EVA RUTLAND
W ramionach
księcia
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Nie lubię rudzielców - oświadczyła Rae.
-
On wcale nie jest rady. Jego włosy są
kasztanowe. - Whitney obficie posmarowała
grzankę masłem i z apetytem ugryzła kęs. -
Podoba mi się ten kolor.
-
Najbardziej podoba ci się zielony, bo to
kolor pieniędzy.
-
Nie
przeczę.
-
Whitney
zachichotała
swawolnie i znacząco uniosła kubek. - Paula,
podgrzej tę kawę, dobrze? Albo nalej mi nową.
Paula wytarła ręce i posłusznie wykonała
polecenie, a dwie siostry Ashford nadal paplały
jak najęte.
- Lepiej sobie za wiele nie obiecuj - cierpkim
tonem poradziła Rae. - Książę Vandercamp
przyjechał do San Diego pograć w polo, a nie
uganiać się za kobietami.
Paula jednym uchem słuchała tej rozmowy,
szorując patelnię. Od kilku tygodni głównym
tematem rozmów w domu Ashfordów był turniej
golfowy, z którego cały dochód przeznaczono na
cele dobroczynne. Natomiast ostatnio, gdy
rozeszła się wieść, że na przystani miejscowego
klubu
zacumował
jacht
milionera
Brada
Vandercam-pa,
obie
panny
Ashford
nie
przestawały plotkować o przystojnym i wciąż
wolnym dziedzicu bajecznej fortuny Van-
dercampów.
4
Całe San Diego szalało z zachwytu. Lub raczej
tylko ci, którzy zaliczają się do miejscowej
ś
mietanki towarzyskiej, poprawiła się Paula w
duchu, a na jej ustach zaigrał kpiący uśmieszek.
Przecież tylko bogacze zasiądą na trybunie w
lożach honorowych, aby oglądać mecze polo, a
potem wezmą udział w wielkim balu, wystrojeni
w kreacje zaprojektowane przez słynnych
projektantów.
- Na mój widok zmieni zamiar! - stwierdziła
Whitney z niezachwianą pewnością siebie.
Paula dostrzegła błysk wyzwania w oczach
Whitney i była skłonna się z nią zgodzić. Co
prawda Whitney nie mogła uchodzić za klasyczną
piękność, gdyż miała zbyt szerokie usta, nieco
zbyt obfite kształty i nos jak...
Przestań, nieładnie jest krytykować bliźnich,
skarciła się Paula w duchu. Odłożyła patelnię i
poszła posortować rzeczy do prania. A jednak nie
potrafiła przestać myśleć o zasłyszanej rozmowie.
Co by nie mówić, Whitney była dosyć atrakcyjną,
ciemnooką
brunetką.
Otaczała
ją
jakaś
przedziwna, przesiąknięta erotyzmem aura, co
sprawiało, że mężczyźni lgnęli do niej jak
pszczoły do miodu. Tak, książę na pewno zwróci
na nią uwagę, Rae będzie skręcać się z zazdrości,
a...
- Gdzież ta dziewczyna się podziewa! -
Rozważania
Pauli
przerwał
zaspany,
lecz
ś
widrujący głos pani Ashford. Paula rzuciła
5
jedwabną koszulkę na stos innych wytwornych
ciuszków i pośpieszyła do kuchni. - Ach, tu
jesteś! Czemu nie przyniosłaś mi kawy do
sypialni?
- Przepraszam, ale myślałam, że pani śpi.
- Moja głowa! - Mamie Ashford ciężko opadła
na krzesło i przycisnęła dłoń do skroni. - Jak ktoś
mógłby
6
spać przy tym ogłuszającym hałasie! Nie możecie,
moje dziewczynki, zaczynać swoich pogaduszek
o nieco późniejszej porze?
-
To trochę pomoże, a za moment przyniosę
kawę. -Paula podała pani domu szklankę soku
pomidorowego i dwie tabletki aspiryny.
-
Mamo, chyba nie dostaniesz znów tej swojej
okropnej migreny - jęknęła Whitney. - Miałyśmy
przecież jechać po zakupy.
-
Otóż to - kpiąco prychnęła Rae. -Whitney
musi znaleźć wystrzałowy strój na bal maskowy,
ż
eby olśnić księcia!
-
Tobie pomógłby tylko taki ciuch, dzięki
któremu stałabyś się niewidzialna.
-
Dziewczynki, przestańcie! Głowa mi pęka i
jest mi niedobrze. Pewnie powinnam coś zjeść.
Paula, usmaż bekon i kilka grzanek z cynamonem.
-
Już się robi! - Paula chwyciła niedawno
umytą patelnię. Miała nadzieję, że nie spóźni się
na dzisiejsze zajęcia. Gdyby do dwunastej zrobiła
pranie i posłała łóżka, to pewnie by zdążyła. Pod
warunkiem, że pani Ashford nie zleci jej żadnej
dodatkowej pracy.
Na szczęście solidne śniadanko i trzy filiżanki
mocnej kawy zdziałały cuda i pani domu
odzyskała dobry humor. Rozmowa przy stole
ponownie zaczęła się toczyć wokół Brada
Vandercampa.
-
Taki bogaty! I tak uroczo brytyjski! - Oczy
Mamie Ashford zaszły mgłą.
7
-
I zabójczo przystojny - dodała Whitney.
-
Jak jego dziadek - stwierdziła matka. - I
podobno taki sam z niego huncwot.
8
-
Huncwot?
-
Nie przepuści żadnej ładnej dziewczynie.
Romansuje na prawo i lewo, jak jego dziadek,
staruszek Cyrus Van-dercamp. Dorobił się fortuny
na linii kolejowej, lecz chodzą słuchy, że w latach
trzydziestych sporą część przepuścił na pewną
gwiazdę ekranu. Nie była damą z towarzystwa,
ale on stracił dla niej głowę i porzucił rodzinę.
Wybuchł straszny skandal.
Rae oświadczyła, że nie darowałaby tego
ż
adnemu mężczyźnie. Whitney miała inne zdanie.
- Gdy Brad Yandercamp włoży mi na palec
ś
lubną obrączkę, może sobie potem utrzymywać
całe stado kochanek.
Pani Ashford zgodziła się z tym poglądem.
Jakie to szczęście, że obie córeczki wyrosły na
prawdziwe damy.
-
Oby jednak książę polo wrodził się w swego
ojca.
-
Dlaczego? - spytała Whitney.
-
To wyjątkowo porządny człowiek. Bardziej
interesuje się kopalniami złota i szybami
naftowymi
niż
kobietami.
Ożenił
się
z
dziewczyną ubogą jak mysz kościelna, lecz
pochodzącą ze starej arystokratycznej rodziny.
Podobno zamienił zrujnowaną rodową rezydencję
ż
ony w luksusowy pałac. Chciałabym to
zobaczyć.
-
Cóż, może wszystko przed tobą. - W głosie
Whitney zabrzmiała nutka przebiegłości. -
9
Mówiłaś, że młody Vandercamp ma słabość do
ładnych dziewczyn?
-
I owszem. - Mamie Ashford zachichotała. -
A ty jesteś dużo ładniejsza od tych wszystkich,
które będą usiłowały go usidlić. Dlatego lepiej już
jedźmy do Mademoi
10
selle's Boutiąue. Na pewno zwali się tam tłum
klientek. Pośpieszmy się, zanim wszystko
wykupią.
Paula odetchnęła z ulgą. Do jedenastej zdążyła
zrobić pranie, sprzątnąć kuchnię i uporządkować
sypialnie.
Potem
wzięła
szybki
prysznic,
przebrała się i pobiegła na przystanek, żeby
pojechać autobusem na uniwersytet.
Od niepamiętnych czasów marzyła o zawodzie
weterynarza. Uwielbiała zwierzęta - zarówno
małe, jak i duże. Miała z nimi do czynienia od
dzieciństwa,
wychowała
się
bowiem
na
hodowlanym ranczu w stanie Wyoming, gdzie jej
ojciec był robotnikiem, a matka kucharką. Często
asystowała poganiaczom lub weterynarzom,
ilekroć zajmowali się chorą krową lub koniem. A
gdy trochę podrosła, zakochała się w Tobym,
przystojnym synu nadzorcy. Zamierzali się pobrać
i kupić kawałek ziemi. Toby miał trenować konie,
a Paula leczyć ukochane zwierzaki. Jednak
pewnego lata Toby zupełnie stracił głowę dla
niejakiej Cynthii, a Paula poczuła się tak, jakby
zawalił się cały jej świat.
Z rozpaczy omal nie rzuciła szkoły. Była
naprawdę załamana i dopiero brat ojca, Lewis
Grant, pomógł jej wyjść z depresji. Przemówił jej
do rozsądku i zachęcił do kontynuowania nauki.
Paula rzuciła się w wir pracy, nadrobiła
zaległości i w terminie obroniła dyplom. Uzyskała
jednak
za
mało
punktów,
ż
eby
zdobyć
11
stypendium
na
uniwersyteckim
wydziale
weterynarii, a stan rodzinnych finansów nie
pozwalał na podjęcie pełnopłatnych studiów.
Ojciec długo chorował i leczenie pochłonęło
niemal całe rodzinne oszczędności. Również tym
razem z pomocą przyszedł jej wujek
12
Lewis. Zaproponował, że pokryje połowę
czesnego, ale to i tak nie rozwiązywało problemu.
-
W tym roku Paula chyba musi zostać na
ranczu -stwierdził Hank, jej ojciec. - Mogłaby
pomagać matce.
-
Pewnie chętniej pomagałaby tobie - mruknął
Lewis.
-
Ś
więta racja - przyznała Paula z uśmiechem.
Doskonale czuła się w siodle i z radością zajęłaby
się zwierzętami. Wiedziała jednak, że ojciec nie
pozwoliłby na to.
- Taka robota bardziej mi odpowiada.
-
Ja osobiście wolałbym się krzątać w ciepłej,
przytulnej kuchni... - Lewis pokręcił głową.
-
Każdy marzy o czymś innym - stwierdziła
Paula.
- Sam wiele razy mi to powtarzałeś, wujku. -
Lewis dawno temu wybrał życie mieszczucha.
Zaczął podróżować, imał się dziwacznych prac,
aż w końcu zatrudnił się na stałe jako szofer i
człowiek do wszystkiego w kalifornijskiej
rezydencji Angusa Ashforda, w San Diego.
-
Na czesne jakoś by starczyło. - Matka
wróciła do zasadniczego tematu. - Ale co z
mieszkaniem i utrzymaniem? - Uniwersytet
stanowy był odległy od rancza o sto pięćdziesiąt
kilometrów i codzienne dojazdy nie wchodziły w
grę.
-
Nadal pragniesz zostać weterynarzem? -
Lewis zerknął pytająco na bratanicę, ona zaś
13
skinęła głową. -A nie pojechałabyś ze mną do San
Diego? Tam też jest uniwersytet.
Cała trójka wlepiła w niego zdumione
spojrzenie.
- Co
powiecie
na
darmową
chatę
i
wyżywienie? - Lewis jakby czytał w ich myślach.
- Pokojówka Ashfordów
14
właśnie złożyła wymówienie. - Lewis badawczo
popatrzył na Paulę. - Potrafiłabyś zająć się
domem?
-
Masz na myśli tę codzienną krzątaninę, którą
zajmuję się od wielu lat? - Dziewczyna
uśmiechnęła się szeroko.
-
Tak się składa, że chyba mógłbym załatwić
ci tę robotę, a pan Ashford to porządny gość.
Prawdopodobnie pozwoliłby ci chodzić na
zajęcia.
Paula natychmiast poweselała. Uniwersytet w
San Diego? Nie spodziewała się takiego obrotu
spraw.
-
Mają tam wydział weterynarii? - spytała.
-
Prawdę mówiąc, nie wiem. Chociaż... -
Lewis rozpromienił się. - Ależ tak, mają! Właśnie
tam zawiozłem do uśpienia suczkę pana
Ashforda.
-
Byłoby cudownie! - Oczy Pauli zalśniły jak
dwie gwiazdy. - O ile zostanę przyjęta. -
Dziewczyna spojrzała na ojca i wyczuła jego
wątpliwości, które zresztą natychmiast jasno
wyraził.
-
Zdajesz sobie sprawę, że to zupełnie co
innego niż mieszkanie w akademiku? No i daleko
od domu...
-
Ja miałbym na nią oko - zapewnił Lewis. -
Przecież jestem jej ojcem chrzestnym.
Hank wyraził zgodę, a Paula natychmiast
rzuciła się wujkowi na szyję.
15
-
Dzięki! Ale ze mnie szczęściara. Mam
najlepszego ojca chrzestnego na świecie.
-
Jeszcze nic nie załatwiłem - ostudził jej zapał
Lewis. - Lepiej od razu zadzwonię do starszego
pana. Wzruszę go opowieścią o utalentowanej
bratanicy, która pragnie zostać weterynarzem i
potrzebuje pracy. Pan Ashford jest
16
moim dłużnikiem. Kilka razy przywiozłem go
kompletnie pijanego do domu i po cichutku
położyłem do łóżka...
Pan Ashford w istocie pochwalił ambicje
młodej kobiety i oczywiście zgodził się, aby w
wolnym czasie uczęszczała na wykłady. Co
więcej, obiecał, że skontaktuje się z dziekanem
wydziału, jeśli kandydatka na studentkę na-
tychmiast przyśle dokumenty.
-
Wujku, to wprost fantastycznie! - Paula
cmoknęła go w policzek.
-
Może zaśpiewasz na inną nutę, gdy weźmie
cię
w
obroty
pani
Ashford.
Ż
adna
z
dotychczasowych pokojówek nie zagrzała tam
miejsca dłużej niż kilka tygodni. Mamie Ashford
potrafi zaleźć człowiekowi za skórę. I jeszcze
jedno... jesteś o wiele za ładna. Zrób coś, żeby
wyglądać trochę gorzej... - Lewis zafrasowanym
spojrzeniem przesunął po smukłej figurze,
złocistych lokach i ślicznej buzi.
-
A jakie to ma znaczenie? - Paula nie potrafiła
ukryć zdumienia.
-
Cóż, pani Ashford nie spodoba się, że jesteś
ładniejsza od jej dziewczynek.
-
Nie rozumiem.
-
Ashfordowie zaliczają się do śmietanki
towarzyskiej i starsza pani staje na głowie, żeby
odpowiednio ustawić córeczki, czyli wydać je za
bogatego ważniaka. Wysyła je na wszystkie
przyjęcia, bale...
17
-
Przecież ja będę tylko pokojówką! Z
pewnością nie wejdę im w paradę!
-
Niby tak - przyznał Lewis z wahaniem. -
Wątpię jednak, czy by cię zatrudniła, wiedząc, że
jesteś taką piękną dziewczyną.
18
Angus Ashford dotrzymał słowa i rzeczywiście
pociągnął za odpowiednie sznurki, aby Paulę
przyjęto na uniwersytet. Pozwolił również, co
prawda wbrew woli żony, żeby w ciągu dnia
uczęszczała na zajęcia. Paula ciężko harowała w
godzinach przedpołudniowych i często do późnej
nocy, aby wykonać wszystkie domowe prace. Tak
bardzo się starała, że po pewnym czasie nawet
pani Ashford zaczęła na niej polegać, choć za nią
nie przepadała.
Jednak rok później pan Ashford zmarł na
marskość wątroby. Paula była pewna, że jego
ż
ona natychmiast ją zwolni, lecz stało się inaczej.
Okazało się bowiem, że Angus Ashford był nie
tylko alkoholikiem, lecz także namiętnym
hazardzistą i kiepskim inwestorem. Zostawił ro-
dzinie mniej pieniędzy, niż się spodziewano, toteż
wdowa po nim musiała zrezygnować z ogrodnika
i przychodzącej raz na tydzień kobiety, która prała
i robiła gruntowne porządki.
Pani Ashford była nieco ekscentryczna, lecz
równocześnie bardzo sprytna. Zatrzymała Lewisa
jako szofera, ogrodnika i pomocnika w jednej
osobie, a Paulę w charakterze kucharki, praczki
oraz pokojówki, nieznacznie podnosząc obojgu
uposażenie.
Jednak Paula nie narzekała. Przywykła do
ciężkiej pracy. Całe szczęście, że nie musiałam
zrezygnować ze studiów, pomyślała, biegnąc teraz
co tchu na ćwiczenia z chemii.
19
-
Hej, Paula - zwołał Link, jeden z kolegów. -
Po zajęciach idziemy pograć w siatkówkę, a
potem wpadniemy na pizzę. Przyłączysz się do
nas?
-
Ż
ałuję, ale niestety nie mam czasu.
20
- Jezu, zawsze jesteś zagoniona - jęknął Link,
machając jej na pożegnanie.
Paula
odprowadziła
roześmianą
grupę
smętnym spojrzeniem. Nie miała jednak wyboru,
musiała wrócić do domu, żeby ugotować obiad.
Była realistką, lecz mimo to w jej duszy odzywała
się coraz częściej bliżej nie sprecyzowana
tęsknota za innym, trochę lepszym życiem.
To odczucie stało się szczególnie dotkliwe
wieczorem, gdy trzy panie Ashford pokazywały
kupione tego dnia przepiękne stroje. Paula z
zachwytem obejrzała czarną lnianą suknię, którą
Whitney zamierzała włożyć na mecz polo, a
potem balową kreację z turkusowego szyfonu.
-
Nie sądzisz, że ten kolor cudownie podkreśli
blask moich oczu? - Whitney otworzyła je
szeroko, patrząc na Paulę. - Chyba będziesz
musiała zwęzić sukienkę w ramionach, ale tylko
odrobinę. - Whitney zachichotała swawolnie. -
Nie chcę zasłonić całego biustu, skoro mam
oszołomić księcia.
-
Paula, ładnie mi w tym niebieskim? - Rae
jakimś cudem zdołała odepchnąć siostrę sprzed
lustra i zająć jej miejsce. - Uczeszesz mnie na bal,
dobrze? Wiesz, tak jak w zeszłym tygodniu.
Paula chwaliła, obiecywała i usiłowała nie
skręcać się z zazdrości. Ale nazajutrz, gdy
zwężała turkusową suknię, znów dopadła ją
tęsknota. Nigdy w życiu nie miała takiej ślicznej
kreacji. Ciekawe, jak by w niej wyglądała?
21
Cóż szkodzi się przekonać? Przecież panie
Ashford znów będą do późna buszowały po
sklepach.
Paula pośpiesznie ściągnęła dżinsy i bluzkę,
wsunęła
ostrożnie
przez
głowę
delikatne,
szyfonowe cudo i spo
22
jrzała w lustro. Suknia była na nią trochę za duża i
za długa, więc Paula zebrała ją z tyłu i posłała do
swego odbicia uwodzicielski uśmiech w stylu
Whitney.
Następnie
zbliżyła
twarz
do
kryształowej tafli i przyjrzała się sobie uważnie.
Czy ten kolor podkreśla blask jej oczu?
Spróbowała uroczo zerknąć spod rzęs.
Gdyby tylko poszła na ten bal, a książę ją
zauważył, to na pewno zatonąłby spojrzeniem w
jej niebieskich oczach, a potem tańczyliby i
tańczyli...
Na litość boską, co ty wyprawiasz, skarciła się
w duchu, wirując wokół pokoju. Tylko tego
brakowało, żeby niechcący rozdarła sukienkę.
Musiałaby na nią pracować chyba z rok.
Poza tym nie powinna tracić czasu na takie
bzdurne rozważania. Nawet gdyby mogła sobie
pozwolić na taką kreację, to niby dokąd by w niej
poszła? Nie chadzała na bale, nie miała też
ż
adnych szans na taniec z księciem. I dlaczego w
ogóle o nim myśli? Zresztą, on wcale nie jest
prawdziwym księciem...
Ostrożnie zdjęła sukienkę i znów wzięła się do
roboty.
Ponad rok temu, wkrótce po przyjeździe do San
Diego, Paula zgłosiła się do firmy organizującej
bankiety. Zdarzało się, że miała wolny wieczór i
mogła wtedy dorobić parę groszy jako kelnerka.
23
Lecz obecnie rzadko było to możliwe z powodu
dodatkowych obowiązków w domu Ashfordów.
- Nie wiem, czy dam radę - powiedziała, gdy
zadzwonił Harry, chcąc ją zatrudnić na balu
kostiumowym u państwa Moodych. - Panie
Ashford idą na tę imprezę i muszę im pomóc się
przygotować.
24
- Podobno najpierw wybierają się gdzieś na
kolację.
-
Rzeczywiście. - Paula dopiero teraz sobie o
tym przypomniała.
-
Więc wyjdą wcześniej, a ty możesz trochę się
spóźnić. Błagam cię, Paula, przyjdź. Wybawisz
mnie z kłopotu.
- Nie możesz znaleźć nikogo innego?
-
Musiałbym szukać kogoś o twojej sylwetce -
jęknął Harry. Miał fioła na punkcie idealnie
dopasowanych
służbowych
uniformów
dla
swojego personelu.
-
Czy ja wiem... - Paula wiedziała, że uniformy
szyto na miarę, a poza tym Harry świetnie płacił. -
No dobrze - zgodziła się niechętnie. Padała na nos
ze znużenia.
Lecz wieczorem, gdy w wielkiej kuchni
układała przystawki i stawiała na kolejnej tacy
czyste kieliszki do szampana, wcale nie czuła
zmęczenia. Przeciwnie, taka odmiana podziałała
na nią ożywczo. Parokrotnie zerknęła na tłum
gości w pięknych, kolorowych strojach i maskach.
Dźwięki muzyki docierały nawet tutaj i ogrzewały
spragnione zabawy serce dziewczyny.
W kuchni akurat nie było nikogo oprócz niej,
toteż Paula odrzuciła głowę do tyłu i nucąc graną
melodię, zaczęła lekko wirować wokół stołu. Nie
usłyszała, że ktoś otworzył drzwi, nie zauważyła
obserwującego ją mężczyzny.
25
- Cóż za imponujące wyczucie taktu, ale nie
musi pani tańczyć solo.
Paula zamarła, słysząc dźwięczny męski głos.
Nieznajomy miał na twarzy maskę, lecz Paula i
tak
natychmiast
go
rozpoznała.
Był
przystojniejszy niż na fotografii w gazecie, a jego
włosy miały cudowny miedziany kolor.
-
Och, przepraszam - wybąkała zażenowana. -
Ja tylko. .. Mogę coś dla pana zrobić?
-
Niewątpliwie. - Książę wyciągnął do niej
ręce. -Otrzymam ten taniec, piękna panno?
-
Nie. To znaczy... - Próbowała śmiechem
pokryć zakłopotanie. - Przykro mi, ale nie jestem
gościem. Ja tu pracuję.
-
Doprawdy? Zaraz załatwimy ten drobny
problem. -W bursztynowych oczach zamigotały
wesołe iskierki. Książę wyjął z kieszeni maskę i
założył ją na twarz dziewczyny. - Załatwione.
Teraz jest pani moim gościem. Zatańczymy?
Nie oparła się tej pokusie i pozwoliła się
zamknąć w uścisku jego ramion. Po chwili
zatraciła się w radości, rozkoszując się tańcem i
odświętną atmosferą.
I nagle rozległo się bicie zegara zwiastujące
nadejście północy. Muzyka umilkła, a ktoś
zawołał: „Zdejmujemy maski!".
Paula jęknęła w duchu. Stała pośrodku
rozbawionego tłumu!
- Pora się ujawnić, moja piękna. - Mężczyzna
pochylił się i dotknął wargami jej ust.
Cieniutki złoty łańcuszek pękł i bezdźwięcznie
upadł na parkiet, gdy dziewczyna w popłochu
biegła w stronę wyjścia.
27
ROZDZIAŁ DRUGI
-
Zaczekaj! - Nie zdążył jej zatrzymać.
Jasnowłosa piękność błyskawicznie wmieszała się
w tłum gości i znikła, a jemu został po niej tylko
cieniutki łańcuszek. Brad poczuł w sercu
zdumiewające ukłucie żalu i bez wahania ruszył
za nią. Powinna być w kuchni, gdzie...
-
Bradzie
Vandercampie,
przestań
się
ukrywać! - Drogę zastąpiła mu córka gospodarzy.
Zdecydowanym ruchem ściągnęła mu maskę. -
Zresztą i tak nie zdołałeś nikogo oszukać.
Wszyscy cię znamy.
-
Czyżby? - Zerknął na jej obcisły strój lśniący
od cekinów w kształcie rybich łusek. - Cóż, moja
syrenko... - Usiłował przypomnieć sobie jej imię.
- Nie wszyscy są tacy sprytni jak...
-
Nawet największy spryciarz nie zdołałby
ukryć tych miedzianych włosów - przerwał mu
ktoś niezwykle zmysłowym tonem.
-
Podobnie jak pani nigdy nie uda się ukryć
swoich pięknych oczu. - Patrzących bardzo
sugestywnie, dodał w myśli.
-
A więc pan mnie rozpoznał! - zagruchała
rozradowana Whitney. - Moje oczy naprawdę są
takie wyjątkowe?
- Ależ tak... są... eee... nadzwyczaj ekspresyjne
29
wymamrotał, przypominając sobie taniec z
nieznajomą. Poruszała się tak lekko, z wdziękiem.
Powinien ją natychmiast odnaleźć, spytać, czy...
- Chodźmy. - Syrenka wzięła go pod ramię. -
Napijemy się czegoś zimnego, a za parę minut
podadzą śniadanie.
A więc zaraz ją zobaczę, pomyślał, idąc
potulnie
między
dwiema
uśmiechniętymi
kobietami.
Jednak spotkało go rozczarowanie. Śniadanie
podano w formie bufetu, a jedyną obsługę
stanowiło kilku kelnerów w eleganckich, białych
smokingach.
Brad
nigdzie
nie
dostrzegł
długonogiej, niebieskookiej blondynki w czarnym
stroju pokojówki i z koronkową przepaską na
lśniących włosach.
-
Nic pan nie je. Proszę spróbować tego. -
Brunetka z wyłupiastymi oczami wepchnęła mu
do ust koktajlową kiełbaskę. - Smakuje? - Skinął
głową, więc nałożyła mu kilka na talerz. - Jaki
omlet pan sobie życzy?
-
Hiszpański!
-
polecił
Carl,
najlepszy
przyjaciel Brada, a zarazem gracz z jego drużyny.
- Przecież jesteśmy w San Diego. - Dał Bradowi
kuksańca w plecy i szepnął: - Zejdź na ziemię,
chłopie. Znów bujasz w obłokach?
No cóż, później odnajdzie piękną nieznajomą.
Cieniutki łańcuszek bezpiecznie spoczywał w
jego kieszeni... jak obietnica.
-
Nikt jej nie znał, ale była przebrana za
pokojówkę.
-
Może to pokojówka.
Paula przystanęła w holu i nadstawiła uszu.
Siostry Ashford właśnie stroiły się w swoich
pokojach na pierw
31
szy mecz i dosyć głośno rozmawiały o
wczorajszym
balu.
Gdyby
cokolwiek
podejrzewały...
-
Co ty pleciesz. Była gościem - z
przekonaniem oświadczyła Rae. - Miała maskę, a
poza tym... - Nie dokończyła, bo z innej sypialni
rozległo się gniewne wołanie.
-
Paula! Gdzie ta dziewczyna się podziewa! -
Mamie Ashford była chyba mocno zirytowana.
-
Już jestem. Proszę leżeć spokojnie. - Paula
poprawiła poduszki i zmieniła kompres z lodem
na nowy. -Wkrótce poczuje się pani lepiej.
-
Moja biedna głowa. Nie wiem, jak zdołam
zebrać myśli na zebraniu komitetu.
-
Wszystko będzie dobrze - zapewniła Paula. -
Proszę trochę odpocząć, a w stosownej chwili
panią obudzę i pomogę się ubrać. - Pauli było
trochę żal tej kobiety. Żyła pod stałą presją, mimo
skromnego
budżetu
starała
się
zachować
dotychczasowy splendor i zaspokajać potrzeby
wymagających i rozpieszczonych córek. Teraz
właśnie zapadała w drzemkę, więc Paula zasunęła
zasłony i na palcach wyszła z pokoju.
-
Paula, co z moją sukienką? - zawołała
Whitney.
-
Prawie gotowa. - Paula pognała na dół, aby
skończyć prasowanie. Gdy wróciła na górę, Rae
prezentowała siostrze dwie kreacje.
32
-
Co powinnam włożyć? - spytała bezradnie,
ale
Whitney
nie
odpowiedziała,
zajęta
malowaniem powiek.
-
Powiedział, że mam piękne, pełne ekspresji
oczy - zamruczała, podziwiając swoje odbicie w
lustrze.
-
Ale na pewno nie patrzył naciebie tak, jak na
taje
33
mniczą nieznajomą - stwierdziła Rae, uśmiechając
się złośliwie. - Kto to mógł być? Nie pamiętam
ż
adnej dziewczyny w stroju pokojówki, a ty,
Whitney?
- Tam było pełno pokojówek. - Whitney
krytycznie przyglądała się swojemu makijażowi. -
Może któraś wślizgnęła się na parkiet. Na nie i tak
nikt nie zwraca uwagi.
Paulę zatkało z wrażenia, ale Rae nie dawała za
wygraną.
- Jestem pewna, że była gościem, a Brad
dobrze ją zna! Obejmował ją tak...
- Przecież jej nie widziałaś.
- Wiem od Sylvii. Tańczyła z Rodem tuż obok
nich. Brad podobno patrzył na tę dziewczynę z
takim żarem, a gdy ją pocałował...
Pauli zaparło z wrażenia dech, bo Whitney
raptownie się odwróciła i spiorunowała siostrę
wzrokiem.
-
Pocałował ją? - warknęła. - Niemożliwe!
-
Tak, na środku parkietu!
- To bez znaczenia. - Whitney wzruszyła
ramionami. - Nie czytujesz brukowców? Książę
bez przerwy kogoś całuje.
Paula także się odprężyła. Rzeczywiście, cóż
znaczy jeden pocałunek dla Brada Vandercampa?
Bo dla niej absolutnie nic!
- Którą, Paula? - Pytanie Rae sprowadziło ją na
ziemię. - Tę żółtą czy zieloną?
34
Paula poradziła włożyć zieloną, a Whitney
kontynuowała swoje rozważania.
- A więc Sylvia ją widziała. Na pewno wie, kto
to taki.
- Niestety, nie. Podobno kiedy wszyscy zaczęli
zdejmować
maski,
ta
dziewczyna...
to
zdumiewające, ale po
35
prostu znikła, jakby rozpłynęła się w powietrzu.
Sylvia
spytała
Roda,
czy
widział
twarz
nieznajomej, ale powiedział, że nie, bo gapił się
na jej długie nogi.
Paula bezwiednie drgnęła. Wolałaby nie zostać
rozpoznana. Całe szczęście, że panny Ashford
niczego nie podejrzewały. Wiedziały co prawda,
ż
e czasem pracuje dla Harry'ego, lecz były zbyt
zajęte sobą, aby kiedykolwiek ją zauważyć.
Nawet teraz, mając ją tuż pod nosem, traktowały
Paulę jak powietrze.
Whitney nawet na nią nie spojrzała, gdy Paula
podała jej uprasowaną sukienkę. Zerknęła tylko
na swoją kreację i pokręciła głową.
- Zmieniłam
zdanie.
Przynieś
mi
tę
bladoróżową, z seksowną minispódniczką.
Paula wykonała polecenie, zawiązała na
włosach Rae seledynową apaszkę i sprawdziła,
czy Whitney ma w torebce kosmetyki oraz
lornetkę. Gdy siostry wychodziły, usłyszała, jak
Rae mówi:
- On dzisiaj nie gra. Sądzisz, że zjawi się na
widowni?
- Jasne, głuptasku. Gracze zawsze podpatrują
technikę przeciwników. Książę na pewno
przyjdzie i zatrzyma się przy naszej loży. Zwrócił
na mnie uwagę. Powiedział, że moje oczy są...
Głosy ucichły, a Paula odetchnęła z ulgą. Jeśli
nie będzie słuchać tej paplaniny o księciu, to sama
przestanie o nim myśleć!
36
A jednak nie potrafiła... Patrzyła na skłębioną
pościel, porozrzucane części garderoby, bałagan
na blacie komody, zastawionym kosmetykami,
lecz widziała jedynie mężczyznę z miedzianymi
włosami i bursztynowe oczy, w któ
37
rych
migotały
iskierki
rozbawienia.
Ten
mężczyzna uśmiechał się do niej i trzymał ją w
ramionach. Czy na prawdę patrzył na nią z
zachwytem?
Czy rzeczywiście ją pocałował?
Może tylko jej się zdawało?
Nie, to nie było złudzenie. Przecież czuła na
wargach gorący dotyk...
Znów przeżywała tamtą chwilę... słyszała
muzykę, szmer głosów, czyjś perlisty śmiech i
bicie zegara.
A pocałunek był cudowny. Delikatny i krótki,
ale obudził w niej tyle nieznanych emocji, tęsknot
i pragnień...
Potrząsnęła głową, żeby uwolnić się od
urokliwych wizji i postanowiła wziąć się w garść.
Była zbyt praktyczna, aby marzyć o nierealnych
rzeczach. Pośpiesznie skupiła się na bieżących
obowiązkach i poszła obudzić panią Ashford. Gdy
po odwiezieniu dziewcząt wujek Lewis wrócił do
domu, ona już przygotowywała ich matkę do
wyjazdu na zebranie.
Następnie sprzątnęła sypialnie i łazienki,
skończyła pranie i odkurzyła pokoje. Dzisiaj nie
musiała gotować, ponieważ panie Ashford szły na
przyjęcie. Mogła więc iść do swojego pokoiku na
facjatce i spokojnie się pouczyć.
Przez dwie godziny zdążyła napisać konspekt
prący semestralnej z angielskiego i przygotować
się do jutrzejszego testu z chemii. Usłyszała
38
wjeżdżający na podjazd samochód i zerknęła na
zegar. Prawie szósta. Pewnie wraca wujek Lewis,
zmęczony i głodny jak wilk.
- Gdzie jedzonko? - spytał, gdy zbiegła do
kuchni. Rzucił na krzesło szoferską czapkę z
daszkiem i zręcznie otworzył puszkę coli.
39
-
Zaraz podaję. Nie wiedziałam, o której
przyjedziesz.
-
Ja też nie. Tłukę się po mieście przez cały
dzień. Z panienkami na stadion, ze starszą panią
na zebranie, potem znów na stadion... - Lewis
usiadł przy stole i pociągnął długi łyk prosto z
puszki. - Poczekałem na koniec meczu i
zawiozłem je na kolację. Mam po nie przyjechać
o dziesiątej.
-
Widziałeś chociaż kawałek meczu? - Paula
włożyła do mikrofalówki resztkę pieczeni.
-
Szkoda mi było czasu na oglądanie
wpadających na siebie koni ź obandażowanymi
pęcinami i bandy jeźdźców, usiłujących trafić w
małą piłeczkę.
-
Dochód z tej imprezy przeznaczony jest na
cele dobroczynne. Poza tym to rozrywka, jak na
przykład rodeo.
-
Wolę rodeo. Przynajmniej można się
dowiedzieć, jak najlepiej spętać cielaka czy
ujeździć wierzchowca.
-
O ile pamiętam, lubiłeś się popisywać.
Pamiętasz tamto rodeo, na którym...
-
Byłem niezły, co? - Lewis uśmiechnął się z
satysfakcją. - Znałem się na rzeczy.
-
Jasne. - Paula uformowała łyżką placuszki z
ziemniaczanego puree, posypała je mieloną
papryką i położyła na rozgrzanej patelni. - Ale
muszę cię oświecić, wujku. Polo też ma swoich
zagorzałych fanów.
40
-
Hmm. - Lewis wzruszył ramionami i wsadził
nos w gazetę.
-
Niektórzy gracze cieszą się światową sławą.
- Paula przewróciła placki na drugą stronę i
włożyła do piekarnika kilka babeczek. - Zdradzić
ci sekret? - spytała teatralnym szeptem, kładąc na
blacie dwa nakrycia, lecz Lewis nadal
41
nie
okazywał
zainteresowania.
-
Wczoraj
wieczorem tańczyłam z najsłynniejszym graczem.
-
Akurat.
-
Serio. Z tym, którego nazywają księciem
polo. Jest bajecznie bogaty, znany i niesamowicie
przystojny. I poprosił mnie do tańca.
-
Nie mówisz poważnie - mruknął Lewis, lecz
tym razem zerknął na nią z zainteresowaniem. -
Obyś, u licha, żartowała.
-
To było takie zabawne. Pracowałam dla
Harry'ego na balu u państwa Moodych. Właśnie
układałam w kuchni kanapki, coś tam nuciłam i
trochę podrygiwałam. No i on nagle tam wszedł.
Mimo maski od razu go rozpoznałam. Wiele o
nim słyszałam i widziałam jego zdjęcie w gaze-
cie. - Kończąc przygotowywanie kolacji, Paula
opowiedziała, co było dalej. - On jest wspaniałym
tancerzem, a ja nie tańczyłam od niepamiętnych
czasów, więc...
-
Jezu Chryste! Pani Ashford obedrze cię
ż
ywcem ze skóry.
-
Coś ty. Nikt mnie nie widział.
-
Zaraz, zaraz. Tańczyłaś na parkiecie z
facetem, na którego poluje każda dziewczyna w
tym kraju i uważasz, że nikt tego nie zauważył?
-
Nie mieli pojęcia, kim jestem, bo on założył
mi maskę. - Paula postawiła na blacie talerze z
jedzeniem. -Gdy wybiła północ i wszyscy zaczęli
je zdejmować, zwiałam co sił w nogach.
42
-
Całkiem zwariowałaś. Na pewno cię poznali.
Nie miałaś żadnego przebrania.
-
Owszem, miałam. Szkoda, że nie słyszałeś,
jak dzi
43
siaj rano Rae i Whitney zachodziły w głowę, kto
przyszedł w stroju pokojówki! - Paula omal nie
zakrztusiła się łykiem mrożonej herbaty. Teraz,
gdy zagrożenie minęło, wczorajszy incydent
wydał się jej szalenie zabawny. Ale wujkowi
wcale nie było do śmiechu.
- Popełniłaś niewybaczalne głupstwo.
-
Och, przestań piorunować mnie wzrokiem.
Przecież nic się nie stało. Tyle tylko, że... - Paula
musnęła palcami szyję - gdzieś zgubiłam
naszyjnik, który dałeś mi na urodziny. Pamiętasz,
ten z wisiorkiem w kształcie podkówki. Wszędzie
go szukałam, ale...
-
Stracisz dużo więcej, zadając się z takim
nadzianym ważniakiem. Że też musiałaś spotkać
właśnie jego. Co za pech! Nie wiesz, że starsza
pani nie lubi, gdy ktoś przyćmiewa jej
dziewczynki? Nie chcę, żebyś prowadzała się z
jakimś półgłówkiem z wyższych sfer.
-
Na litość boską, wujku! Z nikim się nie
prowadzam, to był tylko jeden taniec!
Jednak gdy sprzątała ze stołu, na jej ustach
błąkał się marzycielski uśmiech. Nawet nie
zauważyła, że Lewis spogląda na nią z troską.
Stadion do gry w polo wyglądał jak falujące
morze kolorów. Gracze wjechali na trawę i
ustawili się przed pierwszą rozgrywką. Jednak
Brad Vandercamp myślami błądził bardzo daleko.
44
-
Gdzie jest loża państwa Moodych i jak ma na
imię ich córka? - spytał swego przyjaciela Carla.
-
Sheila. - Carl przyglądał się mu w
zamyśleniu. - Ale to nie jest dobry pomysł.
45
-
Czyżby?
-
Ledwo nadziany Brad Vandercamp rzuci
okiem na młodą damę, jej zaraz przychodzi do
głowy Bóg wie co. Uważaj, stary, żebyś nie
wpadł.
-
Daj
spokój,
Carl!
Chciałem
tylko
podziękować za udany wieczór i...
-
Akurat! I co im powiesz? Że pragniesz
poznać lepiej tę apetyczną pokojóweczkę, z którą
tańczyłeś na balu? Do licha, Brad! Chcesz, żeby
ta dziewczyna straciła pracę?
-
Skądże znowu. Ja tylko...
-
Lepiej pokręć się koło wyjścia dla służby.
-
Jak jakiś polujący na okazję smarkacz?
Chyba sobie ze mnie żartujesz.
-
No dobrze, rób, jak chcesz, chłopie. - Carl
zmierzył go badawczym spojrzeniem. - Tylko raz
z nią zatańczyłeś. Dlaczego tak ci zależy, żeby ją
odnaleźć?
Brad zbył pytanie wzruszeniem ramion. Sam
nie rozumiał swego postępowania.
Odruchowo
przesunął
między
palcami
spoczywający w kieszeni złoty łańcuszek i
głęboko się zamyślił. Dlaczego miał przeczucie,
ż
e jeśli nie odszuka tej uroczej blondynki, utraci
coś niezwykle cennego?
Czyste szaleństwo, podsumował w duchu, lecz
coś popychało go do działania.
Ruszył w stronę loży Moodych i nawet nie
usłyszał pożegnalnego ostrzeżenia Carla:
- Pilnuj się,' bracie!
ROZDZIAŁ TRZECI
W niedzielę Mamie Ashford i jej córki wstały
prawie w południe, ponieważ czuły się nieco
zmęczone minionym tygodniem, obfitującym w
liczne atrakcje towarzyskie. Od rana padało i było
dosyć chłodno, lecz w saloniku było ciepło i
przytulnie, toteż panie nad wyraz długo raczyły
się przygotowanym
przez Paulę pysznym
ś
niadaniem.
W niedzielę Paula miała co prawda wychodne,
jeśli jednak była w domu, co zdarzało się często,
to chlebodaw-czyni wiedziała, jak wykorzystać
jej obecność. Potrafiła wezwać Paulę nawet
wówczas,
gdy
dziewczyna
umknęła
do
położonego nad garażem mieszkanka wujka
Lewisa.
Jednak dzisiaj Paula chętnie zeszła do kuchni,
chciała
bowiem
posłuchać
opowieści
o
wczorajszym meczu polo. Niewiele wiedziała o
tej dyscyplinie sportu, lecz znała się świetnie na
koniach. Potrafiła sobie zatem wyobrazić, jakich
jeździeckich umiejętności wymaga gra, w której
bierze udział tyle wierzchowców. Ciekawie
47
nadstawiała uszu, dokładając do koszyka bułeczki
domowego wypieku i kolejny raz dolewając
paniom kawy.
- Chyba mnie nie zauważył - jęknęła rozżalona
Whitney. - Loża cioci Sally jest fatalnie
usytuowana; w ogóle nas nie było widać. Trzeba
było usiąść gdzie indziej.
- A niby gdzie miałybyśmy przycupnąć, moja
panno?
- skarciła ją matka. - Powinnaś być wdzięczna
ciotce, że w ogóle nas zaprosiła.
-
On i tak był zainteresowany wyłącznie Sheilą
Moo-dy - stwierdziła z wyraźną satysfakcją Rae.
-
Nic dziwnego, skoro tak mizdrzyła się do
niego, że nie mogłam na to patrzeć.
Rae parsknęła śmiechem.
- Ciekawe, skoro przez cały czas pożerałaś
Brada i Sheilę wzrokiem.
-
Wcale nie! Ja tylko...
-
Dziewczynki, dziewczynki! - karcącym
tonem odezwała się ich matka.
-
Nie pojmuję, dlaczego ona tak się uwzięła na
tego Vandercampa - prychnęła Rae. - Jakby nie
było innych interesujących mężczyzn.
-
On jest najlepszą partią! I przestań się
wymądrzać, bo sama mdlałaś z wrażenia, gdy
przyjaciel Brada, lord Carl Wormsley, hrabia
czegoś tam, zatańczył z tobą trzy razy. On może i
ma tytuł, ale to kompletny golec!
-
Widzę, że dokładnie sprawdziłaś stan
finansów każdego potencjalnego kandydata na
męża...
-
Wieści szybko się rozchodzą! - wycedziła
Whitney.
- Plotka głosi, że hrabiowski tytuł jest na
sprzedaż dla tego, kto da najwięcej, czyli ty
odpadasz!
Paula przestała słuchać. Z rozmowy wynikało
tylko tyle, że Whitney jest wściekła jak diabli.
49
Kilka dni później miała jeszcze więcej
powodów do złości, ponieważ książę złożył
wizytę Sheili Moody.
- Przyszedł tylko raz, a Ada Moody już
wietrzy wielki romans - oświadczyła wzburzona
pani Ashford. - Dam
50
głowę, że zdążyła oblecieć wszystkie sklepy ze
ś
lubnymi sukniami.
Z romansu nic nie wyszło, a Whitney
poweselała, gdy panie Ashford otrzymały
ekscytujące zaproszenie. Brad Vandercamp
wydawał przyjęcie na pokładzie swojego jachtu
„Renegat", który miał odbyć rejs wzdłuż
wybrzeża. W programie przewidziano uroczystą
kolację i tańce w świetle księżyca.
Organizacją przyjęcia zajmował się Harry,
który natychmiast zaproponował pracę Pauli. Ona
jednak uznała, że byłoby to zbyt ryzykowne
posunięcie.
A może wcale nie... Przecież książę na pewno
zdążył o niej zapomnieć, ona zaś...
No tak, bardzo chciałaby zobaczyć ten słynny
jacht, podobnie jak jego właściciela. Nigdy nie
płynęła statkiem, nie mówiąc już o jachcie. A ten
podobno był ósmym cudem świata.
Właściwie czemu miałaby się nie zgodzić?
Przy
takiej
liczbie
gości
jest
wprost
nieprawdopodobne, że gospodarz zwróci uwagę
na jedną kelnerkę. Zwłaszcza jeśli ona postara się
omijać go z daleka.
Rozpoznał ją natychmiast, gdy tylko weszła na
trap. Uśmiechnął się i podał lornetkę stojącemu
obok stewardowi.
- To ona.
51
Steward skinął głową i pośpiesznie odszedł, a
Brad znów skierował lornetkę na dziewczynę. Był
szczęśliwy, że udało mu się ponownie zobaczyć
tę śliczną, uśmiechniętą buzię.
Wbiegając po trapie, Paula z zaciekawieniem
rozglądała się dookoła. Chłonęła wzrokiem
wszystkie szczegóły, idąc za Harrym po
nieskazitelnie czystym pokładzie, a następnie
schodząc po spiralnych schodach do wielkiej
kuchni. Były tu piekarniki, lodówki, szafki i
sprzęty, których wystarczyłoby dla średniej
wielkości hotelu.
-
Paula, kotku, włóż to do lodówki, dobrze? -
zawołała Ruth, asystentka Harry'ego. - Niezła
łajba, co?
-
Owszem. - Paula wzięła pudło z krewetkami.
- Jej właściciel chyba lubi luksus.
-
Podobno wcale nie pływa tym jachtem.
-
Naprawdę?
-
Woli szybsze środki transportu. Do San
Diego przyleciał własną awionetką.
-
To po co mu jacht?
-
Któż to wie? - Ruth wzruszyła ramionami. -
Pewnie kręci nosem nawet na pięciogwiazdkowe
hotele i dlatego podczas pobytu u nas postanowił
mieszkać
na
pokładzie
„Renegata".
Ma
przyzwoitą chatę, nie sądzisz?
-
Tak, niebrzydką.
-
Jedno jest pewne - paplała Ruth - pracując
dla Harry'ego, człowiek przynajmniej zobaczy,
jak żyje lepsza połowa świata.
Ś
więta racja, pomyślała Paula i bezwiednie się
uśmiechnęła. To zabawne, ale przygotowując
53
krewetki, mogła usłyszeć o księciu więcej, niż
wiedziała o nim Whitney.
-
Samo cumowanie w tej przystani kosztuje
majątek - dodała Ruth. - Dwa tysiące dziennie
plus koszty utrzymania załogi, czyli razem około
ośmiu-dziesięciu tysięcy.
-
Aż tyle? - Paula oniemiała z wrażenia.
-
Jasne. O takie cacko musi dbać sporo ludzi,
potrzebni są też wykwalifikowani marynarze i
stado służby.
-
I to wszystko dla jednej osoby...
-
Och, śmiem wątpić, czy on często bywa tutaj
sam, kotku. Podobno zawsze ma na pokładzie
jakąś interesującą panienkę.
-
Serio? - To też umknęło uwagi Whitney. Czy
ta panienka jest teraz...
-
Aktualnie nikt mu nie towarzyszy. - Ruth
jakby czytała w myślach Pauli. - Słyszałam, że
ostatnio romanso wał z jakąś Włoszką, ale
zostawił ją w Europie. Chyba szybko nudzi się
kolejnymi panienkami.
Paula przypomniała sobie figlarne błyski w
oczach Brada Vandercampa, jego ujmujący
uśmiech. Ten mężczyzna nie wyglądał na
znudzonego, ale... może na początku znajomości
zawsze
nadskakiwał
partnerce,
a
potem...
Gniewnie potrząsnęła głową. Przecież na tamtym
balu nic się nie zaczęło! Matko święta, była
równie głupia, jak Whitney. Wystarczył jeden
taniec i...
-
Dlatego często urządza tutaj różne imprezy -
kontynuowała Ruth. - Na tym jachcie jest
mnóstwo sypialni, pewnie bardzo luksusowych. A
te półki z zapasami wina! W życiu nie widzia... -
Ruth raptownie urwała, ponieważ do kambuza
wszedł mężczyzna w nieskazitelnie białym
smokingu.
55
-
To pan McCoy - przedstawił go Harry. - Jest
tu stewardem i dzisiaj będziemy współpracować z
nim oraz jego zespołem. Jak sami wiecie, bary i
bufety znajdują się na obu pokładach oraz w kilku
salonach. Każde z was zostanie teraz przydzielone
do określonego miejsca, gdzie
będzie pracować w asyście co najmniej jednego
członka stałej załogi jachtu.
Obaj mężczyźni przez chwilę ustalali szczegóły
i wydawali polecenia. Paula nie została nigdzie
wysłana, uznała więc, że ma zostać w kuchni i
przygotowywać półmiski z przekąskami oraz
gorące dania, które należało poustawiać na
specjalnych wózkach. Jednak pan McCoy wstał
zza stołu i poprosił, aby gdzieś z nim poszła.
Poprowadził ją niezliczonymi zakamarkami aż
na górny pokład, gdzie kartą magnetyczną
otworzył jakieś drzwi.
Paula weszła do wnętrza i rozejrzała się
wokoło. Była w przestronnym, lecz niewątpliwie
prywatnym salonie,
o czym świadczył stolik nakryty dla dwóch osób.
Miała zająć się tylko dwojgiem gości?
Odwróciła się, aby spytać o to stewarda, lecz on
tylko uprzejmie skłonił głowę i pośpiesznie
wyszedł. Ponownie rozejrzała się po gustownie
urządzonym wnętrzu. Na barku, w kubełku z
lodem, stała butelka najlepszego szampana, a
obok znajdował się wspaniale zaopatrzony bufet.
Paula
z
doświadczenia
wiedziała,
ż
e
usługiwanie parze to sama rozkosz. Skoro dwoje
ludzi je kolację na osobności, to znaczy, że chcą
być sami. Należy więc podać im dania i
dyskretnie się wycofać. Gorzej będzie ze znalezie-
niem drogi powrotnej do kambuza... Paula
zachichotała, rozbawiona tą myślą.
57
A na razie rzeczywiście warto zobaczyć, jak
ż
yje lepsza połowa świata.
Wielka, półkolista kanapa zajmująca jeden róg
pomieszczenia miała tapicerkę w różnych
odcieniach szmaragdu
i przywodziła na myśl falującą powierzchnię
morza. Na
niskim stoliku pysznił się bukiet wspaniałych,
złocistych chryzantem. Wyglądały tak, jakby
zawdzięczały swoją barwę promieniom słońca, w
których skąpane było wybrzeże uwiecznione na
obrazie zajmującym całą ścianę. Wszystko w tej
kajucie świadczyło o dobrym smaku i zasobności
właściciela.
Paula zauważyła kolejne drzwi i leciutko je
uchyliła. Za nimi była utrzymana w błękitnej
tonacji sypialnia. Wchodząc do środka, Paula
nagle poczuła pod stopami ruch pokładu. Boże,
już odpływali! Lada moment mogli zjawić się
goście. Tylko tego brakowało, żeby przyłapali ją
na myszkowaniu po kątach. Pośpiesznie się
cofnęła i zamknęła drzwi.
W samą porę, pomyślała, słysząc czyjeś kroki.
Po chwili do kajuty wszedł wysoki mężczyzna.
Książę We własnej osobie.
Oczywiście, że on. Któżby inny? Dlaczego od
razu na to nie wpadła? Człowiek, który podczas
balu porywa na taneczny parkiet pokojówkę,
zapewne nie widzi nic niestosownego w tym, że
podczas wydawanego przez siebie przyjęcia
urządza sobie schadzkę z jakąś interesującą pa-
nienką. ..
Zdumiała ją własna reakcja. Nie powinno jej
obchodzić, co on robi, z kim i kiedy. Nie potrafiła
jednak poskromić swej ciekawości. Jak wygląda
ta dziewczy na? Gdzie może być w tej chwili?
Paula spojrzała w głąb korytarza, lecz był pusty.
59
- Witam po raz drugi - powiedział Brad.
Spojrzała na niego spłoszona. Boże, takiej
ewentualności zupełnie nie brała pod uwagę.
Rozpoznał ją...
-
Dobry
wieczór,
sir.
-
Postanowiła
zachowywać się profesjonalnie. - Co panu podać?
Drinka czy...
-
Pani pozwoli. - Książę wyjął z kubełka
butelkę szampana, odkorkował ją i napełnił dwa
kieliszki. Podał jeden Pauli i lekko dotknął go
brzegiem swojego. - Wypijmy za nas.
Co on wyprawia? Paula energicznie odstawiła
swój kieliszek.
-
Dziękuję, sir, ale nie piję alkoholu podczas
pracy.
-
Dzisiaj jest pani moim gościem.
-
Eee... słucham? - A cóż to za gierki?
-
Powiedziałem, że jest pani moim gościem.
Proszę bardzo... - Odsunął krzesło i uśmiechnął
się.
Paula ani drgnęła.
- Zechce pani usiąść - poprosił książę. -
Zorganizowanie tego spotkania nie było łatwe,
więc spróbujmy się odprężyć i cieszyć chwilą.
Paula dostrzegła w jego oczach swawolny
błysk. Przypomniała sobie wszystko, co słyszała o
młodym Vander-campie.
Wcale nie podobała jej się ta najwyraźniej
dwuznaczna
sytuacja.
Sama
ze
znanym
playboyem, zamknięta w jego prywatnym
apartamencie na jachcie płynącym po Pacyfiku.
Chwileczkę... Zamknięta? Natychmiast zaschło
jej w gardle. Szybko podeszła do drzwi.
61
Otworzyła je bez trudu i poczuła, że rumieni się
ze wstydu.
-
Chyba nie zamierza pani znów umknąć, Kop-
ciuszku?
-
Nie nazywam się tak - odparła gniewnie.
-
Ale uciekła pani z balu, gdy zegar wybijał
północ. Proszę zostać. Dlaczego tak się pani
złości?
-
Wcale się nie złoszczę, tylko... Nie uprawiam
tego typu gierek, panie Vandercamp.
-
Tak bym tego nie nazwał...
-
Dobrze pan wie, o co mi chodzi. Przyszłam
tu do pracy, a zostałam wmanewrowana w... w
coś takiego!
-
A cóż w tym złego? Jak inaczej miałem
panią odnaleźć?
-
Słucham?
-
Nie znałem pani nazwiska ani adresu. Nie
wiedziałem
nawet,
gdzie
pani
pracuje.
Przypuszczałem, że dla państwa Moodych, w
związku z tym złożyłem im kilka wizyt, ale
nigdzie pani nie zauważyłem. Na szczęście Sam
Moody wspomniał, jaka firma organizowała ich
bal maskowy, więc...
-
Dlaczego po prostu nie spytał pan o mnie
Harry'ego? Byłoby prościej.
-
Tak pani sądzi? Oczywiście, rozważałem to,
ale pan Harry niechętnie udziela informacji o
pracownikach. Rzekomo dla ich dobra, lecz chyba
bardziej dla swojego. Nie lubi, gdy ktoś
podkupuje jego personel.
-
Och.
-
Zresztą, co miałbym powiedzieć? Że szukam
blondynki? A raczej złotowłosej piękności ze
ś
miejącymi się, niebieskimi oczami. Wzrost
63
około metra sześćdziesięciu, zgrabna. Wspaniale
tańczy... a w moich ramionach była lekka jak
piórko. - Usta Vandercampa drgnęły. - Taki opis
mógłby
wywołać
pewne...
niewłaściwe
skojarzenia. Wolałem tego uniknąć. To chyba
oczywiste, prawda?
-
Tak. - Paula pomyślała, że jego uśmiech jest
zaraźliwy.
-
Z kolei wynajęcie prywatnego detektywa
wydawało mi się nie na miejscu. Zupełnie jakbym
chciał odnaleźć jakiegoś przestępcę lub miał złe
zamiary.
-
Tak, to byłoby trochę głupie - przyznała z
wahaniem.
-
Właśnie. A zatem już pani wie, dlaczego
dzisiaj na pokładzie „Renegata" jest przyjęcie.
-
Tyle zachodu... Po co to wszystko?
-
Już powiedziałem. Poszukiwania nie były
łatwe. Nie znałem pani nazwiska ani imienia.
Prawdę mówiąc, nadal nie znam.
-
Chodzi mi o coś innego. Chciałabym się
dowiedzieć, z jakiego powodu postanowił pan
mnie odszukać.
-
Dobrze nam się razem tańczyło, prawda? -
odparł po chwili wahania.
-
To żaden powód.
-
Na początek wystarczy. Może odkryjemy
jeszcze kilka innych rzeczy, które moglibyśmy
robić razem? Co pani na to?
Znów dostrzegła figlarne ogniki w jego oczach.
-
Nie... nie wydaje mi się, żebym...
-
Och, proszę się niczego nie obawiać. Jestem
dżentelmenem. Aha, jeszcze jedno - dodał
pośpiesznie, jakby sobie o czymś przypomniał. -
Pragnę oddać pani własność. - Wyciągnął rękę i
rozchylił palce.
65
-
Mój naszyjnik! - Paula nie posiadała się z
radości. - Znalazł go pan!
-
Właściwie został mi w dłoni, gdy pani
uciekła. Ale łańcuszek pękł, więc...
66
-
Więc go pan naprawił. Nie, wymienił na
inny. - Od razu spostrzegła, że nowy jest cięższy i
niewątpliwie droższy. Chyba nie powinna go
przyjąć, ale bardzo lubiła ten wisiorek. -
Dziękuję. - Rozpromieniona spojrzała na Van-
dercampa. - Ten drobiazg ma dla mnie szczególne
znaczenie.
-
Lubi panie konie? - Brad dotknął złotej
podkówki.
-
Uwielbiam!
-
Wiedziałem! Kobieta w moim stylu. - Ujął ją
pod ramię i poprowadził do stołu. - Proszę usiąść.
Coś zjemy, wypijemy i trochę pogawędzimy.
-
Dziękuję, ale muszę odmówić, panie
Vandercamp. Doceniam pański gest, lecz...
-
Na imię mi Brad. - Podał jej kieliszek. - A
pani?
ROZDZIAŁ CZWARTY
-
Prawie niczego nie tknęłaś - stwierdził Brad,
zabierając ze stołu miseczki na sałatę. - Nie jesteś
głodna?
-
Właściwie to... - Mam wrażenie, że nagle
znalazłam się w bajkowym świecie, pomyślała.
Jednak to wszystko dzieje się naprawdę. - Nie
przywykłam, by ktoś mi usługiwał. - Spróbowała
się uśmiechnąć.
-
Ciesz się z chwilowej odmiany. Spełnię
każde twoje życzenie, piękna pani.
Poczuła rozkoszny aromat firmowego specjału
Harry'ego. Odruchowo spojrzała na pięknie
ułożone
plastry
soczystej
wieprzowiny
w
ziołowym sosie, jędrną fasolkę szparagową i dziki
ryż.
- O czym tak medytujesz?
O tym, jak żyje lepsza połowa świata, miała
ochotę odpowiedzieć.
-
Ż
e to naprawdę pyszne.
68
-
A zatem jedzmy! I nie rób takiej miny,
jakbyś znów zamierzała wcielić się w postać
Kopciuszka!
-
Słucham?'
-
Coś mi się wydaje, że rozważasz pomysł
ucieczki.
-
Czuję się trochę niezręcznie - przyznała
szczerze. - Przecież zostawiłeś swoich i...
-
Każdego, kto wchodził na pokład, osobiście
powitałem.
-
Ale teraz jesteś tutaj, a oni...
-
A oni jedzą i piją. Mają do dyspozycji oba
pokłady, salę balową i kajuty. Wątpię, żeby
szybko za mną zatęsknili.
-
Ale
ty...
-
Urwała,
zaskoczona
nieoczekiwanym odkryciem. Brad naprawdę nie
wiedział, że to on stanowi główną atrakcję
przyjęcia.
-
Tak? Co chciałaś powiedzieć?
-
Powinieneś być teraz z przyjaciółmi, zamiast
ukrywać się przed nimi.
-
Staram się pozyskać nowego przyjaciela. I
uznałem, że będąc tylko we dwoje, lepiej się
poznamy. Dlatego... - Zamarł z widelcem w
połowie drogi do ust. - Mówisz, że się ukrywam?
Hmm, o tym nie pomyślałem. Wolałabyś
pokręcić się między ludźmi?
-
Nie!
-
Cóż, może to dobry pomysł. - Brad jakby nie
usłyszał
jej
gwałtownego
zaprzeczenia.
-
Wynająłem ten sam zespół, który grał na balu
maskowym. Chodźmy potańczyć!
-
Jasne. - Musnęła dłonią swój uniform. - Mam
stosowny strój.
-
To żaden problem. Moja matka nosi chyba
ten sam rozmiar, co ty, a trzyma tu mnóstwo
garderoby. Po kolacji przyniosę ci jakąś
70
wieczorową suknię. - Brad był najwyraźniej
zachwycony swoim pomysłem.
-
Chcesz, żebym straciła obie prace?
-
Myślisz,
ż
e
Harry...
Dwie?
Chcesz
powiedzieć, że pracujesz na dwóch etatach?
71
-
Jestem również pomocą domową u pani
Ashford. Zaprosiłeś ją wraz z córkami na
przyjęcie. Gdyby mnie zobaczyły... - Uwieszoną
na ramieniu ich wymarzonego księcia, wpadłyby
w szał, dokończyła w myśli. - Nie byłyby
zachwycone, widząc mnie wśród gości -
stwierdziła oględnie.
-
Rozumiem. Zrobimy, jak zechcesz. Zresztą
wolę porozmawiać z tobą bez świadków. A
czemu,
jeśli
wolno
spytać,
masz
tyle
obowiązków?
-
Niektórzy z nas muszą zarabiać na życie -
palnęła
bez
zastanowienia
i
natychmiast
pożałowała swej złośliwości.
-
No, to nie zostaje ci dużo czasu na konną
jazdę - stwierdził spokojnie.
-
Na konną jazdę?
-
Wspomniałaś, że uwielbiasz konie. - Gestem
wskazał złotą podkówkę na jej szyi.
-
Owszem, ale te konie i tak są daleko stąd.
-
Należą do ciebie?
-
Skądże. Z wyjątkiem jednego. - Uśmiechnęła
się do swoich wspomnień. - To klacz, którą
nazwałam Błyskawica. Zawsze była dzika,' trudna
do ujeżdżenia, więc Jake, jej właściciel, sprzedał
ją mojemu tacie za grosze. A tata trocheja ułożył i
podarował
w
charakterze
gwiazdkowego
prezentu. Nadal jest szybka, pełna wigoru, taka...
to fantastyczny wierzchowiec.
-
Tęsknisz za nią, prawda?
72
-
Bardzo. I za... - Za mamą, tatą i zielonymi
wzgórzami okalającymi ranczo. - Brakuje mi
tamtych stron.
-
Gdzie one są?
73
-
W Wyomingu. Mój tata jest robotnikiem na
ranczu państwa Randolphów.
-
Długo tam mieszkałaś?
-
Od urodzenia aż do ubiegłego roku.
-
I podobało ci się takie życie?
-
O tak. Mieliśmy własny dom, w pobliżu
płynął strumień, kiedyś odkryłam też jaskinię.
Wspaniale jest dorastać w takim miejscu.
Brad w głębokim zamyśleniu patrzył na jej
rozpromienioną buzię.
-
Miejsce nie ma znaczenia - odparł z
namysłem. - Ty sprawiasz, że każde staje się
nadzwyczajne.
-
Ja?
-
Oczywiście. Niezależnie od tego, gdzie jesteś
lub co robisz, zawsze sprawiasz wrażenie
uradowanej. Powiedz, dlaczego mieszkasz tutaj,
skoro tak kochasz to ranczo?
-
Och, mam pewne plany, lecz daleko jeszcze
do ich realizacji. Dość już o sobie powiedziałam,
chciałabym teraz usłyszeć coś o tobie.
-
Zgoda.
Od
czego
by
tu
zacząć...
Wychowałem się w hrabstwie Surrey, w Balmour,
rodzinnej posiadłości mojej matki.
-
Och, nie chodzi mi o informacje, które
można znaleźć w każdym brukowcu. Opowiedz,
jaki naprawdę jesteś, co lubisz. Chociaż... to
pewnie też można przeczytać w plotkarskich
czasopismach. - Paula trochę się stropiła. -
74
Podobno fantastycznie grasz w polo i dlatego na-
zywają cię księciem.
-
Nie jestem aż taki dobry. A przydomek
zyskałem na studiach w akademii wojskowej w
Sandhurst. Jako jedyny
75
facet w drużynie nie miałem prawdziwego tytułu.
To był taki żart.
-
Nie przeszkadzało ci to?
-
Co? Ten żart?
-
Nie, brak tytułu.
-
Boże
drogi,
nie!
W
Anglii
jest
utytułowanych ludzi aż w nadmiarze. - Brad
roześmiał się żywiołowo.
-
Musisz jednak dobrze grać w polo, skoro
jesteś w drużynie. To chyba dość skomplikowana
gra.
-
Nigdy nie widziałaś meczu?
-
Nie.
-
Pora naprawić ten błąd. Gramy we wtorek,
załatwię ci miejsce w loży.
-
Nie, nie trzeba! I tak pewnie nie mogłabym
przyjść. Lepiej sam opowiedz mi o grze...
-
Później. - Nie chciał rozmawiać z nią o polo.
-Chodź, wypijemy kawę na dworze.
-
O rany! - zawołała, gdy Brad odsunął szklane
drzwi i wyszedł na zewnątrz. - Jak mogłam tego
nie zauważyć?
-
Czego?
-
Tego prywatnego pokładu! Przegapiłam go,
bo skupiłam się na wnętrzu. Myszkowałam tu i
ówdzie... Mam nadzieję, że mi wybaczysz. -
Zanim zdążył zapewnić, że wybaczyłby jej
wszystko, ona już stała przy relingu, wpatrzona w
dal. Silny wiatr porwał z jej włosów koronkową
przepaskę, lecz Paula nawet tego nie zauważyła,
76
zachwycona oszałamiającym widokiem. - Ależ
pięknie - szepnęła niemal z nabożną czcią.
Brad skinął głową, nieoczekiwanie poruszony
wspaniałym
zachodem
słońca.
Dlaczego
wcześniej nie zachwycił
77
go ten cud natury? Wielka złocistoczerwona kula
powolutku zanurzała się w pociemniałych falach,
rzucając blask na powierzchnię oceanu i barwiąc
niebo kolorami tęczy. Trudno było powiedzieć,
gdzie przebiega granica między wodą i niebem.
-
Coś takiego podnosi na duchu, prawda? -
spytała Paula. - Pamiętam, co mawiał mój tata.
Dopóki słońce zachodzi, a na nieboskłonie
pojawia się księżyc, wiadomo, że ktoś tam na
górze wie, co robi, i świat jeszcze nie zwariował.
-
Filozof z twojego taty.
-
Chyba tak. Często prawi takie mądrości. -
Paula
umilkła.
Pochłonięta
podziwianiem
pejzażu, długo nie odrywała wzroku od
spienionych fal. W końcu odwróciła się i
westchnęła, - Powinnam mieć wyrzuty sumienia.
-
Dlaczego?
-
Bo zamiast zwijać się w kambuzie... -
Zawahała
się
i
wzruszyła
ramionami.
-
Bezmyślnie gapię się na morze.
-
Bzdura. - Zapragnął, aby zawsze była taka
pogodna i zachwycona. - Nie powinnaś czuć się
winna.
-
I wcale się nie czuję - przyznała ze
ś
miechem. -Wiesz, właściwie pierwszy raz
ż
egluję. Nie licząc wypraw z Tobym.
-
Z Tobym?
-
Synem nadzorcy. Zbudowaliśmy tratwę,
którą cumowaliśmy przy brzegu strumienia.
Czasem zabieraliśmy lunch i płynęliśmy aż do...
78
-
Zaczekaj. - Brad wziął ją za rękę, jakby nagle
obudził się w nim zaborczy mężczyzna. - Może
opowiesz mi więcej o tym Tobym i o życiu na
ranczu. Nie ruszaj się
79
stąd. - Usadowił ją na jednym z wyściełanych
krzeseł.
- Przyniosę kawę.
Wkrótce popijali aromatyczny napój, pojadali
owoce i sery, beztrosko gawędząc.
Brad chciał usłyszeć coś niecoś o Tobym.
-
Toby? Och, to tylko przyjaciel z dzieciństwa.
- Paula zdumiała się prawdziwością tego
stwierdzenia. Nie wiadomo kiedy, Toby stał się
właśnie kimś takim - dawnym przyjacielem, który
dorósł, został bankierem i ożenił się z dziewczyną
imieniem Cynthia. Przyjacielem, który od dawna
był tylko odległym, nieco zamglonym w pamięci
wspomnieniem.
-
Podobno gdzieś z nim żeglowałaś.
-
Tak. - Opowiedziała Bradowi o tamtej
przygodzie.
- Tratwa się przewróciła, a ojciec Toby'ego złoił
mu skórę i kazał trzymać się z daleka od wirów.
Wrzeszczał, że mogliśmy się utopić. Moim
zdaniem
przesadzał.
Toby
i
ja
ś
wietnie
pływaliśmy, a te wiry nie były aż takie groźne.
Moja mama strasznie się wkurzyła na pana Jonesa
za to, że spuścił Toby'emu takie lanie.
Powiedziała, że nie dotknąłby batem konia, lecz
sprał swoje dziecko, a to żadna metoda
wychowawcza. Też tak uważam, a ty? - Zdziwiła
się, że tak bardzo chce znać jego zdanie na ten
temat.
80
-
Ja też, chociaż moja stara niania słusznie dała
mi czasem klapsa w siedzenie, gdy...
-
Miałeś nianię?
-
Jasne - odparł z taką miną, jakby posiadanie
opiekunki było czymś najbardziej oczywistym
pod słońcem.
- Dopóki nie skończyłem pięciu lat. Potem był
prywatny nauczyciel, później...
81
Paula z zapartym tchem słuchała opowieści
Brada. Mówił o różnych rzeczach... na przykład o
tym, jak niania przekonywała go, że chłopcy nie
płaczą. Ale jeden z ogrodników, Sven, był innego
zdania. „To nic złego, jeśli płaczesz z żalu za
kimś, kogo kochasz", przekonywał, w tajemnicy
pomagając małemu Bradowi pochować na terenie
posiadłości Smokeya, ukochanego spaniela. „Do
Ucha, Smokeyowi zależało na tobie bardziej niż
wielu ludziom. I uratował ci życie. Gdyby nie
skoczył na tego węża..."
Paula uśmiechnęła się, słuchając, jak Brad
naśladuje szkocki akcent i od razu zrobiło jej się
ż
al małego, samotnego dzieciaka, którego
wychowywało stado obcych ludzi.
Słońce wreszcie znikło za horyzontem i zapadł
zmrok. Paula podeszła do relingu i spojrzała w
rozgwieżdżone niebo.
-
Oby pierwsza gwiazdka, którą ujrzę na
nieboskłonie, sprawiła, że spełni się moje
ż
yczenie - zamruczała.
-
Jakie to życzenie?
-
Dzisiaj i tak nic z tego, bo przegapiłam tę
pierwszą gwiazdkę.
-
Przykro mi.
-
Niepotrzebnie. Lubię patrzeć w gwiazdy.
Dobrze, że księżyc skrył się za chmurami.
-
Robi się chłodno. Lepiej włóż to. - Brad
zdjął marynarkę i otulił nią ramiona Pauli.
82
Poczuła na plecach emanujące z niej ciepło
ciała Brada oraz subtelny zapach jego wody po
goleniu. Zupełnie jakbym znalazła się w jego
objęciach, stwierdziła, upojona zmysłowym
doznaniem.
83
-
Dlaczego cieszy cię brak poczciwego
księżyca? -spytał Brad.
-
Eee... ja... - To się nazywa zapomnieć języka
w gębie, pomyślała ze złością.
-
Masz coś przeciwko niemu?
-
Nie, skądże. - Wreszcie odzyskała mowę. -
Ale znasz to powiedzenie: „Im czarniejsza noc,
tym jaśniej świecą gwiazdy".
-
Chyba nie słyszałem.
-
Jest bardzo trafne. W blasku księżyca
gwiazdy wydają się bledsze. Natomiast na tle
ciemnego nieba są takie lśniące i wyraźne...
Widzisz? Można nawet zobaczyć, które mrugają,
a które nie.
-
Naprawdę? Nie miałem pojęcia, że w ogóle
się od siebie różnią.
-
Nigdy nie patrzyłeś w gwiazdy?
-
Czyja wiem... - Spojrzał w niebo, a potem na
nią. - Prawdę mówiąc, raczej nie.
-
No, to popatrz teraz. O, tamta z prawej
strony wyraźnie mruga. A ta obok niej - ani
trochę. Nie mam pojęcia, skąd bierze się to
migotanie. Tata twierdzi, że chyba jest skutkiem
ruchu. W domu co noc obserwowałam Wielki
Wóz. - Wskazała palcem dobrze widoczną
konstelację.
-
Skąd tak dużo wiesz o gwiazdach?
-
Od taty. Uwielbiał o nich czytać i lubił je
obserwować. Zwłaszcza gdy przebywał ze stadem
gdzieś na górskich pastwiskach. Zawsze zabierał
84
ze sobą lornetkę. Twierdził, że nocą człowiek
czuje się tam samotny, więc gwiazdy dotrzymują
mu towarzystwa.
85
-
Interesujące podejście.
-
Prawda? Cały tata. Często powtarza, że na
którejś z tych gwiazd na pewno siedzi jakiś
kowboj i patrzy w naszą stronę.
-
A więc twój ojciec wierzy w istnienie życia
na innych planetach?
-
Oczywiście.
Uważa,
ż
e
wkrótce
je
odkryjemy,
jeśli
nie
zaniechamy
badań
kosmicznych.
Kiedyś
powiedział,
ż
e
musielibyśmy być niespełna rozumu, sądząc, że
ktoś stworzył ten cały wszechświat tylko dla nas!
- Paula roześmiała się, ale Brad jej nie
zawtórował.
-
Chciałbym poznać twojego tatę.
-
Cóż...
może
kiedyś.
-
To
mało
prawdopodobne, pomyślała. - A twoja mama i
ojciec? Opowiadali ci o gwiazdach? - spytała
zaciekawiona,
ponieważ
ani
słowem
nie
wspomniał ó swoich rodzicach.
-
Nie. - Brad wydawał się zdziwiony jej
pytaniem. - Rzadko ze sobą rozmawialiśmy.
Chyba nie mieliśmy na to czasu.
-
Nawet gdy byłeś mały?
-
Zawsze coś się działo... albo odbywał się bal,
z
którego
dochód
przeznaczane
na
cele
charytatywne, albo polowanie lub przyjęcie. Poza
tym rodzice dużo podróżowali. Mój ojciec to
urodzony biznesmen. Prowadzi interesy na całym
ś
wiecie.
-
A ty?
86
-
O co właściwie pytasz?
-
Co robisz?
-
Wiele rzeczy. Gram w tenisa, golfa i w polo.
Poza tym lubię też wojaże.
87
- Hmm. - Paula znów skarciła się w duchu za
to wymowne chrząknięcie. Wcale nie chciała, aby
zabrzmiało tak lekceważąco. Dobrze chociaż, że
Brad i tak się nie zorientował. Widać uważał, że
człowiek może żyć samymi rozrywkami.
Zresztą, niby co w tym złego? Kto z nas
garnąłby się do pracy, mając od dzieciństwa
wszystkiego w bród?
Chociaż...
gdyby
miała
spędzać
ż
ycie
wyłącznie na zabawie, pewnie szybko zaczęłaby
jej doskwierać nuda.
- A co ty lubisz?
- Pływać. I całkiem dobrze radzę sobie na
korcie - odparła pośpiesznie. Nie zamierzała znów
palnąć jakiejś gafy. - I... muszę ci powiedzieć, że
wielką przyjemność sprawiło mi to wszystko. -
Zatoczyła rękami krąg, wskazując jacht, ocean,
gwiaździste
niebo.
Jak
również
twoje
towarzystwo, dodała w myśli. - Dziękuję, Brad.
- Ja też ci dziękuję.
Pogłaskała go po policzku i delikatnie
pocałowała.
A Brad natychmiast przygarnął ją do siebie i
pogłębił pocałunek, budząc w niej nieznane,
rozkoszne doznania, więc mocno objęła go za
szyję.
Czas stanął w miejscu, ona zaś była świadoma
jedynie bliskości obejmującego ją mężczyzny,
który wplótł palce w jej włosy i całował jej twarz,
88
mrucząc jakieś czułe słówka. I nagle, jakby gdzieś
daleko stąd, zahuczała syrena płynącego parowca.
Paula spróbowała się odsunąć, ale Brad mocno
trzymał ją w ramionach.
- Nie uciekaj ode mnie, mały Kopciuszku.
Kopciuszek! To słowo definitywnie
sprowadziło ją na
ziemię. Zdecydowanie wyswobodziła się z
uścisku księcia.
- Wy... wybacz. Muszę... - Zebrać na wózek
brudne obrusy i zastawę, pomyślała. Zejść do
kambuza, zanim ktoś zacznie mnie szukać.
Zdobyła się na wymuszony uśmiech.
- Pora wracać do pracy - powiedziała z
fałszywą wesołością.
90
ROZDZIAŁ PIĄTY
-
Co zrobiłaś?! - huknął gromko Lewis. -
Kompletnie ci odbiło?
-
Och, na litość boską, przecież to nic takiego.
- Paula rzuciła parę brudnych skarpetek na stos
rzeczy do prania. - Ależ z ciebie flejtuch, wujku.
-
Nie prosiłem, żebyś po mnie sprzątała. I nie
zmieniaj tematu, chcę wiedzieć, w co się
wpakowałaś!
-
Nie wiem, o co ci chodzi.
-
Nie udawaj niewiniątka, Paula. Dostałaś
bzika na punkcie tego...
-
Wcale nie!
-
Jasne, że tak. Znam to spojrzenie.
-
Niby jakie?
-
Takie rozmarzone, jakby spotkało cię Bóg
wie co. Nie rozumiem, dlaczego ten rejs tak cię
odmienił.
Paula zaśmiała się cicho.
-
Wiesz, z górnego pokładu świat rzeczywiście
wydaje się inny. - To złociste słońce powoli
zanurzające się w oceanie... to czarne niebo
usiane gwiazdami...
-
No, to mamy problem - parsknął Lewis. -
Byłaś tak samo rozanielona, gdy opowiadałaś o
tańcu na tamtym durnym balu przebierańców.
-
Och, daj spokój. To był tylko... żart.
92
-
O wiele więcej, dziewczyno. Widziałem to w
twoich oczach. Lśniły tak samo jak wtedy, gdy
dostałaś na Gwiazdkę od ojca klacz.
-
Błyskawicę? - Jakim cudem w tej rozmowie
pojawił się koń? I dlaczego wujek Lewis tak się
wścieka?
-
A jakże, Błyskawicę. Ta kasztanka była
równie spokojna, jak szalejące tornado, a ty aż się
trzęsłaś, aby pogalopować na niej prosto do nieba.
Usiłowałem przekonać twojego staruszka, że to
zwierzę jest dla ciebie zbyt niebezpieczne.
-
Jakoś udało mi się ją poskromić. Tylko raz
mnie zrzuciła.
-
Ale za to jak! Pozwól sobie coś powiedzieć. -
Lewis wstał i wycelował w nią palec. - Spotka cię
o wiele bardziej nieprzyjemna niespodzianka, jeśli
będziesz balować z tym książątkiem!
-
Ty znowu swoje! - Paula z hukiem cisnęła do
kosza butelki po piwie. - Wcale z nim nie baluję!
-
Nie? W takim razie jak nazwać fakt, że
dyskretnie wymknęłaś się na...
-
Zostałam wezwana. Myślałam, że do pracy.
Ale on... - Urwała, nie chcąc zdradzić, że Brad
Vandercamp zwabił ją do siebie podstępem.
-
Więc on to wszystko ukartował? Żeby pobyć
z tobą sam na sam? Chryste Panie, Paula, jeśli on
cię wykorzystał, to go... Zrobił to?
-
Nie, skądże!
-
Jezu, jeśli on cię napastował, to...
-
Przecież ci mówię, że nie! - Ale mógł.
Zamknięta w jego ramionach, czując jego usta na
swoich, tak bardzo
94
pragnęła, żeby... - Naprawdę nie zdarzyło się nic
takiego. Było... - Cudownie, słodko, intymnie.
-
Chłopak się nie śpieszy?
-
Co takiego?
-
Wiem, co on knuje.
-
Nic nie knuje! - Paula nagłe się rozzłościła. -
Już
ci
powiedziałam,
ż
e
to
prawdziwy
dżentelmen.
-
Słuchaj, dziewczyno, żyję na tym świecie
dłużej niż ty. Napatrzyłem się na bogatych
playboyów,
którzy
potrafią
uwodzicielskim
gadaniem zrobić naiwnej smarkuli wodę z mózgu.
-
Tylko rozmawialiśmy na niewinne tematy.
-
To znaczy, że potrafi nawijać, a ty dałaś się
na to nabrać. Tacy jak on zawsze prawią miłe
słówka, żeby się przypodobać. Trochę się
zabawią, ale szybko się nudzą i rzucają
dziewczynę bez słowa wyjaśnienia. Słowo daję,
następnym razem, gdy ten palant spróbuje zbliżyć
się do ciebie, to mu...
-
Na litość boską, wujku! Nie będzie żadnego
następnego razu.
-
Lepiej, żeby nie było - mruknął Lewis.
Trochę się uspokoił, lecz nadal miał zafrasowaną
minę. Oparty o framugę spod oka obserwował
krzątającą się bratanicę. -Paula, nie musisz
zmieniać pościeli co tydzień. Kurczę, kiedy
mieszkałem w baraku, to czasem zdarzało się,
ż
e...
-
To nie jest barak.
95
Lewis prawie się nie odzywał, lecz gdy
skończyła porządki i ruszyła do drzwi, chwycił ją
za rękę.
-
Kochana z ciebie dziewczyna, Paula.
-
Wiem - odparła, zabawnie marszcząc nos.
96
-
O wiele za dobra. Wybacz, że na ciebie
wrzeszczałem. Starsza pani daje ci wystarczająco
popalić.
-
Och, ona nie jest taka zła, po prostu często
boli ją głowa.
-
Gdyby tyle nie piła, nie cierpiałaby wiecznie
na te swoje migreny. Jeszcze raz przepraszam za
swoje zachowanie. Jesteś wykształcona, ale
trochę naiwna i nie znasz się na ludziach. Martwię
się o ciebie. - Lewis przeczesał włosy palcami. -
Przecież obiecałem twojemu tacie, że będę o
ciebie dbał.
-
Wiem. - Cmoknęła go w policzek. - Więc się
mną opiekuj. I możesz wrzeszczeć do woli.
- Czy ty w ogóle mnie słuchasz?
- Jasne, że tak. Naprawdę. Wyniesiesz śmieci?
-Wskazała dwa pełne kosze, jeszcze raz go
pocałowała, wzięła z podłogi naręcze rzeczy do
prania i wyszła.
Lewis zawsze martwi się na zapas, pomyślała,
zbiegając na dół. Niepotrzebnie opowiedziałam
mu o przygodzie na jachcie.
Dlaczego więc to zrobiła?
Z przyzwyczajenia. Przecież od dziecka
zwierzała się wujkowi Lewisowi. A przynajmniej
w czasach, gdy mieszkał na ranczu i miał w sobie
chyba tyle samo radości życia, co ona i Toby.
Pomógł im zbudować tamtą nieszczęsną tratwę.
Wiedział o tym, że planują ślub i kupno rancza.
97
Wspierał ją duchowo, gdy postanowiła studiować
weterynarię.
Uśmiechnęła
się
na
myśl
o
swoich
młodzieńczych marzeniach. Wujek Lewis znał je
wszystkie.
Nigdy nie miała przed nim tajemnic, dlatego
wspo
98
mniała mu o rejsie. Poza tym aż się paliła, żeby
komuś o tym opowiedzieć, a tylko wujek Lewis
był godnym zaufania powiernikiem. Nawet
zaprzyjaźnionej Ruth nie ośmieliła się pisnąć ani
słowa, zwłaszcza że czuła się wobec niej nieco
winna. Grała rolę wielkiej damy, podczas gdy
pozostali pracownicy Harry'ego zwijali się jak w
ukropie.
Mocniej
przytrzymała
wielki
tobół
i
zachichotała,
otwierając
kuchenne
drzwi.
Rzeczywiście przeżyła cudowną przygodę, ale
musiała zachować ją w tajemnicy.
To Wszystko było takie zabawne. I zdarzyło się
całkiem niespodziewanie.
A właściwie to nie był przypadek, tylko
przemyślane działanie Brada. Postanowił ją
odnaleźć. Odwiedził państwa Moodych, odkrył jej
powiązania z Harrym i... Czy naprawdę zadał
sobie aż tyle trudu, wydał przyjęcie i zaprosił
tłum gości tylko po to, aby się z nią zobaczyć?
Tak powiedział.
I ty mu uwierzyłaś, Paula? Ale z ciebie naiwna
gąska. Książę tylko tak mówił, żeby...
O Jezu, zaczynała myśleć jak Lewis. On
wszędzie wietrzył podstęp.
Wrzuciła białe rzeczy do pralki i przekręciła
programator, wspominając z rozbawieniem, jak
bardzo stała się nieufna, gdy podstęp Brada
wyszedł na jaw. Ależ dała susa do drzwi! I
99
poczuła się jak idiotka, gdy stwierdziła, że są
otwarte.
Nikt do niczego jej nie zmuszał. Mogła
spokojnie wyjść.
I co dalej? Miała wrócić do kambuza, gdzie
zaczęłaby
100
mętnie tłumaczyć, że wysłano ją nie tam, gdzie
trzeba? Powiedzenie prawdy nie wchodziło w grę.
Tylko tego brakowało, żeby ktoś zarzucił
Bradowi próbę uwiedzenia kelnerki...
Cudownie było obserwować szumiące fale,
rozkoszować się wiatrem i słońcem... Bliskością
stojącego tuż obok mężczyzny.
Nie sprawiał wrażenia bogatego playboya,
który wie, jak zamotać w głowie dziewczynie. To
taki miły, zwyczajny facet... Nie, w ten sposób by
go nie określiła. Było w nim coś, czego nie
umiała nazwać, a co sprawiało, że wydawał się
kimś szczególnym, wyjątkowym.
Nie, to za dużo powiedziane. Po prostu... no
cóż, wspaniale się czuła w jego towarzystwie.
I wcale nie starał się jej uwieść. Nic z tych
rzeczy. Nawet nie próbował jej przytrzymać, gdy
wreszcie oprzytomniała i wyślizgnęła się z jego
ramion. Roześmiał się tylko, wrócił za nią do
salonu i... pomógł jej sprzątać! Niewiarygodne!
Zachichotała, przypominając sobie, jak się
uwijali. Razem ustawili zastawę i sztućce na
wózku i zdjęli brudny obrus.
-
Nie odchodź - poprosił Brad, gdy skończyli.
- Nawet nie dopłynęliśmy do brzegu. Przyjęcie
jeszcze trwa.
-
Nie dla Kopciuszka. - Wiedziała, że o tej
porze w kambuzie wre wytężona praca, bo Harry
pilnuje, żeby wszystko wyczyścić na wysoki
połysk,
pochować
zapasy
i
spakować
101
przywiezione rzeczy. - Ale ten wieczór tutaj... -
Zawahała się, szukając w myśli odpowiednich
słów, -Sprawił mi wielką przyjemność. Co
prawda nie powinnam
102
była się tu znaleźć, lecz wspaniale się bawiłam -
przyznała, szczera jak zwykle. - Dziękuję i do
widzenia.
Tym razem umknęła z saloniku, zanim Brad
zdążył ją powstrzymać. Jakimś cudem znalazła
drogę do kambuza i jakby nigdy nic włączyła się
do pracy. Z ulgą stwierdziła, że nikt nie spogląda
na nią podejrzliwie.
I o co tyle hałasu, wujku? Za parę dni skończy
się turniej polo i książę wyjedzie, ona zaś...
Wielkie nieba! Pranie dobiegało końca, a ona
nie wsypała proszku ani wybielacza! Zrobiła to,
przestawiła programator i pobiegła do kuchni
gotować obiad.
- Paula,
mama
powiedziała,
ż
ebyś
nie
szykowała kurczaka - poinformowała ją Rae. -
Niech Lewis skoczy do sklepu po udziec
jagnięcy. Właśnie rozmawiałam przez telefon z
lordem Wormsleyem. Przyjdzie do nas na kolację
i przyprowadzi przyjaciela. A wiesz, z kim on się
przyjaźni,
prawda?
-
Rae
nie
kryła
podekscytowania.
Z księciem, jakżeby inaczej, pomyślała Paula.
Whitney otrzyma kolejną szansę zabłyśnięcia.
- I koniecznie to zaszyj. - Rae wskazała
turkusową sukienkę bez ramiączek. - Muszę
wyglądać bosko. Aha, niech Lewis odbierze z
pralni ciuchy Whitney. A mama chce, żeby
podawał. Ma włożyć ten smoking, który mu
kupiła. I dopilnuj, żeby wyszorował dokładnie
103
ręce i wyczyścił paznokcie. Goście nie powinni
się domyślić, że jest ogrodnikiem.
Paula
nieomal
parsknęła
ś
miechem,
wyobrażając sobie wujka Lewisa w roli
majordomusa. Będzie równie zgrabny, jak słoń w
składzie porcelany.
- No dobrze, co jeszcze? - Rae nerwowo
zabębniła
104
palcami o blat stołu. - A właśnie, kwiaty. Mama
powiedziała,
ż
ebyś
zrobiła
jakąś
ładną
kompozycję z tego, co rośnie w ogrodzie. I nie
zapomnij o świecach. Goście zjawią się o
siódmej, więc może jeszcze zdążysz upiec bu-
łeczki. Spróbujesz?
Paula zerknęła na zegar. Trzecia. Pieczenie
odpada.
- Bułeczki kupię w piekarni - oświadczyła
twardo. I tak będzie musiała zwijać się jak w
ukropie, żeby wszystko przygotować. Oby tylko
biała koszula Lewisa okazała się czysta.
Ułożyła kompozycję z kwiatów, pięknie
nakryła do stołu i przekonała wujka, by wbił się w
smoking. Jednak nie miała już wpływu na to, że
Lewis wylał trochę zupy na plecy pani Ashford i
przewrócił kieliszek z winem, a przyjacielem
lorda okazał się zupełnie kto inny, niż się spo-
dziewano.
Właśnie ten ostatni fakt został uznany za
największą klęskę.
-
Dlaczego
ten
Wormsley
go
nie
przyprowadził? - jęczała Whitney po wyjściu
gości. - Zachował się wręcz nietaktownie,
prawda? Przecież mieszka na jachcie Van-
dercampa i rzekomo jest jego najbardziej
zaufanym powiernikiem! Nie popisałaś się, Rae!
Powinnaś była nalegać, żeby przyszedł z
księciem! On na pewno chciałby mnie...
105
-
Czy ja wiem... - Tym razem to Rae była górą.
-Książę umie lawirować i zwodzić ludzi, nie
sądzisz? Nawet na własnym przyjęciu wiedział,
jak zniknąć. Ja go nigdzie nie zauważyłam, a ty?
Whitney zignorowała tę przejrzystą aluzję.
106
- Jaka szkoda. Dzisiejsze spotkanie byłoby
wspaniałą okazją do pogłębienia znajomości.
Boże, jeszcze tylko dwa dni i on wyjedzie.
Dwa dni minęły, jak z bicza strzelił. Pomagając
paniom Ashford stroić się na końcowy mecz,
Paula szczerze żałowała, że nie może iść z nimi.
Była to ostatnia okazja, aby zobaczyć, jak gra
Brad Vandercamp. Żeby w ogóle go zobaczyć.
Nie, to nie tak. Rzecz w tym, że nigdy nie
widziała meczu polo. Oczywiście, tylko o to jej
chodziło. Bez wątpienia.
Później dowiedziała się od podekscytowanych
pań, że drużyna Anglików zwyciężyła w turnieju.
O niczym więcej nie było mowy, ponieważ matka
i jej dwie córeczki zaczęły przygotowywać się do
wielkiego balu. Jeszcze tylko dziś wieczorem
miały szansę wywrzeć oszałamiające wrażenie na
księciu.
Jednak on się nie zjawił. Paula usłyszała o tym
nazajutrz, gdy podawała późne śniadanie.
-
Coś takiego! - syknęła Whitney i gniewnie
zaatakowała zębami kawałek grzanki. - Mógł
przyjść chociażby przez grzeczność. I to on
powinien był odebrać puchar, a nie ten
pompatyczny lord Wormsley, który wygłosił naj-
nudniejsze przemówienie, jakie kiedykolwiek
słyszałam.
-
Wcale nie! - Rae nieco zbyt energicznie
odstawiła filiżankę na spodeczek. - I z pewnością
nie był pompatyczny! Nawet słowem nie
107
wspomniał o dokonaniach swojej drużyny, tylko
stwierdził, że zawodnicy z radością wzięli udział
w imprezie, której przyświecał szlachetny cel i
wszyscy
powinniśmy
być
dumni,
bo
wspomogliśmy dom dziecka.
108
-
Ale gada! i gadał! - obstawała przy swoim
Whitney. - Marzyłam, żeby wreszcie przestał truć
i powiedział nam, gdzie jest książę.
-
A jakie to ma znaczenie? - Usta Rae wygięły
się w drwiącym uśmieszku. - Nie przyszedł na
bal, widocznie te twoje pełne ekspresji oczy
wcale go nie urzekły!
-
Och, zamknij się! Nie musisz być taka
zgryźliwa. Zresztą, twój ukochany lord też już
wyjechał. Razem z księciem. A ty zostałaś na
lodzie! - Ładną twarz Whitney wykrzywił gniew.
- Księcia już nie ma w San Diego!
Już go tu nie ma, powtórzyła w duchu Paula i
niespodziewanie ogarnęło ją dziwne odrętwienie.
Już nigdy nie spotka Brada Vandercampa. Nie
zobaczy tych iskierek wesołości w jego oczach,
nie usłyszy jego głosu, nie poczuje dotyku...
Na litość boską, co ja wyprawiam, skarciła się
w duchu. Zachowuję się równie idiotycznie, jak
Whitney!
Z zadowoleniem powitała fakt, że pani Ashford
wkroczyła do kuchni, opryskliwie domagając się,
aby Paula zrobiła coś z jej biedną głową.
Paula natychmiast pośpieszyła z pomocą.
Ciężka praca to najlepsze lekarstwo na smutek,
pomyślała. W nawale zajęć człowiek nie ma
czasu zadręczać się jałowymi spekulacjami.
I choć zwijała się jak fryga, jednak przez cały
dzień towarzyszyło jej uczucie przemożnego
smutku.
109
Zobaczył nazwisko na skrzynce listowej.
Ashford. Przejechał obok domu dwukrotnie,
zanim skręcił za róg i zaparkował.
110
Postanowił skorzystać z wejścia dla służby. W
tych starych dżinsach i powyciąganej bluzie
raczej nie będzie rzucać się w oczy.
Lewis nie poznał się na markowych dżinsach,
lecz natychmiast rozpoznał księcia. Zaprzestał
wyrywania
chwastów
i
zmierzył
intruza
podejrzliwym spojrzeniem.
-
Dzień dobry, sir. Mogę w czymś pomóc?
-
Mam nadzieję. Szukam panny Grant. Pauli
Grant.
-
Przykro mi. To rezydencja państwa Ashford.
-
Wiem. Ale sądziłem... wydawało mi się, że
panna Grant jest tutaj zatrudniona.
-
Owszem, sir, lecz nie wolno jej przyjmować
gości.
-
Cóż... rozumiem. - Dlaczego ten ogrodnik
łypie na niego wrogo? - To właściwie nie jest
wizyta towarzyska. Chciałem skontaktować się z
panną Grant. Proszę ją zawiadomić...
-
Nie ma jej.
Do licha. Ten facet wyraźnie próbował go
spławić. Brad poczuł gwałtowny przypływ
irytacji.
-
Słuchajcie,
mój
dobry
człowieku.
Kimkolwiek jesteście, ja życzę sobie tylko...
-
Proszę
sobie
darować
tego
„dobrego
człowieka"! I nie interesują mnie pańskie
ż
yczenia, zwłaszcza te, dotyczące Pauli. Nic z
tego, jasne?!
111
Brad gapił się na mężczyznę coraz bardziej
zaskoczony. Czyżby natknął się na pana domu we
własnej osobie? Ten osobnik z pewnością nie
zachowywał się jak służący.
-
Przepraszam, ale chciałbym coś wyjaśnić.
Jestem...
-
Wiem, kim pan jest i nie zamierzam
pozwolić Pauli na kontakty z ludźmi pańskiego
pokroju.
112
Brada zatkało. Nigdy w życiu nikt nie
potraktował go z tak jawną wrogością. Głośno
przełknął ślinę i spróbował jeszcze raz.
- Szanowny panie...
- Lewis, pamiętaj, żebyś... - W drzwiach
pojawiła się pani Ashford. - O mój Boże! My...
myślałyśmy, że pan wyjechał! To znaczy... Panie
Vandercamp! Brad! Mój drogi chłopcze, co pana
sprowadza? - paplała jak najęta, najwyraźniej
zakłopotana i zachwycona równocześnie.
- Dzień dobry, pani Ashford. Przyszedłem,
ż
eby...
-
Pan pytał o panienkę Whitney - wtrącił
bezczelny ogrodnik i wyzywająco spojrzał na
gościa.
-
Och, to doprawdy cudownie. Córka będzie
zachwycona. Proszę do środka - zaszczebiotała
pani Ashford i zawahała się. - Ale nie, nie tędy.
Lewis, proszę zaprowadzić pana do frontowego
wejścia.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Brad
ruszył
za
swoim
przewodnikiem,
zdegustowany i zły jak diabli. Panienka Whitney!
Też coś! Już miał zażądać wyjaśnień, lecz
mężczyzna odezwał się pierwszy.
-
Pauli bardzo zależy na tej pracy.
-
Nie zamierzam Pauli zaszkodzić. Chciałbym
tylko...
-
A pani Ashford nie pozwala jej nikogo
zapraszać - dodał Lewis, jakby go nie usłyszał.
-
Może więc... - Brad urwał. Lepiej nie prosić
tego człowieka o przekazanie wiadomości, bo nie
wiadomo, jak zareaguje. Chyba miał jakieś
zastrzeżenia co do osoby Brada Vandercampa.
Ale dlaczego, u licha? Przecież nawet go nie znał.
Zresztą, to tylko ogrodnik. Jakim prawem wtrącał
się w cudze sprawy?
Zanim
Brad
zdążył
przeanalizować
nieoczekiwany problem, dotarli do frontowych
drzwi.
114
- Proszę,
proszę
dalej
-
zagruchała
rozpromieniona pani Ashford. - Cóż za wspaniała
niespodzianka. Whitney zaraz zejdzie.
Brad wszedł do środka, zastanawiając się, jak
wybrnąć z kłopotu. Nie chciał narazić Pauli na
utratę pracy, lecz ani myślał udawać adoratora
Whitney. Wystarczy, że już raz popełnił taki błąd,
odwiedzając rodziców Sheili Moody.
Brad przyszedł w czwartek, a Paula właśnie
wtedy uczęszczała na zajęcia. Nazajutrz rano
panie Ashford wyszły z domu bardzo wcześnie,
toteż o odwiedzinach księcia dowiedziała się
dopiero wieczorem, gdy podawała kolację. Ależ
się nasłuchała! A Lewis nie pisnął nawet
słówkiem...
Po kolacji pomaszerowała do kuchni, wstawiła
do zlewu stertę brudnych talerzy i ujęła się pod
boki.
- Wujku - syknęła, mierząc go oskarżycielskim
spojrzeniem. - Nie powiedziałeś mi, że wczoraj
gościliśmy księcia!
Widelec Lewisa z trzaskiem wylądował na
podłodze. Paula zauważyła, że twarz wujka
nabiegła krwią.
-
Posłuchaj, Paula. Nie musisz tak się na mnie
wściekać.
-
Nie wściekam się.
-
To i dobrze, bo nic nie zrobiłem. - Lewis
podniósł widelec i odłożył go na stół.
-
Przeciwnie. Celowo coś przede mną ukryłeś.
-
Skądże. Ja tylko...
-
Myślałeś, że się nie dowiem? Przecież one
paplały tylko o nim. Podobno najpierw rozmawiał
z tobą przy kuchennych drzwiach.
-
Chciałem oszczędzić ci przykrości.
-
Doprawdy? - Postanowiła trochę się z nim
podro-czyć. - Słabo mi - jęknęła, kładąc dłoń na
sercu. - Chyba zemdleję... - Urwała, bo Lewis
116
patrzył na nią z jawnym przerażeniem. - Hej,
głowa do góry! Tylko cię nabieram! - Otoczyła go
ramieniem. - Jednak chyba trochę za bardzo
przejąłeś się rolą opiekuna.
-
Nie chcę, żebyś cierpiała, dziecinko.
-
Co ty pleciesz! Chyba nie przypuszczasz, że
jestem
117
zazdrosna o Whitney? Och, nie rób takiej
zdumionej miny! Już ci mówiłam, że wcale nie
mam bzika na punkcie Brada. Niby dlaczego
miałabym się przejmować tym, kogo odwiedza?
-
Eee... nie wiedziałem.
-
Teraz już wiesz. Nie jestem ani trochę
zazdrosna czy urażona. Nic z tych rzeczy! - Z
trudem przełknęła ślinę i posłała wujkowi
promienny uśmiech. - No dalej, skończ jedzenie.
Lewis wziął widelec i wlepił wzrok w talerz,
lecz nadal wydawał się zafrasowany. Nie
przekonałam go, pomyślała. Dlatego myjąc
talerze, starała się zachowywać beztrosko. Siląc
się na lekki ton, streściła też rozmowę, której
przysłuchiwała się w jadalni.
- Whitney
jest
w
siódmym
niebie
-
oświadczyła. -Podobno od początku wiedziała, że
między nimi zaiskrzyło. Nie wierzy, jakoby
książę wpadł tutaj tylko po drodze na ranczo,
które zamierza kupić.
Słowo „ranczo" podziałało na Lewisa
elektryzująco.
-
Po jaką cholerę potrzebne mu ranczo?
-
Chce tam trzymać swoje konie do gry w
polo.
-
Nie może ich odesłać tam, skąd przyjechały?
-W głosie Lewisa zabrzmiała wyraźna irytacja.
-
Spodobała mu się ta okolica, więc chyba
zostanie tu na dłużej. - Paula zachichotała. -
Whitney twierdzi, że ze względu na nią.
118
Lewis skwitował to pogardliwym
prychnięciem.
- Och, ona uważa, że wszyscy są pod jej
urokiem. Podobno w głębi serca czuła, że on
wcale nie odpłynął swoim jachtem.
119
-
Też coś!
-
Płotka głosi, że jego matka wraz z grupą
przyjaciół ma przylecieć z Anglii na Florydę, a
potem chcą popłynąć w rejs na Karaiby. Dlatego
kapitan popłynął przez Kanał Panamski do
Miami. Tylko pomyśl... - Paula westchnęła
rozmarzona. - Rancza, jachty, wszystko, czego
dusza zapragnie. Na każde skinienie! Musi być
miło, prawda?
- Owszem, jeśli marzysz o luksusach - burknął
wujek. Whitney niewątpliwie pragnie właśnie
takiego życia,
pomyślała Paula. Zauważyła błysk chciwości w
jej oczach,
gdy panna Ashford barwnie
rozwodziła
się
na
temat
czekających
ją
perspektyw.
Luksusy. Bradowi nigdy ich nie brakowało.
Nie miał tylko kogoś bliskiego, z kim mógłby
porozmawiać.
Jakie tó smutne.
- O czym myślisz? - spytał Lewis
niespotykanie ostro.
- Och, o niczym. A właściwie o Whitney -
zapewniła pośpiesznie i skarciła się w duchu.
Za dużo i za szybko paplała. Lewis często
powtarzał, że jeśli jego bratanica ma słowotok, to
znaczy, że coś jest nie tak... Powinna przekonać
wujka, że wszystko jest w porządku.
- O tym, jak one podnieciły się tą jedną
wizytą. Nawet poczęstowały go herbatą, bo o tej
120
porze Anglicy nie piją nic innego. A na dodatek
same ją zaparzyły i podały, ponieważ mnie nie
było, a ty pracowałeś w ogrodzie. Szkoda, że nie
widziałam, jak się do tego zabierały. I ciekawe,
co podały na deser, oprócz brzoskwiniowej tarty
mojego wypieku.
121
Paula nagle umilkła. Znów gadała jak najęta.
Wzięła głęboki oddech i zaczęła mówić wolniej:
- Skończyłeś? To daj talerz. Zostało jeszcze
kilka ciastek. Masz ochotę? Z gorącą kawą czy
zimnym mlekiem?
W następny czwartek czekała na autobus o
dwunastej dwadzieścia, żeby pojechać na zajęcia
z biologii. I właśnie wtedy zobaczyła księcia.
Zatrzymał się tuż przed nią.
-
Ależ jesteś pochłonięta lekturą.
-
Tak... zaczytałam się.
-
Niewątpliwie. - Usiadł obok niej. - Od
dziesięciu minut nie podniosłaś wzroku.
-
Od dziesięciu minut? - powtórzyła jak
idiotka. Co on tutaj robi?
-
Dokładnie
-
zapewnił
z
powagą.
-
Obserwowałem cię z przeciwnej strony ulicy.
-
Naprawdę? - Spojrzała na zaparkowany przy
kra wężniku sportowy samochód.
-
Prawie cię nie poznałem. Nie jesteś w
uniformie. - Popatrzył na jej dżinsy i sweter. -
Podoba mi się ten strój na luzie.
-
Jest wygodny.
-
Prawie
mnie
zmylił.
Ż
adnego
wykrochmalonego fartuszka ani koronkowego
czepka. Gdybyś tak nie pochyliła głowy... Wiesz,
ż
e nigdy nie widziałem takiej fantazyjnej fryzury
jak twoja?
122
Nic dziwnego, pomyślała. Zawsze strzygła się
sama.
- Twoje loki układają się w szczególny sposób,
gdy lekko pochylisz głowę. Minąłem cię i
zawróciłem, żeby lepiej się przyjrzeć.
123
- Akurat tędy przejeżdżałeś? - Pewnie w
drodze do Whitney.
- Owszem. Ostatnio często krążę po tej
okolicy. Popatrzyła na niego pytająco.
Wiedziała, że nie złożył
paniom Ashford drugiej wizyty.
-
Postanowiłem... lub raczej poszedłem za radą
mojego przyjaciela Carla, chociaż wystawanie
pod cudzymi drzwiami niezbyt mi odpowiada. -
Brad rozsiadł się wygodniej i wyprostował długie
nogi.
-
Słucham? - O czym on gada?
-
Nieważne. Co robisz tak daleko od miejsca
pracy? A może tam nie mieszkasz?
-
Mieszkam, ale miejska komunikacja nie
dociera w pobliże wypieszczonych trawników
ulicy Turtle Cove. Właśnie czekałam... O rany,
właśnie mi ucieka! - Zerwała się z ławki, lecz
autobus już ruszył.
-
Chciałaś gdzieś jechać?
-
No
pewnie!
Chyba
nie
sądzisz,
ż
e
przesiaduję na przystanku dla zdrowia. -
Następny autobus miała dopiero za godzinę. -
Psiakość, tak się zagadałam. - Westchnęła
ponuro. Wyglądało na to, że w towarzystwie
Brada Van-dercampa zawsze zapominała o
bożym świecie. - Gdybyś mnie nie zaczepił...
-
I tak byś przegapiła ten autobus. - Gestem
wskazał książkę. - Musi być fascynująca.
124
-
Nie jest. - Paula nie lubiła kroić zwierząt,
lecz skoro zamierzała zostać weterynarzem...
-
Więc co cię tak wciągnęło?
-
Anatomia wieprza.
-
Poważnie?
125
-
Mamy dzisiaj przeprowadzić sekcję świni, a
ja pewnie nie zdążę na zajęcia. Wykułam
wszystko, a ominą mnie takie ćwiczenia. -
Kopnęła krawężnik, zła na Van-dercampa. I na
siebie. Stała tu jak idiotka, gadając o niczym z
tym... tym... playboyem, jak nazwał go Lewis.
Prawdopodobnie trafnie. Pewnie Brad obdarza
tym słodziutkim uśmieszkiem każdą potencjalną
zdobycz...
-
Dokąd, milady?
-
Co?
-
Gdziekolwiek zamierzałaś znęcać się nad
ś
winią, zawiozę cię tam szybciej niż ten autobus.
-
Jak miło z twojej strony - przyznała, gdy trzy
minuty później sportowe auto wyprzedziło pojazd
komunikacji miejskiej. - Nawet zdążę się jeszcze
przygotować.
-
Do krojenia prosiaka. - Brad skrzywił się z
niesmakiem i zerknął na nią spod oka. - Patrzysz
w gwiazdy, bywasz kelnerką i jeszcze świnie...
Cóż za szerokie zainteresowania.
-
To wszystko się ze sobą łączy.
-
Co takiego?
-
Najpierw o czymś marzysz, obserwując
spadającą gwiazdę. Potem bierzesz się do roboty,
aby marzenie się spełniło. Chciałabym zostać...
weterynarzem.
-
Serio? Jesteś chodzącą zagadką. Ten świat
chyba zwariował. Dawniej młode kobiety marzyły
o bardziej romantycznych rzeczach.
126
-
Pewnie tak - przyznała z uśmiechem. Cóż, jej
romantyczne marzenia - te dotyczące małżeństwa
z Tobym - stały się nierealne. - Chyba uznałam,
ż
e wszystko poza tym już mam.
127
-
Nadal tak uważasz?
-
Czy ja wiem... - Jakim cudem jeden taniec,
jeden pocałunek pod gwiaździstym niebem mógł
obudzić tyle nowych pragnień, wprowadzić tyle
fermentu w jej spokojne, uporządkowane życie?
-
Nie odpowiedziałaś.
-
Muszę się zastanowić - odparła ze śmiechem,
usiłując zignorować głupie porywy serca. - Cóż,
nie mam wszystkiego, czego chcę, ale trzeba się
trochę napracować, by zrealizować niektóre
marzenia. Właśnie dlatego tak się cieszę, że mnie
podwieziesz. Nie powinnam opuścić tych zajęć.
-
Zwłaszcza że masz kroić świnię.
-
A potem nawet konia.
-
Konia?! - Wolałby ją widzieć w roli
weterynarza leczącego małe, łagodne pieski i
kotki. - Chyba żartujesz!
- Natychmiast odezwał się w nim instynkt
opiekuńczy. Przecież wystarczyłoby jedno solidne
kopnięcie ogiera, by człowiek pozostał do końca
ż
ycia niepełnosprawny lub... zginął!
-
Uwielbiam konie i świetnie sobie z nimi
radzę - zapewniła z dumą. - Ale do tego jeszcze
daleka droga. Na razie muszę tylko zmierzyć się z
martwą świnią.
-
Oraz z dojazdami autobusem, harówką u
Ashfordów i pracą dla Harry'ego. Nie możesz z
czegoś zrezygnować?
128
- Przypomniał sobie jej stwierdzenie, że niektórzy
muszą zarabiać na życie ciężką pracą, i dziwnie
go to rozstroiło.
- Przyda się każdy grosz - odparła ze stoickim
spokojem. - Spełnianie marzeń bywa kosztowne.
Brad przez chwilę analizował to stwierdzenie.
Sam nigdy nie musiał kiwnąć palcem, aby kupić
coś, czego za
129
pragnął. Jednak ta dziewczyna najwyraźniej była
zadowolona z faktu, że... że jest taka samodzielna.
- Fantastycznie! - zawołała Paula. - Normalnie
muszę przejść jeszcze spory kawałek od
przystanku do uczelni. Jedź prosto i na następnym
rogu skręć w lewo. Laboratoria są na końcu
tamtego kompleksu. - Pośpiesznie zgarnęła
książki,
gdy
Brad
zatrzymał
auto
przed
wskazanym budynkiem. - Uratowałeś mi życie.
Dzięki.
- Ile trwają te ćwiczenia? Poczekam na ciebie.
- Nie, nie trzeba. Za dwie godziny mam inne
zajęcia, więc wrócę autobusem. Już i tak bardzo
mi pomogłeś. Cześć.
Nie odpowiedział na pożegnanie. Śledził ją
wzrokiem, gdy dołączyła do grupy studentów, a
kiedy znikła za drzwiami, spytał jakiegoś
chłopaka, gdzie jest parking. Tym razem nie
zamierzał pozwolić jej umknąć. Musiał najpierw
uzyskać odpowiedzi na swoje pytania. Gdzie i
kiedy mógłby znów się z nią spotkać? Jak można
się z nią skontaktować? I kim jest ten
niesympatyczny ogrodnik, który zachowuje się
jak podwórzowy brytan?
Brad nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek
musiał tak się natrudzić, organizując randkę.
Zazwyczaj wystarczył jeden telefon lub przesłanie
wybrance tuzina róż. Czasem nawet i to było
zbędne. Na ogół musiał wręcz unikać zbyt
agresywnych dziewczyn lub ich przebiegłych
rodziców, którzy chcieli złapać bogatego męża
dla swoich córeczek. Nigdy specjalnie się tym nie
przejmował, wiedział jednak, że jest uważany za
ś
wietną partię. Czemu więc ów impertynencki
ogrodnik
uznał
go
za
nieodpowiedniego
kandydata?
Brad zaparkował auto i pomaszerował energicznie
131
przez rozległy trawnik. Prawie nie zwrócił uwagi
na siąpiący kapuśniaczek, zbyt pochłonięty
kolejnym dręczącym go pytaniem. Dlaczego za
wszelką cenę pragnął lepiej poznać właśnie tę
dziewczynę?
Ledwie mogła uwierzyć, że on nadal tu jest.
Poczuła też przyjemny dreszczyk, gdy Brad
Vandercamp szukał kogoś wzrokiem i na jej
widok wyraźnie się odprężył. Miał postawiony
kołnierz marynarki, a miedzianorude włosy były
mokre od deszczu.
-
Czemu nie wszedłeś do środka?
-
Och, byłem tam. Zwiedziłem cały budynek i
nawet zajrzałem do twojego laboratorium z tymi
cuchnącymi świnkami. - Brad skrzywił się
wymownie. - Nie wiem, jak wy to znosicie.
-
Można się przyzwyczaić.
-
Osobiście wolę sterczeć na deszczu. Poza
tym nie chciałem cię przegapić w tym
zatłoczonym
holu,
więc
postanowiłem
obserwować wyjście. - Zarzucił sobie jej plecak
na ramię i wziął ją za rękę.
-
Zmarnowałeś ponad trzy godziny. - Z
przyjemnością wsunęła palce w jego ciepłą, dużą
dłoń. - Mówiłam ci, żebyś nie czekał.
-
Wiem. Ale nie zamierzam znów cię stracić.
-
Stracić mnie?
-
Właśnie. Gdy dowiedziałem się, gdzie
mieszkasz, uznałem, że bez trudu cię odnajdę.
Lecz gdy przyszedłem do rezydencji Ashfordów i
chciałem się z tobą zobaczyć, okazało się to
niewykonalne.
-
Ty... Kiedy?
133
- Jak to?
-
Kiedy o mnie pytałeś?
-
Jakiś tydzień temu. Dokładnie w czwartek.
Prawdopodobnie byłaś na zajęciach, tak jak
dzisiaj.
-
Myślałam, że przyszedłeś do Whitney.
-
Wcale nie o nią mi chodziło.
-
Ach tak. - To oczywiste, że wszyscy uznali
go za adoratora Whitney.
-
Nie
prostowałem
pomyłki,
ponieważ...
odniosłem wrażenie, że mógłbym ci zaszkodzić.
Jeszcze jak, pomyślała przerażona. Gdyby
spytał o nią...
- Powinienem
przewidzieć,
ż
e
twoi
chlebodawcy nie pozwalają ci przyjmować gości.
Ale ona już go nie słuchała. Miała ochotę
skakać ze szczęścia. Brad przyszedł do niej, nie
do Whitney. Jeszcze nigdy chłodne, wilgotne
powietrze nie wydawało się takie ożywcze, a
miasteczko uniwersyteckie takie piękne. Paula
westchnęła rozmarzona, a dręcząca ją od tygodnia
zazdrość nagle znikła.
-
Masz czas, prawda?
-
Czas? - Wyjeżdżali z parkingu, a ona dopiero
teraz zdała sobie sprawę, że Brad coś do niej
mówił.
-
Ż
eby zjeść ze mną kolację. Nie musisz zaraz
wracać?
-
Nie. - Czwartkowe wieczory miała wolne, o
ile panie Ashford nie zaplanowały czegoś
szczególnego lub nie musiała pracować dla
Harry'ego.
-
Doskonale, Wiesz co? Ty znasz to miasto
lepiej niż ja. Dokąd warto pójść?
-
Niech pomyślę. - Tak się cieszyła, że jeszcze
trochę pobędą razem. Przez chwilę zastanawiała
się nad wyborem
135
miejsca. Wolała nie natknąć się na znajomych pań
Ashford ani nie siedzieć w barze pełnym
hałaśliwych studentów, gdzie człowiek nie słyszy
nawet własnych myśli.
W końcu pojechali do małej włoskiej
restauracyjki. Nikt nie patrzył tam krzywym
okiem na klientów w dżinsach, a o tej porze salka
była prawie pusta. Zajęli stolik przy oknie i
natychmiast zaczęli rozmawiać. Prawie nie tknęli
pysznego spaghetti i czerwonego wina. Paula
opowiadała o swoich studiach i życiu w
Wyomingu, a Brad mówił o Anglii i meczach
polo. Wspomniał też, że całkiem niedawno kupił
małe ranczo i chciałby je jej pokazać. Kiedy
mogłaby z nim pojechać?
Paula zawahała się. Z rozkoszą wybrałaby się z
Bra-dem na taką wycieczkę, ale nie była pewna,
czy zdoła wykroić trochę wolnego czasu.
-
Nie wiem, kiedy będzie to możliwe. W
niedzielę zazwyczaj mam wychodne, lecz jeśli
panie Ashford coś zapla...
-
Więc spotkamy się w niedzielę. Nie jesteś
przecież ich niewolnicą.
-
Nie, ale one zgodziły się, bym kontynuowała
studia, więc w rewanżu staram się iść im na rękę.
-
Szkoda, że mniej zrozumienia wykazuje ten
cholerny ogrodnik!
-
Ogrodnik?
-
Pracujący u pani Ashford. Ostatnio... -
Tknięty nagłą myślą, Brad spojrzał badawczo w
136
oczy Pauli. - Słuchaj, jeśli ten stary dziad dobierał
się do ciebie albo próbował jakichś sztuczek, to...
-
Lewis? - Paula roześmiała się perliście. -
Ależ skąd! To przecież jest...
137
-
Piekielnie zaborczy facet. Spytałem go o
ciebie, a on mało nie skoczył mi do gardła. I
natychmiast zażądał, bym trzymał się od ciebie z
daleka.
-
Chwileczkę. - Paula odstawiła kieliszek. -
Powtórz to. Lewis wiedział... Powiedziałeś mu, że
przyszedłeś do mnie?
-
Oczywiście. Poszedłem do tylnych drzwi i
natknąłem się na tego osobnika. Spytałem o
ciebie, a on od razu się wkurzył. Właśnie się
kłóciliśmy, gdy z domu wyjrzała pani Ashford, i
ten typ miał czelność oświadczyć, że szukam
panienki Whitney! Miałem ochotę go udusić.
Paula nie posiadała się z oburzenia. Jak wujek
mógł zrobić coś takiego! Nic dziwnego, że
zachowywał się potem potulnie jak baranek i był
taki zakłopotany. Okłamał ją. Pozwolił jej
zadręczać się myślą, że Brad przyszedł do
Whitney. Poczekaj, Lewis! Niech tylko cię dorwę!
-
Nie pojmuję, dlaczego potraktował mnie jak
wroga. Skoro mu na tobie nie zależy, to z jakiej
racji...
-
Zależy mu na mnie. - Gniew opuścił ją
równie nagle, jak się pojawił. Pora uświadomić
sobie prawdę, Paula. Byłaś załamana, bo
mężczyzna, którego spotkałaś dwa razy, przyszedł
odwiedzić inną kobietę. A teraz wariujesz z
radości, bo on siedzi naprzeciwko ciebie.
-
A jednak - warknął Brad.
138
-
Och, nie tak, jak myślisz - zapewniła
pośpiesznie. - Lewis jest moim wujkiem i ojcem
chrzestnym. Zawsze stara się mnie bronić.
-
Ale... przede mną?
-
Niestety, tak. - Uśmiechnęła się z
rozrzewnieniem.
-
Dlaczego? Żałuje ci odrobiny rozrywki? Cóż
złego jest we wspólnym zjedzeniu kolacji? Albo
w wizycie na
moim ranczu? Kupiłem też kilka wierzchowców,
między innymi śliczną klacz, w sam raz dla
ciebie.
Rzeczywiście, cóż w tym złego, pomyślała.
Podchodziła do tego wszystkiego zbyt poważnie.
Zupełnie, jakby się zakochała lub zrobiła coś
równie
idiotycznego.
A
ż
e
jest
trochę
podekscytowana? Cóż, pewnie dlatego, że od
dawna się nie bawiła, zakopana po uszy w nauce i
pracy.
-
Miałabyś ochotę pojechać na ranczo?
Pojeździć konno? Jeszcze jak! Nie siedziała w
siodle od wyjazdu z domu.
-
Z przyjemnością.
-
Wspaniale. Przyjechać po ciebie czy... Może
wolałabyś umówić się gdzieś w mieście?
-
Raczej tak. Ale... ale mógłbyś najpierw
porozmawiać z Lewisem?
-
Potrzebujesz jego pozwolenia?
-
Nie. Po prostu wolałabym, żeby panie
Ashford nie dowiedziały się o naszym spotkaniu,
a czułabym się głu pio, oszukując wujka. Wiem,
ż
e martwiłby się o mnie, nie wiedząc, z kim się
umówiłam. Dlatego byłoby dobrze, żeby trochę
cię poznał. -I niech się przekona, że nie jesteś
takim zepsutym, bogatym playboyem, za jakiego
cię uważa, dodała w myśli.
140
-
Nadzwyczajna z ciebie dziewczyna. - Brad
uśmiechnął się, trochę zaskoczony rozwojem
sytuacji.
-
Tak?
-
Ś
liczna i interesująca. Prawdziwe wyzwanie.
-
Dlaczego?
-
Nieważne. Gdzie mam stawić czoło temu
tygrysowi? W jego legowisku czy gdzieś na
neutralnym gruncie?
ROZDZIAŁ SIÓDMY
-
Masz na zbyciu dolca, chłopie? - Mężczyzna
chwiał się na nogach, mrucząc coś o kawie i
bilecie na autobus. Cuchnął whisky i potem.
-
Najpierw strzel sobie kawę. - Brad dał
pijaczkowi dwudziestkę i ruszył ciemnym
zaułkiem, zaśmieconym potłuczonymi butelkami
po tanim winie i puszkami po piwie: Na ławce
spokojnie chrapał jakiś facet, a po chodniku snuło
się kilku innych. Wyglądali tak, jakby od dawna
mieszkali na tej ulicy.
Brad
zerknął
na
kartkę.
Tawerna
„U
Tommy'ego", Ocean-side 601. Paula powiedziała,
ż
e właśnie tam jej wujek będzie grał w pokera w
piątkowy wieczór.
Wybredny tylko w doborze partnerów dla
swojej bratanicy, z przekąsem pomyślał Brad,
wypatrując szyldu. Zauważył go za następną
przecznicą, gdzie chyba zaczynała się lepsza
dzielnica. Nic szczególnego, ale nie były to takie
rudery, jakie właśnie minął. Tawerna okazała się
142
solidnym, dwupiętrowym budynkiem, w którym
mieścił się hotelik, jadłodajnia i sala gier,
zapewne
miejsce
wieczornych
spotkań
pracowników pobliskiej bazy marynarki.
Brad wszedł do środka i stojąc przy drzwiach,
obrzucił spojrzeniem salę, w której grano w karty
i w kości. Goście
ś
miali się i rozmawiali, sącząc drinki. Panowała
tu taka sama atmosfera, jak w wielu innych
klubach.
Brad dostrzegł Lewisa siedzącego wraz z
sześcioma mężczyznami przy stoliku w rogu.
Wujek Pauli uważnie wpatrywał się w swoje
karty, a przed nim leżał spory stosik żetonów.
Brad nie zamierzał przeszkadzać w tak ważnym
momencie rozgrywki. Poszedł do baru, usiadł w
miejscu, skąd dobrze widział Lewisa Granta,
zamówił drinka i uzbroił się w cierpliwość.
Czekał już kilkanaście minut, gdy na sąsiednim
stołku przysiadł młody mężczyzna. Chyba męt z
tamtego zaułka, stwierdził Brad, ponieważ
chłopak był zaniedbany i najwyraźniej unikał
kontaktu wzrokowego z barmanem, który kilka
metrów dalej gawędził z klientem. Chłopak łap-
czywie wyjadał orzeszki i chipsy ze stojących na
ladzie
miseczek.
Brad
właśnie
zamierzał
taktownie zaproponować mu hamburgera, gdy
ktoś huknął:
- Hej, ty! - Barman zgarnął miski i wysypał
resztę ich zawartości do kosza. - Trzymaj swoje
brudne łapy przy sobie! To przekąska dla
klientów! I wynocha stąd, bo wezwę gliny!
Chłopak odskoczył, zamierzając umknąć, lecz
Brad chwycił go za ramię.
-
Proszę nas obsłużyć - wycedził tonem nie
znoszącym sprzeciwu. - A może obsługuje pan
tylko wybranych klientów?
144
-
Mam uwierzyć, że on jest ż panem?
-
W rzeczy samej. - Brad zmierzył barmana
wyzywającym spojrzeniem. - Umówiłem się z
nim, żeby pogadać o interesach.
Barman patrzył na niego z powątpiewaniem,
lecz Brad nie na darmo był Vandercampem.
145
- Chyba coś zjemy - oświadczył. - Proszę nam
podać.. . - Przesunął wzrokiem po wiszącej na
ś
cianie tablicy ze spisem potraw i zamówił tę
najbardziej pożywną.
- Pasuje? - spytał chłopaka.
On zaś tylko skinął głową, oniemiały ze
zdumienia. Już po chwili z apetytem zaczął
pałaszować.
-
Zwolnij, bracie - mruknął Brad. - To tempo
nie wyjdzie ci na zdrowie.
-
Umieram z głodu. Nie wiem, kim pan jest, i
wcale się tu nie umówiliśmy, ale serdecznie panu
dziękuję. To mój pierwszy porządny posiłek od...
-
Nie byłbym taki pewny, że nie pogadamy o
interesach.
Co
potrafisz
robić?
-
Brad
przypomniał
sobie,
ż
e
trener
kompletuje
robotników do pracy na ranczu. Ten chłopak na
pewno do czegoś by się przydał.
Nagle zauważył, że Lewis Grant zbiera swoje
sztony, więc pośpiesznie zapisał na wizytówce
numer telefonu do swojego hotelu.
-
Teraz muszę lecieć, ale proszę w najbliższym
czasie do mnie zadzwonić - polecił i ruszył do sali
gier. Poczekał, aż Lewis wymieni żetony na
gotówkę i odejdzie od kasy. - Panie Grant,
moglibyśmy zamienić parę słów?
-
Co pan tu robi? - Lewis zdumiał się na jego
widok.
-
Paula powiedziała, że tutaj pana znajdę.
146
-
Doprawdy? - Ani ton, ani mina Lewisa nie
wróżyły nic dobrego.
-
Chciałbym prosić o chwilę rozmowy. W
cztery oczy
- dodał Brad, bo kilku mężczyzn zaczęło patrzeć
na nich niezbyt przyjaźnie.
Nie umknęło to również uwagi Granta. Lewis
wzruszył
147
ramionami i podszedł do wolnego stolika w
najdalszym kącie sali.
-
Słucham - warknął, gdy obaj usiedli.
-
Paula namówiła mnie na to spotkanie.
-
Po co?
Lewis był najwyraźniej wrogo nastawiony, lecz
Brad nie dał zbić się z tropu.
-
Uznała, że poznawszy mnie trochę lepiej,
może... łatwiej zaakceptuje pan jej znajomość ze
mną.
-
Wiem wszystko o panu oraz ludziach
pańskiego pokroju i nie pozwolę, żeby się pan z
nią zabawiał, jasne?!
-
Zabawiał?
Nie
przepadam
za
tym
określeniem. -Brad rozluźnił węzeł krawata.
Psiakość, ten facet jest niezwykle agresywny i
nieprzejednany! - Ale zgodzi się pan, że
ostateczna decyzja należy do Pauli? Wiem, że
kocha swojego wujka i liczy się z jego zdaniem,
ale już jest pełnoletnia. Ma... ile? Dwadzieścia
trzy lata?
-
To nieważne, ile ma lat! Troszczę się o nią
od dziecka i tak pozostanie. Paula to bystra
dziewczyna, ale nie na tyle, żeby przejrzeć
pańskie intencje. Ja wiem, o co panu chodzi.
-
Niby o co, do cholery?! Lubię Paulę, a jej
chyba sprawia przyjemność moje towarzystwo.
Chcielibyśmy tylko spotykać się od czasu do
czasu i...
148
-
Akurat! Nadstaw uszu, smarkaczu! - Lewis
groźnie wycelował w niego palec. - Wykluczone,
ż
eby moja Paula prowadzała się z facetem, który
nic nie robi poza balowaniem i pilnowaniem
rodzinnej fortuny!
-
Teraz niech pan posłucha! - Brad szturchnął
go palcem w pierś. Lewis poruszył czułą strunę. -
Już parę razy wspomniał pan o takich jak ja, więc
pewnie słyszał pan
149
o majątku
Vandercampów
oraz
o
firmie
Vandercamp Enterprises. A jeśli tak, to musi pan
wiedzieć, że nie siedzimy bezczynnie na naszej
forsie, tylko ciężko pomnażamy swój majątek. -
Brad użył niezbyt uczciwych argumentów,
ponieważ sam nie prowadził nigdy żadnych
interesów. Najważniejsze, że przykuł uwagę tego
impertynenta po przeciwnej stronie stołu. Lewis
milczał, więc Brad kontynuował przemówienie. -
Ma pan pojęcie, ilu ludziom dajemy Zatrudnienie?
Tysiącom! W Europie, Afryce oraz w Stanach
Zjednoczonych, jeśli to pana interesuje. -
Zadowolony z tej tyrady Brad rozsiadł się
wygodniej
i skinął głową. - Pogadajmy o Pauli. To
zrozumiałe, że pan ją uwielbia. Jest wspaniałą,
rozsądną, inteligentną kobietą, która bardzo
ciężko pracuje. Moim skromnym zdaniem o wiele
za ciężko. Dlaczego tak uparcie odmawia jej pan
prawa do odrobiny rozrywki?
-
Wcale nie odmawiam. - Lewis wreszcie
odzyskał mowę. - Mój sprzeciw budzi tylko...
-
Moja osoba? Z jakiego powodu? Postaram
się, żeby Paula dobrze się bawiła. Kocha konie, a
podobno nie siedziała w siodle od dawna.
Chciałbym zabrać ją na moje ranczo, żeby trochę
pojeździła.
Urwał, bo do sali wpadł barman, wlokąc za
kołnierz zabiedzonego chłopaka. Zatrzymał się
przed Bradem.
150
-
Powiedział pan, że jesteście razem, a jak
podałem jedzenie, to pan się zmył!
-
Nic podobnego. - Brad wstał. - Ile wynosi
rachunek?
-
Dziewięć pięćdziesiąt. Razem z pańskim
drinkiem, który został na blacie.
Brad sięgnął do kieszeni i przez chwilę z
niedowierza
151
niem gapił się na to, co z niej wyjął. Pięć dolarów
i osiemdziesiąt pięć centów. Do licha, przecież
miał dwudziestkę. Przypomniał sobie pijaczka i
zaklął pod nosem.
-
Chwileczkę, zaraz przyniosę z samochodu
książeczkę czekową. - Wcale nie był pewien, czy
ją tam znajdzie. Nigdy nie potrzebował czeków
ani kart kredytowych. Wystarczało, że podał
swoje nazwisko. Ale chyba nie tutaj.
-
Nie ze mną takie numery - oświadczył
barman. -Wzywam gliny.
-
Mój dobry człowieku...
-
Zamknij się! Wyczuwam oszustów na
kilometr. Od razu się skapowałem, że kłamiesz.
Ż
aden wystrojony laluś z dobrej dzielnicy nie
będzie mnie robił w konia. Hej, Steve - zawołał
do gapiącego się na nich kasjera. - Łap za telefon
i dzwoń po...
-
Chwileczkę - przerwał mu Lewis. - Daj mi
ten rachunek, chłopie. Ja zapłacę.
-
Lewis? - Barman chyba dopiero teraz go
zauważył. - To twój kumpel? A może ciebie też
chce w coś wrobić?
-
Wcale bym się nie zdziwił. - Lewis skrzywił
się zabawnie, a potem odliczył odpowiednią
kwotę i dodał spory napiwek. - Nie ma sensu
wywoływać draki, prawda, Mike?
-
Jasne, że nie. Ale nie mogę patrzeć, jak ten
facet cię naciąga, Lewis. Masz za dobre serce. -
152
Barman puścił swoją ofiarę i na odchodnym
posłał Bradowi wrogie spojrzenie.
-
Bardzo mi przykro, proszę pana - odezwał
się chłopak. - Naprawdę nie zamierzałem
sprawiać kłopotu.
-
Nic się nie stało - zapewnił Brad. - I proszę
do mnie zadzwonić.
-
Hmm... - Lewis odprowadził nieznajomego
wzro
153
kiem i odwrócił się do Brada. - Ktoś tu coś mówił
o swoich milionach?
-
Ależ się pan wymądrza! Przecież oddam
dług. - Bra-dowi było trochę głupio. - Ale
dziękuję za wsparcie. Myślałem, że mam przy
sobie więcej pieniędzy. Ten chłopak. .. naprawdę
był głodny.
-
Już dobrze, dobrze. Wisi mi pan dwanaście
dolców. Wróćmy do Pauli i pańskiego rancza.
- Pomyślałem, że ucieszy ją taki wypad.
- Paula jest dla mnie kimś bardzo ważnym. -
Lewis obserwował go spod oka.
- Nie wątpię.
- I trochę mnie martwią pańskie zamiary. Mój
ojczulek zawsze powtarzał, że droga do piekła jest
wybrukowana dobrymi chęciami.
- Proszę posłuchać, wcale nie zamierzam...
Lewis przerwał mu ruchem ręki.
-
Paula zawsze angażuje się w każdą sprawę
całym sercem. Wszystko albo nic. To cała ona.
Wkurzę się, jeśli pan ją oszuka. Rozumiemy się?
-
Jak najbardziej.
-
Nie chcę, żeby cierpiała. Zgoda, ma już
dwadzieścia trzy lata i chyba umie oddzielić
ziarno od plew. Co daj Boże... - Lewis westchnął
zrezygnowany, lecz nadal patrzył na Brada
groźnym wzrokiem. - Ale ostrzegam, jeśli ją pan
wykorzysta i zrani, to nie ujdzie to panu na sucho.
Już moja w tym głowa. Proszę o tym pamiętać.
154
-
Nie ma obawy. - Brad wiedział, że Lewis
Grant daje mu zielone światło i domyślał się, ile
go to kosztuje. - Dziękuję.
155
Nigdy w życiu nie musiał aż tak stawać na
głowie, żeby umówić się na randkę. Mając zgodę
wujka, czekał jeszcze cały tydzień, aż Paula
wygospodaruje trochę wolnego czasu. Dlatego
pojechali na ranczo dopiero po jej poniedział-
kowych zajęciach.
Jednak naprawdę warto było zadać sobie tyle
trudu. Wystarczającą nagrodą była rozradowana
buzia Pauli. Ta dziewczyna naprawdę we
wszystko wkładała całe serce. Brad obserwował
ją z uśmiechem, gdy jechali konno. Miała cudow-
nie zarumienione policzki, rozwiane złociste loki
i siedziała w siodle jak przymurowana, w pełni
panując nad klaczą. Brad od razu wiedział, że nie
każdy koń będzie Pauli odpowiadał. Dlatego
obejrzał wiele wierzchowców i wybrał Windy.
Była piękną kasztanką, silną, odporną i szybką
jak wiatr. Uznał, że to koń godny Pauli i bez
wahania go kupił.
Czy przypadkiem nie nabył tego całego rancza
właśnie dla tej uroczej dziewczyny?
Nie, skądże. Przecież to Dan, trener koni do
gry w polo uznał, że z uwagi na klimat najlepiej
byłoby trzymać je w Kalifornii. A to ranczo
idealnie nadawało się do tego celu. Stajnie były
obszerne, nie brakowało też miejsca na padoki do
ć
wiczeń. Dan wraz z rodziną już zamieszkał w
jednym z dwóch znajdujących się tutaj domów, a
drugi, większy, czekał na nowego właściciela.
156
Można było wprowadzić się choćby zaraz,
zatrudnić gospodynię...
Brad, czyżbyś planował dłuższy pobyt w
Stanach? -zadał sam sobie pytanie, które od
jakiegoś czasu niezwykle go nurtowało.
A niby czemu nie, u licha! Nie cierpiał
hotelowych apartamentów, a tutaj naprawdę mu
się podobało.
157
Bo właśnie tutaj była Paula?
Ta myśl przykuła jego uwagę. Rzeczywiście
został w San Diego dłużej, niż planował. I nigdy
aż tak się nie starał, żeby umówić się na randkę.
Gdy zaś przypomniał sobie, jak w tamtej
zadymionej tawernie gapił się na swoje pięć
dolarów,
a
Lewis
mierzył
go
kpiącym
spojrzeniem, nie wiedział, czy śmiać się, czy
płakać.
- No dobrze, guzdrało, co cię tak bawi? -
spytała Paula, bo został daleko w tyle i musiała na
niego poczekać.
- Ty!
-
Ja? Śmiejesz się ze mnie?! - zawołała z
udawanym oburzeniem.
-
Właściwie nie z ciebie, tylko z różnych
faktów związanych z twoją osobą i życiem.
-
Doprawdy? Zapewniam pana, sir, że wiodę
bardzo spokojne życie.
- Aż za bardzo! Zatrzymamy się tutaj, żeby je
omówić?
- Tak, zróbmy sobie mały postój. - Paula
skręciła ze ścieżki na małą polankę i zsunęła się z
siodła. - Jakie śliczne miejsce! Nie wiedziałam, że
masz na swojej ziemi strumień.
- Od razu mi się spodobał.
Przez chwilę oboje patrzyli na wierzchowce
łapczywie pijące źródlaną wodę.
- Byłaś spragniona, prawda? - Paula czule
poklepała swoją kasztankę po szyi.
158
Brad uwiązał ogiera i obserwował Paulę. W
kraciastej koszuli i obcisłych, znoszonych
bryczesach, podkreślających smukłość długich
nóg, prezentowała się niezwykle ponętnie.
159
-
W tym stroju idealnie nadajesz się na ranczo.
-
Bo te ciuszki są z Wyomingu, dziś włożyłam
je po raz pierwszy od przyjazdu do Kalifornii. -
Podprowadziła klacz do pobliskiego drzewa. -
Dzięki, Windy. Jesteś cudowna. - Przytuliła
policzek do boku zwierzęcia, a Brada natychmiast
ogarnęła zazdrość. - Podoba mi się pańskie
ranczo, panie Yandercamp. - Podeszła nad brzeg
potoku, uklękła i zanurzyła dłonie w przejrzystej
wodzie.
-
A ja jestem pod wrażeniem pani urody,
panno Grant. - Usiadł obok niej i westchnął cicho.
Pragnął wziąć ją w ramiona, przytulić i całować
do utraty tchu.
-
A jednak jakieś fakty z mojego życia wydają
się panu bardzo zabawne? - Ochlapała go.
-
Przestań! - Uniósł ręce w geście poddania. -
Prawdę mówiąc, śmiałem się z samego siebie.
-
Tak?
-
Bo czuję się jak Mahomet, który próbuje
przyjść do góry.
-
Nie mów zagadkami. O co ci chodzi?
-
O to, że jesteś najlepiej strzeżoną i
najbardziej
niedostępną
kobietą,
jaką
kiedykolwiek spotkałem.
-
Bzdura.
-
Wierz mi, wiem swoje. Poznałem cię tylko
dlatego, że pomyliłem drzwi, potem musiałem
zabawić się w detektywa, ale i tak niewiele bym
wskórał, gdybyś nie przegapiła tamtego autobusu.
160
A na domiar złego kazałaś mi obłaskawić
swojego agresywnego wujka.
-
Nie jest agresywny, to bardzo uczuciowy i
serdeczny człowiek.
-
Akurat.
Chcesz
posłuchać,
jak
mnie
potraktował w tawernie?
161
- O rany... Bardzo się stawiał?
- I owszem. Od razu mi wygarnął, co o tym
wszystkim myśli. Zdaniem twojego wujaszka nikt
nie jest dla ciebie wystarczająco dobry, a
zwłaszcza ja - wyjątkowo rozbestwiona latorośl
bogatego rodu, która pławi się w luksusie i nie
zasługuje nawet na cień zaufania. Musiałem
naprawdę ostro zaprotestować przeciwko takiemu
wizerunkowi, żeby uzyskać niechętnie wyrażoną
zgodę na kontynuowanie naszej... stuprocentowo
niewinnej przyjaźni.
Gdy skończył, Paula tarzała się ze śmiechu. I
wyglądała tak rozkosznie, że Brad nie zdołał się
powstrzymać.
- Jesteś taka piękna. - Bez wahania przygarnął
ją do siebie. Delikatnie odgarnął złocisty loczek i
pocałował ją w skroń, potem powędrował
wargami po jedwabiście gładkim policzku,
pieszczotliwie skubnął małe, różowe ucho.
Poczuł, że Paula przylgnęła do niego, więc lekko
pocałował kącik jej ust i pozwolił wargom zostać
tam trochę dłużej, rozkoszując się słodyczą tego
miejsca, a Paula cichutko jęknęła.
Potem powoli dotarł do pulsującego zagłębienia
jej szyi, wsunął dłoń pod kraciastą koszulę i ujął
pierś.
- Brad... och, Brad - zamruczała Paula.
Wiedział, że oboje pragną tego samego. Chciał
posiąść tę
162
kobietę, ona zaś każdym gestem dawała do
zrozumienia, że jest gotowa oddać mu się. Całym
sercem, ciałem i duszą.
Ta myśl powinna go przywołać do porządku,
lecz nie umiał okiełznać pożądania. Paula także
była podniecona. Nie mógł teraz się wycofać. To
było ponad jego siły.
„Lecz jeśli pan ją wykorzysta i zrani..."
Wspomnienie tych słów podziałało na niego jak
kubeł zimnej wody.
Zranić ją? Nigdy!
Ogarnęła go fala przemożnej czułości. Otoczył
Paulę ramieniem i cmoknął w czubek nosa, po
czym zapiął jej bluzkę.
- Trochę mnie poniosło, kochanie. Nie
powinnaś tak mnie kusić.
Uśmiechnęła się, lecz wyczuł, że jest tak samo
zakłopotana, jak on. Pragnąc ukryć zażenowanie,
odwróciła głowę i spojrzała w niebo, które w
zapadającym zmroku przybrało niemal granatową
barwę.
-
Spójrz! - zawołała. - Szybko!
-
Co takiego? - Powędrował wzrokiem za jej
spojrzeniem.
-
Pierwsza
gwiazda!
Pomyśl
o
jakimś
marzeniu. Podobno nigdy tego nie robiłeś. Teraz
masz szansę.
-
Hmm... chciałbym, żeby...
-
Nie mów tego głośno, tylko powtarzaj za
mną: Oby pierwsza gwiazda, którą ujrzę na
nieboskłonie, sprawiła, że spełni się moje
ż
yczenie.
Powtórzył posłusznie słowo po słowie, lecz
nadal był rozstrojony i sfrustrowany. Cóż za
dziecinada, przemknęło mu przez głowę.
A niby czego się spodziewał? Cudu?
164
ROZDZIAŁ ÓSMY
- I koniecznie te słodkie ziemniaki. W zeszłym
roku doskonale je przygotowałaś. Po prostu
rozpływały się w ustach. Co jeszcze... Indyka już
zamówiłaś, prawda? - Pani Ashford postukała
ołówkiem w kartkę papieru. Uwielbiała robić
różnorakie listy.
Nie wiadomo, po co, kwaśno pomyślała Paula.
I tak kupiłabym wszystko co trzeba na kolację z
okazji Święta Dziękczynienia. Gdyby pani
Ashford wreszcie skończyła gadać, mogłabym już
pojechać po te zakupy.
Z zamyślenia wyrwała ją Whitney, która z
nadętą miną wkroczyła do saloniku.
-
To największy gbur świata! - oświadczyła
gniewnym tonem. - Ani razu nie oddzwonił.
-
Może nie jesteś w stanie zrozumieć tego, co
oznacza takie zachowanie - słodko wycedziła
Rae, wchodząc za siostrą. - Chyba książę po
prostu nie ma ochoty z tobą rozmawiać.
-
Mógłby chociaż odpowiedzieć. - Whitney
była zbyt przejęta, aby zareagować na złośliwość.
- Każdy by się ucieszył, dostając zaproszenie na
ś
wiąteczną kolację.
-
To Anglik - prychnęła Rae. - Nie ma pojęcia
o Święcie Dziękczynienia.
166
- Och, wszyscy o nim wiedzą. Nikt przy
zdrowych zmysłach nie chce wtedy samotnie
siedzieć w hotelu.
Właśnie to samo powiedział Brad! Paula
prawie się z nim pokłóciła, gdy zaczął żarliwie ją
namawiać, aby spędzili ten czas wspólnie. Ona
zaś próbowała mu uświadomić, że musi
pracować, bo panie Ashford zawsze zapraszają na
ś
wiąteczną kolację gości.
-
Jest wtorek, córeczko - stwierdziła pani
Ashford. -Może pan Vandercamp już przyjął
czyjeś zaproszenie.
-
Niby od kogo? - zdziwiła się Whitney. -
Wszyscy wiedzą, że jest w San Diego, ale nikt nie
ma pojęcia, co porabia całymi dniami.
Bo unika miejsc, w których ja wolę się nie
pokazywać, pomyślała Paula.
- Wiadomo tylko, że wciąż mieszka w tym
samym hotelu. Ciekawe, gdzie on się włóczy?
Ja wiem, pomyślała Paula i poczuła, że się
czerwieni. Uwielbiała chwile sam na sam z
Bradem. Spotykali się na przystanku, Brad
podwoził ją na uniwersytet, a po zajęciach czasem
jechali na ranczo, spacerowali lub jeździli konno.
Paula nigdy dotąd nie zaznała tylu przyjemności.
A teraz, słuchając narzekań Whitney, poczuła
się trochę winna. Z natury nie była skryta, ale
Lewis wyraźnie powiedział, że lepiej nie stawać
w zawody z pannami Ashford. Zależało jej na
pracy, dlatego też wolała nie przyznawać się do
znajomości z Bradem.
- Podczas wizyty u nas był taki miły.
Myślałam, że mnie polubił. - Na twarzy Whitney
pojawił się wyraz rozmarzenia, a Pauli nagle
zrobiło się jej żal. Biedna Whit
168
ney. Nawet nie wiedziała, co ją ominęło. Te
przechadzki z Bradem, pogawędki, pocałunki...
-
Mamo, czy ta spódnica pasuje do tej bluzki?
- Pytanie Rae wyrwało Paulę z zamyślenia.
-
Jak najbardziej, skarbie. A gdy włożysz
szmaragdowe kolczyki...
-
Chyba jeszcze raz do niego zadzwonię. W
końcu tylko mnie jedną odwiedził - oświadczyła
Whitney, nie ukrywając dumy.
-
Wpadł tylko na chwilę, trzy tygodnie temu. -
Rae wbiła siostrze kolejną szpileczkę. - Pewnie
przyjrzał się tym twoim ekspresyjnym oczom i
postanowił zwiać, gdzie pieprz rośnie!
-
Za to twój lord nie spojrzał w twoje
wyłupiaste ślepia ani razu! A ta spódnica jest na
ciebie za ciasna. Tyjesz na potęgę.
-
Wcale nie! Mamo, sądzisz, że...
-
Ależ skąd, kochanie. Wyglądasz ślicznie. A
ty, Whitney, daj sobie spokój z tym księciem. -
Pani Ashford zawsze twardo stąpała po ziemi. -
Zaprosiłyśmy Alstonów wraz z ich przystojnym
bratankiem. Przyjdzie też pan Simmons. Wpadłaś
mu w oko na kolacji u Atkinsów. Ten chłopak
pracuje w prestiżowej kancelarii adwokackiej i
podobno świetnie sobie radzi!
-
Nigdy
nie
dorobi
się
milionów
Vandercampa! - syknęła Whitney.
Paula natychmiast przestała jej współczuć.
Najchętniej zamknęłaby na zawsze Brada w
169
ramionach, aby nigdy nie dopadła go żadna
bezwzględna łowczyni majętnych mężów.
170
Paula
wjechała
na
parking
przed
supermarketem,
pochłonięta
planowaniem
przygotowań do świątecznej kolacji. Ziemniaki
obierze zaraz po powrocie do domu i przechowa
w lodówce, żeby w czwartek tylko wstawić je do
piekarnika. Dziś wieczorem upiecze ciasto z dyni,
a jutro
- biszkopt. Gdyby jeszcze.
Usłyszała klakson i zerknęła we wsteczne
lusterko. Uśmiechnęła się radośnie, widząc Brada
w sportowym aucie. Zaparkował obok niej, a gdy
wysiedli, objął ją i cmoknął prosto w usta.
-
Och, nie! - Raptownie się cofnęła. - Ktoś
może cię zobaczyć.
-
No to co? Mam dosyć tego ukrywania się. -
Znów chciał ją pocałować, ale mu umknęła.
-
Przestań, Brad, bo wpadnę w poważne
tarapaty. Skąd się tu wziąłeś?
-
Jechałem do ciebie.
-
Do domu Ashfordów? Ani mi się waż!
Mówiłam ci...
-
Wiem, co mówiłaś. Ale to nie ma nic do
rzeczy.
-
Mógłbyś wyrażać się jaśniej?
-
Powinniśmy przedyskutować pewien
pomysł.
-
To nie najlepsza pora. Muszę zrobić milion
rzeczy.
171
- Zerknęła na zegarek. - Najpierw wielkie
zakupy, potem gotowanie i jeszcze...
-
To wszystko jest na twojej głowie?
-
Lewis nie zna się na Warzywach. Często
kupuje nieświeże.
-
Masz za dużo obowiązków. Właśnie o tym
chciałem z tobą pogadać.
-
Czy to nie może poczekać? Naprawdę bardzo
się śpieszę.
172
-
To sprawa najwyższej wagi. Już czas
skończyć tę zabawę w chowanego i zafundować
ci więcej wolnego czasu.
-
No dobrze, mów, ale chodźmy już do sklepu.
- Chociaż ta rozmowa pewnie nie poprawi mi
humoru, pomyślała. Chwyciła wózek, wyjęła listę
zakupów i ruszyła w stronę stoiska z owocami.
Potrzebowała pomarańczy i ananasa na owocową
sałatkę.
Po chwili zorientowała się, że Brad został w
tyle. Stał jak słup soli i z rozdziawionymi ustami
chłonął wzrokiem wnętrze wielkiej hali.
-
Brad? Co się stało?
-
Nic, ale... Fantastyczne miejsce, prawda?
Rozejrzała się wokół. Sklep jak sklep. Duży,
ale nic
szczególnego. Sporo klientów, kolorowe pryzmy
starannie ułożonych jabłek, bananów, cytrusów i
winogron, awoka-do i brzoskwiń. Wybór był
duży, ale to przecież normalne.
-
Tak po prostu bierzesz wszystko, na co masz
ochotę? - W głosie Brada zabrzmiała nuta
zdziwienia graniczącego z nabożną czcią.
-
Zachowujesz się tak, jakbyś nigdy nie był w
super markecie.
-
Bo nie byłem. - Wzruszył ramionami. - Po
prostu nie musiałem.
Nic dziwnego, pomyślała. Takimi sprawami
zajmuje się służba.
173
- Hej, spójrz, te są ładne. - Brad sięgnął po
czerwone jabłko. - Przydadzą się?
Całkiem zapomniał, o czym chciał z nią
porozmawiać i z zapałem pomagał jej robić
zakupy. Paula obserwowała
174
go spod oka, nie kryjąc rozbawienia. Zaledwie
kilka minut temu stwierdziła, że nawet drobiazgi
sprawiają jej radość, jeśli tylko Brad jest w
pobliżu. Najwidoczniej dla niego zakupy były
całkiem nowym doświadczeniem. Cieszył się jak
dziecko, bo pierwszy raz w życiu wszedł do
supermarketu! Niesamowite.
-
Sądzisz,
ż
e
wystarczy?
-
spytał
z
łobuzerskim uśmiechem, gdy wyszli z dwoma
pełnymi po brzegi wózkami.
-
Oby. Szykuję kolację dla dwunastu osób.
-
Ostatni raz.
-
Co?
-
Oglądałem mieszkania. Znalazłem całkiem
ładne w pobliżu uniwersytetu. Byłoby dla ciebie
idealne, t- Zaczaj wraz z chłopakiem z obsługi
wkładać towary do bagażnika.
-
Co
z
tym
mieszkaniem?
-
spytała
niecierpliwię, gdy tylko zostali sami.
-
Jest naprawdę ładne. Kiedy mogłabyś je
obejrzeć? Już rozmawiałem z agentem, więc jeśli
ci się spodoba...
-
Chwileczkę! Nie stać mnie na kupno
mieszkania.
-
Nie musisz go kupować. Wystarczy, że tam
zamieszkasz.
-
Mam dach nad głową.
-
Tak, u Ashfordów, ale koniec z tą harówką.
-
Nie rozumiem.
175
-
Słuchaj, ja kupię ten apartament, a ty się
wprowadzisz i...
-
Może jeszcze dołożysz coś na drobne
wydatki
i
błyszczące,
nowe
autko?
-
Spiorunowała go wzrokiem. Czuła, że za chwilę
wybuchnie.
-
Na litość boską, nie denerwuj się. Usiłuję
tylko uporządkować niektóre sprawy, żebyś miała
więcej czasu...
176
-
Na igraszki z tobą, tak? - wycedziła
rozjuszona.
-
Na naukę i trochę rozrywki. Nie możesz tak
ciężko pracować. I... no dobrze, moglibyśmy się
wtedy częściej spotykać. Rany, nie patrz tak na
mnie!
Nie
zamierzam
zostać
twoim
współlokatorem.
Mogłabyś
zamieszkać
z
Lewisem. No i jak? To wspaniałe rozwiązanie!
-
Chciałabym zobaczyć, jak składasz tę
propozycję mojemu wujkowi. W życiu nie przyjął
od nikogo jałmużny. Ja też nie! Wypchaj się, mój
drogi!
-
Paula, źle mnie zrozumiałaś. Spójrz na to z
innej strony. Potraktuj moją pomoc jak pożyczkę.
Powiedzmy, że spłacisz ją po studiach...
-
Nie mam zamiaru być twoją dłużniczką.
Zawsze potrafiłam o siebie zadbać i na pewno nie
zgodzę się być czyjąś... utrzymanką!
-
Co ty pleciesz! Pragnę jedynie ofiarować ci
trochę swobody. Całymi dniami tylko uczysz się i
pracujesz. Nie masz czasu na żadne przyjemności
ani na spotkania ze mną.
-
Dzięki za troskę, aleja nie narzekam. Jestem
ś
wietnie zorganizowana i jakoś sobie radzę.
-
Opacznie zrozumiałaś moje intencje. Chętnie
pomogę ci zrealizować marzenie o uzyskaniu
dyplomu
uniwersyteckiego.
Całkiem
bezinteresownie, słowo. Co w tym złego?
-
Jak mawia Lewis, człowiek powinien
nauczyć się grać kartami, jakie dostał od losu.
177
Osobiście nie narzekam - powtórzyła, wzruszając
ramionami.
-
Lubię cię, mogę i chcę pomóc. Czemu nawet
nie próbujesz mnie zrozumieć? - spytał z
rozżaleniem.
-
Próbuję, jak również doceniam twój gest. -
Już nie
178
czuła gniewu. - Ale ty z kolei nie rozumiesz mnie.
- To prawda, pomyślała smętnie. Przecież
rozmawiam z człowiekiem, który nigdy sam nie
kupował jedzenia. - Dziękuję, Brad. - Dotknęła
jego
ramienia.
-
Złożyłeś
mi
wspaniałą
propozycję, a ja zareagowałam jak wariatka.
Niepotrzebnie tak się zjeżyłam. Przepraszam, ale
nie mogę skorzystać z twojej pomocy.
-
Dlaczego?
-
Trudno to wyjaśnić, jednak... pewnych
rzeczy nie można kupić za pieniądze. - A tym
bardziej sprzedać, dodała w myślach. Na przykład
niezależności...
-
To żadna odpowiedź.
-
Musi ci wystarczyć. Widzisz... gdy ktoś
włoży w realizację planów tyle pracy, co ja, to
nawet te ciężkie zmagania wydają się bezcenne.
Wzbogacają duchowo. A gdybym teraz zdała się
na ciebie, to byłoby tak, jakbym... się sprzedała.
Nie jestem na sprzedaż, Brad. - Szybko cmoknęła
go w policzek, wsiadła do samochodu i
zatrzasnęła drzwiczki.
Odprowadził ją wzrokiem, gdy wyjeżdżała z
parkingu. Miał ochotę wskoczyć do auta,
pojechać za Paulą, wpaść za nią do domu
Ashfordów i potrząsnąć nią mocno. Dlaczego jest
taka uparta?
Ależ z niego idiota. Odetchnął głęboko,
wściekły na siebie. Fatalnie to rozegrał. I
pomyśleć, że zawsze wysoko cenił swoje
179
dyplomatyczne talenty i opanowanie. Śmiechu
warte.
Wszystko schrzaniłeś, bracie.
Ja?! To ona jest winna! Ma bzika na punkcie
swojej samodzielności i niezależności.
180
I właśnie dlatego nie może poświęcić ci
wystarczająco dużo czasu. Prawda?
Oczywiście.
Z
niejakim
zdziwieniem
stwierdził, że kieruje nim nie tyle miłość
bliźniego,
co
raczej
uleganie
własnym
zachciankom. Do tej pory nigdy się nad tym nie
zastanawiał. Lubił romansować i spotkał na
swojej drodze kilka kobiet, które szczególnie mu
się podobały. Na przykład. .. jak ona miała na
imię? Aha, Joannę, ta Francuzka. I jasnowłosa
Zoey, której dał się oczarować, bawiąc na nartach
w Szwajcarii. Zauroczenie trwało aż cały miesiąc.
Tak, uwielbiał kobiety. Zdobywał je bez trudu, i
równie łatwo rzucał. Bez cienia żalu.
Lecz teraz było całkiem inaczej. Przy Pauli
czuł się jak ktoś zupełnie inny. Działała na niego
ekscytująco i kojąco zarazem. Zupełnie jakby
wreszcie odnalazł swoje miejsce na ziemi.
Natomiast bez tej dziewczyny natychmiast
robiło mu się ciężko na sercu.
To przecież nie miało sensu. Zawsze umiał
zatracić się w różnych przyjemnościach. Polo,
golf lub, ostatecznie, tenis. Ale wszystko się
zmieniło, odkąd poznał Paulę. Jej nieobecność
powodowała powstanie bolesnej luki, której nie
był w stanie niczym wypełnić. Bez Pauli nic go
nie cieszyło. Bez przerwy się zastanawiał, gdzie
ona jest, co robi i... kiedy, u licha, znów ją
zobaczy!
181
Stał w swoim hotelowym pokoju, patrząc na
ruchliwą ulicę. Z rozmyślań wyrwał go dzwonek
telefonu. Czyżby Paula? Albo ta nieszczęsna
panna Ashford? Może powinien przyjąć jej
zaproszenie
na
ś
wiąteczną
kolację?
Przy
odrobinie szczęścia mógłby zamienić kilka słów z
Paulą...
182
- Pan Vandercamp? - Głos należał do
nieznajomego mężczyzny.
- Tak, to ja.
- Nazywam się Westley Parker. Jestem tym
facetem, któremu... okazał pan tyle współczucia w
tawernie „U Tommy'ego". Dał mi pan numer i
kazał się odezwać.
- Rzeczywiście. Szukał pan pracy.
-
Już znalazłem. Miejmy nadzieję, że tylko
przejściową. Ale... gdyby nie miał pan nic
przeciwko
temu,
chciałbym
o
czymś
porozmawiać.
-
Tak? - Biedak pewnie potrzebuje paru
groszy. Czemu nie? - Jestem do dyspozycji.
Mieszkam w hotelu „Senator". Może dziś
wieczorem? Zjemy razem kolację. -Chłopak
prawdopodobnie jest głodny, a ja i tak nie mam
nic do roboty, pomyślał Brad.
-
Przykro mi, ale dzisiaj nie mogę. Pracuję od
dwunastej w południe do późnych godzin
nocnych. Gdyby pasowało panu jutro rano,
najlepiej do jedenastej...
Brad
uśmiechnął
się.
Jak
brzmi
to
powiedzonko? Biedak nie powinien wybrzydzać?
Ten biedak był widać wyjątkiem. Zresztą... niech
mu będzie.
- Jasne. Spotkajmy się między ósmą a ósmą
trzydzieści rano. Na śniadaniu.
Odłożywszy słuchawkę, Brad stwierdził, że
rozmówca trochę go zaintrygował. Pewnie chciał
coś zaproponować. Czyżby był naciągaczem? Ale
co tam, nie zaszkodzi go wysłuchać.
184
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Brad zszedł na dół o ósmej i przy
kawiarnianym barze ujrzał swojego znajomego z
tawerny. Dzisiaj chłopak wyglądał inaczej.
Czyściej. Dojrzalej. Miał na sobie nowe dżinsy i
nieskazitelnie białą koszulę z krótkimi rękawami,
a jasne włosy były starannie przyczesane. Ale
wydawały się jakby przerzedzone, a wokół oczu
dało
się
zauważyć
siateczkę
drobnych
zmarszczek. To już nie dzieciak, stwierdził Brad.
Po prostu zmyliła mnie drobna, młodzieńczo
szczupła sylwetka. I to spojrzenie - niewinne jak u
dziecka.
-
Usiądźmy przy stoliku - zaproponował Brad.
Jeśli miał paść ofiarą oszusta, to wolał, żeby nie
stało się to na oczach licznej widowni. - Ile ma
pan lat?
-
Trzydzieści pięć.
Więcej niż ja, stwierdził Brad.
-
Myślałem, że... zresztą nieważne. Co pana
sprowadza, panie... Parker, prawda?
-
Tak. Westley Parker. Cóż, znalazłem się w
trudnej sytuacji. Widzi pan... - Mężczyzna urwał,
bo Brad skinieniem ręki przywołał kelnera.
Zamówił dla siebie porządne śniadanie, lecz
Parker poprosił tylko o kawę.
-
Nie jest pan głodny?
-
Dzisiaj nie. W pracy mogę najeść się do syta.
186
-
Czyli gdzie?
-
Dwa tygodnie temu zaczepiłem się jako
kelner w pewnej restauracji. Od dwunastej do
trzeciej podaję lunch, potem od piątej do
jedenastej - kolację. Dlatego zależało mi na
spotkaniu o tak wczesnej godzinie.
-
Rozumiem. Ma pan pracę. I nadal jakiś
problem.
-
Właśnie. Straciłem mieszkanie i warsztat.
-
Ale... - Ten człowiek nie wyglądał na
bezdomnego.
-
Och, wynająłem skromny pokój, ale muszę
dostać się do mojego warsztatu. To naprawdę
pilne. Kiedy więc spojrzałem na tę kartkę i
zobaczyłem
nazwisko
Vander-camp...
Chwileczkę, lepiej zacznę od samego początku.
Widzi pan, jestem inżynierem elektronikiem.
Brad uniósł brwi. Teraz już miał absolutną
pewność, że trafił na oszusta.
-
Może
pan
mnie
sprawdzić,
panie
Vandercamp. Aż do ubiegłego roku byłem
zatrudniony w Cal Electronics na ulicy Bassett.
To dość znana firma komputerowa.
-
Brzmi imponująco. - Brad spojrzał na
apetyczną
szynkę,
jajecznicę
i
pięknie
przyrumienione ziemniaki. Dopiero teraz poczuł,
ż
e jest głodny jak wilk. Wczoraj wieczorem nic
nie jadł. Prawie wpadł w depresję z powodu
jednej kobiety! Niewiarygodne. Dobrze, że teraz
mógł skupić uwagę na czymś zupełnie innym. - I
co się stało?
-
Odszedłem stamtąd, gdy odziedziczyłem po
ojcu trochę pieniędzy. Wypłatę z tytułu polisy i
kwotę za sprzedaż jego domku w Los Angeles.
Niewiele, lecz sądziłem, że wystarczy.
-
Na co? - Brad ukroił kawałek ciepłej szynki
-
Od dawna myślałem o skonstruowaniu
miniaturowe
188
go skanera, a teraz wreszcie mogłem wynająć
warsztat i kupić narzędzia.
-
Jest pan jakimś wynalazcą?
-
Oczywiście. Zawsze lubiłem wymyślać różne
drobiazgi. W szkole średniej sam zrobiłem
mechaniczne kręgle. U Cala też stworzyłem to i
owo - elektroniczne zabawki, gry komputerowe.
-
To ciekawe.
-
Owszem. Ale skupiłem się na syntezatorach
głosu i usiłuję stworzyć specjalny skaner.
-
Co takiego?
-
Skaner. Dla niewidomych. Wkłada pan do
niego zadrukowaną kartkę, a komputer na głos ją
odczytuje. Na rynku jest dostępny jeden model,
jednak pracuje bardzo powoli, a poza tym jest
duży i nieporęczny. Ja zaprojektowałem taki
kieszonkowy, który...
-
Moment. Ten istniejący powstał w Cal
Electronics?
-
Nie, tam nie zajmują się skanerami. Może i
powinienem im to zasugerować, ale... - Parker
zawahał się i oczy mu rozbłysły. - Nigdy nie
chciał
pan
samodzielnie
dokonać
czegoś
ważnego?
-
No cóż... - Brad gorączkowo usiłował sobie
przypomnieć, czy kiedykolwiek marzył o czymś
takim.
-
Nazwę to urządzenie skanerem Parkera. Na
cześć mojego ojca. Stracił wzrok i musiał przejść
na wcześniejszą emeryturę.
-
Musiało wam być ciężko.
-
Rodzice dawali sobie radę. Mama pracowała
w domu handlowym, a tata dostawał rentę. I wie
pan
co?
Był
wspaniałym
mechanikiem
samochodowym i nawet jako
190
niewidomy potrafił od podstaw zmontować silnik
auta. Ale najbardziej lubił czytać. Owszem, miał
te specjalne książki na kasetach, ale brakowało
mu gazet i literackich nowości. A po śmierci
mamy i moim wyjeździe znalazł się w jeszcze
gorszej sytuacji. Sąsiad musiał czytać mu listy,
sprawdzać wydruki z banku. To było bardzo
krępujące.
- Nie wątpię.
- Gdyby miał mój skaner... Muszę jeszcze
dopracować kilka szczegółów, ale jest już prawie
gotowy! - Parker rozpromienił się jak uradowany
czymś dzieciak. - Mieści się w dłoni. Wystarczy
w dowolnym tempie przesuwać go po papierze, a
głos z syntezatora czyta wszystko bez wyjątku -
druk gazetowy, czeki, listy miłosne. Niewidomi
odzyskaliby swoją prywatność, rozumie pan?
Entuzjazm Parkera był zaraźliwy. Brad, który
niezbyt dobrze znał się na komputerach, a o
syntezatorach nie wiedział nic, słuchał jak
zaczarowany.
- I pan... skonstruował taki przyrząd?
- Tak. Trzeba tylko poprawić parę szczegółów.
Chciałbym dokończyć ten projekt i właśnie
dlatego skontaktowałem się z panem. Problem w
tym, że nie mogę dostać się do swojego
mieszkania.
- Wyeksmitowano pana?
- Niestety. Koszty produkcji okazały się
wyższe, niż przypuszczałem. Oczywiście nie
dostałem pożyczki z banku, bo mój wyrób jeszcze
nie był zarejestrowany. Muszę przyznać, że nigdy
nie
miałem
głowy
do
finansów,
więc
zorientowałem się, co jest grane, dopiero gdy
zarzucono mi, że wystawiłem czek bez pokrycia.
Zacząłem
192
zalegać z czynszem, a po trzech miesiącach
właściciel mnie wyrzucił.
-
Więc tamtego wieczoru w tawernie...
-
Od tygodnia żyłem na ulicy. Może
niezupełnie tak... Spałem w samochodzie, ale
byłem wygłodzony.
-
Nikt nie mógł panu pomóc? Jacyś
przyjaciele?
-
Jestem typem samotnika. Poza tym człowiek
nie lubi się chwalić, że wylądował na bruku.
-
Teraz przynajmniej ma pan pracę. Ale
dlaczego
jako
kelner,
skoro
jest
pan
elektronikiem? Nie lepiej wrócić do Cala?
-
Marzę o ukończeniu tego skanera. Nie chcę
zatrudniać się w żadnej firmie, bo zamierzam
założyć
własną.
Mam
jeszcze
mnóstwo
pomysłów, takie nowatorskie wykorzystanie
elektroniki to moja prawdziwa pasja.
-
Rozumiem.
-
Teraz mam wolne przedpołudnia, więc na
pewno uda mi się zakończyć pracę nad projektem.
Kłopot w tym...
Nareszcie, pomyślał Brad, widząc wahanie
Parkera. Dotarliśmy do sedna sprawy.
-
Potrzebuje pan pieniędzy.
-
Tak. Muszę się dostać do mieszkania.
Zostawiłem tam całe wyposażenie warsztatu i
bardzo się boję, by ktoś nie położył ńa tym ręki.
Mój gospodarz zapewnia, że to wykluczone, bo
stryszek jest dobrze zamknięty, ale różnie bywa.
193
Mam jeszcze tydzień na spłatę długu. Nawet z na-
piwkami nie zbiorę całej kwoty w takim krótkim
terminie.
-
Ile?
-
Jakieś pięć tysięcy. Może więcej, bo wtedy
właściciel pozwoliłby mi zostać, a to byłoby mi
na rękę.
194
- Cóż... chodźmy pogadać z właścicielem.
Muszę zobaczyć ten pański warsztat.
Właściciel był sympatycznym grubaskiem i z
wyraźną ulgą przyjął czek Brada.
- Wszystko dobre, co się dobrze kończy -
stwierdził, zdejmując z drzwi solidną kłódkę. -
Przykro mi, panie Parker, że musiałem tak pana
potraktować, ale sam spłacam kredyt hipoteczny,
więc jak lokator od trzech miesięcy zalega z
czynszem, to i ja wpadam w tarapaty. Muszę
jakoś się bronić. Ale zgodnie z obietnicą, nawet
nie wchodziłem do tego mieszkania. Niech pan
sprawdzi.
Po
dokładnej
inspekcji
wnętrza
Parker
stwierdził, że wszystko jest na swoim miejscu.
- Proszę wejść i rozejrzeć się - zwrócił się do
Brada, gdy właściciel zostawił ich samych.
Na
dwóch
długich
stołach
stały
trzy
komputery, w tym jeden rozmontowany, zaś na
półkach leżały starannie ułożone narzędzia oraz
tace
z
drobnymi
elementami,
o
których
zastosowaniu Brad nie miał zielonego pojęcia.
-
Proszę spojrzeć. - Parker wyjął z sejfu coś
przypominającego małą kamerę. - Oto skaner. -
Włączył urządzenie i ustawił je nad gazetą, a gdy
cieniutki promień światła trafił na zadrukowaną
stronę, odezwał się głos. Trochę się zacinał, lecz
brzmiał na tyle wyraźnie, by można było go
zrozumieć.
195
-
Niesamowite. - Brad nie posiadał się ze
zdumienia.
-
Trzeba tylko lepiej dostroić dysk, ale to
ż
aden problem. No więc... co pan na to?
-
Niesamowite
-
powtórzył
Brad.
Ten
chudzielec
rzeczywiście
skonstruował
fantastyczne urządzenie.
196
-
Jestem pańskim dłużnikiem. Jakie są pańskie
warunki?
-
Warunki?
-
Przecież właśnie wyłożył pan pięć tysięcy
dolarów.
-
Ach, to... Cóż, może pan je oddać w
dowolnym terminie.
-
To nie jest podejście biznesmena. Nawet nie
zażądał pan pokwitowania.
-
Prawdę mówiąc - Brad uśmiechnął się
szeroko - cieszę się, że nie trafiłem na oszusta. -
Spojrzał z podziwem na człowieka, który
poświęcił dwa lata na stworzenie skanera. A ja
jedynie wypisałem czek na sumę, która nic dla
mnie nie znaczy, pomyślał. - Poza tym ufam
panu. Spłaci pan dług, kiedy pan zechce. Cieszę
się, że mogłem pomóc. To nadzwyczajne
urządzenie.
-
Ś
więta prawda. Ten drobiazg przyniesie
spore dochody. A pan właśnie dokonał inwestycji.
-
Rozumiem. - Brad omal się nie roześmiał.
Jego ojciec był urodzonym biznesmenem, a gdy
przebywał w domu, podczas kolacji mówiło się
wyłącznie o właściwym inwestowaniu pieniędzy.
Brad nigdy nie interesował się tymi sprawami.
Niby po co miałby to robić? Dysponował
olbrzymim majątkiem, którego z pewnością do
końca życia nie zdoła roztrwonić. Pomnażanie go
wydawało się bez sensu. Dając Parkerowi te
197
głupie kilka tysięcy, nawet nie pomyślał, że to
inwestycja.
-
Firma Angels bierze pięćdziesiąt procent.
-
Angels?'
-
Tak. To grupa inwestorów finansujących
realizację małych projektów. Cieszą się opinią
filantropów, ale zgarniają połowę zysków.
198
- Nie wykazali zainteresowania?
-
Nie. Chyba uznali, że ktoś inny wcześniej
wprowadzi ten produkt na rynek. Pan mi pomógł,
więc chętnie podpiszę z panem każdą umowę.
Omówmy szczegóły, byle szybko, bo muszę
lecieć do pracy.
-
Chwileczkę. - Brad mimo wszystko był
Vandercam-pem i miał głowę na karku. - Skoro
mówimy o inwestowaniu, to nie pozwolę, żeby
pan marnował czas na etacie kelnera. Jeśli
zamierzamy wypromować to urządzenie oraz
stworzyć zakład z prawdziwego zdarzenia, to
musi pan poświęcić temu wszystkie siły i
dysponować większym kapitałem niż parę
tysięcy. I powinien pan zatrudnić pomocników.
Brad już wiedział, co zrobi. Zamierzał
porozmawiać z adwokatem Vandercampów i
zlecić mu znalezienie dobrego specjalisty w
zakresie prawa patentowego oraz agenta do spraw
nieruchomości.
Należało
bowiem
poszukać
miejsca na budowę zakładu produkcyjnego.
Nie tracił czasu. Towarzyszył Parkerowi
podczas rozmów z prawnikiem, osobiście obejrzał
też polecone przez agenta parcele. Jedna
wydawała się idealna. Stał na niej stary, dziś już
nieczynny magazyn. Budynek nadawał się tylko
do rozbiórki, lecz teren i lokalizacja spełniały
wszelkie wymagania. Negocjując warunki, Brad
nieoczekiwanie skonstatował, że to wszystko go
bawi. Perspektywa stworzenia od podstaw firmy
199
Parker
Electronics
okazała
się
niezwykle
ekscytująca.
Ale w pewnym momencie natłok spraw
organizacyjnych zaczaj go przytłaczać. Podobnie
jak Parker nie znał się ani na przetargach, ani na
umowach z firmami budowlanymi. Uznał więc,
ż
e musi zasięgnąć fachowej rady.
200
A kto mógł być lepszym konsultantem od...
jego ojca? Brad natychmiast do niego zadzwonił.
- W co się wpakowałeś?! - Bradley Elmwood
Vander-camp omal nie dostał apopleksji.
Brad przedstawił sytuację, choć nie powiedział,
jak poznał Westleya Parkera. Nie, nie naruszył
funduszu powierniczego odziedziczonego po
dziadku ani nie wystawił żadnemu cwaniaczkowi
czeku in blanco. Jaki ma udział w nowej firmie?
Dwadzieścia pięć procent.
- Mogło być gorzej - oświadczył, gdy ojciec
wyraził niezadowolenie. - Przecież to wynalazek
Parkera. I ustaliliśmy wszystkie szczegóły - dodał
zniecierpliwiony. -Czy ojciec uważa go za
durnia? Poleciłem Diggsby'emu sprawdzić całą
umowę.
Informacja, że prawnik rodziny nie miał
zastrzeżeń, usatysfakcjonowała starszego pana,
który z wielkim entuzjazmem zaczął zasypywać
syna cennymi radami.
Odkładając słuchawkę, Brad stwierdził, że była
to chyba najdłuższa rozmowa, jaką kiedykolwiek
przeprowadził z ojcem. W jej rezultacie trzymał
teraz w ręku listę z nazwiskami trzech
specjalistów, z których każdy znał się świetnie na
zawiłych formalnościach związanych z uru-
chamianiem fabryki. Brad od razu umówił się z
nimi na rozmowę.
Od ostatniego spotkania z Paulą minęły już
dwa tygodnie. Brad marzył o tym, aby ją wreszcie
201
zobaczyć i oczywiście opowiedzieć jej o nowym
przedsięwzięciu. Na szczęście odnalazł ją na
przystanku i jadąc z nią na uniwersytet, zaczął
mówić o Parkerze i jego genialnym wynalazku.
202
-
Sam skonstruował to cudo? W tym
warsztaciku na poddaszu?
-
Tak.
-
Ale potrzebował kogoś do sfinansowania
projektu?
-
Uhm.
-
Więc skontaktował się z tobą? Pewnie
podziałała magia nazwiska Vandercamp?
-
W pewnym sensie, choć poznaliśmy się
wcześniej. Wiesz, że ty jesteś odpowiedzialna za
nasze spotkanie?
-
Ja?
-
Owszem. Pamiętasz, jak wysłałaś mnie do
tawerny na rozmowę z Lewisem?
Skinęła głową.
-
Czekałem przy barze, aż Lewis skończy
partyjkę, i wtedy wszedł ten chłopak. A
przynajmniej wyglądał jak młody chłopak. Było
oczywiste, że jest głodny, bo rzucił się jak sęp na
różne przekąski, co nie spodobało się barmanowi.
-
Więc zafundowałeś chłopakowi kolację.
-
Miałem taki zamiar... chociaż zapłacił Lewis.
Nic ci nie wspomniał?
-
Nie.
-
Myślałem, że nie oprze się pokusie.
Niespodziewanie zabrakło mi gotówki, twój
wujaszek wyłożył potrzebną kwotę, ale dał mi
popalić.
-
Ż
artujesz!
203
-
Ani trochę. - Brad parsknął śmiechem. - Na
szczęście wszystko dobrze się skończyło. My,
przedstawiciele angielskiej arystokracji, czasem
chodzimy bez pieniędzy, lecz zawsze mamy przy
sobie wizytówki. Dałem więc
I
204
chłopakowi swoje namiary, bo zamierzałem
załatwić mu pracę.
-
A on cię odnalazł.
-
Tak, ale poznaliśmy się tylko dlatego, że
kazałaś mi tam pójść. Miałem szczęście.
-
A pan Parker - jeszcze większe.
-
Może. Zresztą, ja też cieszę się z takiego
obrotu sprawy. Fantastycznie jest brać udział w
takim
nowatorskim,
ekscytującym
przedsięwzięciu. To człowieka uskrzydla.
Paula obserwowała go w milczeniu, gdy jechał
zatłoczonymi
alejkami
uniwersyteckiego
miasteczka. Oto sławny książę polo, pomyślała.
Tylokrotnie opisywany w bulwarowej prasie,
bogaty, przystojny, czarujący Brad Yandercamp,
najbardziej upragniony kawaler świata, męż-
czyzna, o którym marzą niezliczone rzesze kobiet.
Ten człowiek miał dosłownie wszystko.
A jednak umiał cieszyć się jak dziecko z
dokonań kogoś innego. I bagatelizować własny,
znaczący wkład w realizację projektu.
- Lubię cię - oświadczyła, gdy zatrzymali się
przed wejściem do budynku. Dotknęła ramienia
Brada, uśmiechając się. - Jesteś nadzwyczajny. -
Wysiadła i posłała mu całusa. Biegnąc na zajęcia,
nuciła radośnie, ponieważ wiedziała, że Brad na
nią poczeka.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
-
Nie, dzisiaj nie mogę iść z tobą na kolację -
powiedziała, gdy Brad odwoził ją do domu. - Pani
Ashford zaprosiła gości.
-
Widzisz? Właśnie o to mi chodziło. -
Zgodnie z przewidywaniem Pauli Brad trochę się
zirytował. - Najpierw zajęcia, teraz harówka w
domu.
-
Przyjdzie tylko osiem osób. To naprawdę
pestka. Muszę tylko...
-
Ugotować, podać, sprzątnąć i pozmywać.
Zamęczasz się!
-
Brad, posłuchaj. Chciałam cię o coś...
-
Nie, to ty mnie posłuchaj. Nie ma sensu,
ż
ebyś tak harowała, skoro mogę...
-
Brad! Już to przerabialiśmy. Nie zaczynaj
wszystkiego od nowa.
Wzruszył ramionami i skupił uwagę na
prowadzeniu auta, bo wjechali na autostradę.
-
Nie ciekawi cię, co zamierzałam ci
powiedzieć?
-
Co?
-
Chodzi o... prezent na Gwiazdkę.
-
Nie za wcześnie? - Brad błysnął zębami w
uśmiechu. - Prezent dla mnie?
-
Dla... dla nas obojga. To znaczy... mam
nadzieję,
207
ż
e uznasz to za prezent. - Może on już ma plany
na święta. Przecież jest Bradem Vandercampem,
który wojażuje po całym świecie w towarzystwie
pięknych...
- Co to takiego?
- Panie Ashford wyjeżdżają na tydzień do
Connecticut, więc pomyślałam... że moglibyśmy
spędzić te dni, a przynajmniej większość z nich,
razem. Jeśli chcesz.
-
Jeśli chcę? Z radością! Pojechalibyśmy...
-
Uważaj, ciężarówka!
-
Widzę. - Zwolnił, aby wielki pojazd ich
wyprzedził, a Paula odetchnęła z ulgą. - Co
miałaś na myśli, mówiąc „większość dni"?
Przecież będziesz wolna przez cały tydzień.
Dokąd chciałabyś pojechać?
-
Nie mogę wyjechać. - Nie jestem gotowa,
dodała w myśli. Nie na to, aby stać się jedną z
wielu kobiet, z którymi się umawiasz, chodzisz na
kolacje, podróżujesz. Taką, która w skrytości
ducha marzy, aby być dla ciebie tą jedną jedyną.
Przecież już się z nim umawiasz i chodzisz na
kolacje, prawda?
Tak, ale... Spróbowała zrozumieć, dlaczego
zaczęła spotykać się z Bradem. Chyba uznała jego
zainteresowanie za... zaproszenie do flirtu,
niewinnej zabawy. Przyjęła je i rzeczywiście
dobrze się bawiła. Jak nigdy dotąd.
208
Cóż, do tej pory nie miała z kim. Dawno temu
zakochała się w Tobym, a gdy odszedł, tak bardzo
się załamała, że w ogóle nie zwracała uwagi na
mężczyzn. Żyła tylko pracą i nauką. Aż do dnia,
w którym poznała Brada i poczuła przypływ
nieznanych, cudownych uczuć.
Przez chwilę je analizowała i nagle oniemiała z
wraże
209
nia, olśniona nieoczekiwanym odkryciem. Nigdy
naprawdę nie kochała Toby'ego. Znali się od
dzieciństwa, więc gdy dorosła, nie rozglądała się
za innymi facetami, ponieważ romansowała z nim
niejako z przyzwyczajenia. Ale nie było w tym
miłości. Na pewno.
Natomiast znajomość z Bradem była jak nowa,
wspaniała przygoda... jak pobyt w nieznanym
kraju, gdzie wszystko jest cudowne, ekscytujące...
i zarazem niebezpieczne.
-
Czemu nie możesz?
-
Słucham? Aha... muszę pilnować rezydencji
Ashfor-dów. - Skłamała, ale tylko trochę. To
Lewis zawsze zostawał w San Diego. Ona w
zeszłym roku pojechała na święta do Wyomingu.
Rodzice już się zastanawiali, dlaczego w tym roku
nie będzie jej w domu. Kiedy jednak dowiedziała
się, że ma wolny tydzień, natychmiast pomyślała
o Bradzie. O dniach, które spędzą tylko we dwoje.
-
Nie może popilnować jej twój wujek?
-
Może, ale nie chcę zostawiać go samego.
Poza tym powinnam nadrobić zaległości w nauce.
-
Więc nie będziemy bez przerwy razem? -
Brad podjechał do przystanku, na którym zawsze
się umawiali.
-
Chyba nie - przyznała smętnie. Dlaczego
Brad miałby zostać na Boże Narodzenie w
nudnym San Diego? Ktoś taki jak on na pewno
wolałby poszaleć w ciekawszym miejscu. Z
bardziej oszałamiającą kobietą u boku.
210
-
Ale znajdziesz dla mnie więcej czasu niż do
tej pory? Skinęła głową, znów pełna nadziei.
-
I spędzimy razem święta?
-
Och, tak!
211
-
Obiecujesz?
-
Oczywiście. Kupię choinkę. I przygotuję
ś
wiąteczny obiad...
-
Nie, zjemy w moim apartamencie. Albo na
ranczu!
-
Moglibyśmy? Och, Brad, tam byłoby
cudownie! -Prawie jak w domu, pomyślała. A na
dodatek z Bradem. Była zachwycona tą
perspektywą. Najchętniej zaczęłaby z nim
planować wszystko już teraz, ale musiała wracać,
ż
eby zająć się kolacją. - Porozmawiamy w
najbliższych dniach. - Z ociąganiem wysiadła z
auta.
Wracała do rezydencji prawie w podskokach,
podniecona wizją świąt. Już zapomniała o
wszystkich wątpliwościach. Zostały zagłuszone
myślami o siedmiu wspaniałych dniach w
towarzystwie Brada.
Zobaczyła się z nim dopiero w sobotę, równo
tydzień przed Bożym Narodzeniem. Panie
Ashford wyjechały w piątek wieczorem i Paulę
rozpierało poczucie fanta stycznej wolności.
-
Ranny z ciebie ptaszek - stwierdziła, gdy
zjawił się Brad, żeby zabrać ją na ranczo.
Powiedział, że przyjedzie wcześnie, ale nie
spodziewała się go przed dziewiątą.
-
Szkoda mi stracić każdą minutę naszych
wakacji. A poza tym chcę ci coś pokazać.
-
Kupiłeś kolejnego konia.
212
-
Nie. To coś zupełnie innego. Oby ci się
spodobało.
-
Już jestem zachwycona - oświadczyła, gdy
pomagał jej wsiąść do samochodu. - Czuję się jak
księżniczka. Przyjeżdżasz po mnie do domu, w
biały dzień, nie musimy spotykać się po kryjomu.
213
-
Zawsze tak powinno być. Przecież nie jesteś
niczyją niewolnicą.
-
Wiem, ale... - Zerknęła na dom sąsiadów. -
Mam nadzieję, że nikt nas nie zobaczył.
-
A ja - że tak. I niech wypaplają wszystko
pani Ashford. Wtedy ta głupia zabawa nareszcie
się skończy.
-
Nie daj Boże! Muszę wytrzymać u nich
jeszcze osiem miesięcy.
-
A potem?
-
Podziękuję pani Ashford i pożegnam się z
nią raz na zawsze.
-
Ś
wietny pomysł! Ale po co czekać tyle
czasu?
-
Bo potrzebuję tej pracy. Wzięłam ją, bo mam
tu za darmo wikt i dach nad głową.
-
Chyba nie tyrasz tylko za mieszkanie i
utrzymanie? - Brad gapił się na nią z lekkim
przerażeniem.
-
Oczywiście, że nie. Dostaję też przyzwoite
wynagrodzenie, z którego sporą część udaje mi
się odłożyć. Przyda się, gdy w przyszłym roku
zostanę klinicystą.
-
A któż to taki?
-
W
weterynarii
odpowiednik
lekarza
zatrudnionego w klinice. - Rozpromieniła się na
myśl o czekających ją perspektywach. - Wreszcie
będę leczyć zwierzęta. Głównie konie, rzecz
jasna, bo je uwielbiam. Och, Brad, to będzie
wspaniałe!
214
Był przerażony jej planami. Owszem, znała się
na wierzchowcach, ale jazda konna to zupełnie co
innego niż leczenie chorych zwierząt. Jęknął w
duchu,
wyobrażając
sobie
tę
delikatną
dziewczynę podnoszącą końskie kopyto lub
robiącą zastrzyk wielkiemu, niespokojnemu
ogierowi.
215
-
W przyszłym semestrze mam ćwiczenia z
fizjologii zwierząt kopytnych. Już nie mogę się
doczekać. Z tą wiedzą może przydam się na coś
Danowi, gdy zacznie trenować twoje nowe
ź
rebaki.
-
Wspaniale. - Brad nie chciał mącić jej
radości, ale Dan trenował źrebaki już w czasach,
kiedy Pauli jeszcze nie było na świecie.
Prawdopodobnie nie potrzebował pomocy świeżo
upieczonego weterynarza w spódnicy. Brad uznał,
ż
e pora zmienić temat. - Sprawa firmy Parkera
szybko posuwa się naprzód.
-
Zatrudniłeś administratora?
-
Jeszcze nie. Muszę najpierw przeprowadzić
rozmowę kwalifikacyjną z ostatnim kandydatem,
niejakim Elli-sem Andrewsem. To starszy pan,
już na emeryturze, ale z jakichś względów bardzo
chce znów być aktywny zawodowo. Wpadnie w
poniedziałek.
-
W środku naszego... - Urwała i szybko się
poprawiła. - Przecież to okres świąteczny!
-
Teraz już rozumiesz, co czuję, gdy jesteś
zbyt zajęta, żeby się ze mną spotkać. Ale nie
martw się, kochanie, to będzie krótka wizyta.
Chociaż muszę przyznać, że ta sprawa coraz
bardziej mnie wciąga.
Po przyjeździe na ranczo Paula zdziwiła się, że
Brad skręcił na podjazd prowadzący do domu
dawnego właściciela. Nigdy przedtem tam nie
zaglądali.
216
Zresztą dom podobno stał pusty. Trzeba więc
będzie przywieźć ładną choinkę, udekorować
salon gałązkami ostrokrzewu i jemioły. I jedno, i
drugie bujnie rosło w pobliskim lesie. Można też
wszędzie porozstawiać świeczki i rozpalić ogień
na kominku, żeby stworzyć odpowiedni
217
nastrój. A świąteczny obiad? Cóż, przywiozą
jedzenie w piknikowym koszu.
Tak,
to
dobre
rozwiązanie,
pomyślała,
wchodząc ze staroświeckiego ganku do obszernej
sieni, a z niej do wielkiego pomieszczenia,
pełniącego rolę salonu i jadalni.
Brad zapalił światło, a Paula zamrugała i z
wrażenia zaparło jej dech.
Opadła na miękką, przepastną kanapę. Wnętrze
było przepięknie urządzone. Emanowało ciepłem,
sprawiało wrażenie, jakby ktoś mieszkał tu od
dawna, zapraszało, aby zostać w nim na dłużej.
To chyba skutek odpowiedniego doboru mebli i
dodatków, pomyślała Paula. Wszystko było
dopieszczone w najdrobniejszych szczegółach.
Nie brakowało nawet obrazów i ozdobnych
bibelotów.
-
Nie podoba ci się? - Brad patrzył na nią z
trochę niepewną miną.
-
Och, przeciwnie! Jest pięknie, tylko...
oniemiałam z zachwytu. Spodziewałam się, że
dom będzie pusty.
-
Był. Tydzień temu.
-
Dokonałeś tego w zaledwie kilka dni?
-
Nie ja. Pani Sorenson ze Sloane's.
Sloane's.
Najbardziej
ekskluzywny
dom
meblowy w całej Kalifornii.
-
Uznała, że to żaden problem - dodał Brad. -
Dom był czysty i w dobrym stanie. Dobrze się
złożyło, prawda?
218
-
Nawet bardzo. - Spojrzała na lśniący,
złocisty parkiet ozdobiony ślicznymi dywanikami
leżącymi w odpowiednich miejscach.
- Przywiozłem ją tutaj i powiedziałem, czego
oczekuję. I wręczyłeś jej czek na oszałamiającą
sumę, pomyślała
219
Paula. To istotnie żaden problem. Wystarczy tylko
mieć odpowiednio dużo pieniędzy.
-
No i zaznaczyłem, że bardzo zależy mi na
czasie. Chyba nie przypuszczałaś, że urządzimy
sobie Boże Narodzenie w pionierskim stylu?
-
Nie - skłamała w żywe oczy. I po raz kolejny
zdała sobie sprawę z dzielącej ich przepaści.
-
Zresztą od niedawna chodzi mi po głowie
pomysł, żeby tu zamieszkać. Najwyższa pora, by
się ustatkować i mieć własny kąt.
Własny kąt. Miejsce, do którego Brad mógłby
wpadać między jednym a drugim wojażem. Ta
myśl sprawiła, że Paula nagle poczuła się jak
przybysz z innej planety.
-
Nie podoba ci się. Masz to wypisane na
twarzy, Paula. - Brad usiadł obok niej.
-
Nie, skądże! - zaprzeczyła żywo. Za nic w
ś
wiecie nie chciała zrobić mu przykrości. - Tu jest
cudownie!
- Ale coś cię gryzie. Może chciałabyś
wprowadzić jakieś zmiany?
- Uchowaj Boże! To wnętrze jest idealne! - Jak
wszystko,
co
należy
do
księcia
Brada
Vandercampa. Na przykład jego jacht. Też rzucał
na kolana swoją wygodą i elegancją dostępną
tylko dla bogaczy.
-
Więc o co chodzi? Powiedz mi, Paula.
Właściwie sama nie wiedziała. Coś zaczynało jej
doskwierać, lecz nie umiała tego nazwać.
220
-
Naprawdę o nic. Jestem tylko... zaskoczona,
ż
e w takim tempie zdołałeś urządzić ten dom.
-
Jeszcze nie widziałaś wszystkiego. - Brad
podniósł ją z kanapy. - Chodź.
221
Reszta domu okazała się równie imponująca. W
przeszklonym
bufecie
stała
wytworna,
porcelanowa zastawa oraz bateria kryształowych
szklanek i kieliszków, kuchnia była doskonale
wyposażona, zaś w małej łazience obok holu leżał
stosik ręczników dla gości.
A piętro... Poprzedni właściciel niewątpliwie
nie zaliczał się do biedaków i lubił życie w
wielkim stylu. Każda z czterech sypialni miała
własną elegancką łazienkę, a pokoje były pięknie
urządzone i nie brakowało w nich dosłownie
niczego.
-
Ta
pani
Sorenson
to
prawdziwa
cudotwórczym -z podziwem stwierdziła Paula.
-
To prawda. Szkoda tylko, że nie mogła
zatrudnić służby i nadal muszę koczować w
hotelu.
No tak, pomyślała Paula. Kolejna rezydencja,
gdzie trzeba mieć kogoś do gotowania, sprzątania,
robienia zakupów. Ten człowiek z pewnością
nigdy nie skalał się żadną pracą.
-
Spokojna głowa - dodał Brad. - Już szukam
perso nelu. Za parę dni powinienem...
-
Nie! Nikogo nie sprowadzaj. Załatwisz to
wszystko po świętach.
-
Ale... Myślałem, że wolałabyś, by ktoś
wszystko przygotował.
-
Nie, nie chcę... - Żeby ktoś odebrał mi Boże
Naro dzenie, dodała w duchu. Uwielbiała święta i
wszystko, co było z nimi związane. Szukanie w
222
lesie odpowiedniej choinki, zbieranie szyszek,
ostrokrzewu i jemioły, dekorowanie domu. I ten
cudowny aromat sosnowych gałęzi oraz palących
się świec. A także lepkość słodkiego ciasta
i
223
na palcach, zapach domowych wypieków. Nikt
nie podałby jej tego na srebrnej tacy! -
Wolałabym spędzić ten czas w bardziej
kameralnej atmosferze.
-
Oczywiście.
Nikt
nie
będzie
nam
przeszkadzał. Właśnie dlatego tak się śpieszyłem
z urządzeniem domu. Żebyś mogła zostać tutaj na
noc... albo na cały tydzień. Lewis także — dodał
pośpiesznie, gdy się odsunęła.
-
Wiesz, że to niemożliwe. Musimy pilnować
rezydencji.
-
No tak... Aha, zapomniałem ci powiedzieć,
ż
e za domem są mieszkania dla służby. Nikt by
nam nie przeszkadzał.
-
Och, nie w tym rzecz, Brad. - On naprawdę
nic nie rozumie. - Ja po prostu lubię robić
wszystko sama. - Jak mu wyjaśnić, że dobrze
wykonana
praca
daje
wielkie
poczucie
satysfakcji? Tak to jest, gdy kobieta, która pracuje
od zawsze, spotyka się z mężczyzną, który nigdy
nie kiwnął palcem, pomyślała smętnie.
-
Uważam,
ż
e
powinnaś
wypocząć!
-
Złagodniał na widok jej miny. - No dobrze.
Ż
adnej służby. Zamówię tylko jedzenie w firmie.
-
Och, nie! Proszę cię. To nie ma sensu. -
Omal nie parsknęła śmiechem. Posiłek dla trzech
osób? Była w stanie przygotować go jedną ręką.
Zresztą, naprawdę uwielbiała robić wszystko
sama. Ta krzątanina była częścią świąt,
początkiem ich radosnego celebrowania. -
i
224
Chodźmy poszukać choinki - zaproponowała. - A
na drzewie obok jeziora chyba widziałam jemiołę.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Przedświąteczne dni były zupełnie inne niż w
poprzednich latach. Brad kolejny raz doszedł do
wniosku, że chwile spędzone z Paulą są jak
przebywanie w nowym, ekscytującym świecie
pełnym nieznanych atrakcji.
Na przykład takich, jak szukanie choinki. W
dzieciństwie często chodził ze Svenem i kilkoma
innymi ogrodnikami po rodzinnej posiadłości
Balmour, aby wybrać ładne drzewko. A
właściwie drzewka. Największe do ogromnego
frontowego salonu, mniejsze do holu w
pomieszczeniach dla służby i jeszcze jedno do
własnej sypialni. Patrzył na mężczyzn, którzy
mierzyli choinki, a potem je ścinali. Lecz samo
patrzenie było dość nudne, więc wolał uganiać się
po lesie za wiewiórkami lub wdrapywać się na
drzewa.
Szybko nudził się też obserwowaniem grupy
zawodowych dekoratorów, którzy przyjeżdżali z
wielkimi pudłami światełek i ozdób, aby fachowo
upiększyć rezydencję.
Początkowo lubił dostawać zabawki i inne
prezenty od Świętego Mikołaja, lecz w miarę
upływu
lat
coraz
mniej
bawiły
go
okolicznościowe przyjęcia, podczas których
elegancko wystrojeni goście gawędzili głównie o
niczym, delikatnie stukali się kieliszkami
szampana i uprzejmie życzyli sobie nawzajem
wesołych świąt.
227
Później przestał bywać na tych imprezach.
Wolał pojeździć na nartach w Szwajcarii, pograć
w polo w Argentynie lub popływać jachtem po
Morzu Śródziemnym. Jednak w okresie Bożego
Narodzenia znów lądował wśród osób, które
gawędziły o niczym i popijały szampana. Co za
nuda!
Natomiast z Paulą nigdy się nie nudził.
Dlaczego? Nie miał pojęcia. Przecież szusowanie
po zaśnieżonym zboczu szwajcarskich Alp, a
potem gorący grog w towarzystwie pięknej
kobiety powinny być bardziej ekscytujące, niż
atakowanie siekierą pnia choinki. I z pewnością
jest łatwiejsze, pomyślał, ocierając pot z czoła.
Jakimś cudem zdołał ściąć wybrane przez
Paulę drzewko. Razem z Danem przyniósł je do
domu, potem wraz z Paulą ustawił choinkę w
czerwonym pojemniku, który Paula napełniła
wodą z cukrem. Żeby drzewko długo było świeże
i pachniało, wyjaśniła. Razem zebrali w lesie
mnóstwo zielonych gałęzi i zrobili z nich
wspaniałe girlandy, które porozwieszali wokół
okien i pod sufitem. Kupili również mnóstwo
bombek, światełek i świeczek. Rozbawieni jak
dzieci, długo się zastanawiali, gdzie umieścić
każdą ozdobę.
Wśród tych przygotowań znaleźli czas na lunch
w kuchni i zjedzenie hamburgerów, gdy robili
zakupy. Byli we wspaniałym nastroju. Często się
ś
miali,
czasem
uścisnęli
się
serdecznie,
228
uradowani jakimś małym sukcesem. Zdarzały się
też pocałunki... lekkie cmoknięcia w policzek lub
te bardziej rozkoszne, w usta. Pośpieszne, lecz
jakże obiecujące. Doprowadzały Brada do
szaleństwa.
- Prawie jak Boże Narodzenie w domu -
stwierdziła
229
Paula, gdy wieczorem skończyli dekorowanie. -
Brakuje tylko śniegu za oknem i trzaskającego
ognia na kominku.
- Najważniejsze, że jesteśmy razem.
-
Masz rację. Zresztą w południowej Kalifornii
ś
nieg nie pada nigdy.
-
Ale ogień zaraz rozpalimy. - Brad przytknął
zapaloną zapałkę do gazowego paleniska.
-
I będziemy udawać, że za oknem jest biało. A
teraz gasimy elektryczne światło i zaczynamy
ś
więta! - Usiedli na podłodze przed kominkiem i
popatrzyli na przystrojony pokój. - Zawsze
uwielbiałam tę chwilę. Gdy tylko postawiliśmy
choinkę i rozbłysły lampki, ogarniało mnie nie-
zwykłe uczucie.
- Jakie?
-
Cóż,
rozpierała
mnie
radość,
której
towarzyszyło przeświadczenie, że zdarzy się coś
cudownego. Robiło mi się ciepło na sercu, byłam
po prostu szczęśliwa. Wiesz, o czym mówię?
-
Teraz już tak. Dzięki tobie. - Z zachwytem
patrzył w jej błyszczące oczy, na jej zarumienione
policzki, kusząco rozchylone wargi. Sam jej
widok sprawiał, że jemu też robiło się ciepło na
sercu.
Wziął
Paulę
w
ramiona,
ś
więcie
przekonany, że zaraz zdarzy się coś cudownego.
Był pewien, że się nie rozczaruje, ponieważ
zareagowała namiętnie i bez wahania. Pragnęła
tego samego, co on. Świadczył o tym sposób, w
jaki wplotła palce w jego włosy, jak odruchowo
230
przylgnęła do niego, gdy pogłębił pocałunek. A
gdy powędrował ustami po jej szyi aż do
pulsującego zagłębienia, usłyszał cichy jęk
rozkoszy. Wsunął rękę pod bluzkę, a Paula nie
zaprotestowała. Prze
231
ciwnie, sprawiała wrażenie zachwyconej, a jej
gardłowe pomruki obudziły w nim przemożne
pragnienie, które coraz gwałtowniej domagało się
zaspokojenia.
Dlatego prawie stracił równowagę, gdy Paula
raptownie się odsunęła i zerwała na równe nogi.
Patrzył na nią oszołomiony, usiłując się
opanować.
-
Chy... chyba już pójdę - mruknęła Paula. -
Robi się późno.
-
Czyżbym wysyłał niewłaściwe sygnały? -
wycedził, piorunując ją wzrokiem, gdy wreszcie
zdołał wstać.
-
Nie ty. To... moja wina. Nie chciałam... -
Przygryzła wargę.
-
Wprowadzać mnie w błąd?
-
Przepraszam.
-
Zrobiłaś to po mistrzowsku. - Najchętniej
porządnie by jej wygarnął, co sądzi o
podejmowaniu takiej wyrafinowanej gry. -
Myślałem, że jesteś zbyt uczciwa na takie... -
Zauważył drżenie jej palców, gdy próbowała wy-
gładzić bluzkę, i natychmiast złagodniał. Może
zachował się zbyt agresywnie. Nie miał prawa jej
popędzać. Powinien uszanować fakt, że ona nie
jest gotowa. - Chodź, odwiozę cię do domu.
Bez słowa zaprowadził ją do auta, pomógł
wsiąść i usiadł za kierownicą. Gdy wyjechali na
autostradę, Paula ośmieliła się zerknąć na niego
kątem oka. Nie wyglądał na rozgniewanego. Był
232
tylko poważny i milczący, jakby całą uwagę
skupił na prowadzeniu samochodu.
Chciała przerwać to niezręczne milczenie, lecz
nie potrafiła wymyślić nic sensownego, co
mogłaby
powiedzieć.
Już
go
przeprosiła.
Naprawdę nie chciała go zwodzić.
233
Jego? To raczej ona dała się zwieść...
podszeptom własnego ciała. Przecież aż się
trzęsła, pragnąc w pełni rozkoszować się
cudownymi, erotycznymi doznaniami, jakich
nigdy przedtem nie doświadczyła.
Przez kilka podniecających chwil marzyła tylko
o tym, aby wejść na nieznane terytorium.
Nieznane?
Głupie
gadanie.
Przecież
powszechnie
wiadomo,
ż
e
kobieta
plus
mężczyzna równa się seks. Bo w tym przypadku
tylko o to chodziło. O seks.
Ale... czy kiedykolwiek czuła się podobnie
przy Tobym?
Razem jeździli konno, pływali na tratwie, parę
razy się pocałowali. Było też trochę ukradkowych
pieszczot, ale całkiem niewinnych, ponieważ
rodzice zawsze mieli ich na oku. A gdy pojechali
na studia i dojrzeli do większej intymności, ich
drogi zaczęły się rozchodzić, więc do niczego nie
doszło. Potem zaś Paula skoncentrowała się tylko
na nauce i pracy.
Dobry Boże, mając dwadzieścia trzy lata była
taka nie doświadczona, że namiętny pocałunek
pierwszego lepszego mężczyzny doprowadził ją...
Nie. Nie pierwszego lepszego. Brada.
Znów dyskretnie na niego spojrzała. Nie
odzywał się i pewnie myślał, że ona jest naiwną
smarkulą, która boi się odrobiny seksu.
A przecież chodziło o coś zupełnie innego. Po
prostu wiedziała, że oddawszy się Bradowi,
234
będzie bardzo cierpieć, gdy nadejdzie chwila
ostatecznego rozstania.
Bo przecież tak to się wszystko skończy. Brad
Vander-camp szybko się znudzi i lada dzień
pofrunie w kolejną podróż.
235
Co za szczęście, że w samą porę obudził się jej
zdrowy
rozsądek
i
ochłodził
rozgrzane
namiętnością ciało!
Ale co teraz się stanie? Czy wyrafinowany
ś
wiatowiec Brad Vandercamp uzna, że nie warto
marnować świątecznego tygodnia, spędzając go z
pruderyjną głupią gęsią? Postanowi zabawić się z
bardziej atrakcyjną kobietą, która nie będzie robić
takiego problemu z łóżkowych igraszek?
Paula poczuła w sercu bolesne ukłucie i tym
razem śmiało utkwiła spojrzenie w twarzy Brada.
Chciała na zawsze zapamiętać ten wspaniały,
wyrazisty profil, te lśnią ce, kędzierzawe włosy o
miedzianym odcieniu, te bursztynowe oczy, które
potrafiły się uśmiechać, przymilać i obiecywać. I
te dłonie - silne i jednocześnie takie delikatne.
Błagam, Boże, daj mi ten tydzień z Bradem,
poprosiła żarliwie. Nawet gdyby na tym miała się
skończyć ta przygoda. Na razie było tak
przyjemnie. Wręcz cudownie... Dzięki obecności
Brada wszystko, co do tej pory robiłam, nabrało
blasku, stało się radosne i ważne.
Ale... Z trudem przełknęła ślinę i westchnęła
ciężko, gdy Brad skręcił na podjazd przed domem
Ashfordów. Może sposób, w jaki spędzali czas,
wydał się Bradowi piekielnie nudny? Może on
wolałby...
- Jesteśmy na miejscu! - Brad uśmiechnął się
promiennie. - Co mamy w planie na jutro?
236
Okazało się, że na świąteczną kolację przyjdzie
pięć osób. Paula i Brad układali listę gości kilka
dni wcześniej, podczas pieczenia ciast. Brad
zajmował się głównie łuskaniem orzechów i
pomagał dekorować ciasteczka. Oczywiście
pierwszy raz w życiu.
237
- Może zaprosisz Parkera - zasugerowała
Paula, odmierzając składniki na pierniczki. -
Wiem, że to samotnik, ale jest Boże Narodzenie,
więc...
-
Już go zaprosiłem.
-
I pana Andrewsa, jeśli jeszcze jest w mieście.
-
Owszem, i nie traci czasu.
-
Ten facet to dynamit, nie sądzisz? Cieszę się,
ż
e go przyjąłeś.
-
To raczej twoja zasługa. - Przeprowadził
rozmowę kwalifikacyjną podczas obiadu, na
który przyszedł wraz z Paulą. Wyglądała szałowo
w prostej, czarnej sukience, która odsłaniała
wspaniałe nogi.
- Moja?
- Oczywiście. - Paula rzeczywiście okazała
Andrewsowi tyle ciepłego zainteresowania, że
starszy pan otworzył się przed nią, jakby znali się
od lat. Przeszedł na wcześniejszą emeryturę, żeby
opiekować się chorą żoną, a gdy niedawno
zmarła, poczuł się bardzo samotny i postanowił
wrócić do pracy. - Zwierzał ci się jak najlepszemu
przyjacielowi.
- To miły człowiek. I powinien się czymś
zająć.
- A mnie przyda się jego doświadczenie.
Wkrótce trzeba będzie zatrudnić architektów i
firmę budowlaną.
238
- Wkładasz dużo serca w to przedsięwzięcie,
prawda?
- Wciągnęło mnie. - Bardziej niż mógłby
przypuszczać. Może on też potrzebował bardziej
aktywnego życia.
Pan Andrews przyjechał z Parkerem. Obaj
przyłączyli się do Lewisa, który stwierdził, że nic
tak nie wzmaga apetytu, jak konna przejażdżka.
Lewis przywiózł Sama Jonesa, jednego ze swoich
pokerowych partnerów.
239
- Sam nie ma rodziny i jest ostatnio trochę
przygnębiony - oświadczył.
Jones, który nie przepadał za końmi, postanowił
wybrać się na długi spacer w towarzystwie
Parkera. Piątym gościem był jeden ze stajennych
Brada, dziewiętnastoletni Sid, który chyba też nie
miał nikogo bliskiego. Sid powiedział, że zostanie
w domu i pomoże pannie Pauli.
Brad już wcześniej zauważył, że cała robota
spadnie na nią, bo wszyscy goście to mężczyźni.
To nie w porządku, stwierdził, lecz Paula
zbagatelizowała ten problem. Przywykła do
obecności wielu facetów. Na ranczu Randolphów
mama zawsze zapraszała na święta samotnych
kowbojów.
- Poza tym wcale nie będę wszystkiego robić
sama - dodała Paula. - Oni na pewno się włączą.
Nie pomyliła się. Zwłaszcza Sid się włączył,
pomyślał Brad, obserwując krzątającego się po
kuchni chłopaka. Sid chodził za Paulą jak mały
psiak i patrzył na nią z nie skrywanym
uwielbieniem.
A Brad rozpaczliwie pragnął się z nią kochać. I
wydawało mu się, że ona też tego chce. Chociaż...
może nie. Znów traktowała go po koleżeńsku, z
rzadka
obdarzając
szybkim
całusem
lub
przelotnym
uściskiem.
Zupełnie,
jakby
prowokowała i natychmiast się wycofywała.
To nie było zachowanie, do jakiego przywykł
Brad. Inne kobiety...
240
Urwał, tknięty nagłą myślą. Paula to Paula. Nie
podobna do żadnej kobiety z jego przeszłości.
Usiłował grać zgodnie z zasadami Pauli, lecz z
trudem trzymał ręce przy sobie. Wciąż myślał
tylko o tym, żeby wziąć ją w ramiona i zatrzymać
w nich na zawsze.
Na zawsze.
Otóż to. Romansował z wieloma kobietami.
Bywał zainteresowany, zaintrygowany, raz nawet
mocno zauroczony. Nigdy jednak nie myślał
kategoriami „na zawsze".
Co czuje Paula? Wiedział, że coś ich łączy, coś
głębszego niż samo pożądanie. Paula także
zdawała sobie z tego sprawę. Mógłby przysiąc, że
tak. Dlaczego więc trzymała go na dystans? A
Lewis nie ukrywał, że jego zdaniem Brad
Vandercamp nie jest dostatecznie dobry dla
ukochanej bratanicy.
Do licha! Brad bezwiednie zacisnął pięści.
Czyżby wpadał w kompleksy? Nigdy dotąd nie
zmagał się z takim poczuciem niepewności, nie
był taki... przerażony!
Niech
to
diabli!
Najlepiej
wszystko
natychmiast wyjaśnić. Zdecydowanym krokiem
pomaszerował do kuchni.
-
Paula...
-
Uważaj! - ostrzegła, otwierając piekarnik, z
którego buchnęła para, a w powietrzu rozszedł się
apetyczny zapach pieczonego indyka.
-
Paula, chcę cię o coś spytać.
-
A ja ciebie. Pokroisz to ptaszysko?
242
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Inne miejsce, inni ludzie, pomyślał Brad, gdy
wszyscy zaczęli schodzić się na kolację. Nikt nie
był elegancko wystrojony. Jedynie Ellis Andrews
przyszedł w marynarce i krawacie, lecz zaraz
zdjął i jedno, i drugie.
Ż
adnego stukania się kieliszkami szampana,
ż
adnych pogawędek o niczym. Zgodnie z
przewidywaniem Pauli goście włączyli się do
przygotowań. Z wyjątkiem Lewisa, który rozsiadł
się wygodnie i wydawał polecenia. Parker też już
siedział przy stole, zatopiony w myślach. Pewnie
głowi
się
nad
kolejnym
oszałamiającym
wynalazkiem, stwierdził Brad, nalewając wino.
-
Wolę piwo. - Lewis zakrył dłonią swój
kieliszek.
-
Chyba nie mamy.
-
Jest w lodówce. Przywiozłem sześć puszek.
Brad poszedł do kuchni i omal nie wpadł na
Sida, który wraz z Samem Jonesem pomagał
Pauli wnosić półmiski z przystawkami.
Wkrótce wszyscy zasiedli przy stole i Ellis
Andrews przystąpił do krojenia indyka. Brad
wiedział, że dzisiaj nie wykonałby tego zadania,
nawet gdyby miał w tej dziedzinie jakiekolwiek
doświadczenie. Zastanawiał się bowiem, co
później powie Pauli, która siedziała naprzeciw
niego.
244
Zdjęła swój wielki fartuch i wyglądała bardzo
powabnie w obcisłym, czerwonym sweterku.
- Jasne czy ciemne? - spytał Andrews.
Brad usłyszał, lecz nie zareagował na jego
słowa, ponieważ chciał wstać, obejść stół, wziąć
Paulę w objęcia i...
-
Brad! Jakie mięso wolisz - jasne czy ciemne?
- powtórzył Andrews nieco głośniej.
-
Poproszę każdego po kawałku. - Jakby miało
znaczenie, co będzie jadł. Co się z nim działo?
Zachowywał się jak zakochany nastolatek.
Nie był takim uwodzicielem, za jakiego
uchodził, lecz zawsze umiał postępować z
kobietami. Ale jak tu skutecznie czarować taką,
która zręcznie manewruje ciężkim półmiskiem z
gorącym indykiem-gigantem?
Miłość
należy
wyznawać
w
bardziej
romantycznym otoczeniu, lecz skoro człowiek
stracił głowę dla kobiety, która pół życia spędza
w kuchni...
Chwileczkę... miłość?
- Chyba coś zrobisz z tym fantem, prawda,
Brad?
O czym ten Lewis gada? Brad spojrzał na
niego nieprzytomnie.
- Sam nie chce wyjechać z San Diego - dodał
Lewis. - Powiedz mu, chłopie, w czym rzecz.
Brad pytająco popatrzył na Sama Jonesa.
-
Och, wspomniałem tylko, że będzie mi
szkoda opuścić te strony. Ale chyba muszę.
Wczoraj dostałem różowy kwitek.
-
Różowy kwitek? - Brad nie miał pojęcia, co
to takiego.
-
Czyli wymówienie. Zwolnienie z pracy -
wyjaśnił Lewis.
246
-
Ach tak. - Brad zastanawiał się, jak mógłby
pomóc. Sam najwyraźniej nie lubił koni, lecz... -
Co pan umie?
-
Jestem malarzem, znam się też na stolarce.
Przez ostatni rok pracowałem w bazie.
-
W bazie?
-
W bazie marynarki. Niedługo ją likwidują i
zwalniają ludzi. Poszedłem na pierwszy ogień.
-
Niedobrze.
-
Och, i tak jestem w lepszej sytuacji niż inni.
Nie mam rodziny i żadnych zobowiązań. Ale żal
mi takich chłopaków, jak na przykład mój
przyjaciel Tom, ojciec czworga dzieci. A na
dodatek niedawno wziął kredyt na domek, więc
nawet jeśli znajdzie robotę gdzieś indziej, trudno
mu będzie zdecydować się na przeprowadzkę.
-
Nie mógłby poszukać czegoś w okolicy?
-
Ż
artuje pan? Baza zatrudnia dwadzieścia
sześć tysięcy osób. Jak ją zamkną, zostaniemy na
lodzie. W tym mieście i tak jest bezrobocie, a
bazy wojskowe znikają jedna po drugiej. Chyba
potrzebujemy kolejnej wojny.
-
To i tak nie rozwiązałoby problemu -
oświadczył Ellis Andrews. - Przy dzisiejszej
automatyzacji jeden pracownik może naciskać
wiele przycisków.
Wszyscy parsknęli śmiechem i przez chwilę
gawędzili o wadach i zaletach współczesnej
cywilizacji.
247
-
Już nikt nie zatrudnia sekretarki do
odbierania telefonów - podsumował dyskusję
Lewis.
-
Osobiście się cieszę, że malowanie i wbijanie
gwoździ nadal odbywa się ręcznie. Przynajmniej
na razie. Ale mnóstwo ludzi już się martwi o
swoją przyszłość. - Sam dla przykładu wymienił
robotnika w wieku przed
248
emerytalnym i samotną matkę chłopczyka z
zespołem Downa. - Jak straci robotę, to nie będzie
mogła posyłać dzieciaka na specjalne zajęcia. -
Sam ze smutkiem potrząsnął głową.
-
Nowe miejsca pracy to działka Brada. -
Lewis spojrzał na niego z ukosa. - Przecież jest
Vandercampem.
-
I co z tego? - spytał Sam.
-
Vandercampowie nie siedzą bezczynnie na
swojej forsie. Dają zatrudnienie tysiącom ludzi.
W Europie, Azji, dosłownie wszędzie. Dla
Vandercamp Enterprises to kaszka z mlekiem.
-
Lewis, do końca życia będziesz mi
wypominał te słowa? - Brad uśmiechnął się od
ucha do ucha.
-
To twoje słowa, nie moje.
-
Fakt - przyznał Brad. I nagle stwierdził, że
targa
nim
jakieś
dziwne
uczucie.
Było
skrzyżowaniem gniewu i determinacji, lecz nie
zostało wy wołane ironią Lewisa. Spowodowała
je myśl o tych wszystkich ludziach, którzy
zmagają się z tyloma problemami i są tak bardzo
uzależnieni od stałej pracy. A mogą ją stracić w
mgnieniu oka.
Rzeczywiście był Vandercampem. Wiedział o
fuzjach i przejęciach. Wiedział, że jeden podpis
na dokumencie czasem oznacza milionowe zyski.
Przejmowane w mgnieniu oka.
A teraz spojrzał na te sprawy z innego punktu
widzenia. I przeraziło go to, co ujrzał.
249
Ale przecież był Yandercampem!
- Może udałoby się stworzyć jakiś rynek pracy
w San Diego. Sprawdzę to - oświadczył lekkim
tonem, lecz w głębi serca już podjął decyzję. Nie
zamierzał tracić cza
250
su. W mgnieniu oka można też dokonać wielu
zmian na lepsze.
To
były
wspaniałe
ś
więta.
Chyba
najszczęśliwsze w moim życiu, pomyślał Brad,
choć coraz bardziej niecierpliwie czekał na
wyjście gości. Lecz oni jeszcze nie zamierzali się
zbierać. Po jedzeniu rozsiedli się wygodnie w
salonie, opowiadali dowcipy, śmiali się i
ż
artowali. A Paula, zamiast subtelnie dać do
zrozumienia, że pora się pożegnać, namówiła
wszystkich na grę w karty, więc wieczór jeszcze
się przeciągnął.
Ale w końcu panowie zaczęli wychodzić,
obładowani pudłami świątecznych ciasteczek.
Paula jak zwykle miała rację, przemknęło
Bradowi przez głowę. Wcale nie upiekła za dużo
tych pyszności.
Sprzątaniem i zmywaniem na szczęście zajęła
się kilkunastoletnia córka Dana, którą Brad
wcześniej zatrudnił. Zjawiła się ze swoim
chłopakiem, więc Brad musiał tylko wywlec z
kuchni Paulę, która już zaczęła mówić, co gdzie
należy schować. Rany boskie, czy ta dziewczyna
nigdy nie przestaje pracować?
-
To
moja
kuchnia
i
pozwalam
tym
dzieciakom robić, co im się żywnie podoba -
oświadczył stanowczo, a dwójka nastolatków
zachichotała za jego plecami, gdy chwycił Paulę
na ręce i wyszedł.
251
-
Puść mnie! - zapiszczała. - Co oni sobie
pomyślą?
-
Powiem ci, co ja myślę. - Musnął wargami
jej szyję. - Myślę, że za dużo myślisz o tym, co
myślą inni. - A jego guzik to obchodziło, dopóki
Paula była tam, gdzie od rana pragnął ją mieć - w
jego ramionach. Dotknął ustami jej warg i poczuł
natychmiastową reakcję. Paula zadrżała
252
z pożądania. - Och, skarbie - szepnął. - Pozwól rai
kochać się z tobą.
- Nie. Ja... nie. - Jej usta się poddawały, lecz
słowa oznaczały odmowę. Paula spróbowała się
wyswobodzić.
Do licha, tak strasznie jej pragnął. Marzył tylko
o tym, aby zanieść ją do łóżka i usłyszeć, jak
krzyczy z rozkoszy w chwili spełnienia.
-
Proszę cię - jęknęła zdławionym szeptem. -
Postaw mnie na podłodze.
-
Lepiej odwiozę cię do domu. - Cmoknął ją w
czoło i poszedł wziąć jej prezenty spod choinki.
Zamierzał przeprowadzić z Paulą poważną
rozmowę, wyjaśnić wszelkie wątpliwości. Ale nie
tutaj, gdzie za ścianą dwójka dzieciaków
ogłuszająco hałasowała garnkami.
Paula dyskretnie go obserwowała. Gdy ją puścił,
poczuła ulgę... i lekkie rozczarowanie. Przez cały
tydzień z takim trudem trzymała go na dystans. A
teraz... nadal wszystko w niej pulsowało z
pożądania.
Jeszcze
chwila,
a
kompletnie
zapomniałaby o swoich wątpliwościach.
Ależ tak! Jedna noc z Bradem byłaby dla niej
cenniejsza niż całe życie z innym mężczyzną.
Skoro mogła otrzymać tylko teraźniejszość, tę
chwilę...
Jeszcze nie jest za późno.
-
Brad - zawołała cicho.
-
Gotowa do wyjścia? - Podszedł do niej,
obładowany paczkami. - Chyba wziąłem wszystkie.
253
Paula nagle się rozgniewała. Brad był taki
spokojny, opanowany, podczas gdy ona nadal
dygotała.
- Wychodzimy!
-
zawołał
do
dwojga
nastolatków "i i ujął ją za łokieć.
254
Z jaką łatwością potrafi opanować swoje
emocje, pomyślała rozjątrzona. Jakby zakręcał
kran. Cóż, bądź realistką, Paula. On właśnie z
taką samą łatwością przechodzi od jednego
romansu do kolejnego.
A skoro tak, to ona też będzie równie chłodna i
wyrafinowana. W dowód tego zaczęła paplać o
wszystkim i o niczym. Mówiła o dużym ruchu na
szosie, o ludziach, którzy zapewne jadą na
ś
wiąteczne spotkania lub z nich wracają, o tym,
ż
e goście Brada chyba świetnie się bawili. Aha,
czy już wspomniała, że jest zachwycona
gwiazdkowymi podarunkami? Chociaż Brad
oczywiście nie powinien był dawać jej aż tyle.
Zdumiewające, że pamiętał o książce, którą tak
bardzo pragnęła mieć. A ten kaszmirowy
sweterek jest taki mięciutki...
-
No i ta bransoletka z brylantami - dodała. -
W życiu nie widziałam nic piękniejszego, ale...
-
Zamknij się - burknął Brad, parkując
samochód przed domem Ashfordów. - Musimy
porozmawiać.
-
Przecież
rozmawiamy
-
odparła
buntowniczym tonem. Ani myślała podejmować
tematu swojej powściągliwości, pruderyjności,
czy jak on by to nazwał.
-
Nie zamierzam gadać o głupstwach.
-
Ta bransoletka to nie żadne głupstwo. -
Przesunęła
między
palcami
łańcuszek
z
iskrzących się brylantów. Nie oparła się pokusie
255
noszenia go przez jeden dzień, lecz to cacko było
o wiele za drogie, aby mogła je przyjąć. - Jest
cudowna, ale.
-
Nie chcę wiedzieć, co sądzisz o bransoletce,
Paula. -Brad nakrył jej dłoń swoją. - Powiedz, co
myślisz o mnie.
Nagle zaczęło ją dławić w gardle. Oczywiście,
powinna
256
powiedzieć, że bardzo go lubi i lubi przebywać w
jego towarzystwie. Coś w tym stylu. Mężczyźnie,
który skacze z kwiatka na kwiatek, nie warto
mówić, że się go szaleńczo kocha.
Ale obawiała się, że nawet ton głosu może ją
zdradzić, więc tylko czule pogłaskała Brada po
twarzy, musnęła palcem jego wargi.
-
Przestań! - Odsunął jej rękę, ale zatrzymał ją
w swojej. - To już wiem.
-
Co?
-
Ż
e między nami iskrzy. Och, nie patrz na
mnie takim wzrokiem! Pragniesz mnie tak samo,
jak ja ciebie. Ale nie o tym chcę mówić.
-
A o czym?
-
Muszę wiedzieć, co naprawdę do mnie
czujesz. Czy te uczucia choć trochę są podobne
do moich,
-
Jakie są te twoje? - spytała i z zapartym
tchem czekała na odpowiedź.
-
Kocham cię, Paula.
Gapiła się na niego oniemiała. Czyżby się
przesłyszała? Ciekawe, ile razy mówił te słowa, i
ilu kobietom.
-
Zgoda, nie mam najlepszej reputacji. Ale
uwierz mi, że uczyniłem takie wyznanie pierwszy
raz w życiu. I nawet nie wiem, kiedy się w tobie
zakochałem. Może już tego pierwszego wieczoru,
gdy zobaczyłem, jak tańczysz w kuchni. A może
dopiero wtedy, gdy się przekonałem, że jesteś
takim ciężko harującym, bezpretensjonalnym
257
Kopciuszkiem, który do wszystkiego podchodzi z
cudownym,
zaraźliwym
entuzjazmem.
Do
cholery, dlaczego beczysz?
-
Och... więc mnie kochasz. Nigdy bym nie
przypuszczała. Myślałam...
258
-
Nie ma powodu do zalewania się łzami.
Nadal mi nie odpowiedziałaś, ty bekso, co do
mnie czujesz?
-
Kocham cię, kocham, aż za bardzo! Byłam
gotowa zgodzić się na wszystko, na jeden tydzień
z tobą, na dzień lub nawet tylko na jedną noc.
-
A na zawsze? - szepnął z ustami przy jej
wargach.
-
Chodź, pogadamy w domu.
Spędzili w salonie sporo czasu, lecz nie na
rozmowie. Później Brad przeszedł do omawiania
szczegółów. Chciał, żeby pobrali się jak
najszybciej. W Kalifornii, a może w Wyomingu?
A dokąd Paula miałaby ochotę wyjechać w
podróż poślubną? Może polecieliby do Monako,
wsiedli na pokład „Renegata" i popłynęli w rejs
po Morzu Śródziemnym? W drugiej połowie
stycznia mogliby pomieszkać w rodzinnej
rezydencji we Włoszech.
-
Wiesz, że to wykluczone. - Paula z
uśmiechem wtuliła się w objęcia Brada. - Muszę
się uczyć.
-
Uczyć? - spytał taki zdumiony, jakby
odezwała się po chińsku.
-
Trzeciego stycznia zaczyna się nowy
semestr. No i właśnie wtedy wracają panie
Ashford.
Muszę
złożyć
wymówienie
z
wyprzedzeniem, więc chyba weźmiemy ślub
dopiero...
259
-
Do diabła z paniami Ashford. Koniec z tą
robotą.
-
Cóż... - Wolałaby być w porządku wobec
dotychczasowej pracodawczyni, lecz chyba uda
się jakoś...
-
I do diabła z tą nauką. Pora na miłość i
małżeństwo, skarbie.
-
Tak, ale... - Miałaby zrezygnować ze
studiów? Akurat teraz, gdy już jest tak blisko
wymarzonego celu? -Brad, muszę to jeszcze
przemyśleć.
260
-
Nie ma czego, kochanie. Sądzisz, że
Kopciuszek po ślubie z księciem nadal sprzątał
końskie łajno?
-
Właśnie tak oceniasz mój zawód? -
Zagotowało się w niej ze złości.
-
Och, dziecinko, nie bądź taka drażliwa.
Zgoda, to świetna profesja, ale nie dla ciebie.
-
Radziłam sobie z nimi od dziecka!
-
Co innego konna jazda, a co innego leczenie
takich zwierząt. Paula, jesteś zbyt delikatna.
Weterynaria to zajęcie dla mężczyzn.
-
Doprawdy?
-
No cóż...
-
A może sądzisz, że faceci są mądrzejsi?!
-
Wcale tak nie uważam. Nie mam pojęcia,
jakim cudem nasza rozmowa przerodziła się w
bezsensowną dyskusję.
-
Arogancko uznałeś, że bez wahania rzucę
wszystko, na co pracowałam od lat, że pożegnam
się z marzeniem, które już prawie zrealizowałam!
-
Właśnie! - Brad także się zdenerwował. -
Chcę, żebyś to rzuciła! Nic, tylko pracujesz i
pracujesz. Najwyższy czas, żebyś zaznała trochę
przyjemności. Dam ci rzeczy, jakich nigdy nie
miałaś, pokażę ci miejsca, jakich nigdy nie
widziałaś. Będziemy się kochać i bawić!
-
Nie zamierzam pędzić jałowego życia. Może
tobie ono odpowiada, ale mnie na pewno nie!
Brad obdarzył ją szczerze rozbawionym
spojrzeniem, odwrócił się i wyszedł. Po chwili
usłyszała trzaśniecie drzwiczek, szum silnika i
pisk opon.
262
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
-
O co chodzi, Paula? - Lewis zerknął na nią
znad talerza ze śniadaniem.
-
Sparzyłam się! - Powachlowała dłonią usta i
odstawiła kubek z kawą.
-
Mnie nie nabierzesz. W czym rzecz?
-
Nie rozumiem - odparła z miną niewiniątka.
-
Pytam, co się dzieje.
-
Stara bieda, jeśli o mnie chodzi. Smakuje ci
jajecznica?
-
Jak zwykle. Ale ty nawet jej nie tknęłaś. Co
cię gryzie?
-
Ależ z ciebie nudziarz! - Zerwała się z
krzesła, wylała kawę do zlewu i wstawiła kubek
do zmywarki. - Bez powodu wiercisz mi dziurę w
brzuchu!
-
Dobrze widzę, kiedy ktoś jest w depresji.
Zwłaszcza dziewczyna, która zazwyczaj jest
wesoła jak skowronek. I widzę, że facet, który
niemal koczował na naszym progu, nie pokazuje
się od dwóch dni, więc...
-
Już dobrze, dobrze! - Odwróciła się i
spiorunowała wujka wzrokiem. - Skoro się tak
dopytujesz, to ci po wiem! On mnie rzucił!
-
Naprawdę?
-
Przecież sam mówiłeś, że tak będzie!
264
-
Ja?
-
Nie udawaj niewiniątka - parsknęła z
przekąsem. -Bez przerwy mnie ostrzegałeś, że ten
bogaty laluś najpierw mnie wykorzysta, a potem
rzuci...
-
Tak twierdziłem? Hmm... nie pierwszy raz
będę musiał coś odszczekać.
Nie miała pojęcia, dlaczego się rozpłakała.
Może dlatego, że Lewis się uśmiechał? Albo
dlatego, że to, co mu powiedziała, nie było zbyt
zgodne z prawdą? Niezależnie od powodu usta
nagle same zaczęły drżeć, a oczy wypełniły się
łzami.
-
Siadaj. - Lewis wskazał jej krzesło. -
Pogadajmy.
Przyznaję,
ż
e
okropnie
się
pomyliłem. Ten facet wcale nie patrzył na ciebie
jak na swoją kolejną zdobycz. Uwierzyłem, że mu
na tobie zależy.
-
Nie... nie powinnam była gadać takich
głupot.
-
Co się stało?
-
On... och, Lewis, on mi się oświadczył. -
Wierzchem dłoni otarła mokre policzki.
-
I dlatego zalewasz się łzami?
-
Byłam taka zdumiona, gdy poprosił mnie o
rękę. Zawsze myślałam, że Brad tylko chce się ze
mną przespać i starałam się trzymać go na
dystans, ale on... och, wujku, on naprawdę mnie
kocha. I spytał, co ja do niego czuję. Ja też go
kocham.
-
Więc w czym problem?
-
Sama nie wiem. - Zawahała się. - Nie, to nie
tak. Brad zaczął mówić o tym, gdzie i kiedy
weźmiemy ślub, o podróży poślubnej...
-
Miła perspektywa.
266
-
Owszem, ale zupełnie zapomniał, że ja też
mam swoje życie, różne plany, marzenia...
Zupełnie, jakby to wszystko nie miało żadnego
znaczenia.
-
Mówisz o studiach?
-
Nie tylko. Wiesz, że już za pół roku będę
klinicystą?
-
A cóż to takiego?
-
Odpowiednik lekarza.
-
Rozumiem.
-
Mówisz, jakby to było jakieś głupstwo.
Przecież wiesz, że oboje z Tobym marzyliśmy o
tym od dziecka. On trenowałby konie, a ja...
-
Wszystko się zmienia, dziecinko. Obecnie
Toby jest bankierem, a ty musisz sama
zatroszczyć się o swoją przyszłość.
-
Do licha, przecież się troszczę! Za rok będę
weterynarzem. Kimś niezależnym. Tego nikt mi
nie odbierze.
-
Boisz się?
-
O co ci chodzi?
-
Po odejściu Toby'ego byłaś załamana.
Zostało
ci
tylko
marzenie
o
zawodzie
weterynarza.
Parłaś
do
jego
realizacji
z
niezwykłym uporem.
-
Na litość boską, Lewis, chyba nie sądzisz, że
nadal cierpię z powodu Toby'ego!
-
Nie. Ale po tym, co się stało, rozpaczliwie
potrzebo wałaś czegoś trwałego, na wypadek
gdyby twoje życie ponownie legło w gruzach.
267
Nazwij to, jak chcesz - nadrzędnym celem,
potrzebą
niezależności,
realizacją
marzeń...
Jednak moim skromnym zdaniem to po prostu
rodzaj polisy ubezpieczeniowej. Coś, czego nikt
ci nie odbierze. Trzymasz się tego tak kurczowo,
bo powoduje tobą zwykły strach.
268
Czy to możliwe? Czyżby uznała, że to, co łączy
ją z Bradem, jest zbyt kruche, aby przetrwało
próbę czasu? Nawet jeśli tak, to pragnęła
zaryzykować. Przecież Brad powiedział, że ich
miłość jest prawdziwa i głęboka, oparta na czymś
trwalszym niż namiętność i pożądanie. A jeśli to
on miał rację? Musiała się o tym przekonać. Za
wszelką cenę.
-
Nie, wujku. Wiesz, że zawsze uwielbiałam
zwierzęta, zwłaszcza konie. Lubiłam się nimi
zajmować i nie zrezygnuję z tego właśnie teraz,
gdy już mam fachową wiedzę. I jeszcze jedno...
Pragnę być sobą! Robić coś sensownego.
-
Zawsze będziesz sobą, kochanie. Nie
spoczniesz na laurach. Taka już jesteś.
-
Ale Brad usiłuje... wybić mi to z głowy,
podać mi wszystko na tacy...
-
Pozwól mu na to. Zawsze to ty troszczyłaś
się o wszystkich, którzy potrzebowali pomocy.
Tak było na ranczu w Wyomingu i nic się nie
zmieniło. Dbasz o mnie, o te trzy baby Ashford, o
każdego, kto akurat jest w potrzebie. Nie umiesz
brać. Brad cię kocha, a zatem to zrozumiałe, że
pragnie dać ci jak najwięcej.
-
Ale... to takie przytłaczające. I nie chcę być
rozpieszczoną, leniwą paniusią w stylu Whitney.
-
To ci nie grozi. Nie mogłabyś aż tak się
zmienić. Jako żona Brada będziesz...
-
Kochać się z nim i bezustannie balować.
Dlatego mu powiedziałam, że takie jałowe i puste
269
ż
ycie może wystarcza jemu, ale mnie na pewno
nie!
- O rany ! - Lewis aż gwizdnął. - Tom usiało
go rozjuszyć!
- Właśnie wtedy mnie zostawił. - Paula
chlipnęła żałośnie. - Ale... skąd wiesz?
270
-
Łatwo się domyślić. Sam mu wygarnąłem, co
sądzę o facecie, który umie tylko bawić się i grać
w polo. Wtedy zaatakował mnie jak rozjuszony
nosorożec! - Lewis zachichotał na wspomnienie
swej tyrady.
-
Na mnie nawet nie nakrzyczał - stwierdziła z
ciężkim westchnieniem Paula. - Był zbyt
wściekły.
-
Dziwisz się? Nie mamy prawa patrzeć na
niego z góry, tylko dlatego, że jest bogaty. Trzeba
zapomnieć o jego forsie i przyjrzeć się samemu
człowiekowi. - Lewis zamyślił się na chwilę. - Ja
chyba poznałem się na nim podczas spotkania w
tawernie. Nie dlatego, że prawie skoczył mi do
gardła
z
powodu
wzmianki
o
majątku
Yandercampów. To ten Parker. Wyglądał jak
jakiś lump, a Brad nic o nim nie wiedział, lecz
postanowił mu pomóc. Chociaż nie miał grosza
przy duszy. - Lewis parsknął śmiechem. - A
potem, chociaż rozmawiał ze mną, nadal myślał o
tym chłopaku. Dał mu swoją wizytówkę i
zastanawiał się, jak pomóc temu biedakowi.
Chyba właśnie wtedy doszedłem do wniosku, że
Brad to przyzwoity gość.
Pauli zrobiło się ciepło na sercu.
-
Miał rację co do tej forsy Vandercampów -
dodał Lewis. - Zauważyłaś, jak uważnie słuchał
Sama? Brad wczuł się w położenie tych ludzi.
Dam głowę, że zainwestuje w bazę, zwłaszcza że
mieści się ona tuż obok mającej powstać fabryki.
271
To się nazywa biznes, ale tylko ktoś wyjątkowy
decyduje się na taki poważny krok.
-
Co próbujesz mi powiedzieć, wujku?
-
Nic. Pozwól jednak, że o coś cię spytam. Ten
koń, którego dostałaś od taty... kochasz go
bardziej niż Brada?
272
-
Chyba żartujesz! Brad znaczy dla mnie
więcej niż wszystkie konie świata!
-
No więc?
-
Ale z ciebie spryciarz!
-
Nie przeczę. - Lewis położył coś na jej dłoni
i zacisnął jej palce.
-
Co to jest?
-
Kluczyki do samochodu. Nie pozwolę, żebyś
wypuściła z garści porządnego faceta.
Zanadto dławiło ją w gardle, aby mogła coś
powiedzieć, ale wychodząc, odwróciła się i
mocno uścisnęła swojego wujka - mądralę.
- Tak się cieszę, że jesteś moim ojcem
chrzestnym
- mruknęła, cmoknąwszy go w czubek głowy.
- To najohydniejsza kawa, jaką kiedykolwiek
piłem.
- Bradley
Elmwood
Vandercamp
odstawił
filiżankę i spio-runował syna wzrokiem.
-
Jeszcze nie nauczyłem się parzyć dobrej. -
Brad wzruszył ramionami.
-
I nie masz kucharki. Ani gospodyni. Nikogo.
-
Wszystko w swoim czasie. - Paula jeszcze
nie dojrzała do zatrudnienia fachowego personelu.
Zanadto przywykła do krzątania się po domu.
Brad postanowił dać jej czas. Spełnię każde jej
ż
yczenie, pomyślał. Nie pozwolę jej odejść z
mojego życia.
To ty odszedłeś, palancie!
273
Nie szkodzi. Zamierzam wrócić! Ona też musi
dać mi trochę czasu.
- Lepiej zakręć się koło tej sprawy. - Głos ojca
wyrwał
274
go z zamyślenia. - Sam nie dasz sobie rady. Ta
kawa to trucizna.
-
Wybacz.
Nie
spodziewałem
się,
ż
e
przyjedziesz dwa dni po naszej rozmowie o bazie
marynarki.
-
Chciałem się z tobą zobaczyć, dopóki nie
stracisz zapału.
-
Do czego?
-
Do interesów. Jesteś gotów zasilić szeregi
Vander-camp Enterprises?
-
Och, nie sądziłem, że...
-
Drugi raz w ciągu miesiąca pytałeś mnie o
radę. Najpierw chodziło o jakiś skaner, a teraz o
tę bazę.
-
Parker to długa historia. Ale rzeczywiście
skonstruował
genialne
urządzenie.
Potem
rozmawiałem z kimś, kogo martwi zamknięcie tej
bazy. Uznałem, że mógłbyś podrzucić mi jakiś
dobry pomysł.
-
Ludzie i pomysły. - Vandercamp senior
pokiwał głową. - To jest właśnie biznes, synu.
-
A mnie zaczyna się to podobać. Chętnie
popracuję w naszej firmie.
-
Doskonale. Potrzebujemy świeżej krwi.
Przywiozłem Armstronga. Obejrzy tę bazę, zanim
przystąpimy do przetargu. - Już wspomniał
Bradowi, że Armstrong, brytyjski producent
filmowy, szuka w Stanach miejsca na studio.
275
-
Sądzisz, że będzie zainteresowany całym
terenem? -W głosie Brada zabrzmiała nuta troski.
- A co z pracownikami bazy?
-
Ż
artujesz? Chce zbudować wielki obiekt i
przypuszczalnie zatrzyma większość lub nawet
wszystkich ludzi. Dlatego...
276
Przed domem trzasnęły drzwiczki auta i na
ganku rozległ się odgłos szybkich kroków.
Lekkich, znajomych. Brad zerwał się i pognał do
holu.
Chwycił
Paulę
w
objęcia,
a
szeptane
przeprosiny
natychmiast
ustąpiły
miejsca
gorączkowym pocałunkom. Minęła długa chwila,
zanim Brad wprowadził Paulę do kuchni.
- Ojcze, poznaj Paulę, kobietę, którą kocham i
mam nadzieję poślubić - powiedział z nie
skrywaną dumą w głosie.
Zza stołu wstał dystyngowany dżentelmen, a
Paula przełknęła ślinę. Wolałaby zaprezentować
się rodzicom Brada od najlepszej strony, a nie w
tych starych, wytartych dżinsach i za dużym
swetrze. Nawet nie pamiętała, czy się dzisiaj
czesała. Co ten pan sobie o niej pomyśli?
Mężczyzna patrzył na nią z oczywistym
zdumieniem. Uprzejmie wyciągnął do niej rękę,
lecz nie zdążył nic powiedzieć, ponieważ do
ś
rodka wpadł Sid.
- Dan mówi, żeby pan zaraz przyszedł, panie
Brad. Chodzi o Caspara.
- Co z nim?
- Nie wiem. Dan sądzi, że to zapalenie płuc.
Ale koń ledwie zipie.
Paula już biegła do samochodu, a Brad i jego
ojciec za nią. Caspar był najcenniejszym
wierzchowcem do gry w polo.
277
Dan odizolował Caspara w jednym z
mniejszych
pado-ków.
Paula
przeskoczyła
ogrodzenie i pośpieszyła do konia. Na jego widok
serce ścisnęło się jej boleśnie. Wspaniałe zwierzę
stało nieruchomo jak wrośnięte w ziemię i ciężko
dyszało, a w wielkich oczach malowała się dzika
panika.
278
Paula od razu stwierdziła, że to nie zapalenie
płuc. Ten koń szaleńczo walczył o każdy haust
powietrza.
- Weterynarz już jedzie - zapewnił Dan. - Żeby
tylko Caspar doczekał.
Paula wiedziała jednak, że zwierzę jest w
bardzo kiepskim stanie. Ale co się stało? Czyżby
wąglik?
Przecież w okolicy nie było roślin, które
mogłyby stanowić źródło chorobotwórczych
bakterii...
Przesunęła dłonią po boku Caspara i odetchnęła
z ulgą. Nigdzie ani śladu typowych, okrągłych
krost. Skóra była gładka, choć wyjątkowo
rozgrzana.
Paula
westchnęła.
Nie
dysponowała
termometrem i nie miała pojęcia, co Casparowi
dolega.
Biedny zwierzak. Jak mu pomóc? W odruchu
bezradności oparła policzek o smukłą szyję
konia... i prawie się sparzyła!
Wyprostowała się, a słońce zaświeciło jej
prosto w oczy. I jednocześnie oświeciło.
-
Dan, ćwiczyłeś z nim dziś rano? - spytała
trenera.
-
Tak, nawet dosyć długo. Ale Caspar był w
formie. Dopiero po powrocie...
-
To udar słoneczny! Podłącz wąż do hydrantu
- poleciła Sidowi. - Szybko!
279
Sid w mgnieniu oka wykonał polecenie, a ona
zaczęła polewać konia zimną wodą.
Wydawało się jej, że minęła cała wieczność,
zanim Caspar lekko poruszył łbem.
- Już mu lepiej! - stwierdził Dan.
Paula z ulgą i zachwytem obserwowała
wspaniałego wierzchowca, który oddychał coraz
spokojniej
i
już
nie
sprawiał
wrażenia
dogorywającego.
280
- Uratowałaś mu życie, najdroższa. - Brad
serdecznie ją uścisnął. - Pozwól, że cię zastąpię. -
Wziął z jej rąk końcówkę węża, aby jeszcze
trochę ochłodzić swojego ulubieńca. A Caspar już
po chwili zarżał radośnie i otworzył pysk,
chłepcząc ożywczą wodę.
Weterynarz
z
uniwersyteckiej
kliniki
przyjechał po czterdziestu pięciu minutach.
Poradził Danowi nieco ograniczyć czas ćwiczeń
wszystkich koni na świeżym powietrzu.
-
Pogoda jest wyjątkowo ciepła, jak na
grudzień. Nawet w tym rejonie Kalifornii.
-
Ostatnio często zdarzają się różne anomalia
pogodowe - stwierdził ojciec Brada.
-
Owszem - przyznał weterynarz. - Mieliście
szczęście, że diagnozę postawiła jedna z moich
najzdolniejszych studentek. - Z uśmiechem
popatrzył na Paulę. Wykładał na uniwersytecie i
dobrze ją znał. - Zdała pani ten sprawdzian na
szóstkę, panno Grant.
-
To wcale nie moja zasługa - stwierdziła
skromnie Paula, gdy wszyscy już odjechali, a ona
wreszcie została tylko z Bradem. - Po prostu mam
dobrą pamięć i naczytałam się opowieści Jamesa
Herriota.
-
Tego weterynarza?
-
Tak, autora kilku wspaniałych, zabawnych i
mądrych książek. Pochłaniałam je w dzieciństwie
i dzisiaj przypomniał mi się stosowny fragment.
-
Naprawdę?
281
-
To prawie jak cud. Herriot opisał podobny
przypadek, tyle tylko, że chodziło o byka. Też
nikt nie wiedział, co mu dolega. Ale objawy były
identyczne z tymi, jakie
282
zauważyłam u Caspara, i nagle doznałam
olśnienia. Zrobiłam dokładnie to samo, co
Herriot. I podziałało!
-
Niewątpliwie. Czy już ci podziękowałem?
-
Tak.
-
A powiedziałem ci, że cię kocham?
-
Ja też cię kocham. - Zarzuciła mu ręce na
szyję. - Najbardziej na świecie. Możemy się
pobrać, kiedy zechcesz i pojechać, dokąd tylko.
-
Hej, ktoś zrobił ci pranie mózgu?
-
Zgadłeś. Dziś rano Lewis przemówił mi do
rozumu. Stwierdził, że przyzwoity z ciebie gość.
-
Ż
artujesz. Ten Lewis, którego znam?
-
Ten sam - odparła ze śmiechem. - On mnie tu
przysłał. Powiedział, że nie wolno mi wypuścić z
garści porządnego faceta.
-
Niewiarygodne! Jestem mu winien więcej niż
dwanaście dolarów!
-
Dwanaście dolarów?
-
Nieważne. Porozmawiajmy o ważniejszych
sprawach. Sądzisz, że po dzisiejszym popisie
pozwolę ci zrezygnować z zawodu?
-
Czyżbyś zamierzał zaakceptować moje
studia i późniejszy termin ślubu?
-
Ś
lub odbędzie się jak najszybciej, ale potem
zostaniemy tutaj, żebyś mogła spokojnie obronić
dyplom.
-
Naprawdę tego chcesz? - Nie posiadała się z
radości. Ale... przecież Brad to człowiek
283
przyzwyczajony do ciągłego przenoszenia się z
jednego atrakcyjnego kurortu do drugiego...
- Nie wspomniałem ci, kochanie, że po raz
pierwszy
284
w życiu mam wrażenie, jakbym odnalazł swoje
miejsce na ziemi?
-
Och, Brad! - Ze wzruszenia tylko tyle zdołała
wykrztusić.
-
Zresztą wcale nie chodzi o miejsce,
najdroższa - dodał. - Ty jesteś dla mnie
najważniejsza.
-
A ty dla mnie - zapewniła. - Ale...
poświęcasz się dla mnie, a ja nie muszę z niczego
rezygnować. Zachowam i zawód, i ciebie. Czy to
w porządku?
-
Spokojna głowa, kochanie. Ja też zamierzam
rzucić się w wir pracy, która będzie wymagała
ode mnie obecności w Kalifornii. Opowiem ci o
tym później. A co do tego poświęcenia... nie
popadaj w samozadowolenie, bo poważnie się
zastanawiam, czy nie warto iść za starą jak świat
radą dla młodych mężów. Znasz ją?
-
Nie.
-
To sugestia, że żona powinna siedzieć w
domu. Bosa i ciężarna.
Paula nie wiedziała, czy się roześmiać, czy dać
mu w ucho. Zresztą i jedno, i drugie stało się
niewykonalne,
ponieważ
Brad
zasypał
ją
pocałunkami.
EPILOG
Był piękny, słoneczny dzień. Paula siedziała
obok starszego pana Vandercampa w niedawno
wykupionej przez niego loży na stadionie w San
Diego. Pierwszy raz w życiu miała oglądać mecz
polo. Dochód z dzisiejszej imprezy, tradycyjnie
organizowanej w Nowy Rok, przeznaczony był na
pomoc kalekim dzieciom.
Paula od pierwszej chwili nie posiadała się z
zachwytu i roziskrzonymi oczami przyglądała się
wyjeżdżającym na trawę graczom w eleganckich
uniformach. Kiedy zaś ustawili się w dwóch
szeregach, poszukała wzrokiem Brada. Podobnie
jak pozostali zawodnicy z jego drużyny miał na
sobie białe bryczesy, koszulę w biało-niebieskie
pasy, hełm w tych samych kolorach, a także
długie, lśniące buty. Na grzbiecie wspaniałego
Caspara prezentował się wprost oszałamiająco.
-
Brad świetnie wygląda - stwierdziła. - Nic
dziwnego, że wszyscy nazywają go księciem
polo!
-
Nie dlatego, moja droga. - Pan Vandercamp
obdarzył
ją
pobłażliwym,
lecz
ciepłym
286
uśmiechem. - Otrzymał ten przydomek z uwagi
na sposób, w jaki prowadzi grę.
Obserwując mecz, Paula doszła do wniosku, że
starszy pan ma rację. Brad rzeczywiście radził
sobie
wspaniale.
Był
czujny
i
reagował
błyskawicznie, w pełni panując nad sytuacją,
choć, zdaniem Pauli, na boisku panował
niesamowity mętlik.
Pan
Vandercamp
długo
i
cierpliwie
wprowadzał ją w zawiłe tajniki gry. Niewiele z
tego rozumiała, lecz uznała widowisko za
fascynujące.
- Nigdy bym nie przypuszczała, że można tak
wspaniale wyszkolić konie - stwierdziła. - One
jakby wiedziały, co w którym momencie powinny
zrobić. To fantastyczne.
- Wierzchowce do gry w polo to specjalna
odmiana
- odparł. - Są nadzwyczaj wszechstronne. Udało
się połączyć najlepsze cechy różnych ras, takie na
przykład
jak
szybkość,
inteligencję
i
wytrzymałość.
- Niewątpliwie - przyznała, z zapartym tchem
obserwując toczącą się rozgrywkę.
Była tak bardzo pochłonięta meczem, że nie
zauważyła, iż ktoś bardzo bacznie jej się
przygląda.
-
Mamo, to jest Paula -z uporem powtórzyła
Whitney.
-
Nie bądź śmieszna. Paula siedzi w domu. A
przynajmniej
powinna.
-
Pani
Ashford
zmarszczyła brwi. - Chociaż nie pojmuję,
dlaczego jej nie było, gdy dzisiaj przyjechałyśmy
z lotniska.
-
Przecież spodziewała się nas dopiero
pojutrze -przypomniała Rae.
-
Oczywiście! - Whńney gniewnie łypnęła na
siostrę.
288
- Co za szczęście, że zadzwoniła Sheila, bo
inaczej nie wiedziałybyśmy o tym meczu z
udziałem Brada. Należało powiadomić Paulę, że
wracamy wcześniej. Przygotowałaby mi kilka
sukienek do wyboru. Niech nie baluje na nasz
koszt!
- Ale co, na miłość boską, ta dziewczyna robi
tutaj?
- Pani
Ashford
wydawała
się
szczerze
wstrząśnięta. - Jesteś pewna, kochanie, że to ona?
- Och, taka spryciula, jak Paula, potrafi wszędzie
się
289
wkręcić. - Whitney prychnęła pogardliwie. -
Chciałabym tylko wiedzieć, skąd wzięła ten boski
strój i jak zdołała poderwać faceta, który ma lożę.
- Siedzi w loży? Chyba żartujesz. Przecież
wszystkie są pełne. U Sally nie było dla nas
miejsca! - Pani Ashford chwyciła teatralną
lornetkę, podniosła ją do oczu i okiem bazyliszka
przyjrzała się pierwszym rzędom trybuny. -Nie
mam pojęcia, gdzie... - Urwała i gwałtownie
wciągnęła powietrze. - Wielkie nieba! Chyba
masz rację, córeczko. To rzeczywiście Paula. Ale
jakim cudem...?
Mecz się skończył i widzowie powoli
opuszczali stadion. Paula została w loży. Popijała
schłodzonego szampana i gawędziła z panem
Vandercampem, czekając wraz z nim na Brada.
Trzy panie Ashford były jeszcze dość daleko, gdy
zauważyła, że idą w jej stronę, i wpadła w lekki
popłoch.
O rany, jęknęła w duchu. Nawet nie miałam
okazji,
ż
eby
im
cokolwiek
wyjaśnić.
Powiedziałam
Bradowi,
ż
e
muszę
złożyć
wymówienie trochę wcześniej, aby nie zostały
bez pokojówki, ale teraz nic z tego.
-
Paula! - Głos pani Ashford zabrzmiał jak
ś
wist bata. - Raczysz się wytłumaczyć z
obecności tutaj?
-
No cóż... przyszłam obejrzeć mecz. Pani
Ashford, chciałabym przedstawić...
290
Nie zdążyła dokonać stosownej prezentacji,
ponieważ
odezwała się Whitney:
- Nie masz tu nic do roboty, Paula! - syknęła
gniewnie. - W tej chwili powinnaś pracować w
naszej rezydencji! Po przyjeździe nie mogłam
znaleźć potrzebnych rzeczy i musiałam sama
układać włosy!
291
- Przykro mi, że mnie nie zastałaś. Ale
poradziłaś sobie doskonale. Wyglądasz naprawdę
ładnie, Whitney.
Whitney zrobiła taką minę, jakby uwaga Pauli
bardzo ją rozjuszyła. Panna Ashford właśnie
zamierzała dać upust swojej złości, gdy Brad
przeskoczył przez białą barierkę i podszedł do
nich. Whitney natychmiast się rozpromieniła.
- Och, Brad, byłeś doprawdy fantastyczny! -
zawołała, zapominając o Pauli. Podpłynęła do
niego, kusząco kołysząc biodrami i wypinając
pierś. - Jestem z ciebie taka dumna! Należy ci się
stosowna nagroda! - dodała, nadstawiając do
pocałunku pełne wargi.
Jednak spotkało ją rozczarowanie, bowiem
Brad pośpiesznie się odsunął, zręcznie unikając
również uścisku.
-
Dziękuję, Whitney, ale to było zwycięstwo
zespołowe. Niemniej bardzo się cieszę, że mecz ci
się podobał. - Wysłuchał jeszcze gratulacji od
pozostałych pań Ashford, a następnie przedstawił
im swojego ojca.
-
Och, jakże mi miło, że mogę pana poznać -
zagru-chała słodziutko Mamie Ashford. - Wiele
słyszałam
o
pańskich
nadzwyczajnych
osiągnięciach oraz o pańskiej pięknej posiadłości
Balmour. - Pani Ashford zapewne mówiłaby
jeszcze dłużej, lecz umilkła, ponieważ Brad nie-
oczekiwanie objął Paulę w talii.
292
-
Czy Paula już przekazała paniom dobrą
nowinę? -spytał z uprzejmym uśmiechem.
Pani Ashford nadal miała trudności z
odzyskaniem mowy, toteż oniemiałą matkę
wyręczyła Rae.
-
Jaką nowinę? - spytała przytomnie.
-
Paula zgodziła się zostać moją żoną.
-
Ona? Wykluczone! - Słowa niemal
eksplodowały
293
w ustach Whitney. - Przecież nie możesz... To
znaczy... skąd w ogóle ją znasz? To tylko nasza
pokojówka. Powinna teraz robić w domu to, co do
niej należy, zamiast...
- Zamknij się, Whitney - syknęła jej matka
takim tonem, że córka natychmiast umilkła,
zapominając jednak zamknąć buzię.
Lecz pani Ashford to zignorowała, bowiem
przeniosła całą uwagę na Paulę. Jako bystra
kobieta natychmiast prawidłowo oceniła zaistniałą
sytuację.
- Och, Paula, moje drogie, kochane dziecko!
Cóż to za wspaniała wiadomość! - Chwyciła
Paulę w objęcia i czule ucałowała w oba policzki,
po czym zwróciła się do ojca Brada: - To
najmilsza dziewczyna pod słońcem, panie Van-
dercamp. Od dawna, rzec można, należy do naszej
rodziny. Jest dla mnie jak trzecia córka. Mój
Boże,
trzeba
natychmiast
rozpocząć
przygotowania do ślubu. Koniecznie musi się od
być w naszej rezydencji, a Rae i Whitney będą
druhnami. Przecież są dla Pauli jak siostrzyczki.
Tylko pomyślcie, dziewczynki! Wasza droga
siostra Paula wkrótce zostanie panią Vandercamp,
zamieszka w Balmour, pośród tych wszystkich
lordów... i wielkich dam, oczywiście. Będzie
naprawdę cudownie, gdy ją odwiedzimy. Och, nie
możemy dopuścić, aby nasza kochana Paula
przebywała daleko od nas. Tęskniłabyś za nami,
prawda, kochanie?