedną z takich gałązek ktoś przywiązał do łóżka Maca.
Obok wisiała pocztówka przedstawiająca parę całujących się
gołąbków.
-
Przecież nas nie trzeba do tego namawiać – powiedziała
Kara do roześmianej Sue.
Uścisnęła rękę Maca i aż podskoczyła, gdy odpowiedział
jej tym samym. Nadal nie mogła się przyzwyczaić, że Mac
coraz częściej reaguje na jej dotyk.
Uśmiechnęła się do siebie, przypominając sobie, jak po
raz pierwszy odwzajemnił jej pocałunek. Czuła się tak
przejęta, że gdy pochylała się nad nim następnym razem, była
zdenerwowana jak nastolatka na pierwszej randce.
Zaskoczona była także wtedy, gdy Mac po raz pierwszy
otworzył oczy. Co prawda, zrobił to tylko dlatego, że podczas
ćwiczeń za mocno naciągnęła jego ścięgno podkolanowe, ale
później otwierał je coraz częściej, kiedy do niego mówiła.
Wciąż musiała sobie powtarzać, że nie powinna okazywać
ro
zczarowania, gdy nie dostrzega znajomego błysku w jego
ciemnych oczach. Wiedziała, że prędzej czy później jego
spojrzenie nabierze wyrazu. Pewnego dnia Mac będzie z nią
znowu... Tak bardzo chciała, by stało się to w okresie świąt.
To byłby dla niej najwspanialszy prezent.
-
Wesołych świąt, Sue - rzekła Kara, kiedy przyjaciółka
otworzyła drzwi. - Chciałam ci to dać, zanim wyjdę.
Wręczyła jej dwie paczki zapakowane w kolorowy papier,
i postąpiła krok do tyłu.
-
Naprawdę nie chcesz z nami zostać? - spytał Karę Mikę,
podchodząc do drzwi. - Zawsze jesteś u nas mile widziana.
-
Dziękuję wam za zaproszenie, ale obiecałam Macowi, że
spędzę z nim cały dzień. A poza tym, to wasze pierwsze
wspólne święta. Lepiej żebym nie plątała się wam pod
nogami, gdy postanowicie zrez
ygnować z kolacji i zająć się
czymś ciekawszym.
Sue uśmiechnęła się i lekko zaczerwieniła, Mike jednak
nie stracił rezonu.
- O czym ona mówi, Sue? -
zapytał niewinnie.
-
Jeśli on do tej pory tego nie wie, to coś jest nie tak -
zażartowała Kara i pomachała im na pożegnanie.
-
Wesołych świąt, Mac. - Kara pochyliła się niezgrabnie i
pocałowała Maca w usta.
Miała już duży brzuch i barierki ochronne przy łóżku
bardzo jej przeszkadzały, ale nie zamierzała zrezygnować z
całowania Maca, witając się z nim lub żegnając.
-
Przyniosłam ci kilka prezentów - oznajmiła i zaczęła
wyciągać je z torby.
Szelest papieru najwyraźniej przyciągnął uwagę Maca,
ponieważ odwrócił głowę w stronę, z której dobiegał dźwięk.
-
O, widzę, że słyszysz, co robię? - Roześmiała się. -
Zawsze lub
iłeś rozpakowywać prezenty, a także je dawać.
Przez głowę przemknął jej obraz kompletu czerwonej
bielizny, ale natychmiast wyrzuciła go z pamięci. Nie było
sensu odgrywać tamtych scen w Boże Narodzenie, kiedy w
każdej chwili ktoś mógł wejść... Choćby Święty Mikołaj.
-
Ale by się zdziwił. - Uśmiechnęła się do siebie. -
Chcesz, żebym pomogła ci to rozpakować?
Umieściła jeden z pakunków na łóżku obok Maca,
położyła na nim jego dłoń i zaczęła rozdzierać papier.
Znajomy odgłos sprawił, że Mac uchylił powieki, po czym na
chwilę otworzył szeroko oczy, jakby jego uwagę przyciągnął
widok złotych gwiazdek na połyskującym, ciemnozielonym
tle.
-
Zaraz się pozbędziemy tego papieru - oznajmiła Kara.
-
Wiem, że chciałbyś jak najszybciej zajrzeć do środka.
Może zrobimy to obiema rękami?
Mac zawsze był oburęczny i według Mike'a miało to
prawdopodobnie duży wpływ na sposób, w jaki jego mózg
reagował na różnorodne bodźce podczas terapii. Kara zawsze
żartowała, że posługując się równie sprawie obiema rękami,
Mac może rozpakowywać prezenty dwa razy szybciej niż inni.
- Szlafrok -
wyjaśniła. - Nie jest to może zbyt oryginalny
prezent, ale za to ten szlafrok jest z czystego jedwabiu.
-
Przesunęła jego dłonią po delikatnym materiale, aby
wyczuł palcami wzór przedstawiający smoki. - Widzisz, jaki
miękki? - Pogładziła rąbkiem szlafroka jego policzek, a potem
dotknęła ramion i klatki piersiowej. - Jest cudowny, prawda?
Drgnęła zaskoczona, gdy Mac nagle jęknął, jakby w ten
sposób chciał przyznać jej rację.
-
Podoba ci się, Mac? Mam zrobić to jeszcze raz?
Ponownie przytknęła materiał do jego twarzy, przesunęła
delikatnie po czole i policzkach. Mac zamrugał powiekami,
nie otwierając ich jednak do końca.
-
Jest jakby jednocześnie ciepły i chłodny, prawda? -
rzekła, przyglądając się gęsiej skórce na jego piersi. Dopiero
po chwili uświadomiła sobie, że objaw ten występuje w
równej mierze po obu stronach jego ciała. - O rany, Mac!
Muszę powiedzieć o tym Mike'owi.
Miękkie i delikatne... Gładzi mnie czymś miękkim i
jedwabistym, że aż dostaję dreszczy.
Sprawia to także jej głos... lekko zachrypły... Wydaje mi
się, jakby on też dotykał mojej skóry.
Czy jej dłoń jest tak gładka jak ten materiał, którym mnie
dotyka? A może jeszcze delikatniejsza.
Ona wciąż do mnie przemawia. Chyba nawet widziałem ją
przelotnie... Nie wiem, czy to była ona, czy też jakiś
ciemnowłosy anioł siedział koło mnie; nie mogłem skupić
wzroku...
Nie rozumiem, dlaczego wciąż otacza mnie jakaś pustka,
która oddziela mnie od tego, co dzieje się dookoła. Czuję, jak
Kara
mnie dotyka, ale wydaje mi się, jakby działo się to
gdzieś daleko; jakbym był otoczony kokonem, który odgradza
mnie od otoczenia.
Tam, gdzie jestem, czas nie ma znaczenia. Nie mogę
niczego zmienić. Gdyby tylko potrafiła rozedrzeć ten kokon i
zmusić mnie, abym przedostał się do świata, w którym ona
żyje...
-
Do dwunastej jeszcze tylko parę godzin i będziemy
mieli Nowy Rok -
oznajmiła Kara, sadowiąc się wygodnie na
krześle.
Przez cały dzień czuła się bardzo podekscytowana. Nie
mogła usiedzieć na miejscu. Chodziła w kółko po pokoju
Maca i w końcu zmusiła się, aby usiąść.
-
Chciałabym, żeby dwa następne tygodnie minęły jak
najszybciej -
stwierdziła. - Wyglądam jak hipopotam i
poruszam się z wdziękiem słonia. Kiedyś nie mogłam
zrozumieć, dlaczego wszystkie kobiety tak narzekają pod
koniec
ciąży, no i teraz już wiem.
Kilka godzin wcześniej zaczął boleć ją krzyż, a teraz
poczuła przesuwającą się falę skurczów mięśni i nagle
zrozumiała, dlaczego czuje się tak źle.
-
Ciekawe, czy to tylko fałszywy alarm, czy też naprawdę
się już zaczyna? - powiedziała, śmiejąc się nerwowo. - Trochę
byłoby dziwne, bo główka nie jest jeszcze odpowiednio
ustawiona. W każdym razie, jeśli skurcze zaczną pojawiać się
regularnie, może się okazać, że będzie to jedno z pierwszych
dzieci,
które urodzą się na początku nowego tysiąclecia.
Zanotowała godzinę skurczu i zaczęła prowadzić kolejny
monolog. Przyzwyczaiła się już do tego, że Mac nie ma
zwyczaju jej odpowiadać. Dziś jednak czuła się dziwnie
rozkojarzona.
Drugi skurcz poczuła po dwudziestu minutach, trzeci po
piętnastu, a w ciągu następnych godzin kolejne zaczęły
pojawiać się regularnie co dziesięć minut.
A więc nie był to fałszywy alarm. Zatelefonowała do
siostry Harris, aby uprzedzić ją, że może spodziewać się
kolejnej pacjentki we wczesnych godzinach rannych. Teraz
pozostało tylko czekać.
Z daleka dobiegły ją odgłosy fajerwerków, które ktoś
zaczął przedwcześnie puszczać. Słyszała też co chwilę
przenikliwe klaksony przejeżdżających wolno samochodów i
wesołe okrzyki ludzi przejętych zbliżającym się Nowym
Rokiem i tysiącleciem.
Co pewien czas wstawała, by przejść się po pokoju, i
niespodziewanie ogarnęła ją złość na Maca, że nie może w tej
chwili być przy niej.
- Do cholery, Mac -
wydusiła przez zaciśnięte zęby, gdy
dopadł ją kolejny skurcz. Chwyciła za poręcz łóżka i zacisnęła
na niej dłonie, że aż zbielały jej kostki. - To twoje dziecko, tak
samo jak moje! Mógłbyś przynajmniej... Och! - krzyknęła,
gdy dziecko poruszyło się naraz w środku, ustawiając się
główką w stronę miednicy.
ROZ
DZIAŁ DZIESIĄTY
Kara wyprostowała się i przysunęła tak blisko Maca, jak
tylko się dało.
-
Przepraszam, że się tak uniosłam - rzekła, biorąc go za
rękę. - Wiem, że nie robisz tego celowo. Przez chwilę po
prostu przestałam nad sobą panować.
Przycupnęła na brzegu krzesła. Nie chciała rozsiadać się
zbyt wygodnie, obawiając się, że potem trudno jej będzie
wstać. Kiedy w ciągu następnych piętnastu minut pojawiły się
trzy skurcze, uświadomiła sobie, że teraz już w żadnej pozycji
nie będzie czuła się dobrze. Szansa na powitanie Nowego
Roku wraz z Makiem zdecydowanie zmalała.
Nagle poczuła, że musi koniecznie wyjaśnić Macowi, co
właściwie się dzieje. W ciągu tych długich miesięcy, które
nastąpiły po wypadku, wiele razy wspominała mu, że jest w
ciąży, teraz jednak dziecko miało już przyjść na świat.
-
Mac, chcę powiedzieć ci coś bardzo ważnego - zaczęła,
wstając, aby ująć go ponownie za rękę i w ten sposób
przyciągnąć jego uwagę. - Musisz wysłuchać mnie uważnie.
Przerwała na chwilę, by przeczekać kolejny skurcz. Bała
się, że nie zdąży powiedzieć mu wszystkiego.
-
Będziemy mieli dziecko, Mac - rzekła powoli i
wyraźnie. - Chciałam ci o tym powiedzieć zaraz po ślubie, ale
miałeś wypadek.
Jak opisać to, ile czasu upłynęło od dnia, w którym
mieliśmy wziąć ślub, tak by to zrozumiał? Wielu ludzi, którzy
byli pogrążeni w śpiączce, nie pamięta z tego okresu
absolutnie niczego, nawet jeśli czasami reagowali na pewne
bodźce. Czy Mac, kiedy w końcu się obudzi, przypomni sobie,
co ona teraz do niego mówi?
- Przez wszystkie mi
esiące twojego leczenia dziecko cały
czas rozwijało się w moim brzuchu i dziś w nocy ma się
urodzić.
Zobaczyła, jak Mac ściąga lekko brwi, jakby starał się
skupić. Czyżby ją zrozumiał? Czy też była to po prostu strata
czasu? Czuła, że zbliża się kolejna fala bólu, i nagle wpadła na
pewien pomysł.
- To tutaj, Mac, poczuj. -
Podciągnęła sukienkę do góry i
przyłożyła jego dłoń do swego twardego brzucha. - Daj mi
drugą rękę - powiedziała i ze zdumieniem zobaczyła, jak Mac
natychmiast spełnia jej polecenie. - Czujesz to?
Oddychała z wysiłkiem, starając skupić się jednocześnie
na tak wielu rzeczach: skurczach, dotyku rąk Maca i własnych
słowach.
- To twoje dziecko -
powiedziała wyraźniej, gdy skurcz
zelżał. Dotykała rękami Maca swego brzucha, aby mógł
wyczuć, jaki jest duży i okrągły. Między skurczami jej
mięśnie rozluźniały się i w pewnym momencie przyłożyła
dłoń Maca do uwypuklenia uczynionego maleńką rączką lub
nóżką. Ręce Maca nagle zesztywniały, gdy wyczuł, że coś w
jej brzuchu się porusza. - Tam jest twoje dziecko - powtórzyła
cicho. -
Nasze dziecko, owoc naszej miłości.
Przestała mówić, ponieważ znowu poczuła silny skurcz.
Nogi się pod nią ugięły i musiała chwycić za poręcz łóżka.
Ręce Maca nie opadły jednak bezwładnie na pościel, lecz
pozostały przyciśnięte do jej brzucha, który podczas skurczu
zrobił się twardy. Kara wiedziała, że musi się spieszyć.
-
Och, Boże! - jęknęła.
Nie była pewna, czy wystarczy jej sił, by nacisnąć
dzwonek alarmowy i wezwać kogoś do pomocy. Jej głos
najwidoczniej wystraszył Maca, bo zacisnął na krótko dłonie
na jej brzuchu, a potem nagle zaczął ją po nim głaskać.
Jego ruchy były na początku sztywne i niezdarne, jak u
robota, który zardzewiał, stojąc długo bezczynnie, ale gdy
skurcz minął, Mac poruszał rękami o wiele płynniej.
Ka
ra miała ochotę zostać i zobaczyć, co będzie się działo
dalej, ale czas naglił.
-
Kocham cię, Mac - szepnęła i nacisnęła dzwonek. -
Kocham cię, ale teraz muszę już iść.
Mac ściągnął brwi, wciąż trzymając ręce na jej brzuchu.
Ujęła je więc delikatnie i odsunęła od siebie, a potem
pochyliła się, by go pocałować.
-
Niedługo wrócę - obiecała, zerkając na zegarek. - Co
prawda, może dopiero w następnym stuleciu, ale w każdym
razie wrócę na pewno, i to w dodatku nie sama.
- Dziewczynka -
oznajmiła zadowolona siostra Harris
dwadzieścia minut później. - Dwa tygodnie za wcześnie, ale
wygląda na zupełnie zdrową. Dziesięć punktów w skali
Angara.
Kara uśmiechnęła się słabo. Siostra Harris nigdy nie
zapomina o rzeczach najważniejszych.
Gdy noworodek znalazł się w ramionach matki, jej
uśmiech stał się radośniejszy. Kara i Mac mieli ciemne włosy,
nic więc dziwnego, że dziecko miało włosy podobne. Kiedy
jednak otworzyło szeroko oczy, nie były one ani niebiesko -
szare jak u Kary, ani też piwne jak u ojca, lecz ciemnobłękitne
ja
k u każdego noworodka. Dopełniając uświęconego
zwyczajem obrządku, Kara pouczyła małe paluszki u rąk i
stóp swej córki, zastanawiając się, jaki będzie kolor jej oczu.
Zanim jednak zdążyła spytać o to siostrę Harris,
uświadomiła sobie, że od paru minut z zewnątrz dobiegają
jakieś hałasy.
-
Co się dzieje, do licha? - zdumiała się Kara.
Na oddziale słychać było zwykle jęki rodzących kobiet i
płacz dzieci, a poza tym zazwyczaj panował spokój.
-
Chyba już dwunasta - odparła siostra Harris. - Byłyśmy
tak zajęte, że nawet tego nie zauważyłyśmy. Kiedy ta mała
dama się rodziła, w całym mieście rozległy się dzwony,
kuranty i syreny, a w niebo wystrzelono sztuczne ognie i
wszyscy zaczęli wołać: „Szczęśliwego Nowego Roku",
łącznie z pacjentami naszego szpitala, którzy jeszcze nie śpią.
Gdy tylko skończyła mówić, zadzwonił telefon.
- Siostra Harris -
rzekła przełożona do słuchawki, a potem
zamilkła na chwilę. - Tak, jest tutaj, ona i dziecko czują się
dobrze. -
Nie odzywała się przez moment, po czym podała
Karze telefon
, uśmiechając się szeroko. - To do ciebie -
wyjaśniła i zanim się odwróciła, Kara dostrzegła w jej oczach
łzy.
-
Słucham? - odezwała się niepewnym głosem. Kto to
może być? - Mike! - wykrzyknęła. - Czemu dzwonisz?
Powinieneś świętować Nowy Rok z Sue!
- Och, byl
iśmy na przyjęciu - odparł Mike, a skrzypienie
dobiegające z słuchawki upewniło ją o tym, że dzwoni ze
swego telefonu komórkowego -
ale otrzymaliśmy wiadomość i
teraz jesteśmy w drodze do szpitala.
-
Mike, nie musicie przyjeżdżać dzisiaj, żeby zobaczyć
dziec
ko. To bardzo miło z waszej strony, ale równie dobrze
możecie wpaść jutro.
-
Prawdę mówiąc, Karo, dopiero teraz dowiedziałem się
od siostry Harris, że już urodziłaś. Chciałem przekazać ci, że
Alison właśnie do mnie dzwoniła. Podobno Mac obudził się,
kiedy dz
wony zaczęły wybijać północ, i spytał o ciebie.
Margaret Harris zapewne spodziewała się, że ta nowina
wstrząśnie Karą, toteż od razu wzięła od niej dziecko.
- Mac? -
zdumiała się Kara, myśląc, że się przesłyszała. -
Mac się obudził? I chce się ze mną zobaczyć?
Miała ochotę natychmiast pobiec do jego pokoju, ale
musiała przecież poczekać, aż zakończy się ostatnia faza
porodu. Dopiero po godzinie siostra Harris pozwoliła jej
przesiąść się na fotel na kółkach i udać z powrotem do pokoju
Maca.
- Mike! - zaw
ołała Kara, ujrzawszy go przy windzie.
Uśmiechnął się szeroko, podziękował sanitariuszowi i sam
ujął rączki fotela Kary.
-
Jak się czuje świeżo upieczona mama i dziecko? - spytał,
spoglądając na małe zawiniątko, które trzymała w ramionach.
- Jest tak szczeln
ie owinięta, że nic nie widzę.
-
Jest piękna. Od razu widać, że dziewczynka - odparła
Kara i natychmiast zmieniła temat. - Och, Mike, powiedz mi o
Macu! Jak to się stało, że się obudził?
-
Sama będziesz musiała go zapytać - odrzekł, pchając
plecami drzwi wahad
łowe. - Powiedział tylko, że chce się z
tobą zobaczyć. Nic więcej.
- Czy wszystko z
nim w porządku? To znaczy... No wiesz,
o co mi chodzi.
-
Jest bardzo słaby i będzie potrzebował dużo cierpliwości
i determinacji, żeby chodzić, ale jeśli mu pomożesz, wcale się
nie zdziwię, jeśli znowu zaskoczy specjalistów.
Słowa Mikeea podbudowały Karę, ale także uświadomiły
jej, że nie powinna spodziewać się zbyt wiele. Mac doznał
przecież silnego urazu głowy i po tylu miesiącach będzie
zapewne zupełnie innym człowiekiem niż kiedyś - być może
będą musieli poznawać się na nowo?
Kiedy jednak drzwi do jego pokoju się otworzyły i
spojrzała mu w oczy, wiedziała, że odzyskała swojego
ukochanego Maca takiego, jaki był dawniej.
- Karo -
powiedział, gdy ją zobaczył. Głos miał ochrypły i
mocno zmieniony. - Karo -
powtórzył i wyciągnął w jej stronę
drżącą rękę.
- Och, Mac -
wydusiła, czując, że zbiera się jej na płacz.
Mike zbliżył jej fotel na kółkach do łóżka. - Mac, obudziłeś
się! Jak to się stało? Dlaczego akurat teraz? Tak długo spałeś...
Fotel na kółkach był niższy od krzesła, na którym zwykle
siadała, tym razem jednak Mac mógł się odwrócić, by na nią
spojrzeć.
- To... dlatego... -
odparł z wysiłkiem, jakby przypominał
sobie, jak się wypowiada każdą sylabę, i wskazał na białe
zawiniątko w jej ramionach. - Z powodu dziecka. – Rozłożył
ręce, zataczając łuk, tak jak wtedy, gdy dotykał brzucha Kary.
Dostrzegła, że obie drżą. - Naszego dziecka - dokończył.
- Jestem taka zdenerwowana, Sue -
szepnęła Kara. - Nie
wiem, czemu daliśmy się wam na to namówić?
-
Ponieważ wiesz dobrze, że po tym, co z Makiem prze -
szliście, nic lepszego nie możecie zrobić - odparła Sue. -
Jesteście już przecież rodziną.
Kara pokręciła głową, nie mogąc się nadziwić, jak bardzo
w ciągu ostatnich paru miesięcy jej życie się zmieniło.
Mike ostrzegał ją, że Mac ma jeszcze przed sobą długą
drogę, ale najwidoczniej zapomniał wziąć pod uwagę jego
upór i determinację. Ilekroć ktoś próbował powiedzieć
Macowi, by nie spieszył się tak bardzo, on spoglądał na
rozmówcę swymi ciemnymi oczami i przypominał, jak wiele
już czasu stracił.
-
Nic o niej nie wiedziałem do czasu, kiedy zaczął się
poród -
oznajmił kiedyś, biorąc ostrożnie małą Faith na ręce. -
Nie chciałem już tracić ani jednej minuty.
Potem znowu zabrał się do kolejnej serii ćwiczeń,
fizycznych i umysłowych, dzięki którym odzyskiwał szybko
dawną formę.
Kara z zadowoleniem odkryła, że Mac nie pamięta
wypadku, i, jak zapowiadał Mike, ma jedynie niejasne
wspomnienia z okresu śpiączki. Wystraszył się tylko, kiedy po
raz pierwszy uj
rzał siebie w lustrze.
-
Co się ze mną stało? - zawołał.
Kara wtedy szybko do niego przybiegła.
- O co chodzi? -
spytała, przyglądając mu się z
niepokojem. Nie dostrzegła nic złego. Wyglądał tak jak
ostatnio, tyle że teraz nie spał.
-
Moja twarz... I włosy! - Pokazał na swoje odbicie w
lustrze. -
Jak długo byłem w śpiączce? Miesiące czy całe lata?
Zacząłem siwieć!
Nie mogąc się opanować, Kara parsknęła śmiechem. Tak
bardzo już przywykła do tego widoku, że niemal przestała
zauważać zmiany, jakie zaszły w wyglądzie Maca.
-
Prezentujesz się teraz bardzo dostojnie - uspokajała go,
gładząc srebrzyste pasemka, które pojawiły się na jego
skroniach w czasie choroby. -
Faith z pewnością przyprawi cię
o więcej siwych włosów, zanim opuści nasz dom.
-
Przecież dopiero się urodziła - zaprotestował. - W
każdym razie, jeśli myślisz, że pozwolę jakiemuś łobuzowi ją
uwieść, to się mylisz. Zamknę ją w domu na klucz.
-
Tak samo jak mnie zamknąłeś w swoim? - zażartowała i
uśmiechnęła się, widząc, jak Mac zmieszany spogląda w bok.
Cieszy
ła się, że nadal pamiętał wszystko, co razem przeżyli.
Wszystkie te czarowne chwile.
-
A co się stało z moim nosem? - zapytał.
-
Złamałeś go.
-
Wiem. Podczas meczu rugby. Ale był lekko
przekrzywiony i nieco zgrubiały.
-
A potem jeszcze raz złamał się podczas wypadku i wtedy
złożyli go prawidłowo. Okazuje się, że wszystko ma swoje
dobre strony -
zaśmiała się. - A poza tym chyba w dodatku
przestałeś chrapać.
-
Ja nigdy nie chrapię! - zaprotestował, odzyskując dawną
zadziorność, którą przejawiał zawsze wtedy, gdy drażniła się z
nim, poruszając ten temat.
-
Teraz już nie! - przyznała. - I jesteś przystojniejszy, niż
byłeś. Czyż nie powinnam się z tego cieszyć? - Zatrzepotała
wtedy teatralnie powiekami, chcąc go rozbawić.
Teraz jednak wcale nie było jej do śmiechu.
- Co sk
łoniło twoich rodziców do tego, żeby nam pomóc?
-
zwróciła się do Sue, czekając, aż organy zaczną grać. Bawiła
się nerwowo bukietem świeżych frezji, które zamówił dla niej
Mac. Była tak zaskoczona, kiedy je dostała, że omal się nie
rozpłakała. Mac przecież nie pamiętał niczego z dnia, w
którym po raz pierwszy przygotowywali się do ślubu, mimo to
zamówił dla niej taką samą wiązankę jak wtedy.
- Nie tylko moich, ale i Mike'a -
odparła Sue. - Tak bardzo
spodobało im się przygotowywanie naszego ślubu, że chcieli
to powtórzyć. Świetnie im się współpracuje. Nie mają więcej
dzieci, więc postanowili was zaadoptować.
-
Mam nadzieję, że wiedzą, jak bardzo jesteśmy im
wdzięczni. Sami nigdy nie zdołalibyśmy tego tak zrobić. Nie
mamy wiele wolnego czasu, a bardzo chcieliśmy, żeby odbyło
się to właśnie dziś.
Mijał dokładnie rok od dnia, kiedy mieli wziąć ślub i
dopiero teraz, po dwunastu miesiącach wypełnionych nadzieją
i rozpaczą, po których wydarzył się cud, a może dwa, wreszcie
mogli doprowadzić swój zamiar do końca.
Zabrzm
iały organy i kiedy Kara ujrzała Maca czekającego
na nią przed ołtarzem niewielkiego kościoła, całe jej
zdenerwowanie nagłe się ulotniło.
-
Jesteś gotowa? - zwróciła się do Sue z uśmiechem,
który stał się radośniejszy, gdy usłyszała, jak Faith kwili,
pró
bując naśladować muzykę.
Mac siedział w fotelu na kółkach w swej nowej ciemnej
marynarce, która leżała na nim jak ulał. Zdołał już częściowo
wzmocnić i odbudować osłabione mięśnie.
Próbował przekonać ją, że nie potrzebuje tego dnia wózka
inwalidzkiego, Kar
a jednak wolała, by zachował swoje siły na
później. W końcu doszli do porozumienia.
Kiedy zbliżyła się do niego, podniósł się i stanął obok niej,
a Mike odsunął fotel.
-
Darrochu Jamesie MacGregorze, czy pojmujesz tę
kobietę...? - zaintonował ksiądz, a jego głos odbił się echem w
wypełnionym ludźmi i kwiatami kościele.
- Karo Louiso Desmond, czy pojmujesz...?
Odwróciła głowę, by spojrzeć w oczy Maca, w jego
piękne, ciemne, błyszczące radością oczy, i poczuła, że
jeszcze nigdy w życiu nie była tak szczęśliwa.
- Tak -
odparła z przekonaniem płynącym z głębi serca.
-
Karo, chciałbym przedstawić ci Teda Carricka -
powiedział Mac, gdy w przedsionku kościoła przyjmowali
gratulacje i życzenia.
Odwróciła się i ujrzała uśmiechniętą twarz o bystrych,
inteligentnych oczach.
-
Miło mi panią poznać - rzekł mężczyzna z wyraźnym
amerykańskim akcentem. - Wiele o pani słyszałem. Pewnie
brzmi to jak oklepane powiedzenie, ale to szczera prawda.
-
Ujął jej rękę w obie dłonie i serdecznie uścisnął. – Nie
mogłem się już doczekać, żeby podziękować za wielki
wysiłek, jaki włożyła pani w przywrócenie do życia tego
osobnika. Pewnie musiały być specjalne powody, że tak
bardzo
chciała go pani ocalić...
Kara zaśmiała się i od razu polubiła Teda.
-
Gdyby miał pan trochę wolnego czasu, na przykład rok
lub dwa, chętnie opowiedziałabym o paru z nich - odparła.
-
Prawdę mówiąc, ja także chciałam pana poznać, żeby
wyrazić swoją wdzięczność. Bez pana wiedzy i rad... -
Pokręciła głową, nie mogą dalej mówić, ponieważ poczuła
nagle dławienie w gardle.
-
Karo, bez pani poświęcenia nawet wiedza całego świata
nie przyniosłaby Macowi pożytku. Jeśli włoży pani choć
połowę tego wysiłku w wasze małżeństwo, Mac będzie
najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi.
-
Zamierzam starać się dziesięć razy bardziej -
oświadczyła, nie wiedząc czy śmiać się, czy płakać, gdy Ted
zrobił śmieszną minę, udając zaskoczenie.
-
Mam nadzieję, że naprawdę tak myślisz - szepnął Mac,
gdy wykładowca się oddalił, by przywitać się z profesorem
Squiresem.
-
Co myślę? - zapytała z roztargnieniem, ponieważ jej
uwagę przyciągnął widok matki oraz teściowej Sue, które
wyglądały tak, jakby bawiły się w przeciąganie liny, bo obie
jednocześnie chciały potrzymać na rękach Faith.
-
To, co powiedziałaś, że włożysz w nasze małżeństwo
dziesięć razy więcej wysiłku... Czy to znaczy, że będę mógł
sobie leżeć i odpoczywać?
- Czasami -
odparła. - Ale jeśli chcesz zobaczyć, jaką mam
na sobie bieliznę, będziesz musiał się trochę wysilić...
- Czarownica! -
Roześmiał się. - Jesteś pewna, że to mi nie
zaszkodzi?
-
Możemy to sprawdzić dziś w nocy.
- Mac! -
zawołał ktoś, gdy otworzyli drzwi. - I Kara, i
dziecko!
Uśmiechnięta Alison podeszła ich przywitać.
-
Och, jak dobrze was widzieć w komplecie. Przyszliście
nas odwiedzić?
Zanim zdążyli odpowiedzieć, otoczyła ich grapa osób,
w
itając się z nimi serdecznie.
-
Czy nie macie co robić? - odezwał się Mike, ale nikt nie
zwrócił na niego uwagi.
-
Kiedy znowu zaczniesz pracę? - spytała Maca Alison,
wiedząc, że wszyscy są tego ciekawi. - Mike mówił, że
zdrowiejesz w zaskakującym tempie, przeskakując po trzy
stopnie na raz.
-
Wciąż mam pewne problemy - odparł Mac.
-
Jak każdy. Ale one są po to, żeby je pokonać - zaśmiała
się Alison.
- To prawda. Ale nie wiem, czy przypadkiem nie
153
przeszkadzałyby mi w pracy.
- W jaki sposób? -
zainteresowała się Gaynor.
-
Bardzo słabo widzę w nocy i pewnie tak już zostanie.
Wpadam na meble i potykam się o różne rzeczy.
-
To nie wychodź z łóżka. Nic złego się nie stanie, jeśli
tam się na coś natkniesz - wtrąciła Alison, puszczając oko do
Kary.
-
I wciąż czuję, że lewa połowa mojego ciała jest słabsza
od prawej -
ciągnął Mac, udając, że nie słyszy śmiechów
wywołanych uwagą Alison. Trochę jednak się speszył.
-
Skoro większość z nas, zwykłych śmiertelników, nie jest
oburęczna tak jak ty byłeś, teraz prawdopodobnie czujemy się
podobnie -
zauważył Mike, kładąc rękę na ramieniu
przyjaciela. -
A tak poważnie, Mac. Wszyscy na oddziale
przyjmą cię z otwartymi rękami, kiedy tylko poczujesz się na
siłach, żeby wrócić do pracy. Profesor Squires i ja
zrozumiemy, jeśli nie będziesz już chciał zajmować się
neurochirurgią. Wiemy, że interesujesz się raczej innymi
metodami.
Przysłuchując się rozmowie, Kara zauważyła, że Mac,
który do tej pory był nieco spięty, teraz wyraźnie się rozluźnił.
Nie mówił jej zbyt wiele o swych obawach, lecz wiedziała, że
niepokoi się o to, co będzie robił w przyszłości.
-
Chcesz zobaczyć pokój, w którym leżałeś? – spytała
Gaynor. -
Myśleliśmy o tym, żeby umieścić tam tablicę dla
upamiętnienia cudu tysiąclecia, jaki tam się wydarzył.
Mac roześmiał się, objął ramieniem Karę trzymającą
dziecko i przyciągnął ją do siebie.
-
Cud, o jakim mówisz, sprawiła ta kobieta i to dziecko.
Kara wierzyła we mnie. Nie miała wątpliwości, że z tego
wyjdę. Ale ostatecznie to maleństwo dało mi kopniaka, który
mnie wreszcie obudził.
-
Chodź tutaj do mnie, kochanie - rzekł cicho Mac do
stojącej po drugiej stronie pokoju Kary, która próbowała
rozpiąć suwak z tyłu sukni.
-
Właśnie się rozbieram - odparła i spojrzała na niego ze
zdziwieniem.
Lampka nocna rzucała na Maca przyćmione światło,
podobnie jak t
a, zawieszona nad łóżkiem w szpitalu.
Przykryty był do pasa białą kołdrą, teraz jednak wyglądał
inaczej niż w szpitalu. Ujrzała w jego oczach znajomy błysk.
-
Pozwól, że ci pomogę - zaproponował. - Czuję, że moje
mięśnie potrzebują trochę treningu. Chcę się upewnić, czy
jestem gotowy do przedstawienia.
Kara roześmiała się. Podchodząc do niego, poczuła
narastające podniecenie.
-
Daleka jestem od tego, żeby zniechęcać cię do ćwiczeń.
Dlatego właśnie zainwestowałam w tę bieliznę... żebyś się nie
nudził w czasie treningu...
Gdy znalazła się w zasięgu jego ramion, chwycił ją za
rękę i roześmianą przyciągnął do siebie.
-
Karo, możesz sobie nosić, co tylko chcesz. Nie ma to
dla mnie większego znaczenia. To nie bielizna się liczy, ale
osoba, która ją wkłada. To ty jesteś dla mnie najważniejsza.
Gdyby nie ty, już by mnie na tym świecie nie było... Jesteś
największym cudem mojego życia.
Kara wyciągnęła rękę i dotknęła jego twarzy. Wiedziała,
że niewiele brakowało, by go straciła. Nigdy nie zapomni, jak
blisko się otarł o śmierć. Teraz jednak nadszedł czas, by
świętować życie.
-
Mówiąc o cudach - rzekła, wsuwając rękę pod kołdrę -
wydaje mi się, że właśnie nastąpił kolejny. Co ty na to,
żeby...?
Nie zdołała dokończyć, ponieważ Mac przyciągnął ją do
siebie i zaczął gorąco całować.