Josie Metcalfe
Tylko my dwoje
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Jak w ogóle mogłabyś woleć Edwarda Sullivana ode
mnie? - spytał Adam z głębokim wzburzeniem.
Kolor jego oczu stanowił intrygującą mieszankę szarości
i błękitu, znacznie ciekawszą od ciemniejszego odcienia jej
tęczówek, i gdyby Naomi nie dostrzegła igrających w jego
spojrzeniu ogników, mogłaby pomyśleć, że mówi ze śmier
telną powagą.
- Trudno uwierzyć, prawda? - odrzekła z wystudiowa
nym współczuciem, sięgając niemal automatycznie ku ukry
temu pod bluzką pierścionkowi zawieszonemu na złotym
łańcuszku. - To taki porządny facet, oddany pracy i pacjen
tom, z perspektywami świetnej kariery. I ma poważne zamia
ry wobec mnie, chce się ożenić i ciągle opowiada, jak będzie
wyglądała nasza przyszła rodzina. Byłoby więc zaskakujące,
gdybym wolała kogoś takiego od faceta flirtującego z każdą
kobietą pojawiającą się na horyzoncie, którego związki koń
czą się, nim zdąży wystygnąć kawa wypijana po upojnej
nocy.
- Ech, Naomi, jesteś dla mnie taka okrutna - poskarżył
się teatralnym głosem. - Czy nie widzisz, że to po prostu mój
mechanizm obronny nie chce dopuścić, abyś spostrzegła, że
łamiesz mi serce?
- Przestań wpuszczać mnie w maliny, Adam - mruknęła.
- Powiedz raczej, że ranie twoje wielkie ego. Mogłabym się
założyć, że jestem jedyną osobą z całego personelu, z którą
nie zdążyłeś się jeszcze umówić na randkę.
- I przegrałabyś. Żeby obalić twoją tezę, wystarczy po
wiedzieć, że nigdy nie umawiałem się z Halem. On po prostu
nie jest w moim typie.
- Idiota! - Zaśmiała się i zaczęła sprzątać porozrzucane
na biurku papiery. - Czy przyszedłeś tu tylko po to, żeby
zawracać mi głowę, czy może chciałbyś przy okazji dowie
dzieć się czegoś o nowych pacjentach?
Jęknął, jakby wlepiała mu nielubianą robotę, ale wiedzia
ła, że Adam, podobnie jak ona, kocha swoją pracę. Trudno
wyobrazić sobie kogoś, kto bardziej niż on nadawałby się do
pracy na pediatrii, pomyślała, maszerując przed nim w kie
runku aneksu, gdzie leżało dwóch nowych pacjentów.
Kiedy zaczęła z nim pracować, zastanawiała się przez
jakiś czas, czy to nie on miałby się okazać owym oczeki
wanym księciem z bajki. Niestety, szybko odkryła u Ada
ma ową nieznośną manierę podrywacza, co sprawiło, że
wstęp na listę stosownych kandydatów został przed nim
zamknięty.
Wtedy właśnie spotkała Edwarda i nagle wszystko zaczę
ło wskazywać na to, że jej życie wkroczyło na właściwe tory.
Gdy wróciła myślami do tamtych chwil, mimowolnie mus
nęła palcami ukryty pod bluzką szafir otoczony wianuszkiem
brylancików.
- Dobrze, siostro. Kogo więc tu mamy? - spytał, przy
bierając profesjonalny ton i posyłając kiwnięciem głowy po
zdrowienie stojącym obok łóżka rodzicom.
- Macie mnie! - wyrzucił z siebie chłopiec i zebrana wo
kół niego gromadka zaszczycona została widokiem wysunię
tego przez wielką szczerbę języka.
- „Mnie", to znaczy kogo, młody człowieku? - spytał
/
Adam, wertując jednocześnie historię choroby. - W kartotece
nie mamy nikogo o takim nazwisku.
Naomi znała na pamięć zapisaną w karcie choroby długą
historię sześciolatka - chronicznego astmatyka, który pomi
mo powtarzających się napadów duszności zachował tempe
rament i radość życia.
- Mnie, to znacy Maffyew Williamtha - odparł zadzior
nie, wyraźnie nie speszony zaczepnym tonem doktora Forre-
stera.
- Ho, ho, więc wreszcie wiem, z kim mam do czynienia!
- oznajmił Adam. - I co tym razem mogę dla ciebie zrobić,
młodzieńcze? Stop! Nie mów mi! Sam już widzę, czego ci
potrzeba! - Zanurzył dłoń w wypchanej kieszeni białego far
tucha i wyciągnął stamtąd małe zawiniątko. - Siostro, czy
mogłaby siostra dopilnować, żeby Matthew starannie je do
pasował? - powiedział, z niezwykłą pieczołowitością kładąc
na jej dłoni mały przedmiot opakowany w celofan.
- So to fakiego? - wyseplenił Matthew, wyciągając gło
wę, by dostrzec, co leży na dłoni pielęgniarki. - Cy to znowu
jakieś lekalstwo?
- Niezupełnie - odrzekła Naomi ze śmiechem i rozwi
nęła paczuszkę. - Ale tego właśnie ci potrzeba. To kły
Drakuli, które możesz sobie włożyć w miejsce brakują
cych zębów.
Gdy Naomi pomagała chłopcu wstawić plastikowe kły,
Adam zapowiedział rodzicom wcześniejsze niż przewidywa
no zwolnienie chłopca, które miało nastąpić już późnym
popołudniem.
- Chłopaka uda się utrzymać w stanie względnej równo
wagi, jeżeli będą państwo chronić go od kontaktu z rzeczami,
które prowokują ataki astmy - usłyszała za plecami.
- Dzięki Bogu... Sami zresztą widzimy, że coś się zmie-
nia. Nie trzeba go już przywozić do szpitala tak często jak
rok temu - zauważył Don Williams.
- I za każdym razem spędza tu mniej czasu - dodała jego
żona z westchnieniem ulgi, przenosząc wzrok na roześmia
nego syna.
- Proszę pamiętać, nie wolno zaniedbać pracy z chło
pcem - dodał Adam. - Wiem, jak czuje się człowiek, kiedy
życie zostało nagle zdominowane przez chorobę dziecka, ale
to praca, która przyniesie nagrodę, mogę to obiecać.
- Jeżeli tylko w życiu Matthew coś zmieni się na le
psze, będzie to wystarczająca nagroda - stwierdziła Jean
Williams, zadowolona z postępów w leczeniu syna. - Naj
ważniejsze, że wiemy, co prowokuje te ataki. Nigdy na
przykład nie wpadłabym na to, że będzie lepiej, by chodził
do szkoły na piechotę. Myślałam sobie, że wożąc go sa
mochodem, chronimy go przed wdychaniem spalin, a tym
czasem okazuje się, że jest ich więcej wewnątrz pojazdu.
I ta ostatnia moda pozbywania się dywanów... Sądziłam,
że to jakaś kolejna bzdura rodem z telewizji. Byłam napra
wdę zdziwiona, kiedy okazało się, że po ściągnięciu dy
wanów Matthew czuje się lepiej.
- A więc zdjęli państwo dywany w całym domu? - spy
tała zdziwiona Naomi. - Po naszej ostatniej rozmowie my
ślałam, że chcą państwo usunąć wykładzinę tylko z jego sy
pialni.
- Z naszego domu zniknęły absolutnie wszystkie wykła
dziny i dywany - oznajmił z naciskiem Don. - Ktoś mógłby
sobie pomyśleć, że to zwykłe marnotrawstwo: dobre dywany
i w dodatku prawie nowe. Ale teraz, kiedy gołym okiem
widać, jak zmienił się stan małego, nie żałujemy niczego.
- Poza tym okazuje się, że nawet sprzątanie zajmuje
mniej czasu - wtrąciła Jean. - Jedyny minus to hałas, jaki
robi nasz dzielny kowboj, kiedy zaczyna galopować po po
koju.
- I z tego trzeba się cieszyć. Jeżeli ma siłę, żeby rozra
biać, wszystko jest na dobrej drodze - dodał optymistycznie
Adam, kiwnął rodzicom na pożegnanie głową i przeszedł
z Naomi do następnego łóżka.
- Masz słabość do tego chłopaka, co? - zagadnęła go
z uśmiechem.
- Do niego i do każdego, kto niezależnie od okoliczności
sięga po życie. Nie lubię patrzeć, jak ktoś zgadza się na resztki
ze stołu, bo nie ma odwagi sięgnąć po coś więcej.
Odniosła dziwne wrażenie, że ostatnie zdanie zawiera ja
kąś aluzję, ale nie miała czasu zastanawiać się nad tym dłużej
niż kilka sekund. Cokolwiek kryło się w pokrętnej wypowie
dzi doktora Forrestera, wiedziała, że ją dzieli od sięgnięcia
po to, na czym naprawdę jej zależy, zaledwie kilka tygodni.
Odkąd ona, Cassie oraz Kirstin przybyły do sierocińca
prowadzonego przez Dot i Arthura, w jej życiu wiele się
zmieniło. Przedtem była nieszczęśliwym dzieckiem, tęsknią
cym do poczucia bezpieczeństwa i daremnie pragnącym
odnaleźć w życiu jakiś ład. Okoliczności, które przez lata
zmuszały ją do wędrówki z miejsca na miejsce, pobyty w ko
lejnych sierocińcach, z których żadnego nie można było na
zwać domem, spowodowały, że stała się wybuchowym, krną
brnym dzieckiem, ukrywającym potrzebę miłości i akcepta
cji za cynicznym szyldem „mam to wszystko w nosie".
A potem Arthur zachorował na raka i wszystko się zmie
niło. W trakcie kolejnych miesięcy po usłyszeniu tej wiado
mości obserwowała jego mozolne zmaganie się z chorobą
i przyglądała się, jak Dot opiekuje się mężem. Wtedy zrozu
miała, na czym może polegać prawdziwa miłość.
Wydarzenia tamtego okresu sprawiły, że postanowiła zo-
stać pielęgniarką. Wtedy też narodziło się marzenie, by
znaleźć mężczyznę, który stałby się jej partnerem i z którym
mogłaby wychowywać dzieci, tak bardzo upragnione.
Teraz, gdy od tamtego momentu minęło dwanaście lat,
miała świadomość, że jej życie zawodowe potoczyło się wła
ściwym torem, że kocha swoją pracę, i co więcej - że wkrót
ce poślubi mężczyznę, z którym będzie mogła spełnić naj
ważniejsze marzenie życia - założyć własną rodzinę.
- Zostajesz po południu na oddziale, czy wracasz dopiero
wieczorem? - spytał Adam kilka godzin później.
Siedział nieprzyzwoicie wyciągnięty w fotelu i ustawił
kubek z kawą na płaskim jak deska brzuchu, przytrzymując
go jednak na wszelki wypadek dwoma palcami. Nie musiała
czuć do niego nic osobistego, by przyznać, że jest bardzo
przystojny. W tej ocenie nie była zresztą odosobniona: wy
starczyło przyjrzeć się reakcjom współpracujących z Ada
mem Forresterem kobiet.
- A po co miałabym tu wracać? - spytała roztargnionym
tonem, nie zastanawiając się głębiej nad treścią pytania.
- Myślałem, że po harówce ostatnich dni będziesz chciała
się trochę zabawić, kiedy dzieciaki zrobią maskaradę...
- O Boże! Halloween! Zupełnie wyleciało mi to z głowy!
- wykrzyknęła. - Czy to naprawdę już dzisiaj?
- Za mało ustawiono jeszcze dyń i czarownic? Widzę, że
w głowie ci tylko ślub...
- A ty znowu o tym ślubie? Jeszcze trochę i pomyślę, że
to ty żenisz się z Edwardem Sullivanem!
Uwagę Naomi przykuło coś dziwnego w jego oczach, lecz
nim zdążyła się dłużej się nad tym zastanowić, na twarz
Adama znów wrócił znajomy uśmiech.
- Po prostu okazuję ci... przyjacielskie zainteresowanie
- rzekł łagodnie, lecz mimo serdecznego tonu miała wraże
nie, że jego słowa w dziwny sposób rozmijają się z prawdą.
- Adam, czy... - Urwała w wpół słowa, jakby nie cał
kiem pewna, o co chce spytać. Czyżby Adam wiedział coś
o Edwardzie, czego powinna dowiedzieć się przed ślubem?
Dlaczego wciąż miała wrażenie, że chce jej o czymś powie
dzieć, ale nie ma odwagi i że to przed nią ukrywa?
- A więc... jeżeli masz zamiar obchodzić Halloween na
oddziale, to czy zostajesz tu cały wieczór, czy wychodzisz
teraz i wracasz później? - powtórzył.
- Oczywiście, że tu wrócę - odparła. - Obiecałam dzie
ciom i nie rzucam słów na wiatr. Mam kilka spraw po połud
niu. Muszę iść na kolejną przymiarkę sukni ślubnej, a poza
tym dopilnować, żeby buty druhen zostały ufarbowane na
taki sam kolor jak sukienki. Wieczorem będę z powrotem.
Czemu pytasz?
- Och, to drobiazg. - Machnął ręką, jakby chciał zbyć
sprawę i pochylił nos nad kubkiem z kawą.
Drobiazg? W tonie jego głosu było coś, co ją zastanowiło.
Zbyt długo go znała, by wziąć jego słowa za dobrą monetę.
Zdawkowa odpowiedź znaczy, że chce odwrócić jej uwagę.
- Niech pan nie próbuje mydlić mi oczu, panie doktorze!
No, dalej, wyrzuć to z siebie. Czego ode mnie chcesz?
- Dlaczego zawsze spodziewasz się najgorszego? - odburk
nął. - Dlaczego zawsze myślisz, że chcę, żebyś coś zrobiła?
- Spójrz mi prosto w oczy i powtórz to głośno.
- No cóż...
- Ha! Wiedziałam! I co takiego tym razem?
- Właściwie... właściwie nie chciałem, żebyś coś zrobi
ła... Chciałem tylko podzielić się z tobą kilkoma pomysłami.
- Pomysłami na co? - spytała podejrzliwie.
- Na mój kostium. Nosiłem się z zamiarem zrobienia cze-
goś ekstra, odkąd powiedziałaś dzieciakom, że urządzamy
Halloween.
- I teraz, kiedy ten dzień nadszedł, okazuje się, że nie
przygotowałeś niczego i chcesz, żebym zrobiła to za ciebie?
Wydała teatralne westchnienie i zaczęła się zastanawiać,
czy warto poświęcać dla niego dzisiejsze plany.
- Za kogo postanowiłeś się przebrać? - spytała z groźną
miną.
- W tym cały kłopot - przyznał strapiony. - Wciąż nie
mam pomysłu i wpadło mi do głowy, że... że skoro wiesz,
jak mają się przebrać dzieciaki i reszta personelu...
- Jak zwykle same z tobą problemy - jęknęła, sięgając
po leżącą na stole kartkę, i zaczęła bazgrać na niej ołówkiem.
- To lista przebierańców, o których coś wiem. Możesz wy
myślić strój, który pasowałby do tej gromadki, albo wybrać
coś całkiem oryginalnego.
Gdy to mówiła, Adam poniósł się z fotela, podszedł do
biurka i pochylił się bardzo nisko nad jej ramieniem. Poczuła
jego oddech, a płynący wraz z nim zapach kawy zaczął draż
nić jej pusty żołądek.
- Proszę! - Wyprostowała się gwałtownie, chcąc podać
mu kartkę, i uderzyła głową w twarde mięśnie. - Och, prze
praszam - wymamrotała i zaczerwieniła się, zbita z tropu
jego bliskością. - Mam nadzieję, że ci się to przyda.
Ściągnął brwi i przebiegł wzrokiem listę.
- Dalej nie mam pojęcia, co robić -jęknął. - Wydaje się,
że masz tu już całą galerię wróżek, elfów i chochlików.
Wybuchnęła śmiechem na samą myśl o tym, że Adam,
mający metr osiemdziesiąt wzrostu i posturę gracza rugby,
miałby upodobnić się do wróżki lub krasnala. Dużo łatwiej
przyszłoby mu...
- Śmierć! - wykrzyknęła, podniecona swym pomysłem.
- Myślę, że powinieneś przebrać się za kostuchę! Pasujesz
jak ulał!
- No cóż, dzięki za wielkoduszną podpowiedz! Miałem
zawsze wrażenie, że lekarz jest osobą, która nie ustaje w wy
siłkach pokrzyżowania planów tej kreaturze!
- W tym cały dowcip! Najlepsza okazja, żeby przyjrzeć
się lepiej samemu sobie, to wcielić się we własne alter ego!
- Może to dobry pomysł, gdybyśmy bawili się prywatnie,
ale nie zapominaj, że jesteśmy w szpitalu.
Jego niezwykła wrażliwość na potrzeby pacjentów w in
nej sytuacji zrobiłaby na niej wielkie wrażenie, lecz teraz
uznała, że jest zupełnie nie na miejscu.
- Nie sądzę, żebyś musiał przejmować się tym tak bardzo.
Na całym oddziale nie ma nikogo, kogo mógłbyś wystraszyć.
Wszystkie dzieci czekają na pyszną zabawę!
Adam znowu jęknął.
- Dobrze, niech już będzie... Jeżeli mam przebrać się za
kostuchę, to co mam włożyć? Może coś całkiem prostego, na
przykład wziąć prześcieradło i wyciąć dziury na oczy? Nie
uda mi się zmajstrować nic bardziej skomplikowanego do
wieczora.
Sięgnęła po kolejną kartkę i zaczęła szkicować postać.
- Potrzebna nam będzie maska w kształcie trupiej czaszki
i kosa na długim kiju.
- A skąd ja wezmę kosę? - burknął. - Nie mogę przecież
wyjść stąd na parę godzin i myszkować całym po mieście.
Ciebie też nie mogę prosić, bo nie masz czasu na takie fanaberie.
- Nie ma takiej potrzeby. - Ton Naomi sugerował, że
rozwiązanie leży w zasięgu ręki. - Potrzeba ci prześcieradła,
żeby się porządnie owinąć, a w magazynku jest jeszcze sporo
papieru pakowego, który został po zrobieniu kostiumów
przez dzieciaki. Starczy go i na maskę, i na ulepienie kosy.
W kieszeni fartucha Adama zabrzęczał pager.
- Nie, tylko nie kolejny pacjent -jęknął, sięgając po słu
chawkę stojącego na biurku telefonu.
Poskręcany sznur zawadził o pochyloną nad biurkiem gło
wę Naomi i wyciągnął pasmo włosów z jej francuskiego war
kocza. Wyciągnęła rękę, by poprawić włosy, ale dłoń Adama
dotarła tam pierwsza, delikatnie wsuwając pasmo z powro
tem na miejsce.
- Przepraszam - wyszeptał i patrzył jej chwilę w oczy, po
czym odwrócił wzrok, starając się skoncentrować na rozmo
wie.
Z monosylabicznych odpowiedzi domyśliła się, że wyru
szy zaraz do ambulatorium. Po chwili zebrał rozłożone na
biurku dokumenty i obiecał, że wróci jak najszybciej.
Zniknął na ponad pół godziny, co okazało się błogosła
wieństwem. Prawie tyle czasu zabrało jej dokończenie pracy,
która w normalnych warunkach zajęłaby nie więcej niż kwa
drans. Do normalnych okoliczności nie można było jednak
zaliczyć sytuacji, gdy wciąż czuła na włosach jego dotyk
i pamiętała dłoń przesuwającą się po ramieniu.
- A więc mamy nowych pacjentów? - zagadnęła, gdy
wreszcie otworzył drzwi do dyżurki, i obiecała sobie, że tym
razem skupi się na pracy. W milczeniu podała mu karton
z wyrysowanym zarysem trupiej czaszki i nożyczki.
- Dwoje - odrzekł cicho, zaabsorbowany wizytą w ambu
latorium. - Pierwsza pacjentka była w samochodzie z rodzica
mi, kiedy wydarzył się karambol na autostradzie. Rodzice nie
żyją. - Przez chwilę stał ze ściągniętymi brwiami i patrzył na
nią w milczeniu. Gdy znów zaczął mówić, jego głos był szorstki
i skupiony. - Wygląda jak mały aniołek, cała w złocistych
lokach. I te jej wielkie, błękitne oczy... Został jej tylko po
szarpany miś, do którego nie przestaje się tulić.
Naomi poczuła, jakby ktoś dotknął nagle nie zagojonej
rany. Ona też miała kiedyś pluszowego misia, który był jej
jedynym przyjacielem, do momentu aż jakieś chłopaczysko
wyrwało go jej i poszarpało na kawałki. Nie pamiętała już,
który to był z kolei dom dziecka. Miś nazywał się Fred
i przez kilka lat towarzyszył jej w dziecięcej wędrówce. Po
tem była zupełnie sama, do czasu zamieszkania u Dot i Ar
thura.
- Co z nią? - zapytała. - Jest ranna?
- Nie ma żadnych obrażeń oprócz paru siniaków - uspo
koił ją. - Jest w szoku i nie przestaje płakać. Posłaliśmy już
po jej dziadków.
- Więc ma jeszcze jakąś rodzinę! - zawołała z ulgą i
w następnej chwili spostrzegła, jak gwałtownie zmienił się
wyraz jego twarzy. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że tak
emocjonalnie zareagowała na wiadomość o wypadku. - A co
z tym drugim pacjentem? - spytała szybko, chcąc ukryć
wzruszenie.
Spojrzał na nią lekko rozbawiony.
- To przejęty brzdąc, któremu po raz pierwszy pozwolo
no przyłączyć się w Halloween do chłopaków wędrujących
po domach z żądaniem okupu. Ruszył jak strzała za starszym
rodzeństwem, potknął się i spadł ze schodów. Rozciął sobie
wargę i podbródek i trzeba będzie założyć dwa małe szwy.
Całe szczęście, że obyło się bez wstrząsu mózgu. Wiesz, że
na dzieciaku to wszystko nie zrobiło najmniejszego wraże
nia? Krew, igły... a on myśli tylko o tym, że nie jest razem
z braćmi, którzy terroryzują w tej chwili całą okolicę!
Patrząc na niego, Naomi wyobraziła sobie, jak mógł wy
glądać jako chłopiec: łobuzerska mieszanka niewinności
i sprytu, buzia otoczona jasnymi loczkami i rozbrajający
uśmiech.
- Więc nie zostaje na obserwacji? - upewniła się, starając
się usunąć z głowy wizerunek uśmiechniętego łobuza.
- Jego matka była kiedyś pielęgniarką, więc puściłem go
do domu. Myślę, że łatwiej utrzyma go w ryzach niż my
- mruknął, skoncentrowany na wycinaniu z kartonu arcy
dzieła, które narysowała dla niego Naomi.
Kiedy przyjrzała się jego poczynaniom parę minut póź
niej, odkryła, że dodał do maski kilka całkiem pomysłowych
szczegółów.
- Ho, ho! Będziesz wyglądał, jakbyś uciekł z rodzinnego
grobowca! - pochwaliła. - Mam tu dla ciebie szczotkę od
sprzątaczek. Z twoim talentem zrobisz z niej kosę jak się
patrzy!
- Cieszę się, że widzisz i doceniasz we mnie artystę - od
parł przymilnie i sięgnął po czerwony flamaster, by namalo
wać na kartonie ślady spływającej krwi. - Pozostała jeszcze
tylko mała przymiarka. Niebezpieczeństwo polega na tym,
że jeśli owinę się zbyt ciasno, będę wyglądać jak egipska
mumia.
- Może tak? - Udrapowała na nim połatane prześcieradło
i przewiesiła jeden koniec przez ramię, upodobniając go tro
chę do Rzymianina w todze. - Przyda się jeszcze parę agra
fek, żeby się nie rozpadło, jak zaczniesz tańcować!
Kiedy układała mu fałdy na piersi, zadzwonił telefon, lecz
nim zdążyła się odwrócić, Adam wyciągnął rękę i sięgnął po
słuchawkę nad jej ramieniem.
- Oddział pediatryczny, Adam Forrester - przedstawił
się, podczas gdy ona bezskutecznie próbowała wyplątać się
z prześcieradła i zsunąć z ramienia rękę, która znalazła się
tam nie wiadomo kiedy. - Tak, jest tutaj, ale trochę się...
zaplątała - rzekł z powagą, uśmiechając się jednocześnie
szelmowsko. - Kogo mam przyjemność zaanonsować?
W następnej sekundzie wyraz jego twarzy zmienił się
całkowicie, a uśmiech zniknął jak za dotknięciem czarodziej
skiej różdżki.
- To do ciebie - rzekł chłodno i podał jej słuchawkę,
odsuwając się dyskretnie o dwa kroki. - Pan Edward Sul-
livan.
ROZDZIAŁ DRUGI
Trzy godziny później robiła końcowe poprawki w prze
braniu, które miało ją upodobnić do fosforyzującej dyni,
i starała się dociec, skąd pojawiło się w niej natarczywe po
czucie winy.
Nie chodziło przecież o to, że Adam trzymał rękę na jej
ramieniu znacznie dłużej niż powinien, myślała, wygładzając
zmarszczki na grubych pomarańczowych rajstopach. Schyla
nie się przychodziło jej z pewnym trudem w związku z krę
pującą ruchy warstwą suto watowanego materiału. Przecież
to wszystko zdarzyło się przypadkowo i nie trwało dłużej niż
kilkanaście sekund, uznała. Trudno, żebym robiła przymiarkę
siedząc za biurkiem albo oglądając go przez lornetkę.
Prawdą było, że nie zdawała sobie kompletnie sprawy
z tego, co się dzieje, aż do momentu gdy Adam wyciągnął
rękę po słuchawkę. Wtedy nagle uświadomiła sobie, że stoi
zaplątana w prześcieradło, a silne ramię zaczyna coraz moc
niej przygarniać ją do siebie. Poczucie winy, które się wtedy
pojawiło, nie ustąpiło przez następne trzy godziny.
Kiedy ujęła słuchawkę, którą wcisnął jej do ręki, przez
kilka chwil na próżno próbowała skoncentrować się na roz
mowie. Adam cofnął się kilka kroków, poprawił sztywnym
gestem kostium i niemal bezgłośnie powiedział „dziękuję".
Potem nerwowym ruchem ściągnął z siebie prześcieradło
i rzucił na fotel.
Miała świadomość, że przysłuchuje się każdemu jej sło
wu, i czuła się nieswojo, mimo że nie mówili o niczym
osobistym. Jedynym tematem było uzgodnienie wspól
nych odwiedzin u rodziców Edwarda. Nie była zresztą
pewna, czy gdyby rozmowa miała dotyczyć bardziej skom
plikowanych spraw, mogłaby wydusić z siebie coś więcej
niż nieskładne słowa.
- Głupia - mruknęła pod nosem, przypominając sobie,
jak waliło jej serce, gdy Adam zsunął z siebie prowizoryczną
togę, a pod koszulą uwydatnił się jego tors i ramiona. Widy
wała go ubranego w ten sposób przez pięć dni w tygodniu.
Nie rozebrał się przecież i nie stanął przed nią nago!
Poczuła prawdziwą ulgę, kiedy wreszcie wymotał się
z prześcieradła, rzucił je na fotel i zniknął jej z oczu.
Teraz po oddziale zaczynały już snuć się ponadnaturalnej
wielkości nietoperze, wszelkiej maści czarownice, a w ro
gach pokojów i rozmaitych zakamarkach czaiły się podświet
lone dynie. Korytarzem pomykał co chwila inny przebiera
niec i Naomi spodziewała się, że lada chwila Adam wróci na
ostateczną przymiarkę. Najwyższy czas skończyć się prze
bierać, pomyślała.
Pod pretekstem wyłączenia głównego światła na oddziale
opuściła pokój i udała się po resztę akcesoriów.
- Mogłaś na mnie poczekać - usłyszała kilka minut
później jego zawiedziony głos, niemal zagłuszony piskami,
które rozległy się ze wszystkich stron na widok strasznej
kosy.
Gdy się zbliżyła, jej spojrzenie prześliznęło się mimowol
nie po wystającym spod udrapowanego prześcieradła nagim
ramieniu, kontrastującym opalenizną z bielą tkaniny. Kostu
cha pomachała groźnie kosą w kierunku zbliżającej się gro
madki i dzieci z piskiem rozbiegły się we wszystkie strony.
- Chyba nasi lokatorzy trochę się rozhukali - rozległ się
szept spod maski. - Czy mamy jakiś plan działania?
- Myślę, że zrobimy to samo co w ubiegłym roku: małą
paradę strzyg i upiorów, zakończoną przyznaniem nagród.
- A nagrody są już u ciebie w biurku?
Mogła sobie tylko wyobrazić uniesienie brwi, z jakim
wypowiadał zwykle swoje kpiące pytania, ale jedyną rzeczą,
którą mogła teraz dostrzec spod maski, był przelotny błysk
zwróconych ku niej oczu.
- Zgadłeś. Ale nie w biurku, tylko tutaj. - Klepnęła się
po wy watowanych biodrach. - W jednej kieszeni są podarki,
a w drugiej słodycze.
- To znaczy, że to nie twój brzuch tak wypchał tę dynię?
- rzucił zaczepnie, na co otrzymał mocny cios w wystające
ramię. Naomi już dawno przestała przypominać chudzielca,
jakim była w dzieciństwie, ale z pewnością daleko jej było
do tłuściocha, który mógłby swoim brzuchem wypchać tak
wielką kulę.
Oddział roił się od ludzi. Chyba nawet personel, który nie
miał dzisiaj dyżuru, wrócił do szpitala, by choć przez parę
chwil wziąć udział w halloweenowym szaleństwie. Tłumnie
przybyli rodzice i rodzeństwo małych pacjentów i przez
szpitalne korytarze wędrował teraz szpaler przebierańców.
Wszystkie kotary zamykające aneksy, gdzie stały dziecię
ce łóżka, zostały odsunięte, i dzieci, które otrzymały pozwo
lenie wzięcia udziału w zabawie, wędrowały korytarzem
w akompaniamencie krzyków, pisków i groźnych pohuki
wań.
Po półgodzinnym korowodzie dla każdego, nawet nąj-
brzydszej wiedźmy i najobrzydliwszego nietoperza, znalazła
się nagroda i kieszenie Naomi opustoszały niemal zupełnie.
- I na tym koniec... Wiedźmy i upiory spotkają się zno-
wu dopiero w przyszłym roku - powiedziała do Adama
z lekką nutką żalu. Lubiła robić wszystko, co rozweselało jej
małych podopiecznych i urozmaicało im monotonię szpital
nego życia. Być może było to podświadomym sposobem
nabierania praktyki, która mogła jej się przydać, kiedy będzie
miała własne dzieci?
Już sama myśl o tym sprawiła, że po plecach przebiegł jej
przyjemny dreszcz. Kto wie, może o tej porze w przyszłym
roku ona i Edward będą już oczekiwać pierwszego?
- A co ze mną? - spytał Adam zawiedzionym tonem
i Naomi zdębiała. Czy to możliwe, żeby znał jej myśli? - Nie
dostałem żadnej nagrody za kostium - dodał płaczliwie, wy
wołując śmiech stojących wokół rodziców.
Odetchnęła z ulgą. To przecież oczywiste, że nie myślał
o niej. Jak coś podobnego mogło w ogóle wpaść jej do głowy?
- Czy uważacie, że ten kostium zasługuje na nagrodę?
- spytała z niezwykłą powagą, zwracając się do zgromadzo
nego audytorium i nakazując Adamowi gestem, by zaprezen
tował kreację.
Z trudem powstrzymała śmiech, gdy odegrał małe przed
stawienie i przekuśtykał długim korytarzem, podpierając się
na kosie jak kulawa starucha. W pewnej chwili zaplątał się
w ciągnący się po podłodze fragment prześcieradła i złośli
wie pomyślała, co będzie, gdy lada moment puszczą agrafki
i spod przebrania wyłoni się znany wszystkim pan doktor.
Nie doczekała jednak wybornego efektu, bo zewsząd rozle
gły się okrzyki.
- Może być! Jest niezły!
- Niezły? Ja naprawdę się go boję!
- Należy się nagroda!
Naomi sięgnęła po raz ostatni do kieszeni, wygrzebała
stamtąd prezent i wręczyła go przy aplauzie publiczności.
- Ciekawa jestem, kiedy ta cala zgraja uspokoi się na tyle,
że będzie można zapakować ich do łóżek? - powiedziała
głośno już w pokoju, ściągając z siebie pomarańczowy ko
stium.
- Boję się nawet o tym myśleć - odparła jedna z koleża
nek, która zdążyła już zdjąć strój nietoperza i wkładała go
właśnie do plastikowej torby. - Jestem szczęśliwa, że nie
będzie mnie tutaj przez najbliższych czterdzieści osiem go
dzin. Przez ten czas dzieciaki pewnie zdążą się uspokoić.
- Nie ma co narzekać, poszło całkiem nieźle - dołączył
kolejny głos. - Nawet lepiej niż w ubiegłym roku. Adam
wyrósł na prawdziwą gwiazdę. Trzeba przyznać, że ma talent
do dzieci.
Naomi zmieniła temat i zaczęła się żegnać. Z jakichś po
wodów wychwalanie jego zalet i przymiotów wyprowadzało
ją z równowagi. Znała je bardzo dobrze i sama go podziwia
ła. Gdyby tylko nie był z niego taki niepoprawny flirciarz...
Czym ja w ogóle zawracam sobie głowę?! - strofowała
się w myślach. Zaręczyła się przecież z Edwardem i jest
szczęśliwa. Od ślubu dzieli ich zaledwie kilka tygodni. Po co
więc, u diabła, zaprząta sobie głowę Adamem i zastanawia
się nad głupstwami? Edward jest jej ideałem. Jest lojalny,
stały w uczuciach i nigdy nie przyszłoby mu do głowy zo
stawić ją, tak jak to kiedyś zrobił jej ojciec. Mają zamiar się
pobrać, kochają się, a ona nigdy już nie spojrzy na innego
mężczyznę ani nie będzie się zastanawiać, jaka jest w dotyku
jego skóra i czy jego pocałunki zdolne są rozpalić w niej
namiętność.
- Skończone na dzisiaj? - usłyszała za plecami głos i gdy
się odwróciła, zobaczyła Edwarda opartego o futrynę drzwi.
- Skończone. Trzeba tylko odłożyć do magazynu kostiu
my i jestem wolna. - Odpowiedziała na jego uśmiech i wzię-
ła z podłogi plastikową torbę, do której schowała dynię. -
Zdążę to zrobić, czy spieszymy się gdzieś na kolację, kocha
nie?
- Jedzie do was kolejny pacjent. Stała bywalczyni - oz
najmiła przez telefon Philippa Duke. - Stephanie Cates, je
denaście lat. Ostry atak astmy, wywołany dymem z ogniska.
Naomi nie była zdziwiona lawinowym napływem pacjen
tów podczas weekendu. Od kilku godzin prawie nikt w izbie
przyjęć nie miał czasu, by usiąść i spokojnie dopić herbatę.
Tak było zresztą zawsze, gdy Noc Fajerwerków przypadała
w sobotę lub niedzielę, a dobra pogoda zachęcała do pusz
czania petard i zabaw przy ogniskach.
- Och, gdyby tak zaczęło padać... - mruknęła, pochyla
jąc się nad klawiaturą komputera i wystukując nazwisko, by
dotrzeć do historii choroby. Na Stephanie czekało łóżko, ale
poza tym na całym oddziale zostało już tylko jedno wolne
miejsce.
Oddział pediatryczny pękał w szwach. Nikt nie wiedział,
co zrobią, jeśli wciąż będą napływać chorzy. Szpital św. Au
gustyna był największym i najlepiej wyposażonym szpitalem
w całej okolicy i było mało prawdopodobne, by udało się
stąd wyekspediować pacjentów gdzie indziej.
- Trzymajcie kciuki, żeby zaczął padać deszcz - zwróciła
się do recepcjonistki - bo w przeciwnym razie każdemu
z nas będzie musiała wyrosnąć dodatkowa para rąk.
W następnej chwili fotokomórka otworzyła szerokie, osz
klone drzwi i na korytarz wjechał wózek z pacjentką.
- Jesteśmy na miejscu, księżniczko - oświadczył salowy
i wykonując zgrabny manewr, zatrzymał wózek naprzeciw
pielęgniarki. - Wszystko będzie dobrze, moja mała. Zajmie
się teraz tobą siostra Brent.
Jeden rzut oka na dziewczynkę, której twarz schowana
była do połowy pod maską inhalatora, wystarczył, by Naomi
poczuła, że dzieje się coś niedobrego. Zdążyła już poznać
Stephanie przez ostatni rok i wiedziała, że bywa blada, ale
teraz jej wygląd ją zaniepokoił. Skóra na twarzy była szara
i niemal przeźroczysta, a jej oczy tak podkrążone, że wyglą
dały jak dwa wielkie, sine oczodoły. Stephanie była dziś
jedynym dzieckiem, któremu nie towarzyszył nikt z rodziny,
i sprawiała wrażenie bardzo smutnej.
- Cześć, Stephanie. - Położyła dwa palce na bezwładnej
dłoni dziewczynki, tworząc ich umówiony znak.
- Naomi... - Dziewczynka niemal bezgłośnie rozchyliła
wargi, a jej przymknięte powieki uniosły się, tworząc wąziut
kie szparki. Jej spocona dłoń poruszyła się lekko i ich palce
połączyły się. „S", jak Stephanie, było odpowiedzią na „N",
oznaczające Naomi w języku znaków, którego nauczyła
dziecko, gdy posługiwanie się mową było niemożliwe.
- Czy masz na coś ochotę? Może ci coś przynieść, kocha
nie? - Odsunęła jasne, jedwabiste kosmyki ze spoconego
czoła i starała się odgadnąć, co spowodowało niecodzienny
stan dziewczynki. Czym ten atak różnił się od poprzednich?
Stephanie musiała już spędzić jakiś czas w izbie przyjęć
i zdecydowano się przenieść ją na pediatrię po upewnieniu
się, że jej zdrowiu nie zagraża niebezpieczeństwo. Mimo to
było widać, z jak wielkim trudem przychodzi jej każde głęb
sze zaczerpnięcie powietrza. A więc o to chodzi!
Nagle zrozumiała, czym różni się „ten raz" od poprze
dnich. U Stephanie zdążyła się już rozwinąć typowa dla chro
nicznych astmatyków beczkowata klatka piersiowa, będąca
zwykle skutkiem przeciążenia płuc starających się nadążyć
z dostarczaniem organizmowi powietrza. Tym razem sytu
acja wyglądała inaczej: zamiast trudności w wydychaniu,
dziewczynce po raz pierwszy z wielkim trudem przychodziło
wdychanie.
- Tu jest dzwonek, kochanie - powiedziała, wciskając do
jej wiotkiej dłoni małe urządzenie z przyciskiem, i pomogła
nacisnąć go lekko, by przypomnieć, jak działa. - Jak tylko
będziesz czegoś potrzebować, naciśnij guziczek.
Wychodząc od dziewczynki, poczuła, że jej samej zwilgot
niały dłonie, i z pokoju pielęgniarek zadzwoniła do lekarza.
- Jakieś problemy? - spytał Adam, zaglądając niecałe
dziesięć minut później do dyżurki.
- Nie jestem pewna. Mam nadzieję, że się mylę, ale... Zno
wu przywieziono Stephanie z atakiem astmy. Była w odwiedzi
nach u ciotki i poszła bawić się z dziećmi przy ognisku.
- No tak, dym - mruknął, czytając historię choroby.
- Chyba tak, ale... - Zbierała się na odwagę, by powie
dzieć o swych podejrzeniach. - Miała przez ponad godzinę
założony inhalator i ma teraz problemy z wdychaniem po
wietrza.
- Reakcja alergiczna?
- Mało prawdopodobne, bo nie podano jej żadnych no
wych leków. Nie miała wcześniej podobnych problemów.
- Więc co sugerujesz? Zablokowanie układu oddechowe
go?
- Może coś połknęła, jakieś słodycze?
- Czy rodzice coś o tym wiedzą? Co jadła?
- Nie było z nią rodziców. Są teraz na intensywnej tera
pii, przy łóżku Andrew.
- Niech to diabli. - Zamknął oczy i nerwowym ruchem
przeczesał włosy. - Zupełnie zapomniałem o tej operacji.
Podniósł powieki i spojrzał jej prosto w oczy. Nie musiał
mówić, by poczuła, że oboje pomyśleli o tym samym.
- Zamiast filozofować, pójdę i zbadam ją porządnie -
zdecydował. - To, że Andrew miał właśnie operację raka
mózgu, nie ma żadnego związku ze stanem jego siostry.
Zdajesz sobie sprawę, jak małe jest statystyczne ryzyko za
chorowania na raka przez dwoje dzieci w tej samej rodzinie?
- To byłby koszmar - wyszeptała. Państwo Cates zmaga
li się z chorobą dwojga dzieci, ale optymistyczne było do tej
pory to, że przynajmniej w przypadku Stephanie sytuacja
była pod kontrolą.
Adam zerknął na zegarek i podszedł do telefonu.
- Powinniśmy jeszcze złapać kogoś, kto zrobi USG. Wte
dy zdecydujemy, czy potrzebny jest rentgen. Musimy też
zanieść próbki do laboratorium. Zaraz wypełnię zlecenie.
- Miejmy nadzieję, że Stephanie nie domyśli się, czemu
służy to całe zamieszanie - powiedziała cicho, gdy Adam
wystukiwał numer do laboratorium.
Nie upłynęło więcej niż pięć minut, gdy w pokoju stawił
się Erie Alcala z laboratorium po próbki. Gdy wychodził parę
chwil później, usłyszała tylko, jak obiecuje Adamowi, że
zrobi analizę osobiście i od razu przyśle wyniki. Niedługo
później przybyła Trish Atkinson ze swą supernowoczesną
maszynerią na skrzypiącym wózku. Przygotowując aparat,
wdała się jak zwykle w pogawędkę i po chwili nawet na
twarzy Stephanie pojawił się wątły uśmiech. Trish posmaro
wała pierś dziewczynki żelem i uruchomiła skaner.
Tylko ktoś wpatrujący się bacznie w jej twarz mógłby
dostrzec reakcję na wskazania urządzenia. Po chwili prze
niosła z powrotem wzrok na twarz dziewczynki i na jej
ustach znów pojawił się przyjacielski uśmiech. Gdy wreszcie
usunięto przewody i Trish oddaliła się ze swoim wózkiem,
Naomi oczyściła skórę Stephanie z żelu i starannie zapięła
jej kaftanik. Choć była ciekawa, czego dowiedział się Adam,
który podążył z Trish w kierunku laboratorium, usiadła przy
dziewczynce i ujęła jej małą rączkę. Wiedziała, że Stephanie
potrzebuje teraz ciepła i miłości.
Gdy po kilku minutach weszła do lekarskiego pokoju,
Adam rozmawiał właśnie przez telefon.
- Jak czuje się Andrew po operacji? Tak? To świetnie.
- Posłał jej uśmiech, który oznaczał, że operacja przebiegła
pomyślnie. - Czy rodzice są teraz u niego?
Naomi przysłuchiwała się, jak uzgadniał z personelem, by
delikatnie przekazali państwu Cates, że jest mały problem ze
Stephanie i że bardzo chciałby z nimi porozmawiać.
Ściskało się jej serce, gdy pół godziny później wprowa
dzała przytłoczoną wydarzeniami ostatnich dni parę do po
koju przyjęć. Adam przyniósł ze sobą wydruk USG i usiadł
szy naprzeciw rodziców, zaczął łagodnym głosem wyjaśniać,
co ujawniły przeprowadzone niecałą godzinę wcześniej ba
dania.
- O Boże... - Na twarzy pani Cates pojawił się skurcz
bolesnego napięcia. - Byliśmy tak skupieni na Andrew, że
przez kilka dni w ogóle nie zwracaliśmy uwagi na Stephanie.
- Pewnie i tak niczego by państwo nie zauważyli, nawet
gdyby wpatrywali się w nią od świtu do nocy - odparł. -
U Stephanie często pojawiają się problemy z oddychaniem
spowodowane astmą i zapewne niektóre objawy pozostawały
do tej pory w ukryciu.
- Ale żeby doszło aż do takiego stanu... - Stephen Cates
pokręcił z niedowierzaniem głową. - Powiedział pan, dokto
rze, że objawy są na tyle poważne, że istnieje nawet zagro
żenie dla życia. Jak mogliśmy być na to wszystko ślepi?
- Mówiłem o potencjalnym zagrożeniu - poprawił go
Adam. - Dopóki nie przeprowadzimy reszty badań, nie moż
na twierdzić niczego z całą pewnością. Optymistyczne jest
to, że udało się tak szybko wyśledzić niebezpieczne objawy.
- Więc jaki będzie następny etap? - spytał pan Cates i po
drżącym głosie Naomi poznała, z jakim trudem panuje nad
sobą. - Czy będzie konieczna operacja?
- Chcemy najpierw zrobić endoskopię. Tak nazywa się
zabieg polegający na wprowadzeniu do płuc cienkiej rurki
zakończonej mikroskopijną kamerą, która pozwala na obser
wację narządów wewnętrznych. Jeżeli kamera wyśledzi coś
podejrzanego, wtedy pobieramy malutki fragment tkanki
i oddajemy do laboratorium. Dopiero wtedy można wydać
ostateczny werdykt.
- Kiedy chciałby pan zrobić tę... endoskopię? - Z twarzy
Andrei Cates odpłynęła resztka koloru i patrząc na jej blade
policzki, Naomi zaczynała się obawiać, że kobieta zemdleje.
W milczeniu podała jej filiżankę herbaty, uśmiechając się
ciepło.
Matka wzięła filiżankę i z roztargnieniem upiła mały łyk,
lecz zaraz przeniosła z powrotem spojrzenie na Adama.
- Ten zabieg nie jest bolesny, ale w przypadku pacjentów
w wieku Stephanie robimy go zazwyczaj pod znieczuleniem,
będziemy więc musieli poczekać na anestezjologa - odparł.
- Kiedy więc... ? - Pan Cates nie wyglądał dużo lepiej od
żony i Naomi spostrzegła, jak bieleją kostki jego palców,
nerwowo zaciśniętych na drewnianych poręczach fotela.
- Zrobimy to jeszcze dzisiaj - odrzekł Adam. - Córka
państwa przeżywa stres i im szybciej to zrobimy, tym prędzej
będziemy mogli jej pomóc.
- I co my mamy jej powiedzieć? - Andrea Cates z trudem
wydusiła to pytanie i spojrzała bezradnie na męża, by po
chwili przenieść z powrotem wzrok na Adama. - Przecież
nie powiemy, że musimy sprawdzić, czy ma raka...
- Nie muszą państwo niczego jej tłumaczyć. Ja z nią po
rozmawiam. Powiem jej, że położymy ją na trochę dłużej
spać, a w tym czasie zajrzymy do środka, żeby sprawdzić,
dlaczego lekarstwo na astmę nie działa, jak powinno.
Nim państwo Cates doszli do siebie na tyle, by udać się
do córki, dyżur Naomi się skończył. Zaraz po pracy miała
spotkać się z Edwardem i pojechać z nim na kolację do pań
stwa Sullivan, ale czuła, że nie powinna opuszczać szpitala
do czasu, aż spotkanie rodziców z dziewczynką dobiegnie
końca.
Czuła, że w szczególności Andrea bardzo potrzebuje jej
wsparcia i że jej obecność, choćby na odległość, może
pomóc jej w trudnych chwilach. Spotykały się ze sobą już
wiele razy w czasie poprzednich wizyt i Naomi wiedziała,
że kobieta czuje w niej życzliwą duszę. Nie mogła jej
zawieść.
Stephanie przyjęła wiadomość o konieczności dłuższego
pozostania w szpitalu bardzo spokojnie. Być może było to
skutkiem rzeczowego i pełnego otuchy wyjaśnienia, które
przedstawił jej ulubiony pan doktor, być może zaś była po
prostu zbyt wyczerpana, by w ogóle zauważyć, że dzieje się
coś niezwykłego. Gdy Naomi przyglądała się rodzicom, przy
szło jej na myśl, że sama pewne straciłaby panowanie nad
sobą, gdyby chodziło o jej własne dziecko.
- Wypłakali chyba morze łez - rzekł Adam ze współczu
ciem, gdy oddalili się w kierunku pokoju lekarskiego, pozo
stawiając Stephena Catesa przy łóżku córki, podczas gdy
Andrea pospieszyła na intensywną terapię, by spędzić jeszcze
parę chwil u boku syna.
- Jak oceniasz ryzyko raka? - spytała ściszonym głosem.
- Niestety, jest całkiem duże. Gdyby to była cysta, widać
by było dookoła tę typową, jasną aureolę. A to, co widzieli
śmy, wygląda dosyć paskudnie.
- Sam powiedziałeś, że ryzyko rozwinięcia się u rodzeństwa
w tym samym czasie nowotworu jest bardzo małe - przypo
mniała, gdy znaleźli się w pokoju. - Jakie ono może być?
- Pewnie takie samo jak to, że wygrasz na loterii. Tylko
że tutaj brakuje chętnych do kupowania losów. - Zdobył się
na czarny humor. - Jedyny pozytywny aspekt tego wszy
stkiego jest taki, że ich rodzice stworzyli dzięki temu jeszcze
silniejszy związek.
- Mam nadzieję, że to nie ta kropla, która przeleje czarę
- odrzekła smutno. - Trudno mi nawet sobie wyobrazić, jak
się teraz czują. Nie wiem, czy sama poradziłabym sobie
z taką sytuacją.
- Masz tu przed sobą żywy dowód na to, że kłopot, który
dzielisz z drugim człowiekiem, zmniejsza się o połowę. Robi
się cieplej na sercu, gdy się widzi, jak oboje wspierają się
w ciężkich chwilach.
Naomi nie potrafiła sobie wyobrazić, jak wygląda życie
w tak bliskim związku. Ile zajmie czasu, nim ona i Edward
osiągną podobny stopień bliskości i zaufania?
Z powodu skomplikowanej sytuacji przekazanie obowiąz
ków następnej zmianie zajęło więcej czasu niż zwykle, ale
wkrótce Naomi wyjęła z szafki swoje rzeczy i ruszyła szyb
kim krokiem w kierunku wind. W drodze wciągnęła pospie
sznie wełnianą kurtkę i nie patrząc przed siebie, naparła ra
mieniem na przeszklone drzwi. Zrobiła z rozpędem dwa kro
ki i niemal zderzyła się z Edwardem.
- O Boże! - Oparła się dłonią na jego ramieniu. - O mało
cię nie zmiażdżyłam! Ubierałam się w biegu i nie patrzy
łam...
- Nie jestem przecież z porcelany - odparł, podtrzymu
jąc ją z uśmiechem za ramię. - Czekałem na ciebie na dole,
ale pomyślałem, że coś musiało cię zatrzymać, i wjechałem.
- Przepraszam za spóźnienie, kochanie. - Pocałowała go
w policzek i pociągnęła za rękaw w kierunku windy, mając
niejasną świadomość, że tuż za nią z oddziału wyszedł ktoś
inny i podąża za nimi korytarzem. - Mam nadzieję, że nie
spóźnimy się za bardzo i nie popsujemy mamie kolacji?
- Nie masz się czym martwić. Zadzwoniłem do matki
i odwołałem kolację. Jeden z pacjentów, którego już odsyła
liśmy do domu, miał wewnętrzny krwotok i musiałem zabrać
go z powrotem na operację. Ciągle nie wiem, ile to wszystko
zajmie czasu, więc wolałem przełożyć wizytę.
- Och, ale... - Urwała. Jakie znaczenie mają uzgodnie
nia, jak posadzić gości na weselu, gdy w grę wchodzi ludzkie
życie? Do głowy przyszła jej myśl, że jeśli Stephanie pójdzie
na operację, to właśnie Edward stanie za stołem operacyjnym
i będzie odpowiedzialny za jej losy.
- Przepraszam, że wywróciłem dzisiejszy wieczór do gó
ry nogami - powiedział, gdy dotarli do wind. Każde z nich
wcisnęło osobny guzik i stali przez chwilę w milczeniu. Win
da Edwarda przyjechała po kilku sekundach.
Objął Naomi i delikatnie uścisnął. Wsunęła mu wolną
rękę pod ramię i oparła głowę na jego piersi. Uśmiechnęła się
mimowolnie, czując znajomy zapach wody po goleniu, tej,
którą mu podarowała. Gdy otworzyły się automatyczne
drzwi, pochylił się jeszcze raz i musnął wargami jej policzek,
po czym uwolnił ją z objęć i wszedł energicznie do pustej
windy.
- Jutro zadzwonię i ustalimy, kiedy się spotkamy. - Po
słał jej uśmiech i zniknął za stalowymi drzwiami.
W czasie kilku sekund dzielących dzwonek zapowiadają
cy przybycie windy i szelest otwierających się drzwi Naomi
zdała sobie sprawę, że ma przed sobą całkowicie wolny wie
czór, a w dodatku wolny następny dzień. Przekroczyła próg
windy niemal równocześnie z jakimś mężczyzną, ale nie
obejrzała się aż do momentu kliknięcia zasuwających się
drzwi.
- Myślę życzliwie o waszym związku, więc mam nadzie
ję, że on trochę bardziej otwarcie okazuje uczucia, gdy jeste
ście sami - usłyszała zaczepny głos Adama.
Spojrzała na niego lekko przestraszona i zobaczyła w jego
oczach dziwny wyraz, jakiego nie widziała nigdy dotąd.
ROZDZIAŁ TRZECI
- No wiesz co?! - wykrzyknęła, czując, jak fala gorąca
zalewa jej policzki. - Środek korytarza nie jest najlepszym
miejscem na rzucanie się sobie na szyję!
- Rzucanie się sobie na szyję? - powtórzył jakby w za
myśleniu i utkwił w niej wzrok, tak że przez moment poczuła
się nieswojo.
Już samo brzmienie jego głosu powtarzającego jak echo
jej słowa wystarczyło, by zaczerwieniła się jeszcze bardziej.
- Wiesz doskonale, o czym myślę - mruknęła gniewnie
i odwróciła wzrok, wbijając go w wyświetlacz pięter. Ile mo
że zająć tej przeklętej maszynie dotarcie do parteru? - zasta
nawiała się ze złością, śledząc przesuwające się powoli cyfry.
Gdy wreszcie drzwi się otworzyły, westchnęła z ulgą i ruszy
ła szybkim krokiem w kierunku wyjścia.
- Wiesz... to dość ważna sprawa - usłyszała za plecami
jego głos i po chwili zobaczyła go z powrotem koło swojego
ramienia. Najwyraźniej nie uważał rozmowy za skończoną.
- Jaka sprawa? - spytała, patrząc na niego wojowniczo.
- Sądzę, że powinnaś bardziej przejąć się tym proble
mem...
- Jakim znowu problemem? - warknęła, mając niemiłą
świadomość, że zaczyna się bronić.
- Ja przejmowałbym się trochę, gdybym widział, że mię-
dzy mną a moją narzeczoną brakuje tej... małej iskry. Chyba
że zdecydowaliście się na związek platoniczny?
- Nie, nie zdecydowaliśmy się. A to wszystko i tak nie
twój interes! - zawołała, żałując, że po raz drugi dała się
wciągnąć w rozmowę. - Ja i Edward mamy zamiar być zwy
czajnym małżeństwem, a tobie... dziękuję za życzliwe zain
teresowanie.
Była wdzięczna Opatrzności za to, że znaleźli się po nie
oświetlonej stronie parkingowej alejki i półmrok pozwolił jej
ukryć rumieńce.
- Ech, Naomi... - Jego głos nagle złagodniał, zniknęła
z niego niedawna nutka prowokacji. - Coś musi być nie tak
z mężczyzną, jeżeli jego kobieta mówi o ich małżeństwie „zwy
czajne". Ktoś taki jak ty zasługuje na coś więcej. W twoim życiu
powinno być miejsce na miłosne crescenda, uniesienia i fajer
werki, a ty mówisz znudzonym głosem: zwyczajne...
Wiedziała, że powinna zareagować na tę impertynencję,
i odwróciła się już z ostrym słowem na końcu języka, ale
znów znaleźli się na oświetlonej części chodnika i zobaczyła
wyraźnie jego twarz.
Jego oczy znów miały ten dziwny, zagadkowy wyraz,
który dostrzegła u niego już wcześniej, i nagle poczuła, jak
to spojrzenie sprawia, że gdzieś w głębi zaczynają drgać
w niej jakieś niepokojące emocje. Odwróciła oczy i zdała
sobie sprawę, że stoją pod latarnią na samym krańcu parkin
gu, obok szkarłatno-czarnego motocykla, i zupełnie nie mog
ła sobie przypomnieć, jak zaszli tak daleko.
- To... twój motocykl? - spytała, przestraszona drżeniem
własnego głosu. Co się z nią dzieje? Obok niej stoi przecież
Adam Forrester, mężczyzna, z którym pracuje przez pięć dni
w tygodniu, flirciarz, podrywacz i zatwardziały stary kawa
ler. Wiedziała aż za dobrze, że jakiekolwiek uczucia w sto-
sunku do tego faceta to karygodna głupota, zwłaszcza teraz,
gdy od ślubu dzieli ją zaledwie kilka tygodni.
Z pewnością Adam mógłby dać kobiecie miłosne cre
scenda i symfonie uniesień, ale nie należy się łudzić, skąd
brał takie umiejętności. Wolała opierać swoją przyszłość
na czymś stałym i przewidywalnym, na mężczyźnie, na
którym można polegać. W jej życiu dość już było bólu
złamanego serca, by dodawać do niego jeszcze ból rozpadu
związku z kimś takim jak Adam. Z jakiegoś ciemnego za
kamarka w jej głowie wynurzyło się na moment wspo
mnienie dawnych ran i poczuła bolesne ukłucie, ale szyb
ko przegnała te wspomnienia. Nie ma sensu iść tam, gdzie
czekają klęska, ponieważ nie zamierza ryzykować nieuda
nego życia dla swoich dzieci i nie chce, by poznały smak
tego, co ona sama...
- Mam go od niedawna - oznajmił Adam - ale zawsze
chciałem mieć taki motocykl, więc kiedy się dowiedziałem,
że jest na sprzedaż, nie namyślałem się długo.
Widziała, jak rozjaśniły mu się oczy, gdy przebiegł wzro
kiem po mechanicznej bestii, i wydała westchnienie ulgi. Ten
typowo męski zachwyt, gdy spoglądał na stojącą obok kupę
żelastwa, upewnił ją tylko, że dokonała właściwego wyboru.
Edward na pewno nie dałby się uwieść podobnie idiotycznym
marzeniom.
- Może chciałabyś przejechać się ze mną? - zapropono
wał z entuzjazmem chłopca, który chce pochwalić się nową
zabawką. - Mógłbym podwieźć cię do domu.
Potrząsnęła przecząco głową, zanim skończył.
- Dziękuję ci, Adam. Czuję się pewniej, kiedy stąpam po
ziemi.
- Mam w bagażniku zapasowy kask i grubą bluzę. Będę
jechał bezpiecznie, obiecuję.
- Wierzę, że jesteś świetnym kierowcą, ale mimo wszy
stko dziękuję. Poza tym muszę zrobić po drodze zakupy.
- Nie wiesz, co tracisz - mruknął, otwierając bagażnik,
i wyciągnął stamtąd szkarłatno-czarny hełm. Zawiesił go
na rączce kierownicy i najpierw zajął się wkładaniem skó
rzanej bluzy.
Kiwnęła mu głową na pożegnanie i ruszyła przed siebie,
umacniając się z całych sił w przekonaniu, że przejażdżka
z Adamem byłaby jedynie niebezpieczną fanaberią. Mimo to
nie mogła się powstrzymać, by nie powędrować wzrokiem
za przesuwającym się między dwoma rzędami samochodów
motocyklem, który dotarł do wyjazdowej bramy i zniknął
w ciemnościach.
No dobrze. Teraz należy skupić się na ułożeniu listy za
kupów i właściwym wykorzystaniu czasu, który został jej
podarowany. Zaczynała dochodzić do przekonania, że jedy
nym skutkiem jej ostatnich rozmów z Adamem jest irytacja.
Po wyjściu z parkingu skręciła w stronę przeciwną do
kierunku, w którym odjechał motocykl, lecz po kilku kro
kach usłyszała za sobą przeraźliwie głośny pisk opon i łoskot
zderzających się pojazdów. W chwilę później rozległ się wy
wołujący ciarki dźwięk klaksonu. Odwróciła się i z lękiem
spojrzała w kierunku, z którego dobiegły odgłosy wypadku.
Wytężyła wzrok i uniosła się na palcach, ale była zbyt daleko,
by cokolwiek dostrzec. Jedyną widoczną z tej odległości oz
naką karambolu było zatrzymanie ruchu na całej ulicy.
Zaczęła biec w kierunku skrzyżowania. To nie mógł być
Adam, pomyślała. Minutę albo dwie wcześniej słyszała prze
cież, jak warkot silnika roztapia się w ulicznym hałasie, co
oznaczało, że zdążył przejechać skrzyżowanie.
Wciągnęła głęboko zimne powietrze i poczuła, że nogi
zaczynają jej ciążyć jak ołów. W.powietrzu wciąż wibrował
przejmujący dźwięk klaksonu. Dopóki nie zjawi się lekarz,
ona może być jedyną osobą będącą w stanie pomóc ofiarom.
Skrzyżowanie było zatarasowane. Spostrzegła kilkanaście
zaaferowanycg osób, ale podeszła najpierw do siedzącej na
krawężniku kobiety, która ściskała w ramionach dziecko.
" - Pomóżcie mi wyciągnąć go spod motocykla! - Przez
jazgot głosów przedarł się męski krzyk. Kobieta i dziewczyn
ka nie miały żadnych ran i Naomi ruszyła w kierunku głosu.
Motocykl?! Nagle zdała sobie sprawę, co znaczy to słowo,
i zaczęła biec.
- Nie! - krzyknęła, starając przedrzeć się przez tłum. -
Nie ruszajcie go! Nie ruszajcie, dopóki nie przyjedzie pogo
towie!
Wiedziała, że to nie może być Adam, ale kimkolwiek była
uwięziona pod motocyklem ofiara, nieumiejętne próby jej
wydobycia mogły zakończyć się paraliżem albo nawet śmier
cią.
Zdołała w końcu przedrzeć przez krąg gapiów i gdy spoj
rzała na miejsce wypadku, wydała z siebie głośny jęk. Nagle
odpłynęły z niej wszystkie siły i bezwładnie opadła na kola
na, pochylając się nad mężczyzną, którego górna część tuło
wia wystawała spod szkarłatno-czarnego motocykla.
- Adam - szepnęła, niemal sparaliżowana myślą o tym,
co mogło się stać. Wszystko wskazywało na to, że chyba
cudem uniknął zmiażdżenia. Jego głowa spoczywała przera
żająco blisko koła samochodu, z którym się zderzył, jedna
ręka leżała nienaturalnie wygięta, a druga wciąż zaciskała się
na rączce kierownicy. Wyglądał jak rzucona na ziemię, po
wyginana kukła.
- Zna go pani? - spytał stojący obok krępy mężczyzna,
zapewne ten sam, który chciał wyciągać Adama spod moto
cykla. - Zachował się jak bohater. Zajechał drogę samocho-
dowi pędzącemu prosto na dziewczynkę, która wybiegła na
jezdnię.
Poczuła, jak nagle popłynęła przez nią dziwna fala ciepła,
uwalniająca ją od paraliżującego strachu. Jest pielęgniarką,
teraz przyszła na nią kolej. Należy zrobić wszystko, by Adam
przetrwał do momentu przyjazdu karetki.
- Czy ktoś ma telefon komórkowy? - krzyknęła. - Czy
ktoś zadzwonił już po pogotowie? Straż? Policję? - Rozej
rzała się dokoła. - Czy ktoś może potrafi udzielać pierwszej
pomocy? Trzeba zająć się innymi poszkodowanymi.
Przesunęła się bliżej jego głowy, wsunęła palce pod hełm
i uniosła ją delikatnie. W następnej chwili zamilkł wyjący od
kilku minut klakson i w nagłej ciszy Naomi niemal słyszała
bicie własnego serca. Gdy położyła dłoń na szyi Adama,
poczuła pod palcami równe uderzenia pulsu i odetchnęła
z ulgą.
- Adam... Słyszysz mnie? - spytała najspokojniej jak
umiała, unosząc drugą rękę w geście prośby o ciszę.
- Naomi?
- Tak. Czy możesz powiedzieć, gdzie jesteś ranny?
- Wszędzie... Ta cholerna kupa żelastwa...
- Jak chcesz, stary, to zaraz to podniesiemy - wyrwał się
znowu mężczyzna. - Pani mówi, żeby tego nie robić, ale...
- Nie! - odezwał się Adam. Naomi zobaczyła, że na jego
twarzy pojawiło się napięcie.
- On jest lekarzem - oznajmiła. - To wygląda niebezpie
cznie, ale lepiej go nie ruszać. Jeżeli ma uszkodzony kręgo
słup, nieostrożny ruch może spowodować paraliż.
Gdy od strony szpitala rozległa się wreszcie syrena karetki
pogotowia, odetchnęła. Adam spojrzał na nią spod półprzy-
mkniętych powiek i poruszył wargami, ale panujący wokół
hałas nie pozwolił niczego usłyszeć.
- Co mówiłeś? - pochyliła się nad nim.
- Zostań ze mną... dobrze?
- Oczywiście, że zostanę. Jeżeli tylko chcesz...
Spróbował unieść lekko prawe ramię, ale twarz wykrzywił
mu grymas bólu. Pochyliła się nad nim i położyła uspokaja
jąco rękę na poszarpanym rękawie kurtki.
- Leż spokojnie. Jeszcze parę chwil...
- Przepraszamy panią. Personel medyczny. Prosimy
o dostęp do rannego - rozległ się energiczny głos sanitariu
sza, lecz zanim zdążyła wstać, Adam chwycił ją za rękę.
- Obiecaj - zażądał ochrypłym głosem i przez szybkę
w hełmie spostrzegła, jak w jego oczach zamigotały niespo
kojne ogniki.
- Obiecuję. Muszę teraz dopuścić sanitariuszy, ale będę
przy tobie cały czas. Poszkodowany nazywa się Adam For
rester i jest lekarzem na pediatrii szpitala św. Augustyna -
wyjaśniła krótko. - Puls jest trochę przyspieszony, około
osiemdziesięciu. Oddycha nierówno, ale przyczyną może być
przyciśnięcie motocyklem. Leży tak od chwili wypadku, nie
zmieniał pozycji od momentu, gdy znalazł się na ziemi.
Stojąc obok i przypatrując się sanitariuszom, czuła wciąż
lekkie oszołomienie. Teraz, gdy z powrotem stała się tylko
jednym z gapiów, zaczęła zastanawiać się nad własnym sta
nem. Dlaczego zdołał wymóc na niej obietnicę, że będzie
przy nim czuwać? Nie są przecież dla siebie niczym więcej
niż kolegami z pracy, co prawda zaprzyjaźnionymi, ale...
Czy był w szoku i potrzebował obok jakiejś bratniej duszy?
Jej reakcja, gdy pochyliła się nad nim i zobaczyła, że żyje,
była zupełnie zrozumiała.
Nawet teraz, kiedy sanitariusz zabezpieczał mu szyję
i kręgosłup za pomocą specjalnego gorsetu, wciąż nie było
pewności, co będzie dalej. Z doświadczenia wiedziała, że
wiele podobnych wypadków kończy się paraliżem albo trwa
łymi obrażeniami. Potrząsnęła głową, jakby chciała odpędzić
złe myśli. Wszystko skończy się dobrze. Adam wyzdrowieje
i znów będzie tym samym co dawniej wariatem. Z entuzja
zmem zarzuci ją impertynenckimi uwagami na temat jej pry
watnego życia i wzbudzi radość rodziców, dając ich pocie
chom absurdalne podarki w rodzaju zębów Drakuli.
Tymczasem jednak postanowiła rozejrzeć się, czy nikt nie
pozostał bez pomocy. Ruszyła w kierunku kobiety, którą wi
działa kilkanaście minut wcześniej. Ku własnemu zdziwieniu
ujrzała ją siedzącą dokładnie w tym samym miejscu na krawęż
niku. Kołysała dziewczynkę, po jej policzkach płynęły łzy.
- Przepraszam panią... - zagadnęła delikatnie. - Czy
z córeczką wszystko w porządku? Jest już karetka, więc jeśli
trzeba, ktoś mógłby ją zbadać.
Kobieta potrząsnęła przecząco głową i Naomi zaczęła się
zastanawiać, czy ona sama nie potrzebuje pomocy. Zrobiła
w ich kierunku dwa małe kroki, zachowując ostrożność, jak
by zbliżała się do płochliwego zwierzęcia. Gdy podeszła na
wyciągnięcie ręki, zdecydowała się na psychologiczny trik.
Któraż matka odmówi rozmowy z kimś, kto zachwyci się jej
dzieckiem?
- Prawda, że jest piękna, kiedy zasypia? - powiedziała.
- Niewinna i śliczna... Jak aniołek.
Ku jej zdziwieniu komplement, zamiast uspokoić, wywo
łał tylko głośniejszy szloch kobiety.
- To moja wina, wszystko moja wina - wyrzuciła z siebie
łamiącym się głosem. - Ten wypadek to przeze mnie. On by
żył, gdyby... Och, to takie straszne.
- Czy to pani prowadziła ten samochód? - spytała, choć
była prawie pewna, że usłyszała wcześniej z ust policjanta,
że kierowcą był starszy mężczyzna.
- Nie. - Gwałtownie potrząsnęła głową. - Właśnie zaczę
łam krzyczeć na Jessie, bo nie chciała mnie wziąć za rękę,
i nagle... - Urwała, zachłystując się łzami. - Jessie wyrwała
mi się i wybiegła na skrzyżowanie, a on... Boże, ten samo
chód pędził prosto na nią, zupełnie jakby jego kierowca nie
widział dziecka...
Przycisnęła dziewczynkę jak cudem odzyskany skarb, i ze
szlochem zaczęła kołysać ją w ramionach.
- Na skrzyżowaniu stał motocykl, czekał na zmianę świa
teł. Jessica zobaczyła go, zanim się pokłóciłyśmy, i powie
działa, że ma takie same kolory jak biedronka. - Kobieta
posłała Naomi zapłakany uśmiech, który trwał na jej twarzy
zaledwie sekundę. - I nagle... Nagle usłyszałam ryk silnika
i motor wyskoczył jak z procy w poprzek jezdni, prosto pod
samochód.
Naomi widziała, z jakim trudem przychodzi jej wspomi
nanie chwil, kiedy ważyły się losy dziecka.
- Pamiętam, jak straszliwie zapiszczały opony i przez
moment wydawało mi się, że kierowcy uda się go wyminąć,
ale...
Naomi objęła jej drżące ramiona, czując jednocześnie, jak
rośnie w niej duma z Adama.
- Słyszała pani pewnie syrenę, kiedy nadjeżdżała karet
ka? - spytała, starając się tchnąć w nią otuchę. - Sprawdzają
teraz, w jakim jest stanie, a za parę minut zabiorą go do
szpitala.
- Ale... nie rozumiem. - Blade czoło kobiety przecięła
głęboka zmarszczka. - Dlaczego lekarz zajmuje się kimś,
kto... nie żyje?
- Adam żyje i będzie żył! - wykrzyknęła i w myślach
westchnęła do Boga, by jej słowa okazały się prawdą.
- Żyje? - powtórzyła kobieta ze zdumieniem. - Ale... ja
widziałam, jak uderzył w niego ten samochód. A potem przy
gniótł go motocykl i samochód przejechał przez niego jed
nym kołem. - Jej ciałem jeszcze raz wstrząsnął dreszcz,
a twarz wykrzywił bolesny grymas.
- Miał hełm, to go uratowało. Może widziała pani, jak
samochód przejechał po motocyklu.
- Jest pani pewna? - W głosie kobiety zabrzmiała na
dzieja. - Widziała pani, jak się rusza?
- Nie tylko się rusza. Powiedział do mnie kilka słów.
Znam go. Zanim przyjechała karetka, rozmawialiśmy przez
chwilę.
Wiedziała, że przesadza, nazywając wymianę dwóch zdań
rozmową, ale kobieta była bliska załamania i Naomi nie
chciała robić niczego, co wpędziłoby ją w jeszcze większe
poczucie winy.
- Naprawdę? Rozmawiała pani z nim? - Zamknęła
oczy, wciągnęła głęboko powietrze i odetchnęła głęboko.
- Powinnam złożyć zeznanie na policji, prawda? - rzekła
po chwili z nutką spokojnej rezygnacji. - Kiedy myśla
łam, że nie żyje, byłam zbyt wstrząśnięta, żeby zrobić
cokolwiek. Wiem, że tak zachowuje się tchórz, ale bałam
się, że wsadzą mnie do więzienia i Jessica zostanie sama.
Ona ma tylko mnie.
- A co z jej ojcem? - Za późno ugryzła się w język.
- Umarł. - W głosie kobiety Naomi nie wyczuła śladu
rozczulania się nad sobą. - Był przyjacielem rodziny, trochę
starszym ode mnie... Odziedziczył hemofilię po matce. A po
tem zaraził się wirusem HIV, zanim ktokolwiek zdawał sobie
sprawę, że wirus może być przenoszony za pośrednictwem
globuliny antyhemofilowej.
Naomi czuła w jej głosie ból, ale miała wrażenie, że kobieta
nieczęsto powraca do tamtych bolesnych przeżyć. Być może
dramatyczny charakter ostatnich chwil sprawił, że przestała
się kontrolować i zaczęły wylewać się z niej emocje.
- On nie miał już wtedy nikogo z bliskiej rodziny, więc
kiedy dowiedział się, że ma AIDS w zaawansowanym sta
dium, przyszedł do mnie i spytał, czy chciałabym mieć z nim
dziecko, żeby mógł zostawić po sobie coś, co byłoby świa
dectwem, że ktoś taki jak on istniał.
Naomi rozumiała to uczucie. Porzucono ją, gdy była ma
lutka, i żyła pozbawiona wiedzy, kim są jej rodzice i czy
istnieją gdzieś jacyś krewni lub rodzina. Między innymi
z tego powodu zbliżające się małżeństwo uważała za takie
ważne.
- Moi rodzice byli przerażeni - ciągnęła kobieta niskim
głosem. - Mówiłam im, że chcemy użyć przebadanej spermy,
żeby zminimalizować niebezpieczeństwo, ale oni nie chcieli
o niczym słyszeć. Zapowiedzieli, żebym nie pojawiała się
u nich, jeżeli coś się nie powiedzie. Mieli nadzieję, że prze
straszę się i wycofam, ale zapomnieli, że Jonathan ma duży
majątek, i że zostawi to wszystko dla dziecka. - Odetchnęła
głęboko i uniosła spojrzenie na Naomi. - Wyszłam za niego
kilka tygodni przed urodzeniem Jessie, a on umarł cztery dni
po ujrzeniu córeczki.
Miała suche oczy i trzymała już emocje na wodzy.
- Kilka minut temu, przez krótkie mgnienie pomyślałam,
że ten samochód zabije ją na moich oczach. I wtedy pani
przyjaciel pojawił się jak spod ziemi. Byłam tak wdzięczna,
że ją uratował, że nie myślałam już o niczym więcej. Wów
czas spadło na mnie to straszne poczucie winy...
Naomi nie potrafiła znaleźć tym razem żadnych słów otu
chy i w milczeniu przytuliła kobietę do siebie. Kilka kroków
od nich rozległy się głośne hałasy. Z miejsca wypadku do
biegały krzyki i warkot silnika dźwigu, który zaczął usuwać
uszkodzone pojazdy. Siedziały na krawężniku i przyglądały
się tej scenie w milczeniu. W pewnej chwili przez terkotanie
silnika przedarł się kobiecy głos:
- Naomi? Czy jest tu Naomi?
- Jestem! - Zerwała się na nogi i pomachała ręką w kie
runku sanitariuszki. - Już idę! - Odwróciła się jeszcze raz do
kobiety. - Chce pani iść ze mną? - zapytała. - Na pewno
znam kogoś z personelu, który przyjechał karetką.
- No cóż, to wszystko moja wina. Będę musiała wypić
piwo, które nawarzyłam. - Kobieta pokiwała smętnie głową
i przyjęła wyciągniętą dłoń Naomi.
- Myślałem, że uciekłaś - wymamrotał Adam spod pla
stikowej osłony maski tlenowej, kiedy Naomi usiadła obok
niego w karetce. Teraz, kiedy zdjęto mu hełm, zauważyła, że
spojrzenie jego błękitnoszarych oczu jest pełne lęku i nie
pokoju. Z plastikowej torby ułożonej koło łóżka wystawała
postrzępiona skórzana kurtka. Spod koca wystawało nagie
ramię, co oznaczało, że w czasie akcji ratunkowej ściągnięto
z niego część ubrania.
- Nie tak łatwo się mnie pozbyć. - Uśmiechnęła się, za
pinając pas, po czym pochyliła się ku niemu, by mógł lepiej
widzieć jej twarz. - Nie łamię obietnic.
Szyja Adama unieruchomiona była w ortopedycznym koł
nierzu, dla bezpieczeństwa przypięto go pasami do łóżka.
- Właśnie rozmawiałam z matką dziewczynki, która wy
biegła na jezdnię - oznajmiła.
- Co się z nią dzieje? - spytał. - Pytałem sanitariusza, ale
nikt nic nie wiedział.
- Nic się jej nie stało - uspokoiła go, kładąc mu rękę na
ramieniu. - Gdy je zostawiłam, spała w ramionach matki.
- Dzięki Bogu. Dobrze, że tak to się skończyło. Wiem
przynajmniej, że to, co zrobiłem, miało jakiś sens.
- Przypomnę ci twoje słowa, kiedy wyjdą na wierzch
wszystkie siniaki i zaczniesz jęczeć - powiedziała, marząc
w duchu, by nie miał większych okazji do zmartwień.
Owszem, bywał czasem uciążliwy, ale jest przecież jej przy
jacielem. - Niestety, twój ukochany pojazd nie jest już taki
piękny jak dawniej - dodała i przed oczami stanął jej obraz
dźwigu wrzucającego motocykl z powykręcanymi kołami na
ciężarówkę.
- Przysłużył się dobrej sprawie - mruknął cierpko. - Nie
stety, mój brat prawdopodobnie mnie przeklnie.
- Twój brat? - Jak to możliwe, by przez tak długi czas
ich znajomości nie dowiedziała się niczego o jego rodzeń
stwie?
- Do wczoraj to był jego motor. - Skrzywił się boleśnie.
- Mój brat jest trochę narwany i matka boi się o niego. Myśli
ciągle, że zabije się gdzieś na tej maszynie.
- I jak ci się udało wycyganić od niego to cudo?
- Niedawno zaczął zajmować się nurkowaniem i zdoła
łem przekonać go, że z taką ilością sprzętu powinien zacząć
jeździć samochodem.
- I co dalej?
- Mówiłem ci. Zawsze chciałem mieć motocykl...
- I...?
- Chciałem pożyczyć mu pieniądze, ale się nie zgodził.
Więc kupiłem go od niego. Chciałem, żeby wystarczyło mu
na porządny samochód, a nie na jakiegoś grata.
- No tak... I jak na ironię losu wziąłeś ten skarb, żeby
skasować go następnego dnia...
Odpowiedział jej cichym śmiechem, ale zaraz jęknął.
- Proszę państwa, mimo niskiego pułapu lotu oraz dużego
zagęszczenia ruchu w przestrzeni powietrznej udało nam się
szczęśliwie wylądować na parkingu imienia św. Augustyna
- zażartował kierowca. - Prosimy podróżnych o nierozpina-
nie pasów oraz pozostanie na miejscach do czasu całkowite
go zatrzymania się pojazdu.
W chwili, gdy kończył swą przemowę, tylne drzwi otwo
rzyły się na oścież i do karetki zajrzeli pielęgniarze. Zwol
niono szybko zapięcia unieruchamiające wózek i w następnej
chwili łóżko na kółkach toczyło się w kierunku izby przyjęć.
Nie było to miejsce jej pracy, nie była też krewną Adama, ale
nie potrafiła odmówić, gdy wyciągnął ku niej dłoń z niemą
prośbą.
- Obiecałaś - przypomniał jej szeptem i gdy spojrzała
mu w oczy, znów przez chwilę widziała na ich dnie lęk. - Tak
czy owak... polegam na tobie. Musisz dowiedzieć się wszy
stkiego, co ci spryciarze będą szeptać za moimi plecami.
Naoglądałem się już dość, jak lekarze bawią się w ciuciubab
kę z pacjentami.
Kiedy wtoczono jego łóżko do sali przypadków pourazowych,
Naomi usadowiła się na krześle koło drzwi i nastawiła ucha
Jednym z pierwszych komentarzy była uwaga, że Adam
Forrester jest pediatrą na sąsiednim oddziale.
- Chciałeś popróbować, jak to wszystko wygląda z dru
giej strony barykady? - zagadnął żartem któryś z lekarzy.
- Nie musiałeś zadawać sobie tyle trudu. Wystarczyło nas
poprosić o wycieczkę z przewodnikiem.
Przysłuchiwała się ich przekomarzaniu, mając jednocześ
nie świadomość, że lekarze nie tracą czasu i pilnie studiują
wyniki wstępnych badań. Gdy spojrzała przez moment na
Adama leżącego na łóżku, dostrzegła w nim nagle kruchą,
zranioną istotę. Potem przypomniała sobie niepokój w jego
spojrzeniu i zaraz skarciła się w myślach. To nie jest czas na
sentymenty. Najwyższy pora zacząć zachowywać się jak pie
lęgniarka.
Nie była jedyną osobą, która skrzywiła się na widok si
niaków pokrywających jego ciało.
- Uuuch... - mruknął radiolog, gdy ustawiając aparat zo
baczył purpurowo-siną pręgę na ramieniu.
- Dobrze, że pan Adam miał mocną kurtkę - dodał kon
sultant. - Po tym, co z niej zostało, można sądzić, że nieźle
szorował po asfalcie. No i głowa...
Naomi mimo woli spojrzała na hełm, który ściskała w rę
kach. Jego rzeczy wciąż są pod jej opieką, ale aż do tej pory
nie spostrzegła, że połyskująca czerwienią i czernią powie
rzchnia ma po jednej stronie wgniecenie i serię głębokich rys.
Gdy uniosła głowę, jej spojrzenie spotkało się ze wzro
kiem Adama i w tej samej chwili zdała sobie sprawę, że bez
tego hełmu prawdopodobnie by nie żył.
ROZDZIAŁ CZWARTY
- Nie mogę w to uwierzyć! - rzekła ze zdumieniem, wpa
trując się w serię zdjęć rentgenowskich.
- Nie widać żadnych złamań - powiedział radiolog, się
gając po pierwszą z brzegu kliszę, i obejrzawszy ją jeszcze
raz pod światło, schował do koperty. - Te zdjęcia nie pokażą
oczywiście wewnętrznych uszkodzeń, ale już teraz można
zaryzykować stwierdzenie, że układ kostny jest w porządku.
- Więc Adam roztrzaskał motocykl, potem przetoczył się
po nim samochód, i wszystko skończyło się na siniakach?
- No cóż, na ostateczny werdykt jeszcze za wcześnie.
- Mężczyzna zmarszczył brwi. - Tak czy owak, pan Adam
ma przed sobą kilka tygodni kuśtykania z obolałą miną.
- Ale... rozumie pan, o co mi chodzi? - zapytała. - Ja
kim cudem wyszedł z tego bez większego szwanku?
- Zycie w cnocie i opieka anioła stróża - podpowiedział
z tyłu Adam, ale zaraz potem, próbując przewrócić się na
bok, syknął z bólu. - Uff, będę szczęśliwy, kiedy wreszcie
zaczną działać pigułki.
- Przez parę chwil na oddziale będzie spokój, więc mo
żemy zająć się panem doktorem troskliwie - oznajmiła krzą
tająca się po sali siostra. - Za godzinę przeniosą pana na
ortopedię.
- Ortopedię? Dziękuję bardzo - rzekł z niespodziewaną
energią. - Wybieram się do domu.
- Adam, przestań gadać głupstwa! - zaoponowała Na-
omi, poparta natychmiast przez personel. - Jesteś posiniaczo
ny, masz niesprawną rękę i nogę. Na Boga, byłeś o włos od
śmierci!
- Ale nie mam wstrząsu mózgu i niczego nie złamałem
- burknął. - Poza tym nie cierpię szpitali. - Zabrzmiało to
jak dąsy dziecka, ale fakt, że słowa te padły z ust lekarza,
wystarczył, by skwitowano je gromkim śmiechem.
- Już sama myśl o pójściu do domu jest szaleństwem
- protestowała Naomi. - Jak to sobie wyobrażasz? Nie jesteś
w stanie chodzić, nie mówiąc już o przyrządzaniu posiłków.
A przecież dopiero jutro potłuczenia dadzą znać o sobie.
Skrzywił się okropnie i wyglądał teraz na rozkapryszo
nego chłopaka z rozczochranymi włosami, który poobijał się
podczas chodzenia po płotach. Po chwili przeniósł spojrzenie
na Naomi i uśmiechnął się rozbrajająco.
- Pomożesz mi, Naomi? Mogę cię o to poprosić?
Poczuła nagle na sobie spojrzenie całego personelu i za
czerwieniła się po same uszy. Przez chwilę trwała cisza, jakby
wszyscy zastygli w oczekiwaniu na odpowiedź.
- Wiem, że jutro nie pracujesz i że twoja wyprawa została
odłożona. Zrobiłabyś coś szlachetnego, a przy okazji udałoby
ci się jakoś zabić wolny czas.
Nie mogła się powstrzymać się od uśmiechu. Wiedziała
już, że wygrał ten pojedynek. Odczytał zgodę z jej twarzy.
- Dzięki ci, Naomi! Będę cię za to kochał do grobowej
deski! - zawołał z takim wigorem, że patrzyła na niego zdu
miona. - Niestety, potrzebne mi będzie jakieś ubranie -
mruknął, spoglądając strapionym wzrokiem na zmasakrowa
ny kombinezon wystający z torby leżącej w rogu pokoju.
- Mam nadzieję, że nie będę musiał uciekać ze szpitala
w nocnej koszuli...
Z ust niemal wszystkich zaczęły padać teraz różne propo
zycje i w pokoju zrobiło się nagle wesoło. W końcu zdecy
dowano, że najlepszym rozwiązaniem będzie ubrać go
w ściągane sznurkiem w pasie spodnie, używane w sali ope
racyjnej. Gorzej było z górną częścią stroju. Ramię miał tak
sztywne i obolałe, że lepiej było nie ryzykować wciągania na
nie bluzy ani obcisłej koszuli.
- Jeśli chcesz, dam ci swoją kurtkę - zaproponowała Na-
omi. - Jest luźna i będziesz mógł narzucić ją na ramiona.
Kupiłam trochę większy rozmiar, żeby nosić pod spodem
sweter.
Spojrzał z przerażoną miną na damską kurtkę z mankie
tami i kołnierzem w kolorze cyklamenu, ale po chwili namy
słu wstał i wyciągnął zabandażowane ramię.
- No cóż... darowanemu koniowi w zęby się nie patrzy.
Ubieranie półnagiego mężczyzny w damską kurtkę było
niecodziennym zajęciem i Naomi uśmiechnęła się mimo wo
li, myśląc o tym, że nie przypomina to w niczym odpraw do
domu młodocianych pacjentów, do których przywykła
w czasie kilku lat pracy. Gdy wreszcie dociągała błyskawi
czny zamek pod szyję, spostrzegła na czole Adama kropelki
potu i stało się jasne, że bohaterski pan doktor wciąż niezbyt
mocno trzyma się na nogach.
- Jesteś pewny, że to dobry pomysł? - spytała ściszonym
głosem, by nie zawstydzać go przed pielęgniarką.
- Tak, jestem pewny - odparł krótko, przysiadając jedno
cześnie na krawędzi łóżka. - Ale nie odmówię, jeśli załatwisz
mi wózek, żeby dojechać do taksówki.
Była zdziwiona odkryciem, że są z Adamem całkiem bli
skimi sąsiadami. Mimo to, gdy taksówka zatrzymała się
przed nowoczesnym budynkiem, nie mogła powstrzymać re-
fleksji, że ta enklawa różni się szpitalnego osiedla, w którym
znajdowało się jej mieszkanie. Przed domem była wypielęg
nowana zieleń, a z tyłu parking dla lokatorów.
Adam płacił za taksówkę, a Naomi stanęła obok samocho
du, przyglądając się, jak Adam z trudem przesuwa się na
siedzeniu w kierunku drzwi i wyciąga szpitalne kule.
- Pomogę ci. - Podsunęła mu ramię, ale przekornie od
wrócił wzrok w przeciwnym kierunku i przez chwilę zmagał
się z kulą, usiłując stanąć na nogach. - Jesteś taki uparty
- mruknęła, gdy dotarli do metalowego ogrodzenia i niemal
siłą wzięła go za zdrowe ramię. Gdy opuszczali szpital, pro
wadził go pielęgniarz i cała sprawa wyglądała znacznie pro
ściej.
- Jest zimno i zaczęło padać. Ponieważ nie umiesz cho
dzić o kulach i jest ślisko, to bądź grzeczny, bo inaczej wy
lądujesz na nosie. Nie czas na fałszywą dumę.
Z tyłu dobiegł śmiech taksówkarza.
- Lepiej nie zadzieraj, stary! - krzyknął za nimi. - Ta
pani wie, kto tu jest szefem! Chyba że woli pan moje ramię?
Adam zerknął na nią spod oka i Naomi odpowiedziała mu
groźnym spojrzeniem.
- Chyba damy sobie radę! - odkrzyknął. - Dzięki za do
bre chęci! - Oparł się mocno na kuli i pozwolił, by Naomi
podtrzymała go z drugiej strony.
- Naprzód, piracie - zażartowała. - Te spodnie są z cien
kiej bawełny i jak będziesz marudził, przeziębisz sobie to
i owo.
Za ich plecami rozległ się znowu tubalny śmiech taksów
karza, ale Naomi była tak zaabsorbowana mozolnym wspi
naniem się po schodach, że nie zwracała na niego uwagi. Gdy
dotarli do drzwi wejściowych, zaczynała sapać.
- Tylko proszę, nie mów mi, że mieszkasz na najwy-
ższym piętrze -jęknęła, spoglądając na domofon z numera
mi i czując, jak odpływają z niej siły.
- Oczywiście - odparł z prostotą. - Z góry jest lepszy
widok, a poza tym nie muszę słuchać, jak ludzie tłuką mi się
nad głową.
- W takim razie nie traćmy czasu. - Pogodziła się z my
ślą, że czeka ją wędrówka na szczyt Himalajów.
- Mamy tu jednak pewien zbytkowny luksus w postaci
windy, z której czasami korzystają rozmaici leniwi miesz
kańcy - oznajmił z kamienną twarzą.
Jej twarz rozjaśnił uśmiech.
- Uff... - sapnęła z ulgą. - Myślałam już, że czeka mnie
targanie na czwarte piętro bardzo nieporęcznego pakunku.
Naprzód, piracie! Chętnie się go pozbędę.
- Nie weźmiesz teraz prysznica. Koniec. To moje ostatnie
słowo! - rzekła stanowczo kilka chwil później i wzięła się
groźnie pod boki.
- Czy nie rozumiesz, że czuję się okropnie? - poskarżył
się. - Jestem spocony i brudny. Spędziłem wcześniej w pra
cy osiemnaście godzin. Nie położę się spać w tym stanie.
- Dopóki nie dasz rady sam utrzymać się na nogach, musi
ci wystarczyć miska z ciepłą wodą. Wzięcie prysznica jest
dla ciebie w tej chwili fizycznie niemożliwe. Widzę poza tym
w twoich śmiejących się oczach następne pytanie i odpo
wiem od razu: nie, nie pójdę z tobą pod prysznic i nie będę
pomagać ci w kąpieli.
- Ale z ciebie psujzabawa - mruknął niezadowolony
i westchnął. - No cóż, pozostaje mi poddać się kąpieli dla
inwalidów i cierpieć...
- W tym mogę ci pomóc - odrzekła, mając nadzieję,
że na jej twarzy nie pojawiły się rumieńce. - Mogę zrobić
dla ciebie to samo, co robię dla naszych niektórych pacjen
tów na oddziale. Myję ich od góry, nie za daleko w dół, i od
dołu, nie za daleko w górę. Wszędzie indziej muszą umyć
się sami.
Obawiała się nieco, że w czasie kąpieli Adam zacznie ją
prowokować, ale ku jej zdziwieniu w trakcie całego zabiegu
nie odezwał się ani słowem. Za każdym razem, gdy kierowała
wzrok na jego twarz, widziała, jak jego oczy podążają za jej
ręką i starała się, by nie pozostawała ani chwili w bezruchu.
Dzięki temu nie spostrzegł, że jej dłoń drży. To reakcja na
jego rany, mówiła sobie w duchu. W końcu jedynym sposo
bem, w jaki mogła odwrócić uwagę od jego ciepłej skóry,
okazało się wypatrywanie nowych sińców, które do tej pory
umknęły jej uwadze.
- Oceniam, że udało ci się posiniaczyć w przybliżeniu
jedną szóstą powierzchni ciała - obwieściła, podając mu na
mydloną gąbkę i odwracając się, by dokończył dzieła.
Odkąd znalazła się u niego, zdążyła już rozejrzeć się po
mieszkaniu i stwierdziła, że nie przesadził ani trochę, mó
wiąc o pięknym widoku. Okna wychodziły zresztą nie na
jedną, lecz na trzy strony świata, i obracając się w różnych
kierunkach, miała całkiem niezły wybór.
Z kuchni rozciągał się widok na rozświetlone miasto,
z rozpoznawalną sylwetą szpitala św. Augustyna, a główny
pokój Adama miał dwa okna, z których jedno wychodziło na
tę samą stronę co kuchenne, a drugie na peryferie, ukazując
zarysowaną światłami graniczną linię zabudowań. Mogła tyl
ko wyobrażać sobie, jak wygląda ten widok za dnia, lecz nie
było zapewne przypadkiem, że skórzany fotel o regulowa
nym oparciu stał zwrócony właśnie w tamtym kierunku.
Choć mieszkanie umeblowane było oszczędnie, nie czuło
się w nim pustki, lecz harmonię i spokój. Mimo woli prych-
nęła cicho, przypominając sobie, jak Adam reaguje na każde
narzucone mu ograniczenie. Ach, mężczyźni! Dlaczego mu
szą reagować na każdą chorobę jak na dowód słabości i skazę
na ich męskości? Albo wpadać w histerię i po złapaniu kataru
zachowywać się, jakby zaraz mieli umrzeć?
Gdyby Adam miał się stać jeszcze bardziej nieznośny,
chętnie dołożyłaby mu parę nowych guzów. Nagle przypo
mniała sobie o czymś, sięgnęła po torebkę i zaczęła ją prze
trząsać.
- Jestem pewna, że ją tu włożyłam. Zaraz... O, jest!
- Ucieszyła się i wyciągnęła torebki tubkę z maścią. Chciała
już się odwrócić, by wręczyć ją Adamowi, ale w ostatniej
chwili przypomniała sobie, że myje się on nad miską. Powie
działa przez ramię: - Adam, dostałam w prezencie od rodzi
ców tego chłopca, który spadł ze schodów, maść z arniką.
Jest podobno świetna na potłuczenia. Chciałbyś spróbować?
- W tej chwili jestem skłonny spróbować czegokolwiek
- mruknął. - Możesz się odwrócić. Wyglądam już przy
zwoicie.
Można by z tym dyskutować, pomyślała, gdy odwróci
wszy się zdała sobie sprawę, że nie zadał sobie trudu, by
włożyć na siebie cokolwiek powyżej pasa. Leżał rozciągnięty
na łóżku, z niedbale narzuconą kołdrą, i przez długą chwilę
nie potrafiła oderwać od niego oczu.
- No cóż, mogę posmarować ci maścią potłuczenia tam,
gdzie nie możesz sam dosięgnąć - rzekła z wahaniem, stara
jąc się skupić uwagę na instrukcji wydrukowanej na tubce.
- Resztę zrobisz sam, a w tym czasie przygotuję coś do je
dzenia.
- Nie prosiłem cię, żebyś przyszła tu ze mną po to, żeby
zrobić z ciebie służącą - zaprotestował.
- No a jeśli również sobie zrobię coś do jedzenia? Czy
wtedy nie będziesz czuł się winny? W końcu... oboje musi
my jeść.
- Tylko wtedy, jeżeli pozwolisz mi się odwzajemnić, kie
dy już będę stał na nogach. - Postanowił wytargować, co się
da. - A teraz będę z tobą szczery aż do bólu. Mam poważne
wątpliwości, czy uda ci się znaleźć w lodówce cokolwiek do
jedzenia.
- W najgorszym razie możemy zawsze zadzwonić do
jakiejś knajpki i coś zamówić - zasugerowała, klękając na
kołdrze i próbując dosięgnąć jego pleców. Była zadowolona,
że się odwrócił i nie widział rumieńców na jej policzkach.
- Założę się, że ktoś, kto prowadzi kawalerskie życie, ma
numery wszystkich pizzerii, chińskich knajpek i barów szyb
kiej obsługi, przypięte gdzieś na kartce z boku telefonu.
- Hola, hola! Protestuję w imieniu mojej matki. Wolno nam
było opuścić dom dopiero kiedy nauczyliśmy się gotować.
- I jak często to robisz? - spytała, nie dowierzając mu
i starając się nie przerywać rozmowy. Błogosławieństwem
było teraz wszystko, co mogło oderwać jej uwagę od potoku
obrazów, który nagle zalał jej wyobraźnię. Widziała w nich
swoje dłonie wcierające ciepłą, aromatyczną oliwę w jego
gładką skórę, tak długo, aż wreszcie on sam odwracał się do
niej i...
To jest głupie. Jej serce nie powinno bić szybciej niż
zwykle, nie powinna czuć mrowienia, gdy jej oczy i palce
podążały po zagłębieniach i wypukłościach jego ciała. To jest
Adam, na litość boską, Adam, nie Edward!
- Według mojej matki nie gotuję tak często, jak powinie
nem. - W jego głosie zabrzmiała nutka lekkiego skrępowa
nia. - Uch, Naomi... Powiedz mi, czy to, co teraz robisz,
wkrótce się skończy?
Poderwała gwałtownie dłonie.
- Przepraszam cię, Adam. Nie zdawałam sobie sprawy,
że sprawiam ci ból. Dlaczego nic nie powiedziałeś?
Przetoczył się w jej kierunku, a kiedy chciała odskoczyć,
chwycił jej rękę i nie puszczał.
- Naomi, twój dotyk nie bolał. On sprawiał, że czułem
się jak w agonii... - Zamarła na chwilę w bezruchu, patrząc
na niego jak zahipnotyzowana. Leżał sobie w łóżku, bezrad
ny i poturbowany, a jednak promieniował siłą, i nie musiała
wcale pytać, co ma na myśli, wypowiadając ostatnie słowa.
- Pójdę do kuchni... zrobić herbatę - wydusiła, z trudem
przełykając ślinę, i spróbowała uwolnić rękę.
Puścił ją z oporem schlebiającym jej kobiecej próżności,
i prawie uciekła z pokoju. Dobrze, że to, co zastała w kuchni,
nadawało się tylko na prosty posiłek, bo gdyby miała zrobić
coś bardziej skomplikowanego niż omlet z serem, skończy
łoby się to kompletną katastrofą.
Było jej wstyd przed samą sobą. Boże, co za emocje! Całe
szczęście, że niedługo wszystko się skończy. Przyszła tu prze
cież po to, żeby nakarmić tego faceta i przygotować go do
snu, a potem wziąć nogi za pas. Do rana z pewnością uda się
jej odzyskać zdrowe zmysły.
Adam przez chwilę próbował przekonać ją, że czuje się
na tyle dobrze, by dołączyć do niej przy stole, ale na to się
nie zgodziła. Metodą kompromisu ustalili w końcu, że zjedzą
w sypialni, pod warunkiem, że ona usiądzie przy stoliku, a on
nie będzie opuszczał łóżka.
Podczas posiłku stało się widoczne, że mimo środków
znieczulających Adam wciąż cierpi. Współczuła mu i miała
ochotę powiedzieć, że zrobi najlepiej, jeżeli zdecyduje się
wrócić do szpitala, ale widząc, że cierpi w milczeniu, i ona
postanowiła milczeć. Po posiłku zaniosła do kuchni naczynia
i zabrała się do porządków, lecz nim upłynęło pięć minut,
z sypialni rozległo się głuche tąpnięcie, a po nim nastąpiła
wiązanka przekleństw. Gdy wróciła, zastała Adama na pod
łodze, starającego się wygrzebać ze sterty pościeli.
- Co ty robisz?! - Pochyliła się, by podać mu rękę. -
Obiecałeś, że nie będziesz się ruszał z łóżka.
- Z braku nocnika człowiek może posunąć się do wszy
stkiego - mruknął cierpko. - Nic by się nie stało, gdyby nie
zaplątała mi się lewa noga. Poczułem się jak w sidłach.
- I oczywiście nie przyszło ci do głowy, żeby poprosić
mnie o pomoc - skomentowała sarkastycznie, pochylając
się, by uwolnić mu stopy z plątaniny kołdry z prześcierad
łem, i podając mu ramię, by mógł z powrotem wgramolić się
na łóżko. - Te kule ustawiłeś w przeciwnym końcu pokoju
chyba tylko po to, żeby utrudnić sobie życie?
Nie byłaby wcale zdziwiona, gdyby postanowił dotrzeć
do łazienki na czworakach, byle tylko nie zdradzić się przed
nią, że odczuwa elementarną potrzebę fizjologiczną. Zrobiła
trzy kroki, wzięła do ręki stojącą w rogu kulę i westchnęła
z rezygnacją. To pewno tylko jedna z licznych pułapek, przez
które musi przebrnąć w ciągu najbliższych godzin.
- Daj mi rękę - poleciła, chwytając go za dłoń. - Zaraz
doprowadzimy cię do porządku, piracie.
Wymamrotał coś niezrozumiałego, prawdopodobnie
w stylu „czuję się świetnie", ale pozwolił jej pomóc się pod
nieść.
- Chcesz coś wziąć do łazienki oprócz przyborów toale
towych? Świeży ręcznik? Piżamę? Powiedz mi o tym.
- Nic... może... no, może bieliznę - dodał szybko. - Nie
mogę spać w piżamie. Już w dzieciństwie jej nie lubiłem.
Kiedy śpię w piżamie, czuję się, jakby mnie coś dusiło.
Miał wciąż na sobie szpitalne spodnie, ale wyprawa do
łazienki pewnie podsunęła mu myśl, że pora się przebrać.
Oparł się o futrynę i skierował ją do odpowiedniej szufla
dy w komodzie. Tym razem nie musiała obawiać się kpin
z rumieńców na twarzy. Zanim jeszcze zdążyła otworzyć
szufladę z bielizną, jego policzki były już solidnie czerwone.
- W porządku - powiedziała rześko, gdy kilka minut
później znaleźli się w łazience i zaczęła układać jego bieliznę
na spuszczonej klapie toalety. - Zrzucisz z siebie te pantalo-
ny, usiądziesz sobie tutaj, ja zsunę ci je ze stóp, a potem
wciągnę ci przez kostki bokserki. Ty zrobisz resztę.
Wzięła do ręki jego jedwabne gatki, myśląc z zaskocze
niem, że ma bieliznę bardziej seksowną od jej własnej.
- Ani się waż! - krzyknął przerażony i złapał za sznurek
ściskający spodnie w pasie. - Nie będziesz przecież rozbie
rać mnie jak małego chłopca, który upaprał się na rowerze!
- Spoko, spoko. Wiem, że nie jesteś małym chłopcem.
Jesteś dużym chłopcem, który miał poważny wypadek i po
trzebuje pomocy. Na Boga, Adam, przecież jestem pielęg
niarką!
- Ale nie moją pielęgniarką - burknął krnąbrnie.
- Jestem w tej chwili twoją pielęgniarką. - Nie ustępo
wała, lecz on także nie ulegał jej perswazjom.
Wydawało się, że znaleźli się w impasie, ale wiedziała, że
to ona ma przewagę. Stali tak dobrą minutę, aż w jego oczach
pojawił się wyraz udręki i postanowiła, że okaże mu wielko
dusznie litość. Wzięła do ręki wiszący obok ręcznik.
- W takim razie zróbmy tak... - zaczęła ugodowo, nie
mogąc się nadziwić, że mężczyzna, za którym od lat ciągnął
się długi legion kochanek, może przy bliższym poznaniu
okazać się tak zawstydzonym chłopcem. - Owiń się tym,
żebym nie musiała cię oglądać, i ściągnij spodnie pod ręcz
nikiem, a jak skończysz, zawołaj mnie, to ci pomogę z tymi
bokserkami.
Adam zamknął się w łazience i postanowiła wykorzystać
ten czas, by poprawić pościel i doprowadzić do porządku
koce. Co by się stało, zaczęła się zastanawiać, gdyby podjął
kolejną próbę wstania z łóżka już po jej wyjściu? Załóżmy,
że upadłby na podłogę... Mógł przecież uderzyć się w głowę
i stracić przytomność. Przeleżałby tak całą noc i nie byłby
nawet w stanie wezwać pomocy.
Czas, który zajęło mu przebieranie się, wystarczył, by
podjęła decyzję. Gdy otworzył drzwi od łazienki, pomogła
mu przykustykać do sypialni i usadowiła go wygodnie na
łóżku, podkładając pod plecy dodatkową poduszkę, po czym
wyruszyła do kuchni po dzbanek z wodą i czystą szklankę.
- Jak sądzisz, czego mógłbyś potrzebować, kiedy już so
bie pójdę? - spytała. - Herbatniki? Może jakieś owoce?
Chcesz jakąś książkę? - Uruchomiła wyobraźnię, by przewi
dzieć, co jeszcze może wpaść mu do głowy. - Wziąłeś już
tabletki, więc nie będziesz potrzebował żadnych środków aż
do rana.
- To znaczy, że chcesz już iść? - Nie potrafiła powie
dzieć, czy w jego głosie zabrzmiało rozczarowanie, czy
zwykłe zdziwienie. Jednak szybko sprowadziła się na ziemię.
Jestem jedyną osobą, z którą może porozmawiać. Tkwi tu
sam jak palec.
- Robi się późno, więc ruszam do domu. Chyba pogoda
się pogorszy, a poza tym muszę jeszcze zrobić parę rzeczy.
- Aha. - Skinął głową i tym razem nie miała wątpliwo
ści, że jest wyraźnie rozczarowany.
- To nie potrwa długo - obiecała - mieszkam przecież
blisko. Wezmę tylko jakieś ubranie na zmianę. Wrócę za
godzinę.
- To znaczy, że wracasz?!.
- Oczywiście! Jak mogłabym zostawić cię w takim sta-
nie? Pewnie w ogóle bym nie zasnęła, bo myślałabym o tym,
czy przypadkiem nie leżysz zamroczony gdzieś na podłodze.
Przez chwilę spoglądał na nią oszołomiony, ale już w se
kundę później w jego oczach znów pojawiły się szelmowskie
błyski.
- No tak... Tak właśnie wygląda moje życie... - rzekł
z głębokim westchnieniem, starając się nadać słowom jak
najbardziej patetyczny wyraz. - Kobiety czekają na moment,
aż okażę słabość, a potem wprowadzają się, żeby mnie wy
korzystać.
- Fe! - Pokręciła z niesmakiem głową. - Nie dostałbyś
Oscara za to przedstawienie. Rola biednego, wykorzystanego
mężczyzny to nie w twoim stylu.
- Ale to prawda! - zawołał, przyglądając się, jak wy
chodzi do przedpokoju i sięga po kurtkę. - Zawsze byłem
klownem, który płacze pod przyklejonym uśmiechem,
i musiałem przyglądać się, jak inni faceci zgarniają mi
sprzed nosa najpiękniejsze dziewczyny. Chcą mnie jedynie
te pragnące, żebym został ich przyjacielem, któremu będą
się mogły pozwierzać, albo te, którym wydaje się, że po
trzeba mi matki.
Idąc do domu, zastanawiała się, ile może być prawdy w tej
prowokacji. Owszem, był w ciepłych stosunkach z wieloma
kobietami z całego szpitala, i widziała nieraz, jak niektóre
z nich przynoszą mu paczuszki z ciasteczkami. Nie przypo
minała sobie jednak, by udało się jej przyłapać go na jakimś
podejrzanym tete-a-tete, nie mówiąc już o ukradkowych po
całunkach albo spacerach pod rękę. Jak więc jest naprawdę?
Do tej pory była pewna, że jedynym powodem, dla którego
nie ożenił się jeszcze z jakąś piękną kobietą, była niechęć do
zaangażowania się. A jeżeli jest inaczej? - pomyślała nagle.
Jeżeli jest w tym samym stopniu co ona gotowy na ten jedy-
ny, niepowtarzalny związek, który ma być „na całe życie"
- ale nie miał dotąd szczęścia?
Zebrała do torby trochę kobiecych drobiazgów, kosmetyki
i ubranie, dołożyła do nich słoik ulubionych konfitur i karton
mleka i ruszyła do wyjścia. Była już przy drzwiach, gdy
nagle zdała sobie sprawę, że nie przyszło jej do tej pory do
głowy, by zostawić jakąś wiadomość dla Edwarda. Teraz
myślała jedynie o tym, by jak najszybciej wrócić do Adama,
zanim po raz kolejny wpadnie na pomysł, by wybrać się na
wędrówkę po mieszkaniu.
Co się, na Boga, z nią dzieje? Jak to możliwe, by nagle
w jej głowie wszystko wywróciło się do góry nogami i głów
ną troską, zamiast zainteresowania przyszłym mężem, stała
się opieka nad kolegą z pracy? Jasne, Adam wymaga pomo
cy, ale dlaczego to właśnie ona przyjęła na siebie rolę siostry
miłosierdzia? I co jeszcze bardziej zastanawiające, dlaczego
przejmuje się tak bardzo wszystkim, co się z nim działo?
Może to przed miesiącem miodowym zaczynają szaleć
hormony? Jeszcze chyba za wcześnie, pomyślała. No cóż...
minęło prawie dziewięć lat, odkąd po raz ostatni widziała
nagiego mężczyznę, nie będącego pacjentem. Uparcie odpy
chała od siebie myśl, która wracała do niej niczym bumerang,
a mianowicie, że Adam jest na razie jedynym mężczyzną,
który naprawdę wywarł na niej wrażenie.
Poczuła, jak spada na nią poczucie winy. Nie pomyślała
nawet, by włączyć do tego rachunku Edwarda. W istocie
bowiem jej przyszły mąż nie wywierał na niej nawet w po
łowie takiego wrażenia jak Adam.
ROZDZIAŁ PIĄTY
- Nie, Adam. Zapomnij dziś o pracy! - wybuchnęła, a
w chwilę potem ukryła twarz w dłoniach i wydusiła: - Prze
praszam.
Co ona, na Boga, wyprawia? Oczywiście, prawie nie spała
tej nocy, ale to nie usprawiedliwia takich wybuchów.
Niewyspanie nie było winą kanapy w saloniku, na której
spędziła noc. Kanapa ta była właściwie nawet wygodniejsza
od jej własnego łóżka. Nie wzięło się ono również ze wsta
wania, by zajrzeć do Adama i dopilnować, by wziął leki.
Zrobiła to dwukrotnie, mimo że za pierwszym razem prze
konała się, że Adam pamięta o tym bez nadzoru. Lecz mimo
to nie mogła zasnąć i niemal do rana przewracała się z boku
na bok lub wpatrywała martwo w sufit.
W końcu stwierdziła desperacko, że przyczyną wszystkie
go musiało być współczucie dla jego cierpienia i wczorajsza
bohaterska postawa, która niewątpliwie zasługiwała na pra
wdziwy podziw. Na pewno gdy Adam stanie z powrotem na
nogi, wszystko wróci do normy.
W międzyczasie doszła do wniosku, że będzie najlepiej,
jeżeli zacznie unikać z nim kontaktu. Okazało się to jednak
dość trudne, gdyż Adam uparcie poszukiwał jej towarzystwa.
Podejrzewała, że tylko z powodu obawy przed nudą nalegał,
by zasiadła z nim do śniadania - choć z drugiej strony nie
wyglądał na znudzonego, gdy przez ponad godzinę, przepla-
tając pogawędkę śmiechem, zajadali się grzankami z serem
i przyniesionymi przez nią domowymi konfiturami.
Lecz nawet wtedy miała przeczucie, że ta harmonia nie
potrwa długo - i nie myliła się. Wkrótce przegrała pierwszą
bitwę, gdy okazało się, że tym razem nie uda się wybić mu
z głowy prysznica. Skutkiem tego było jej nerwowe nasłu
chiwanie pod drzwiami łazienki, czy szum wody nie zostanie
przerwany łoskotem oznaczającym upadek niesfornego po
łamańca w kabinie. Tak się tym przejęła, że nawet nie pomy
ślała, iż zaledwie metr od niej, pod strugami wody, stoi nagi
mężczyzna.
Nie pomyślała aż do momentu, kiedy kilka minut później
ów mężczyzna, okryty zaledwie ręcznikiem niedbale przepa
sanym wokół bioder, uchylił drzwi łazienki i z podstępnym
uśmieszkiem spytał, czy nie zechciałaby wytrzeć mu pleców.
W godzinę później, mimo jej protestów, Adam postanowił
się ubrać i po chwili paradował już po mieszkaniu w sporto
wym dresie. Wszystko wskazywało na to, że od następnego
starcia dzielą ich tylko chwile. Miała już dość droczenia się
z facetem, który był tak obolały, że nie mógł poradzić sobie
z włożeniem bielizny, a jednocześnie z głębokim przekona
niem twierdził, że najwyższy czas udać się do pracy.
- Słuchaj, Naomi. Jestem ci bardzo wdzięczny za to, co
dla mnie robisz. Twoja opieka wykroczyła poza ramy zwy
kłego obowiązku i powinienem z wdzięczności czołgać się
na kolanach. Ale moje nieszczęście to tylko kilkanaście si
niaków - mądrzył się, opierając się na kulach i kuśtykając.
Gdyby w tym wszystkim było jakiekolwiek miejsce na
humor... Wystarczyło spojrzeć na wystrzałowe adidasy, któ
re włożył dla fasonu do sportowych spodni, i ich rozwiązu
jące się sznurówki, by odgadnąć, z jakim trudem przychodzi
mu zawiązanie buta.
- Nie róbmy tragedii. Nie miałem wstrząsu mózgu ani nic
sobie nie złamałem. Nie ma powodu, żebym gnił w domu,
kiedy mogę zrobić coś pożytecznego tam, gdzie mnie potrze
bują.
Poczuła, jak zalewa ją fala złości. Miała ochotę wrzasnąć
na niego, by doprowadzić go wreszcie do porządku i pozbyć
się w ten sposób choć części napięcia, które zadomowiło się
na dobre tam, gdzie do tej pory panowały spokój i harmonia.
- Twoja elokwencja nie robi na mnie najmniejszego
wrażenia - parsknęła, czując, że dostaje furii. - Wystarczy
spojrzeć na twoje ramię, żeby zobaczyć, że nie jesteś w stanie
nawet porządnie oprzeć się na kuli, bo cię boli. Nie możesz
ustać na prawej nodze dłużej niż sekundę. Nawet jeśli nie
zależy ci na własnym zdrowiu - podniosła głos, widząc, że
Adam znów chce jej przerwać - to pomyśl o dzieciakach,
którymi masz się opiekować. Myślisz, że nadajesz się do
tego, nafaszerowany pigułami, które najwyraźniej padły ci
na rozum?
- Naomi, ja tylko pomyślałem, że to nie najgłupszy po
mysł, żebym... - zaczął, ale ona, nie czekając na dalszy ciąg,
zgarnęła z wieszaka kurtkę i torbę i ruszyła w kierunku
drzwi, zadowolona, że spakowała ją zaraz po śniadaniu i nie
musi teraz zbierać rzeczy. Te kilka minut, w czasie których
stałby obok i perorował, zrujnowałoby cały dramatyczny
efekt, który zdołała dzięki temu uzyskać.
- Myślę, że właśnie taka mała awanturka była ci potrzeb
na - skomentował „Hal" Halawa następnego dnia przy po
rannej kawie.
Naomi była zaskoczona, że wieść o jej udziale w wypad
kach sprzed dwóch dni rozniosła się po szpitalu lotem bły
skawicy. Niestety, jak zwykle bywa z przekazywanymi po-
cztą pantoflową nowinami, i tu do prawdy dołączyło sporo
plotek.
- „Awanturka" chyba nie jest właściwym słowem - burk
nęła. - To był bardzo poważny wypadek. Chyba cudem nikt
nie zginął.
- Wiem, wiem. Zrobił się korek do samego szpitala. - Hal
pokiwał głową. - Zacząłem się nawet zastanawiać, czy doja
dę następnego dnia samochodem do pracy.
Rozmowa z Halem zawsze działała na nią kojąco. Po
chwili po raz pierwszy od wielu godzin poczuła się wreszcie
zrelaksowana. Hal był młodym anestezjologiem egipskiego
pochodzenia i rozpoczął pracę w szpitalu prawie równocześ
nie z nią. Był miły i sympatyczny i miał tak świetny kontakt
z ludźmi, że nawet mali pacjenci cieszyli się, gdy podchodził
do ich łóżek, choć dla wielu oznaczało to, że zbliża się czas
zabiegu i pan doktor przyszedł sprawdzić, czy można ich
znieczulić.
Drugim powodem, dzięki któremu mogła odprężyć się w je
go towarzystwie, było po prostu to, że nie był Adamem Forre-
sterem. Już sama myśl o tym uparciuchu wystarczała, by zaczy
nały ponosić ją emocje. Nikt przecież nie powinien nawet my
śleć o powrocie do pracy, nim minie doba od wypadku, w któ
rym o włos rozminął się ze śmiercią. I w dodatku twierdzić, że
może zajmować się chorymi, gdy sam faszeruje się lekami
i chodzi o kulach z wykrzywioną z bólu twarzą.
- Naomi, mam nadzieję, że nie uznasz tego za imperty
nencję, ale... chciałem o coś spytać.
Gdy podniosła na niego wzrok, pomyślała, że po raz pier
wszy, odkąd się poznali, wygląda na zakłopotanego. Nigdy
dotąd nie widziała rumieńców na jego oliwkowej skórze.
- Pytaj, Hal - odparła lekko zaintrygowana. - Choć nie
wiem, czy będę umiała ci pomóc.
- Jesteś zaręczona i niedługo masz wziąć ślub, prawda?
- Zerknął na jej dłoń, jakby szukając tam pierścionka, i prze
niósł spojrzenie na jej twarz.
- To prawda - odrzekła z uśmiechem, sięgając odrucho
wo ku szyi i przesuwając lekko palcami po szafirze ukrytym
pod bluzką. - Już całkiem niedługo.
- Czy mogłabyś mi powiedzieć, jakiej cechy, którą udało ci
się znaleźć w swoim przyszłym mężu, szukałaś u mężczyzny?
Naomi poczuła, że wpada w popłoch. Odniosła wrażenie,
że Halowi jakimś cudem udało się podłączyć do myśli, które
krążyły jej po głowie przez ostatnich parę dni.
- Mhm... od czego by tu zacząć... - bąkała, nie przesta
jąc się uśmiechać. Przywołała w wyobraźni obraz Edwarda
i niemal od razu pojawiło się miłe uczucie spokoju, które
otoczyło ją jak przytulny, ciepły koc. - Poczucie bezpieczeń
stwa - odparła bez wahania.
- Poczucie bezpieczeństwa? - powtórzył zdziwiony. -
Mówisz to z takim przekonaniem... Rozumiem, że uważasz
to za coś ważnego. Dlaczego? I czy to równie ważne dla
innych kobiet?
- Nie wiem, jak inne kobiety, ale jeśli chodzi o mnie...
- Urwała, uświadamiając sobie, że aby Hal cokolwiek z jej
przemowy zrozumiał, musi powiedzieć mu o swoim pocho
dzeniu i dzieciństwie. Ale jak mogła to zrobić w kilku zda
niach, nie sprawiając wrażenia, że chce się wyżalić?
- Byłam porzucona jako dziecko, Hal. Nie istniało miej
sce, które mogłabym nazwać domem. Myślę, że to właśnie
dlatego szukam w mężczyźnie kogoś, kto potrafiłby mi dać
to, czego brakowało mi w dzieciństwie.
Dodatkowy fakt, że jej pierwszy i jak dotąd jedyny wypad
do świata uczuć dla dorosłych okazał się klęską, nie był
rzeczą, o której miała ochotę wspominać.
- Aha... - Siedział przez chwilę w milczeniu, a jego
ciemne brwi ściągnęły się. - Szukałaś więc kogoś, kto zajął
by miejsce ojca, którego straciłaś?
- Niezupełnie - odparła, marszcząc czoło podobnie jak
on. - Ale potrzebowałam... potrzebuję - poprawiła się - ko
goś, komu nie wpadnie do głowy pomysł, żeby porzucić mnie
z dnia na dzień i złamać mi serce. Kogoś, na kim będę mogła
polegać.
- Oczywiście, to rozumiem. Coś takiego nie mija tak
łatwo. Ślady pozostają, nawet kiedy dziecko staje się kobietą.
- Tak przypuszczam - odparła z wahaniem. Słuchała go
ze świadomością, że dotyka jej czułych miejsc, lecz miała też
wrażenie, że jeszcze nie zadał jej tego najważniejszego py
tania. - Czy jest jakiś konkretny powód, dla którego pytasz?
- Owszem, ale... - Uśmiechnął się, jakby trochę zawsty
dzony, i nagle wydało się jej, że wygląda o dziesięć lat mło
dziej. - Widzisz, Naomi, jest pewna pielęgniarka...
- Na moim oddziale? - wyrwało się jej i pomyślała, że
nie przypomina sobie, by Hal zwracał kiedyś szczególną
uwagę na którąkolwiek z jej koleżanek.
- Nie... Niedawno zaczęła pracować na dziecięcym od
dziale stanów ciężkich, ale... Czasami trudno mi znaleźć
sposób, żeby zbliżyć się do kobiety, a kiedy ją zobaczyłem...
Wymowny wyraz jego twarzy wystarczył, by odgadła, że
naprzeciw niej siedzi zakochany mężczyzna.
- Nie spieszyłem się... poczekałem jakiś czas, poza tym
zawsze zachowywałem się wobec niej z szacunkiem. W koń
cu spytałem, czy nie poszłaby ze mną na lunch albo na
kawę... - Nie dokończył zdania i wzruszył z rezygnacją ra
mionami.
- Sahru Ismail? - strzeliła, gdy z jego nieskładnej opo
wieści zaczęła wyłaniać się postać sudańskiej piękności.
- Tak, to Sahru - potwierdził i spojrzał na nią z zakłopo
taniem. - Wiesz, co mi powiedziała? „Nie powinnam się
z tobą zadawać, bo i tak nigdy nie wyjdę za mąż".
Naomi westchnęła.
- To brzmi kategorycznie. Powiedziała ci dlaczego?
- Nie. Rozmawialiśmy wtedy o jakimś pacjencie i wyda
wała się całkiem spokojna i opanowana, ale potem... potem
zupełnie wyprowadziłem ją z równowagi tą propozycją. Te
raz nie chce nawet ze mną rozmawiać.
- Ale tobie to nie przeszło?
- Wręcz przeciwnie, zwłaszcza że czuję, że ma jakieś
kłopoty i chciałbym jej pomóc.
- Może powinieneś jej to powiedzieć - zasugerowała.
Dlaczego zawsze tak łatwo znaleźć sensowną radę dla
innych, a tak trudno dla samego siebie?
- Oczywiście! Przecież to takie proste! Jak mogę jej po
móc, skoro nie wiem, na czym polega jej kłopot?
W tym samym momencie za plecami Hala rozległy się
jakieś stuki i nim minęło kilka chwil, Naomi rozpoznała
wśród hałasów znajomy głos. Nie wierzyła własnym uszom.
- A co on tutaj robi? - mruknęła ze złością i uniosła
głowę. Kiedy powiedziano jej wczoraj, że Adam postanowił
zostać w domu, odetchnęła z ulgą i przez kilka godzin czuła
nawet satysfakcję, że przynajmniej raz posłuchał jej rady. Jak
widać nie na długo.
Odstawiła filiżankę i wstała z krzesła.
- Przepraszam cię, Hal, ale jest jakiś problem na moim
oddziale. Muszę zobaczyć, co się dzieje.
No cóż, nie mogła przecież przypuszczać, że harmonijny
przebieg dyżuru będzie trwać w nieskończoność. Mogła się
domyślić, że ten złośnik jest zbyt uparty, by dłużej niż dzień
wytrwać w bezczynności.
- Dzień dobry, doktorze Forrester - rzekła z lodowatą
uprzejmością, starając się nie podnosić głosu. - Czy mogła
bym w jakiś sposób panu pomóc? - Stanęła na wprost niego.
- Chyba jednak nie wyzdrowiałeś już na tyle, żeby wracać
do pracy - syknęła.
- Nie stawaj mi na drodze, Naomi - mruknął, opierając
się zdrowym ramieniem o ścianę. - Rany po twoich pazno
kciach jeszcze się nie zagoiły i nie mam ochoty na nowe.
- Co w takim razie tu robisz? - spytała, nie ruszając się
z miejsca. - Mam teraz dyżur i nie będę miała czasu na za
bawianie znudzonego rekonwalescenta.
Wyrzuciła z siebie te słowa ze złością i zaraz potem po
czuła się podle. Spędziła przecież całą przerwę na kawie
z Halem i wcale nie wyrzucała sobie, że traci czas na głu
pstwa.
- Jestem tu, bo gdybym jeszcze przez parę godzin wpa
trywał się w cztery kąty, przeniesiono by mnie do psychicz
nych. Jestem przyzwyczajony do pracy, Naomi. W domu źle
się czuję. Tak czy owak - dodał zaraz, zamieniając bolesciwą
minę na zawadiacki błysk w oku - brakowało mi ciebie
wczoraj. To mieszkanie bez ciebie jest takie wielkie i puste.
Rzuciła mu gniewne spojrzenie, lecz powstrzymała się od
riposty. Prowokowanie nowych wersji i tak już krążących plo
tek było bez sensu. Gdyby ktokolwiek dowiedział się, że spę
dziła u niego noc, gadania starczyłoby zapewne na kilka mie
sięcy, zwłaszcza że wiedziano o jej zaręczynach z Edwardem.
- Chcesz powiedzieć, że przyszedłeś tu z towarzyską wi
zytą? - spytała z niedowierzaniem.
- No cóż... nie mam nic lepszego do roboty - mruknął,
spoglądając na nią spod oka. - Trudno mi zresztą zabrać się
do czegokolwiek po tylu lekach.
Było jej przykro, ale nie żałowała, że odważyła się
wygarnąć mu prawdę. Nagle zdała sobie sprawę, że jego
obecność tutaj mogłaby pomóc w przynajmniej częściowym
rozwiązaniu pewnego problemu, który pojawił się na od
dziale.
- Pewnie jeszcze nie słyszałeś, że dziś rano była kolizja
na autostradzie i wszystkie zabiegi zostały przełożone na
później, żeby ortopedia miała całą salę operacyjną dla siebie.
- Tak? Właśnie zastanawiałem się, co się tu dzieje - rzekł
z ożywieniem. - Zwykle o tej porze część dzieciaków pod
jeżdża już na wózkach do sali, a tymczasem...
- Nie mam pojęcia, kiedy się to wszystko ruszy. Kilkoro
dzieci czeka już na wózkach i zaczyna rozrabiać. Poza tym
zbliża się pora lunchu i jak tak dalej pójdzie, będę miała bunt
na pokładzie.
- A jakie chciałabyś przydzielić mi zadanie? Mam zorga
nizować karną ekspedycję czy uciszyć bractwo, bawiąc się
w klowna?
- Mógłbyś jakoś wykorzystać swoje błazeńskie talenty
- przytaknęła. - Nikt nie potrafi tego lepiej.
- Czy mam to traktować jako zawoalowany komple
ment? Nawet nie wiesz, moja droga Naomi, jak jedno
twoje słowo potrafi ożywić moje serce - zażartował
z uniesieniem i rzucił jej powłóczyste spojrzenie, po czym
odwrócił się i pokuśtykał w kierunku sali, skąd dochodziły
najgłośniejsze hałasy.
- Co za dzień! -jęknęła Naomi, zsuwając ze stóp panto
fle i wyciągając nogi na stojącym obok krześle.
Nie wiadomo, jakim cudem, ale wszystkie dzieci z wyjąt
kiem jednego zostały poddane zaplanowanym na dzisiaj za
biegom.
Naomi z dwiema koleżankami siedziały teraz w pokoju
pielęgniarskim i były tak zmęczone, że nie miały nawet siły
podnieść się z krzeseł, przebrać i iść do domu.
- Nie pamiętam, kiedy usiadłam ostatni raz, nie mówiąc
o tym, że od śniadania nic nie jadłam - mruknęła Sheila.
Na stole zadźwięczał telefon i wszystkie jęknęły jak na
komendę, spoglądając z niechęcią na urządzenie, po którym
nie można się było spodziewać niczego dobrego. Po trzecim
dzwonku Naomi podniosła się i z kwaśną miną sięgnęła po
słuchawkę.
- Pediatria. Przy telefonie siostra Brent - powiedziała,
z wysiłkiem nadając głosowi miłe brzmienie.
- Naomi, czy przekazałaś już dyżur następnej zmianie?
- zapytał męski głos.
- Och... - Straciła na chwilę oddech. - Tak - wydusiła,
mając nadzieję, że jej kark, w którym od pięciu sekund czuła
rytmiczne ciepłe pulsowanie, nie upodobnił się jeszcze kolo
rem do obicia stojącego obok czerwonego fotela.
- I nie umówiłaś się dzisiaj z Edwardem między dyżura
mi na kolację?
- Nie - odpowiedziała niemal automatycznie.
Edward nigdy nawet nie zasugerował, że mogliby spró
bować wykraść codziennie kilka chwil dla siebie. Kiedy
był w pracy, pozostawał całkowicie zaabsorbowany tym,
co dzieje się w szpitalu, i niechętnie reagował na wszyst
ko, co mogłoby odciągnąć go od obowiązków. To skupie
nie i bezkompromisowość były zresztą cechami, które
Naomi w nim podziwiała.
- Świetnie. To znaczy, że możesz iść na kolację ze mną
- oznajmił z zadowoleniem. - Taksówka czeka na ciebie
przed głównym wejściem. Do zobaczenia za chwilę.
- Nie! Poczekaj! Zaraz! - wykrzyknęła przestraszona. -
O czym ty właściwie mówisz?
- O naszej umowie. Miałem ci się zrewanżować za parę
dni. Zapomniałaś'?
Zanim zdążyła wydusić słowo, w słuchawce rozległ się
ciągły sygnał i połączenie zostało przerwane. Pozostało jej
teraz do wyboru albo natychmiast wyruszyć na dół, albo
stawić czoło pytającym spojrzeniom koleżanek. Jak mógł
postawić mnie w takiej sytuacji? - pomyślała wściekła.
Dzięki Bogu, że zdołała nie wymówić jego imienia, w prze
ciwnym razie plotki już następnego dnia krążyłyby po szpi
talu z prędkością tornada.
Wciągnęła głęboko powietrze, przez chwilę stała w bez
ruchu, po czym odwróciła się i zaczęła zbierać rzeczy, prze
zornie unikając spojrzenia koleżanek.
- Przypomniano mi, że samochód już na mnie czeka -
mruknęła pozornie obojętnym tonem, starając się wcisnąć
zmęczone stopy w pantofle, które wydały się jej nagle o dwa
numery za małe. - Do zobaczenia jutro! - zawołała
w drzwiach, chwytając torbę i udając, że nie widzi pytania
w spojrzeniach koleżanek.
- Zamorduję go. Powoli i z premedytacją - syknęła już
w windzie, dopiero po chwili zdając sobie sprawę, że nie jest
sama. Stojąca obok starsza kobieta spojrzała na nią lekko
przestraszona, ale już w następnej sekundzie uśmiechnęła się
domyślnie.
- Mężczyźni! - Pokiwała głową i klepnęła zaciśniętą pią
stkę Naomi. - W końcu i tak dochodzimy do wniosku, że są
tego wszystkiego warci. Od prawie pięćdziesięciu lat jestem
z mężczyzną, który czasami doprowadza mnie do szewskiej
pasji.
- Co? Więc dlaczego wyszła pani za niego? - spytała.
- Ech, dlatego że świat bez niego byłby naprawdę nudny
- wyjaśniła z szelmowskim uśmiechem, który odmłodził ją
o parę lat. - Postanowiłam już dawno: wolę kochać mojego
wariata niż żyć spokojnie u boku jakiegoś nudziarza.
W głowie Naomi wciąż brzęczało ostatnie zdanie, gdy
przemierzając hol ujrzała za przeszkloną ścianą taksówkę.
Fotokomórka rozsunęła drzwi i w twarz uderzył jej chłod
ny listopadowy wiatr. W chwilę później usłyszała znajomy
głos:
- Niech pani szybko wskakuje. U mnie trochę cieplej!
Za kierownicą siedział ten sam taksówkarz, który przeko
marzał się z nimi dwa dni temu. Naomi była niezadowolona,
bo musiała poczekać z wygarnięciem Adamowi, co sądzi
o jego manierach. Kierowca był zapewne jednym ze stałych
taksówkarzy obsługujących szpital i znał szpitalne plotki nie
gorzej niż jej koleżanki i koledzy.
Uznała za oczywiste, że zatrzymają się przed jej domem,
by mogła się przebrać, i z tym większym zdumieniem skon
statowała, że samochód skręca w alejkę prowadzącą do domu
Adama.
- Co my tu robimy? - zaczęła bojowo, gotowa kategory
cznie zażądać, by odwieziono ją do jej domu.
Przelotny dotyk jego palca na jej ustach uciszył ją niczym
czarodziejska różdżka i sprawił, że wyparował z niej gniew.
- Proszę - szepnął Adam. - Pozwól mi spłacić dług.
W aucie było dość ciemno, ale i tak ujrzała w jego oczach
błagalny wyraz.
- Spłaciłeś dług na oddziale - powiedziała, gdy wysiedli
z taksówki i przyglądała się, jak Adam sobie radzi. Starała
się iść na tyle blisko, by w razie czego podać mu ramię.
Właściwie w nagrodę należałoby go ozłocić, pomyślała.
Zniecierpliwione dzieciaki, siedzące bezczynnie na wózkach
w oczekiwaniu na zabieg, zaczynały już rozrabiać. Pojawie
nie się doktora Forrestera w ciągu kwadransa zamieniło tę
rozhukaną gromadkę w karny oddział przypatrujący się
z rozdziawionymi ustami, jak ich generał o kulach dziarsko
przesuwa się wśród wózków i łóżek, wydając komendy przy
gotowujące dziecięcą armię do obrony przed szykującym się
z powietrza atakiem Marsjan.
- Myślę, że dobrze mi to zrobiło - oświadczył, wyciąga
jąc z kieszeni klucze i przez chwilę mocując się z zamkiem.
- Zauważyłaś, że jestem w tym niezły? - mruknął z prze
chwałką w głosie. - Czy wiesz, że w końcu udało mi się tak
wyćwiczyć utrzymywanie równowagi na jednej nodze, że nie
muszę już teraz używać tej, która mnie boli?
- Zwracam ci uwagę, że komediowe wyczyny o kulach
kwalifikują cię do ubiegania się o dyplom ze szpitala waria
tów - oznajmiła, gdy gramolił się za nią do windy. - Czy
udało ci się dzisiaj zmasakrować już do końca chorą nogę?
Spojrzał na nią z wyrzutem.
- Jak możesz, Naomi! Chyba zauważyłaś, jaki zrobił się
spokój, kiedy już zapanowałem nad tą małą hałastrą? Udało
wam się zrobić chyba trzy razy tyle co zwykle...
- Pewnie ich przekonałeś, że wyprawa na zabieg to świet
na zabawa. - Kiwnęła głową, raz jeszcze przypominając so
bie ogólny chaos, który zniknął, gdy na oddziale pojawił się
Adam. Roześmiali się niemal równocześnie i Naomi poczuła,
że napięta atmosfera zaczyna się rozładowywać.
Gdy znaleźli się wreszcie w mieszkaniu, Naomi ruszyła
w kierunku kuchni, skąd dobiegały smakowite zapachy. Za
nim zdążyła powiedzieć słowo, Adam sięgał już po poma
rańczowe rękawice i otwierał drzwiczki kuchenki. Gdyby nie
znała go tak dobrze, pomyślałaby, że za mocno przejął się
rolą gospodarza. Niemal automatycznie zabrała się do pomo
cy i zaczęła krzątać po kuchni, wyjmując z szuflad sztućce
i serwetki.
- To dla mnie miła odmiana - oznajmił, sadowiąc się
kilka chwil później za małym stołem, na którym leżał świeży
obrus. - Zwykle jem sam, chyba że zdobędę się na odwagę
i zaryzykuję wizytę w szpitalnej stołówce.
- Jak to się nazywa? - spytała, wskazując ruchem głowy
na potrawę. - Nie piekłeś tego sam, prawda?
Znad kamionkowej miski unosiły się wspaniałe aromaty.
- To coq au vin, według przepisu mojej matki. Może to
nawet ten sam coą au vin, który przyniosła i wsadziła mi do
lodówki dwa tygodnie temu, kiedy była tu z wizytą - zażar
tował. - Ale mogę się mylić... Pozwolę ci wierzyć, że zrobi
łem go sam.
- Ty umiesz gotować takie francuskie rarytasy?
Owszem, mówiłeś mi kiedyś, że matka uczyła was pichcić,
ale myślałam, że masz na myśli na przykład... jajecznicę
na bekonie - zakpiła.
- No tak, to właśnie cała ty! Wiesz wszystko, zanim
wysłuchasz do końca! Pewnie nie uwierzysz, ale to równie
proste jak posiłek według recepty: „Wyjmij zawartość pusz
ki, wrzuć na patelnię, a po dziesięciu minutach czeka cię
cudowne danie, którego nie powstydziłby się Ritz". Tylko że
to dużo smaczniejsze.
- Mhm... - Naomi pokiwała głową, delektując się jedze
niem. Było istotnie wspaniałe. Nie jadła niczego, co byłoby
równie pyszne, od czasu, gdy... gdy ona, Cassie i Kirstin
wybrały się z wizytą do Dot.
Kiedy ostatnim pojechały we trójkę do ich przybranej
matki, rozmowa skupiła się na tematach związanych ze zbli
żającym się ślubem i Naomi nie przestawała mówić o tym,
jak to z kolejnych przymiarek u krawcowej wynurza się suk
nia ślubna na miarę jej marzeń. Dot wzbraniała się przed
przyjęciem na ślubie roli matki panny młodej, ale Naomi nie
ustępowała. Gdyby nie Dot, nie wiadomo przecież, jak poto
czyłyby się losy ich całej trójki.
- Co powiedział Edward, kiedy nie pojawiłaś się tamtego
wieczoru? Oczywiście zadzwoniłaś wtedy do niego?
Pytanie Adama wytrąciło ją z rozmyślań. Dopiero teraz
zdała sobie sprawę, że nawet nie pomyślała, by zawiadomić
Edwarda o tym, co działo się z nią przez te dwa dni. W jakiś
dziwny sposób zdarzenia tamtego wieczoru istniały w pew
nej odrębnej przestrzeni, która nie miała z nim żadnych pun
któw wspólnych. Mimo że niedługo mieli się pobrać, wciąż
istniały miejsca w jej życiu, do których nie miał dostępu.
- Nic nie wie o tym, co wtedy robiłam... chyba że do
wiedział się od kogoś innego - przyznała z lekkim skrępo
waniem, czując, jak znów ogarnia ją poczucie winy.
- Nie wie?! Przecież na pewno spytał, co wtedy robiłaś?
- Właściwie to... nie widziałam się z nim, odkąd przy
szedł wtedy powiedzieć, że musi odwołać naszą wizytę u ro
dziców.
Nierzadko ich kolejne dyżury w szpitalu krzyżowały im
szyki i sprawiały, że przez kilka dni rozmijali się ze sobą. To
była jedna z tych rzeczy, które po ślubie miały się zmienić.
Mieli wracać wtedy do wspólnego domu i widywać się co
dziennie.
- Czegoś tu nie rozumiem - rzekł Adam, wbijając w nią
wzrok, aż poruszyła się niespokojnie na krześle. - Jeżeli ja
o nim nie wspomnę, ty nigdy nie zaczynasz o nim mówić.
Nie wymówiłaś jego imienia ani razu przez cały wieczór.
- Nieprawda - odparła, ale kiedy uniósł brwi, przebiegła
myślą ich poprzednie rozmowy i musiała przyznać, że ma
rację.
- Od ślubu dzieli was kilka tygodni, a wcale nie spędza
cie razem czasu. Z tego, co widzę, nie kontaktujecie się nawet
codziennie, ot tak, żeby porozmawiać o tym, co się dzieje.
Czy nie tęsknisz, kiedy przez kilka dni go nie widzisz?
Była tak wytrącona z równowagi, że przez chwilę nie
mogła wydobyć z siebie głosu. Nigdy jeszcze nie zdobył się
wobec niej na taką impertynencję. Uważała go dotąd za przy
jaciela lub przynajmniej dobrego kolegę, od którego - mimo
zuchwałości i skłonności do prowokacji - mogła oczekiwać
życzliwego wsparcia. Gdy zastanawiała się, czy ma się czuć
dotknięta, czy puścić to wszystko płazem, przypuścił ostatni
atak.
- Powiedz mi, Naomi, jeżeli nie tęsknisz za nim, to po co
w ogóle zawracasz sobie głowę ślubem?
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Była wciąż na niego wściekła, kiedy pojawił się następne
go dnia w szpitalu, i zaczęła robić wszystko, by ich drogi nie
krzyżowały się ze sobą. Kiedy wróciła do domu poprzednie
go wieczoru, przygniatały ją niewesołe myśli. Zakończyła je
równie niewesoła konkluzja.
Po pierwsze żałowała wybuchu, jakiemu dała się ponieść
po długiej tyradzie na temat jej osobistego życia. Adam nie
zasłużył na to i wiedziała, że nie zapanowała nad sobą tylko
dlatego, że uderzył w czuły punkt. Jego pytania zbyt przypo
minały jej o własnych wątpliwościach...
Na pewno żałowała, że się tak z nim rozstała - wstając
znad nie dokończonego dania i maszerując bez słowa do
drzwi. Było to co najmniej niegrzeczne i trochę okrutne dla
kogoś, kto zadał sobie tyle trudu, by przygotować kolację
w sytuacji, gdy z trudem trzymał się na nogach. Nie mogła
jednak zrozumieć, dlaczego to zrobił.
Nie chodziło oczywiście o kolację - zdawała sobie spra
wę, że miał poczucie wdzięczności i starał się w jakiś sposób
spłacić dług. Nie mogła zrozumieć, dlaczego zasypał ją py
taniami, o których wiedział, że będą bolesne, i tego nie mog
ła mu wybaczyć. Jakie miał prawo kwestionować czyjeś pla
ny osobiste? Jakby tego było mało, zaczął z niej szydzić.
- Nie wychodzisz za mąż po to, żeby mieć męża - oskar
żył ją z niepojętą zapalczywością. - Jesteś wciąż małą dziew-
czynką, która potrzebuje czegoś pomiędzy tatusiem a pluszo
wym misiem. Tatuś ma cię chronić, a co do pluszowego
misia, to jeśli mocno wciśniesz go sobie w ramiona, nigdy
cię nie opuści.
Za każdym razem, gdy wracały do niej te okropne sło
wa, zaczynała się trząść. Jak śmiał insynuować, że jej
emocje są wciąż niedojrzałe i nie wyszły poza poziom,
jakiego można się spodziewać po opuszczonym dziecku,
jakim była wiele lat temu? Ma teraz dwadzieścia siedem
lat, jest dyplomowaną pielęgniarką na pediatrii i wszyscy
ją cenią - nie tylko za kwalifikacje, ale za serce i ciepło,
jakie daje pacjentom.
A jeśli chodzi o dojrzałość emocjonalną, przynajmniej nie
bała się zaangażować w poważny związek, czego nie da się
wcale powiedzieć o Adamie, który, choć o pięć lat od niej
starszy, dotąd nawet nie spróbował. Jakie więc ma prawo
z niej szydzić?
Postanowiła skończyć te rozważania i zaczęła przeglądać
rozłożone na biurku papiery, by po kilku chwilach stwierdzić,
że wszystkie sprawozdania prowadzone są na bieżąco.
Może powinnam częściej pozwalać sobie na takie wybu
chy? - mruknęła do siebie, odzyskując powoli humor. Wy
stukała na klawiaturze hasło dostępu do komputerowej sieci,
by uaktualnić dane dotyczące wykorzystania miejsc na od
dziale. Kilkoro dzieci zwolniono dziś do domu i można się
spodziewać, że izba przyjęć lada moment zacznie ją ścigać
pytaniami o wolne łóżka.
Kiedy skończę, ruszę na mały obchód, pomyślała. Nie
jesteś zalęknioną myszką, która boi się wielkiego, czarnego
kota, mruknęła, dodając sobie otuchy. Oboje jesteście doro
słymi, rozsądnymi ludźmi, którzy są w stanie poradzić sobie
z odmiennością zdań bez skakania sobie do oczu. To brzmi
nieźle, pomyślała. Pozostaje mi tylko wcielić te słowa
w życie.
Nie musiała się specjalnie wysilać, by zgadnąć, gdzie
przebywa Adam. Wystarczyło w tym celu wsłuchać się
w wybuchy śmiechu, dochodzące z coraz to innych miejsc
oddziału. Tym razem jednak Adam nie prowadził kursu sa
moobrony dla nastolatków na wypadek ataku z Marsa, lecz
opowiadał młodszym dzieciom bajki. Robił to, oczywiście,
nietypowo, gdyż, jak odkryła, Adam wymyślał całą historyj
kę na bieżąco. Występowało w niej kilka niezwykle barw
nych postaci, których liczba odpowiadała liczbie dzieci ze
branych wokół niego na łóżkach.
Każdej postaci przydzielono jakieś hasło albo kwestię,
którą miała wygłosić, gdy Adam znienacka wskaże na nią
palcem, a ponieważ dzieciaki myliły się, źle przewidując
swoją kolej, w pokoju wybuchały co chwila salwy śmie
chu.
- Daj siostrze Naomi jakieś zdanie - poprosiło jedno
z dzieci, gdy wsunęła głowę do pokoju. - Siostra będzie ba
wić się razem z nami!
Adam odwrócił głowę i spojrzał na nią pytająco. Nieza
leżnie od tego, co do niego czuła, nie mogła zawieść swych
podopiecznych.
- A jaką chcielibyście przydzielić mi rolę? - spytała.
- Jak myślicie, dzieciaki? - Adam powiódł wzrokiem po
pokoju, pozostawiając odpowiedź dzieciom.
- Może wróżka?
- Eee... lepiej czarownica!
- Siostla Naomi może być pienknom księznickom - po
wiedział sepleniący chłopczyk i gromadka wybuchnęła śmie
chem.
Adam odwrócił się do niej.
- Wybór należy do ciebie - oznajmił szarmancko. - Co
myślisz o ostatniej propozycji?
- Sądzę, że powinnam zostać Groźną Pielęgniarką - ob
wieściła po namyśle. - Za każdym razem, kiedy przyjdzie na
mnie kolej, będę mówić: „Kto wam pozwolił wyjść z łóżek?!
Cała zgraja z powrotem pod pierzynę!"
- Ale przecież nie jesteś groźną pielęgniarką - zaprote
stowała jedna z dziewczynek, która zawsze najchętniej przy
tulała się do Naomi.
- No tak... - Adam odwrócił się do dziewczynki. - Ale
przecież ty też nie jesteś żabą, prawda? To, że nie jesteś żabą,
nie znaczy, że nie potrafisz świetnie jej udawać!
- Więc siostra Naomi będzie udawać, że jest groźna?
- Naturalnie. Musimy tylko dopilnować, żeby grając tę
rolę, nie nabrała zbyt dużej wprawy, bo w przeciwnym razie
zobaczycie, gdzie raki zimują!
Adam przybrał z powrotem poważną minę i wyprostował
się, co oznaczało, że przerwana zabawa zaczyna się od nowa.
Gdy zapadła cisza, niespodziewanie wskazał palcem na
Naomi.
- Kto wam pozwolił wyjść z łóżek?! Cała zgraja z po
wrotem pod pierzynę! - wykrzyknęła z niezwykle groźną
miną, ale nie była już w stanie śledzić, co robią dzieci, bo
poczuła na sobie spojrzenie Adama i mimowolnie odwróciła
ku niemu oczy. Patrzył na nią z takim żarem, że na moment
straciła oddech.
Dopiero po kilku długich sekundach uświadomiła sobie
zdumione spojrzenia dzieci i zmusiła się, by przybrać z po
wrotem minę Niezwykle Groźnej Pielęgniarki. Nie starczyło
jej jednak determinacji, by przestać zerkać na Adama.
Odetchnęła z ulgą, gdy nadszedł wreszcie czas odwiedzin
i na oddział zaczęli przybywać rodzice. Mogła teraz z całą
stanowczością powiedzieć, że wzywają ją obowiązki, i wy
cofać się z zabawy, nie wywołując zdziwienia.
Jeden z ojców chciał porozmawiać z nią o postępach
w leczeniu syna, podczas gdy sam pierworodny zajęty był
pogawędką z matką, która miała pozostać przy nim do czasu,
gdy wyruszy na zabieg chemoterapii. Oboje rodzice byli
zmartwieni wiadomością o odkryciu u Danny'ego guza w ja
mie brzusznej. Ich zmartwienie przerodziło się w przeraże
nie, gdy zdiagnozowano go jako złośliwą, szybko powiększa
jącą się odmianę raka nerek, zapoczątkowanego we wczes
nym dzieciństwie w tkance zarodkowej.
Przed poznaniem diagnozy rodzice nie mieli pojęcia o ist
nieniu innych poza białaczką odmian raka u dzieci i Naomi
poświęciła kolejne spotkanie, by ich wesprzeć.
- Jak długo może potrwać, nim się dowiemy, że chemo
terapia zabiła wszystkie komórki rakowe? - spytał ojciec,
którego twarz była w tej chwili ściągnięta bólem.
- Jak starał się państwu wyjaśnić lekarz, powstanie guza
to tylko pierwsze stadium choroby. Operacja jego usunięcia
odbyła się pomyślnie. Gdyby chłopiec był trochę starszy,
zaraz po operacji przystąpilibyśmy do radioterapii, ale ponie
waż on nie ma jeszcze osiemnastu miesięcy, zaczęliśmy od
chemoterapii.
Naomi wiedziała, że nie jest jedynym członkiem persone
lu, który omawia z nim te sprawy, ale jeszcze raz wymieniła
wszystkie farmaceutyki, jakie zaaplikowano chłopcu, i wy
tłumaczyła, ich rolę.
- Tak się nieszczęśliwie składa, że, jak pan już wie, wszy
stkie trzy leki powodują pewien skutek uboczny w postaci
wypadania włosów, ale gdy syn zakończy kurację, włosy mu
odrosną. O to nie należy się martwić. Najlepszą wiadomością
jest to, że nerczak niedojrzały, czyli guz Wilmsa, ma najwy-
ższy odsetek wyleczeń ze wszystkich przypadków raka
u dzieci.
- Naprawdę przepraszam, siostro, że tak męczę panią py
taniami, ale... ja po prostu nie mogę znieść widoku mojego
syna w łóżku i z bezsilności zaczynam już wariować. To
straszne przyglądać się temu wszystkiemu ze świadomością,
że jest się ojcem, i nie móc niczego zrobić.
Naomi poświęciła jeszcze kilka chwil, by umocnić go
w przekonaniu, jak ważne jest wsparcie rodziców podczas
całego leczenia, i zasugerowała, by dołączył do żony, zaniósł
jej coś do picia i spędził jeszcze trochę czasu z synkiem.
Gdy po kilku minutach wynurzyła się z pokoju przyjęć,
oddział wypełniał przyciszony szmer rozmów. Zajrzała do
kilku pokojów, by upewnić się, czy wszystko jest w porząd
ku. Nie było krzyków ani pisków, nie słychać było płaczu
- zewsząd dobiegały jedynie łagodne odgłosy rozmów, a ze
świetlicy znajdującej się za oszkloną ścianą w przeciwnym
końcu korytarza płynął przyciszony szum telewizji.
Przespacerowała się wolno wzdłuż szerokiego korytarza,
przystając jeszcze raz przed wejściem do każdego pokoju.
Wszystko było tak, jak lubiła. Panował porządek, można było
mówić o higienie i poczuciu bezpieczeństwa, a jednocześnie
obecność rodziców sprawiała, że atmosfera stawała się pra
wie domowa i dzieci czuły się dobrze.
Pokój, w którym leżała Stephanie, zostawiła na koniec. Wie
działa, że rodzice muszą dzielić czas pomiędzy nią a małego
Andrew leżącego na intensywnej terapii, i chciała pobyć u niej
nieco dłużej. U Stephanie stwierdzono guz poważnie utrudnia
jący oddychanie. Była już po operacji i z zadziwiającą prędko
ścią odzyskiwała zdrowie, znacznie szybciej niż brat, którego
lekarze nie chcieli wypuścić z intensywnej terapii.
Gdyby oboje znaleźli się razem na pediatrii, życie stałoby
się prostsze dla całej rodziny, pomyślała Naomi. Wiedząc, że
Stephanie ma niedługo rozpocząć chemoterapię, chciała spę
dzić z nią trochę więcej czasu, by dodać jej otuchy. Dotarła
do przeszklonych drzwi i spostrzegła, że krzesło obok Step
hanie jest już zajęte.
- Proszę przystawić sobie krzesło, siostro. Myślę, że
Stephanie już niedługo uśnie przy mnie z nudów - powie
dział Adam, gdy otworzyła drzwi.
- Tak się często dzieje, gdy jedna osoba zmonopolizuje
rozmowę - zażartowała i przysiadła na krawędzi sąsiedniego
łóżka. - Jak się czujesz, kochanie? - spytała.
Niestety, sytuacja dziewczynki dodatkowo komplikowała
się przez astmę i mała większość czasu spędzała pod tlenem
lub z maską inhalatora na twarzy. Prowadzenie rozmowy
musiało być dla niej męczące. Naomi nauczyła się jakiś czas
temu podstaw języka migowego, którym posługiwała się
w koniecznych sytuacjach, i którym rozmawiała również
czasem ze Stephanie.
„Co powiedział ci pan doktor?" - spytała teraz.
„Wszystko w porządku. Och, on jest taki przystojny..."
Dziewczynka wykonała kilka ruchów rękami i tak komicznie
westchnęła, że Naomi nie mogła powstrzymać śmiechu.
„Nie", odpowiedziała. „Za dużo siniaków".
„To prawda. Wygląda jak poobijany banan", odparła Step
hanie i tym razem obie wybuchnęły śmiechem. W następnej
chwili dziewczynka skrzywiła się lekko i sięgnęła dłonią
w kierunku żeber, gdzie miała szwy.
- Hola, hola, drogie panie! - zaprotestował Adam. - Je
szcze chwila i zacznę się czuć jak piąte koło u wozu. Może
powiecie mi, o czym się tu mówi?
Słysząc skargę lekarza, Stephanie znów się roześmiała, ale
tym razem na jej twarzy nie pojawił się już grymas bólu.
„Powiemy mu?" - spytała Naomi. „Jeśli to zrobimy, nie
będziemy już mogły poplotkować sobie za jego plecami.
A może chciałabyś nauczyć pana doktora, jak się mówi na
migi?"
Stephanie zastanawiała się przez chwilę, po czym skinęła
głową, a w jej oczach pojawiły się wesołe ogniki.
- To bardzo uproszczony język migowy - wyjaśniła głoś
no Naomi. - Żadna z nas nie zna go zbyt dobrze i używamy
podstawowych znaków, ale możemy porozmawiać, kiedy
Stephanie nie ma siły albo boli ją przy mówieniu.
- I korzystałyście z tego ,języka", żeby poużywać sobie
na mnie? - mruknął podejrzliwie. - A co was tak rozśmie
szyło?
- Stephanie opowie ci wszystko, jeżeli zgodzisz się zo
stać uczniem i zaczniesz brać u niej lekcje - rzuciła niedba
łym tonem, ciekawa, jak przyjmą tę małą prowokację.
Kiedy wreszcie ich zostawiła, by wrócić do swych zajęć,
z korytarza usłyszała głos Adama przystępującego do pier
wszej lekcji z zapałem dziecka zaczynającego czytać ele
mentarz. Przypomniała sobie swoje początki i w wyobraźni
ujrzała małe rączki Stephanie pokazujące Adamowi, jak ukła
dać znaki. Będzie miał teraz nowy temat do popisów, pomy
ślała jeszcze i uśmiechnęła się pod nosem.
Gdy wchodziła do pokoju pielęgniarek, zadzwonił telefon
i nie siadając, sięgnęła po słuchawkę.
- Pediatria, przy telefonie siostra Brent...
- Cześć, Naomi. Tu Monica Dell - przedstawiła się roz
mówczyni. - Jestem właśnie tu, na górze, razem z Mistym
i pomyślałam sobie, że spytam, czy któreś z was nie ma
ochoty na odwiedziny króliczka...
Naomi bardzo lubiła Monikę i nie mogła się powstrzymać
od uśmiechu na dźwięk znajomego głosu. Już od kilku lat
Monica odwiedzała szpital z którymś ze zwierzaków ze swo
jej małej menażerii.
- Przecież wiesz, że zawsze na ciebie czekamy - oznaj
miła ciepłym głosem. - Przychodź jak najprędzej. Nie mam
teraz żadnych dzieciaków z alergią, więc Misty będzie miał
dzisiaj wielu wielbicieli.
Misty był królikiem, którego ciemna sierść niezależnie od
pogody sprawiała wrażenie lekko przyprószonej rosą, co było
skutkiem srebrnego zabarwienia końcówek włosów futerka.
Niektórzy rodzice nie kryli wątpliwości co do stosowności
przynoszenia zwierząt do szpitala, lecz Naomi była przeko
nana, że przy zachowaniu elementarnych środków higieny
korzyści, jakie przynoszą małym pacjentom te wizyty, są
warte podjęcia - minimalnego zresztą - ryzyka.
Wiele razy przyglądała się zachowaniu dzieci, gdy poja
wiał się u nich któryś z czworonożnych gości, i znała ich
reakcje doskonale. Nie mogła powstrzymać rozczulenia, gdy
obserwowała, jak początkowe skrępowanie i lęk przed zwie
rzątkiem ustępują miejsca zaciekawieniu, a z czasem pra
wdziwej poufałości. Wkrótce dzieci nie mogły się doczekać
kolejnej wizyty puszystej istotki i rozmów z jej właścicie
lami.
Dzisiejszy dzień nie różnił się pod tym względem od
innych. Kiedy na oddziale pojawiła się Monica, Danny leżał
zapłakany. Chłopiec cierpiał, odkąd zaczęły dawać mu się we
znaki uboczne skutki chemoterapii, którą zaczęto stosować
dwa tygodnie temu.
Monica była bezgranicznie cierpliwą, łagodną kobietą.
Mogłaby być babcią dla większości leżących tu pacjentów.
Wkrótce po przybyciu do sali, w której leżał Danny, usiadła
obok rodziców i zaczęła opowiadać im o swojej menażerii,
sadowiąc jednocześnie króliczka na kołdrze obok chłopca.
Prawie niezauważalnie pulchna, mała dłoń wśliznęła się
w puszyste futerko i jeden z palców Danny'ego zaczął
ostrożnie dotykać wąsów Misty'ego, jakby badając, na ile
może sobie pozwolić.
Naomi spostrzegła, jak Monica daje znaki rodzicom, by
pozwolili chłopcu poczuć się przez chwilę sam na sam z kró
liczkiem. Danny zachowywał się zdumiewająco delikatnie
i jego twarz stopniowo się rozpogodziła. Po chwili już bez
skrępowania przygarnął do siebie królika i łagodnie pieścił
jego miękkie futerko. Podczas poprzednich wizyt rodziców
był nieco kapryśny i zirytowany biegunką i wymiotami, któ
re pojawiły się podczas chemoterapii. Obecność królika od
wracała jego uwagę od cierpienia i działała wyraźnie kojąco.
Cokolwiek było przyczyną polepszenia się stanu chłopca,
po kilkunastu minutach spał już smacznie, z rączką na grzbie
cie zwierzęcia. Po jakimś czasie Monica zdjęła Misty'ego
z łóżka i spytała Naomi, czy sądzi, że któreś z dzieci chcia
łoby jeszcze dzisiaj zawrzeć nową przyjaźń.
- Misty ma tu jeszcze sporo starych przyjaciół - odparła.
- Niestety, Stephanie jest znowu u nas, i tym razem to coś
poważniejszego niż astma.
- Biedactwo... I bez tego ma trudne życie. Męczyć się
z astmą w jej wieku... I do tego chory braciszek - rzekła
Monica ze współczuciem. - Jak sobie radzą z tym rodzice?
- Odchodzą od zmysłów. W dodatku muszą bywać na
dwóch oddziałach. Ich synek jest wciąż na intensywnej terapii.
- No cóż... więcej dodawać nie trzeba - mruknęła Mo
nica ze smutkiem w oczach i wstała z krzesła z Mistym pod
pachą. - Wrócimy jeszcze do ciebie, żeby się pożegnać, a te
raz pójdę dodać dziewczynce trochę otuchy - powiedziała
i oddaliła się korytarzem w kierunku aneksu, w którym leża
ła Stephanie.
Kilka minut później Naomi usłyszała głośne rytmiczne
stuki zapowiadające zbliżającego się inwalidę, a po sile ude
rzeń domyśliła się, że nie jest to żaden z młodocianych pa
cjentów. Po chwili w drzwiach ukazała się głowa Adama
i niesforny rekonwalescent przykuśtykał do jej biurka.
Czuła, że rośnie w niej napięcie. Po raz pierwszy od dnia,
kiedy wyszła od niego bez pożegnania, znaleźli się sam na
sam.
Była coraz bardziej zdenerwowana, gdy patrzyła, jak
Adam odkłada kule pod ścianę i sadowi się w fotelu. Nagle,
ku jej zdumieniu, zaczął wykonywać dziwne ruchy i dopiero
po chwili zorientowała się, że próbuje do niej mówić języ
kiem migowym. „Więc Adam to wielki poobijany banan,
tak?" - pokazał rękoma, wkładając sporo wysiłku, by dopo
wiedzieć zdanie do końca, choć już w połowie przerwała mu
głośnym śmiechem.
Ulga była tak wielka, jakby ktoś zdjął jej z serca ciężki
kamień. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak fatalnie się
czuła, pozostając z nim w stanie wojny. „Czy S powiedzia
ła ci też, że jej zdaniem A jest bardzo przystojny?" - spy
tała prowokacyjnie, zwalniając ruchy, by mógł za nią na
dążyć.
„Oczywiście, że tak" - odparł z łobuzerskim uśmiechem,
choć zawahał się pod koniec, nie mogąc przypomnieć sobie
znaku.
- Uff... na razie chyba wystarczy - odezwał się. - Ale
już widzę, jakie to fascynujące. Dla dzieci to musi być świet
na zabawa. Zupełnie jak wejście w posiadanie szyfru, którym
mogą się posługiwać za plecami rodziców. - Wskazał kciu
kiem za siebie, w kierunku, gdzie mieścił się pokój Stepha
nie. - Kiedy rozejdzie się między dzieciakami, jakich to rze
czy można nauczyć się od Stephanie, nie będzie się mogła
opędzić od towarzystwa. Ani się obejrzymy, kiedy zacznie
kursy.
Pół godziny później Monica zapukała do drzwi.
- Czy są szanse, żeby pozwolili mi zabrać Misty'ego na
oddział, gdzie leży Andrew? - spytała. - Stephanie powie
działa mi, że jej brat zaprzyjaźniłby się chętnie z Mistym,
i nie przestaje o nim mówić. Podobno chce nawet namówić
rodziców, żeby kupili mu króliczka.
- Nigdy nie zaszkodzi spytać - odrzekł Adam tonem
zachęty, sprawiając tym Naomi przyjemność. - Wiecie co?
Zadzwonię sam na intensywną terapię i zobaczę, co się da
zrobić.
Kilka minut później Naomi przyglądała się, jak Monica
żwawym krokiem rusza na OIOM z Mistym wtulonym ufnie
w jej ramiona.
- Misty działa na dzieciaki jak eliksir - oświadczyła po
jej wyjściu. - Byłoby wspaniale, gdyby okazało się, że ma
cudowne działanie również na Andrew! Ta rodzina przeszła
już tyle, że naprawdę przydałoby im się coś dla dodania
otuchy.
- Nie budź w nich nadmiernej nadziei. Misty tak świetnie
działa na dzieci, bo żywo reagują na jego obecność. Sam
w sobie nie jest przecież panaceum na żadne choroby.
- Nawet jeśli jest tak jak mówisz - powiedziała z lekkim
wahaniem - to... Słyszałeś, co Monica powiedziała o tym,
jak bardzo Andrew potrzebuje takiej przyjaźni?
- Nie rozpędzaj się, Naomi - ostrzegł ją. - Nie pokładaj
zbyt wiele nadziei w tym zwierzaku. Nie chciałbym widzieć,
jak cierpisz, kiedy okaże się, że Misty niewiele zdziałał.
Przez parę chwil panowała cisza i Naomi postanowiła jej
nie przery wać. Mimo że Adam unikał bliższego angażowania
się, nie można go było nazwać człowiekiem powierzchow-
nym. Nie nosił też długo urazy. Jego krytyczny stosunek do
jej związku z Edwardem pojawił się tak niespodziewanie,
a forma, w jakiej go wyraził, była tak nietypowa, że spowo
dowało to u niej szok. I zapewne dlatego zareagowała tak
gwałtownie. Nie zmieniało to jednak faktu, że wciąż nie
wiedziała, skąd wziął się jego krytycyzm.
- Dlaczego, Adam? - spytała łagodnie, wiedząc, że po
winni pozbyć się niedomówień i zdobyć na szczerość, jeśli
ich stosunki mają być poprawne. - Jest mi przykro, że tak się
zachowałam. Nie powinnam mówić tego wszystkiego, ale...
dlaczego ty zachowałeś się w ten sposób? Przecież musiałeś
wiedzieć, że mnie to zrani?
Patrzył przez chwilę na swe dłonie, potem spuścił wzrok
na kolana i starał się nie patrzeć jej w oczy.
- Mnie też jest przykro, że cię zraniłem - powiedział
szorstko, unosząc w końcu wzrok. - Wcale tego nie pra
gnąłem, ale im więcej czasu spędzaliśmy razem, tym bardziej
czułem, że muszę ci to powiedzieć. Dla twojego dobra.
Wzruszył sztywno ramionami i spostrzegła, że wciąga
głęboko oddech, jakby przygotowywał się do kolejnej rundy.
Podniósł wreszcie głowę i gdy zaczął mówić, w jego oczach
pojawiły się niepokojące ogniki.
- Powiedziałem to tylko dlatego, że... nie jest mi obojęt
ne, co się z tobą dzieje - wyrzucił z siebie, pochylając się ku
niej, jakby chciał podkreślić w ten sposób swoje słowa. - Po
wiedziałem to, ponieważ wiem, jak wygląda dobre małżeń
stwo.
Poczuła coś w rodzaju ukłucia zazdrości i tak mocno za
cisnęła dłonie, że paznokcie wbiły się w ciało.
- Byłeś żonaty? - Te słowa uwięzły jej w gardle.
- Nie, ja nie. Chodzi o moich rodziców - wyznał
z uśmiechem, z którego przezierała wiedza o tym, czym mo-
że być miłość, i który sprawił, że poczuła ukłucie tęsknoty
za tym, czego nigdy nie zaznała. - Są małżeństwem od czter
dziestu lat i nie przestają być tak samo zakochani jak na
początku.
Jego śmiech był śmiechem radości i akceptacji.
- Czasami - ciągnął - człowiek czuje się w ich towarzy
stwie lekko zażenowany, zwłaszcza kiedy zaczynają tak dłu
go i głęboko patrzeć sobie w oczy. Mój brat i ja musimy im
czasem pogrozić, że jeśli nie zaczną zachowywać się przy
zwoicie, wylejemy im na głowy kubeł zimnej wody.
Zaśmiała się z niedowierzaniem. Nie znała nikogo, kto
przekomarzałby się w ten sposób z własnymi rodzicami. Nie
wyobrażała sobie nawet, że dwa pokolenia mogą żyć na tak
poufałej stopie, podobnie jak nie wierzyła, by młodzieńcza
namiętność, przedstawiana tak malowniczo w filmach i ro
mansach, była w stanie przetrwać dużo dłużej niż miodowe
miesiące. Wszystko to zresztą wykraczało tak daleko poza
zakres spraw znanych jej z doświadczenia, że zwykła myśleć
o tym jak o nieznanym lądzie, egzotycznym, ale i niebezpie
cznym miejscu, gdzie lepiej się nie zapędzać.
Czy jest możliwe, żeby się myliła?
Nagle w jej głowie pojawiło się wspomnienie dnia, gdy
Cassie ogłosiła swe zaręczyny z Lukiem, i zebrało się jej na
płacz. Była wtedy tak pewna, że jej życie podąża właściwym
torem...
Czy naprawdę? Czy już wtedy nie zaczynała myśleć, że
wszystko układa się zbyt pięknie, by mogło być prawdziwe?
- Cassie, on naprawdę jest piękny - przypomniała sobie
własne słowa, gdy ujęła dłoń przyjaciółki i przyjrzała się
zaręczynowemu pierścionkowi. - Jak stworzony na twoją
rękę!
Pamiętała, jak pomyślała wtedy, że ich pierścionki bardzo
się od siebie różnią. Edward wybrał dla niej szafir, kolor
pasujący do jej oczu, i kazał jubilerowi otoczyć go wianusz
kiem brylancików. Pierścionek Cassie to był pojedynczy,
duży brylant, który uderzał elegancją i prostotą. Był tak wy
kwintny, że pomyślała wtedy, iż jej pierścionek wygląda przy
nim jak krzykliwe świecidełko.
- Pokaż, pokaż - domagała się Kirstin. - Ho, ho! Klasy
czny dobry smak! Ty wybierałaś czy on? Musiał kosztować
fortunę!
- Co o tym sądzisz, Dot? - Dorothy była dla nich zawsze
arbitrem, do którego kierowały ostateczne pytania w spra
wach elegancji i smaku. - Tak różni się od mojego...
- To bardzo piękny pierścionek. - Jej przybrana matka
delikatnie ważyła słowa i po chwili przeniosła oczy z pier
ścionka na twarz Cassie. - To idealny symbol tego wszystkie
go, co łączy cię z Lukiem.
Naomi była przekonana, że Dot chce wyrazić tymi słowa
mi coś więcej, niż kryło się w oklepanym „brylanty są na całe
życie", i zaraz przypomniała sobie, że intensywność, z jaką
Dot spojrzała wtedy na Cassie, wprawiła ją w lekkie zakło
potanie. A może tak się jej tylko zdawało?
- Chodź tutaj i niech cię przytulę - powiedziała Dot, jak
zawsze kiedy wyciągała do nich ramiona. Już samo wspo
mnienie tamtych chwil wystarczało, by Naomi poczuła, jak
ściska ją w gardle. Serdeczność była podarunkiem, którego
Dot nigdy nie skąpiła żadnej z nich. To była ta cecha, która
sprawiła, że ich życie zaczęło się zmieniać od momentu,
odkąd po raz pierwszy przekroczyły próg jej domu.
Wszystkie trzy były wtedy jeszcze bardzo młode, lecz już
pozbawione złudzeń i wyposażone w gorzką wiedzę, że mi
łość może ranić. Dot poświęciła niemal piętnaście lat, starając
się im pokazać, że istnieje też inna droga, szczęśliwsza.
- Życzę wam, żebyście znaleźli w małżeństwie podobne
szczęście, jak udało się to nam z Arthurem - powiedziała do
Cassie. Nawet teraz, kiedy od tamtej chwili minęły miesiące,
Naomi czuła falę ciepła napływającą do policzków i łzy sta
nęły jej w oczach. Czy jest w ogóle możliwe, by którekol
wiek z nich było w życiu tak szczęśliwe jak Arthur i Dot?
Świat, w którym dzisiaj żyli, tak bardzo jest inny od tamtego,
sprzed czterdziestu lat.
Dziś prawie co druga para, którą znała, rozwiodła się albo
szykowała do rozwodu, a ci, co dotąd się nie pobrali, rozpo
czynali drugi lub trzeci związek.
- Wyjdę do sklepiku i znajdę dla nas coś z bąbelkami,
żeby uczcić uroczystość - zaoferowała.
Dlaczego zrobiło się jej wtedy smutno? Powinna była
przecież cieszyć się szczęściem przyjaciółki, której udało się
znaleźć mężczyznę marzeń. Powinna optymistycznie zakła
dać, że one obie już wkrótce poślubią tego jednego jedynego,
na którego czekały. Zamiast tego męczyły ją lęki, które teraz,
kiedy Adam wsadził kij w mrowisko, znów ożyły z dawną
siłą.
Nie było potrzeby, by wychodziła po szampana. Dot wło
żyła już wcześniej wielką butelkę do lodówki, jakby czuła
pod skórą, że zapowiedziana poprzedniego dnia przez Cassie
wizyta przyniesie okazję do celebracji.
- Ale z ciebie krętacz! - parsknęła Kirstin, gdy wszystkie
znalazły się w kuchni, by pomóc Dot w rozpakowaniu rary
tasów, które przygotowała na kolację. - Było przecież widać
gołym okiem, że coś się dzieje między wami, a ty przysięga
łaś na wszystkie świętości, że Lukę'a nie ma na twojej liście!
- Pfff! Na liście... - prychnęła Naomi. - Wyobrażasz so
bie decydowanie w takich sprawach na podstawie jakiejś li
sty? Gdy pojawia się właściwy mężczyzna, sprawa jest jasna
jak słońce, tak jak to było ze mną i z Edwardem. A co do
Lukę'a, nie mogę zrozumieć, Cassie, dlaczego tak zamaru-
dziłaś dwa lata temu i pozwoliłaś, żeby ta Sophie położyła
na nim łapę. Przecież było jasne, że on jest dla ciebie idealny.
- Co to znaczy „idealny"? - nie dawała za wygraną Cas
sie, lecz Naomi, mając za sobą przemyślenia na ten temat,
gładko wyrecytowała listę najważniejszych cech.
- Zacznijmy od tego, jak wiele was łączy. Oboje pracu
jecie na tym samym oddziale. On jest miły i wrażliwy, wszy
scy dobrze o nim mówią. No cóż, poza tym jego pensja nie
będzie wam chyba przeszkadzać? Zwłaszcza kiedy powię
kszy się wam rodzina...
Dlaczego teraz ta lista wydaje się jej tak chłodna i skalkulo
wana, kiedy usłyszała Adama mówiącego o małżeństwie swo
ich rodziców, z którego po tylu latach nie wyparowało szczę
ście? Czy to możliwe, że kiedyś, gdy zastanawiała się, co tak
naprawdę liczy się w związku, zapomniała o jakimś ważnym
składniku? Czy istnieje jakiś magiczny klej, który spaja ludzi,
sprawiając, że pozostają ze sobą na dobre i na złe?
- Poza tym jest również dość przystojny, jeżeli oczywi
ście bierzesz w ogóle pod uwagę to, co dostaną w genach
twoje dzieci - dodała przewrotnie Kirstin, ustawiając na tacy
kieliszki i biorąc pod pachę szampana. - Boże, on ma wszy
stko: głowę, twarz i pieniądze! Czego więcej może chcieć
kobieta?
- Serca. Wielkiego serca, które potrafi dać miłość - do
biegł od drzwi głos Dot, która usłyszała ostatnie słowa. -
Możesz stracić wszystko i wciąż być szczęśliwa, jeżeli on
potrafi dać ci serce.
- Jesteś uprzedzona, bo miałaś szczęście i spotkałaś w ży
ciu Arthura - rzekła Naomi żartobliwym tonem, całując Dot
w policzek. - Niestety, mam niedobre podejrzenia, że Arthur
był ostatnim takim ideałem. Tacy już się nie rodzą, więc my,
dziewczęta, musimy radzić sobie z tym, co jest.
Teraz, kilka miesięcy później, wciąż wydawało się jej, że
słyszy echo własnego głosu, i poczuła, że zaczyna się jej
robić niedobrze. Dlaczego to właśnie Adam spowodował, że
ze wspomnień wypłynęły dawne słowa Dot i dlaczego te
słowa sprawiły, że zaczęła się zastanawiać, czy w czasie wę
drówki ku szczęściu w małżeństwie nie zagubiła po drodze
czegoś ważnego?
To nie może być prawda, zaprotestowała w myślach, mi
mowolnie kierując dłoń ku zawieszonemu na szyi pierścion
kowi. Ona i Edward są stworzeni dla siebie i tylko napięcie
ostatnich dni sprawiło, że zaczęła zastanawiać się nad sen
sownością złożonych mu obietnic.
W końcu minęło już prawie dziewięć lat, odkąd bolesna
katastrofa z Alexem dała jej twardą lekcję życia. Gdy po raz
dragi wyruszyła na poszukiwanie swego mężczyzny, była
dużo ostrozniejsza. Mądrzejsza o dawne doświadczenia, nie
zamierzała nikomu pozwolić, by złamał jej serce.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
- Kolejny pacjent wyrusza na pediatrię - obwieścił głos
w słuchawce.
Naomi nie miała dziś ani chwili wytchnienia. Odkąd roz
poczęła dyżur, telefon nie przestawał dzwonić. To był trzeci
nowy pacjent w ciągu godziny i na całym oddziale pozostało
już tylko jedno wolne łóżko.
- Nazywa się Cynthia Lawford, ale reaguje tylko na swo
je sceniczne imię, Cindy - ciągnął głos. - To nad wiek roz
winięta nastolatka. Jest modelką i przewróciła się na scenie
w czasie jakiegoś pokazu. - W głosie recepcjonistki słychać
było napięcie i Naomi zaczęła się zastanawiać, czy ma ono
jakiś związek z pacjentką. - Nie dałoby się umieścić jej w je
dynce? - spytała w końcu.
- Wykluczone. Wiesz przecież, że mamy tylko jedną je
dynkę i jest w tej chwili zajęta - odpowiedziała szybko, ma
jąc nadzieję, że Sharon wyjaśni w końcu, o co chodzi.
- Ach tak... - Recepcjonistka wyraźnie nie zamierzała
kończyć rozmowy. - Tylko że ona nie powinna być w pokoju
z młodszymi dziećmi, ma już trzynaście lat...
- Może powiesz mi w końcu, co jest nie w porządku?
- Naomi postanowiła przerwać dziwny ciąg niedomówień.
- Czy postawiono już jakąś diagnozę?
- I tak, i nie. - W głosie recepcjonistki zabrzmiała roz
terka. - Przywiózł ją tu opiekun z zespołu, potem zrobiono
pewne badania, ale wyniki nie są jednoznaczne... - Sharon
urwała na moment. - Zrobiła się z tego wszystkiego awantu
ra i ten jej... agent zaczął wykrzykiwać coś o adwokatach
i sądzie.
- Czy jedzie tu teraz z tym... agentem? - Naomi zaczy
nała powoli rozumieć rozterkę Sharon.
- Uparł się - padła ponura odpowiedź.
Naomi wyprostowała ramiona. Potrafiła postawić się
awanturnikom i robiła to już nieraz, ale nigdy do tej pory nie
prowadziła z nikim na oddziale bitwy.
- Dobrze, Sharon.... Dziękuję za ostrzeżenie. Czekam na
nich - rzekła najspokojniej jak potrafiła i odłożyła słu
chawkę.
Przez moment stała bez ruchu, zastanawiając się nad stra
tegią. Może zrobi na nich wrażenie widok chorych dzieci?
A może najlepiej będzie, jeśli szybko zmieni rozmieszczenie
łóżek i wygospodaruje dla dziewczyny osobny aneks, osz
czędzając w ten sposób podopiecznym awantur?
Zanim zdążyła podjąć decyzję, od strony głównego wej
ścia dobiegł tubalny głos i natarczywe stukanie w szybę.
W tej samej chwili podjęła decyzję.
- Selina? - przywołała młodą irlandzką pielęgniarkę. -
Czy możesz szybko wziąć kogoś do pomocy i przygotować
Tommy'ego do przesunięcia do innej sali? Jest jeszcze miej
sce w aneksie, w którym leży Danny. Proszę, zrób to jak
najszybciej.
Zza zamkniętych szklanych drzwi dobiegł zirytowany
głos intruza. Naomi uznała, że pora wkroczyć do akcji.
- Przepraszam pana! - zdecydowanym ruchem otworzy
ła drzwi. - Szpital to miejsce, gdzie głośne zachowanie jest
absolutnie niedopuszczalne.
Po drugiej stronie stało czworo ludzi. George, jeden z sa-
lowych, którego praca polegała na eskortowaniu pacjentów
z izby przyjęć, pierwszy odzyskał rezon. Stojąca obok młoda
pielęgniarka była blada jak papier.
- Siostro Brent, to Cynthia Lawford, nasza nowa pacjentka.
Otrzymała już pewnie siostra wiadomość o jej przybyciu.
- Owszem, dziękuję ci, George. Cześć, Cynthia - uśmie
chnęła się do niej. - Nazywam się Naomi Brent i będę się
tobą opiekować.
- Cindy... - przedstawiła się dziewczyna, wypowiadając
imię szeptem, jakby na tyle tylko starczyło jej sił, po czym
rzuciła niepewne spojrzenie na opiekuna.
- Dobrze, George - wtrąciła Naomi. - Powiedz mi, czy
mamy poza tym jakiś problem? Skąd ten cały hałas?
- Powiem pani, jaki mamy problem. - Opiekun Cindy
ostro wkroczył do akcji. - Jakaś nierozgarnięta recepcjonist
ka zrobiła burdel z papierami tej panienki i kiedy próbowa
łem to wreszcie załatwić, ordynarnie wyproszono mnie
z recepcji.
Mężczyzna obrócił ciężko ciosaną twarz w stronę Geor
ge^ i obrzucił go pogardliwym spojrzeniem. Teraz dopiero
Naomi mogła przyjrzeć mu się bliżej. Na nosie miał okulary
w złoconej oprawie, włosy spięte w kucyk sterczący mu na
karku jak wyliniały pędzel. Niemal całe ramiona upstrzone
były drobniutkimi płatkami łupieżu, które przekreślały wra
żenie, jakie mógł zrobić jego drogi, ciemny garnitur.
- Nadszedł czas - rzucił lodowatym głosem do George'a
- żeby oddał pan te wszystkie skomplikowane sprawy w ręce
ludzi, którzy trochę się na tym znają. Wtedy nie będzie już
żadnych problemów, prawda, siostro Brent?
- Dokumenty szpitalne przeznaczone są do użytku we
wnętrznego i George zrobił to, co do niego należy - zaopo
nowała, odbierając z rąk salowego plik badań.
- Nawet jeżeli wciska się mojej podopiecznej nie te wy
niki, co trzeba? - odpalił Kucyk wojowniczo.
- Nawet wtedy - oświadczyła dobitnie, gotowa bronić
dobrego imienia szpitala. - Jedyną osobą uprawnioną do
wprowadzania do tych dokumentów jakichkolwiek zmian
jest lekarz, który potwierdza je swoim podpisem. To on od
powiada za ich rzetelność i on może zostać postawiony przed
sądem za swój błąd.
Mężczyzna przez chwilę nerwowo zaciskał ręce, jakby
z wysiłkiem powstrzymywał się od wyrwania papierów z rąk
Naomi.
- Przede wszystkim nie ma potrzeby, żeby Cindy zosta
wała w szpitalu - oznajmił lekko pogardliwym tonem. -
Miała to już nieraz, lekkie odwodnienie organizmu. Trzeba
wpompować w nią trochę płynów i wszystko będzie dobrze.
Nasza agencja potrafi dbać o dziewczęta. Gdybyśmy napra
wdę potrzebowali lekarza, posłalibyśmy ją do gabinetu na
Harley Street.
Jego nonszalancki ton nie zrobił na niej wrażenia, a jeden
rzut oka na informację wypisaną w papierach wystarczył, by
zorientować się, że w stanie, w jakim jest obecnie dziew
czynka, żadna ilość „płynów" nie przyniesie zmiany.
- Czy skontaktował się pan z rodziną Cindy? - spytała,
zastanawiając się, jak się go pozbyć.
- Nie ma potrzeby - parsknął ze złością. - Zanim dowlo
ką się tutaj, Cindy będzie już z powrotem na scenie.
- Cindy ma dopiero trzynaście lat i jeżeli nie posiada pan
pełnomocnictwa podpisanego przez rodziców, które upraw
nia do podjęcia decyzji w sprawie jej leczenia, będziemy
musieli skontaktować się z nimi, żeby mieć legalną podstawę
do rozpoczęcia hospitalizacji. Jakiekolwiek działanie podjęte
bez ich wiedzy stanowiłoby wykroczenie - oznajmiła, cie-
sząc się jednocześnie w duchu, że Dot nigdy się nie dowie,
że jej przybrana córka potrafi kłamać jak z nut.
- Do diabła z tymi formalnościami! - warknął opiekun
i gniewnym ruchem sięgnął do kieszeni, by wyciągnąć ko
mórkę.
- Przykro mi, ale na terenie szpitala nie wolno używać
telefonów komórkowych - oznajmiła twardo. - Zakłócają
pracę aparatury medycznej.
Kucyk prychnął i rzuciwszy jej pełne wściekłości spojrze
nie, wcisnął komórkę z powrotem do kieszeni.
- Wrócę tu, jak skończę rozmowę - zwrócił się do dziew
czynki. W jego głosie zabrzmiała nuta groźby.
- Nie musi pan się spieszyć! - zawołała Naomi. - Przy
gotowanie miejsca dla Cindy zajmie co najmniej trzy kwa
dranse, a odwiedziny chorych zaczynają się dopiero o dru
giej-
Stojąca obok młoda pielęgniarka patrzyła na nią szeroko
otwartymi ze zdumienia oczami. Część informacji o regula
minie szpitala, którą podała Naomi, była zmyślona, i dziew
czyna dobrze o tym wiedziała. Dopiero po dłuższej chwili
w jej oczach pojawiły się iskierki zrozumienia.
- Brawo! Tak trzeba z takim... - George wymruczał pod
nosem przekleństwo, zwalniając jednocześnie hamulec przy
wózku Cindy. - Zawieziemy teraz naszą pannę gdzieś, gdzie
wreszcie będzie miała trochę spokoju.
W następnej chwili zza zakrętu korytarza wyłonił się
Adam Forrester, a mina, z jaką spojrzał na Naomi, wskazy
wała, że słyszał przynajmniej część ich rozmowy.
- Dobra robota, Naomi - rzekł z podziwem.
George położył ręce na oparciu wózka i spojrzał pytająco
na Naomi.
- Do ósemki. - Wskazała ruchem głowy drzwi do jedno-
osobowego pokoju znajdującego się najbliżej dyżurki. Wie
działa, że tam najłatwiej będzie utrzymać sprawy pod kon
trolą, zwłaszcza kiedy na oddziale zaczną pojawiać się nie
proszeni goście. - Nie miałam wyjścia - dodała, spoglądając
na Adama spod oka. - Nigdy w życiu nie pozwoliłabym
takiemu typowi decydować o czymkolwiek, zwłaszcza gdy
chodzi o zdrowie dziecka.
Podała mu wyniki badań i czekała na reakcję.
- Boże drogi... - mruknął. - To ona ma dopiero trzyna
ście lat?
Jej samej trudno było uwierzyć, że dziewczynka w tym
wieku ma już do czynienia z narkotykami, ale wiadomość
o ciąży Cindy sprawiła, że zrobiło się jej niedobrze.
- Sama jest jeszcze dzieckiem - wyszeptała ze zgrozą.
- Całkiem zresztą możliwe, że ojcem dziecka jest ta... kre
atura. Cindy nie wygląda na prostytutkę, ale kto wie, co tam
naprawdę się dzieje...
- Myślę, że powinna odpowiedzieć nam na parę pytań.
W ciągu kilku minut dziewczyna została podłączona do
kroplówki i leżała na łóżku z zamkniętymi oczami, ale
doświadczone oko Naomi nie potrzebowało dużo czasu, by
odkryć, że Cindy udaje sen. Leżała bez ruchu, dopóki
Naomi głośno nie zasugerowała, że czas zadzwonić do
rodziców.
- Czy naprawdę chcecie do nich dzwonić? - wyszeptała,
a w jej oczach błysnęły krople łez. - On tylko tak się wy
głupia. ..
- Nie chcesz, żebyśmy do nich zadzwonili? - spytał
Adam łagodnym głosem.
Przez chwilę panowała cisza i dopiero po kilku sekundach
dziewczynka wyszeptała drżącym głosem:
- Proszę... Tak, chcę jechać do domu...
Ostatnie słowo utonęło w cichym łkaniu. Dziewczyna od
wróciła głowę i ukryła twarz w poduszce.
- Już dobrze, kochanie... Wszystko będzie dobrze. - Na
omi pochyliła się i pogłaskała dziewczynkę po głowie. -
Wszystko będzie w porządku. Z nami jesteś bezpieczna.
- Nie. - Potrząsnęła głową i gdy spojrzała znów w oczy
Naomi, w jej spojrzeniu nie było już rozpaczy, lecz
przeraźliwa pustka. - Nic teraz nie będzie takie jak kiedyś.
Długą chwilę panowała cisza, po czym Cindy zaczęła
mówić, najpierw wolno, potem coraz szybciej i szybciej, jak
by bała się, że nie zdąży wyrzucić z siebie wszystkiego przed
powtórnym pojawieniem się prześladowcy. Jej opowieść
zmroziła Naomi krew w żyłach i gdyby nie miała przed sobą
wyników, pomyślałaby, że dziewczynka ma bardzo bujną
wyobraźnię.
Gdy Cindy w końcu zamilkła, Naomi przywołała Selinę.
Adam wydał jej kategoryczne polecenie, by nie wpuszczano
do Cindy żadnych gości bez jego wyraźnego pozwolenia.
Potem w milczeniu przeszli do dyżurki i gdy Naomi zajęła
się parzeniem kawy, Adam wystukał numer do informacji, by
dowiedzieć się o telefon do rodziców. Wyraz, jaki pojawił się
na jego twarzy, gdy w końcu porozmawiał z państwem Law-
ford, wystarczył, by Naomi domyśliła się, że Kucyk nie
raczył do nich zadzwonić.
Podsunęła Adamowi kubek kawy. Wypił kilka łyków i po
patrzył na nią w milczeniu. Wreszcie, zacinając się lekko,
zaczął mówić, lecz widać było, że z trudem panuje nad sobą.
- Od czasu do czasu popołudniówki drukują coś o ekstra
waganckim stylu życia jakiejś supermodelki, ale zawsze tra
ktowałem to z przymrużeniem oka - powiedział.
- Wiem, o czym myślisz - odrzekła. - Czasami takie
sprawy są tak odległe od tego, z czym mamy na co dzień do
czynienia, że w pierwszym odruchu machamy ręką i mówi
my „bzdura". Gdybym usłyszała, że agencje modelek rekru
tują dziewczyny mające po dziewięć lat i każą im spacerować
półnago po wybiegach w Mediolanie i Paryżu, pomyślała
bym, że to wariactwo. Do głowy by mi nie przyszło, że
wysyła się takie dzieci w podróż po całej Europie bez opieki
rodziców.
- No i widzisz, daleko nie trzeba szukać. Mamy coś ta
kiego na miejscu! - wykrzyknął z furią, zaciskając palce na
kubku. Naomi przestraszyła się, że za chwilę szkło pryśnie
mu w dłoniach. - Pół godziny temu miałaś przed sobą jedną
z szumowin, które robią na tym pieniądze.
Naomi z trudem hamowała łzy. Słuchając opowieści Cin-
dy, czuła, że pod prostymi, z pozoru beznamiętnymi słowami
kryje się zranione dziecko, ograbione z marzeń, skrzywdzone
przez ludzi, którym zaufała i którzy obiecali otaczać ją opie
ką. Byli to ci sami ludzie, którzy roztaczali przed nią miraże
i złudzenia, by później bez skrupułów zniszczyć to, co miała
najcenniejszego.
- Jak oni mogli to zrobić? - powiedziała ze zgrozą i za
mknęła oczy. Pod powiekami miała wciąż obraz Cindy, gdy
opowiadała o „starszym panu", z którym musiała pójść do
łóżka. To, że podsuwano jej jednocześnie narkotyki, nadawa
ło całej sprawie jeszcze bardziej kryminalny posmak, podo
bnie jak udział w niej Kucyka, który bral za organizowanie
tego procederu pieniądze.
- I do tego ta ciąża - dodał Adam. - Jak to dziecko, na
Boga, ma w wieku trzynastu lat zostać matką? Nie wiemy
poza tym, do jakiego stopnia zdążyła już uzależnić się od
prochów, które w nią ładowali. Zanim przejdzie przez deto
ksykację...
- I czy w tym wieku dziewczyna jest w ogóle w stanie
podjąć decyzję o tym, czy chce urodzić dziecko? Zapewne
cokolwiek zrobi, będzie tego później żałować - dodała Na-
omi.
Zamknęła oczy i ukryła twarz w dłoniach, próbując choć
na chwilę pozbyć się dręczących obrazów.
- Jest jakaś procedura postępowania w takich sytuacjach?
- spytała. - Trzeba chyba zawiadomić policję... Może nie
powinniśmy jej tak wypytywać o to wszystko?
- Naomi, ona sama nam o tym powiedziała! Nie wypy
tywałbym jej o nic, gdyby nie chciała mówić. Ona bardzo
chciała znaleźć obok siebie jakąś bratnią duszę. Jeśli chodzi
o policję... przy większych posterunkach jest zazwyczaj in
spektor do spraw przestępstw na nieletnich. Prawdopodobnie
będzie chciał być obecny, gdy przybędą rodzice.
Naomi czuła, że wydarzenia ostatniej godziny oblepiły ją
niczym brudna maź. Wyprostowała się i wstała z krzesła.
Nogi miała ciężkie jak z ołowiu i czuła się tak, jakby w ciągu
ostatniej godziny postarzała się o pięćdziesiąt lat.
- Przepraszam cię, Adam, ale nie mogę już dłużej. Muszę
coś zrobić, przynajmniej przejść się po oddziale, żeby się
otrząsnąć. Dziś rano przyjęliśmy dwójkę nowych pacjentów.
Pójdę porozmawiać z ich rodzicami.
- Kogo dziś przyjęłaś? - Adam również skorzystał z oka
zji, by oderwać się od tej przygnębiającej sprawy.
- Dziewczynkę z bólem brzucha, który wygląda na zapa
lenie wyrostka, i twojego małego kumpla Theo, który ma
mieć jutro robioną przetokę.
- Zacznijmy od bolącego brzuszka. Może będzie to jeden
z tych miłych przypadków, kiedy udaje się wyleczyć w ciągu
kilku godzin i odesłać pacjenta do domu?
- Brzuszek pełen ciastek z kremem?
- Och, niechby już nawet było zatwardzenie! - rzucił,
próbując zdobyć się na żart, i ruszył za nią w kierunku po
koju, w którym umieszczono nową pacjentkę.
- No dobrze, wygrałeś - przyznała mu rację pół godziny
później. Ultrasonografia nie przyniosła co prawda rozstrzyg
nięcia, ale rentgen pozwolił stwierdzić, że źródłem dolegli
wości małej Penny jest zatwardzenie. Sytuacja była jednak
na tyle poważna, iż należało zatrzymać dziewczynkę na krót
ką terapię, by zastosować lewatywę oraz podać leki stymu
lujące wypróżnienie.
Panienka była najwyraźniej rozpuszczona i pozwalano jej
w domu na wszystko, na co tylko miała ochotę, czego skut
kiem była dieta pozbawiona świeżych owoców i warzyw oraz
błonnika. Dziewczynka przysłuchiwała się rozmowie diete
tyka z rodzicami z wyraźną pogardą, co nie rokowało dobrze
przepisanej do domu kuracji.
- Jak myślisz, czy są szanse, że rodzice zmuszą ją do
przestrzegania diety? - spytała koleżankę, gdy przebierały
się pod koniec dnia.
- W skali od jednego do dziesięciu, mhm... minus cztery!
- roześmiała się Selina, wieszając fartuch do szafy i schyla
jąc się po buty.
Wychodząc na korytarz, wciąż jeszcze chichotały, gdy
przed nimi jak spod ziemi wyrosła postać Adama Forre-
stera.
- Łapiesz drugi oddech? - zagadnęła go Naomi, mając
nadzieję, że ukryje onieśmielenie, jakie pojawiało się za każ
dym razem, gdy stawali twarzą w twarz.
- Chciałem dopaść cię przed wyjściem, żeby przekazać
ci wiadomość - powiedział, nie patrząc jej w oczy. - Edward
próbował skontaktować się z tobą, żeby powiedzieć ci, że
musi zostać dłużej i nie może spotkać się z tobą dziś wieczo-
rem. Prosił, żebyś nagrała na jego sekretarce wiadomość,
kiedy znowu będziesz miała wolne.
Cyniczna nuta w jego głosie nie była chyba tylko złudze
niem, skoro również Selina zareagowała uniesieniem brwi
i spojrzała na Naomi spod oka. To chyba niemożliwe, żeby
Edward tak po prostu zlekceważył ich spotkanie, pomyślała.
To musi być coś ważnego, nie umówił się przecież z kolega
mi na drinka. Czy powiedział to rzeczywiście tak nonszalanc
ko, czy był to tylko kolejny złośliwy gest Adama, który
postanowił wtrącić swoje trzy grosze? W głowie miała męt
lik i nie zamierzała teraz zastanawiać się nad czymkolwiek.
Miała naprawdę dosyć wszystkiego i chciała, żeby ten stra
szny dzień wreszcie się skończył.
- Dziękuję ci za przekazanie wiadomości - powiedziała
beznamiętnie i podniosła głowę, by postawić kołnierz kurtki.
- Do jutra - rzuciła na pożegnanie i ruszyła z Seliną do
wind.
Gdy już myślała, że zanurzy się w ciemność i pozostanie
sama ze swoimi myślami, za plecami rozległo się wołanie.
- O, nie! -jęknęła cicho i dopiero po kilku krokach od
wróciła z niechęcią głowę.
- Naomi? - zbliżająca się kobieta powtórzyła jej imię.
- Chyba mnie nie znasz, ale pracujemy tu razem, na sąsied
nich oddziałach. Nazywam się Sahru Ismail.
- Oczywiście, że wiem, kim jesteś. Pracujesz razem
z Cassie Mills... to znaczy Thornton - poprawiła się, zdając
sobie sprawę, że użyła panieńskiego nazwiska koleżanki.
- Właśnie. Ale to nie Cassie opowiadała mi o tobie.
Wysoka, elegancka kobieta o egzotycznych rysach twarzy
zrównała się z nią i przez krótką chwilę Naomi zdawało się,
że zastanawia się, co powiedzieć.
- Czy chciałaś porozmawiać o czymś... konkretnym? -
Nie traciła nadziei, że zdoła szybko dotrzeć do domu. - Mia
łam dzisiaj bardzo ciężki dzień.
- Doktor Halawa mówił mi, że to właśnie ty poradziłaś
mu, żeby zdobył się ze mną na szczerość - oznajmiła Sahru
melodyjnym głosem i urwała, jakby zastanawiając się nad
następnym zdaniem.
Naomi była niemal pewna, że zaraz usłyszy, iż powinna
trzymać się z dala od spraw, które jej nie dotyczą.
- Hal... doktor Halawa był trochę zbity z tropu tym, co
mu powiedziałaś, ale ponieważ bardzo cię ceni, posłuchał
twojej rady i spytał mnie, czy mogłabym odsłonić przed
nim... tajniki kobiecego sposobu myślenia. - Sahru uśmie
chnęła się, ukazując śnieżnobiałe zęby kontrastujące ze śnia
dą cerą. - Zupełnie jakby jakikolwiek mężczyzna była w sta
nie cokolwiek z tego zrozumieć - dodała. - Przecież to dla
nich czarna magia. A może - zawiesiła głos - spieszysz się
i zawracam ci głowę?
- Moje plany na dzisiejszy wieczór to wejść jak najszyb
ciej do wanny i całkowicie wyłączyć myślenie - zażartowała
Naomi. - Ale najpierw muszę coś zjeść.
- Mogę zaprosić cię na coś małego i zrewanżować ci się
w ten sposób za chwilę rozmowy - rzekła Sahru. - Miesz
kam niedaleko stąd.
Zbieg okoliczności chciał, że Sahru zajmowała mieszka
nie w sąsiednim budynku, gdzie znajdowały się mieszkania
pracowników szpitala, i Naomi uznała, że chętnie spędzi
z nią parę chwil. Myśl o tym, że dowie się czegoś o koleżan
ce, którą otacza aura tajemnicy, niosła perspektywę odwró
cenia choćby na moment uwagi od wszystkich okropności,
które wydarzyły się tego dnia.
- Wspaniale je urządziłaś! - rzekła z podziwem, gdy Sa
hru pokazała jej swoje lokum. Zamiast stereotypowego beżu,
który można zobaczyć w większości mieszkań, ściany wibro
wały barwami. Wisiały na nich wzorzyste tkaniny, a jedną
pokrywały ręcznie zrobione malowidła. Na tle cyklameno
wego różu poprzecinanego bielą pyszniły się kwiaty uroczy-
nu wychylające się z bujnego listowia, wyglądającego tak
naturalnie, jakby na ścianie znalazł się prawdziwy ogród.
- To jedna z tych rzeczy, których mi brakuje, kiedy myślę
o miejscu, skąd pochodzę - wyznała nieśmiało. - Lubimy
żyć kolorowo. Lubimy barwne domy i stroje.
- Nasze ubrania muszą przy tym wyglądać strasznie szaro
- mruknęła Naomi.
- W pracy to bardzo praktyczne - odparła Sahru.
Gdy Naomi podziwiała wnętrze, Sahru zdjęła płaszcz
i powiesiła go na oparciu krzesła w pobliżu kaloryfera. Po
prosiła Naomi, by usiadła, a sama zaczęła krzątać się w małej
kuchni.
- Czego się napijesz? - spytała.
Choć przegadały ze sobą prawie godzinę, jedząc tradycyj
ne sudańskie przekąski, Naomi wydawało się, że spędziły
razem nie dłużej niż chwilkę. Sahru okazała się fascynującą
rozmówczynią, a jej opowiadania o dzieciństwie w Sudanie
były tak wyraziste, że Naomi miała wrażenie, jakby wybrała
się z nią w daleką podróż. Kiedy uprzątnęły w końcu talerze
i Sahru usiadła na kanapie z dłońmi splecionymi na kola
nach, Naomi wiedziała, że oczekiwana chwila nadeszła.
- Poradziłaś doktorowi Halawie, żeby ze mną porozma
wiał, ale problem polega na tym, że dla mnie rozmowa z nim
jest trudna - zaczęła. - Ty jesteś kobietą i potrafisz mnie
zrozumieć. Może zresztą mogłabyś mi pomóc i wytłumaczyć
mu pewne rzeczy? Ja... ja po prostu się wstydzę.
- Nie wiem - odrzekła Naomi ostrożnie. - To zależy od
tego, czy to coś, co potrafię wytłumaczyć...
- To w pewien sposób bardzo proste. Powiedziałam mu
już, że nie mogę wchodzić z nim w bliskie stosunki, bo i tak
nigdy nie wyjdę za mąż.
- Dlaczego?
- Ponieważ nie mogę mieć dzieci - odrzekła Sahru.
- Ale... dlaczego nie? Przecież musisz kochać dzieci,
inaczej nie zajmowałabyś się nimi przez cały dzień.
- Tak, kocham dzieci, ale z powodu czegoś, co zdarzyło
się w dzieciństwie... - Zawiesiła głos, lecz Naomi spojrze
niem zachęciła ją, by mówiła dalej. - Kiedy miałam pięć lat,
mój ojciec powiedział matce, że nadszedł czas, żebym została
„oczyszczona ze zła" i wysłał po staruchę, która zajmował
się takimi rzeczami. - Naomi spojrzała na nią lekko przestra
szona. - Kiedy starucha przyszła, matka zaprowadziła nas do
pustego pokoju i przytrzymała mnie, a w tym czasie starucha
wycięła mi łechtaczkę i wargi sromowe i zaszyła mnie...
w tym miejscu. To była prawdziwa rzeźnia.
Naomi zagryzła z całej siły wargi, by nie krzyknąć. Do
wiedziała się kiedyś, jeszcze w szkole, że w niektórych kra
jach okalecza się w ten sposób dziewczynki, ale nigdy nie
słyszała o tym z ust kogoś, kto doświadczył tego na własnej
skórze. Poczuła się nagle, jakby ktoś zdzielił ją kijem po
głowie. Gdy Sahru kontynuowała opowieść, jej głos przyj
mował coraz bardziej dziecinne brzmienie, jakby przywołany
z przeszłości koszmar ożywił w niej skrzywdzone dziecko.
- I tak miałam szczęście, bo przynajmniej nie wykrwa
wiłam się na śmierć, jak moja przyjaciółka. Kiedy byłam już
trochę starsza, dowiedziałam się, jak będzie wyglądał poród.
Zdałam sobie sprawę, że za każdym razem będę musiała
przechodzić ten sam ból - rozcinanie i zaszywanie przy każ
dym porodzie - i że to na moją głowę spadnie dopilnowanie,
żeby mojej córce zrobiono to samo... Nie mogłam. Po prostu
nie mogłam - zakończyła, potrząsając głową i kryjąc twarz
w dłoniach.
- Ale, Sahru... żyjesz przecież tutaj, nie w Sudanie -
odezwała się Naomi. - Gdybyś chciała mieć dziecko, nikomu
nawet do głowy by nie przyszło, żeby je okaleczyć.
- Nigdy w życiu nie pozwoliłabym okaleczyć mojego
dziecka - rzekła Sahru z determinacją, po czym ze smutkiem
dodała: - Ale nie będzie żadnego dziecka, ponieważ nigdy
nie będę w stanie zaakceptować pewnych wymagań męż
czyzny.
Naomi zmarszczyła brwi, nie do końca ją rozumiejąc.
- Za długo byłam zamknięta - wytłumaczyła, z zażeno
waniem odwracając wzrok. - Mężczyzna musiałby się
wdzierać we mnie siłą...
- To nieprawda, Sahru - rzekła Naomi, czując że w koń
cu stanęła na gruncie, gdzie ma coś do powiedzenia. - Za
pewne w Sudanie i wielu krajach Afryki wygląda to inaczej,
ale tutaj mamy chirurgów, którzy potrafią przeprowadzić
operację. Sam Dysart na przykład zrobił już wiele takich
zabiegów.
- To nie zmienia faktu, że nie będę mogła wyjść za mąż
- nie ustępowała Sahru. - Przestałam być pełnowartościową
kobietą, więc nikt spoza mojej kultury mnie nie zechce,
a mężczyźni z Sudanu oczekują, że będę żyć zgodnie ze zwy
czajami, do których są przyzwyczajeni.
Naomi próbowała przekonać swą nową przyjaciółkę, że
niepotrzebnie widzi sprawy tak czarno, ale Sahru
najwyraźniej podjęła już decyzję. Była również całkowicie
przekonana, że z chwilą, gdy opowiedziałaby o wszystkim
Halowi, jej atrakcyjność w jego oczach zmalałaby do zera.
To naprawdę przykre, myślała Naomi, przemierzając na
piechotę krótką drogę dzielącą mieszkanie Sahru od jej domu.
Hal i Sudanka stanowiliby taką ładną parę. Najpierw, wiele
lat temu, tortury i cierpienie uczyniły z jej dzieciństwa kosz
mar, potem, jakby tego było mało, żyła z kompleksami po
zbawiającymi ją szans na zbudowanie związku. Czy uwziął
się na nią los?
Kiedy zbliżała się do krańca ciemnego, obsadzonego drze
wami skweru, jakaś postać wynurzyła się zza krzewów, zbli
żyła się szybko i położyła dłoń na jej ramieniu.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Naomi poczuła, jak serce skacze jej do gardła, i na chwilę
zamarła w bezruchu. W ciemności rozległ się męski głos:
- Czyś ty postradała zmysły, kobieto?
Odwróciła się gwałtownie.
- Adam, to ty?
- Tak, ja, ale równie dobrze mógł to być jakiś bandyta
- skarcił ją, zirytowany. - Jak myślisz, po co szpital ustawił
te wszystkie latarnie wzdłuż głównej alejki? Chyba po to,
żeby niemądre kobiety, które spacerują same o tej porze,
mogły bezpiecznie przejść przez ten ciemny skwer.
Położył jej ręce na ramionach i jeszcze raz popatrzył na
nią z wyrzutem. Byli zbyt daleko od głównej alejki, by mogła
ujrzeć jego twarz. Rozproszone światło latarń pozwalało do
strzec jedynie gniewnie uniesione brwi, rysujące się nad cie
mniejszymi plamami oczu. Odetchnęła z ulgą, czując, jak
powoli odpływa z niej napięcie, ale zaraz potem na jej ramio
na spadł cały ciężar wydarzeń minionego dnia.
- Adam - jęknęła zmęczonym głosem, czując, jak nagle
wiotczeje w jego rękach. - Ja... nie mogę...
Zachwiała się lekko i przechyliła w jego kierunku, jakby
wiedziała, że jego ramiona są teraz jedynym wsparciem, na
które może liczyć.
- Naomi? Co się dzieje?
Przyciągnął ją i delikatnie objął, powstrzymując przed
upadkiem. Na moment zesztywniała, jakby wiedziała, że ma
jeszcze czas, by odrzucić pokusę poddania się jego opiekuń
czej sile. W następnej chwili jego dłoń miękko oparła się na
jej karku i delikatnie przyciągnęła jej głowę. Oparła czoło na
jego ramieniu i pozwoliła, by odpłynął opór.
Dlaczego miałaby z nim walczyć, skoro nigdy dotąd nie
czuła się równie bezpiecznie? Dlaczego miałaby się opierać
jego opiekuńczej sile, skoro najbardziej pragnęła zapomnieć
o wszystkich udrękach i pozbyć się stresu tego okropnego
dnia?
- Gdzie byłaś tak długo? - spytał cicho, przytulając ją do
siebie mocniej. - Czy stało się coś niedobrego?
Wciąż miała w uszach głos Sahru wspominającej potwor
ne zdarzenia z dzieciństwa, a potem pod powiekami prze
mknęła jej wychudzona, ni to kobieca, ni dziecięca, twarz
Cindy. Wcisnęła twarz w jego ramię i dręczące obrazy znik
nęły.
- Och, Adam! - Załkała, przytulając się do niego ufnie, i
z jej oczu popłynęły łzy. Nie wiedziała, jak długo stali w ten
sposób. Gdy wreszcie się uspokoiła, zdała sobie sprawę, że
mżawka zamieniła się w deszcz i oboje są przemoczeni.
- Przepraszam - rzekła ochrypłym głosem, pociągając
nieelegancko nosem, i wysunęła się z jego objęć. Była mu
wdzięczna, że nie patrzy na jej twarz. Zanurzyła dłoń w to
rebce i zaczęła szukać chusteczki. - Przepraszam. Nie chcia
łam...
- Czy masz zamiar powiedzieć mi, o co w tym wszy
stkim chodzi? - zapytał, wciąż podtrzymując jej łokieć, jak
by bał się, że może znów zachwiać się na nogach.
- Połowę tej historii już znasz. Chodzi o Cindy.
Czuła, jak na jej głowę spadają coraz większe krople de
szczu. Mimo woli pomyślała, że wolałaby stać tutaj w chło-
dzie i ulewie chłoszczącej jej ramiona, niż znaleźć się sama
we własnym pustym pokoju.
- Jaka jest druga połowa? - Patrzył na nią przez chwilę,
po czym twarzy wykrzywiło mu potężne kichnięcie.
- To niemądre - powiedziała. - Jeżeli postoimy tu jesz
cze trochę, dostaniemy zapalenia płuc.
- Nie pozwolę ci iść do domu, póki nie powiesz mi, co
się z tobą dzieje. Masz wybór: idziemy do mnie czy do cie
bie?
Wyobraziła sobie przez chwilę konsekwencje spotkania
o tej porze na klatce schodowej którejś z koleżanek ze szpi
tala, i potrząsnęła przecząco głową.
- Jeżeli nalegasz, to... chodźmy już lepiej do ciebie. Twoi
sąsiedzi są na pewno mniej wścibscy od moich.
Ruszyli w kierunku jego domu. W pewnym momencie
Adam wyciągnął rękę, jakby się wahał, czy położyć ją na jej
ramieniu, ale zaraz potem wsunął dłonie w kieszenie i ma
szerowali w milczeniu aż do celu.
- W łazience są ręczniki i dres, w który można się prze
brać - oznajmił, gdy zdjęła przemoczoną kurtkę. - Jeśli masz
ochotę, weź prysznic albo gorącą kąpiel. Dobrze ci to zrobi.
- A ty? - spytała, przyglądając się, jak ściąga przez głowę
przemoczoną bluzę. - Od wypadku minęło kilka dni. Nie
możesz pozwolić sobie na to, żeby...
- Naomi, czy nie możesz choć raz pomyśleć o sobie?
Weź kąpiel, a ja w międzyczasie przebiorę się w suche rze
czy. Pójdę do łazienki zaraz po tobie.
Przez ułamek sekundy wyobraziła sobie, jak Adam zaglą
da do łazienki, gdy stoi nago w wannie, i poczuła wypieki
na policzkach. Odwróciła się szybko.
Była już wcześniej w jego łazience, ale teraz miała świa
domość, że po raz pierwszy rozbiera się w łazience mężczy-
zny, który się jej podoba. Było coś osobistego i wręcz poufa
łego w przesuwaniu po skórze pokrytej pianą gąbki, którą on
miał za kilka minut się szorować. Jeszcze bardziej intymne
było wciąganie jego ubrania. Przez moment czuła się tak,
jakby to on przesuwał dłońmi po jej rozgrzanych pod prysz
nicem nogach. Choć zawinęła długie rękawy i nogawki, dres
wciąż wisiał na niej jak za duża o dwa numery sukienka.
Stanęła przed lustrem i zmarszczyła brwi. Nie chcąc za
moczyć mokrymi włosami bluzy, zawinęła na głowie ręcznik
i wyszła z łazienki. Adam siedział na brzegu łóżka, wciąż
w tych samych, przemoczonych spodniach. Jego skóra tym
razem pokryta była gęsią skórką.
- Ty wariacie! Nawet nie wiesz, jak wyglądasz! - zawo
łała. - Dlaczego nie zdjąłeś mokrych rzeczy?
- Bo zostawiłem piżamę w łazience - burknął niezado
wolony. - Nie byłem przekonany, czy przyjmiesz z entuzja
zmem moje wtargnięcie w chwili, gdy będziesz mydlić sobie
plecy.
Nie chciała się teraz nad tym zastanawiać.
- Jeśli chodzi tylko o to, przeszkody już zniknęły - od
parła szybko. - Zajmę się tymczasem herbatą. Zjesz coś?
- Naomi, nie musisz poczuwać się do opieki nade mną.
Wypadek nie spowodował u mnie trwałego niedowładu koń
czyn.
- Siniaki wciąż nadają się na wystawę - oświadczyła,
patrząc na jego ramię. - Masz na sobie prawie wszystkie
kolory tęczy. Lepiej powiedz, jak się ma twoje obite biodro?
Odpowiedzią był znany jej łobuzerski błysk w oku. Do
myślając się, co może być dalej, cofnęła się i uniosła ręce,
jakby chciała wyrzec się nieopatrznie wypowiedzianego py
tania.
- Zapomnij o tym. Nic nie mówiłam, a ty nic nie słyszą-
łeś. I z góry udzielam odpowiedzi: nie, nie chcę patrzeć, jak
wygląda twoje posiniaczone biodro. Idę teraz do kuchni, a ty
możesz w spokoju odbyć wieczorną toaletę.
Błysk w oczach Adama i jego powrót do małych prowo
kacji wystarczyły, by wytrącić ją z otępienia, w jakim trwała
od paru godzin. Ze zdziwieniem spostrzegła, że chodząc po
kuchni, zaczęła nucić jakiś przebój. Kiedy bekon już się
zarumienił i z tostera wyskoczyły grzanki, zawołała Adama
na kolację.
- To się nazywa zgrany zespół - powiedział, stając
w drzwiach w pięć sekund później. Miał na sobie wytarte,
świeżo wyprane dżinsy i luźny sweter. Przejął inicjatywę,
wyłączył elektryczny czajnik i sięgnął po pudełko z herbatą.
- Dziękuję, Naomi. Już na sam zapach cieknie mi ślinka
- dodał, potwierdzając to głośnym burczeniem brzucha.
- Ostrz zęby - poleciła, nakładając na talerze spore
porcje. - Siadaj, ja zaparzę herbatę.
- Mhm... bekon jest wspaniały - mruknął. - Jeżeli sma
żysz coś takiego na śniadanie dla Edwarda, to się nie dziwię,
że postanowił się z tobą ożenić.
Właśnie gdy udało się jej wreszcie uspokoić, ta drobna
prowokacja rozbiła dobry nastrój jak eksplozja.
- Nie robię śniadań Edwardowi - oznajmiła, zastanawia
jąc się, dlaczego jego słowa wyprowadziły ją z równowagi.
- Nie? Nawet wtedy, gdy spędzacie razem noc?
- Nigdy nie spędziliśmy razem nocy - wyjaśniła z lodo
watym chłodem, nie potrafiąc zapanować nad grymasem,
który pojawił się na jej twarzy. Co go to obchodzi?
Przez chwilę panowała cisza, na tyle niezręczna, że zapra
gnęła, by powiedział cokolwiek, nawet jeden ze swoich głu
pich żartów. On jednak wpatrywał się w nią w milczeniu.
- Czy w żyłach tego mężczyzny płynie krew, czy mleko?
- wypalił nagle. - Chyba zwariowałaś, jeśli wmawiasz sobie,
że możecie być szczęśliwi bez tej iskry, która pojawia się
między mężczyzną i kobietą. Chyba że... jesteś wciąż dzie
wicą?
Poczuła, jak przez jej ciało przebiega gorąca fala, wspina
jąca się po szyi i zalewająca policzki.
- Nie... - wy bąkała, nie wiadomo czemu broniąc się
przed jego atakiem, i z jękiem zamknęła oczy. Powinna go
uderzyć, zamiast odpowiadać na takie pytania.
- I kto by się tego spodziewał po Edwardzie! - rzekł
jeszcze bardziej rozdrażnionym głosem.
- To nie był Edward - wydusiła.
Kolejne chwile ciężkiej ciszy stawały sienie do zniesienia.
Powoli otworzyła oczy. Siedział naprzeciw niej bez ruchu,
a jego cierpliwe spojrzenie zdawało się mówić: „Czekam na
coś, co masz mi do powiedzenia, i będę tak siedzieć dopóty,
aż zdecydujesz się to zrobić".
Niestety, znała to spojrzenie zbyt dobrze, by spodziewać
się, że granie na zwłokę odniesie jakiś skutek.
- To było dziewięć lat temu - zaczęła, niezbyt panując
nad głosem i dziwiąc się, że zamierza mu opowiedzieć całą
historię, skoro nie zdołała do tej pory przemóc się, by wyznać
wszystko Edwardowi. - On był lekarzem, który robił duże
wrażenie na kobietach, a ja byłam pielęgniarką, której nie
trudno zawrócić w głowie, i która lekkomyślnie wzięła mę
skie zapewnienia o miłości jako deklarację poważnych za
miarów. - Zaśmiała się smętnie. - Mało brakowało, a zaczę
łabym układać wtedy listę gości na wesele. On wkrótce wy
ruszył na nowy podbój.
- Bardzo go... kochałaś? - spytał z wahaniem.
- Tak... Myślę, że wtedy go kochałam. W przeciwnym
razie nie poszłabym z nim do łóżka - wyznała ze smutkiem
w głosie, będącym słabym echem dawnego rozczarowania.
- Wtedy zrozumiałam, że to, co naprawdę liczy się w związ
ku, to nie gorące pocałunki i namiętne noce, ale wzajemne
zrozumienie i chęć realizacji wspólnych celów.
- I Edward się z tym zgadza?
- Oczywiście, że się zgadza - odparła z irytacją. - Nie
oświadczyłby mi się, gdyby nie wierzył, że pasujemy do
siebie.
- A czy ty go kochasz? - dociekał, a Naomi po raz pier
wszy poczuła, że odpowiedź, którą do tej pory uważała za
oczywistą, uwięzła jej w gardle.
- Nie przyjęłabym jego propozycji, gdyby było inaczej
- odparła wymijająco.
Po lekkiej zmianie na twarzy mogła poznać, że zauważył
jej unik, i wiedziała, że należy spodziewać się kolejnego
ataku. Edward z pewnością nie wyłapałby takiego niuansu
i przyjąłby jej słowa z wiarą niezakłóconą najmniejszym
zwątpieniem.
- Kiedy wyskoczyłeś na mnie w parku, wracałam właśnie
od Sahru Ismail - zaczęła, żeby zmienić temat.
- Nie wyskoczyłem na ciebie. Szłaś przez ciemny park,
nie zwracając uwagi na to, co się dzieje, w przeciwnym razie
zobaczyłabyś mnie od razu. Na drzewach w listopadzie nie
ma już tak wiele liści.
- Mogłeś przynajmniej dać mi jakiś znak, że się zbliżasz.
O mało nie umarłam ze strachu.
- Ale przecież nie dlatego potem się rozpłakałaś...
- Nie - przyznała, spuszczając oczy. - Cały dzień był
okropny, a rozmowa z Sahru to po prostu kropla przepełni-
jąca kielich.
- No tak... - Spojrzał na nią posępnie i pokiwał głową
z lekkim poczuciem winy. - Można się tylko cieszyć, że
przynajmniej druga połowa dnia jest nieco lepsza. Trudno
wyobrazić sobie bardziej przygnębiającą historię niż ta, którą
usłyszeliśmy od Cindy Lawford.
Pomyślała o tym, jak bardzo musi męczyć się Sahru z ca
łym swoim życiem, i nie była przekonana, czy Adam ma
rację.
- Z pewnego punktu widzenia Sahru ma jeszcze gorszy
problem - oznajmiła i przedstawiła mu historię koleżanki.
- Zaszyli ją tak ciasno, że ma problemy z wypróżnieniem
pęcherza, a jeśli chodzi o cykl miesiączkowy, to jeden wielki
horror. Dostaje wtedy tak silnych bólów, że czasami musi iść
na zwolnienie - zakończyła.
- Czy mówiłaś jej, że Sam Dysart mógłby zrobić opera
cję? - spytał z kamienną twarzą i były to pierwsze słowa,
które wypowiedział od czasu, kiedy rozpoczęła swą relację.
- Tak, ale powiedziała, że to nie zmieni jej decyzji. Cie
szyłaby się, gdyby mogła mieć dzieci, ale wbiła sobie do
głowy, że żaden mężczyzna spoza jej kultury nie będzie
chciał mieć do czynienia z „wybrakowaną" kobietą, a co do
rodaków... Powiedziała, że nie chce być z kimś, kto miałby
podobne poglądy jak jej ojciec.
- I tak źle, i tak niedobrze - mruknął Adam. - Biedny
Hal. Zastanawiam się, jak zareagowałby, gdyby wmieszał się
w to wszystko jakiś mężczyzna w charakterze pośrednika...
- Gdybyś chciał odegrać w tym jakąś rolę, musisz to zro
bić bardzo dyskretnie.
- Potrafię być dyskretny, jeśli muszę - powiedział, po
czym dodał tajemniczo: - Ja też znam przynajmniej jednego
człowieka z naszego szpitala, który cierpi w szponach nie
spełnionej miłości, i to od dwóch lat...
- Tak?! Czy go znam, czy to ktoś z innego oddziału?
- Muszę milczeć jak grób - odparł zagadkowo.
- Oj, przestań. - Spojrzała na niego z wyrzutem. - Mo
żesz mi zaufać. Ode mnie nikt się nie dowie.
W rogu pokoju rozległ się nagle zgrzyt i wzrok Naomi
wędrujący w tamtym kierunku zatrzymał się na tarczy stoją
cego na kominku zegara. Na jej twarzy pojawił się wyraz
zdumienia.
- Czy to możliwe, żeby była już ta godzina?
- Pewnie tak... - Adam wzruszył ramionami. - To ter
mostat wyłączył centralne ogrzewanie.
- Nie zdawałam sobie sprawy, że jest tak późno. Muszę
wracać do domu. - Gdy wstała, zdała sobie sprawę, że wciąż
ma na sobie dres z przydługimi nogawkami.
- Jeżeli chcesz, możesz zostać u mnie i przespać się w sa
lonie, jak po moim wypadku - powiedział tonem, jakby w je
go propozycji nie było nic niestosownego. - Mogę nastawić
budzik, żebyś miała pewność, że nie spóźnisz się do pracy.
Do rana twoje ciuchy będą suche.
Spojrzała na niego zdezorientowana. Czym innym było
spędzić w jego mieszkaniu noc, gdy potrzebował pomocy,
czym innym pozostanie u niego w sytuacji, gdy jest już pra
wie zdrowy.
- Jutro mam popołudniowy dyżur - zaryzykowała. -
Muszę być w pracy dopiero o pierwszej.
- Ja zaczynam o ósmej, więc mogę cię obudzić, kiedy
będę wychodzić.
Gdy następnego poranka obudziła się w ciemnościach,
usłyszała, jak zamykają się drzwi, i nagle zdała sobie spra
wę, że właściwie wcale nie zgodziła się zostać tu na noc.
Adam, nie czekając na jej odpowiedź, uznał jej zgodę za
oczywistą i zabrał się do przygotowywania „sypialni".
Zrobił jej nawet filiżankę gorącej czekolady, którą podał do
wypicia przed pójściem spać, i dopiero wtedy zniknął
w swoim pokoju.
Teraz zdążyła jeszcze usłyszeć, jak pozdrawia za drzwia
mi sąsiada, i zaczęła śledzić oddalające się kroki. Po chwili
zdała sobie sprawę z absurdalności tego, co robi, i zbeształa
się w myślach.
- Co, na Boga, się z tobą dzieje? - spytała głośno, czu
jąc potrzebę usłyszenia w pustym mieszkaniu ludzkiego
głosu.
Czuła się wyprowadzona z równowagi świadomością, że
zaczyna go jej brakować za każdym razem, gdy oddala się
na dłużej niż kilkanaście minut. Czy to dlatego, że ostatnio
tak rzadko widywała się z Edwardem? A może dlatego, że
nie spotkała się ani razu z Cassie ani z Kirstin po tym, jak
obgadały już wszystkie szczegóły dotyczące sukien i butów,
jakie miały włożyć podczas zbliżającej się uroczystości?
Uśmiechnęła się na wspomnienie gwałtownej reakcji Cassie,
gdy żartem zaczęły nazywać ją „starościną".
- Zawsze obiecywałyśmy sobie, że będziemy druhnami
na naszych ślubach - powiedziała wtedy - ale absolutnie
wypraszam sobie, żeby nazywano mnie „starościną". Mam
dopiero dwadzieścia siedem lat i jestem mężatką zaledwie
od lipca.
- Poza tym - dodała Kirstin z właściwą sobie logiką -
gdyby miała zmienić tytuł, musiałaby występować w cał
kiem innym stroju. A to z kolei oznaczałoby dodatkowe ko
szty. Poza tym popsułoby to zaplanowaną już kompozycję
fotografii.
Cassie spojrzała w sufit i mruknęła:
- Trudno mi wyobrazić sobie bardziej wydumane argu
menty. Mam w nosie kompozycję, ważne jest, czy ludzie się
kochają.
Naomi i Kirstin wymieniły wymowne spojrzenia. Ich
przyjaciółka rozkwitała, odkąd wyznali sobie z Lukiem
miłość. Sam ich widok mógł rozmiękczyć nawet serce cy
nika.
Była tak pochłonięta myślami, że nie usłyszała głosów na
korytarzu, dopóki, ubrana i spakowana, nie nacisnęła klamki.
Starcie się twarzą w twarz z Edwardem, tutaj, pod drzwiami
mieszkania Adama, było ostatnią rzeczą, której mogła się
w życiu spodziewać. Był jak zwykle pachnący i odprasowa
ny, z nieskazitelną fryzurą, od której nie odstawał ani jeden
włosek. Wyraz jego twarzy, gdy zmierzył ją od stóp do głów,
uświadomił jej nagle, jak wygląda: nie umyta głowa, pomięte,
wysuszone na kaloryferze spodnie, i wymiętoszona kurtka
sprawiały wrażenie, jakby rzuciła się w ubraniu na łóżko
i przespała tak całą noc.
Gdy przeniosła wzrok na przyklejoną do jego łokcia ko
bietę, po raz pierwszy pomyślała, że Adam musi mieć pie
kielną intuicję: z ich związkiem jest coś nie w porządku.
A ona dochodzi do takiego wniosku, gdy od daty ślubu dzieli
ich niewiele ponad trzy tygodnie.
- I co wtedy powiedział? - dopytywała się Kirstin, nie
zdejmując z Naomi wyczekującego wzroku.
Siedziały we trzy w rogu kafeterii, wybrawszy przezor
nie miejsce oddalone od zajętych stolików, by nie narażać
się na ciekawskie spojrzenia. Cassie i Kirstin zaczęły już
dyżur, ale udało im się zgrać przerwy, by zjeść razem
drugie śniadanie. Naomi miała jeszcze do rozpoczęcia pra
cy dwie godziny, ale, zważywszy najej stan i konieczność
doprowadzenia się do jako takiego ładu, nie było to wcale
długo.
- Zgodnie z dobrymi obyczajami powiedziałam „dzień
dobry", on grzecznie odpowiedział „dzień dobry, Naomi"
i spokojnie przedstawił mi swoją towarzyszkę.
Wypiła kolejny łyk podwójnej kawy i ze zdziwieniem
stwierdziła, że przestały jej trząść się ręce.
- No i...?
- Dokładnie powiedział tak: „Stella, to jest Naomi. Pra
cujemy oboje u św. Augustyna". A potem: „Naomi, to Stella.
Jest jedną z najlepszych przyjaciółek mojej matki. Pomagam
jej szukać mieszkania".
- I co dalej? - Cassie ponaglała ją niecierpliwie.
- Dalej Stella wsunęła jeszcze głębiej rękę pod ramię
Edwarda, oparła mu głowę na ramieniu i spojrzała na niego
przymilnie. „Nie jestem tylko przyjaciółką twojej matki, Ed.
Dlaczego mówisz tak o swojej małej łasiczce?"
- Cooo?! - wykrzyknęła Cassie.
- Małej łasiczce?! - Kirstin zachłysnęła się kawą.
Dopiero w tym momencie Naomi zdała sobie sprawę
z komicznego wymiaru całego spotkania i jak na komendę
wszystkie trzy wybuchnęły śmiechem. Gdy w końcu uspo
koiły się nieco i wróciły do picia wystygłej już nieco kawy,
zapanowało krótkie milczenie.
- Dziękuję wam, dziewczyny. Naprawdę podniosło mnie
to na duchu - powiedziała do Cassie i Kirstin. Godzina na
wiszącym zegarze pokazywała, że jej przyjaciółki muszą nie
długo wracać do pracy. - Niestety, ja będę musiała teraz
przejść przez mój mały czyściec.
Była im wdzięczna, że przyjęły wyjaśnienie, dlaczego
znalazła się tamtego wieczoru w mieszkaniu Adama, bez do
datkowych pytań i powątpiewających spojrzeń.
- Wiemy, że nie oszukiwałabyś Edwarda - skomentowa
ła Cassie. - Zawsze dotrzymujesz obietnic.
- Ale czy Edward mi uwierzy? - zastanawiała się Naomi.
- On jest bardzo uczciwy, chociaż... po tym, jak zobaczyłam
go z tą Stellą, nie jestem pewna, czy rzeczywiście nic ich nie
łączy.
- W takim razie musisz podjąć ważną decyzję w sprawie
pewnego wydarzenia, które ma się odbyć w grudniu - oznaj
miła Kirstin. - Jeżeli okaże się, że jest tak, jak przypuszczasz,
powinniście natychmiast poważnie porozmawiać.
- Musisz też powiedzieć Adamowi o tym, co się stało
- dodała Cassie. - Edward zapewne nie wie, do kogo na
leży mieszkanie, z którego wychodziłaś, ale na pewno się
dowie.
- Mój Boże, o tym nie pomyślałam - westchnęła Kirstin.
- Adam w samym środku tego zamieszania... Powinnaś go
ostrzec.
Naomi skrzywiła się z niechęcią. Perspektywa rozmowy
z Adamem na podobne tematy była czymś jeszcze gorszym,
niż rozmowa z Edwardem.
Pager w kieszeni Kirstin zaterkotał natarczywie, podnios
ła się od stolika i pożegnała. Naomi spodziewała się, że Cas
sie wstanie razem z nią, ale przyjaciółka przysunęła bliżej
krzesło i pochyliła się ku niej, jakby chciała przekazać jej
jeszcze coś ważnego.
- Naomi, myślę, że nie zrozumiesz mnie źle - wyszeptała
- ale... powiedz, czy coś jest między tobą i Adamem?
- Nie, Cassie. - Naomi poczuła lekkie ukłucie na myśl,
że przyjaciółka może posądzać ją o kłamstwo. - Powiedzia
łam wam prawdę. On spał u siebie w sypialni, a ja przespa
łam się na kanapce w salonie. Spałam tam przez całą noc.
- Naomi, nie denerwuj się. Nie o to mi chodziło - uspo
koiła ją Cassie. - To dla mnie oczywiste, że nie zdradziłaś
Edwarda. Co wcale nie znaczy, że nie mogłabyś mieć na to
ochoty.
W jej oczach pojawiła się jakaś nowa „kobieca wiedza",
której Naomi nie zauważała u niej przed ślubem.
- Adam to miły facet - odrzekła niezbyt pewnym głosem.
- Pracuję z nim od półtora roku i szanuję go, jako lekarza
i jako przyjaciela.
- A gdyby tak ktoś zamknął was w sypialni na klucz?
- spytała, nie zdejmując wzroku z jej twarzy. - Wyobrażasz
sobie was razem? W łóżku?
Naomi pokręciła głową, ale nie była to przecząca
odpowiedź na pytanie Cassie, lecz raczej próba pozbycia się
obrazów, które natrętnie zaczęły cisnąć się jej do głowy.
- Muszę wracać na oddział - oznajmiła Cassie, patrząc
na zegarek. - Ale zastanów się nad tym przez chwilę. Może
to nie jest wcale takie głupie pytanie?
Wstała z krzesła i wahała się chwilę, jakby chciała coś
jeszcze dodać, i pochyliła się ku niej ponownie.
- Pamiętaj, Naomi, dużo łatwiej jest wyjść za mąż, niż
później się z tego wyplątać. Jeśli nie jesteś absolutnie prze
konana, to przynajmniej odłóż to na jakiś czas...
- Odłożyć ślub? - Naomi z trudem wciągnęła powietrze.
- Nie możemy tego zrobić. Wszystko jest już zorganizowane.
- Gdybyś czekała w celi śmierci na wykonanie wyroku i
w ostatniej chwili przyszłoby ułaskawienie, to jak byś się
czuła, gdyby powiedziano ci: „Musimy kontynuować całą
procedurę, bo wszystko zostało już zorganizowane?"
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
- Cindy Lawford została przeniesiona do szpitala w po
bliżu swojego rodzinnego miasta. - Philippa Duke podniosła
głowę znad papierów, by poinformować Naomi, co działo się
podczas jej nieobecności.
- W jakim była stanie?
Naomi nie miała wątpliwości, że nigdy nie zapomni małej
twarzyczki, którą widziała przez krótkie dwie godziny.
- Płakała. Prawie nie odrywała się od matki, ale ostatnie
słowa, jakie powiedziała do Adama, kiedy przyszedł się z po
żegnać, były: „Ten drań pójdzie do więzienia, przysięgam".
To twarda dziewczyna.
- To dobrze. - W głosie Naomi zabrzmiała nuta satysfa
kcji. - To okropne, że Cindy stała się ofiarą, ale byłoby nie
do zniesienia, gdyby miała utknąć w tej roli do końca życia.
Gdy w następnej chwili odwróciła głowę, spostrzegła
zbliżającą się Andreę Cates.
- Czy wszystko w porządku? Czuje się pani dobrze? -
spytała, patrząc na jej bladą twarz.
- Tak. Właściwie już od dawna nie czułam się równie
szczęśliwa. Wszystko wskazuje na to, że Andrew areszcie
zaczął odzyskiwać formę.
Każda taka nowina powodowała, że twarz Naomi rozjaś
niała się uśmiechem. Andrea potrzebowała zastrzyku opty
mizmu, w przeciwnym razie zadręczyłaby się na śmierć.
- To chyba najświeższe nowiny, w przeciwnym razie zdą
żyłabym już coś o tym usłyszeć?
- Dostałam wyniki godzinę temu - potwierdziła pani Ca-
tes, siadając na podsuniętym przez Naomi krześle.
Pogodny uśmiech, który nie schodził z jej twarzy, odmie
nił ją całkowicie, ale nie był w stanie usunąć głębokich cieni
spod jej oczu. Pozbycie się śladów tygodni udręki wymagało
niestety czasu.
- Czy powiedziała już pani o tym Stephanie?
- Właśnie szłam do niej, kiedy zobaczyłam tu siostrę i nie
mogłam się powstrzymać, żeby nie podzielić się nowiną.
Zaraz do niej idę i opowiem jej o wszystkim.
Pani Cates energicznie podniosła się z krzesła i ruszyła
w kierunku drzwi, ale nagle zwolniła, zachwiała się i bez
władnie osunęła na podłogę. Naomi z wrażenia zasłoniła
usta, ale natychmiast opanowała się i uklękła przy niej na
podłodze.
- Andrea? Słyszysz mnie?
Była bardzo blada, a jej puls i oddech były przyspieszone.
- Selina, proszę o łóżko - zwróciła się do koleżanki.
Zaczęła sprawdzać, czy Andrea nie zrobiła sobie krzyw
dy, i przesunęła uważnie palcami po jej głowie. Czoło nie
wskazywało na gorączkę, skóra miała normalną tempera
turę i nie była wysuszona. Może to jakaś infekcja? - za
stanawiała się Naomi. Może jakiś wirus? Jeszcze wię
kszym nieszczęściem byłoby, gdyby zaraziła wirusem któ
reś z dzieci, pomyślała.
Po minucie Selina była z powrotem razem z dwójką męż
czyzn. To, że jednym z nich okazał się Adam, po raz kolejny
wyprowadziłoby Naomi z równowagi, gdyby nie fakt, że
była teraz niemal całkowicie pochłonięta stanem Andrei.
- Podnosimy, jak doliczę do trzech - zakomenderował
Adam, gdy cała czwórka wsunęła ręce pod ciało pani Cates.
- Uwaga! Raz, dwa... trzy!
Podniesienie szczupłej kobiety i ulokowanie jej na łóżku
nie wymagało wielkiego wysiłku. Naomi zmarszczyła brwi.
- Nie pomyślałabym, że ona waży tak mało - zauważyła,
przyglądając się, jak Selina okrywa ją kocem.
- Tak, na oko nie waży więcej niż czterdzieści pięć kilo.
- Adam zmarszczył czoło i zaczął badać puls. - Więcej ważą
niektóre dzieciaki na naszym oddziale.
Gdy to mówił, pani Cates wydała cichy jęk i poruszyła
lekko ręką.
- Andrea, słyszysz mnie? Andrea, mówię do ciebie! -
Naomi położyła delikatnie dłoń na jej ramieniu. - Staraj się
nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów. Właśnie od
zyskałaś przytomność.
Minęło kilka chwil, nim Andrea otworzyła oczy i spojrza
ła na nich przytomnie.
- O Boże! - westchnęła, widząc pochylone nad sobą twa
rze. - Co się stało?
- Zemdlała pani - oznajmił Adam, nie zdejmując palców
z jej nadgarstka. - Czy pamięta pani, jak to się stało?
- Nie. - Potrząsnęła głową, patrząc na niego zdezorien
towana. - Co wtedy robiłam?
- Siedziała pani na krześle i rozmawiała z nami, potem
wstała, żeby pójść do Stephanie, i nagle osunęła się pani na
ziemię.
Kobieta zamrugała oczami ze zdumienia, jakby opowie
dziano jej jakąś nieprawdopodobną historię.
- Jak czuje się mój syn? - spytała po chwili.
- Dobrze. Kwadrans temu wróciła pani od niego z inten
sywnej terapii.
- Wielki Boże! - wykrzyknęła. - On odzyskał przyto-
mność! Wszystko sobie przypominam. Muszę zaraz iść
i opowiedzieć o wszystkim Stephanie. Tak się martwiła
o braciszka...
- Proszę najpierw opowiedzieć nam - zasugerował Adam
z uśmiechem, delikatnie kładąc jej rękę na ramieniu, by je
szcze parę chwil zatrzymać ją na wózku.
- To ten królik - powiedziała z głębokim przekonaniem.
- To dzięki Misty'emu. Gdy Andrew poczuł jego wąsy na
ręce, poruszył się i odzyskał przytomność.
- Kiedy to się stało?
- Nie jestem pewna. - Rozejrzała się po pokoju, jakby
szukała czegoś wzrokiem. - Która jest teraz godzina? Pamię
tam, że Monica pojawiła się zaraz po tym, jak tam przyszłam.
Ostatni raz patrzyłam na zegarek, kiedy oddawałam krew,
a dojście stamtąd na intensywną terapię zajęło mi nie więcej
niż kilka minut. Nie wypiłam nawet herbaty, którą przygoto
wała mi siostra, bo pomyślałam, że...
- Oddawała pani krew? - przerwał jej Adam, marszcząc
czoło. - Przecież pani waży nie więcej niż kurczak! Gdzie
oni mieli rozum?! Pani Cates, w takich sytuacjach trzeba
przede wszystkim zadbać o siebie. Musi pani być zdrowa,
żeby mieć siłę dla syna.
- Och, jestem silniejsza, niż wyglądam - odparła. - A jeśli
chodzi o wagę, to mam powyżej średniej dla swojego wzrostu.
- A kiedy ostatnio miała pani czas, żeby się zważyć?
Tydzień temu? Miesiąc? Trzy miesiące? - Adam był coraz
bardziej zirytowany. - Pani Cates... pani i pani mąż jesteście
najważniejszym czynnikiem, który wpłynie na wyzdrowienie
waszych dzieci. A w tej chwili jest pani w takim stanie, że
tylko patrzeć, jak sama położy się do łóżka. Jak wyobraża
sobie pani ich kurację, kiedy nagle przez tygodnie zabraknie
przy ich łóżku taty i mamy?
W pokoju zapadła nagle cisza. Niemal półprzeźroczyste
powieki Andrei opadły powoli i Naomi pomyślała z przestra
chem, że pani Cates wybuchnie płaczem.
- Ma pan rację, doktorze - rzekła po chwili dość oficjalnym
tonem, unosząc ku niemu wzrok. - Przypuszczam, że moje
zachowanie było formą egoizmu. Chciałam spędzać z nimi cały
czas, a przy tym wydawało mi się głupie odmówić pomocy
innym, skoro to, czego im potrzeba, było w zasięgu ręki.
- Ale nie może pani zrobić wszystkiego naraz, prawcja?
- rzekł Adam łagodnie i wyciągnął do niej rękę.
Ujęła jego dłoń i Adam delikatnie pomógł jej usiąść.
- To prawda. Ma pan rację. Nie da się zrobić wszystkiego
naraz, z czegoś trzeba zrezygnować. Będę musiała nauczyć
się, jak rozkładać siły.
- I napić się herbaty, kiedy ktoś to pani proponuje?
Selina wyruszyła do aneksu kuchennego, zanim jeszcze
Adam skończył mówić.
- Czy wygodnie tam pani, czy może woli pani usiąść na
którymś z krzeseł dla gości? - zapytała Naomi.
- A gdzie pan zamierza siedzieć, doktorze? - chciała wie
dzieć Andrea.
- Na krześle, jak sądzę...
- W takim razie wolę zostać tutaj - zdecydowała. - To
chyba jedyna okazja, kiedy będę mogła popatrzeć na pana
z góry! Teraz już rozumiem, dlaczego wszystkie dzieciaki
robią potulnie, co im pan każe! Gdy ma się nad głową kogoś,
kto patrzy w ten sposób...
Pani Cates wystarczył następny kwadrans, by odzyskać
siły i przygotować się do wyruszenia do Stephanie. Naomi
zaofiarowała się, że podwiezie ja na wózku, ale Andrea
stwierdziła całkiem słusznie, że matka na inwalidzkim wózku
nie jest dla córki zbyt budującym widokiem.
Odprowadziła ją jednak i spędziła w pokoju dziewczynki
kilka minut, nie mogąc odmówić sobie przyjemności przy
glądania się, jak mała cieszy się z dobrej wiadomości o bra
cie. Kiedy wróciła do dyżurki, Adama już nie było, i Naomi
odetchnęła z ulgą.
Od dwóch godzin próbowała dodzwonić się do Edwarda
na jego oddziale, lecz próby nie przyniosły na razie żadnego
rezultatu. Miała nadzieję, że zdoła porozmawiać z nim pod
czas przerwy przed trzecią, gdyż wiedziała, że jeżeli nie
spotka się z nim teraz, będzie skazana na to, by iść wieczorem
do jego domu - na co naprawdę nie miała ochoty.
Poza tym im dłużej zwlekała z wyjaśnieniem mu, co ro
biła w mieszkaniu Adama o dziewiątej rano, tym bardziej
była przekonana, że dojdzie między nimi do konfrontacji. Jej
ręka błądziła już w okolicy słuchawki, gdy telefon nagle
zadzwonił.
- Pediatria, mówi Naomi Brent - rzekła automatycznie,
choć myślami była w tej chwili zupełnie gdzie indziej.
- Naomi... Musimy porozmawiać - rozległ się głos Ed
warda i poczuła gwałtowną ulgę.
- Kiedy jesteś wolny? Mam przerwę za piętnaście minut,
a potem nie będę już mogła się wyrwać aż do siódmej albo
nawet wpół do ósmej.
- Spotkajmy się w takim razie za kwadrans - zdecydował
szybko. - Gdzie?
Jakaś diabelska przekora podpowiedziała jej, by zapropo
nować spotkanie w tej samej kafeterii, gdzie razem z Cassie
i Kirstin zaśmiewały się do łez, gdy opowiadała im o qui pro
quo, mającym miejsce na korytarzu, gdzie spotkała Edwarda
z jego „małą łasiczką".
- Naomi... Siadaj, proszę - powiedział, wstając od stoli-
ka, i jak zwykle pełen kurtuazji poczekał, aż usiądzie. - Za
mówiłem ci herbatę, żebyśmy nie musieli tracić czasu przy
barze - dodał, po czym zapanowała cisza, jakby nagle skoń
czyły im się tematy.
Podniosła filiżankę, ale pomyślała zaraz, że nie ma wła
ściwie ochoty na herbatę. W jej głowie panował chaos i nie
wiedziała, od czego zacząć rozmowę.
- Tracimy czas, Edward - powiedziała po kilku długich
chwilach i nagle uświadomiła sobie, że pod tymi słowami
kryje się coś więcej niż niewinna uwaga.
- Posłuchaj, Naomi... Jest mi przykro, rozumiesz? - Po
raz pierwszy, odkąd się poznali, jego głos brzmiał wojowni
czo. - Siedziałem ostatnio w szpitalu całymi dniami, bo pro
fesor pozwolił mi asystować przy transplantacji serca. Powie
dział, że jestem niezły technicznie i że chce dać mi szansę.
W tej sytuacji... byłbym głupcem, gdybym pozwolił, żeby
taka okazja przeszła mi koło nosa. Wiem, że mamy jeszcze
do uzgodnienia ostatnie szczegóły, wiem, że prawie nie wi
dywaliśmy się ostatnio, i wiem, że powinienem był ci powie
dzieć, że pomagałem Stelli szukać mieszkania, ale...
Wzruszył ramionami i Naomi zdała sobie sprawę, że chce
podkreślić, że koncentrował się na ważnych sprawach i starał
nie rozpraszać uwagi na drobiazgi.
- Kiedy już skończy się ta cała zawierucha związana ze
ślubem - ciągnął, najwyraźniej nieświadomy, wokół jakich
spraw krążą teraz jej myśli - kiedy już zamieszkamy razem,
nie będziemy musieli martwić się o to, że brakuje nam czasu.
Będziemy widywać się codziennie. Będziemy małżeństwem.
Naomi czekała, aż podniesie wzrok i spojrzy jej w oczy
i nagle zdała sobie sprawę, jak rzadko to robił - całkiem
inaczej niż Adam, który zdawał się czerpać wyjątkową przy
jemność z prowokowania jej zaczepnym uśmiechem.
- Będziemy małżeństwem, Edwardzie? - zapytała, czu
jąc, że nadeszła chwila, od której nie ma odwrotu.
Gwałtownie podniósł głowę.
- Co masz na myśli? - wyrzucił jednym tchem. - Oczy
wiście, że tak. Ślub jest za cztery tygodnie.
- Po co? - spytała bez ogródek, czując, że tylko w ten
sposób może powstrzymać potok pustych słów i wykrzesać
z niego jakieś emocje.
- Co znaczy „po co"? Przecież oświadczyłem ci się
i przyjęłaś moje oświadczyny. Zrobiliśmy już wszystkie przy
gotowania, zaprosiliśmy gości...
Naomi pomyślała o Cassie i jej słowach, gdy spytała, czy
chciałaby, żeby kontynuowano kaźnię, kiedy przed wykona
niem wyroku ogłoszono ułaskawienie, i dopiero teraz w peł
ni zdała sobie sprawę z ich znaczenia.
Siedząc naprzeciw Edwarda, uzmysłowiła sobie, że pra
wie w ogóle go nie zna, i właściwie nie powinna mieć o to
pretensji. Jest przecież taki jak zawsze. Nic się w nim nie
zmieniło. To w niej zaszła zmiana.
- Więc żenisz się ze mną nie dlatego, że mnie kochasz?
- spytała.
- Oczywiście, że cię kocham. Nie oświadczyłbym ci się,
gdyby było inaczej.
- A gdybyś stanął przed wyborem - nie przestawała
dociekać, mając nadzieję, że w końcu uda się jej coś usły
szeć o jego prawdziwych uczuciach - gdybyś musiał wy
brać, tu i teraz, pomiędzy mną a karierą, to co byś zdecy
dował? Czy twoje uczucia do mnie byłyby w stanie spra
wić, że postawiłbyś swoją wspaniałą karierę chirurga klat
ki piersiowej na drugim miejscu, tylko po to, żeby się ze
mną ożenić?
Z każdym wypowiadanym przez nią słowem jego oczy
robiły się coraz większe. Gdy kończyła ostatnie zdanie, mina
Edwarda wskazywała, iż znajduje się w stanie bliskim szoku.
- Czy tego właśnie ode mnie oczekujesz? - zapytał, z tru
dem panując nad głosem. - Chcesz koniecznie postawić mnie
przed takim wyborem? Co to takiego, Naomi? Ultimatum?
A może zemsta za to, że poczułaś się zaniedbywana?
- Nie, Edwardzie, nic podobnego... - zaczęła, ale patrząc
na niego zdała sobie sprawę, że właściwie przestał jej słu
chać. Czy zresztą kiedykolwiek słuchał tego, co do niego
mówiła?
- Dlaczego chciałabyś, żebym odłożył w kąt karierę, te
raz, po tylu latach ciężkiej pracy? Przecież zawsze właśnie
to chciałem robić, być dobrym lekarzem. I teraz wszystko,
co może przynieść ta praca, jest w zasięgu ręki. Tak, Naomi,
jestem lekarzem. I zawsze chciałem nim być.
- Właśnie - rzekła łagodnie. - Jesteś lekarzem: głównie,
przede wszystkim i raz na zawsze lekarzem. To tylko się
liczy. A ja nie jestem dla ciebie na tyle ważna, żeby pytanie,
jakie ci zadałam, w ogóle przyszło ci do głowy.
- Więc co chciałaś powiedzieć? Że chcesz postawić na
tym wszystkim krechę? Chcesz mnie zostawić, niecałe cztery
tygodnie przed ślubem?
- Chciałam powiedzieć, że postanowiliśmy się pobrać
z niewłaściwych powodów - zaczęła, ale przerwał jej gwał
townie.
- Nie wiem, jakie były twoje powody. Czy chodziło
o piękny ślub, który zaimponuje wszystkim znajomym, i mę
ża, który zapewni ci poczucie bezpieczeństwa na całe życie?
- oskarżył ją podniesionym głosem. - Co do mnie - dodał
z nutą urażonej dumy - byłem zawsze gotowy stanąć na
wysokości zadania i wypełnić to wszystko, czego kobieta
oczekuje od męża.
- Tak? I byłeś gotowy poświęcić jedną trzecią swojego
życia rodzinie i jej potrzebom? - odparowała, przytaczając
słowa, które często powtarzały się w opowieściach Dot na
temat jej małżeństwa z Arthurem. - Wiesz, co to oznacza?
Wspólne codzienne obowiązki, uspokajanie płaczącego dzie
cka, strzyżenie trawnika, naprawianie z synem popsutego ro
weru i entuzjazm, gdy twoja pociecha zacznie jeździć na
rolkach. To oznacza poprawianie błędów ortograficznych,
sprawdzanie planu lekcji, chodzenie do szkoły na Dzień
Sportu i oglądanie przedstawień, w których wystąpi twoja
córka, mimo że widziałeś już podobne w teatrze, i to w zna
cznie lepszym wykonaniu.
- Ale... to są wszystko sprawy matki - oświadczył, zdu
miony jej słowami. - Jeżeli ja zarabiam pieniądze, nie można
przecież oczekiwać, że poświęcę szansę zostania kimś w tym
zawodzie, po to żeby naprawiać rowery...
Zapadło milczenie. Przez kilka długich chwil wypowie
dziane przez niego słowa wisiały złowieszczo w powietrzu.
Naomi spuściła wzrok i sięgnęła pod bluzkę. Zdejmując pier
ścionek z łańcuszka poczuła bolesne ukłucie, ale już po chwi
li położyła go na rozwartej dłoni i wyciągnęła ku niemu rękę.
- Edward, szanuję cię jako uzdolnionego lekarza i po
rządnego człowieka - oznajmiła, patrząc mu w oczy. - Jesteś
również bardzo inteligentny i rozumiem, że ożenienie się
z kobietą, która oczekuje od ciebie zmieniania pieluch, jest
ostatnią rzeczą, którą chciałbyś zrobić.
Przez twarz przemknął mu grymas, ale opanował się i wy
ciągnął rękę, a Naomi skupiła się na tym, by wręczyć mu
pierścionek bez zbytnich ceregieli.
- Jeżeli powiemy wszystkim, że zmiana planów była
wspólną decyzją, unikniemy gadania i plotek - zasugerował.
- Świetny pomysł. W ten sposób nikt nie będzie musiał
również opowiadać się po czyjejkolwiek stronie. Nie będzie
winnych ani przegranych.
Dopiero teraz poczuła smutek na myśl, że tak niewielkim
nakładem sił można przerwać związek, o którym jeszcze do
niedawna myślała, że stanie się małżeństwem na całe życie.
- Kto zajmie się odwołaniem przyjęcia i sprawami w ko
ściele?
- Chyba stracimy zaliczki, ale nie będzie tego dużo. Przy
jęcie miało być u moich rodziców, więc... zaoszczędzimy im
trudu stawiania w ogrodzie ogrzewanego namiotu. - Zagryzł
usta i spuścił głowę, ale nagle coś sobie przypomniał. - A co
z suknią? - spytał, jakby odhaczał w głowie kolejną pozycję
na długiej liście spraw do załatwienia. - Ten jedwab był
drogi, prawda? Może krawcowa chciałaby odkupić od ciebie
gotową suknię dla innej klientki?
Nagle przypomniała sobie śmiech i przekomarzanie się,
które towarzyszyło ich wizytom u krawcowej. Każda wizyta
była przyglądaniem się, jak mała cząstka marzeń zamienia
się w rzeczywistość, i podsycała pełne napięcia, słodkie
oczekiwanie na to, co będzie dalej. Nic nie pozostało z daw
nych marzeń i choć wiedziała, że postąpiła właściwie, czuła
się teraz tak podle, jak może się tylko czuć panna młoda, gdy
na jej oczach podarto w strzępy ślubną suknię.
- Nie przejmuj się tym - wyszeptała, przybierając pewną
siebie minę. Zacisnęła palce na pustym łańcuszku i spojrzała
na zegarek. - Boże, powinnam być u dzieciaków już dwa
dzieścia minut temu! -* jęknęła, zrywając się na nogi.
Po raz pierwszy od początków ich znajomości Edward nie
wstał, by się z nią pożegnać.
- Jest mi przykro, Edwardzie. Naprawdę - powiedziała
cicho, pragnąc, by przynajmniej na nią spojrzał.
Zapanowała długa cisza, podczas której wpatrywał się
uporczywie w obracaną w palcach łyżeczkę. Kiedy już stra
ciła nadzieję, że powie choć jedno słowo, podniósł oczy.
- Mnie też - rzekł matowym głosem, równie cicho jak
ona. - Ale mam wrażenie, że może już niedługo będę się
cieszył, że jedno z nas miało odwagę zatrzymać ten pociąg.
Mogę przynajmniej pogratulować sobie, że miałem na tyle
dobrego smaku, że wybrałem kobietę z charakterem.
Naomi ruszyła w kierunku wind i odetchnęła z ulgą, gdy
po naciśnięciu guzika niemal natychmiast otworzyły się
drzwi.
Lekko zataczając się, weszła do środka i nacisnęła guzik
trzeciego piętra, a potem ciężko oparła się o ścianę i zamknę
ła oczy. Usłyszała szelest zamykających się drzwi, przerwany
ciężkim stąpnięciem, gdy jakiś pasażer w ostatnim momencie
wskoczył do środka. Tak bardzo chciała choć na kilka krót
kich chwil zostać sama, zamknąć oczy i pocierpieć w samo
tności.
- Dobrze się czujesz? - Niski głos nie pozostawiał wąt
pliwości, kim jest stojący obok niej pasażer.
- Adam...
Uśmiechnęła się blado i otworzyła oczy, spoglądając na
mężczyznę opartego o ścianę po drugiej stronie windy, i na
gle zdała sobie sprawę, w jak wielkim stopniu ten człowiek
uwikłany został w jej życie w ciągu ostatnich kilku tygodni.
W jakiś dziwny sposób to on właśnie stał się katalizatorem
wszystkich zmian, które wydarzyły się w tym krótkim czasie
- elementem, który sam pozostał nienaruszony, powodując
jednocześnie, że wszystko dookoła się zmienia. Kto by po
myślał, że kiedy prowokacyjnie drażnił się z nią, plotąc swe
nonsensowne bzdury, wypowiada słowa mające moc przepo
wiedni?
- Wszystko w porządku - skłamała gładko. W tej samej
chwili usłyszeli szelest rozsuwających się drzwi i do windy
wtargnęło energicznie kilka osób.
A może powiedziałam przed chwilą prawdę? - pomyślała,
prostując zgarbione plecy. Może rzeczywiście wszystko
jest w porządku? Zrobiłam w końcu najwłaściwszą rzecz
pod słońcem.
Nagle zdała sobie sprawę, że podobnie jak więzień w me
taforze Cassie, została nagle cofnięta z drogi na egzekucję,
i po raz pierwszy od długiego czasu poczuła ulgę.
Winda zatrzymała się na trzecim piętrze. Naomi wysiadła,
stanęła na chwilę pod ścianą i jeszcze raz zamknęła oczy.
Zewsząd dobiegały ją odgłosy szpitalnej krzątaniny, które
zwykle wciągały ją w wir pracy, ale tym razem czuła się
dziwnie wyobcowana. Czy tak właśnie wygląda wolność?
- zastanowiła się i poczuła, jak spada na nią lęk.
Czuła się tak szczęśliwa i bezpieczna z pierścionkiem Ed
warda na szyi i świadomością, że każdy dzień zbliża ją do
ślubu. Dopiero niedawno zaczęła myśleć, że oszukuje samą
siebie. Czy dlatego czuła teraz taką pustkę? Bo marzenie,
które hołubiła przez tak wiele lat, prysło jak bańka mydlana
i nie miało już powrócić? Czy można je czymś zastąpić?
Nie miała teraz czasu na takie rozważania. Czekała praca.
W czasie jej nieobecności potwierdzono przyjęcie dwóch no
wych pacjentów: chłopca, któremu w trakcie domowego le
czenia przedawkowano paracetamol, oraz drugiego, podej
rzanego o zarażenie pałeczkami okręznicy. Każdy z nich
miał być poddany serii badań, a następnie kilkudniowej ob
serwacji.
Cassie i Kirstin skończyły dyżur i przyszły ją odwiedzić.
Opowiedziała im o niebajkowym zakończeniu pewnej bajki,
której bohater zamiast rycerzem, okazał się zwykłym chirur
giem i zamiast do ołtarza, powędrował do sali operacyjnej.
- Edward zajmie się odwołaniem wszystkiego w kościele
i sprawami przyjęcia, ale mnie i tak zostanie dużo innych
rzeczy - wyjaśniła przyjaciółkom. - Trzeba zawiadomić go
ści, oddać prezenty, jeśli ktoś się pospieszył, a moja suknia...
- Nie będziesz zawracać sobie tym głowy - przerwała jej
Kirstin. - Cassie i ja wyręczymy cię.
- Ale to nie fair, zwalać wszystko na waszą głowę - za
protestowała, czując wdzięczność za ich propozycję.
- Nie ma sensu strzępić sobie języka - ucięła dyskusję
Cassie. - Gdybyś robiła to sama, za każdym razem musiała
byś opowiadać całą historię od początku, a wszyscy czekali
by na opowieść o jakiejś awanturze albo wielkiej zdradzie.
- Dot mówi, że jeśli chcesz, możesz pomieszkać trochę
u niej, mieć trochę spokoju i czas na przemyślenie wszystkie
go - dodała Kirstin. - Dzwoniłam do niej, żeby powiedzieć,
że coś wisi w powietrzu, ale nie pomyślałam, że to zdarzy się
tak szybko.
Naomi poczuła, że w jej oczach pojawiają się łzy.
- Naprawdę nie wiem, co bym bez was zrobiła - przy
znała łamiącym się głosem. - Zawsze przeżywałyśmy wszy
stko razem, jak siostry...
- I przynajmniej każda z nas wie, że zawsze jest obok
ktoś, do kogo można przyjść, kiedy jest potrzebny. Dlaczego
teraz miałoby być inaczej?
- Bo ta sytuacja jest inna. Miałyśmy marzenia i każda
z nas pracowała, aby stały się rzeczywistością. Kirstin ma
swoje marzenie w zasięgu ręki. Jest już lekarzem i wkrótce
będzie miała specjalizację, a Cassie jest tak piekielnie szczę
śliwa, że to prawie nieprzyzwoite. Co do mnie, wydawało mi
się, że od spełnienia marzenia dzielą mnie krótkie cztery
tygodnie. No i masz. Adieu.
- Co za bzdury! - Kirstin nie potrafiła ukryć wzburzenia.
- Oczywiście, że wciąż masz swoje marzenie, i to to samo,
które miałaś wczoraj. Czy nie mówiłaś nam zawsze, że można
wyobrazić sobie wszystko z wyjątkiem twarzy mężczyzny,
który spędzi z tobą życie? Jedyną rzeczą, którą zrobiłaś źle,
było to, że na siłę starałaś się umieścić w marzeniach twarz
niewłaściwego mężczyzny.
Naomi spojrzała na nią z wdzięcznością, ale wcale nie
wyglądała na przekonaną.
- Kirstin, ja byłam pewna, że to właściwy mężczyzna
- odparła smutnym głosem. - Miał wszystkie cechy, które
chciałam widzieć u swojego męża.
- Wiem, wiem... Oddany, odpowiedzialny, taki, na któ
rym można polegać - zaczęła wyliczać Cassie. - Jeżeli tylko
na czymś takim ci zależy, równie dobrze możesz sobie spra
wić psa. Mogę ci powiedzieć z własnego doświadczenia, że
męża nie kupuje się z gwarancją od producenta. Mężczyźni
nie są doskonali, są takimi samymi ludźmi jak my.
- Rzecz w tym - dodała Kirstin - że zerwanie z Edwar
dem nie znaczy, że musisz wyrzec się marzeń. To było bo
lesne przebudzenie, ale teraz, kiedy już umiesz twardo stąpać
po ziemi, możesz zacząć szukać takiego mężczyzny, który
rzeczywiście pasuje do ciebie, a nie do obrazka, który chcia
łabyś powiesić sobie nad kominkiem.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
- Czuję się, jakbym występowała w jakimś dziwnym fil
mie - oznajmiła Naomi siedem dni później.
Dzięki sprawnie działającej poczcie pantoflowej cały
szpital dowiedział się o odwołaniu ślubu w ciągu kilku dni.
Na wesele zaproszono zbyt wiele osób, by sprawę udało się
długo utrzymać w tajemnicy. Dobrą stroną takiego biegu rze
czy było to, że nie musiała osobiście opowiadać o wszystkim,
co się stało. Była jednocześnie mile zaskoczona tym, że ko
ledzy na jej oddziale nie zadają zbędnych pytań, a okazują
jej sympatię i wsparcie. Niemniej w szpitalu trochę plotko
wano.
- Wiesz, jak to jest - skomentowała Kirstin, gdy siedziały
na herbacie w szpitalnej kafeterii. - To jak na filmie: napięcie
stopniowo rośnie, nagle cichnie muzyka i wszyscy zastygają
w napięciu: co będzie dalej? Na ogół nic się dalej nie dzieje,
napięcie spada i sprawa cichnie.
- Takie rzeczy przypominają rozmowy między pacjenta
mi - powiedziała innym razem Selina, gdy znalazły się same
w pokoju. - „Czy pan X został zarażony pałeczkami coli, czy
może czymś innym? Czy u Igreka przyjmie się transplant,
czy biedak zemrze w ciągu miesiąca? Jak zareaguje rak pana
Z na wzmocnioną dawkę chemoterapii?" Nie martw się - do
dała. - Na świecie nie brakuje tych dwunogich stworzeń.
Uwaga - ostrzegła, patrząc w stronę wejścia. - Właśnie zbli
ża się jakiś rekin.
Adam jednak, który pojawił się w drzwiach, w najmniej
szym stopniu nie przypominał drapieżnego rekina. Był raczej
jak delfin: szlachetne stworzenie poruszające się z gracją, ale
ceniące sobie wolność i gotowe w każdej chwili odpłynąć.
- Dzień dobry paniom - przywitał się, ale Naomi czuła,
że jego oczy jak zwykle wpatrzone są w nią.
Zachowywał się ostatnio mniej zaczepnie i wiedziała, że
choć sama nie powiedziała mu ani słowa, usłyszał już o zer
waniu przez nią zaręczyn. I nie powiedział ani razu: „Pamię
tasz, mówiłem ci...", pomyślała z wdzięcznością, machając
z lekkim roztargnieniem ręką do Seliny, która skończyła już
dyżur i wybierała się do domu.
- Naomi, mam zaproszenie, ale właściwie ono... jest dla
nas obojga - oznajmił, kiedy zostali sami.
- Zaproszenie? Dla nas? - Zdziwiona przeniosła wzrok
na kartkę papieru, którą wyjął z kieszeni.
- Pamiętasz ten wieczór, kiedy „pozbyłem się" motocykla?
- Masz na myśli ten wieczór, kiedy roztrzaskałeś go, wa
ląc w nadjeżdżający samochód, żeby uratować dziecko? Ma
ło brakowało, a „pozbyłbyś się" wówczas również głowy...
- Och, jak zwał, tak zwał - rzekł z lekkim skrępowaniem,
jakby zawstydzało go przypominanie o bohaterskim geście,
o którym wciąż w szpitalu mówiono. - Dostałem zapro
szenie dla nas na bożonarodzeniową szopkę w przedszkolu
Jessiki.
Wyciągnął rękę, by podać Naomi kartkę. Dzięki żywym,
tęczowym barwom poznała natychmiast rękę dziecka.
- Jej matka przetłumaczyła to, co narysowała dziewczyn
ka, na nudny język, jakim posługują się dorośli - dodał z hu
morem.
Odwróciła kartkę i przeczytała znajdujący się na odwrocie
tekst będący zaproszeniem na bożonarodzeniową szopkę,
w której córeczka pani Watson zagrać miała rolę aniołka,
zakończony humorystyczną notą dziękującą Adamowi, że
Jessica nie stała się aniołkiem w zaświatach.
- Ale ja nie miałam w tym żadnego udziału - zaprotesto
wała Naomi. - Dlaczego włączyła mnie do zaproszenia?
- Żebym nie nudził się bez ciebie! Zapewne po przedsta
wieniu dostaniemy ciasteczka z marcepanem, jeżeli to wszy
stko choć trochę przypomina jeszcze zwyczaje z naszego
dzieciństwa.
- Pamiętam. Każda matka przynosiła wtedy coś z własnej
kuchni. Bardzo szybko można było poznać, w którym domu
jest dobra kucharka.
- Dzisiaj wezmą chyba wszystko z cukierni, z taką ilo
ścią aromatów i ulepszaczy, że będziemy czuć te ciasteczka
do samego rana.
- Ale z ciebie cynik! - Klepnęła go przyjacielsko w ple
cy. - Jakoś nie widziałam, żebyś kiedykolwiek odmawiał,
gdy rodzice przynosili całe tony tych specjałów do szpitala.
Po raz pierwszy od wielu dni poczuła, że poprawia si? jej
humor, choć nie bardzo wiedziała dlaczego.
Rozczarowanie, jakie przyniosło zerwanie zaręczyn, znik
nęło już prawie całkowicie i jego miejsce zajęła prawdziwa
ulga, że nie wplątała się w to małżeństwo. Widziała zresztą
Edwarda poprzedniego dnia na zakupach. Na jego ramieniu
wisiała i tym razem Stella, lecz Naomi nie czuła prawie
wcale zazdrości. Właściwie tak bardzo czuła się odcięta od
jakichkolwiek emocji, że była nawet w stanie spojrzeć na
nich chłodnym okiem. Mimo rozmaitych gestów, za pomocą
których Stella uporczywie udawała małą dziewczynkę,
wprawne oko Naomi rozpoznało natychmiast, że jest o kilka
lat starsza od Edwarda, ale wszystko wskazywało na to, że
wkrótce mocno chwyci go w swoje sidła.
Ten lepszy nastrój nie był także skutkiem zaproszenia.
Choć miłe i ujmujące, nie było przecież czymś, co w jakikol
wiek sposób wpływało na jej życie. Pozostaje więc Adam,
pomyślała, patrząc na niego spod oka.
Jak zwykle poczęstował się sam kawą, której zostało je
szcze trochę w dzbanku, i przycupnął na krawędzi stołu. Wy
ciągnął długie nogi, tarasując prawie całe przejście, a gdy jej
wzrok powędrował ku jego lśniącym półbutom, zdała sobie
sprawę, że przestał nosić adidasy.
- Jak tam potłuczenia? - Uświadomiła sobie nagle, że
przez ostatnie dni była tak zaabsorbowana swoimi sprawami,
że ani razu nie spytała go o zdrowie.
- Fataaalnie! - powiedział, robiąc płaczliwą minę, której
natychmiast zadały kłam ogniki w oczach. - Niestety, mimo
alarmującego stanu nie znalazłem żadnej braterskiej duszy,
która ulitowałaby się nade mną.
- Och, biedactwo! - załkała, starając się przybrać minę
pasującą do jego tonu, lecz zaraz się roześmiała.
- Na to właśnie czekałem - rzekł łagodnie. - Prawie się nie
uśmiechałaś przez ostatnie dni. Bardzo mi tego brakowało.
- Przykro mi. Wiem, że byłam ponurakiem. Dla mnie
samej nie było to przyjemne. - Zrobiła ruch dłońmi, jakby
strząsała z nich niewidoczny pył. - Ale to wszystko powinno
się zmienić.
- Miałem trochę wyrzutów sumienia - wyznał nagle.
Spojrzała na niego zdziwiona.
- Ty? Dlaczego?
- Przecież jestem częściowo winny temu, co się stało.
Ponury wyraz na jego twarzy mówił, że tym razem nie
żartuje.
- Jaka może być twoja wina w tym, że ja i Edward
w końcu odzyskaliśmy rozum?
- Być może w ogóle nie zastanawiałabyś się nad tym
wszystkim, gdybym tak bardzo ci nie dokuczał. I do tego
tamten wieczór, kiedy zostałaś u mnie. Gdyby Edward nie
zobaczył cię, jak wychodzisz rano...
- Jak w ogóle się dowiedziałeś? - spytała lekko zdener
wowana.
Czyżby trąbił już o tym cały szpital? Nie mówiła o tym
nikomu poza Cassie i Kirstin, a nie sądziła, by Edward puścił
parę. Oboje mieli nadzieję, że sprawa ucichnie jak najszyb
ciej. Niestety, w tym samym momencie w kieszeni Adama
zadźwięczał pager, i Adam z podejrzaną prędkością sięgnął
do telefonu, by wystukać numer.
- Muszę iść natychmiast do izby przyjęć - oznajmił, od
kładając słuchawkę. Wstał i ruszył energicznie do drzwi, ale
odwrócił się jeszcze raz i po chwili wahania spytał: - Czy
mam poczekać na ciebie i podrzucić cię, kiedy skończysz
dyżur?
- Podrzucić mnie? Po co?
Przez krótką chwilę zastanawiała się, czy przez roztarg
nienie nie umknęło jej coś, o czym mówili przed chwilą.
Czyżby chciał zaprosić ją gdzieś dzisiaj wieczorem?
- Żeby pojechać razem na przedstawienie do Jessiki - od
parł, widząc jej pytające spojrzenie. - Szkoła jest o ładnych
parę kilometrów stąd i nie ma tam żadnego bezpośredniego
połączenia, więc biorę samochód.
- Jeżeli samochód, to wszystko w porządku. - Odzyskała
poczucie humoru. - Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie
zamierzasz podwieźć mnie motocyklem.
- O, nie... Era motocyklowa nieodwołalnie się skończy
ła. A propos tego wypadku... Czy wiesz, jakie to zdumiewa-
jące wrażenie, kiedy w momencie, gdy myślisz, że to twoje
ostatnie sekundy, tysiące obrazów przesuwa ci się przed
oczami?
Gdy to mówił, w jego oczach pojawiło się nagle coś in
tensywnego i poczuła, jak ciarki biegną jej po plecach.
- Opowiesz mi o tym? - spytała, nagle przekonana, że za
jego słowami kryje się coś niezwykle ważnego.
Była zdumiona, że zdobyła się na taką propozycję, a on
zdawał się jeszcze bardziej zdziwiony jej prośbą.
- Dobrze, opowiem - odparł z dziwną siłą w głosie i za
mknął za sobą drzwi.
- Naomi? Kirstin przy telefonie - odezwał się głos w słu
chawce.
Cieszyła się z każdego telefonu przyjaciółki, ale tym ra
zem chwila nie była odpowiednia do rozmowy.
Powinna była skończyć dyżur o trzeciej, a była już prawie
czwarta i do rozpoczęcia przedstawienia pozostało tylko pół
godziny. Adam zadzwonił z recepcji z wiadomością, że cze
ka już na dole, a musiała jeszcze wpaść do domu, by się
przebrać.
- Złapałaś mnie w ostatniej chwili. Byłam już przy
drzwiach - wysapała zdyszana.
- Włóż jakieś fajne ciuchy i chodź ze mną wieczorem.
- Nie mogę, Kirstin. Przepraszam, ale nie mogę.
Po kilku dniach pustelniczego życia, jakie sobie narzuciła,
dostała nagle dwa zaproszenia tego samego wieczoru.
- Posłuchaj, mała, Cassie i ja byłyśmy dotąd cierpliwe,
bo wiemy, że potrzebujesz trochę czasu, żeby zebrać się do
kupy, ale już dosyć tego chowania się po kątach. Pora, żebyś
zaczerpnęła trochę świeżego powietrza. Nie zgadzam się na
żadne „nie".
- Obawiam się, że będziesz musiała się zgodzić, bo ja
jestem już umówiona i właśnie wychodzę. Jeszcze sekunda
i się spóźnię.
- Wychodzisz? Dokąd? Z kim się umówiłaś? - Kirstin
nie nadążała z pytaniami.
- Nie mam już ani chwili. Pogadamy jutro! - Naomi
zaśmiała się w sposób, który jeszcze bardziej zaintrygował
przyjaciółkę, i odłożyła słuchawkę.
- Cieszę się, że przyszliśmy - powiedziała do Adama po
zakończeniu szopki, gdy zaczęli przedzierać się przez tłum
rozgadanych dzieci.
- Ja też.
Śmiech, którym kwitował każdy zabawny epizod przed
stawienia, brzmiał jej jeszcze w uszach, gdy znaleźli się
w samochodzie, a Adam wkładał kluczyk do stacyjki, by
zapalić silnik.
- „I karczmarz rzekł w te słowa do Maryi i Józefa..."
- zacytował słowa małego narratora, zabawnie przedrzeźnia
jąc jego głos.
- „Mamusiu, jak muszę do ubikacji". - Naomi poszła
w jego ślady, przypominając małego brzdąca, który przerwał
przedstawienie w najbardziej dramatycznym momencie, do
magając się odprowadzenia do toalety.
Nie przerywali rozmowy aż do chwili, gdy Adam wcisnął
hamulec i zdała sobie sprawę, że znaleźli się przed jego do
mem.
- Wejdziesz na górę? - spytał z niespodziewanie poważ
ną miną. - Poprosiłaś mnie, żebym opowiedział ci, co działo
się w mojej głowie przez tych kilku sekund, kiedy myślałem,
że umrę. Myślę, że to dobra pora.
Zaczęła zastanawiać się, co spowodowało tę nagłą zmianę
nastroju, i poczuła lekką obawę. Tego wieczoru był jakiś inny
niż zwykle - nie potrafiła ubrać tego w słowa, ale jej kobieca
intuicja ostrzegała, by być czujną.
- Kto zrobi kawę? - spytała, gdy otworzył drzwi.
Kiedy zdejmował jej płaszcz, w jego ruchach była lekka
nerwowość, zupełnie jak wtedy, gdy z przejęciem wyjmował
z kuchenki pieczonego kurczaka trzy tygodnie temu.
- Czy rozmawiałaś ostatnio z Halem? - spytał po chwili
milczenia, jakby ucieszony, że udało się znaleźć jakiś neu
tralny temat.
- Nie. Czemu pytasz?
- Chyba on i Sahru spotkali się kilka razy i Sahru zgo
dziła się iść do Sama Dysarta na wstępne rozpoznanie.
- Myślisz, że zgodziła się na operację? - zapytała ze zdu
mieniem. - To znaczy, że Halowi udało się przekonać ją, że
ma poważne zamiary i...
- Nie wyciągałbym tak daleko idących wniosków. Na
razie zgodziła się tylko na wstępne badanie.
- Ale to i tak wielki krok naprzód. Ale jak ją do tego
przekonał? To zdumiewające.
- Pamiętasz, skąd Hal pochodzi? Powiedział jej, że jed
nym z głównych powodów, dla których jego rodzina wyje
chała z Egiptu, było to, że matka nie pozwoliła, żeby jego
mała siostra dostała się pod rzeźnicki nóż, taki sam, jaki
kiedyś okaleczył Sahru. Straciłajużjedną córeczkę z powodu
zakażenia i nie chciała, żeby to samo stało się z następną.
- Więc pokazał jej w ten sposób, że wie, co czuje... że
rozumie jej lęki - powiedziała i mimowolnie zacisnęła moc
no kciuki, jakby chciała pomóc tym gestem w szczęśliwym
zakończeniu całej sprawy.
- To bardzo ważne w związku, prawda? - spytał i zdała
sobie sprawę, że nie mówi już tylko o Halu i Sahru.
- Wydaje ci się, że znasz drugą osobę - ciągnął Adam
cichym głosem, zupełnie jakby mówił do siebie. - Myślisz,
że wiesz, dlaczego jest właśnie taka, i nagle zdarza się coś,
co wywraca wszystko do góry nogami, i zdajesz sobie spra
wę, że nie znałeś jej w ogóle.
Nie wiedziała, do czego Adam zmierza, ale było oczywi
ste, że chce powiedzieć coś, o czym z nią jeszcze nie roz
mawiał.
- To samo działo się ze mną - podjął po chwili milczenia.
- Wydawało mi się, że wiem, kim jestem i czego chcę od
życia, i wtedy seria pozornie przypadkowych zdarzeń spra
wiła, że zacząłem jeszcze raz zadawać te same pytania. Gdy
przyglądam się mojemu życiu - ciągnął z namysłem, opiera
jąc wzrok na kubku, który obracał w dłoni - widzę, jak to
jest. Radziłem sobie nieźle, właśnie kupiłem mieszkanie i sa
mochód i zacząłem czuć się dobrze w swojej pracy, kiedy
pojawiła się kobieta, i wpadłem z kretesem.
Poczuła lekkie ukłucie zazdrości. Myślała o nim zawsze
jak o lekkoduchu, który nie traktuje damsko-męskich spraw
serio. To, co powiedział, było kolejnym zaskoczeniem.
- Ona zresztą nie zwracała na mnie wielkiej uwagi. Inte
resowali ją poważni mężczyźni i ani poczucie humoru, ani
mój swobodny sposób bycia nie były dla niej ważne. Robili
na niej wrażenie odpowiedzialni mężczyźni, którzy potrafi
liby jej zapewnić poczucie bezpieczeństwa i na których mo
głaby polegać. Tacy, którzy daliby jej coś, czego do tej pory
jej brakowało.
Spojrzała na niego i nagle poczuła, jak z wrażenia sztyw
nieje jej szyja. Adam jednak nie zdejmował wzroku z kubka
i mówił dalej:
- Więc cóż mi pozostało? Ograniczyłem się do obserwo
wania tego, co się z nią dzieje. Moja księżniczka po jakimś
czasie zaręczyła się, a potem rzuciła w wir przygotowań do
ślubu, który miał ją połączyć z mężczyzną posiadającym te
wszystkie wymarzone cechy.
Drgający, lekko ochrypły głos wskazywał, że Adam prze
żywa to, co mówi, nie mniej niż ona.
- Dodatkowy problem polegał na tym, że widziałem, iż
ten mężczyzna w ogóle do niej nie pasuje, z tego prostego
powodu, że nigdy nie zadał sobie trudu, żeby choć trochę ją
poznać. Był odpowiedzialnym, całkowicie skupionym na so
bie facetem, który nie jest w stanie dać kobiecie nic, poza...
no właśnie: poza poczuciem bezpieczeństwa. Ale nic na to
nie mogłem poradzić. Wybrała właśnie jego. Owszem, na
swój skromny sposób starałem się jej uzmysłowić pewne
rzeczy, ale ona nawet się nie domyślała, o co mi naprawdę
chodzi. Myślała, że tylko drażnię się z nią, żeby grać jej na
nerwach.
Słuchała jego słów jak zaczarowana i dopiero gdy poczu
ła, jak dwie krople łez spadają jej na dłoń, zdała sobie sprawę,
że płacze.
- Kiedyś wieczorem jechałem do domu na motocyklu
mojego brata i zobaczyłem nagle małą dziewczynkę, idącą
prosto pod samochód. Kiedy nacisnąłem gaz i ruszyłem
prosto pod jego koła, zdążyłem pomyśleć, że nie chcę
jeszcze umierać, bo nigdy dotąd nie poczułem, jak smakują
usta tej kobiety, a ona nigdy się nie dowie się, że ją kocha
łem.
Uniósł w końcu oczy, spojrzał na nią i po raz pierwszy
pozwolił jej ujrzeć w swoich oczach to wszystko, co do niej
czuł. Było w nich pragnienie, poczucie beznadziei, namięt
ność, rozpacz i miłość.
- Och, Adam... - wyszeptała, zszokowana tym wszy
stkim, co dotąd ukrywał, nie pozwalając, by emocje wy do-
były się na powierzchnię. - Adam... dlaczego nie powiedzia
łeś mi nigdy ani słowa?
- Powiedziałem. Ale ty nigdy mnie nie słuchałaś.
- Słuchałabym, gdybyś nie ukrywał się za niedorzeczny
mi żartami i przekomarzaniem.
- Teraz już nie żartuję - zauważył spokojnie, odstawiając
kubek i wstając. Wyjął jej filiżankę z ręki, ujął jej dłoń i przy
ciągnął ją delikatnie ku sobie. - Więc... - zaczął z cieniem
uśmiechu na ustach i niepewnością w oczach - którędy po
prowadzi teraz nasza droga?
- Na ten jeden upragniony pocałunek zawsze możesz
liczyć - powiedziała miękko i zaraz potem zagryzła wargi,
czując, jak po policzku płyną jej dwie nowe łzy.
- Problem polega na tym, że nie zależy mi tylko na
jednym pocałunku - oznajmił, delikatnie wycierając mo
kre ślady na jej twarzy. - Chcę twoich pocałunków przez
całe życie, chcę miłości, dzieci i twojego towarzystwa,
i wszystkiego, co może nam się razem zdarzyć, na dobre
i na złe.
- A gdybym powiedziała tak? - spytała bez tchu.
Jego ramiona objęły ją mocno i poczuła, jak drżą, by po
chwili zastygnąć w bezruchu.
- Adam?
- Nie mogę oderwać się od ciebie... To takie cudowne
- wyszeptał. - Wyobrażałem to sobie wiele razy, ale moja
wyobraźnia nigdy nie pozwalała mi zapomnieć, że należysz
do innego...
- Już nie - powiedziała, unosząc się na palcach i wycią
gając dłonie do jego policzków. - Teraz jesteśmy tylko my
dwoje.
Jak na ironię losu w tej samej chwili zaterkotał telefon.
- Słucham? -jęknął Adam do słuchawki, nie odrywając
spojrzenia od oczu Naomi. - Owszem, jest, ale nie może pani
z nią rozmawiać.
Choć głos z oddalonej o metr słuchawki był nierozpozna
walny, natarczywy dźwięk pozwolił się jej domyślić, że to
Kirstin.
- Nie może pani z nią rozmawiać, bo jesteśmy teraz tylko
we dwoje i chcemy pozostać we dwoje - rzekł spokojnie,
pochylając głowę w kierunku Naomi, aż ich czoła spotkały
się ze sobą.
Spostrzegła jeszcze kątem oka, jak słuchawka z trzaskiem
opada na widełki, ale jedyną rzeczą, która ją teraz intereso
wała, był wyraz wpatrzonych w nią oczu.
I wtedy nastąpił ten pierwszy pocałunek i świat, który ich
otaczał, zniknął, jakby istnieli tylko oni dwoje.
- Ile czasu mogą zająć przygotowania do ślubu? - spytał
Adam, unosząc się na poduszce w dobrą godzinę po północy
i szukając wokół siebie kołdry, która razem z resztą pościeli
leżała na podłodze. - Ostrzegam cię: nie zamierzam czekać
ani chwili dłużej, niż to konieczne.
- Ja też nie chcę czekać - powiedziała, dotykając jego
gładkich policzków, które ogolił godzinę temu, by nie drapać
jej skóry.
Nagle zrozumiała, jak dziecinne było jej uganianie się za
mężczyzną z bajki, gdy ten, który był jej przeznaczony, stał
obok, czekając na jej znak.
- Urzędy zaczynają pracę o dziewiątej - oznajmiła. -
Musimy wziąć dokumenty, przespacerować się tam i ustalić
datę.
- Pozostaje reszta przygotowań... - Zmarszczył z na
mysłem czoło. - Chcesz przecież mieć na ślubie przyjaciół
i rodzinę, prawda?
- A czy nas dwoje nie wystarczy? - przypomniała mu
słowa sprzed kilku godzin i zbliżyła do niego usta, doskonale
wiedząc, do czego to doprowadzi. - Możemy urządzić przy
jęcie, na które zaprosimy kogo tylko dusza zapragnie. Ale to
będzie później, dużo później...