EVA RUTLAND
Cudowny zbieg okoliczności
Tytuł oryginalny: Private Dancer
Seria wydawnicza: Harlequin Romance (tom 302)
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Dziewczyna wykonująca taniec brzucha miała na sobie kostium typowy dla tego
rodzaju występów. Od góry spowijały ją, chociaż niezbyt dokładnie, miękkie, ułożone
w fałdy, przejrzyste bryty haremowego przyodziewku. Niżej była nagość przepony
brzusznej, a jeszcze niżej falujące, bufiaste spodnie, które podtrzymywał opierający
się na biodrach, bogato zdobiony pas.
Zmysłowe ruchy ciała tancerki, poczynając od potrząsania burzą czarnych włosów, a
kończąc na rytmicznym postukiwaniu delikatnych stóp, też były typowe. Rutynowe
w swym erotyzmie... a jednak wykonywane z niezwykłą delikatnością, pełne gracji,
urokliwego skoordynowania z rytmicznym strzelaniem długich palców u rąk.
Tańczyła niby tak jak zawsze, a jednak inaczej, jakoś odmiennie. Coś sprawiało, że
dziewczyna była jakby nieobecna, gdzieś daleko. Fizycznie tutaj, a jednak poza tym
zatłoczonym, pełnym papierosowego dymu barem Spike'a O'Malleya.
Mark Denton wybrał stolik stojący najbliżej małej okrągłej estrady. Chciał się
dokładniej przyjrzeć tancerce, należycie ją ocenić, nim zamieni z nią pierwsze słowa.
Wychylił się do przodu, całkowicie zafascynowany tym, co widział, obojętny na
wszystko, co się działo poza nią. Nieodparcie ulegał urokowi jej kuszących oczu,
które mówiły: podejdź bliżej, a dobrze się zabawimy. Prowokujące ruchy bioder
dziewczyny i jej biustu rodziły w nim głód pożądania. Cholera! - pomyślał,
wyprostował się gwałtownie i szybko wychylił duży łyk szkockiej. Jednocześnie
przypomniał sobie niedawną rozmowę z wujkiem, który mówił:
- To dziwka goniąca za forsą. Zatopiła swe pazury w moim głupawym wnusiu, który
jest już gotów, aby go dobrze oskubać.
- Niewiele u niego zyska, wujku Jasper. - Mark wiedział, że starszy pan trzymał
twardą ręką kontrolę nad milionami Goodrichów. Kontrolował także wnuka. A był
już przecież najwyższy czas, żeby chłopak wyzwolił się z tego nadzoru. - Robbie jest
dobrym chłopakiem - dorzucił. - Ma już chyba prawo, aby się trochę zabawić.
- Mógłbym się ostatecznie zgodzić na coś takiego, ale nie na ślub, nie na
małżeństwo!
- Małżeństwo? - Mark był wyraźnie zaskoczony.
- Taki jest właśnie zamiar tego przeklętego głupka. I ja w żadnym wypadku nie dam
na to swojej zgody. - Przy tych słowach Jasper Goodrich uderzył płaską dłonią w
blat masywnego biurka z różanego drzewa. - W każdym razie nie zaakceptuję
jakiejś puszczalskiej lafiryndy, która potrząsa cyckami i podryguje brzuchem w
barze pełnym rozpustników, wytrzeszczających swoje gały na takie wątpliwe cu-
deńka.
Wargi Marka nerwowo zadrgały.
- Czyżby opinia wuja wynikała z osobistej inspekcji na miejscu?
- Żartujesz chyba. Knajpa nosi nazwę „U Spike'a", a ona... - starszy pan przerzucił
na biurku kilka leżących tam papierów - a ona nazywa się... Deedee Divine. - Przy
tych słowach wujek prychnął wzgardliwie. - Co to za nazwisko?! Znaczy przecież
„świątobliwa wróżka". Już to powinno być dla mojego wnusia sygnałem
ostrzegawczym, że ma do czynienia z dziewczyną, którą stać na niejeden szwindel.
Ale Robbie jest głupcem i tłumaczyć może go tylko to, że ma zaledwie dwadzieścia
lat. Nie pozwolę jednak, żeby chłopak dalej wplątywał się w tę aferę. Chcę, żebyś
położył temu kres!
- Ja?
- Jesteś przecież wziętym dziennikarzem, komentatorem. Potrafisz przekonywać.
Mówisz w taki sposób, że ludzie zaczynają myśleć jak ty.
- Wujku, na Boga. Ja tylko zbieram fakty i prezentuję je na łamach gazety.
Natomiast...
- Nie wykręcaj się. - Jasper machnął ręką lekceważąco. - Faktem jest, że Robbie
niepotrzebnie się zaplątał i ty musisz go z tego wyciągnąć.
Mark w istocie nie czuł się szczególnie zaskoczony. Był tylko o dziesięć lat starszy od
Robbie'ego, a tym samym był jedynym członkiem rodziny najbardziej zbliżonym do
niego wiekiem. Od początku pełnił też wobec młodszego kuzyna rolę opiekuna.
- No więc dobrze - Mark zgodził się po chwili. - Pogadam z nim, jeśli tak bardzo
chcesz. Lecz wątpię, czy wyniknie z tego coś dobrego. Czy Robbie zechce być
rozsądny.
- Na pewno nie i dlatego musisz porozmawiać także z dziewczyną.
- Ale ja przecież nigdy jej nawet nie widziałem.
- Nic nie szkodzi. Twoja służbowa wizytówka czasami więcej znaczy niż moje duże
pieniądze.
Kolejne słowa wuja także nie powinny być dla Marka zaskoczeniem. Goodrich był
święcie przekonany, że pieniądze wprawiały cały świat w ruch. I wuj często
korzystał z tego środka. Markowi przypomniała się historia kuzynki Janine. To
pieniądze pomogły udaremnić jej zbyt pochopne plany małżeńskie z pewnym
wyścigowym kierowcą samochodowym. Facet musiał być chyba krętaczem, jak
zresztą Jasper utrzymywał, albowiem gdy Janine stanęła wobec groźby wy-
dziedziczenia, zgarnął pieniądze, które wuj mu zaproponował, i zniknął. Ale nie na
długo, bowiem niebawem zginął w wypadku na torze wyścigowym. Janine umarła
wkrótce po urodzeniu dziecka. Matka Marka mówiła potem, że Janine umarła
raczej z rozpaczy po swym ukochanym, a nie z powodu rzekomych komplikacji,
które pojawiły się przy narodzinach Robbie'ego. Wuj Jasper był wtedy bardzo
załamany, ale jak Mark zrozumiał teraz, tamte wydarzenia niczego go nie nauczyły.
Znowu postanowił użyć pieniędzy, żeby pokierować tym razem życiem Robbie'ego.
- Pomyśl, wujku, może jednak chcesz iść niewłaściwą drogą?
Starszy pan nie dał się jednak przekonać.
- To jedyny sposób, Mark. Musisz wyraźnie dać do zrozumienia tej naciągaczce, że
Robbie nie dostanie ani jednego centa do garści, jeżeli ożeni się z nią. Gwarantuję,
że to ją otrzeźwi i zniknie z jego życia. Możesz zaoferować jej za to najwyżej pół
miliona. I trzymaj mnie z dala od tej afery. Rozumiesz? Nie chcę, żeby Robbie
dowiedział się, że rozmawialiśmy na ten temat.
Oto powód, pomyślał Mark, dla którego wuj zwraca się do mnie, a nie do któregoś z
falangi swoich prawników. Jednego przynajmniej nauczył się z dramatycznych
wydarzeń związanych z Janine. Przeklęła go wówczas na wieki całe i nie chciał
teraz w podobnych okolicznościach utracić serca Robbie'ego. Dlatego zrzucał tę
brudną robotę na kogoś innego.
- Nie chciałbym być w to wplątany, szanowny wuju.
- Nie grozi ci to, jeśli odpowiednio zajmiesz się sprawą. Robbie wyjedzie w tym
tygodniu na Wschodnie Wybrzeże. Postaraj się nawiązać kontakt z tą dziewczyną w
czasie jego nieobecności i powiedz, żeby trzymała buzię zamkniętą na kłódkę. Chyba
się rozumiemy? Przecież nie zamierzasz mu robić krzywdy. Przeciwnie, nie chcesz
dopuścić, aby zrujnował sobie życie! To oczywiste, że nie może związać się ślubem z
tego typu kobietą!
- Wydajesz o niej sąd, a nie widziałeś jej nawet. Może ona naprawdę jest w nim
zakochana?
- Przestań gadać głupstwa! Widzi w nim tylko wypchany portfel. A jeśli mi nie
wierzysz... poddaj ją próbie!
Mark zgodził się ostatecznie na plan wuja. Robbie był bardzo młody, impulsywny.
Nikomu nie przyniesie szkody, jeśli na dziewczynę popatrzy ktoś bardziej
doświadczony i podda ją może jakiejś próbie.
Dlatego właśnie pojawił się w tej knajpie. Otrząsnął się już z pierwszego
euforycznego zachwytu i starał się obserwować ją z chłodną obojętnością. Taniec
dobiegł końca i Mark przyglądał się, jak dziewczyna reagowała na aplauz widowni,
na gorące okrzyki uwielbienia i klaskanie w dłonie. Patrzył również z uwagą, gdy
tancerka powróciła na estradę i posyłała symboliczne pocałunki, zdmuchując je z
dłoni. Obserwował zwłaszcza jej oczy. Ich kuszący wyraz, który można było
rozumieć jako zaproszenie w rodzaju: „podejdź bliżej, a dobrze się zabawimy",
zniknął, zastąpiło go twarde, chłodne spojrzenie.
A więc wujek Jasper miał, być może, rację. W tych oczach dostrzec można było
jedynie coś w rodzaju dzikiego, nieposkromionego głodu za czymś, a nawet więcej,
determinację, zdecydowanie, aby zdobyć wszelkimi sposobami to, czego się pragnęło.
Ten piekielny błysk w oczach dziewczyny wynikał z wielu powodów.
Po pierwsze: z podniecenia! A to z tej racji, iż okazało się, że ciotka Meg ma tę samą
grupę krwi co mama i mogła być dla niej dawcą.
Po drugie: z desperacji. Bo gdzież córka matki dotkniętej tak tragiczną chorobą
mogła zdobyć trzysta pięćdziesiąt tysięcy dolarów, niezbędnych do opłacenia
przeszczepu szpiku kostnego?
I na koniec: ze zdecydowania. Życie mamy było zagrożone. Ona, córka, musiała te
pieniądze zdobyć! Ale w jaki sposób, dobry Boże? Gdzie?
Myśli te nękały cały czas psychicznie wyczerpaną Terri Thompson. Nie opuszczały
jej również, gdy całkiem automatycznie całym ciałem wykonywała ostatnie ruchy
układu tanecznego. Dziewczyna naprawdę lubiła tańczyć i zwykle muzyka i ruch
uspokajały ją.
Tym razem było jednak zupełnie inaczej.
Taniec zakończył się huraganem braw, tancerka zbiegła z estrady i wpadła wprost
w ramiona Spike'a O'Malleya. Cygaro tkwiło mu w zębach ubrudzonych tytoniem.
Uśmiechał się do niej szeroko.
- Jesteś wspaniała, moje dziecko! Nawet lepsza od twojej matki. Posłuchaj, co wołają
te lalusie. Ukłoń się im jeszcze raz. - Popchnął ją lekko ku estradzie.
Zawróciła więc, wykonała dodatkowy dziękczynny skłon i posłała sto całusków we
wszystkie strony. Ale potem zlekceważyła nawoływania o mały bis i ostatecznie
zbiegła z estrady. Ominęła wyciągnięte ramiona szefa, uśmiechnęła się tylko do
niego i zniknęła za drzwiami swej garderoby.
Właściciel baru był wyrozumiały i serdeczny, więc bez oporów zgodził się, żeby Terri
zajęła miejsce chorej matki. To, co zarabiała u Spike'a za cztery taneczne występy
tygodniowo, dawało jej dwa razy więcej gotówki, niż dostawała na pełnym etacie w
stanowym biurze.
Ale wszystko to razem wzięte nadal nie wystarczało. Poczuła ogarniający ją strach.
Zaczerpnęła głęboko powietrza. Odpręż się, pomyślała. Cokolwiek się stanie...
- Co słychać u Deedee, moje dziecko? - To zdawkowe pytanie zadała pulchna
jasnowłosa kelnerka, siedząca w jednym z foteli. Jej piwne oczy były jednak pełne
prawdziwego współczucia.
- Sytuacja jest znacznie lepsza - odparła Terri, zgodnie ze swym przeświadczeniem,
że człowiek nie powinien dopuszczać do siebie negatywnych myśli. - Nowotwór nie
rozprzestrzenia się. Zaatakował tylko kości. Jeśli mamie przeszczepi się szpik
kostny... - Dziewczyna wyprostowała się i zacisnęła usta. Żadnego , jeśli". - Gdy
przeszczepią jej szpik kostny. ..
Trzysta pięćdziesiąt tysięcy dolarów! Oczywiście plus wszelkie inne wydatki.
Wykonywała teraz dwie prace jednocześnie, a jednak nie była w stanie opłacić
dotychczasowych wydatków szpitalnych i wszystkich przeprowadzonych tam testów.
Terri przypomniała sobie, co jej powiedział ostatnio doktor: „Przeszczep jest jedyną
nadzieją na powrót matki do zdrowia. Ale, jak pani wie, przeszczepy szpiku
kostnego znajdują się nadal w fazie eksperymentalnej i dlatego nie są objęte
ubezpieczeniem".
Dobre sobie, nie są objęte ubezpieczeniem! Wewnętrzne wzburzenie opanowało
dziewczynę. Przez wszystkie minione lata matka skrupulatnie opłacała składki
ubezpieczeniowe, które w rezultacie pokryły tylko osiemdziesiąt procent
monstrualnych kosztów związanych z pobytem w szpitalu i z przeprowadzeniem
testów. Badania ostatecznie wykazały, co jej dolega. Nie było natomiast żadnej
nadziei na zwrot kosztów leczenia. To było oburzające. Każdy miał przecież prawo
do opieki zdrowotnej i Terri miała nadzieję, że znajdzie się ktoś, kto zagwarantuje
matce takie prawo. Ale czy nie będzie już zbyt późno, aby uratować ją od śmierci?
Jeśli ona, córka, nie dostanie...
- To był straszny szok! - Mówiąc to, Vashti zaciągnęła się kolejnym papierosem. -
Deedee była ostatnią osobą, którą podejrzewałabym, że może się tak załamać. Była
przecież ogromnie... żywotna. Bez przerwy śmiała się, żartowała.
Matka rzeczywiście taka była, pomyślała Terri. Jej praca w charakterze tancerki
sprawiała, że często przebywała poza domem. Ale gdy wracała, przywoziła ze sobą
coś w rodzaju świeżego oddechu z szerokiego świata. Cała była muzyką, tańcem,
śmiechem.
- Wtedy również tańczyła jak zawsze na estradzie i nagle... niespodziewanie, po
prostu załamała się. - Vashti pokręciła głową ze smutkiem. - Powiem ci jeszcze raz,
że pomyślałam sobie, iż ja także zemdleję.
- Ze mną było tak samo. - Terri zdjęła już z siebie kostium sceniczny i włożyła białą
jedwabną sukienkę, z obniżoną talią i układaną w fałdy minispódniczką. Spike
powiedział jej kiedyś, że ma nogi godne pokazywania.
Tamtego dnia, kiedy matka zemdlała, Terri po telefonie szefa pędziła do baru jak
szalona. Gdy zjawiła się na miejscu, matka odzyskała już świadomość, ale nadal
była przerażająco blada. Terri zdecydowała wówczas, że był to ostatni jej występ.
Córka przejęła w swe ręce całą inicjatywę. Zaczęło się od dokładnego przebadania
matki. Okazało się, że chodzi nie tylko o wypoczynek. Gdy rachunki szpitalne
zaczęły opiewać na coraz większe sumy, Terri przypomniała sobie słowa, które
Spike kiedyś powiedział: „Czy potrafisz tańczyć, dziecko? Bo jeśli tak, to mam
nadzieję, że zastąpisz swą matkę, gdyby zaszła taka potrzeba".
I tak się też stało. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności, w chwili gdy matka zasłabła,
ona miała już ukończone studia i od dwóch miesięcy pracowała w stanowej
kalifornijskiej Komisji do Spraw Rozwoju Gospodarczego. Szczęściem było również,
że ostatnio matka z córką pracowały stosunkowo blisko siebie. A przecież całkiem
niedawno Deedee występowała na Wschodnim Wybrzeżu, podczas gdy Terri
studiowała na kalifornijskim Stanford University.
Dyplom magistra sprawił, że dziewczyna dostała liczącą się pracę w Komisji.
Wówczas matka pojawiła się także w Kalifornii i żartując, powiedziała, że jakiś czas
się tu zatrzyma, „aby mieć oko na córkę". Ale nie było to ani trochę zabawne,
pomyślała Terri, obrzucając spojrzeniem tandetnie urządzoną garderobę matki.
Dopiero ostatnio zdała sobie sprawę, ile wysiłku ze strony matki wymagała opieka
nad ciotką Meg, nad nią samą i dwiema kuzynkami.
Terri bardzo niewiele wiedziała o swym ojcu, Teransie Thompsonie. Tylko tyle, że
był kiedyś partnerem matki w tańcu. Ale porzucił obie, gdy Terri miała zaledwie
dwa latka. Delia Thompson nigdy nie wspominała dawnych czasów, zmieniła
nazwisko na Deedee Divine i zaczęła się specjalizować w tańcu brzucha. Jej siostra
Meg i mąż siostry, Jack, przejęli opiekę nad Terri i zajmowali się dziewczynką tak
samo troskliwie jak własnymi córkami. Gdy ukochany wujek Terri, Jack, zmarł
przedwcześnie, Delia wymogła na siostrze, żeby pozostała w domu i opiekowała się
dziewczynkami. A ona swym tańcem utrzymywała cały dom. Tak się też działo, aż
do chwili, kiedy obie córki Meg objęły posady nauczycielek w szkole. No a potem
ona, Terri, również ukończyła studia. Można było sądzić, że wreszcie wszelkie
trudności mają już za sobą, gdy oto mama nagle zachorowała.
Zarabianie na utrzymanie nas wszystkich musiało być dla mamy wielkim ciężarem,
pomyślała Terri, rozczesując długie włosy czarnej peruki, która szczelnie skrywała
jej własne kasztanowate pukle. Peruka była częścią stroju, który upodabniał ją do
matki, i nigdy nie zdejmowała jej pomiędzy kolejnymi występami, kiedy wychodziła
na salę baru i przysiadała się do bardziej znanych klientów. To była także część obo-
wiązków matki, jak tłumaczył jej Spike.
- Tak, dziecino, spisujesz się na miejscu mamy doskonale. Dopiero po chwili Terri
zdała sobie sprawę, że Vashti mówi do niej, kontynuując przerwaną przed chwilą
rozmowę.
- Dobrze się stało, że zajęłaś miejsce po Deedee. Staraj się, aby gotówka nadal
płynęła. Co mi przypomina, że muszę się zająć własną robotą. - Vashti zgasiła
papierosa, wstała i dotykając ramienia Terri, powiedziała jeszcze: - Możesz pozostać
tutaj tak długo, jak będziesz chciała. Spike cię lubi. Wiem coś o tym.
To jest kolejny problem, pomyślała Terri, patrząc na koleżankę wychodzącą z
garderoby. Jak długo jeszcze będzie mogła utrzymać Spike'a na dystans, bez
urażania go? A i tak nie chodzi przecież o ostateczne rozwiązanie problemu. Nawet
praca u Spike'a nie da jej trzystu pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Doktor powiedział,
że przeszczep szpiku kostnego jest jedyną szansą dla matki. Ale dodał jeszcze, że
matka musi się udać na zabieg do szpitala w Seattle, co będzie kosztowało kolejną
górę pieniędzy. I wówczas przerażenie ogarnęło ją całkowicie. Teraz już kompletnie
nie mogła sobie wyobrazić, w jaki sposób zgromadzić taką sumę.
- Módl się - poradziła jej ciotka Meg. - O cokolwiek prosisz w modlitwach...
Natomiast Angie podeszła do sprawy inaczej.
- Puść wodze fantazji... - powiedziała.
Była to młoda kobieta, pracująca w tym samym co Terri biurze stanowym, która
miała zawsze osobliwe, zwariowane pomysły. Na przykład upierała się, że jeśli się o
czymś intensywnie myśli i przywołuje w swej wyobraźni uparcie coś, co chciałoby
się, żeby się wydarzyło, to ostatecznie tak się właśnie stanie.
- Wypróbuj tę metodę - powiedziała do Terri - zobaczysz, że to się sprawdzi.
Dziewczyna była w takim stanie ducha, iż wszystko byłaby skłonna uczynić, aby
tylko uratować matkę. Modliła się więc, a także przywoływała rozmaite obrazy i bez
przerwy łamała sobie głowę, jak znaleźć rozwiązanie problemu...
Przypomniała sobie teraz, że zaledwie trzy dni temu nie wiedziały, skąd wziąć
dawcę krwi dla mamy i gdy okazało się, że sama ma inną grupę, zatelefonowała do
ciotki Meg, prosząc, aby i ona poddała się testowi. Zamknęła potem oczy i
wyobraziła sobie ciotkę, że stoi obok niej i woła rozradowana: „Moja krew pasuje,
mam taką samą grupę! Mogę być dawcą. Po tym wszystkim, co twoja mama zrobiła
dla nas, jest to po prostu boży akt wdzięczności". To działo się w wyobraźni Terri. A
dzisiaj usłyszała, że ciotka w rozmowie z nią używa prawie identycznych słów.
Podniesiona na duchu zamknęła więc znowu oczy i z kolei wyobraziła sobie, że odli-
cza doktorowi garść nowiutkich, tysiącdolarowych banknotów. Chciała zatem
jeszcze raz sprowokować los.
Trzymając się kurczowo tej myśli, sprawdziła, czy jest należycie ubrana i przeszła
do sali barowej. Rozejrzała się wokoło, mając nadzieję, że zobaczy swych kolegów z
college'u w Berkeley. Byli to sympatyczni młodzi ludzie, których znacznie bardziej
lubiła od agresywnych starszych bywalców baru. Ale żadnego z młodych nie
dostrzegła i przypomniała sobie, że Robbie wspomniał jej, iż wyjeżdża gdzieś na cały
tydzień. Na dodatek chłopak był zły na nią. Ale gdy wspomniał, że może wzięliby
ślub, wydało jej się to żartem, jednym z jego licznych dowcipów. Wiedziała wpra-
wdzie, że bardzo ją lubił, zwłaszcza od tego wieczoru, kiedy podpił sobie nielicho i
ona zabrała go do siebie. Bo po prostu nie chciała, aby w takim stanie prowadził
samochód. Pozwoliła mu się przespać i wytrzeźwieć na sofie w jej małym pokoiku,
rano dała mu kawy i pokrzepiające śniadanie, a potem odprawiła do domu. Od tego
momentu często przychodził do baru i stali się dobrymi przyjaciółmi. Tyle tylko, że
od czasu tamtej pijatyki postanowili, że drinki przekraczające rozsądną granicę
wlewać będą ukradkiem do nie używanej już donicy na kwiaty. Byli więc trzeźwi,
chociaż zawsze zamawiali coś do picia, a ona spokojnie mogła siedzieć przy jego
stoliku. Terri naprawdę bardzo lubiła tego chłopaka, ale propozycję ślubu nadal
traktowała jako żart, aż pewnego dnia ofiarował jej piękny zaręczynowy pierścionek
z brylantem.
- Ależ, Robbie, ja cały czas myślałam, że to dowcip z twojej strony - powiedziała,
śmiejąc się.
- Dowcip? Na temat małżeństwa? - Chłopak wyglądał na wyraźnie zaskoczonego.
- Daj spokój, Robbie. Dowcipkujemy ze sobą na rozmaite tematy, ale małżeństwo to
już poważna sprawa. I jesteś stanowczo zbyt młody, żeby... - Przerwała w pół
zdania, bo zdała sobie sprawę, że znowu zrobiła mu przykrość.
- A więc mówisz jak wszyscy inni! Myślisz, że jestem zbyt młody, żeby używać
własnego rozumu?
- Nie. Nie to miałam na myśli. Myślałam tylko... - Zawahała się, bo nie chciała go
jeszcze bardziej urazić. - Ja, po prostu, nie mogę sobie w tej chwili pozwolić na
małżeństwo. A ty, swoją drogą, jesteś naprawdę bardzo młody. Poczekaj jeszcze
trochę, spotykaj się także z innymi kobietami. Zdobywaj doświadczenie, że tak
powiem.
- Nie wykręcaj się - przerwał jej chłopak. - Prawda wygląda tak, że podczas gdy ja
robię wszystko, żeby wziąć cię za żonę i wyciągnąć z tego śmietnika, ty kpisz sobie
ze mnie. Mam rację?
Chciała go wszelkimi sposobami ułagodzić, ale on z irytacją wybiegł z baru. I być
może nigdy się już więcej nie pokaże. Może to i lepiej. Jasne było, że nie miała
zamiaru wiązać się z nim ślubem i im mniej będą się ze sobą widywali, tym szybciej
wywietrzeje mu z głowy ta rzekomo wielka miłość.
Obrzuciła więc jeszcze raz szybkim spojrzeniem wszystkie kąty baru, ale nadal nie
dostrzegała nikogo z Berkeley. Natomiast z różnych stron słyszała nawoływania:
- Przysiądź się do nas, dziecino!
W pewnej chwili usłyszała tuż za plecami kulturalny męski głos:
- Czy panna Divine?
- Tak - odparła, obracając się.
Patrzył na nią mężczyzna, którego przedtem nigdy nie widziała. Był wysoki, raczej
przystojny, ciemnowłosy, miał brązowe, głęboko osadzone oczy, które jakby
przewiercały ją na wskroś.
- Czy mogłaby pani poświęcić mi chwilę? - zapytał, wskazując na stolik stojący na
boku. - Jest pewna mała sprawa, którą chciałbym z panią przedyskutować.
ROZDZIAŁ DRUGI
Podprowadził dziewczynę do stolika, podświadomie czując, że powinien ją bronić,
osłaniać. Przed czym jednak, czy przed kim? Przecież to ona jest tutaj stałym
bywalcem, a nie on. A jednak jeszcze raz wydało mu się, że wyczuwa pustkę wokół
dziewczyny. Nie potrafił sobie tego wyjaśnić. Przed chwilą pojawiła się pełna
godności, z głową wysoko uniesioną. Sprawiała wrażenie, iż panuje nad otoczeniem.
W prostej białej sukience, z długimi rozpuszczonymi ciemnymi włosami, sięgającymi
aż po pas, emanowała czystością i niewinnością. Jeśli nawet jej uśmiech był raczej
ostrożny, to jednak był także ciepły i tak pełen rozbrajającej słodyczy, że Mark po-
czuł w sercu ukłucie zazdrości. Szkoda, że to właśnie Robbie wcześniej ją poznał...
Na Boga, pomyślał, lepiej jednak będzie, gdy weźmie się w garść.
Był świadom, że paru mężczyzn posyła im podejrzliwe spojrzenia, jakby oni również
odczuwali instynktowną potrzebę opiekowania się dziewczyną, bronienia jej....
Przed kim? Przed nim, Markiem Dentonem? Przecież to kompletna bzdura! Na
wszelki wypadek powiedział jednak:
- A może byłoby lepiej, gdybyśmy porozmawiali gdzie indziej?
Jej oczy w odpowiedzi rozszerzyły się, nie wiadomo, czy z zaskoczenia, czy też z
podejrzliwości.
- Proszę mi wybaczyć - powiedziała - ale ja mam do mojego kolejnego występu
niecałą godzinę.
- Temat, na który chcę z panią porozmawiać, jest natury osobistej. Może zatem
spotkamy się w innym miejscu i czasie. Mogę złożyć pani wizytę lub też, jeśli pani
woli, możemy się spotkać...
- Nie, ja nie utrzymuję kontaktów z klientami baru poza godzinami służbowymi.
W słowach dziewczyny dała się wyczuć wyraźna nieufność, co go bardzo poirytowało.
„Godziny służbowe", dobre sobie. Poirytował go również fakt, że natychmiast
pojawiła się przy stoliku kelnerka, przynosząc butelkę szampana wetkniętą w
kubełek z lodem. Czy nie można zachować tutaj nawet przez chwilę prywatności?
- Nie zamawiałem tego! - prychnął i ręką zrobił gest oddalający kelnerkę. Ale w tym
momencie usłyszał jakby chrząknięcie tancerki i zreflektował się. - Może panna
Divine... - powiedział, spoglądając pytająco.
- Tak, proszę to, co zwykle - odparła, patrząc na kelnerkę. - Dziękuję ci, Vashti -
powiedziała, poczekała aż drinki będą rozlane i kelnerka odejdzie i wtedy dorzuciła
tonem usprawiedliwienia: - Lubią tutaj, gdy podczas godzin służbowych przysiadam
się do klientów, a oni zamawiają wówczas coś mocniejszego...
Mark zacisnął zęby. Zrozumiał, że to nielicha speluna, a ona jest tu zatrudniona w
charakterze nie tylko tancerki. I zupełnie się z tym nie kryje.
Dobrze więc, pomyślał, bowiem takie jej zachowanie ułatwiało mu zadanie, które
miał wykonać.
- Jak rozumiem, mój siostrzeniec jest jednym z pani stałych kompanów do kieliszka?
- Dziewczyna wzruszyła ramionami. - I jak mi się wydaje, wasze kontakty są raczej
bliskie i należą do tych, które wykraczają poza pani godziny służbowe.
- Chyba się pan myli - dziewczyna zareagowała ze spokojem, chociaż w jej oczach,
pełnych ekspresji, ukazał się błysk gniewu. - Nie zadaję się z naszymi klientami
poza tą salą.
- Nawet jeśli tym kimś jest narzeczony?
- Nie rozumiem, o czym pan mówi!
- O Robercie Goodrichu, młodym człowieku, z którym jest pani zaręczona.
- Nie jestem zaręczona z... - Przerwała, bo nagle zaświtało jej coś w głowie.
Robert Goodrich, Robert... Robbie! Jego siostrzeniec. Ten arogancki mężczyzna to
pewnie jeden z tych nadętych krewniaków, na których Robbie zawsze się uskarżał.
Być może jest to nawet facet, który powiedział Robbie'emu, że jest kopnięty w głowę,
że nie wie nawet, jaki jest dzień tygodnia, ani że nie jest w stanie podjąć żadnej
sensownej decyzji. Ci krewniacy pozbawili Robbie'ego wiary w samego siebie.
Należeli jednak do starszej generacji, jakiś dziadzio, ciotunia. Tymczasem osobnik
mówiący do niej w tej chwili, gładko i rozsądnie, ubrany w dobrze skrojony garnitur,
miał chyba około trzydziestki i nie powinien traktować Robbie'ego jak nastolatka.
- Kim pan jest? - zapytała.
- Denton, Mark Denton. Jak już powiedziałem, jestem wujkiem Robbie'ego i
zjawiłem się tu, żeby z panią porozmawiać w jego imieniu.
- Czyżby? A ja myślę, że Robbie jest całkowicie zdolny, aby osobiście reprezentować
swoje interesy.
- W pewnych wypadkach oczywiście tak – powiedział mężczyzna, mrużąc oczy. - Ale
małżeństwo jest poważną decyzją życiową i wskazana jest przy tym porada kogoś
bardziej doświadczonego.
Małżeństwo? A więc Robbie nie powiedział im o odrzuceniu przez nią jego
propozycji. Rozumiała, że dla tego dzieciaka była to trudna sprawa, kłopotliwa.
- Robbie jest młody - powiedział mężczyzna. - Stanowczo zbyt młody, żeby już myśleć
o małżeństwie.
- Ale dostatecznie dorosły, żeby się zgodzić, gdyby mu jakaś kobieta zaproponowała.
- Terri użyła tej zawiłej formy, bo nie chciała komplikować życia Robbie'emu.
Niechaj sam wyjaśni wszystko swojej rodzince, we właściwym czasie i w formie,
która mu będzie odpowiadała.
- Słusznie! Ale rzecz w tym, że Robbie jest młody nie tylko w sensie lat. Wydaje mi
się, że nie powinien interesować kobiet, które... które mają tak duże doświadczenie
jak pani.
Dziewczyna doskonale rozumiała, co jej rozmówca miał na myśli. Ale nie wydawała
się dotknięta.
- Z matką naturą nie należy walczyć - powiedziała, wywracając oczami z ekspresją. -
Za każdym razem, gdy Robbie spogląda na mnie, dostaję gęsiej skórki na całym
ciele. - Po chwili mruknęła jeszcze pod nosem: - Może to cię zadowoli, ty zarozumiały
głupcze!
Obrzucił ją ostrym spojrzeniem.
- Do stworzenia trwałego małżeństwa zmysłowe zauroczenie nie wystarczy. Myślę,
że powinna pani wiedzieć, iż rodzina Robbie'ego jest zdecydowanie przeciwna temu
związkowi.
- Jest to wasz problem, a nie mój! - Wciąż wewnętrznie wzburzona rozejrzała się
wokoło, szukając miejsca, gdzie mogłaby wylać drinka. Wiedziała z doświadczenia,
że nie będzie mogła tańczyć, jeśli przekroczy swoją granicę.
- Może to panią zainteresuje... Nie mając poparcia rodziny, Robbie będzie bez centa
przy duszy.
- Czyżby? - Dziewczyna popatrzyła wymownie na Marka i nagle poczuła się
zmęczona całą tą gierką.
Bez centa? Chłopak był zatem w podobnej sytuacji jak ona, jeśli brać pod uwagę
potrzeby matki. Drogi Boże, co ona właściwie powinna zrobić? Nikt z jej rodziny nie
miał jakichś większych pieniędzy, które można by pożyczyć, nie było żadnej
nieruchomości, która mogłaby zabezpieczyć kredyt bankowy. Jej dwie prace również
nie polepszały sytuacji ani na jotę. Suma trzystu pięćdziesięciu tysięcy dolarów
wisiała nadal nad nią jak miecz Damoklesa. Westchnęła głęboko. Była już bardzo
zmęczona.
- Aha! Widzę, że zaczyna pani pojmować moje argumenty - powiedział mężczyzna i
Terri uświadomiła sobie, że on nadal coś mówi. - Robbie w tej chwili nie tylko nie
ma jeszcze żadnej pracy, ale nawet nie ukończył studiów i nie wie, co to znaczy
zarabiać na życie. W konsekwencji nie ma własnych pieniędzy.
Terri, zaabsorbowana swoimi myślami, nie słuchała właściwie, co Mark mówi, lecz
ostatnie trzy słowa, które on szczególnie podkreślił, uderzyły ją mocno i w efekcie
nagle się ocknęła.
Nie ma pieniędzy! Nie ma pieniędzy! Nie! Nie można się poddawać.
- Jakieś pieniądze na pewno się znajdą! Dostaniemy się do nich. Wymyślimy jakiś
sposób!
Nie zdawała sobie sprawy, że słowa te wypowiedziała na głos. Ale Denton doskonale
je usłyszał. Wyprostował się gwałtownie i postawił swój kieliszek z szampanem tak
zdecydowanie na stoliku, że Terri spojrzała na niego.
- Jak rozumiem, Robbie wspomniał pani o dziesięciomilionowym funduszu, który na
jego nazwisko zdeponowany jest w banku!
Terri z wrażenia szeroko otworzyła usta. Dziesięć milionów! Robbie ma dziesięć
milionów dolarów? Zapewne pożyczyłby jej coś z tego dla ratowania mamy. Na
pewno by pożyczył, niezależnie od tego, czy wzięłaby z nim ślub, czy nie. O Boże,
dokąd on pojechał? Powinna natychmiast nawiązać z nim kontakt i...
- Niech pani o tym zapomni! Robbie nie może nawet tknąć tych pieniędzy. Jasper
Goodrich zabezpieczył je w banku takimi klauzulami, że są wręcz hermetycznie
zamknięte. Chłopak nie dostanie się do nich przed ukończeniem trzydziestki.
Natomiast wszystko straci, jeśli weźmie z panią ślub. Zrozumiałe?
To było przerażające. Dziesięć milionów dolarów leży gdzieś bezużytecznie. A
przecież dla matki nieodzowna jest, aby utrzymać ją przy życiu, suma zaledwie
trzystu pięćdziesięciu tysięcy.
- To wręcz nieuczciwe - szepnęła, znowu nie zdając sobie sprawy, że głośno
wypowiada swoje myśli. - To jest po prostu nieuczciwe.
- Uczciwe lub nie, ale tak się sprawy mają. I nic nie można na to poradzić. A skoro
już o moralności mowa, to czy sądzi pani, że byłoby fair wobec Robbie'ego, gdyby
przez panią utracił całą dziedziczoną fortunę?
- Utracił? Nie rozumiem, o czym pan mówi?
- Powiedziałem już przecież, że jego dziadek zastrzegł w testamencie jednoznacznie,
że jeśli Robbie ożeni się z panią, utraci wszelkie prawa do spadku. Jego
dotychczasowe zasiłki też zostaną wstrzymane, wszystko zniknie...
Terri z wrażenia zaniemówiła. Jej uczucie było mieszaniną wściekłości i
przerażenia. Wprost nie do wiary, że jakiś człowiek mógł być taki dyktatorski i
diaboliczny jednocześnie! A gdyby ona i Robbie naprawdę się kochali?
Mężczyzna siedzący przy niej uśmiechnął się ironicznie i skinął głową.
- Chyba zaczynamy się rozumieć - powiedział. - A teraz proszę pomyśleć, czy byłaby
pani fair wobec samej siebie? Gdybyście się pobrali z moim siostrzeńcem, byłby on
przecież dla pani ciężarem. Z drugiej jednak strony...
Pojawienie się kelnerki z kolejnym drinkiem przerwało mu na chwilę wywód. Terri
bez żenady jednym ruchem wylała swój kieliszek szampana do kubełka z lodem, a
on, gdy Vashti odeszła, wrócił do przerwanej myśli.
- Panno Divine, chcę panią jednak zapewnić, że nasza rodzina nie jest pozbawiona
umiejętności współczucia, mamy trochę litości. - W słowach Dentona słychać było
pewien sarkazm. - Zdajemy sobie sprawę, że decyzja o porzuceniu myśli o ślubie z
ukochanym chłopcem będzie dla pani trudna, i jesteśmy skłonni wynagrodzić to.
Możemy pani ofiarować prezent pod postacią... powiedzmy... stu tysięcy dolarów.
Dziewczynie zaparło dech w piersiach. Sto tysięcy dolarów za niezrobienie czegoś, co
i tak nie miała zamiaru zrobić. Sto tysięcy! Ale z drugiej strony ta suma była tylko
kroplą w wiadrze wody, gdy porównać ją z dziesięcioma milionami... które
spoczywały na koncie Robbie'ego. Przyszło jej jednak również do głowy, że to
zaledwie jedna trzecia sumy, jaka była potrzebna na kurację matki. Co jednak się
stanie, pomyślała, jeśli ona odmówi? Ta nowa myśl sprawiła, że Terri
zaczęła kalkulować. Być może dotychczas rozgrywała swoje karty właściwie...
Zamrugała więc gwałtownie powiekami w nadziei, że wydusi z oczu parę łez.
- Nie mogę wprost w to uwierzyć. Proponuje mi pan, abym zrezygnowała z
Robbie'ego... zapomniała o tym, co nas łączy... i to wszystko za jakieś tam pieniądze?
- Dziewczyna w geście niby zaskoczenia zakryła usta dłonią i pokręciła głową. - Nie
mogłabym... nie mogę tego zrobić! - Wyglądało na to, jakby dławiła się łzami.
Mark Denton nie dał się jednak zwieść pozorom. Ta kobieta wydawała się być
profesjonalistką nie tylko w zakresie tańca. A niech ją wszyscy diabli. To święta
prawda, że nie można oceniać książki po okładce. A tutaj okładka była wyjątkowo
atrakcyjna, sprawiała niewinne, piękne wrażenie i na to wszystko Robbie dał się
nabrać. Ale nie tylko Robbie. Przecież i on, o dziesięć lat starszy i znacznie bardziej
doświadczony, też był gotów ulec urokom tej dziewczyny. Tymczasem była ona bez
żadnych wątpliwości przewrotną istotą. Z czego wynikało, że rację miał jednak
wujek Jasper. Tylko twarda gotówka będzie w stanie tę pijawkę oderwać od naiw-
nego chłopaka. Pytanie tylko, jaka gotówka?
Udało się, naprawdę się udało! Być może był to wspólny efekt modlitwy i
wywoływania pozytywnych obrazów w myślach. Dzięki ci, Panie Boże! Dziękuję ci
również, Angie. W kieszeni miała co prawda nie gotówkę, ale czek na czterysta
tysięcy dolarów, pozwoli to jednak opłacić nie tylko zabieg chirurgiczny, ale też
pobyt matki i ciotki w Seattle, a nawet, być może, półroczną potem rehabilitację.
Terri poczuła ulgę. Zdjęto jej ogromny ciężar z ramion. Stało się to jakby cudem! A
raczej cudownym zbiegiem okoliczności. Gdyby nie tańczyła, zastępując matkę,
gdyby nie spotkała Robbie'ego... Jej osobisty wkład w ten „cud" był jednak bardzo
skromny. Tylko jedno małe kłamstewko, a właściwie przemilczenie prawdy. Jedno
sobie wszakże przysięgła, mianowicie, że zwróci całe czterysta tysięcy. Do ostatniego
centa. Była to wprawdzie suma ogromna, ale przecież ludzie spłacają kupione na
raty domy, mieszkania, samochody. Być może, iż będzie to robić do ostatnich dni
swojego życia, ale takie jest jej postanowienie. Zwrot wszystkiego i to jak naj-
szybciej. Pierwszą ratę wyśle, gdy tylko mama poczuje się lepiej.
Nie zwlekając, zaczęła wszystko załatwiać. Następnego dnia zwolniła się z pracy i
zdeponowała czek w banku. Chodziło jej między innymi o to, aby rodzina Robbie'ego
nie zamroziła jej dostępu do gotówki z jakiejś zwariowanej przyczyny... na przykład,
żeby wydobyć z niego prawdę. Terri wiedziała jednak, że nikt nie powie chłopakowi,
co się stało, bowiem Denton nie tylko wymógł na niej, że nie weźmie ślubu z
Robbie'em, ale również, że nie powie mu, iż on, jego wujek, spotkał się z nią
kiedykolwiek.
Denton. Mark Denton. Gdy się tylko przedstawił, to nazwisko wydało się jej skądś
znane. Teraz przypomniała sobie, skąd Mark Denton. Od jego felietonu zaczynała
czytać codziennie „The Chronicie". Pisywał na wszelkie tematy. O polityce,
gospodarce, wydarzeniach między ludźmi. Zawsze, w jej przekonaniu, trafiał w
sedno sprawy i przedstawiał ją bezstronnie. W krótkim czasie nabrała respektu dla
jego sposobu myślenia i pisania.
Ale poprzedniego wieczoru musiała zmienić o nim zdanie. Teraz wiedziała, kim on
jest naprawdę. Upartym arogantem, narzucającym innym swoje zdanie,
zarozumiałym draniem, który manipulował ludźmi, używając zgrabnych słówek. I
pieniędzy!
Terri czuła się bardzo rozczarowana. A przecież, trzeźwo myśląc, nie było właściwie
powodu. Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Odpędziła więc od siebie
gorycz tamtego przeżycia i zajęła się bez reszty sprawami matki. Poprosiła doktora,
żeby natychmiast zarezerwował miejsce w szpitalu w Seattle. Znacznie trudniej było
wyjaśnić matce i ciotce Meg, jakim cudem nastąpiła taka nagła zmiana ich sytuacji.
- Mam już pieniądze - powiedziała. - Jest to pożyczka od pana Jaspera Goodricha.
Ciotka Meg klasnęła rozradowana w ręce i była przekonana, że stało się to z pomocą
Bożą. Natomiast matka okazała się znacznie bardziej podejrzliwa.
- Nikt przy zdrowych zmysłach nie mógłby pożyczyć ci tak ogromnej sumy.
- Ja również byłam zdumiona. Ale ten pan jest filantropem i po prostu sprawia mu
przyjemność, gdy osobiście może pomóc człowiekowi, który jest w potrzebie.
- I ja się właśnie mu napatoczyłam. Ot tak, spadłam z jasnego nieba. - W głosie
matki wyczuwało się wyraźną ironię.
Wyszła już ze szpitala, była trochę blada, ale nikt nie mógłby przypuszczać, że
właściwie tak niedawno leżała w jakimś sensie na łożu śmierci, nie mając żadnych
szans na pomoc. Teraz czekał ją przeszczep szpiku kostnego w szpitalu w Seattle.
- W dużej mierze jest to również zasługą szpitala, mamo. Jasper Goodrich właśnie
od lekarzy usłyszał o twoim przypadku i oni skontaktowali go ze mną. Pamiętaj o
tym jednak, że jest to pożyczka, a nie darowizna. Goodrich jest ponadto na tyle
wspaniałomyślny, że swoim dłużnikom pozwala na ustalanie terminów spłaty
zobowiązania. - Terri mówiła to wszystko z takim przekonaniem w głosie, że matka
dała wreszcie wiarę jej słowom.
- Jednym słowem wspaniały człowiek - powiedziała starsza pani Thompson. -
Prześlę mu liścik z podziękowaniami.
- Zrób to - odparła Terri. - Wyślę go w twoim imieniu.
- Było to jeszcze jedno kłamstwo. Ale tak się przecież na ogół dzieje, że jedno
minięcie się z prawdą pociąga za sobą następne.
Terri, gdy znalazła się znowu w biurze, powiedziała Angie to samo, co matce i tak
samo mijając się z prawdą. Koleżanka nie była jednak zaskoczona.
- Tak się zwykle dzieje - powiedziała z przekonaniem.
- Stajesz przed wielkim problemem, tak wielkim, że wydaje ci się wprost niemożliwy
do rozwiązania. W rzeczywistości owo rozwiązanie już istnieje, należy je tylko
przywołać. Tak jak się czyni z rozmaitymi dokumentami za pomocą komputera.
Terri pokręciła głową z powątpiewaniem i powiedziała:
- Nie wyglądasz, kochanie, jakbyś przybyła do nas z jakiejś odległej planety, a
jednak czasami myślę, że...
- Ale moje przewidywania spełniły się... czy nie mam racji? Po prostu, gdy stajesz
przed jakimś dylematem, zapytaj tego komputera, a będziesz miała odpowiedź. -
Angie stuknęła się przy tym wymownie w głowę.
- Może masz rację - powiedziała Terri i popatrzyła na swoje biurko, pełne nie
załatwionych spraw, które musiała na jakiś czas odłożyć, bo przecież sprawa matki
była najpilniejsza. Wśród listów były prośby o udzielenie pożyczek na księgarnię, na
szkołę tańca, fabryczkę porcelany. Chodziło w każdym wypadku o niewielki biznes.
Przedsiębiorcy walczyli z trudnościami i potrzebowali wsparcia w gotówce, a jej za-
daniem było zaopiniowanie tych podań. - Popatrz, Angie, na te listy leżące na moim
biurku. Ludzie, którzy je napisali, potrzebują pieniędzy i stosowanie twojej metody
nic by im nie dało!
- Ale tobie dało i mama jest w drodze do Seattle, czy nie mam racji?
Terri skinęła głową, ale nadal z powątpiewaniem. Jej praktyczny umysł wciąż nie
mógł zrozumieć, w jaki to cudowny sposób zdarzyło się, że w jej kieszeni było
czterysta tysięcy dolarów.
Angie natomiast nie miała najmniejszych wątpliwości co do swej metody. Przysiadła
na krawędzi biurka Terri i z miną pewną siebie powiedziała:
- Posłuchaj, co ci powiem. Wiesz doskonale, jak miałam już dość tego ciasnego
mieszkanka przy Beacon Street? Wpisałam więc w mój komputer to, co było mi
potrzebne. - Angie przeczesała przy tym palcami swoją gładką fryzurę. - Przy mojej
metodzie, jak ci mówiłam, trzeba być precyzyjnym i zdawać sobie dokładnie sprawę
z tego, co jest nam potrzebne. Otóż pomyślałam, że chciałabym mieć jeden z tych du-
żych apartamentów przy Costal Green, naprzeciw parku, gdzie puszczają latawce i
opalają się na słońcu. Jest to również w pobliżu przystani jachtowej, gdzie w każdej
chwili możesz natknąć się na bogatego kawalera...
- I gdzie czynsz jest dla ciebie za wysoki, a także kaucja przekracza twoje możliwości
- Terri dokończyła myśl za przyjaciółkę.
- Tak myślisz? No to posłuchaj. Marge Sims, ta z księgowości, zerwała właśnie ze
swoim facetem i w rezultacie nie jest w stanie płacić czynszu za swój apartament.
Zgadnij, gdzie on się znajduje? Tak jest! Przy Costal Green. Dziewczyna zabiera swe
pęknięte serce do Los Angeles i szuka kogoś, kto przejmie jej mieszkanie... bez
wpłaty kaucji! Czy zatem może się spełnić to, co zaprogramowałam?
- Chyba tak. Ale czy czynsz nie jest przypadkiem zbyt wysoki jak na twoje
możliwości?
- Właśnie pracuję nad tym. - Angie zamknęła oczy, jakby stosując swą metodę i
zaczęła mruczeć: - Potrzebna mi miła, zgodna towarzyszka do mieszkania, aby
dzielić ze mną wszelkie opłaty... a także taka, która nie będzie obnaszać mojej
garderoby ani podrywać moich facetów, która... - Nagle Angie otworzyła oczy i
popatrzyła na koleżankę. - Przecież to ty, wypisz wymaluj. Jesteś za drobna, żeby
chodzić w moich szmatkach i zbyt uczciwa, żeby wtrącać się do moich męskich
znajomości. Co myślisz na ten temat, Terri?
- Trudno mi odpowiedzieć na gorąco - odparła zaskoczona dziewczyna.
- Terri. Przecież to również doskonałe rozwiązanie dla ciebie. Mama będzie w
Seattle pół roku, a może dłużej. A w nowym mieszkaniu jest jeszcze trzecia
sypialnia. Będzie w niej mogła wspaniale powrócić do zdrowia. Koszty nadal
dzieliłybyśmy po połowie.
Nie był to zły pomysł, zdecydowała Terri. Czynsz co prawda będzie nieco wyższy niż
jej obecny za dwie sypialnie, ale różnica nie jest chyba szokująca. A poza tym chwila
była bardzo odpowiednia na przeprowadzkę. W ten sposób Robbie zgubi jej ślad, a
bardzo by tego pragnęła. Nie znał przecież jej prawdziwego nazwiska, a teraz, na
dodatek, nie znałby także adresu. Podejrzewała, że Robbie bardzo by to przeżył,
gdyby się o wszystkim dowiedział i nie chciała mu robić przykrości. Natomiast to, co
pomyśli sobie ten jego nadęty wujek, niewiele ją obchodziło. Choć była mu bardzo
wdzięczna za to, że dostarczył jej ową okrągłą sumkę.
Marka pieniądze nie interesowały. Jasper Goodrich miał ich mnóstwo. I jeśli chciał
ich używać jako pałki policyjnej, żeby poganiać ludzi w tę czy inną stronę... to jego
sprawa! Marka natomiast zawsze zdumiewało, jak łatwo było kierować ludźmi za
pomocą pieniędzy. Chociażby ta dziewczyna z baru u Spike'a. Nie wyglądała na to,
że głoduje albo że czegoś jej ogromnie potrzeba. Co więcej, na twarzy miała
wymalowane to, co Mark pamiętał z jakiegoś starego wierszyka... niewinność,
dobroć, poczucie przyzwoitości. Dostrzegł to, gdy patrzyła na innych gości w barze i
gdy spoglądała na niego, tłumacząc się z zamówionego szampana.
Do diabła, pomyślał. Zdawał sobie sprawę, że jeszcze nie przeszło mu zauroczenie tą
dziewczyną. Jakby nie był faktem błysk chciwości, który pojawił się w jej oczach,
gdy tylko wspomniał o pieniądzach. W ten sposób obnażył się jej prawdziwy
charakter. Dobrze, że był bardziej doświadczony w ocenianiu ludzi niż Robbie.
Młody, naiwny, łatwowierny, niedoświadczony... i nieodporny na zranienia. Ten
chłopak nigdy już nie dowie się, jaka Terri jest naprawdę. On zna ją na tyle tylko,
na ile ona sama dała się poznać. Kiedy uświadomi sobie, że zaręczyny zostały
zerwane, na pewno będzie głęboko zraniony. Mark nie wiedział, co on sam powinien
teraz zrobić. Czy powiedzieć Robbie'emu o wszystkim, żeby zmniejszyć
rozczarowanie chłopaka? Z dobroci serca postanowił powitać go na lotnisku.
Robbie był wyraźnie zaskoczony pojawieniem się kuzyna.
- Co cię, u licha, tu sprowadza? - zapytał, uśmiechając się szeroko.
- Miałem w pobliżu sprawę do załatwienia i pomyślałem sobie, że przy okazji
podwiozę do miasta mego ulubionego siostrzeńca.
- A więc jestem wciąż szczęściarzem. - Robbie przyjął wytłumaczenie bez zastrzeżeń,
zarzucił torbę podróżną na ramię i zrównał krok z Markiem.
- Mówisz o szczęściu, więc, jak rozumiem, wygrałeś debatę w studenckim klubie
dyskusyjnym - powiedział Mark, mając nadzieję, że to właśnie było powodem
dobrego nastroju siostrzeńca, a nie wiara w rychłe zobaczenie się z panną Divine.
- Zgadza się - odparł Robbie z wyraźną dumą w głosie. - Masz do czynienia z
mistrzem, na dodatek mistrzowskiego zespołu. - Chłopak był pełen entuzjazmu i
opowiadał ze szczegółami, jak jego partnerzy i przeciwnicy przerzucali się
argumentami i jak jego strona ostatecznie wyeliminowała wszystkich z placu boju.
- Okay - stwierdził Mark. - Przypuszczam, że zdajesz sobie sprawę, iż ode mnie
przejąłeś siłę argumentacji?
- Wiem, i co więcej: wiem również, że w podejściu do kobiet zaczynam iść twoimi
śladami.
- Czyżby? - Mark pytająco zawiesił głos i pomyślał, że usłyszy teraz kilka słów o
wspaniałej Deedee Divine.
- Tak jest! - rzucił Robbie z przekonaniem, jednocześnie upychając torbę podróżną w
bagażniku samochodu. - W zespole uniwersytetu z Yale była wspaniała blondynka,
najlepsza ze wszystkich dziewczyn. Chłopcy uganiali się za nią jak szaleni. Ale ja
zapamiętałem sobie twoją technikę, Mark. Udawałem, że na mnie nie robi wrażenia.
- Zaśmiał się w tym momencie i rozsiadł na miejscu pasażera. - Technika ta szybko
się sprawdziła. W krótkim czasie to ona goniła za mną.
Wyobraź sobie, że bez trudu namówiłem ją, żeby przyjechała do mnie na Florydę w
czasie wiosennej przerwy w wykładach.
- Rozumiem - powiedział Mark, który jednak niczego nie rozumiał. Omal nie
zapytał: „A co z Deedee Divine?". Na szczęście w porę przypomniał sobie, że przecież
nic na temat tej dziewczyny nie wie. Mruknął więc tylko: - W czasie wiosennej
przerwy, czy tak? - i pomyślał, że może Robbie nabiera cech playboya. Widać Jasper
trzymał go w garści zbyt twardo i zbyt długo.
- Zgadza się, na wiosnę. A w ogóle nie jest wykluczone, że namówię tę dziewczynę do
przeniesienia się do Berkeley.
- Masz więc ciekawe plany - powiedział Mark, ale w duchu zastanawiał się, skąd tak
wielki entuzjazm Robbie'ego dla blondynki i ani słowa o Deedee? - Powiedz mi
jednak... czy na przykład twoje wakacyjne plany na Florydzie, nie będą się kłóciły...
no, jeśli tak można powiedzieć, z innymi twoimi towarzyskimi zobowiązaniami...?
- Do diabła, nie. Ale powiem ci, że to kolejny dowód mojego szczęścia. Układało mi
się nieźle z tą małą tancereczką z baru Spike'a. To znaczy, szczerze mówiąc, mnie
się tak wydawało. Byłem przekonany, że ona to samo czuje do mnie, co ja do niej. I
nagle, tuż przed moim wyjazdem, odtrąciła mnie krótko i węzłowato! Byłem
wściekły jak wszyscy diabli.
- Odrzuciła cię? Tuż przed twoim wyjazdem? - Mark udawał zaskoczonego, a może
był naprawdę zaskoczony.
- Dokładnie tak. Przepędziła mnie. A przecież przez dłuższy czas było nam
wspaniale. W pewnej chwili ofiarowałem jej pierścionek zaręczynowy z dużym
brylantem i wtedy ona zachowała się jak jakaś stara, rozsądna kobieta. Powiedziała
mi, że jestem za młody, żeby podejmować takie decyzje, że powinienem jeszcze dużo
się nauczyć, poznać wiele kobiet i takie tam bzdury. Człowieku, myślałem, że
oszaleję. Ale wiesz, co ci powiem, Mark? Do diabła, ona miała rację. Okropnie bym
się poczuł, gdybym miał związane ręce, poznając Debbie... Tak się nazywa ta moja
blondynka z Yale. Czy myślisz, że wypadnie to głupio, jeśli poślę jej bransoletkę z
brylantami?
Ale Mark nie słuchał. Był zaskoczony, że Terri zdecydowanie odtrąciła Robbie'ego,
jeszcze przed jego wyjazdem na Wschodnie Wybrzeże. Nie zanosiło się więc na
żadne małżeństwo, które on miał uniemożliwić za drobne czterysta tysięcy dolarów!
Cholera jasna. Wygląda na to, że będzie musiał przeprowadzić jeszcze jedną
rozmowę z panną Deedee Divine!
ROZDZIAŁ TRZECI
Mark podwiózł Robbie'ego do mieszkania i szybko odjechał. Nie mógł opanować
wewnętrznego wzburzenia.
Ta zakłamana suka wycyganiła od niego czterysta tysięcy dolarów! Ściślej mówiąc,
nie od niego, lecz od Jaspera. Dlatego on sam, Mark Denton, nie mógł polecić
bankowi wstrzymania wypłacenia tej sumy. Czek i konto należały do Goodricha.
Zresztą było już za późno na to. Kiedy dał jej czek? Sześć dni temu? Do diabła! Ona
przecież na pewno zrealizowała już ten czek.
Zatrzymał wóz z piskiem opon, pod czerwonym światłem, i z wściekłością walnął
pięścią w kierownicę. Musi ją odnaleźć, i zacznie od Spike'a. Oczywiście nie sądził,
żeby tam jeszcze była. Przypuszczalnie korzysta teraz z kąpieli słonecznych w
jakimś luksusowym ośrodku na Francuskiej Riwierze lub płynie statkiem po
Karaibach, a wszystko na poziomie zgodnym oczywiście z wielkością zagrabionej
sumy.
Gdziekolwiek jesteś, pomyślał Mark, znajdę cię, przysięgam. A bar Spike'a jest
miejscem, od którego należy zacząć.
Bogu dzięki, był to już ostatni jej wieczór u Spike'a, pomyślała Terri, poprawiając
swój sceniczny kostium. Długie wieczory na estradzie, po długich dniach za
biurkiem, zaczynały być dla niej zbyt dużym ciężarem. A na dodatek zmieniała
jeszcze miejsce zamieszkania, no i cały czas martwiła się o matkę. Tego wieczoru
była w wyjątkowo ponurym nastroju. Może zbyt dużo nadziei wiązała z
przeszczepem szpiku kostnego? Ta operacja, jak mówił doktor, była wciąż w fazie
eksperymentalnej i niektórym pacjentom ów zabieg nie pomagał.
Dziewczyna starała się jednak wyrwać ze stanu przygnębienia. Przecież wszystko
przebiegało szczęśliwie. Matka i ciotka Meg przeszły dobrze przez wszystkie testy.
Transplantacja nastąpi jutro. Dla Terri był to ostatni wieczór u Spike'a i jutro
będzie mogła polecieć samolotem do matki, by spędzić z nią cały weekend.
Dziewczyna zamknęła oczy i wyobraziła sobie, że stoi naprzeciw doktora, który jej
mówi: „Wspaniały sukces. Żadnych komplikacji. Wszystko wskazuje na to, że pani
matka w pełni wróci do zdrowia".
Terri z tą myślą i ze szczęśliwym uśmiechem na twarzy weszła na estradę i
rozpoczęła taniec. Po zakończonym występie przebrała się i powróciła na salę, aby
towarzyszyć klientom. I nagle natknęła się na Marka Dentona.
- Nadal na starym miejscu, jak widzę? Co za szczęśliwy zbieg okoliczności - wycedził
przez zaciśnięte zęby. - Jak mi się wydaje, mamy jeszcze coś do przedyskutowania
ze sobą.
- Tak pan sądzi? - Terri z trudem przełknęła ślinę. - Nie bardzo wiem, o co chodzi?
Ale mężczyzna nie miał wątpliwości. Pochwycił ją mocno za łokieć, popchnął w
kierunku pustej loży i nieomal siłą usadowił za stolikiem.
- Oszukałaś mnie, nie mylę się? - Powiedział to cichym głosem, ale jego wzrok miotał
pioruny.
A więc wiedział już wszystko, pomyślała Terri. Robbie opowiedział mu wszystko ze
szczegółami i Mark zjawił się, żeby odebrać pieniądze. Ale nie mogła mu oddać, bo
opłaciła już z tych pieniędzy zabieg chirurgiczny matki. Była zadowolona, że on nie
wie, na co dolary zostały wydane.
- Poczęstowałaś mnie stekiem kłamstw, nie zaprzeczysz? Terri pokręciła przecząco
głową, ale nie mogła wydobyć z siebie głosu.
- Nie okłamuj mnie jeszcze raz. I nie pokazuj mi tego niewinnego buziaczka. Wiem,
co się za tym kryje. Kłamstwa, oszukaństwa, machlojki... Wynoś się! - Terri
podskoczyła przy tych ostatnich słowach, ale były one skierowane do Vashti. - I
zabieraj to cholerne świństwo ze sobą - dodał i pchnął z całej siły kubełek z
szampanem tak, że ten omal nie spadł ze stolika. Vashti pochwyciła go oburącz w
ostatniej chwili, rzuciła gościowi piorunujące spojrzenie i znikła.
Ten moment wystarczył, żeby Terri odzyskała panowanie nad sobą. Nie da się
zastraszyć temu rozrabiace. Zarozumiałemu i aroganckiemu! Nie szukała go
przecież wówczas. Sam do niej przyszedł. Nie prosiła go również o nic. To on
wystąpił z ofertą.
- Mylisz się. Nie okłamałam cię - powiedziała, odzyskując głos i też przechodząc na
„ty".
- Dobre sobie, a co znaczyły te łzy w oczach, opowieści o tym, co działo się między
wami?
- Sam to wymyśliłeś, ja niczego nie mówiłam...
- Jesteś pewna? A kto wspominał gęsią skórkę na całym ciele, wzajemne
zauroczenie, kto mówił o tym, że nie należy sprzeciwiać się matce naturze?
- To ty powiedziałeś wtedy, że nie są to oznaki głębokiego uczucia. - Terri niemal
roześmiała się w tym momencie. Mężczyzna zapewne pamiętał, że tak właśnie
powiedział.
- Panno Divine, to nie jest zabawa. Wyciągnęłaś ode mnie wielką sumę pieniędzy.
Grożą za to konsekwencje prawne, z wyrokiem skazującym na więzienie włącznie.
Ale mogę być oczywiście wyrozumiały. Powinnaś zwrócić zagrabioną sumę.
- Nie mogę tego zrobić... - zamilkła w pół zdania. Zadała sobie w myślach pytanie,
czy on może wyśledzić, co się stało z dolarami, czy może wstrzymać wypłatę
pieniędzy doktorowi? Oszalała chyba? Jakże to było możliwe, gdy wszystko
dotyczyło innych nazwisk i doktora z Seattle? Mama była bezpieczna! Jutro
przeszczep będzie wykonany. Nic już nie powstrzyma tej operacji. I ona nie pozwoli
zastraszyć się temu mężczyźnie! - Ja nie oszukałam ciebie... nie szukałam z tobą
kontaktu, nie prosiłam cię ani o jednego centa. Ty sam zaproponowałeś mi
pieniądze, z własnej nieprzymuszonej woli. W zamian za wyświadczenie ci
przysługi.
- Za zerwanie zaręczyn, których w ogóle nie było.
- Myślę, że suma została wypłacona - Terri oświadczyła z całą powagą - w zamian za
obietnicę, że nie poślubię Roberta Goodricha. I ja dotrzymam tej obietnicy.
- Przecież nie miałaś w ogóle zamiaru wyjść za niego za mąż!
- Ta ewentualność nie była rozpatrywana.
- Rzeczywiście nie była. - Mark uderzył otwartą dłonią w stolik. - A to dlatego, że z
rozmysłem utwierdziłaś mnie w przekonaniu, że ślub jest już ustalony.
- Mylisz się. To ty podniosłeś temat małżeństwa, to ty plotłeś, że Robbie jest na to za
młody i że rodzina jest temu przeciwna. Ty naciskałeś, że sprawę trzeba rozważyć w
rozsądniejszym gronie, i dodałeś, że współczucie nie jest obce twojej rodzinie i że
jesteście skłonni wynagrodzić mi moją stratę.
- Twoją stratę! W postaci zauroczenia i gęsiej skórki na całym ciele?
Terri wzruszyła ramionami.
- Cokolwiek to było. W każdym razie ty zaproponowałeś odszkodowanie.
- Byłem na tyle głupi, że zaproponowałem sto tysięcy dolarów.
- Niemniej to właśnie ty zaproponowałeś pieniądze, a nie ja...
- A czy nie ty odegrałaś ze znawstwem scenkę, z której wynikał wniosek, że
cokolwiek dzieje się między tobą i Robbim to nie jest na sprzedaż?
- I tak też było!
- Oczywiście. Ale tylko do czasu, aż cena doszła do pół miliona.
- Czterystu tysięcy.
- W zamian za nic!
- Za moją obietnicę, że nie wezmę z nim ślubu.
- Ale przecież od początku nie miałaś takiego zamiaru.
- To jednak nie miało nic wspólnego z naszym porozumieniem. Ja obiecałam, ty
zapłaciłeś. Dotrzymuję obietnicy i zatrzymuję odszkodowanie.
- Posłuchaj, szanowna pani... używam tego określenia raczej symbolicznie... jeśli
myślisz, że pozwolimy ci urwać się z połówką miliona dolarów zdobytych
oszukaństwem, to się grubo mylisz! - Po tych słowach Mark wstał, pochylił się nad
stolikiem, zajrzał jej głęboko w oczy. - Albo zwrócisz całą sumę, a przynajmniej
większą jej część, albo zobaczymy się niebawem w sądzie. I to bardzo szybko!
Terri, gdy mężczyzna zniknął, siedziała przez chwilę bez ruchu. Była przerażona.
Jego ostatnie słowa, wypowiedziane zachrypniętym szeptem, nie były tylko
pogróżką. Czy doprowadzi do jej aresztowania, czy w ogóle może to uczynić?
- Co z tym gościem w gorącej wodzie kąpanym? - zapytała Vashti z wyrazem
współczucia na twarzy, balansując tacą obciążoną drinkami. - Nie przejmuj się, w
naszej budzie pełno jest kopniętych facetów. Już czas na ciebie. Wychodź, dziecino,
na estradę.
Terri wstała, ale nogi miała ciężkie jak z ołowiu. Czuła się w jakimś stopniu winna.
Wyciągnęła jednak od niego te czterysta tysięcy dolarów... Ale przecież miała
zamiar zwrócić wszystko, do ostatniego centa. I chciała zacząć spłatę już niedługo...
Po sekundzie zastanowienia dziewczyna sama ostro się skrytykowała. Przestań
żartować, pomyślała. Czterysta tysięcy dolarów? Nie zwrócisz ich do końca życia.
Czy wobec tego powinna wstrzymać operację matki i oddać pieniądze?
Nie! Po stokroć nie! Nawet gdyby to było możliwe. Mama musi mieć swoją szansę.
Terri była zadowolona, że zdobyła pieniądze, niezależnie od tego, jaką drogą.
Niezależnie od konsekwencji.
Poprawiła swój kostium i wyszła na estradę.
- Powtórzmy, dla jasności, jeszcze raz. - Nate Collins, bystry i wzięty prawnik, który
był bliskim przyjacielem Marka od początku szkoły podstawowej, spojrzał na niego
znad okularów. - Podejmę czterysta tysięcy dolarów z twojego rachunku w banku i
przekażę je na konto Jaspera Goodricha z adnotacją, że suma ta została odzyskana
od panny Deedee Divine, która wyłudziła te pieniądze dzięki oszustwu.
Mark skinął potakująco głową.
- Coś w tym rodzaju. Wiesz przecież, jak się takie sprawy załatwia.
Jasper może być głupkiem, jeśli chodzi o podejście do pieniędzy, ale nie można było
pozbawiać go takiej sumy, skoro to on, Mark, został oszukany. Będzie musiał
wytłumaczyć jeszcze wujowi, że Robbie nie znajdował się w tak kłopotliwej sytuacji,
jak im się wydawało i że on, Mark, zmusił kobietę do zwrócenia pieniędzy.
- Rozumiem - mruknął Nate i dorzucił: - I ta cholerna suma będzie potem ściągnięta
z konta wyżej wzmiankowanej panny Divine?
- Jak najbardziej. Z tym wszakże, iż cała operacja musi być przeprowadzona
delikatnie, dyskretnie, żeby nie wywoływać szumu wokół osoby Jaspera Goodricha.
- To również rozumiem, jednak nie bardzo wiem, jak ma być zachowana owa
dyskrecja? Ale przejdźmy do konkretów. Jak rozumiem, zawarłeś jakiś kontrakt z tą
kobietą?
- Kontrakt?
- No tak. Pisemne porozumienie, ustalające zasady umowy między wami.
- Nie, nie. Nic na piśmie. My po prostu...
- A więc jest to ustne porozumienie, które również może być prawnym
zobowiązaniem.
- No właśnie. Ona zobowiązała się, że nie wyjdzie za mąż za Robbie'ego, a ja, że
wręczę jej czek na czterysta tysięcy dolarów... Zaczekaj chwilkę. Jest coś na piśmie.
Przecież czek jest materialnym dowodem, czarno na białym. On przecież dowodzi
czegoś.
- Jeśli w całej tej umowie był z jej strony zamiar oszustwa... - Prawnik sięgnął po
jeden ze swoich ciężkich foliałów. - W tym tomie znajduje się opis sprawy jako
pewnego precedensu... Oszust został wtrącony do więzienia, za to, że...
- Nie, nie. Zaczekaj - powiedział Mark w pośpiechu, oczami wyobraźni widząc już tę
niewinnie wyglądającą dziewczynę, z kuszącymi błękitnymi oczami, wtrąconą za
kratki razem z różnymi włóczęgami. Z trudem wyzwalając się z ponownie
ogarniającego go uczucia litości, dodał: - Niech to wszyscy diabli... Co mnie to da,
jeśli ona znajdzie się w więzieniu? Ja chcę dostać z powrotem moje pieniądze! Po-
wiedz jej, że jeśli ich nie zwróci, to... to ją publicznie zdemaskujemy!
- Żartujesz chyba. Z moich prawniczych doświadczeń wynika, że kobiety tego typu
lubią reklamę, wysoko ją sobie cenią, nawet gdy ma skandaliczny posmaczek. Taki
rozgłos często przyczynia się do rozwoju ich kariery.
Mark patrzył na przyjaciela wyraźnie przygnębiony.
- Rozumiem, co chcesz powiedzieć. Jeśli o mnie chodzi, to nie życzę sobie żadnego
rozgłosu. Dobrze, że poruszyliśmy ten temat, bo w porozumieniu między mną i tą
dziewczyną jest jeszcze jeden szczegół. Ona ma się wstrzymać przed nadawaniem
sprawie rozgłosu. Wujek Jasper szczególnie naciska, żeby cała sprawa została
utrzymana w tajemnicy.
- Ach tak? - powiedział z ironią Nate i zdjął z nosa okulary. - Nie chcesz, aby wtrącać
ją do więzienia, chcesz również uniknąć wszelkiego gadulstwa na ten temat. Stawia
to nas w trochę kłopotliwym położeniu. Mam tylko nadzieję, że nie zaproponujesz
niebawem, żeby zatrzymała te pieniądze.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Mężczyzna w krzykliwej kraciastej marynarce podszedł do niej, gdy tylko pojawiła
się we wtorek wieczorem u Spike'a.
- Pani jest Deedee Divine? - zapytał.
- Zgadza się - potwierdziła Terri. Nie był to pierwszy facet, który przypuszczalnie
chciał zaproponować jej jakiś kontrakt taneczny, jednorazowy lub nawet na dłuższy
termin. - W tej chwili, proszę wybaczyć, ale nie przyjmuję już żadnych nowych
propozycji.
Odniosła wrażenie, że ubawiła go.
- Tę bez wątpienia pani przyjmie - powiedział i wetknął jej w rękę jakąś kopertę.
Gdy drzwi zamknęły się za nim, Terri rzuciła wzrokiem na list. W lewym górnym
rogu widniała nazwa firmy prawniczej. Poczuła dreszcz niepokoju, ale
zdecydowanym ruchem otworzyła kopertę. W prawniczym żargonie domagano się od
niej zwrotu w ciągu trzydziestu dni sumy czterystu tysięcy dolarów, wyłudzonych
podstępnie od Jaspera Goodricha. Jeśli to nie nastąpi w wyznaczonym terminie,
będzie pozwana do sądu i oskarżona o oszustwo. List był podpisany przez Nate'a
Collinsa.
Dziewczynę zalały uczucia jednocześnie gniewu, winy i przerażenia. Przez głowę
jeszcze raz przewinęły się błyskawicznie wszelkie argumenty za i przeciw. Strach
był w tym wszystkim dominujący. Przecież nie mogła iść teraz do więzienia, nie
tylko ze względu na jej własną pracę, lecz przede wszystkim z uwagi na mamę.
Popatrzyła jeszcze raz na kopertę. Była zaadresowana do panny Deedee Divine w
barze Spike'a. Bo przecież oni nie wiedzieli, jakie jest jej prawdziwe nazwisko i
adres. Postanowiła w związku z tym ukrywać skrzętnie wszelkie dalsze dane, gdy
będą się zmieniały... Ale... ale czy ewentualnie sąd nie byłby w stanie, przy swych
uprawnieniach, szybko rozwiązać zagadki...? Powinna właściwie wynająć jakiegoś
adwokata... Niestety, nie było jej na to stać. Zatem musiała sięgnąć do własnej
wiedzy prawniczej, bo przecież w czasie studiów też się czegoś nauczyła w tym
zakresie. Po chwili zastanowienia przyszło jej na myśl, że przecież nie wydała
jeszcze wszystkich pieniędzy, tych od Marka Dentona, na pokrycie kosztów
hospitalizacji mamy. Mogłaby więc jakieś dwadzieścia tysięcy wysłać temu
cholernikowi. Terri wróciła więc do nowego mieszkania i napisała list.
Twarz Nate'a była zupełnie bez wyrazu, gdy spoglądał na przyjaciela.
- Co o tym myślisz? - zapytał na koniec.
Mark obrzucił go badawczym wzrokiem, a potem przeczytał list, tym razem jednak
znacznie uważniej.
Szanowny panie Collins!
W odpowiedzi na list pana z czwartego maja, w którym zarzuca sią mi, że
dopuściłam się oszustwa wobec pańskiego klienta, Marka Dentona, jestem
zmuszona przedstawić następujące fakty:
Wydaje mi się, że doszło do nieporozumienia, jeśli chodzi o ustną umową między
mną i panem Dentonem. Jestem przekonana, że w zamian za wypłacone mi
czterysta tysięcy dolarów obiecałam, że nie wejdę w związek małżeński z Robertem
Goodrichem, niezależnie od tego, co mnie uprzednio łączyło czy nie łączyło z nim. Z
mojej strony przestrzegam tego zobowiązania. Upieranie się pana Dentona, że do
zawarcia naszej umowy nieodzowne były moje zaręczyny z Robertem Goodrichem
jest dla mnie wielkim zaskoczeniem.
- To jest cholerne kłamstwo! - wykrzyknął Mark, podczas gdy prawnik nadal
siedział z kamienną twarzą. - Szkoda, że nie słyszałeś tego jej gadania o wzajemnym
ich zauroczeniu, o gęsiej skórce, której dostawała na sam jego widok, czy
o tym, że ich uczucie nie jest na sprzedaż!
Usta Nate'a wykrzywiły się w grymasie uśmiechu.
- Wydaje ci się to zabawne? Niech to wszyscy diabli! - mruknął Mark i wrócił do
listu.
Jednakże rozumiem, że ustne umowy mogą być błędnie interpretowane i być może
pan Denton żle zapamiętał nasz kontrakt. W każdym razie dzisiaj różnimy się
zasadniczo w rozumieniu tego, do czego się zobowiązywaliśmy. Nie mam jednak
zamiaru wykorzystywać jego błędnego rozumienia istoty sprawy ani pozbawiać go
pieniędzy, które mi dał bez należytego zastanowienia. Dlatego niniejszym zgadzam
się zwrócić mu sumą czterystu tysięcy dolarów.
Jednakże zdajecie sobie panowie sprawę, że od chwili gdy dostałam wspomniane
pieniądze minęło sporo czasu i wcześniejsze moje wydatki nie pozwalają mi na
bezzwłoczne oddanie całej sumy. Dlatego dołączam do mego listu czek na
dwadzieścia tysięcy dolarów i jednocześnie zobowiązuję się wysyłać co miesiąc panu
Markowi Dentonowi czek na sto dolarów, aż do momentu zwrócenia całej sumy,
łącznie z odsetkami.
Mam nadzieją, że moje powyższe zobowiązanie przyjmiecie jako świadectwo dobrej
woli.
Z góry dziąkują i kłaniam sią Deedee Divine
- To przecież niemożliwe! - wykrzyknął Mark. Nate uniósł tylko brwi. - Ona nie
mogła wydać trzystu osiemdziesięciu tysięcy dolarów w ciągu zaledwie dziesięciu
dni.
- Ale to ma niewiele wspólnego ze sprawą - odparł Nate, wzruszając ramionami. -
Natomiast ważne jest to, że mamy do czynienia z bardzo bystrą dziewczyną albo z
taką, która ma doskonałego doradcę prawnego. W tym, co napisała, ma rację, gdyż
ustne umowy są, powiedzmy, ze swej natury niezbyt precyzyjne, a nieraz w sposób
zamierzony źle interpretowane. Wspomniane przez nią dwadzieścia tysięcy jest w
każdym razie deklaracją dobrej woli z jej strony. A poza tym wyciąga ją z ciężkiej
sytuacji. Człowieka można wsadzić do więzienia za oszustwo, natomiast nie można...
za długi. I jeszcze jedno. Kto będący przy zdrowych zmysłach uwierzy, że szeroko
znany autor komentarzy prasowych, Mark Denton, który tak wspaniale analizuje
to, co się dzieje na świecie, dał się nabrać oszustce na monstrualną sumę, nie zdając
sobie sprawy, co się święci. Na koniec powiem ci, że jeśli dopuścisz do ujawnienia
chociażby części tych absurdalnych faktów, twoi koledzy po fachu będą mieli
wspaniałą zabawę. Jednym słowem ta dziewczyna trzyma cię na muszce!
Mark, zagubiony w myślach, przyglądał się uparcie przyjacielowi. Miał pełną
świadomość poniesionej klęski, ale niech go diabli porwą, jeśli pozwoli odejść tej
przewrotnej dziewczynie! Szczerze jednak mówiąc, to, co najbardziej go w tym
wszystkim rozwścieczało, to nie były pieniądze, lecz fakt, że znikła gdzieś, zagubiła
się para tych uwodzicielskich błękitnych oczu.
Stan zdrowia matki wyraźnie się polepszał. Nie pojawiały się żadne komplikacje
pooperacyjne. Za tydzień będzie zapewne mogła przenieść się do małego
mieszkanka, które Terri i ciotka Meg wynajęły w pobliżu szpitala.
W związku z tym w radosnym nastroju wróciła do San Francisco wcześnie rano w
niedzielę. Była zadowolona, że zdecydowała się zamieszkać razem z Angie, chociaż
czynsz był niemały. Opłaciło sięjednak, gdyż mieszkanie było bardzo ładne,
doskonale urządzone, nawet z kominkiem, w którym będą palić w deszczowe dni, co
oczywiście mamę zachwyci.
Jedno tylko niepokoiło Terri. Czek, który wysłała Demonowi nie został
zrealizowany, nie było też do niej żadnego listu w barze Spike'a, czyli pod jedynym
jej adresem, znanym tamtemu mężczyźnie. Czy to znaczyło, że razem ze swoim
prawnikiem nie zaakceptowali jej propozycji? Chciała zatelefonować do adwokata,
ale rozmyśliła się. Lepiej będzie, gdy zniknie, tym bardziej jeśli naprawdę chcieliby
postawić ją przed sądem.
Tak czy inaczej czeku jej nie zwrócili i był on nadal dowodem jej dobrej woli. Teraz
będzie musiała dokładać wszelkich starań, aby przypuszczalnie do końca życia
wysyłać co miesiąc sto zielonych. Zważywszy te wszystkie okoliczności, pomyślała
sobie, że właściwie nie ma powodu, aby była na niego wściekła. Raczej powinna być
wdzięczna i robić wszystko, by zwrócić mu pieniądze, którym mama zawdzięcza
powrót do zdrowia, a być może... życie. Uznała więc, że w takiej sytuacji może już się
zająć swoją pracą. Dziwiła się jednak, że na dnie serca czuła nadal jakiś lęk. Nie
była jeszcze całkowicie pewna, czy wydostała się z pułapki...
Dopiero po upływie paru następnych tygodni zdołała pozbyć się prześladujących ją
wątpliwości. Był już najwyższy czas, bowiem jej biurko w stanowej kalifomiskiej
Komisji do Spraw Rozwoju Gospodarczego zawalone było sprawami do załatwienia.
Do jej zadań należało opiniowanie podań o niewielkie pożyczki, wnoszonych głównie
przez ludzi stawiających w biznesie pierwsze kroki. Po szczegółowym zapoznaniu się
ze sprawą formułowała wniosek pozwalający ludziom potrzebującym otrzymać
wymarzony kredyt. Terri lubiła swoją pracę i lubiła ludzi, z którymi przy okazji się
spotykała.
W rozmowie z Angie, gdy pewnego dnia tak się złożyło, że obie były w domu i razem
przygotowywały obiad, opowiadała jej właśnie o tych ludziach. Za przykład podała
Elizę Carr.
- Wypychanie zwierząt było dla niej początkowo zabawą, hobby... ale potem umarł
jej mąż i stało się to jedynym środkiem utrzymania dla niej i jej dzieciaków. Gdyby
mogła tę swoją piwnicę dostosować do tej produkcji i rozsyłać katalogi... - Terri
cytowała podanie Elizy. - Innym przykładem jest Joe Daniels - opowiadała z
ożywieniem. - To jest ten młody człowiek, który był u mnie rano w biurze. On nie
tylko tańczy jak marzenie, ale również ma niesłychany talent przekazywania tej
umiejętności innym. Widziałam kilka zespołów, które tańczą pod jego kierunkiem w
jakichś dziwnych miejscach, gdzie podłogi są krzywe, nie ma luster ani żadnych
drążków. Gdyby znalazł jakąś salę, odpowiednią na szkołę tańca...
- I ty jesteś pewna, że taką znajdzie - wtrąciła Angie, uśmiechając się miło. - Czy
wiesz, co jest twoim największym mankamentem, Terri?
- Ja wiem, jaki jest twój największy mankament. Ciągle przypalasz ziemniaki! -
krzyknęła Terri i porwała garnek z kuchenki. - Daj mi tę miskę.
Przyjaciółka posłuchała jej bez protestów, ale nie miała zamiaru zmieniać tematu.
- Powiem ci wprost, że zajmujesz się nieodpowiednimi sprawami. Przeczytam ci twój
horoskop.
- Och, nie! Błagam - jęknęła Terri. Angie była doskonałą współlokatorką, ale miała
też swoje dziwaczne upodobania. - Przecież wprowadzałaś mnie już w tajemnice
numerologii, która twoim zdaniem poprzez żonglerkę cyframi tłumaczy nam
otaczający świat, a teraz na dodatek... - Terri zamilkła, bo zdała sobie sprawę, że
Angie jej po prostu nie słucha. Wyraz twarzy przyjaciółki sprawiał wrażenie, jakby
dziewczyna błądziła myślami gdzieś daleko, poza tym światem. Po chwili wróciła do
rzeczywistości i do tematu rozmowy.
- Jesteś zbyt miękka, delikatna, Terri. Bardziej nastawiona na ludzi niż na biznes.
- Daj spokój, Angie!
- Ale tak jest naprawdę, Terri. Będziesz bardziej zachwycona, gdy ta kobieta, Eliza
Carr, pracować będzie w domu, jednocześnie pilnując dzieci, niż gdyby miało się
okazać, że jej produkcja wpływa na rozwój gospodarki regionu. Podobnie jest z Joe
Danielsem.
- Szkoła tańca jest bardzo dobrym biznesem. Daniels zatrudni dodatkowych
nauczycieli, będzie dawał przedstawienia. A teraz nagrywa na kasetach wideo
fragmenty lekcji, kasety te będą rozprowadzane przez różne sklepy i z całą
pewnością przyniosą zysk.
Angie nie była jednak w pełni przekonana i dyskusja toczyła się nadal, gdy
dziewczyny zasiadły już do obiadu.
- Mówię ci jeszcze raz, że powinnaś wstąpić do naszego klubu „LLL" - powiedziała
Angie.
- A co to takiego?
- Spotykamy się w co drugi wtorek. Nasze zainteresowanie to: Life, Love i Living.
Zycie, miłość i sposób, w jaki z życia korzystamy. Stawiamy sobie za cel sięganie do
istoty każdego z nas tak, aby zyskać jak najwięcej z życia. A więc na przykład, gdy
zrozumiesz, jaka jest różnica między tym, kto jest samolubny i tym, kto
bezinteresowny, zrozumiesz powiedzenie: „Najważniejsze jest być szczerym i
prawdziwym wobec samego siebie".
- Rozumiem.
- Ty, Terri, jesteś oczywiście bezinteresowną istotą. Zbyt wiele czasu i energii
poświęcasz, żeby inni byli szczęśliwi, zamiast się zająć własnym życiem i być
szczęśliwą.
- Ale ja jestem szczęśliwa.
- Uważasz, że zadowala cię całkowicie twoja praca i to, że jeździsz do Seattle, żeby
dowiedzieć się, jak się czuje mama? A powiedz mi, kiedy ostatni raz byłaś na
randce?
Terri już chciała odpowiedzieć, że dla niej liczba randek nie jest żadną miarą
szczęśliwości, gdy zadzwonił telefon i Angie podbiegła, żeby go odebrać. Z tego, co
przyjaciółka mówiła, Terri domyśliła się, że rozmawia z Sidem Farmerem,
zamożnym sąsiadem z tego samego kompleksu mieszkaniowego. Angie udało się
zawrzeć z nim znajomość, bo swoim zwyczajem przywoływała go w myślach, a
ponadto umyślnie często odwiedzała miejscowy ekskluzywny klub.
Angie powróciła do kuchni w radosnym nastroju.
- Zgadnij, kto to był? Otóż Sid, członek klubu jachtowego. Jak widzisz, moje czary
skutkują. Zaprosił mnie na tańce jutro wieczorem.
- Cieszę się, Angie.
- Zapytałam go, czy mogę także przyprowadzić ciebie i odpowiedział, że oczywiście.
Powinnaś chyba włożyć...
- Zaczekaj chwilkę. Czy nie będę przypadkiem piątym kołem u wozu?
- Może kimś w tym rodzaju, ale ja chcę wprowadzić w moje zachowanie trochę
równowagi.
- O czym ty mówisz?
- Mam pewne skłonności do egoizmu. Mój doradca w klubie „LLL" sugeruje, że jeśli
będę się starała podchodzić do życia mniej samolubnie, na przykład wyciągając
ciebie z chandry, przygnębienia...
Terri wybuchnęła śmiechem.
- Przesadzasz chyba trochę, Angie. Nie jestem przygnębiona - odparła, ale gdy
zobaczyła, że przyjaciółka mówi całkiem poważnie, a poza tym, gdy zrozumiała, że
Angie woli zabrać ją niż inną dziewczynę, która mogłaby jej poderwać Sida, przyjęła
zaproszenie. Właściwie nie było wyraźnych przeciwwskazań. Bardzo lubiła tańczyć,
a poza tym interesowało ją, jak od środka wygląda taki ekskluzywny klub.
Nie była zawiedziona. Od frontu znajdowało się tam kilka obszernych holi,
elegancko urządzonych i bogato ozdobionych przede wszystkim akcesoriami
żeglarskimi. Tańczono w głównej jadalni. Stoły ustawiono półkolem, aby zrobić jak
najwięcej miejsca na wieczorny dansing. Wszystko było urządzone ze znawstwem i
Terri cieszyła się, że tu przyszła. Sid był bardzo uprzejmym gospodarzem, dwoił się i
troił, przedstawiając sobie gości, i Terri nie mogła narzekać na brak partnerów do
tańca. Melodie były rozmaite. Tradycyjne, stare i całkiem nowe, w wykonaniu
małego latynoskiego zespołu. Gdy muzycy postanowili trochę odpocząć, goście też
zadowoleni byli z małego oddechu. Terri przysłuchiwała się rozmowom sąsiadów, a
jednocześnie podziwiała wieczorowe kreacje pań i eleganckie smokingi panów. W
pewnej chwili zobaczyła jego. - Mark Denton! Siedział przy następnym stole,
zaledwie parę metrów dalej. Patrzył uparcie wprost na nią.
Szybko odwróciła oczy. Miała nadzieję, że jej nie rozpoznał. Uśmiechnęła się do
brunetki obok, która mówiła właśnie o walorach ćwiczeń fizycznych.
- Czy pani chodzi na aerobik? - zwróciła się do Terri.
- Tak... a właściwie nie. - Szczerze nienawidziła tych drgawek. Rzuciła jeszcze raz
szybkie spojrzenie na Dentona. Wciąż ją obserwował.
- Powinna pani spróbować. To naprawdę utrzymuje człowieka w dobrej formie -
zachęcała brunetka.
- Może się zdecyduję.
Siedź spokojnie. Nie ma powodu do paniki, uspokajała się. W tym otoczeniu i bez
peruki na pewno mnie nie rozpozna.
Ale myliła się. Rozpoznał ją natychmiast. Był przekonany, że to ona. Obcięła te
długie czarne włosy i ufarbowała. Ale nawet w tych obfitych, obecnie
kasztanowatych puklach, rozpoznałby ją po twarzyczce w kształcie serca, po małym
nosku. To była panna Deedee Divine z baru Spike'a. Tylko, co u diabła ona tutaj
robiła?
Będzie musiał to ustalić. Szczęście, że coś go tknęło, aby wpaść do klubu.
Podniósł się i zmierzał w kierunku ich stołu. Co miała począć? Nic! Nie wiedział
przecież, kim ona jest. A nawet jeśli domyślał się... Nie zrealizował czeku, ale go
również nie zwrócił. Czy nie oznaczało to, że przyjął jej propozycję? Dlaczego zatem
tak się denerwowała?
- Elitarny Klub Aerobiku? Ależ oczywiście. To niedaleko od naszego apartamentu -
Terri powiedziała do uśmiechniętej brunetki. - Zajrzę tam przy okazji.
Brunetka przestała jej słuchać. Uśmiechała się teraz do Marka Dentona.
- Mark! A więc zdecydowałeś się jednak zaszczycić nas swą obecnością. Czy jesteś
sam? - Gdy potwierdził to skinieniem głowy, mówiła dalej: - Weź jakieś krzesło i
przyłącz się do nas. Posuń się trochę, Bob - rzuciła do męża i po chwili Denton
sadowił się już między nią i Terri, która przełknęła ślinę, westchnęła głęboko i
starała się wyglądać na całkiem spokojną.
Na szczęście nie zwracał na nią szczególnej uwagi i witał się z pozostałymi gośćmi.
Wszyscy go znali, z wyjątkiem oczywiście Angie i... Terri. Zostało to po chwili
naprawione, gdy Sid dokonał prezentacji.
- To jest Angie Parker i Terri Thompson, a ten dżentelmen, szanowne panie, to
słynny komentator, Mark Denton, którego artykuły czytujecie zapewne co dzień w
„The Chronicie". Oczywiście, jeśli lubicie tego typu perwersyjny intelektualizm.
- Bardzo ci dziękuję, chłopie, za rekomendację. - Mark dobrze przyjął tę prezentację
i śmiał się z resztą towarzystwa.
Część obaw Terri znikła. Wydawało się, że jej jednak nie rozpoznał!
Mark tymczasem dokładał starań, żeby utrzymać się w ryzach. Terri Thompson?
Niech ja skonam! To przecież Deedee Divine. W żaden sposób nie pozbędzie się tych
uwodzicielskich błękitnych ocząt ani tych małych dołeczków na policzkach. Czy
uważała go za kompletnego idiotę? A może planowała znowu jakąś zagrywkę?
- Panna... Thompson, czy dobrze usłyszałem? - Mark zapytał, zwracając się do niej
bezpośrednio.
- Tak...
- Przyjechała pani niedawno do naszego miasta?
- Nie, a może tak. Zależy, jak się na to patrzy. Jestem tu zaledwie od trzech
miesięcy.
- A co panią sprowadza do tego grodu bez skazy?
- Moja praca - odparła i pomyślała sobie, że mógłby już dać spokój tym głupim
pytaniom i nie świdrować jej przenikliwym spojrzeniem. Jeśli wiesz, kim jestem,
powiedz to i przestańmy się bawić w kotka i myszkę.
- Mamy wreszcie muzykę. Czy zatańczy pani, panno... Nie, dajmy spokój tym
formalnościom, Terri?
Ujęła dłoń, którą do niej wyciągnął i pozwoliła zaprowadzić się na parkiet. Zespół
latynoski grał uwodzicielską melodię, a ich solista gardłowym głosem śpiewał
miłosny tekst. Mężczyzna objął Terri obu rękami i przyciągnął do siebie,
jednocześnie uśmiechając się tak, że poczuła dreszcz przebiegający po jej ciele. To
drżenie nie miało jednak nic wspólnego ze strachem, który odczuwała na myśl, że
zostanie zdemaskowana.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Wszystko to razem wydawało mu się szaleństwem.
Powiedziała, że nazywa się Terri Thompson. A przecież wiedział doskonale, że
Deedee Divine. Obserwował ją spod przymrużonych powiek. W przytłumionym
świetle twarz miała bladą, oczy spuszczone, długie rzęsy rzucały cień na policzki.
Wdychał głęboko zapach perfum, który roztaczała wokół siebie, zapach
podszeptujący, aby nigdy nie wypuścić jej ze swych ramion. Poruszał się jakby we
śnie, w rytm kolejnych uwodzicielskich melodii.
Muzyka w pewnej chwili zamilkła, wytrącając go z rozmarzenia.
Ludzie zaczęli się przepychać i powstał gwar z mieszaniny głosów i śmiechów. Ktoś
klepnął go po ramieniu.
- Nie wiedziałem, Mark, że już jesteś.
Obrócił się i zobaczył jednego z wydawców „The Chronicie".
- Cześć. Tak jest, wróciłem wczoraj wieczorem. Podczas krótkiej wymiany zdań
Mark uświadomił sobie, że ona odchodzi. Szybko więc złapał ją za rękę. Los sprawił,
że ta mała Cyganicha wpadła mu znowu w ręce i tym razem nie mógł pozwolić, żeby
jeszcze raz zniknęła. Nie wiedział wprawdzie, co z nią dalej pocznie, ale na razie
znowu poprowadził ją na parkiet.
Mark był zachwycony. W swych wędrówkach po całym globie, w chwilach wolnych,
nieraz mial okazję tańczyć. Próbował też swych sił w Hiszpanii, w Meksyku, ale
nigdzie nie spotkał partnerki tak wspaniałej jak Terri. Z lekkością piórka
poddawała się jego prowadzeniu, kolejno w rumbie, sambie, cza-cza. W zachwycie
obserwował rytmiczne falowanie jej ramion, pełne gracji ruchy bioder, gdy falując,
odpływała od niego, a potem wracała w oczekujące ją ramiona. Nigdy jeszcze taniec
nie dawał mu takiej zmysłowej radości. I jasne było, że nie pozwoli, aby ktoś inny go
w tym upojeniu zastąpił.
- Jest pani wspaniałą tancerką - powiedział w przerwie między jedną melodią a
następną. - Czy może jest pani profesjonalistką?
Dostrzegł na jej twarzy namysł i po chwili zastanowienia zdecydowanie odparła:
- Nie, nic podobnego.
A więc jest doskonałą kłamczucha, czego miał już zresztą uprzednio dowody.
Powiedział jednak tylko:
- Z tego wynika, jak sądzę, że mija się pani z powołaniem. Bo ma pani naturalne
warunki i talent do tańca.
- To samo mogę powiedzieć o panu - zareplikowała szybko. - Nigdy jeszcze nie
spotkałam mężczyzny tak rytmicznie reagującego na muzykę i tak świetnie
tańczącego.
- Pochlebstwo zaprowadzi panią daleko - zażartował z uśmiechem na twarzy. - A
zimny napój ugasi teraz nasze pragnienie. Chodźmy napić się czegoś.
Chciał ją zatrzymać wyłącznie dla siebie. Wykryć, na czym polega jej gra.
Prawdopodobnie Nate miał rację. Prędzej piekło wystygnie, nim on odzyska swoje
pieniądze. Ale Mark koniecznie chciał się dowiedzieć, co dziewczyna zrobiła z taką
masą pieniędzy.
- Wydaje mi się - powiedziała Terri, chcąc szybko zmienić temat - że wrócił pan
właśnie z jakiejś podróży?
- Zgadza się - odparł. - Przyjechałem z Olimpii. Dziewczyna głęboko westchnęła, na
chwilę zapominając o swoich własnych sprawach. W ostatnim czasie we wszystkich
mediach ogromnie dużo było wiadomości o zamieszkach w Olimpii, o zniszczeniach,
ruinach, przelewie krwi.
- Jak długo... był pan tam? - zapytała, nie bardzo rozumiejąc, dlaczego ją to
interesuje.
- Tylko pięć dni - odpowiedział, gdy sadowili się na stołkach barowych.
- To chyba bardzo niebezpieczne znajdować się wśród takich zamieszek? Wciąż
donoszą stamtąd o strasznych wydarzeniach!
- Rzeczywiście, jest tam trochę niebezpiecznie, ale to rzecz raczej normalna, gdzie
coś się dzieje... - odpowiedział, wzruszając ramionami.
Terri zmarszczyła czoło.
- Ale ja nie zauważyłam niczego, co by wyszło spod pana pióra na temat Olimpii.
- Znaczy to, że czytuje pani moje reportaże? - zapytał, uśmiechając się życzliwie.
Pierwszy raz widziała u niego taki ciepły wyraz twarzy.
I miała wobec tego pewność, że jednak nie rozpoznał jej. Taki uśmiech nie mógł być
przeznaczony dla kogoś w rodzaju Deedee Divine!
- Nie zdołałem jeszcze przemyśleć tej całej historii - dodał i zwrócił się do barmana,
który, jak wszyscy pozostali w klubie, wydawał się znać Dentona bardzo dobrze.
Mark wyglądał na w pełni zrelaksowanego. Przed chwilą oddawał się sztuce tańca
całym sercem, a teraz dowcipkował z barmanem. Aż trudno było uwierzyć, że
zaledwie wczoraj krył się przed kulami w Olimpii.
- Zawsze pan tak postępuje? - zapytała, biorąc z jego ręki kieliszek.
- To znaczy, jak?
- Analizuje starannie sytuację, nim zabierze się do pisania? - I być może dlatego jego
materiały były zawsze tak czytelne, przekonywające, pomyślała Terri, pociągając
łyk wina. - Proszę wobec tego powiedzieć, kiedy przeczytamy coś na temat wydarzeń
w Olimpii?
- Jeszcze w tej chwili nie wiem. Trudno jest napisać coś z sensem na temat
bezsensownej sytuacji.
- Rzeczywiście uważa ją pan za idiotyczną? O co właściwie w tym wszystkim chodzi?
- To stara, odległa już przeszłość - powiedział i gniewnym ruchem zamieszał kostki
lodu w swym kieliszku, tak jakby nagle rozzłościł się. - Tamte rany sprzed stu lat
nigdy się nie zagoiły. Nienawiści nie wygasły. Pragnienie zemsty jest ciągle żywe.
- Rozumiem, co chce pan powiedzieć. - Teraz wiedziała już, że cokolwiek pisał,
wkładał w to całe swoje serce. Pomyślała o Olimpii i przyznała mu w duchu rację. -
To takie idiotyczne - powiedziała - podtrzymywać nienawiść... przez tyle lat.
- A zatem, pani zdaniem, wybaczenie jest najlepszym rozwiązaniem wielu ludzkich
dramatów?
- Oczywiście.
- Ale to nie zawsze jest takie proste: zapomnieć i przebaczyć.
- Słusznie. Jak brzmi to powiedzenie? O, już sobie przypomniałam: „Błądzić to
sprawa ludzka, przebaczać to atrybut Boga".
Mark podniósł gwałtownie głowę. Dlaczego tak dziwnie spoglądał na nią?
- Czy pani tak właśnie postępuje w kłopotliwych sytuacjach? Każdemu, kto panią
oszuka, gotowa jest pani przebaczyć?
Terri zastanawiała się przez sekundę, czy nie powiedziała czegoś głupiego. Przecież
wciąż rozmawiali o Olimpii. A może. .. Nagle poczuła zimno w całym ciele, a on
wciąż patrzył na nią uparcie.
- Wybacza pani, nawet gdy po drugiej stronie nie ma skruchy ani żalu za popełniony
czyn, nie ma chęci odpokutowania?
U licha, przecież ona chciała odpokutować. Czyż nie zaczęła spłacać długu? Daj
spokój, skarciła samą siebie. On nie powinien zorientować się, kim jesteś.
- Niech pan nie będzie śmieszny! - powiedziała na głos, wciąż trzymając się tematu
„Olimpia". - Kto chciałby odpokutować przewinienia sprzed stu lat? Z drugiej strony
chęć wybaczenia sprawiłaby, że w Olimpii nie byłoby takiego rozlewu krwi.
Mężczyzna lekko się uśmiechnął i wykonał ruch głową, jakby pochwalał jej sposób
myślenia.
- Oczywiście ma pani rację. Być może zastosuję te argumenty w mojej analizie.
- Nie mogę nawet marzyć o tym, aby cokolwiek doradzać Markowi Dentonowi -
zastrzegła się dziewczyna, a jednocześnie z uczuciem ulgi głęboko odetchnęła.
- Wydaje mi się, że rozwiązała pani mój problem, panno Thompson. Czy mógłbym
panią namówić do dołączenia do mego zespołu?
- A ma pan jakiś zespół? - zapytała zaskoczona.
- Oczywiście, że mam. Czy wyobraża sobie pani...?
- Ani przez chwiię nie myślałam o tym. Sądziłam, że... - przerwała, pohamowując
chichot - ...wyobrażałam sobie pana jako samotnika, skupiającego się nad
notatkami, bębniącego na maszynie do pisania. Albo skrywającego się za barykadą i
robiącego notatki, podczas gdy kule gwiżdżą wokoło. Lub też siedzącego w suterenie,
a jakiś ciemny typ szepcze panu do ucha polityczne sensacje. Czy też...
- Dobrze, już dobrze. - Mężczyzna zahamował potok jej słów i wybuchnął śmiechem.
- Jakiego rodzaju powieści czytywała pani ostatnio? Czy moja charyzma bardzo
zmaleje, gdy powiem, że pracuję w zwykłym biurze, że mam sekretarkę, facetów od
wygrzebywania materiałów i innych pomagierów, i że wokoło jest mnóstwo
telefonów, komputerów, faksów? Czy, powtórzę, stracę wtedy w pani oczach?
- Kilka punktów - odparła, robiąc zabawny grymas. - I w takiej sytuacji nie będę
mogła dla pana pracować. Nic w tym zabawnego.
- Obawiałem się takiej odpowiedzi. Zatańczmy więc jeszcze, póki nikt nam nie
przeszkadza - powiedział Mark i z niepokojem popatrzył w kierunku jej stolika.
- Nic nam stamtąd nie grozi. Jestem piątym kołem u wozu. Przyszłam z koleżanką,
z którą razem mieszkamy, i z jej facetem. Ona chce wprowadzić trochę równowagi
do swego życia. To zabawna historia, dla mnie jednak nieważna. Jestem pewna, że
oni woleliby, abym się zgubiła.
- Wobec tego proszę dołączyć do tej jednokołówki - powiedział Mark, pokazując
palcem na siebie i uśmiechając się szeroko.
Terri nie mogła pojąć, że taki wspaniały mężczyzna, przystojny, bystry, na dodatek
doskonały tancerz, może być samotnikiem. Jak to się dzieje, że w sali, po brzegi
wypełnionej pięknymi kobietami, ona była w stanie utrzymać go wyłącznie dla
siebie przez całą godzinę? Poczuła dziwną radość. Znaczyło to bowiem, że polubił ją,
odpowiadało mu jej towarzystwo. Wolał ją niż którąkolwiek z tych przepięknie ubra-
nych ślicznotek. Terri czyniła więc wszystko, żeby utwierdzić go w tym przekonaniu.
Kiedy więc zaproponował, żeby wyszli i odetchnęli świeżym powietrzem, pospieszyła
za nim jak w transie.
Noc była ciepła. Bez odrobiny nawet wiatru. Złocisty księżyc wisiał nad zatoką.
Terri, nie zdając sobie nawet sprawy, że wokoło spaceruje wiele innych par,
przechyliła się przez balustradę, okalającą taras klubowy i spojrzała w dół na
przycumowane przed nimi rozmaite łodzie.
- Pływanie na czymś takim musi być wspaniałe. Niezależnie, czy jest to pełnomorski
jacht, czy mniejsza łódź żaglowa - powiedziała rozmarzonym głosem.
- Zabiorę cię wobec tego na taki spacerek! - powiedział z ujmującym uśmiechem,
przechodząc na „ty". - Kiedy będziesz miała czas?
- Czy to znaczy, że masz własną łódź? - Ona też odrzuciła oficjalne „pan".
Gdy skinął potakująco głową, uzmysłowiła sobie, że on zapewne musi być bardzo
bogaty.
- Mam jacht, chociaż niezbyt duży. Przycumowany jest tam, naprzeciw, między tą
żaglówką i jachtem oświetlonym od wewnątrz. Czy chciałabyś popłynąć ze mną?
- Och, oczywiście, marzyłam o tym - odpowiedziała bez chwili zastanowienia.
- A zatem ustalmy datę. - Wydawał się bardzo zadowolony. -I przypieczętujemy
umowę w ten sposób: - Mówiąc to, nachylił się i dotknął ustami jej warg. Bardzo
delikatnie, lecz ona poczuła gwałtowne przyspieszenie tętna, dreszcz zachwytu
przebiegł całe jej ciało i usadowił się w sercu. Ale to właśnie sprawiło, że się ocknęła.
Opanowało ją uczucie zagrożenia, iż zakocha się w mężczyźnie, który znienawidziłby
ją, gdyby się dowiedział... Ogarnęło ją przeświadczenie, że musi przed nim uciec.
- Tak jest, musimy! To znaczy, chcę powiedzieć, że musimy wybrać się na wycieczkę
twoim jachtem - mówiła trochę bezładnie. - Wkrótce. Ale nie w najbliższym czasie.
Teraz jestem bardzo zajęta. Mam mnóstwo roboty. I nie mam czasu na randki, na
pływanie. O Boże, zrobiło się strasznie późno. Angie nie będzie wiedziała, co się
stało. Muszę ją odnaleźć.
- Poczekaj - zawołał. - Umówmy się teraz wstępnie.
- Przepraszam, ale innym razem. Wieczór był wspaniały. Dziękuję. Do widzenia.
Chciał ją przytrzymać, ale usłyszał, że ktoś go woła:
- Chwileczkę, Mark. Chciałem cię zapytać...
Gdy po chwili wbiegł do sali tanecznej, nigdzie nie mógł jej odnaleźć. Cholera!
Gdyby ten wydawca nie zatrzymał go... Zaczął rozglądać się za Sidem. On mu ją
przecież przedstawił. Ale jego też nie było w pobliżu. Ani w holu, gdzie ludzie
przygotowywali się już do wyjścia.
Mark pomyślał, że dziewczyna zniknęła tak nagle, jakby dopiero teraz przypomniała
sobie sprawę Deedee Divine. Chociaż przez cały wieczór była tak rozkosznie
uwodzicielska. Łącznie ze wspaniałą, subtelną reakcją na jego pocałunek.
Przypomniał sobie również jej radę: „Wybacz i zapomnij".
Sęk jednak w tym, że przez następne dni ani przez chwilę nie mógł o niej
zapomnieć. Gdziekolwiek był, cokolwiek robił. Czy leciał samolotem, czy
przeprowadzał wywiad, czy pisał o Olimpii i o tragedii pamiętania wszystkich
krzywd po stuleciu.
Pewnego dnia zatelefonował do niego Nate.
- Wydaje się, że byłem w błędzie, staruszku. Prawdopodobnie odzyskasz forsę, jeśli
tylko poczekasz jakieś pięćdziesiąt lat.
- O czym gadasz, bo nie łapię?
- O czeku. Właśnie go otrzymałem od panny Deedee Divine. Na sto dolarów. We
właściwym czasie. Jak zostało obiecane.
Mark był ogromnie zadowolony. Gotów wybaczyć wszelkie winy. Chciałby ją
zobaczyć i...
- A więc znowu pokazała się na powierzchni. Gdzie...?
- Nie jest tak, jak myślisz. Zastosowała stary sposób postępowania. Czek nie ma
adresu zwrotnego.
Mark odłożył słuchawkę, ale jego myśli wciąż krążyły wokół dziewczyny o
błękitnych oczach. Deedee Divine czy też Terri Thompson na pewno nie była święta.
Lecz zaczęła go spłacać. Może wobec tego był jakiś racjonalny powód tej oszukańczej
gierki w barze Spike'a... Mark poczuł się tak, jakby sam siebie chciał okpić. Bowiem
powód był oczywiście jeden i bardzo prosty. Wyłudzona forsa miała jej dać wysokie
towarzysko miejsce, które pozwoliłoby zastawić pułapkę na kolejnego bogatego
frajera.
W pewien deszczowy dzień, po południu, Mark natknął się w klubie na Sida.
Zapytał, czy Sid pamięta, że jakiś czas temu przyprowadził na tańce dwie
dziewczyny.
- Oczywiście, pamiętam, jedna z nich, Angie, jest trochę zwariowana - odparł młody
człowiek, rozpoczynając ćwiczenia na siłowni. - Plecie wciąż coś o stworach z
zaświatów i o tym, jak one kierują naszym losem. Angie chciała nawet wprowadzić
mnie do kręgu wtajemniczonych.
- To znaczy, że dziewczyny mieszkają w komunie?
- Nie, bynajmniej. W jednym z apartamentów w naszym kompleksie
mieszkaniowym, do którego te urządzenia sportowe też należą. Angie jest trudna do
uniknięcia. Namawia mnie, abym wstąpił do klubu, gdzie dyskutują o zależnościach
między życiem i miłością. - Sid, mówiąc to, wybuchnął śmiechem. - Powiedziałem jej,
że w tej sprawie ja sam mogę ją niejednego nauczyć.
Gdy Mark nacisnął dzwonek do apartamentu wskazanego mu przez Sida, drzwi
otworzyła gładko uczesana kobieta.
- Witam! - powiedziała i błysk w ciemnych oczach dał mu do zrozumienia, że został
bez trudu rozpoznany. - Proszę wejść, oczekiwałam cię. Usiądź. Terri powinna
zjawić się za chwilę. Czy napijesz się herbaty, a może czegoś mocniejszego?
- Nie, dziękuję bardzo - odparł, oddał jej swój prochowiec i zajął wskazane miejsce
Ona tymczasem usiadła na podłodze buddyjskim zwyczajem, otoczona kilkoma
kartami starannie, z premedytacją, ustawionymi.
- Proszę, wybacz, ale muszę skończyć to, co zaczęłam. Czy znasz się na tajemnej
wiedzy, którą nazywamy numerologią? - Zaprzeczył ruchem głowy, a ona ciągnęła
dalej: - To jest fascynujące. Polega na interpretacji czy też analizie każdej jednostki,
czegoś, co po prostu istnieje, a ty to coś pragniesz zrozumieć.
- Aha - odparł, chociaż zupełnie nie wiedział, o co chodzi.
Sid wspomniał, że dziewczyna, chociaż wyglądała bardzo pospolicie, interesuje się
tajemną wiedzą. Była na bosaka, w obciętych krótko dżinsach, w wypłowiałym
podkoszulku. Całkowicie zajęta swoimi myślami, rysowała jakieś znaki na kartach.
Nie chciał jej przeszkadzać, ale z drugiej strony pragnął wiedzieć, czy rzeczywiście
go oczekiwała. Zapytał więc ją o to.
Popatrzyła na niego i roześmiała się.
- Oczywiście, że cię oczekiwałam. Ze sposobu, w jaki tamtego wieczoru patrzyłeś na
Terri wynikało, że się zjawisz, i to szybko. A między nami mówiąc, jestem
przekonana, że znaliście się w poprzednim wcieleniu. Ty i Terri.
Popatrzył na nią zaskoczony. I pomyślał, że faktycznie spotkali się wcześniej, ale na
szczęście w tym życiu. Był zaniepokojony. W co się z nim bawiła ta dziewczyna?
- Czy Terri... to znaczy panna Thompson, powinna, jak mówisz, zjawić się tu
niebawem?
- Zgadza się. Wyszła tylko na krótki spacerek.
- Spacerek... przy takiej pogodzie? - zapytał i wskazał na krople deszczu bijące o
szyby.
- Terri nigdy nie przejmuje się deszczem. Ale myślę, że wiesz o tym doskonale.
Jesteście przecież bratnimi duszami. Znajdę na pewno potwierdzenie tego w
kartach.
- Nie, nie, bardzo dziękuję. Lepiej będzie, jak już sobie pójdę - powiedział i pomyślał,
że w przeciwnym wypadku pogrąży się jeszcze bardziej w tej dziwnej sytuacji.
Gdy znalazł się na zewnątrz i poczuł podmuch wiatru na twarzy, postanowił
odnaleźć ją. Musiała spacerować w pobliskim parku.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Terri w ponurym nastroju szła bez celu, nie zważając na padający deszcz.
Telefon od ciotki Meg wstrząsnął nią głęboko. Mama dotychczas wyraźnie wracała
do zdrowia. I nagle wzięli ją znowu do szpitala. Nie zapowiadało to niczego dobrego.
Terri nie zdradziła swych obaw przyjaciółce, bo nie chciała ujmować tego w słowa.
„Słowa są silniejsze od myśli", to było kolejne credo Angie. Dlatego tylko
powiedziała:
- Idę na krótki spacer.
Jej praktyczny umysł podszepnął: testy widać nie były wystarczające, potrzebne są
dalsze. Jeśli są jakieś przerzuty raka... Jeśli konieczne będą kolejne przeszczepy
szpiku kostnego. .. Nie można mieć nadziei na następne trzysta pięćdziesiąt tysięcy
dolarów!
Biedna mama. Tyle już przecież wycierpiała. Terri chciała lecieć do Seattle, zarzucić
jej ręce na szyję, być z nią w czasie robienia dalszych testów. Ale ciotka Meg
powiedziała:
- Nie. Nic tu nie pomożesz. Trzeba po prostu poczekać. Zatelefonuję do ciebie.
Terri szła wolnym krokiem, a łzy mieszały się jej na policzkach z kroplami deszczu.
Dostrzegł ją przy skręcie alejki prowadzącej do przystani jachtowej. Samotna postać
w pustym parku zmierzała ku niemu. Gdy podeszła bliżej, zorientował się, że nie ma
niczego na głowie, a także, iż jest bez płaszcza deszczowego, tylko w lekkim żakiecie.
Szła wolnym krokiem, z rękami w kieszeniach, z pochyloną głową, tak pogrążona w
myślach, że wpadłaby na niego i przewróciła się, gdyby jej nie pochwycił w ramiona.
- Przepraszam - wyszeptała. Twarz miała szarą, a wyraz oczu dziecka, czującego
dotkliwy ból.
- Jesteś całkowicie przemoczona - powiedział Mark pełen współczucia. - Musisz
schować się gdzieś przed tym deszczem i włożyć coś suchego.
- Nie, nie, nic mi nie będzie.
Terri chciała odsunąć się od niego i wtedy uświadomił sobie, że wciąż trzymają w
ramionach.
- Uspokój się, podprowadzę cię do mieszkania.
- Nie, jeszcze nie wracam. Chcę coś... przemyśleć.
- Możesz to przecież zrobić gdzieś pod dachem.
Był zdecydowany, że nie zostawi jej samej. Na szczęście do jego jachtu było blisko. I
tam właśnie ją zabrał. Terri wzdrygnęła się, co znaczyło, że dopiero teraz poczuła
zimno. Popatrzyła na Marka i zapytała:
- Skąd się tu wziąłeś?
- Często tu przychodzę - odpowiedział i pomógł jej zdjąć buty. - Przecież to jest mój
jacht. A ty jesteś tu po to, żeby zrzucić mokre ciuchy i wziąć gorący prysznic.
Zaprotestowała, ale on nastawał. Ostatecznie zgodziła się, gdyż rzeczywiście
zmarzła i nie była w nastroju do sprzeczki.
Łazienka była mała, ale wyposażona we wszystko, co potrzebne. Gorąca woda
rozgrzała jej ciało, uspokoiła nerwy, przywróciła racjonalne myślenie. Gdy wyszła
spod prysznica, zobaczyła, że jej mokre odzienie zostało zabrane, a na haczyku na
drzwiach wisiał, widać przeznaczony dla niej, aksamitny ciepły szlafrok. Był
oczywiście dla niej za duży, ale gdy go włożyła, okazał się wielce przytulny, pachniał
miło i odświeżająco płynem po goleniu.
Kiedy wyszła z łazienki, Mark zauważył, że wygląda już lepiej. Skórę miała
zaróżowioną, włosy, nieco podsuszone, zaczęły układać się w naturalne pukle. A
może zrobiła sobie „trwałą", gdy skracała i farbowała swoje długie ciemne włosy?
A może... Lecz byłoby kompletną głupotą przypuszczać, że przypadkiem trafił na
dziewczynę ogromnie tylko podobną do tamtej tancerki z baru Spike'a.
Ponieważ przyznała się, że jest głodna, Mark przygotował dla niej zupę z puszki i
dokroił francuskiego chleba. Terri cały czas ukradkiem go obserwowała. Wyglądał
tym razem zupełnie inaczej. Miał na sobie niebieską koszulę polo i dżinsy, jedno i
drugie podniszczone. To nie był elegant w smokingu, z którym tańczyła w klubie,
ani facet w gustownym garniturze, który chciał ją obrazić i zastraszyć w barze u
Spike'a. Dziś wyglądał na zwykłego faceta z ulicy, a jednak miał coś w sobie, co
napełniało ją uczuciem... bezpieczeństwa. Może widziała w nim człowieka, który,
chcąc nie chcąc, był dawcą pieniędzy na zabieg niezbędny dla matki? Ta refleksja
sprawiła, że Terri znów wróciła myślami do komplikacji pojawiających się w Seattle.
- Zabrałbym cię na przejażdżkę tym jachtem, jak obiecywałem, ale pogoda jest
niezbyt sprzyjająca.
Terri w duchu przyznała mu rację. Teraz nie miałaby ochoty wychodzić na otwartą
przestrzeń i odruchowo otuliła się dokładniej aksamitnym szlafrokiem. Ale w
kajucie było zacisznie i ciepło. Wnętrze jachtu urządzono wygodnie i funkcjonalnie.
Wszystko było pod ręką. Część jadalna, kuchenna, wypoczynkowa. Wszystko było
czyste i suche, z wyjątkiem jej ubrania, które wisiało na ścianie, tuż przy
kaloryferze. Mark usiadł przy stole i uniósł swoją szklankę z winem.
- Nasze zdrówko - powiedział i oboje zaczęli jeść z apetytem to, co przygotował.
Dziewczyna popatrzyła na niego.
- Skąd się wziąłeś w parku? - zapytała.
- Szukałem ciebie.
- Ale jak się dowiedziałeś, że... ?
- Twoja przyjaciółka powiedziała mi, że wyszłaś na krótki spacer... postanowiłem
odnaleźć cię.
Terri poczuła zadowolenie. Znaczyło to bowiem, że myślał o niej, że ją lubił.
Westchnęła więc z ulgą.
- Czy coś cię martwi? - zapytał cichym głosem, pełnym współczucia.
Spuściwszy głowę, potaknęła.
- Chcesz może porozmawiać o tym ze mną?
- Och nie, nie - zareagowała żywo, zdając sobie sprawę, że jego współczucie dotyczyło
Terri Thompson, a nie Deedee Divine.
Pamiętała doskonale wściekłość na jego twarzy, gdy mówił: „Jeśli sądzisz, że
pozwolę ci uciec z połową miliona dolarów". Rzeczywiście prawie pół miliona. To, co
wówczas zrobiła, nadal przytłaczało ją i napełniało przerażeniem. Zerwała
wszystkie nici łączące ją ze Spikiem, ale ciągle sprawdzała, co się dzieje z czekami,
które wystawiła na nazwisko Marka. Nadal nie zrealizowano ich. A więc nie
wydobyła się jeszcze z pułapki i być może Mark wciąż będzie poszukiwać Deedee
Divine. Całe szczęście, że nie wprowadziła Angie w tę sprawę, wobec czego
przyjaciółka nie mogła Markowi niczego zdradzić.
Mark był przekonany, że Terri ma jakieś poważne kłopoty. Widać to było na jej
twarzy. Chciał wziąć dziewczynę w ramiona, całować te drgające usta...
- Powiedz mi, co cię gnębi? - zapytał jeszcze raz i delikatnie dotknął dłonią jej
policzka. - Może potrafię ci pomóc?
- Nie, nie potrafisz. Nikt nie potrafi - odparła, odsuwając się trochę. - A poza tym, w
tej chwili czuję się już całkiem dobrze. Wydaje się, że czas już na mnie - dorzuciła i
zaczęła wstawać.
- Usiądź i dokończ zupę, nim wystygnie. I tak nie możesz wyjść, nim twoje ubranie
nie będzie całkiem suche.
- Masz rację, zapomniałam.
Próbowała się uśmiechnąć, siadając ponownie, aby skończyć posiłek, lecz uczucie
strachu już jej nie opuszczało. Nie miała zamiaru mu się wyspowiadać. Skoro więc
nadal bawiła się w tę grę, on będzie czynił podobnie. Z uczuciem lekkiej irytacji
posprzątał naczynia ze stołu i podał kawę.
Złość po chwili mu przeszła, a to rzecz jasna z powodu bliskości tej dziewczyny.
Siedziała przed nim, osłonięta tylko szlafrokiem, kryjąc pod nim kremową miękkość
skóry. Nie mógł oderwać oczu od drgającego pulsu, widocznego na jej szyi. Pragnął
przylgnąć ustami do tego miejsca, wsunąć ręce pod szlafrok i... Nagle wyprostował
się i popatrzył na jej wargi, a potem w jej oczy, tak zagubione, bezbronne. Niech to
diabli wezmą! Przecież nie mógł jej uwieść, nie mógł wykorzystać nastroju, w jakim
się znajdowała.
- A może zagramy w szachy? - zaproponował.
- Co mówisz? - zapytała, jakby nagle wytrącona z głębokiego zamyślenia.
- Proponuję partyjkę szachów. - Mark wstał i po chwili przyniósł szachownicę z
pionkami, ukrytą w schowku, pod sofą.
- Ja... ja nie wiem, jak się w to gra - ostrzegła, ale on, nie zwracając uwagi na to, co
powiedziała, zaczął przygotowywać szachownicę do pierwszej partii.
- Nauczę cię. Nic szybciej nie odrywa człowieka od nurtujących go problemów, jak
właśnie ta gra. - A mnie oderwie od myśli o tobie, trzeźwo pomyślał, chociaż bez
entuzjazmu.
- To wspaniała rozrywka - oświadczyła Terri z przekonaniem, gdy w skrócie wyłożył
jej zasady gry, a potem rozegrali kilka próbnych partyjek. - Dziwi mnie tylko, że
król tkwi w pełnej glorii, w jednym miejscu szachownicy, podczas gdy wszystkie
inne figury i pionki kręcą się jak w ukropie, starając się króla osłaniać. A robi to
zwłaszcza królowa - dodała.
- Uważaj, co mówisz. Brzmi to jak wypowiedź zagorzałej feministki.
- Stwierdzam tylko fakt - powiedziała, posyłając mu słodki uśmieszek. - Przyznasz,
że królowa najwięcej wędruje i pracuje na tej szachownicy. Kobiety czynią tak
zresztą na każdym kroku, chociaż niewielu mężczyzn to przyznaje.
- To przywilej płci żeńskiej - powiedział, ale w głębi ducha zgodził się, że kobieta
siedząca vis-a-vis była w stanie sprawić, że zapominał o wszystkim na świecie, z
wyjątkiem jej samej. Zauważył jej szybką orientację i dowcip, równie intrygujące go
jak jej uroda. Podziwiał delikatnie brzmiący śmiech i oczy, które raz mogły być
pogodne, a innym razem przepełnione agresją. On był doskonałym szachistą, a ona
zupełnym nowicjuszem, a przecież Mark nigdy jeszcze nie odczuwał takiej
przyjemności z gry, jak w tej chwili.
- Wydaje mi się - powiedziała w pewnym momencie - że moje dżinsy już wyschły i
mogę wracać do siebie.
Mark z zaskoczeniem stwierdził, że siedzieli przy stole prawie trzy godziny. A
wydawało mu się, że upłynęły zaledwie minuty, i nadal nie miał ochoty wypuszczać
jej od siebie.
Terri wstała i powiedziała z sympatią w głosie:
- Dziękuję za wszystko. Nie masz pojęcia, ile to popołudnie dla mnie znaczyło. Rano
byłam w strasznie podłym nastroju. - Roześmiała się i dodała: - A teraz wydaje mi
się, że wszystko będzie dobrze.
- Ja też mam taką nadzieję - powiedział, biorąc ją za ręce.
- A gdyby było inaczej, powiedz mi. Pozwól mi sobie pomóc. Niezależnie od tego, o co
chodzi.
On rzeczywiście tak myśli, przebiegło przez głowę Terri. Instynktownie przysunęła
się do niego, a on objął ją ramionami. Był to ciepły uścisk. I mocny. Dający poczucie
siły. Uniosła nieco głowę. Usta miała rozchylone, a twarz rozradowaną. Poczuła jego
ciepły oddech i jego usta na swoich. Odniosła wrażenie, jakby poraził ją prąd.
Zarzuciła mu ręce na szyję i tak chciała trwać już na zawsze. Fale zmysłowej
rozkoszy przepływały przez nią, całowali się coraz namiętniej. Jedna ręka Marka
wsunęła się pod szlafrok, ręka pełna wyczucia, delikatna, pieszcząca, potęgująca jej
pożądanie. Dziewczyna jęknęła cicho.
Nagle mężczyzna odsunął się, zaczerpnął powietrza i dokładnie otulił ją szlafrokiem.
- Masz rację - powiedział głosem nieco schrypniętym.
- Czas już, abyśmy wracali. Twoje ubranie już wyschło, ubierz się więc i odprowadzę
cię do domu. Był przekonany, że słusznie postąpił, nie przyspieszając dalszego biegu
wypadków. Jeśli ta wspaniała dziewczyna ma się zbliżyć do niego, musi to być
rezultatem jej radosnego uniesienia, a nie efektem rozpaczy.
Przy drzwiach jej apartamentu obiecali sobie wzajemnie, że będą się spotykać.
Mark wskoczył do samochodu i nacisnął gaz do deski. Musiał szybko wziąć zimny
prysznic...
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Terri usiłowała zachować dobry nastrój, ale wciąż, na zmianę, opanowywała ją to
desperacja, to nadzieja. Dobre wieści zaczęły napływać z Seattle dopiero po trzech
dniach. Matka miała już zrobione wszystkie testy i ich ostateczny wynik był
doskonały. Radość opanowała Terri bez reszty, gdy więc zatelefonował Mark
Denton, odparła w zachwycie:
- Niczego nie pragnę bardziej, jak pójść z tobą dzisiaj na kolację.
I tak się też stało. Po paru godzinach siedzieli przy elegancko nakrytym stoliku, w
zacisznej restauracji. Mark obserwował dziewczynę z uwagą. Zadzwonił do niej
zaraz po powrocie z Nowego Jorku, z zamiarem podniesienia jej jakoś na duchu. Ale
z niedawnego przygnębienia nic już nie pozostało. Była pełna wewnętrznej radości i
rozmowa między nimi miała wyraźnie charakter towarzyskiej paplaniny.
- Domyślam się - powiedział Mark - że twój problem, chociaż wciąż nie wiem, na
czym polegał, został szczęśliwie rozwiązany.
- Och tak, całkowicie. I muszę ci jeszcze raz podziękować - powiedziała, posyłając
mu radosny uśmiech. - Wtedy, na twoim jachcie; uczyniłeś to, co było mi tak
potrzebne. Byłam głupia, że przed spotkaniem z tobą dałam się opanować całkowicie
nastrojowi przygnębienia. Byłam głupia i nie miałam racji. Trzeba było, tak jak
mówi Angie, pozytywnie myśleć.
I w ten sposób odmienić bieg wypadków na korzystny. Czy wierzysz w siłę
pozytywnego myślenia?
- Oczywiście, że nie! - odpowiedział z głębokim przekonaniem. - Zgodziłbym się, że
zbieg okoliczności może wiele dobrego zdziałać. Ale uwierz mi, szanowna pani, że
trzeba naprawdę dużo działać, a nie tylko pozytywnie myśleć, aby osiągnąć jakieś
rezultaty. Wróciłem właśnie z Nowego Jorku, z sesji Narodów Zjednoczonych,
poświęconej pokojowi na Bliskim Wschodzie. I zastanawiam się, czy w ogóle istnieje
sposób na rozwiązanie tamtejszych problemów.
- O to właśnie chodzi! Czy nie sądzisz, że gdyby ktoś opracował sensowny i
praktyczny w zastosowaniu kompromis, w miejsce stałego podsycania sporów i
powiększania wymagań, sytuacja zmieniłaby się zdecydowanie? - Dla wzmocnienia
swej tezy dziewczyna zaczęła rzucać konkretnymi przykładami z wieloletniego
konfliktu na Bliskim Wchodzie, tak że Mark był zaskoczony jej znajomością rzeczy. -
Powiedz mi, co się właściwie wydarzyło w czasie tej ostatniej sesji? - zapytała.
Mark streścił jej przebieg debaty, a to doprowadziło ich do szerszego omówienia jego
kolumny w gazecie.
- Widzę, że systematycznie czytujesz moje komentarze.
- Tak jest naprawdę i bardzo lubię rozmaitość twoich materiałów. Piszesz zarówno o
tym, jak dziewczynka zgubiła kota, jak i o sprawach dotyczących całego kraju, a
także międzynarodowych. A wszystko zawsze przystępnie, prostymi słowami, które
rozumie nawet taki głupek jak ja.
- Nie jesteś żadnym głupkiem, wprost przeciwnie, zadziwiasz mnie swoją orientacją
w tak różnorodnych sprawach.
Mark był zachwycony, że rozmawia z osobą, która nie recytuje bezmyślnie, jak
papuga, jego własnych zdań. Przeciwnie, dziewczyna nie zgadzała się z wieloma jego
tezami. Cały czas popijali kawę i brandy i dopiero kelner uświadomił im, że upłynęło
kilka godzin i za chwilę zamkną restaurację.
Mark znał w swym życiu wiele kobiet, ale żadna nie zrobiła na nim takiego
wrażenia, iż chciałby przebywać wyłącznie w jej towarzystwie. Dlatego też ta kolacja
zapoczątkowała serię następnych spotkań. Byli więc potem w teatrze, operze, na
tańcach, przyjęciach, a jednego słonecznego dnia wybrali się na przejażdżkę
jachtem.
Czasami odnosił wrażenie, że o kobiecie nazywającej się Deedee Divine już
właściwie zapomniał. I nagle w sobotę wszystko znowu stanęło mu przed oczami.
Tego dnia rano Terri zaprosiła go na śniadanie, bowiem jej przyjaciółka wyjechała
gdzieś z chłopakiem i mogli mieć z Markiem całe mieszkanie do dyspozycji.
Oboje byli tym zachwyceni, wszystko układało się znakomicie. Po pysznym
śniadaniu, w cieple kominka, rozłożyli na podłodze szachy i Mark, który cały czas
myślał tylko o Terri, przegrał parę kolejnych partii. Dziewczyna śmiała się radośnie
ze swego sukcesu. Wyglądała tego dnia jeszcze bardziej kusząco niż zwykle. Choć
mówiła do niego, on nic nie słyszał, zapatrzony, jak pod miękkim materiałem w
kolorze brzoskwiniowym, z którego uszyte było jej spodnium, poruszały się przy
każdym głębszym oddechu nieduże wzgórki jej piersi. Odnosił wrażenie, że to młode
ciało przyzywa go wręcz do siebie. Pocałował jej rozchylone wargi i poczuł, że sam
płonie z pożądania. Położył się na dywanie wzdłuż niej i przyciągnął dziewczynę ku
sobie, całując raz za razem jej twarz, szyję, ramiona, piersi.
Terri była zachwycona. Chociaż bez słów, gorąco reagowała, prosiła, domagała się,
obiecywała... I nagle... bez uprzedzenia odsunęła się od niego i uniosła z podłogi.
O co jej chodziło, u diabła? Poczuł się pozbawiony czegoś, okradziony, obrabowany.
Coś, co było w zasięgu jego ręki, zostało mu nagle odebrane. Wściekły i sfrustrowany
zerwał się na równe nogi. Terri odsunęła się jeszcze bardziej i sprawiała wrażenie,
jakby wyciągniętą ręką chciała go powstrzymać. Przed czym, u licha? Czyżby
myślała, że chce ją zgwałcić? Przecież w równej mierze jak on pragnęła tego
zbliżenia, oczekiwała go. A zatem dlaczego?
- Przykro mi i bardzo cię przepraszam - powiedziała cichym głosem. - Nie teraz,
jeszcze nie... - Jej oczy wyrażały prośbę.
I wtedy właśnie stanęła mu przed oczami Deedee Divine. Przypomniał sobie jej
taniec u Spike'a. Jej ciało pełne prowokacyjnych ruchów, krąg mężczyzn
obserwujących ją w gorączce. Jej oczy patrzyły na wszystkich kusząco, zapraszająco,
pełne obietnic i... oszustwa.
Podobnie jak teraz u Terri Thompson, jej błękitne oczy również kusiły go i
obiecywały..
- Czego spodziewasz się po mnie, Terri Thompson? - Jego głos był schrypnięty i ze
szczególnym naciskiem wypowiedział jej nazwisko.
- N... niczego - odparła z wahaniem. - To znaczy, chciałabym, żebyśmy zostali
przyjaciółmi.
- Czyżby? A mnie się wydawało, że łączy nas już coś więcej niż tylko przyjaźń.
- Masz rację. Ale na jeszcze więcej nie nadszedł czas - powtórzyła. - Są sprawy... o
których nie wiesz... znamy się przecież niezbyt długo.
Marka nagle uderzyła niespodziewana myśl. A może ona chce również jego skusić,
naciągnąć na coś? Na przykład na małżeństwo? Ta myśl zawstydziła go jednak i
rozzłościła. Przecież zaledwie parę minut wcześniej zgodziłby się na każdą jej
zachciankę.
- Może powinniśmy mieć czas, by ostudzić się nieco - powiedział. Sięgnął po
marynarkę i wyszedł.
Terri oparła się o drzwi, które zamknęły się za nim. Zbierało się jej na płacz. Chciała
wołać, żeby wziął ją w ramiona i przywrócił to wspaniałe uczucie, kiedy oboje tak
bardzo nawzajem się pożądali. Zdawała sobie jednak sprawę, że jeśli ich związek ma
być trwały, to w pierwszym rzędzie muszą zniknąć wszystkie dzielące ich przegrody,
muszą być wyjaśnione wszelkie kłamstwa. Ona przecież kochała Marka Dentona i
chwilami zdawało się jej, że Mark zrozumiałby ją i wybaczył, gdyby mu wszystko
wyznała. Parokrotnie była już bliska takiej decyzji i w ostatniej chwili
powstrzymywało ją przed tym wspomnienie jej własnej bezczelności tamtego
pierwszego dnia, w barze Spike'a, i ogrom sumy, którą od Marka wycyganiła. Gdyby
chodziło o sto dolarów, nawet o cztery tysiące, które można byłoby spłacić i o całej
sprawie zapomnieć, to na pewno zostaliby przyjaciółmi. Ale tak olbrzymia suma
tworzyła między nimi przeszkodę nie do przebycia. A na dodatek jeszcze te jej
kłamstwa...
Były chwile, kiedy wydawało się Terri, że on rozpoznaje w niej tamtą tancerkę,
jednak postanowił tę sprawę puścić w niepamięć. Ale czy można puścić w niepamięć
prawie pół miliona dolarów? Nie starać się ich odzyskać? Dziewczyna zastanawiała
się także, co miało znaczyć jego powiedzenie, że być może potrzebny jest im pewien
okres na ochłodzenie? Czy znaczyło to, że już go więcej nie zobaczy?
Jednak Mark w żadnym wypadku nie chciał zrywać tej znajomości. Kimkolwiek
była, oczarowała go całkowicie, a to, co do niej czuł było głębsze niż erotyczne
pożądanie. Jej czar osobisty zauważało także wiele innych osób. Pewnego wieczoru
jego matka zaprosiła go na kolację. I wtedy zabrał ze sobą Terri.
- Co za czarująca kobieta - powiedziała potem starsza pani. - Zrównoważona, a
jednocześnie pełna życia i gracji, zauroczyła wszystkich gości.
- O, tak! - zgodził się Mark, wyraźnie zadowolony. I pomyślał, że nawet wuj Jasper
był nią oczarowany. Obserwował z uwagą chwilę prezentacji.
- Mój brat, pan Goodrich - powiedziała matka i Mark był pewien, że zauważył
zakłopotanie Terri czy nawet lekki szok.
Jeśli tak było, to Terri opanowała się natychmiast i poddała bez ociągania
sondującym pytaniom wuja Jaspera. Potem, na boku, starszy pan powiedział do
siostry, że dziewczyna jest wyjątkowo miła. Matka Marka przytaknęła i stwierdziła,
że zapewne jest wtorkowym dzieckiem.
- Wtorkowym? - zapytał zaskoczony Mark.
- Jak to, nie wiesz, że dzieci urodzone we wtorek są wyjątkowo miłe?
- Rozumiem - powiedział Mark, a w duchu pomyślał, że nie wie nawet, którego dnia
i roku urodziła się Terri, ani gdzie. Nie wie zresztą w ogóle, kim jest. Wie tylko, że
ma piękne, błękitne oczy, dołki w policzkach i melodyjny głos. Trudno też
zaprzeczyć, że była specjalistką od tańca brzucha i omotała jego siostrzeńca, nie
mówiąc już o tym, że nakłamała niemało jemu samemu. Deedee Divine rozstała się
z nim w tak trudnej sytuacji, iż nic dziwnego, że Terri nie chciała teraz wyjaśniać
czegokolwiek. Tak czy inaczej, Mark postanowił, że będzie czekał na chwilę
szczerości, chwilę prawdy...
ROZDZIAŁ ÓSMY
Brian był asystentem Marka. Zbierał dla niego materiały, głównie z
konkurencyjnych gazet, i mnóstwo wycinków pokrywało całe jego biurko.
- Będziemy to musieli sprawdzić - powiedział. - Dawny spór odradza się na nowo.
Szef przeglądał właśnie wręczony mu przez sekretarkę wydruk swego komentarza
do nowego numeru gazety, nie uniósł więc nawet głowy.
- O jaki spór ci chodzi? - zapytała sekretarka, Ginger, wysoka, atrakcyjna, młoda, o
ciemnobrązowej karnacji.
- O spór wielkiego biznesu z małym biznesem - odparł Brian. - Zdaniem Sama
Petersona, szefa Zjednoczenia Producentów Aut, stanowa Komisja do Spraw
Rozwoju Gospodarczego dobrze by zrobiła, przyglądając się swoim priorytetom. Jego
zdaniem powiększenie ulg podatkowych ściągnęłoby do Kalifornii duże firmy, które
stworzyłyby nowe miejsca pracy i powiększyły produkcję. W ten sposób dałoby się
uniknąć strat, które przyniosły pożyczki udzielane drobnym biznesmenom.
- Szowinistyczna świnia - prychnęła Ginger. - Ciekawa jestem, gdzie on wynalazł
taką statystykę?
Brian posłał jej szelmowski uśmieszek, poprawił okulary i zaczął czytać fragment
artykułu z gazety:
- Liczba bankructw odnotowanych wśród sponsorowanego przez władze stanowe
drobnego biznesu jest żałosna. Niedbalstwo w zasadach przyznawania pożyczek
przez Administrację Małego Biznesu sprawiło, że wiele firm dostało się w
niepowołane ręce, co w rezultacie sprawia...
- Och, zamknij się. Chciałbyś, żeby gospodarka znajdowała się, jak zawsze, w rękach
grubych ryb, oczywiście o białej skórze i płci męskiej.
- Ja chciałbym? Przecież tylko cytuję ekspertów.
Mark nie włączył się do dyskusji. Nakazał tylko sekretarce, która zresztą z reguły
opowiadała się po stronie wszelkich mniejszości, aby naniosła niewielkie poprawki
na jego tekście, nim faksem przekaże go do drukami.
- Okay, szefie - odparła. - Proszę, powiedz tylko temu panu Głupolowi, że jedno
śmierdzące jajko nie zanieczyszcza całego koszyka.
- Jakie jajko i jaki koszyk?
- Ona plecie o Ericu Saundersie - powiedział Brian. - To ten facet, który oszukał
Administrację Małego Biznesu na dwieście tysięcy dolarów, co oczywiście nie jest
drobną sumką. Dodam, że nie możesz mówić o mnie, iż jestem przeciw
mniejszościom, szanowna panno Ginger, dlatego że Saunders jest białym
mężczyzną.
- Nie, bynajmniej! Tobie nie chodzi o krytykowanie Saundersa - upierała się Ginger.
- Ucieszyłoby cię zlikwidowanie całej Administracji Małego Biznesu z powodu tego
faceta.
- Jeszcze raz powiem, że się mylisz, panno Mądrzalska. Twierdzę tylko, że jeśli cały
Zarząd może być tak łatwo oszukany przez jednego bezczelnego faceta, z powodu
wydumanej fabryki porcelany, to znaczy, że coś w interesie śmierdzi. I my
powinniśmy się temu przyjrzeć. - To mówiąc, Brian położył na biurku szefa kilka
wycinków z gazet. A potem zwrócił się do Ginger: - Czas na lunch. Postawię ci, ze-
psuta dziewczyno, hamburgera. A co przynieść dla ciebie, szefie?
Mark przeglądał już wycinki i pokręcił przecząco głową. Po chwili był sam w
gabinecie i zdegustowany pomyślał, że poranna prasa nie przynosi nic godnego
komentarza. Wszyscy przecież wiedzą, że gospodarka kuleje i władze stanowe po-
winny wpływać ożywiająco na biznes, zarówno ten duży, jak i mały.
Przerzucając gazety, trafił na artykuł omawiający sprawę Erica Saundersa. Dostał
on pożyczkę, z poręczenia stanu Kalifornia, w wysokości rzeczywiście dwustu tysięcy
dolarów, na wybudowanie fabryki porcelany. Fabryka okazała się fikcyjnym
przedsięwzięciem, Saunders podjął pieniądze i zniknął. Stan Kalifornia został bez
gotówki, a Administracja Małego Biznesu zbierała cięgi ze wszystkich stron.
Mark wstał zza biurka i podszedł do okna. Przed nim roztaczał się widok na
ruchliwą, śródmiejską Market Street. Na czym polegał błąd Administracji Małego
Biznesu? Chodziło o niedbalstwo czy czyjś współudział w przestępstwie? Zasady
finansowania tak dużych operacji powinny być ujęte w twarde ramy. Nie jest
wykluczone, że ktoś w środku tej instytucji... Przerwał swój tok myśli. Nie musiał
wyciągać przedwczesnych wniosków, tym bardziej że pamiętał, co kiedyś powiedział
Nate:
- Chłopie, to, co ty uwielbiasz, to nie są słowa, lecz siła! Siła słów.
- Jak mam to rozumieć? - zapytał Mark, cały najeżony.
- Chcę przez to powiedzieć, że wy, cholerni dziennikarze, możecie swymi słowami
okręcić sznur wokół szyi człowieka i powiesić go, nim stanie przed sądem. Uważacie,
że jesteście i prokuratorem, i sędzią.
- Pleciesz głupoty - odparł zdenerwowany Mark. -W imieniu społeczeństwa
opisujemy to, co nas otacza. I jesteśmy zobowiązani do prezentowania faktów
naszym czytelnikom. - Mark wyrzucił to z siebie z przekonaniem, ale nigdy
właściwie nie potrafił wyzbyć się myśli, że w zarzutach Nate'a było trochę racji.
Fakty można naciągać, nie eksponując dostatecznie mocno winowajcy lub osłaniając
niewinnego. Dlatego starał się raczej wyrażać opinie, niż prezentować fakty, chyba
że nie miał co do nich najmniejszej wątpliwości. A to nie zdarza się często.
Jest również prawdą, że sens słów można przekręcić. Niuanse zawarte w słowach,
czy w całych zdaniach, mogą mieć różne znaczenie. Słowa mogą sprawiać ludziom
przyjemność czy też wpędzać ich w złość, pogłębiać nienawiść, ale także wywoływać
radość, żal... Tak, słowa mają swoją moc i człowiek musi być ostrożny w
posługiwaniu się nimi.
Mark z dużą starannością studiował wycinki z gazet. Erie Saunders pobrał
pieniądze i zniknął. A więc sądzić można, że jest winny. Ale Ginger miała rację, iż
Zarządu nie powinno się potępiać z powodu jednej sprawy. A może podobnych było
więcej? Jeśli wewnątrz Zarządu był współwinny... Mark jeszcze raz przejrzał
wycinki. Okazało się, że Zarząd organizował konferencję prasową następnego dnia
rano, o dziesiątej. Aby dokładniej zaznajomić społeczeństwo ze swoją działalnością.
A także, jak Mark się domyślał, aby bronić się przed ostatnio wysuwanymi
zarzutami. Sprawdził swój rozkład zajęć na następny dzień i postanowił pojawić się
na konferencji.
Mark witał się skinieniem głowy ze znanymi mu reporterami i zajął miejsce przy
Samie Wellsie, z „The Tribune". Byli głęboko pogrążeni w dyskusji na temat
ostatnich rozgrywek profesjonalnego golfa, gdy na podium pojawili się przedsta-
wiciele Administracji Małego Biznesu. Mark chciał jeszcze coś powiedzieć do Sama,
gdy nagle zobaczył, jak tuż obok przewodniczącego zasiadła elegancka, na czarno
ubrana kobieta. Wokół szyi miała zawiązany szalik w tym samym kolorze co jej
piękne błękitne oczy. Była to Terri Thompson.
Co ona, u diabła, tutaj robiła?
Zza stołu wstał przewodniczący konferencji, aby powitać dziennikarzy i
zaprezentować kolegów. Jedną z nich była, jak stwierdził przewodniczący, Terri
Thompson, szefowa działu kredytów.
Oszołomiony Mark usiłował pojąć, co mogła mieć wspólnego kobieta o tak wysokiej
pozycji zawodowej z tancerką w podrzędnym barze. I starał się sobie przypomnieć,
co sama Terri mówiła mu o swej pracy. Doszedł do wniosku, że niewiele. Równie
mało mówiła mu o innych szczegółach swego życia. Tyle tylko, że pracuje w jakimś
biurze stanowym.
Dziewczyna dostrzegła go wśród dziennikarzy, skinęła głową i uśmiechnęła się.
Odpowiedział jej tym samym, starając się nie okazywać swego zaskoczenia. Główny
urzędnik od udzielania kredytów! Kluczowa pozycja! Wygodna dla wszelkich
finansowych machlojek. W stylu panny Deedee Divine...
Mark nie słyszał ani jednego słowa z całej debaty, aż do chwili, kiedy
przewodniczący poprosił do mikrofonu Terri.
- Panna Terri Thompson, nasz główny specjalista od spraw kredytów. Przybyła do
nas z doskonałymi rekomendacjami i dyplomem magistra w zakresie biznesu,
uzyskanym na Uniwersytecie Stanforda. Wykonuje wzorowo swą pracę i zjawiła się
tutaj, żeby przedstawić państwu założenia naszej polityki kredytowej i obowiązujące
przy tym reguły. Odpowie też na pytania z waszej strony, jeśli takie się pojawią.
Wstała i zwróciła się ku słuchaczom. Terri Thompson, jakiej nigdy przedtem nie
widział. Oczywiście zdawał sobie sprawę, że jest zrównoważona i pełna gracji. Ale
nigdy nie wydawała mu się tak kompetentna, pewna siebie oraz opanowana. Czyżby
nie była świadoma, że cała sala pełna jest pazernych dziennikarzy, mogących ją
pożreć, przy okazji rozpatrywania sprawy Saundersa?
Przeciwnie, wiedziała o tym doskonale. Wewnętrznie trzęsła się jak liść na wietrze.
Tak wiele ryzykowała. Jej reputacja, jej praca, a także dalsze losy jej urzędu były w
niebezpieczeństwie. Na szczęście, gdy podchodziła do mikrofonu, nie myślała w ogó-
le o tym haniebnym oszuście i złodzieju Saundersie, lecz o setkach innych ludzi,
którzy doskonale wykorzystywali zaciągnięte kredyty dzięki swej przedsiębiorczości,
pomysłom, talentom, aspiracjom. Ci ludzie potrzebowali tylko pomocnej dłoni. Wiele
podań czekało na załatwienie na jej biurku.
Terri w swej wypowiedzi ani słowem nie wspomniała o mrocznej sprawie Erica
Saundersa. Skupiła się wyłącznie na pozytywach. Cytowała dane statystyczne,
sukcesy małych przedsiębiorstw, wskazywała na powstające nowe stanowiska pracy
i najnowsze podatki napływające do kas stanowych. Na koniec przedstawiła zasady
obowiązujące przy przyznawaniu pożyczek, mówiła o dokładnym sprawdzaniu
podań. Mimo tak pozytywnego obrazu już pierwsze pytania, padające z sali,
nacechowane były agresywnością. Atakowano zarówno całą administrację, jak i
szefową działu kredytowego.
Mark nie mógł tego wytrzymać. Wyglądało na to, jakby cała sala postawiła sobie za
cel ukrzyżowanie Terri. Chciał wstać, otoczyć ją ramionami i bronić przed wszelką
napastliwością. Wydawała się tak podatna na zranienie...
Nagle przyszło na niego otrzeźwienie. Co ty sobie wyobrażasz? - skarcił sam siebie.
Przecież wiesz o niej niejedno. Ta cała sprawa może być dokładnie ukartowana
przez dwoje ludzi, którzy zmieniają swe nazwiska, swe tożsamości, tak jak
zmieniają ubiory. W trakcie konferencji wyszło bowiem na jaw, że Eric Saunders
wielokrotnie przeistaczał się w rozmaitych facetów. Padło też twierdzenie, że jako
zabezpieczenie pożyczki z Administracji Małego Biznesu podał swoje konto w jakimś
banku, na którym było dwieście tysięcy dolarów. Czy przypadkiem nie pochodziły
one z kieszeni Marka Dentona? Wycyganione przez niejaką Deedee Divine? Po co
bowiem ktoś, kto uzyskał tytuł magistra ekonomii, miałby zajmować się tańcem?
No tak, ale tytuł magistra również mógł być fałszywy.
Jednak Terri, odpierając ataki dziennikarzy, nie sprawiała wrażenia osoby
niekompetentnej. Mark nie mógł się oprzeć satysfakcji, gdy słuchał, jak szybko i
precyzyjnie dziewczyna odpowiadała na pytania z sali. Widać było, że doskonale
orientuje się w temacie. Jeśli było coś w niej sfałszowane, to zrobiono to
znakomicie... podobnie jak znakomicie wypadała w tańcu brzucha.
Konferencja miała się już ku końcowi i argumenty Terri Thompson brały górę. Tak,
sprawa Erica Saundersa była wyraźnym naruszeniem zasad. Oczywistym
oszustwem, zaplanowanym zawczasu. Administracja musi ponieść tego konse-
kwencje. Był to jej błąd, ale też ostrzeżenie. Osoby składające podania o kredyt
muszą być staranniej sprawdzane niż dotychczas. Należy jednak sprawnie działać.
Kredyty muszą być dostępne dla tych, którzy ich naprawdę potrzebują i na nie
zasługują. Terri Thompson namawiała ludzi do społecznego uczestniczenia w
działalności Zarządu i zapraszała do swego biura. Nie, podania o kredyty, stare czy
nowe, nie będą poddawane społecznej inspekcji. Prywatność klientów musi być
uszanowana: Ale sprawy biznesu to co innego, i każda osoba indywidualnie, jak też
całe grupy zawodowe, są zapraszane do współpracy z Administracją Małego
Biznesu.
Konferencja dobiegła w ten sposób końca. Część dziennikarzy, jak zwykle w takich
wypadkach, opuszczała szybko salę, inni podchodzili do stołu prezydialnego, żeby
wymienić jeszcze jakieś spostrzeżenia.
Mark, zbliżając się powoli do stołu, zastanawiał się, co powiedzieliby koledzy po
piórze, gdyby oświadczył, że ta pani z Administracji jest w stanie oszukiwać,
kłamać, fałszować, być w zmowie...
- Halo, Mark - powiedziała Terri, wyciągając do niego rękę. - Byłam zaskoczona. Nie
spodziewałam się, że przyjdziesz tutaj.
- Jak się masz, Terri - odparł, uśmiechając się szeroko w odpowiedzi. - Może
pójdziemy na lunch?
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
- Wywarłaś na mnie i na całej sali duże wrażenie - powiedział Mark, gdy byli już
sami.
- Doprawdy? - zapytała Terri z cieniem wątpliwości w głosie. - Sądzisz więc, że
będziemy mieli dobre relacje w prasie?
- Zdecydowanie! Przełknęli wszystko, co im powiedziałaś. - W głosie mężczyzny była
odrobina ironii, dziewczyna jednak nie zareagowała, a tylko westchnęła głęboko.
- Dobrze by było, gdybyś miał rację. Ten przypadek Erica Saundersa był dla nas
poważnym ostrzeżeniem. Tyle tylko, że to odosobniony przypadek. Nigdy jeszcze nic
takiego nie miało miejsca. Pan Anderson, mój szef - kontynuowała -chciał, abym to
ja poprowadziła na konferencji ten temat i miałam ogromne obawy, że nie podołam.
Czułam, że ryzyko było ogromne.
Mark zrozumiał na koniec swoje postępowanie. Nie wywierał nacisku na Terri, żeby
wyznała całą prawdę, bo obawiał się, że jego podejrzenia mogły się okazać słuszne, a
on tego nie chciał. Jedyne, czego pragnął, to wziąć tę rozkoszną twarzyczkę w ręce i
ucałować kuszące usta. Na środku ruchliwej ulicy, wśród tłumu otaczających ich
ludzi. Do diabła z tymi ludźmi i do diabła z gnębiącymi go wątpliwościami!
Po chwili siedzieli w małym bistro i jedli coś w rodzaju lunchu. Przy czym on
milczał, a ona w dalszym ciągu zalewała go potokiem słów na temat swej pracy i
zakończonego przed chwilą spotkania z prasą.
- Nie mówisz ani słowa, Denton, a mnie interesuje, co chcesz sam napisać o tej
konferencji. A może nie masz w ogóle takiego zamiaru?
- Jeszcze nie wiem - bąknął, nie wystawiając sobie najlepszego świadectwa. Gdzie
się podziała jego odpowiedzialność wobec społeczeństwa, rzetelne relacjonowanie
przez niego faktów?
Był zadowolony, gdy skończyli lunch. Miał nadzieję, że przemyśli jeszcze raz całą
sprawę. Kiedy jednak ona podniosła się od stolika, przytrzymał ją za rękę.
-- Chodźmy już, szanowny panie - powiedziała, śmiejąc się i ukazując dołki na
policzkach. - Nie mam czasu na marzenia i pogaduszki. Czeka mnie ciężka praca.
- Sterta nowych podań o kredyt? - powiedział domyślnie i także zaśmiał się.
- Zgadłeś! A co z tobą? Nie masz nic do omówienia? Żadnego zamachu stanu,
powstania? A może poświęciłbyś uwagę jakiejś konferencji prasowej?
- Dobrze, już dobrze. - Mówiąc to, Mark nie wypuszczał jej dłoni. - Czy mamy jakieś
plany na niedzielę? Może wybierzemy się nad jezioro Tahoe?
Odparła, że bardzo jej przykro, ale w piątek wyjeżdża do Seattle i wróci dopiero w
niedzielę późnym wieczorem. Mark przy tych słowach puścił jej rękę, zastanawiając
się któryś raz z rzędu, co ciągnie ją do tego cholernego Seattle?
Lecąc samolotem do Seattle, Terri myślała wyłącznie o Marku Dentonie. Był dla niej
wciąż nieodgadniona zagadką. Zawsze niedbały, wszystko traktujący z
przymrużeniem oka, lekko. Niezależnie od tego, czy tańczył, grał w szachy, czy po
prostu stał na swym kiwającym się na wodzie jachcie w wypłowiałych dżinsach i
mieszał zupę w garnku. Nikt wówczas nie uwierzyłby, że jest pełnym poświęcenia
dziennikarzem, który donosi z szerokiego świata o zamieszkach, rewolucjach,
walkach, w których krew się leje. Pochłaniała jego teksty zachłannie, zachwycała się
tym, co pisał, podobnie jak tym, kim był... A był wysokim, przystojnym mężczyzną,
beztroskim, z zawsze zmierzwionymi czarnymi włosami i uśmiechem, który rodził
się w kącikach ust i rozprzestrzeniał na całą twarz, oczy. Te oczy świdrowały ją
głęboko i miała chwilami wrażenie, że sięgają w głąb jej duszy.
Terri wyprostowała się na swym fotelu, przerzuciła niedbale kilka stron kolorowego
magazynu, który leżał na jej kolanach i zastanawiała się, co ma dalej robić z
Markiem? Kiedy wreszcie hędzie mogła powiedzieć mu wszystko?
A może nigdy to nie nastąpi? Przecież tyle osób wplątanych jest w tę sprawę. Po
pierwsze... jej matka. Miała naprawdę ciężkie życie. Przykładem była praca w barze
Spike'a. Tam Terri odkryła wiele szczegółów z życia Delii, o których wcześniej nie
miała pojęcia. Ale z drugiej strony było wiadome, że Delia nie byłaby w stanie
oszukiwać. Była uczciwą, przyzwoitą, prostolinijną kobietą, która nigdy by nie
wybaczyła oszustowi naciągającemu drugą osobę na tak monstrualną sumę. Dlatego
Terri musiała okłamać również swą rodzoną matkę. Naopowiadała jej o rzekomym
dobroczyńcy, Jasperze Goodrichu.
Och! Wielki Boże! Jasper Goodrich. Jak to się stało, że ona, Terri, nie zemdlała na
przyjęciu u matki Marka, gdy pani Denton powiedziała: „Moja droga, chciałabym,
żebyś poznała mego brata, Jaspera Goodricha". Wszystko, co była w stanie
wówczas zrobić, to uśmiechnąć się i podać mu rękę. Oczywiście nie mogła ustrzec się
rumieńca wstydu, na szczęście nikt go nie zauważył.
Gdyby Goodrich wiedział, że ona jest Deedee Divine...
Gdyby jej matka wiedziała, co ona zrobiła...
Gdyby Mark wiedział... A oczywiście natychmiast by wszystko skojarzył, gdyby
kiedykolwiek spotkał jej matkę. Terri oczami duszy widziała, jak jej otwarta,
uczciwa Delia mówi pełna szczerości:,Jestem tancerką. Tak, mogę się założyć, że w
mym życiu przetańczyłam już wielokrotnie nasz kontynent wzdłuż i wszerz".
Śmiałaby się i odpowiadała na wszystkie jego pytania. I poznałby całą prawdę.
Jasne więc, że Mark i jej matka nie mogą się nigdy spotkać. Może więc powinna
poszukać jakiejś innej pracy, wyjechać z San Francisco. Ale przecież bardzo lubiła
swoją pracę i kochała Marka.
Zrujnowała całe swe życie przez te wszystkie kłamstwa.
Matka wyglądała pięknie. Cała jakby rozkwitła.
- Czuję się wspaniale, Terri! - powiedziała z wdzięcznością.
- Tak bardzo się cieszę - odparła córka, przyciskając ją do siebie. Słowa matki warte
były miliona kłamstw.
- Lekarze chcą, żebym jeszcze przez parę miesięcy była w pobliżu. Ale nie obawiają
się już komplikacji i są zaskoczeni moim szybkim powrotem do zdrowia. Muszę
napisać do pana... jakże się on nazywa? Goodlaw? Gdyby nie on...
- Och, mamo. Tacy ludzie, jak pan Goodrich nie wymieniają listów z każdą osobą,
której pożyczą pieniądze.
- Naprawdę? - Delia była zaskoczona. - Wydaje mi się, że powinni być szczęśliwi,
kiedy dowiedzą się, że komuś tak bardzo pomogli. Wiem, że nie odpowiedział na mój
pierwszy list, ale...
- Mamusiu, on prawdopodobnie w ogóle nie widział twego listu. Otoczony jest
sekretarkami, asystentami i... prawnikami od podatków... na pewno w dziewięciu
wypadkach na dziesięć nawet nie wie, na co przeznaczone są jego pieniądze.
- Nie wierzę w to. Jestem pewna, że chciałby wiedzieć, jaki cud sprawiły jego dolary.
Napiszę do niego jeszcze raz.
- W porządku, mamo. Jeśli w wyniku tego poczujesz się lepiej... Wyślę ten list w
twoim imieniu. - Było to jeszcze jedno kłamstwo. Terri zmieniła temat i zaczęła
opowiadać o Angie i nowym mieszkaniu.
- A co powiesz nam o twoim towarzyskim życiu? - zapytała ciotka Meg. - Poznałaś
jakichś nowych panów?
- Niewielu - odpowiedziała. - Właściwie tylko jednego. - Oczywiście Terri nie chciała
rozwijać tego tematu, zaczęła więc mówić o swojej pracy i ciekawych klientach.
Jej matka zainteresowała się szczególnie, rzecz jasna, Joe Danielsem i jego
tanecznym studiem.
- Może dostanę u niego pracę? - zastanowiła się głośno.
- Mamo, ty nie będziesz już musiała pracować.
- Taniec to nie praca, lecz przyjemność. A nauka tańca to wręcz rozrywka.
- Poczekamy, zobaczymy. - Terri jeszcze raz zmieniła temat. Opowiedziała im o
aferze Saundersa i o konferencji prasowej. Ciągle pamiętała, że Mark nic nie
napisał na ten temat. Ani jednego słowa. Zastanawiała się, dlaczego.
- Wiesz przecież, że nie wypowiadam się, gdy nie dysponuję odpowiednią liczbą
faktów - powiedział Mark do Briana.
- Czy pojawiło się coś nowego, co dotyczyłoby Erica Saundersa czy Larry'ego Cobbsa,
tego drugiego nazwiska, pod którym on występuje?
- Znane są tylko jego nowe, kolejne pseudonimy.
- Sprawdź je wszystkie.
- Wszystkie? - zapytał Brian zaskoczony, unosząc brwi.
- A jak, u diabła, zamierzasz go rozpracować?
- Szefie, to będzie wymagało ogromnej roboty.
- A czy nie za to ci płacą? - zapytał Mark, nie ukrywając rozdrażnienia.
Brian zastanawiał się, co sprawiało, że szef ostatnio tak łatwo wpadał w zły nastrój i
dlaczego przywiązywał tak wielkie znaczenie do sprawy stosunkowo drobnej w skali
kraju?
Kiedy Mark został sam, zaczął nerwowo spacerować po pokoju. Zdał sobie nagle
sprawę, że dobrowolnie oddałby Terri Thompson wszystko to, co od niego wyłudziła,
a nawet więcej, aby się tylko przekonać, że wbrew faktom przemawiającym za jej
winą nie jest kłamczucha, oszustką, mistrzynią w naciąganiu innych. Bardzo chciał
się też dowiedzieć, czy łączyło ją cokolwiek z tym Saundersem. Co jednak uczyniłby,
gdyby okazało się to prawdą? Może wówczas przestałby myśleć wyłącznie o niej i
zabrał się do pracy... Na razie był zadowolony, że trzymał w szufladzie dużo
opracowanych już wcześniej materiałów.
Żeby rozładować swoje podejrzenia, zatelefonował do Terri.
- Dzień dobry, Mark, jak się czujesz?
- Pomyślałem sobie, że może wybralibyśmy się na przejażdżkę w teren, tak jak mi
obiecywałaś...
- Oho! Jak widzę, chcesz sprawdzić wyniki mojej pracy, nim coś na ten temat
napiszesz?
- Przecież zawsze tak robię. Czy masz coś przeciwko temu?
- Oczywiście, że nie. Powiedz, co cię szczególnie interesuje, to opracuję plan naszego
wyjazdu. Postaram się, żeby nie było to zbyt daleko...
- Nieważne. Chodzi mi tylko o kilka spraw, którymi ty osobiście się zajmowałaś. -
Mark nie chciał budzić jej podejrzliwości.
Dziewczyna przyjęła propozycję i po paru dniach wyruszyli w inspekcyjną podróż.
Pierwsze miejsce, do którego Terri go zabrała, znajdowało się w Oakland, niedaleko
San Francisco. Dom był stary, w dzielnicy raczej średniozamożnej, zabudowanej
zarówno dość okazałymi willami, jak i sfatygowanymi domkami. Był tam również
sklep spożywczy, bar i restauracja. Po uliczkach biegały rozbrykane dzieciaki. Terri
zaparkowała samochód przy jednym z piętrowych domostw obok furgonetki.
Otworzyła im kobieta z niezbyt czystymi rudymi włosami i z papierosem zwisającym
z ust.
- Panna Thompson - zawołała, wyraźnie zadowolona z przyjazdu Terri. -
Przygotowujemy właśnie do wysłania gotowy numer naszego magazynu. Chce go
pani zobaczyć?
- Po to właśnie przyjechaliśmy - odparła Terri. - Wiem, że jest pani bardzo zajęta,
ale mam nadzieję, że znajdzie trochę czasu, żeby opowiedzieć panu Dentonowi o
waszym biznesie. Pisuje on do wielu gazet i może to być dla pani reklamą. Mark, to
jest Vera Cox, która wydaje lokalny miesięczny magazyn. Chcesz na pewno
zobaczyć, jak się coś takiego robi?
Pani Cox wyjęła papierosa z ust i wyciągnęła rękę.
- Miło mi pana poznać - powiedziała. - Przejdźmy na tył domu, tam pracujemy. -
Nagle zawołała do dwojga małych dzieci, zwabionych przyjazdem obcych ludzi: -
Mówiłam wam, żebyście bawili się na podwórku, aż zawołam was na lunch.
Uciekajcie stąd.
Dzieci, poczęstowane lizakami, które niespodzianie znalazły się w torebce Terri,
zniknęły i pani Cox poprowadziła ich do pomieszczeń na tyłach domu. Pokój, który
sprawiał wrażenie uporządkowanego bałaganu, pachniał klejem i papierem.
Znajdowały się w nim dwa nie używane w tej chwili komputery, przez jeden z trzech
telefonów rozmawiał jakiś mężczyzna, a dwie kobiety przycinały papier i sklejały go
na długim stole.
- Kolumny przeszły już przez skład komputerowy - wyjaśniała pani Cox. - Teraz
zestawiamy z kolumn i ogłoszeń całe stronice i przygotowujemy wszystko dla
drukarki.
Kobieta uniosła jedną z gotowych stron, aby mu ją pokazać. Zawierała dwa
artykuły: na temat bezpieczeństwa jazdy na rowerze i na temat menu na Dzień
Dziękczynienia. Na stronicy były też dwie reklamy, jedna mówiąca o sklepie z
dziecięcym obuwiem, a druga o sklepie spożywczym.
- Bardzo mi się to podoba - powiedział Mark, a Terri zaproponowała, aby pani
„redaktor naczelna" opowiedziała coś jeszcze o początkach przedsięwzięcia.
- Wszystko stało się z konieczności. Miałam trudne życie po śmierci męża. Zasiłki z
pomocy społecznej nie wystarczały na utrzymanie, nie mówiąc już o tym, że człowiek
się ich wstydził. Nie chciałam zostawiać dzieci bez opieki, wpadłam więc na pomysł
wydawania w domu lokalnego magazynu. Mąż pracował kiedyś w gazecie i od tego
czasu wiedziałam, że najlepiej można zarobić na reklamach. - Pani Cox opowiadała
Markowi szczegółowo, jaką gehennę początkowo przeżywała, kiedy sama pisała
artykuły, sama składała strony i z dziećmi rozwoziła swój magazyn po okolicy.
Uzbrojona w długą listę nic nie płacących „subskrybentów", zaczęła zbierać reklamy
od miejscowych biznesmenów.
Zaczęło to przynosić zyski, ale wciąż niedostateczne, żeby mogła zrezygnować z
pomocy społecznej. Nie traciła jednak nadziei, bo interes mimo wszystko powoli się
rozwijał. W pewnej chwili ktoś powiedział jej o możliwości otrzymania kredytu z
Administracji Małego Biznesu.
- Spotkałam się z panną Thompson - powiedziała kobieta i posłała Terri pełen
wdzięczności uśmiech. - Gdyby nie ona... Kredyt, który poręczyła Administracja,
pozwolił mi na zakup niezbędnych materiałów produkcyjnych i zatrudnienie
pomocników. Dzisiaj mam dwóch pracowników, specjalistów od reklam, operatora
komputerowego, kobiety, które składają magazyn, i kilku chłopców, którzy rozwożą
go. Jest on w dalszym ciągu bezpłatny, ale dzisiaj ma już sześć stron i tyle reklam,
że dzięki nim dawno zrezygnowałam z zasiłków społecznych. I jeszcze jedno. Mam
kilku autorów. Płacę im po dwadzieścia pięć dolarów za artykuł i nie ma pan
pojęcia, ilu chętnych mam do tej roboty. Czasami artykuły z mojego miesięcznika
przedrukowywane są przez większych, lepiej płacących wydawców i wtedy wszyscy
jesteśmy zachwyceni. O tak, szanowny panie. Prowadzę dobry biznes i gdyby nie
panna Thompson, do dziś musiałabym na pewno wisieć u klamki pomocy społecznej.
Mam rację, panno Thompson?
Tego dnia Terri i Mark odwiedzili jeszcze, również w okolicy Oakland, przedszkole
prowadzone przez Murzynkę w nieco zaawansowanym wieku, a potem zajrzeli
jeszcze do warsztatu naprawczego sprzętu rolniczego, gdzie młodzi ludzie, wręcz
nastolatki, popisywali się tym, co potrafią. Wszystko to były przedsięwzięcia bardzo
udane, w których decydującą rolę odegrały kredyty sponsorowane przez Administra-
cję Małego Biznesu. W każdym wypadku Terri Thompson przyjmowana była
niezmiernie serdecznie jako sprawczyni wszystkiego dobrego.
Opuszczając warsztat naprawczy, Mark uświadomił sobie, że jeden z młodzieńców
tam zatrudnionych, szczycący się wymyślnym kolczykiem w uchu, ukradł mu coś z
samochodu, parę miesięcy wcześniej.
Gdy powiedział o tym Terri, zaśmiała się.
- Jeśli nawet tak było, to czy nie jesteś zadowolony, że ten młody człowiek teraz
pracuje, a nie kradnie?
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Mark szedł prędko do redakcji, głęboko wdychając zimne poranne powietrze.
Przebijanie się autem przez korki na zatłoczonych ulicach zajęłoby mu więcej czasu,
a idąc piechotą, mógł łatwiej przemyśleć to czy owo. Na przykład zastanawiał się,
czy Terri z rozmysłem pokazała mu poprzedniego dnia jedynie przykłady tych
małych przedsiębiorstw, których uruchomienie nie wymagało większych kredytów, a
zatem nie mogło kusić do przywłaszczenia dużych sum? Ich właścicielami byli
wyłącznie ludzie wzbudzający sympatię, a nie podejrzenia...
Po chwili Mark zreflektował się. To, co myślał, było głupie. Oszuści nie planują
kolejnej afery w tym samym miejscu. Przenoszą się w inną okolicę. Tymczasem
Terri nie miała takich zamiarów. Sprawiała wrażenie, że jest bardzo pochłonięta
swą pracą. Ta myśl poprawiła wyraźnie samopoczucie Marka. Do biura wszedł
zdecydowanym krokiem.
- Cześć, Ginger. Czy jest coś nowego, Brian, w sprawie Saundersa?
- Znalazła się kolejna żona, tym razem w Virginii.
- Mówisz, kolejna żona? Ale przecież nie słyszało się dotychczas, żeby jego
poprzednia żona była w to wplątana?
- Nie, nie była. Ich małżeństwo trwało tylko cztery miesiące i była równie
zaskoczona jak wszyscy, gdy okazało się, że zniknął. Podobno ją również oszukał na
czym się tylko dało.
- A teraz ma kolejną żonkę, w Virginii? - Nie jest nią chyba Terri, pomyślał Mark.
Bo przecież ona mieszka tutaj.
- Trudno o niej powiedzieć, że jest żoną - skorygował Brian. - To jedna z licznych
kobiet, z którymi Eric Saunders się wiązał, a potem je oszukiwał. Ten facet ma za
sobą cały sznur złamanych serc. Wie doskonale, jak podchodzi się do kobiet. Ma
wypracowany system.
Czy Terri stosuje podobny system wobec mężczyzn? - zastanawiał się Mark.
- Jeszcze jedno wyszło na jaw w związku z tym panem - dorzucił Brian. - Ale
ujawniono to za późno. Otóż ktoś podobno widział go w Seattle, parę tygodni temu.
Jednak wymknął się policji.
Seattle! Mark usłyszał w głowie dzwonek ostrzegawczy.
Terri myślała o tym od chwili wyjazdu z Seattle. Nie było innego sposobu. Musiała
opuścić San Francisco. I trzeba to będzie zrobić przed pełnym wyzdrowieniem matki
i powrotem jej do miasta. Nie może dopuścić do jej spotkania z Markiem, bo wtedy
wszystko zostałoby ujawnione i eksplodowało jak bomba. Matka nigdy nie
zgodziłaby się na przyjęcie w ten sposób zdobytych pieniędzy, nawet jeśli od nich
zależało jej życie. Jest przekonana, że to była pożyczka i bez przerwy pod niebiosa
wychwala swego dobroczyńcę. Drugi kłopot to Mark. Gdyby on czy ktokolwiek inny
wspomniał Jaspera Goodricha lub gdyby matka zetknęła się z Jasperem osobiście, a
przecież byłoby to całkiem możliwe, bowiem Terri nadal chciała widywać się z
Markiem... Gdyby z kolei Jasper Goodrich uświadomił sobie, że Mark...
Mark. Jak byłaby w stanie kiedykolwiek powiedzieć mu prawdę? Początkowo
sądziła, że mógł ją po prostu rozpoznać. Ale tak się nie stało. Teraz była już
przekonana, że zaakceptował ją jako Terri Thompson i nie kojarzy jej z Deedee
Divine. W podejściu do niej był tak otwarty, przyjazny, pełen zachwytów. Spędzał z
nią coraz więcej czasu. Czuli się razem wspaniale, niezależnie od tego, co robili.
Płynęli jachtem, grali w szachy, żartowali z Angie czy po prostu siedzieli we dwójkę,
rozmawiając lub dyskutując. A gdy ją pocałował... Terri czuła, że jej ciało silnie
reaguje na jego bliskość.
Oczywiście mogła powiedzieć Markowi na przykład coś w tym rodzaju: „Posłuchaj,
chcę ci wyjaśnić, że jestem naprawdę Terri Thompson, ale spotkałam cię kiedyś
wcześniej i wówczas myślałeś, że ja jestem Deedee Divine, co też w jakimś sensie
było prawdą, lecz..."
Terri odstawiła papierowy kubek, bo właśnie piła zimną wodę, i przypomniała sobie
wyraz jego twarzy, kiedy spoglądał na nią tamtego wieczoru, gdy odgrywała rolę
Deedee Divine...
- O Boże, Terri, co się stało? - Pytanie padło ze strony koleżanki biurowej, która
właśnie weszła do pokoju, i chusteczką papierową chciała pomóc szefowej w
wysuszeniu sukienki. - Oblałaś się cała, dziewczyno. Ale na szczęście nie będzie
plam, bo to przecież tylko czysta woda... Przyszłam do ciebie, gdyż chcę, żebyś
rzuciła okiem na to podanie.
Krótko omówiły sprawę i po chwili Terri znowu została sama. Natychmiast powrócił
do niej nurtujący ją problem. Trzeba było zbyt wiele tłumaczyć, zbyt wielu ludziom.
Ona rzeczywiście pokochała Marka Dentona, a on lubił ją, co więcej, może się nawet
w niej podkochiwał. Nie mogła więc dopuścić do tego, żeby miłość przerodziła się w
nienawiść.
Jeżeli stąd wyjedzie i nigdy się już nie zobaczą... Jeśli nie chce, by jej życie
skomplikowało się okropnie, musi wyjechać z miasta.
Ale oznaczało to również porzucenie pracy. Znalezienie nowego zajęcia nie będzie
łatwe. A przecież musi nadal zarabiać, regulować wszelkie rachunki, płacić za
wynajem mieszkania dla matki. Zaczęła więc rozsyłać w różne miejsca w kraju
swoje podania o pracę z odpowiednimi referencjami. Wiele z tych ofert wysłała
nawet poza Kalifornię.
Rozmawiała o swoich planach wyłącznie z Angie, prosząc ją jednak o dyskrecję.
- Nie chcę, żeby moi szefowie dowiedzieli się o moich zamiarach, nim znajdę nowe
zajęcie.
Angie była bardzo zaskoczona tym, co usłyszała i oczywiście zmartwiona. Terri
musiała jej jednak powiedzieć, bowiem chodziło o znalezienie nowej współlokatorki.
Spadło to na niego jak grom z jasnego nieba. Przejeżdżając samochodem obok
mieszkania Terri, pod wpływem impulsu, postanowił zajrzeć do niej. A swoją drogą
takich impulsów miał niemało.
Dziewczyna wzięła od niego płaszcz i zatrzymała się chwilkę przy drzwiach, żeby
zapłacić dostawcy gazet. Mark wszedł tymczasem do saloniku i zobaczył tam Angie,
która rzadko bywała wieczorami w domu. Tym razem siedziała na podłodze i
rozkładała jakieś karty.
- Mark - powiedziała - doskonale, że wpadłeś. Chciałabym, żebyś porozmawiał z
Terri o planach jej przeprowadzki.
- Z tego mieszkania? - zapytał zaskoczony.
- Chce zmienić mieszkanie, pracę, a także miasto.
Serce zabiło mu gwałtownie, a w mózgu zrodziło się podejrzenie. Czyżby oszustka
zmieniała pole działania?
- Dokąd zamierza się przenieść?
- Jeszcze się nie zdecydowała - odparła Angie, rozkładając ręce. - Czy nie wygląda to
na szalony pomysł? Ona nie wie dokąd, byle daleko stąd.
- Ale dlaczego? - zapytał wstrząśnięty.
- Właśnie staram się to w tej chwili ustalić. - Angie pochyliła się nad kartami. -
Wiem tyle tylko, że wróciła z Seattle, oznajmiając, że być może przeprowadzi się i że
w związku z tym powinnyśmy znaleźć dla mnie nową współlokatorkę.
Seattle. Te wszystkie podróże już dawno wydały mu się podejrzane. Przypomniał
sobie, jak odnalazł ją wtedy w parku, przemoczoną do suchej nitki i w okropnym
nastroju. Wtedy też nie wiedziała, co ma ze sobą zrobić. Ciekawe, czy to wówczas
właśnie ktoś zauważył Saundersa w Seattle? Opowiadała wtedy jakieś niestworzone
rzeczy i po pewnym czasie nagle uspokoiła się. Bo Saunders wydostał się cały i
czysty z jakiejś pułapki?
- Nic ci o swoich zamiarach nie powiedziała? - Angie była zaskoczona.
- Nic, ani jednego słowa.
- Może się czegoś napijesz? - zapytała Terri, wchodząc do pokoju. - Martini albo
filiżanka kawy. Chciałam właśnie zaparzyć świeżej.
- Poproszę kawę - powiedział, licząc, że w ten sposób zyska parę chwil i będzie mógł
coś więcej dowiedzieć się od Angie. - Nie wiesz, dlaczego Terri chce wyjechać z
miasta?
- Nie mam pojęcia. Horoskop nic na ten temat nie mówi. Wszystko to jest dla mnie
niepojęte. Szaleje na punkcie swojej pracy, ty też nie jesteś jej obojętny. Być może... -
Angie spojrzała na Marka przenikliwie. - Kim jesteś?
- Co mówisz? Aha, kim ja jestem? Dziennikarzem.
- To wiem. Chodzi mi o znak zodiaku, pod którym się urodziłeś.
- Szósty lipca tysiąc dziewięćset...!
- Rak! Oczywiście. Powinnam się domyślić. Masz wyraźnie osobowość urodzonego
pod tym znakiem. Doskonale pasuje do Strzelca. A to jest znak Terri. A więc nie po-
winno być problemów - powiedziała, ale widać było, że jej wątpliwości jeszcze się
pogłębiły. - Zapewne jesteś również bogaty.
- Stosunkowo... - potaknął. Miał już szczerze dość tej całej gadaniny o znakach
zodiaku. Nachylił się nad dziewczyną. - Jak rozumiem, decyzja Terri przyszła nagle,
ale czy były jakieś sygnały zapowiadające ją?
- Nie, nic takiego, przysięgam. W układach gwiazd też nie ma żadnych wskazań.
Angie zaczęła zagłębiać się w swoje karty, wyraźnie lekceważąc zdenerwowanie
mężczyzny. Mark był więc zadowolony, gdy w drzwiach pojawiła się Terri z kawą i
smakowicie wyglądającymi ciasteczkami. Żałował, że nie jest głodny. Patrząc na
Terri, zmarszczył się.
- Myślisz o wyprowadzeniu się z San Francisco? Obrzuciła rozwścieczonym
spojrzeniem Angie, a potem wolno i dobitnie powiedziała:
- Niczego jeszcze nie postanowiłam. Chciałam tylko uprzedzić Angie, na wszelki
wypadek. Niech szuka współlokatorki do mieszkania.
Angie popatrzyła na koleżankę.
- Już panience chce się zwiewać? - spytała złośliwie. - A przecież mieszkamy tu
zaledwie dwa miesiące. Jesteś taka niekonsekwentna jak twój znak Strzelec. Zbyt
zajęta pracą, żeby cieszyć się życiem czy uważać, komu depczesz po nagniotkach.
- Angie, przestaniesz się wygłupiać?
- Nie mam zamiaru. Bo nagniotek jest w tej chwili mój. Nie wiesz nawet, dokąd się
przenieść, a ja nie uważam, by to w ogóle było potrzebne. Po co ten nagły wyjazd?
- Nie wyjeżdżam nagle! Powiedziałam tylko, że... może. Ponieważ nic jeszcze nie jest
postanowione, może zmienimy temat rozmowy? Mark, twoja kawa stygnie... Proszę,
spróbuj tych ciasteczek. Są bardzo dobre.
Mark popatrzył na ciasteczka, potem na Terri.
- Chodźmy stąd - powiedział ostro.
Dziewczyna zawahała się, była lekko przestraszona. Wyglądał groźnie. Szybkim
krokiem wyszedł do holu, bez słowa włożył płaszcz i podał Terri jej okrycie. Nie
czekał jednak, aż dziewczyna go włoży, lecz mocno ujął jej ramię i nakłonił do
wyjścia na ulicę. Tak jak wtedy, pierwszego dnia ich znajomości, kiedy prawie siłą
wepchnął ją do loży w barze Spike'a.
- Okłamałaś mnie - wychrypiał.
Nogi się pod nią ugięły. On wiedział wszystko. Wiedział, że chce uciec, ukryć się.
Zapragnęła nagle przytulić się do niego, wytłumaczyć mu wszystko, prosić o
zrozumienie. W ustach jej jednak zaschło, a ponadto on trzymał ją kurczowo za
ramię. Stać ją było jedynie na dreptanie obok niego drobnymi kroczkami, potykając
się co chwila. Wreszcie Mark wyrzucił z siebie, nie zwalniając kroku ani na chwilę:
- Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi.
- My... oczywiście jesteśmy...
- Więc dlaczego te tajemnice? Chciałaś się przecież wymknąć niepostrzeżenie.
Rozpłynąć w powietrzu? Dlaczego mi nic nie powiedziałaś o swoich zamiarach?
- Jeszcze się nie wyprowadzam... Ja po prostu... planuję.
- Wyprowadzasz się czy na razie tylko planujesz, jaka to różnica... - Nagle znaleźli
się tuż przy jego jachcie. Pchnął ją w kierunku kabiny, zamknął za nimi drzwi i
zapalił światło. - Czy nie sądzisz, że najwyższy czas, abyś wyjaśniła mi niejedno?
Terri nie mogła wydobyć z siebie głosu. Patrzyła tylko na niego przerażonymi,
szeroko otwartymi oczami. Sprawiała wrażenie małego bezbronnego zwierzątka.
Poczuł ucisk w sercu i zrozumiał, że jego agresja do niej znowu zanika.
- Jest ci zimno - stwierdził i włączył ogrzewanie.
Jego myśl pobiegła do tego przeklętego oszusta, Erica Saundersa. Ciekawe, ile
jeszcze złodziejskich planów kołacze się w głowie tego człowieka. Mark zwrócił się do
Terri:
- Zdajesz sobie sprawę, że on nie jest ciebie wart?
- Kto taki?
- Ten facet, za którym poszłabyś do piekła. Jej zdumienie nie było ani trochę
udawane.
- Wciąż nie rozumiem, o kim mówisz.
Czyżby więc mylił się? - zapytał siebie Mark. Czy istnieją dwie prawie identyczne
kobiety na świecie? Czy możliwe jest, aby dziewczyna, stojąca teraz przed nim, nie
miała nic wspólnego z wykonawczynią tańca brzucha, a z drugiej strony miała
wszelkie prawa, żeby się przeprowadzić, gdzie tylko będzie chciała? Taka
ewentualność tak go odprężyła i ucieszyła, że uśmiechnął się do Terri. .
- Cały czas mówię o twojej przeprowadzce. A powodem może być w pierwszym
rzędzie mężczyzna.
- Oszalałeś chyba! - wyrzuciła z siebie i roześmiała się, bo tak wielką poczuła ulgę.
Stało się dla niej jasne, że Mark niczego się nie domyślił. A wściekły był po prostu z
zazdrości! Zatem jemu, równie jak jej, zależało na utrzymaniu ich przyjaźni. - Nie,
nie ma żadnego innego mężczyzny - wyszeptała, patrząc mu prosto w oczy.
Z ogromną delikatnością przyciągnął ją do siebie, co ona zaakceptowała z
zadowoleniem.
- Wyjaśnij wobec tego, dlaczego mnie opuszczasz?
- Nic takiego nie robię. W każdym razie nie teraz.
- Ale wkrótce?
Głowa spoczywająca na jego piersi najpierw jakby zaczęła potakiwać, potem
zaprzeczać. Wreszcie zamarła w bezruchu. I dał się słyszeć ledwo uchwytny szept:
- Naprawdę nie wiem. Być może.
- Dlaczego?
- Dlatego, że... - Terri zatrzymała się w pół słowa. - Proszę, nie pytaj mnie więcej.
I Mark nie zapytał. Po prostu nie chciał wiedzieć. Nieważne już okazywało się, kim
ona była. Liczyło się tylko to, że wyczuwał dotyk całego jej ciała. Robiło mu się od
tego gorąco. Liczyło się tylko to, że była tutaj, w jego ramionach, i nie miał zamiaru
pozwolić, aby go opuściła.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Gdy był z nią, nic innego się nie liczyło. Ale gdy zostawał sam, wątpliwości znowu
powracały. Czy był aż tak zamroczony szaleńczą miłością, że nieważne było, kim ona
jest?
A może się mylił? Władze stanowe na pewno sprawdziły dokładnie jej papiery i
jeżeli pojawiła się tutaj z magisterium Uniwersytetu Stanforda i liczącymi się
rekomendacjami...
Ale władze stanowe potwierdziły również dane Saundersa.
Nie udzieliła odpowiedzi na jego liczne pytania na temat przeprowadzki. Zresztą
Terri nigdy nie wspomniała mu nawet o podobnym zamiarze. Wszystko wypaplała
Angie, której chciała oszczędzić kłopotów z mieszkaniem. Dziwne więc było również,
że martwiła się znajomą, a nie miała skrupułów wobec niego.
Od Angie dowiedział się także, że rozsyłała w różne strony podania o nową pracę.
Czyli jednak planowała jakieś przenosiny! W podaniach prosiła o takie samo zajęcie
jak dotychczas. Czyżby miała zamiar popełniać takie same nadużycia? Mało
prawdopodobne. Dołączy do swego wspólnika, gdziekolwiek on przebywa, ale dla
większego bezpieczeństwa zaplanują zapewne jakieś inne złodziejstwo.
Oczywiście, powiedział sobie Mark, mogę być też w błędzie. Terri może nie mieć nic
wspólnego z Deedee Divine. Po chwili jednak tamte podejrzenia powracały. Nie
może myśleć rozsądnie, bo przecież ona oczarowała go bez reszty. Gdy obejmuje go
ramionami, gdy przyciska swoje usta do...
Do diabła! Zaczynał się podniecać, gdy tylko dłużej rozmyślał o Terri. Czy ona myśli
tak samo o nim? Jej reakcja była taka, że nie mógł uwierzyć w jej szczerość. Zawsze
wycofywała się nagle, gdy tylko nadchodził ten decydujący moment. Dlaczego? Czy
bała się, że całkowite spełnienie się musiało oznaczać związanie się z nim na stałe, a
ona nie chciała tego?
A może dlatego, że była już związana z kimś innym? I to jest chwyt stosowany przez
kobiety wobec takich frajerów jak on. Doprowadzanie mężczyzny do szaleństwa, aż
kobieta uzyskuje od niego to, o co jej chodzi.
No właśnie, ale czego ona chciała od niego?
Przecież już to dostała! Czterysta tysięcy dolarów! Może wobec tego drażni się z nim,
bo po prostu sprawia jej to przyjemność? Ta myśl dotknęła go do żywego i nie chciał
w to uwierzyć. Nie! Terri nie była typem uwodzicielki. Należała do kobiet
sympatycznych, pociągających i...
Taka była wobec Robbie'ego, zgadza się. Zahipnotyzowała go do tego stopnia, że
sprzeciwił się swemu dziadkowi i chciał się z nią żenić.
Jeśli, u diabła, była naprawdę Deedee Divine.
Robbie! Rzecz jasna tylko on może wyjaśnić sprawę. Dlaczego nie wpadł na to
wcześniej? Bo wydawało mu się, że jego własny osąd jest bardziej wiarygodny, co w
tym wypadku, Bóg świadkiem, okazało się fatalnym błędem. Robbie. Nic mu nie
powie. Po prostu zaaranżuje sytuację, w której oni we dwoje zetkną się ze sobą. A
on, Mark, będzie siedzieć obok i obserwować ich spotkanie.
Terri dostała z Dallas odpowiedź na swoją ofertę. Chcieli, żeby przyjechała do nich
na rozmowę.
- Teksas? - zapytała matka. - Dlaczego miałabyś przenosić się do Teksasu? Nie
lubisz Kalifornii?
- Z powodu pogody - odparła. - Tutaj nigdy się nie zmienia. Zawsze taka sama.
- W Dallas rzeczywiście jest inaczej. Mrozy i śnieg w zimie, gorąco jak w piecu w
lecie. Tego ci potrzeba do szczęścia? A co z pracą? Myślałam, że obecna bardzo ci
odpowiada.
Terri przestała się spierać. Zabrakło jej argumentów, pozostawały tylko kłamstwa.
Dlaczego musiał to być Mark Denton, wobec którego wypowiedziała to pierwsze i
ostatnie, ale okropne - nazwijmy rzecz po imieniu - monstrualne kłamstwo?
Dlaczego potem musiała się zakochać właśnie w nim? Całkowicie, nieodwołalnie,
boleśnie zakochać? Jej poprzednie flirty, miłostki, nawet uczuciowe zaplątania,
które przeżywała wcześniej z innymi mężczyznami, były niczym w porównaniu z jej
uczuciem do Marka. Zawładnęło nią całkowicie, było absolutnie niepowtarzalne.
Seks. Jej wstrzemięźliwość nie była jedynie wynikiem zasad moralnych. Nigdy
przedtem nie pragnęła mężczyzny każdą cząstką swego ciała. Nigdy wcześniej nie
tęskniła w tym stopniu, żeby oddawać się, żeby ulec prymitywnej rozkoszy
połączenia się z drugą ludzką istotą. Nigdy... aż pojawił się Mark. Kochała go,
pożądała.
Za każdym jednak razem, gdy miało się to wydarzyć, nagle ukazywały się jej, jak
świetlne znaki ostrzegawcze, owe przeklęte wyłudzone dolary.
Jej kłamstwo rozdzielało ich jak gruba ceglana ściana.
Teksas albo Timbuktu, gdzieś w Środkowej Afryce. Musiała się stąd wynieść.
A jednak, mimo wszystko, gdy znajdowała się obok niego, kusiło ją, aby wykorzystać
każdy moment ich zbliżenia. Gdy zaproponował jej, żeby razem spędzili weekend w
Monterey i tam obchodzili jej urodziny, zapytała ze zdziwieniem:
- Skąd wiesz o moich urodzinach?
- Powiedziała mi Angie.
- Okropna z niej papla!
- A zatem, co myślisz o wyjeździe do Monterey?
- Sama nie wiem... - odpowiedziała z wahaniem. Oni sami, tylko we dwójkę na jego
łodzi? Przez cały weekend?
- Będzie dobra zabawa. Angie i jej przyjaciel mają jakieś swoje plany, więc
zaprosiłem inną parę.
- Inną parę? - A zatem nie będzie okazji do intymności. Jednak Mark będzie z nią. -
Zgoda. Rzeczywiście brzmi to zachęcająco.
Meteorolodzy zapowiadali burzę. Ale pewności nie było. W każdym razie w sobotę
rano było słonecznie, a nawet ciepło. A przecież mieli płynąć na południe, czyli
powinno się jeszcze bardziej ocieplić. Powiedziała Markowi, że przejdzie przez park i
spotkają się na przystani, przy jachcie. Ubrana na biało, chwyciła torbę z ubraniem
i drugą z owocami i słodkościami i wyszła z domu.
Gdy jednak była w połowie drogi przez park, zatrzymały ją podniecone głosy trzech
małych chłopaczków. Sądząc po ich dość niechlujnym ubraniu, nie pochodzili z tej
dzielnicy. Często jednak pojawiały się tu również dzieci z pobliskich przeludnionych
bloków mieszkalnych i bawiły się, między innymi puszczając latawce. Tak było i w
tym przypadku. Ich latawiec wplątał się w konary drzewa. Jeden z chłopców wspiął
się już na drzewo i starał się ściągnąć swoją zabawkę. Drugi trzymał w ręce dwa
sznurki od pozostałych latawców, jednocześnie podając z dołu wskazówki, co ma
robić ten na drzewie.
- Zaczekaj - zawołał. - Nie stawaj na tej gałęzi, bo ją złamiesz.
Trzeci chłopaczek, najmniejszy, przyglądał się im pełen niepokoju.
Terri ułożyła na trawie swoje torby i pospieszyła z pomocą.
- Ja to potrzymam - powiedziała, biorąc do ręki sznurki fruwających latawców i
zwróciła się do chłopaka: - A ty właź na drzewo i pomóż mu.
Z wdzięcznością skinął głową i zaczął się wspinać. Gdy jednak ściągnęli w końcu
latawiec na ziemię, okazało się, że jest uszkodzony. Widząc to, najmniejszy chłopak,
rudowłosy i piegowaty, rozbeczał się.
- Nie płacz, Chip - powiedział starszy, który wyglądał na jego brata. - Rusty i ja
zrobimy ci nowy.
Terri przyjrzała się latawcowi. Był przemyślnie wykonany z cieniutkich listewek i
oklejony starą gazetą. Popatrzyła na Rusty'ego. Miał ciemną skórę, bardzo białe
zęby i rezolutne spojrzenie.
- Czy to twoja robota?
- Tak - potwierdził. - Mógłbym go naprawić, gdybym miał klej, a także...
- Zaczekaj minutkę - powiedziała Terri i pobiegła do mieszkania.
Po chwili, gdy znalazła się znowu w parku, obdarowując klejem i gazetą
uradowanych chłopców, zobaczyła Marka, idącego ku niej z rozbawionym wyrazem
twarzy.
- Przepraszam, zabałaganiłam trochę - powiedziała usprawiedliwiająco. Tymczasem
on wziął od niej torbę i ruszył w kierunku jachtu. - Byłam zafascynowana. Czy
widziałeś tego latawca, zrobionego z rozmaitych skrawków...
- Tak, widziałem - odparł rozbawiony Mark. - I dziwię się, że nie zaproponowałaś
temu chłopcu uruchomienia zakładu produkcyjnego.
- To zbyteczne - powiedziała śmiejąc się. - On już sam na to wpadł. Oświadczył, że
sprzedaje je po piętnaście centów sztuka. I muszę się jeszcze do jednego przyznać.
Zabrałam dla nas rozmaite smakołyki, ale wszystkie oddałam chłopcom.
- Nie dziwi mnie to - stwierdził, wciąż się uśmiechając.
- Nie mogłam się oprzeć, bo Chip, ten najmniejszy, strasznie mi przypomina
chłopaczka, który mieszkał tuż obok mojej ciotki...
W tym momencie doszli do jachtu i Terri nagle zatrzymała się, bo zauważyła, że z
pokładu ktoś macha do nich ręką.
- Cześć, Mark! Jesteśmy już tutaj. Dokładnie o umówionej godzinie.
Robbie, och, Święty Boże! Robbie Goodrich, pomyślała zaskoczona. Na moment
sparaliżowała ją własna głupota. Dlaczego nie przewidziała takiej możliwości?
Robbie Goodrich został całkowicie wymazany z jej pamięci.
Ale teraz... gdy ją zobaczy... miała chęć uciec jak najdalej.
Nie mogła jednak. Mark trzymał ją mocno za rękę i wchodzili razem na pokład
jachtu.
- Chodź ze mną - powiedział. - Chcę cię poznać z moim siostrzeńcem, Robbim
Goodrichem.
Ale ona nie mogła spojrzeć na młodzieńca. Miała oczy spuszczone i tylko słyszała
słowa Marka:
- Robbie, to jest moja przyjaciółka, Terri Thompson.
Wydawało się jej, że zaraz nastąpi eksplozja. Usłyszała tylko głos Robbie'ego, który
nadal dobrze pamiętała. Głos młody i pełen ożywienia.
- Miło mi cię poznać, bardzo się cieszę. - I to było wszystko. Żadnego wyrazu
zaskoczenia.
Otworzyła oczy. Robbie w ogóle na nią nie patrzył. Natomiast wysuwał przed siebie
swoją towarzyszkę, ładną blondynkę.
- Terri, to jest Sue Allen. Chyba będziemy się doskonale bawić. Mark, czy możesz
nas zabrać do San Simian? Sue nigdy nie widziała zamku Hearsta.
Mark odparł, że nie widzi przeszkód.
Terri pomyślała, że peruka musiała całkowicie ją zmienić, skoro Robbie jej nie
poznał.
Mimo wszystko potrzeba było aż dwu godzin, żeby całkowicie się odprężyła i
upewniła, że młodemu Goodrichowi z nikim się nie kojarzy. Zresztą, prawdę
mówiąc, był cały czas zajęty, pomagając w nawigacji Markowi, a poza tym spełniając
liczne zachcianki swej ładniutkiej dziewczyny. Była miła i gorąco pragnęła
wszystkich przekonać, że nigdy jeszcze nie płynęła tak wielkim prywatnym jachtem
i że w ogóle czuje się wspaniale.
Było to zresztą prawdą.
Również Terri czuła, że tę wycieczkę będzie pamiętać do końca życia. Płynęli na
południe, wzdłuż wybrzeża Kalifornii, pełnego skał klifowych, zatoczek i
piaszczystych plaż, a także lasów sekwojowych i uprawnych pól. Od czasu do czasu
słyszeli powarkiwania lwów morskich. W pewnej chwili, ku zachwytowi Sue i Terri,
podpłynęli bardzo blisko do jednej ze skalistych wysepek, na których te opasłe
stwory wystawiały się do słońca.
- Te lwy same wyglądają jak skały - wykrzyknęła Terri. - Aż do chwili, kiedy
zaczynają się ruszać.
Były tam oczywiście również inne jachty, ale Terri czuła się tak, jakby byli
zamkniętą w sobie, odseparowaną od reszty świata kapsułą. Oddaloną od innych
ludzi i kłopotliwych myśli. Mężczyźni stanowili załogę, a kobiety przygotowywały
smakowite posiłki. Wszyscy byli w doskonałych humorach, grali w scrabble, pokera,
szachy, opalali się i podziwiali piękne widoki.
Przycumowali w Monterey, wynajęli samochód i objechali okolicę, poruszając się
głównie słynną, ponad dwudziestokilometrową trasą Carmel. Odwiedzili też rybne
targowisko, gdzie Mark i Robbie bywali już poprzednio i które nie było szczególną
atrakcją dla Sue. Natomiast Terri była podniecona jak dziecko, a szczególnie
zachwycała się morskimi jeżowcami i kolorowymi rozgwiazdami. Z trudem
wyciągnęli ją stamtąd.
Wieczorem, w eleganckiej restauracji, z oknami wychodzącymi na ocean, obchodzili
dwudzieste trzecie urodziny Terri. Były tańce, kolacja przy świecach, tort urodzino-
wy i wiele innych niespodzianek. Atmosfera była doskonała i oczywiście do
okolicznościowych śpiewów dołączyli także inni goście bawiący się tam tego
wieczoru. Były także prezenty. Od Sue i Robbie'ego, uprzedzonych, że będą obcho-
dzone urodziny, Terri dostała małe rzeźby zwierzątek morskich, które tak bardzo ją
zachwycały w czasie dnia. Solenizantka była wniebowzięta.
Od Marka... Dziewczyna rozpakowała wąskie pudełko, wyłożone aksamitem. Leżała
w nim pięknie zakomponowana bransoletka z drogich kamieni. Tworzył ją sznur
szafirów, otoczonych małymi brylantami. Całość naprawdę śliczna. Terri poczuła
ucisk w gardle i miała trudności z oddychaniem.
- Pozwolisz - spytał Mark - że ci ją założę? Nie mogę się temu oprzeć. Wydaje mi się,
że pasuje do twoich oczu.
- Och! - Terri wymamrotała tylko. Chciała wyrazić swój zachwyt, podziękować z
całego serca, ale w gardle jej zaschło i nie mogła wypowiedzieć ani jednego słowa.
- Wszystko w porządku - powiedział, sprawdzając zapięcie. - I pasuje idealnie do
twoich oczu. Szafiry są w takim samym kolorze, a brylanty dają takie błyski jak
twoje oczy.
Dotknęła bransoletki delikatnie, z szacunkiem i popatrzyła na Marka, starając się
powstrzymać łzy. Ale nie była w stanie. Klejnot wart był fortunę. Terri miała
nadzieję, że Mark nigdy nie skojarzy jej z tamtą tancerką z baru. Ale jeśli przekona
się, że to ta sama osoba, niechaj wie, że Terri Thompson nie jest tak zachłanna i
chciwa jak Deedee Divine.
Pęknie jej serce, ale zwróci mu tę bransoletkę. Później. Nie teraz, kiedy był taki
dumny i zadowolony z przyjęcia urodzinowego, które urządził dla niej.
- To są najwspanialsze urodziny, jakie kiedykolwiek miałam - powiedziała,
uśmiechając się najcieplej jak potrafiła.
Mark obserwował ich z napięciem. Ze strony Robbie'ego nie dostrzegł żadnego
znaku, który świadczyłby, że miał jakieś skojarzenia. A przecież, gdyby to była
Deedee Divine, na pewno rozpoznałby ją. Z drugiej jednak strony jego uczucia były
chyba bardzo powierzchowne. Przerzucał je przecież z dużą łatwością. Od tancerki,
specjalizującej się w tańcu brzucha, do oponentki w debacie uniwersyteckiej, a od
niej z kolei do studentki pierwszego roku uniwersytetu Berkeley. Jasne więc, że na
jego rozeznaniu nie można było polegać.
Ale młody człowiek wzrok miał dobry, a zmiana fryzury u kobiety nie jest przecież
usprawiedliwieniem, że się jej nie rozpoznaje. Jeśli Terri była Deedee Divine,
Robbie powinien to zauważyć. Przecież nie tak dawno chciał się z nią żenić.
Sprawiał jednak wrażenie, że nigdy wcześniej jej nie spotkał. A więc, pomyślał
Mark, widocznie ja się mylę. Są zatem dwie różne kobiety. Ale przecież z jego
wzrokiem też było wszystko w porządku. Mógłby przysiąc, że...
Wobec tego postanowił, że zapyta Robbie'ego wprost, gdy tylko nadarzy się pierwsza
okazja, czy dostrzega jakieś podobieństwo... Mark powtarzał sobie jednak uparcie,
że nie wolno mu przyznawać się, iż poznał kiedyś jakąś Divine. Tak czy inaczej,
musi dojść do ustalenia prawdy.
A swoją drogą, Mark ciągle zadawał sobie podchwytliwe pytania: Dlaczego bez
końca nurtuje mnie ta myśl? Dlaczego nie rozwiążę tego rebusa jednym zdaniem?
Dlaczego nie zadam bezpośredniego pytania, domagając się równie prostej
odpowiedzi: „Czy jesteś oszustką, jak podejrzewam, czy też nie jesteś?".
W tym właśnie sęk. Tak emocjonalnie uwikłał się w sprawę, że nie poradziłby sobie,
gdyby odpowiedź była dla niego niekorzystna.
Oczywiście obserwował Terri z taką samą uwagą jak Robbie'ego i ona również nie
zdradziła się, że rozpoznaje w nim kogoś. Ale Mark był przekonany, że gdyby tak
było, to raczej nie dałaby tego poznać po sobie.
Nie zdradziła się również niczym, gdy w jakiś czas potem zwiedzali zamek Hearsta.
Wydawała się tylko bardziej poirytowana niż zachwycona jego bogactwami.
Natomiast Sue dostała niemal fioła, gdy zobaczyła wszystkie te wspaniałości. Pokoje
dla gości umeblowane cudownymi antykami, pochodzącymi z zamków i pałaców
całego świata, olimpijski basen pływacki otoczony wspaniałymi
rzeźbami, postacie świętych wymalowane na sufitach, ogromny stół w jadalni.
Zrobiły na niej także wrażenie ogromne tereny ogrodu zoologicznego, chociaż
zwierząt zachowało się w nim niewiele.
- I wyobraźcie sobie - wykrzyknęła Sue w pełni oczarowana - że jest ktoś tak w was
zakochany, że ofiarowuje wam to wszystko w prezencie. Czy nie chcielibyście tu
mieszkać?
- Nie! - odparła Terri, wzruszając ramionami. - Najbardziej nadaje się to na
muzeum. - Widząc jednak zaskoczenie na twarzy Sue, dorzuciła: - Być może, nie
mam zbyt wyrafinowanego gustu, ale....
Na pewno nie masz, kochanie, pomyślał Mark. Nie masz gustu nieodzownego dla
złodziejaszka, jeśli zachwycasz się fauną południowych mórz i latawcem sklejonym
ze starych gazet, a nic nie odczuwasz przy takich skarbach jak w tym zamku.
Gdy płynęli w górę wzdłuż wybrzeża, rozszalała się zapowiadana burza. Uderzały
pioruny, niebo rozjaśniały błyskawice, deszcz padał strumieniami. Wiatr ciskał
jachtem jak łupiną, tak że wszystko w kajucie spadało na deski pokładu. Markowi i
Robbie'emu udało się wprowadzić łódź do portu, a Terri z wielkim trudem uspokoiła
Sue, która dostawała wręcz histerii ze strachu. A ponadto męczyły ją nudności i
ostatecznie wszystko wokół siebie zapaskudziła.
Terri posprzątała kajutę i znalazła pastylki na chorobę morską, zatem, gdy
ostatecznie przycumowali w basenie jachtowym, Sue już się uspokoiła. Mężczyźni
przemokli kompletnie i byli zachwyceni, gdy Terri podała im gorącą kawę i pyszne
chrupiące tosty. Potem opowiadali sobie rozmaite historyjki i grali w warcaby,
domino i szachy, aż się rozpogodziło i mogli szybko wrócić do San Francisco.
Następnego dnia z samego rana w mieszkaniu Marka zjawił się Robbie.
- Co sprowadza tutaj rannego ptaszka? - zapytał Mark, otwierając drzwi owinięty
ręcznikiem, z twarzą namydloną.
- Chciałem cię złapać jeszcze przed wyjściem do pracy - odpowiedział Robbie.
- Udało ci się, jak widać, o co więc chodzi?
- Powiedz, co myślisz o Sue? - Po tych słowach Robbie poszedł za wujkiem do
łazienki, stanął w drzwiach i obserwował, jak Mark się goli.
- Wydaje mi się, że to fajna dziewuszka - odparł Mark, w nadziei, że za chwilę on
będzie zadawał przemyślane już dawno pytania. - Czyżbyś miał wobec Sue jakieś
poważne zamiary?
- Coś w tym rodzaju. Czy pamiętasz Debbie? Opowiadałem ci o niej. Była wtedy w
Yale, poznałem ją w klubie dyskusyjnym. Od tego czasu jesteśmy w kontakcie. Chce
się przenieść do Kalifornii, ale jeśli ja się zwiążę z Sue...
- Powoli, chłopcze. Musisz się nauczyć załatwiać te sprawy z zimną krwią. Nie
podejmuje się poważnych decyzji zbyt szybko. - Mark odłożył maszynkę do golenia i
powiedział jakby od niechcenia: - A na marginesie... Co myślisz o Terri?
- Jest naprawdę miła. Podoba mi się. - Przy tych słowach młody człowiek zmarszczył
czoło. - Wydaje mi się, że kogoś mi przypomina.
- Czyżby? - Mark spiął się wewnętrznie.
- Tak jest. Czy pamiętasz tancerkę od tańca brzucha, o której ci kiedyś
wspominałem?
- Od tańca brzucha? - Mark udawał, że nie jest pewny, że musi się zastanowić, ale w
rzeczywistości z trudem ukrywał podniecenie.
- A może ci o niej nie opowiadałem? Tak mnie podniecała, że chciałem się z nią
żenić.
- Rozumiem. I ta... tancerka wydaje ci się podobna do Terri? Czy też Terri
przypomina ci tamtą? - Mark odrzucił ręcznik i wszedł do sypialni, jakby cała
sprawa zupełnie go nie interesowała.
- Do diabła, nie! W ogóle nie wygląda jak tamta. Deedee, tak się nazywała ta
tancerka, miała długie czarne włosy i niebieskie oczy. A może szare? - Robbie potarł
nos. - Nie pamiętam dokładnie. Ale tamta była na pewno bardziej zaokrąglona. A
poza tym, jakże wspaniale kręciła tułowiem i ruszała biodrami. To było coś, na co
mogłem patrzyć przez cały wieczór.
Mark, słuchając uważnie siostrzeńca, wkładał spodnie. Odnosił wrażenie, że młody
człowiek nie był zakochany w kobiecie z baru Spike'a, a tylko jej pożądał,
obserwując taniec brzucha na estradzie. Sam doskonale pamiętał to uczucie...
- Nie - Robbie odezwał się znowu. - Terri nie przypomina mi Deedee swoim
wyglądem, lecz zachowaniem. Czy zwróciłeś uwagę, jak ona opiekowała się Sue, gdy
zapadła na jachcie na chorobę morską?
Wkładał już koszulę, ale nie odrywał oczu od twarzy siostrzeńca.
- W ten sam sposób Deedee odnosiła się do mnie, kiedy nocowałem u niej...
Mark przerwał zapinanie koszuli i z trudem przełknął ślinę.
- Spędziłeś w jej mieszkaniu kilka nocy? - zapytał z niedowierzaniem.
- Nie! Nie! Tylko jedną noc. Upiłem się wtedy u Spike'a i ona powiedziała, że w tym
stanie nie mogę prowadzić samochodu. I zabrała mnie ze sobą do domu. - Robbie
opowiedział jeszcze, jak został poczęstowany kawą, jak przespał się na sofie, a rano
znalazł jej liścik, bo dziewczyna musiała wstać przed nim, żeby zdążyć do pracy.
Dodał, że potem spotykali się jeszcze przez jakiś czas. - Opiekowała się mną
wspaniale, podobnie jak teraz Terri zajęła się Sue. Deedee też wiedziała, jak się w
takich wypadkach zachować. Miała talent i... serce. Podobnie było z facetami w
knajpie... Niektórzy z nich byli z gruba ciosani, wiesz, jak to jest. Ale wszyscy lubili
ją i szanowali. Chyba dlatego, że ona lubiła ich. Miała w sobie coś takiego, co ty
nazwałbyś... ciepłym wdziękiem. Terri ma dokładnie to samo. Lubię ją.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Mark mówił do dyktafonu:
- Pytanie brzmi: Czy nasze państwo i cały naród rzeczywiście dba o sprawy biznesu?
Wstępne oceny świadczą, że chyba nie. Bo na przykład, obserwując efekty pracy
drobnych przedsiębiorstw w stanie Kalifornia, można by dojść do wniosku, że ta
właśnie sfera działalności najbardziej przyczyniała się do powstawania krajowego
deficytu. Co jest oczywiście wnioskiem pochopnym...
Mark przerwał dyktowanie i pomyślał, czy on jednak nie sugeruje takiej konkluzji?
Wyłączył urządzenie, odchylił się na fotelu do tyłu i myślami znowu pobiegł do
Terri.
To nie było tylko zmysłowe pożądanie. Robbie poznał nieźle Deedee Divine.
Tancerkę od tańca brzucha... z wielkim sercem. Ale Robbie zapomniał już nawet, jak
ona wygląda. Ja nie zapomniałem jednak. Ma takie same oczy, takie same dołki na
policzkach, ten sam... ciepły wdzięk.
Mark wyprostował się na krześle i dalej intensywnie myślał. Są pytania, na które
cholernie trudno znaleźć odpowiedź. Na przykład, w jaki sposób kobieta o tak
wielkiej dobroci może się wplątać w pieniężną przestępczą aferę?
Drzwi gwałtownie się otworzyły i stanęła w nich Ginger.
- Wybacz, szefie, ale wydaje mi się, że będziesz chciał szybko na to odpowiedzieć.
Przebiegł oczami faks, który mu wręczyła i odpowiedział:
- Masz rację, weź coś do pisania.
Ginger usiadła obok z notatnikiem, ale w tym momencie pojawił się Brian.
- Mam dobrą wiadomość, szefie.
Mark popatrzył na swego asystenta i zobaczył na jego twarzy grymas, który kiedyś
ironicznie nazywał „kopią Edgara Hoovera", byłego szefa FBI.
- Czyżbyś złapał złodzieja? - zapytał kpiąco.
- Jakbyś zgadł. Znaleźli jego ślad tutaj, w mieście, w dzielnicy nad zatoką. Miałeś
rację, Mark, sugerując, żeby porozmawiać z żoną Saundersa.
- Dała wskazówkę, gdzie go szukać? - zapytał, a w głębi duszy miał nadzieję, że nie
była to Terri.
- Jego kolejna żonka jest też ofiarą. Zbudziła się któregoś ranka i stwierdziła, że
zabrał wszystko, co było wartościowe, i prysnął. Mieszkali razem zaledwie przez
dwa miesiące.
- To sposób, w jaki teraz pracują panowie! To znaczy szybko - warknęła Ginger,
wydymając usta.
Mark popatrzył na dziewczynę, uzmysławiając sobie, że jego również nabrano
szybko, w parę minut zaledwie.
- Czy wykryto jakichś współsprawców? - zapytał Briana, a w duchu modlił się, żeby
nie potwierdziły się jego podejrzenia.
- Musieli być wspólnicy - Brian potaknął. - Nikt przecież przy zdrowych zmysłach
nie wydałby zgody na udzielenie tak dużego kredytu przy tak wątpliwym
przedsięwzięciu. Muszę ci jeszcze powiedzieć, że skoro już tam byłem, rzuciłem
okiem na cały interes. Wszystko wydaje się podejrzane i wymyślone. Bardzo
wątpliwe, czy taki kredyt zatwierdził ktoś, kto sam nie czerpał z tego korzyści.
Mark domyślił się, co Brian chciał powiedzieć.
- Rozumiem, że sprawie przyglądają się już z rozmaitych punktów widzenia. Ale
wiesz, jak to się odbywa w podobnych przypadkach. Jeśli uwikłany jest ktoś z
kierowniczych kręgów, to kości grzebane są szybko i sprawnie. A więc myślę, że
powinienem wetknąć tam również swój nos i...
- Nie, poczekaj.
Z zachowania Briana wynikało, że Mark mówił zbyt ostro, postanowił więc osłabić
znaczenie słów. Tym bardziej że wciąż przecież sprawa kręciła się w jakimś stopniu
wokół Terri. Skończył zatem dyktować list, nawet przygotował szkic artykułu do
gazety. Ale jego myśli przez cały czas były gdzie indziej. Czy kochał się w kobiecie,
której właściwie nie powinien ufać? Tak czy inaczej chciał ją ostrzec... Nie! Prosić ją
tylko... Nie, to również mógł być fałszywy krok.
Czas biegł szybko. Terri siedziała przy małym biureczku w sypialni, głęboko
zamyślona. Musi podjąć decyzję. Sprawa jest pilna. Trzeba się zdecydować na jedną
z ofert. Zgodzić się na jedną z prac i wyjechać z San Francisco.
To ostatnie było najtrudniejsze. Przeprowadzka.
W ostatnich dniach ciekawe rzeczy działy się w Kalifornii w zakresie rozwoju
małych przedsiębiorstw. Ludzie, tacy jak Joe Daniels czy Mary Ables, stawali się
niezależni po raz pierwszy w swym życiu. Administracja Małego Biznesu była
prawdziwą platformą startową dla firm gospodarujących wieloma milionami
dolarów. Po co daleko szukać. Biznes założony przez dwie siostry, które zaczęły od
produkcji na małą skalę obuwia do chodzenia po śniegu, przekształcił się w jeden z
większych koncernów w Kalifornii.
Tak, Terri lubiła swoją pracę. Podobało się jej, że mogła pomagać ludziom, mającym
doskonałe pomysły, ułatwiając im uzyskanie kredytu. Myślała o podaniach leżących
na jej biurku. Było tam jedno od Arnolda Stokesa, weterana wojny wietnamskiej,
który stracił na niej obie nogi, i teraz poruszał się na wózku inwalidzkim. Arnold
zaprojektował grę komputerową dla głuchych dzieci. Terri chciała, żeby produkcja
tej gry ruszyła jeszcze przed jej odejściem, bo wtedy będzie mogła pokazać ją swemu
szefowi. Pamiętała, jak niedawno ostrzegał ją:
- Kłopot z tobą, Terri, polega na tym, że ty myślisz o ludziach, a nie o dolarach i
centach, które, muszę ci przypomnieć, są mimo wszystko podstawą biznesu.
Ale produkty dla inwalidów też mogą przynosić zyski. W każdym razie w biznesie
ważne są nie tylko pieniądze, pomyślała Terri. W prowadzeniu interesu trzeba
także uwzględniać ludzi, ich pomysły, ambicje, marzenia.
Terri westchnęła. Na szczęście ludzie mają również swoje marzenia w Dallas i w
Albany, stolicy stanu Nowy Jork.
A zatem, które z tych miejsc wybrać?
Uniosła w górę dwie koperty zawierające najlepsze propozycje zatrudnienia. Zaczęła
porównywać ich ciężar, jakby mogło to mieć wpływ na jej decyzję. Nie musiała
otwierać ich ponownie. Wiedziała, co zawierają. Z Teksasu pisano, że planują
wydostać się w najbliższym czasie z najgorszej w historii tego stanu depresji.
Natomiast w stanie Nowy Jork zastanawiano się, jak w taką depresję nie popaść. W
obu przypadkach potrzebna była pomoc fachowca, a Terri była ekspertem w tej
dziedzinie dzięki mamie, która zarabiała tańcem na naukę córki. Mama zawsze
udawała, że taniec ją bawi, ale Terri, sama występując u Spike'a, przekonała się,
jaka to zabawa. Trzeba jednak przyznać, że matka się nie sprzedała. Podczas gdy
Terri uczyniła coś, czego się wstydziła.
Jednak gdy widziała teraz matkę, pełną nadziei i radosną, gdy dostrzegała
rumieńce wracające na jej policzki, była zadowolona ze swego postępku. Bardzo
zadowolona! Gdyby tylko to wszystko nie wiązało się z Markiem...
Terri otworzyła pudełko z urodzinowym prezentem i wyjęła z niego bransoletkę.
Gdy gładziła ją z tkliwością, drogie kamienie zabłyszczały wspaniale. Miała wielką
ochotę, aby to cudo zatrzymać. Ale nie mogła tego zrobić. Był to zbyt cenny prezent,
zbyt wartościowy. Gdyby Mark wiedział... Nie chciała jednak o tym myśleć w tej
chwili. Włożyła bransoletkę z powrotem do pudełka i zamknęła je zdecydowanym
ruchem.
Albany czy Dallas, co wybrać? Albany byłoby jak powrót w rodzinne strony. Ona i
matka nie byłyby daleko od ciotki Meg i kuzynów mieszkających w Nowym Jorku.
Ale Mark Denton zbyt często bywał w Nowym Jorku i chociaż prawdopodobnie
nigdy by się tam nie spotkali...
Pod tym względem Dallas byłoby lepsze. Marka nic z tym miastem nie łączyło.
- Spotkamy się na obiedzie w klubie jachtowym - zaproponował Mark przez telefon.
Zawsze jest tam sporo ludzi, pomyślał, a więc będzie się trzymał i prowadził
sensowną rozmowę. Nie będą go nachodziły myśli, aby wziąć dziewczynę w ramiona
i przytulić.
Teraz, gdy siedzieli naprzeciw siebie przy stoliku klubowym, zrozumiał, że miejsce
nie miało większego znaczenia i tutaj również dostrzegał zaproszenie w jej
kuszących błękitnych oczach... Oczach przyciągających go jak magnes i blokujących
wszelkie inne myśli. Z wielkim wysiłkiem skoncentrował się na karcie win i zamówił
jakiś rocznik. A potem, wciąż unikając jej oczu, przeszedł do konkretów.
- Podobno wciąż planujesz wyjazd z miasta? Dlaczego? Terri chwilę zastanawiała
się. Jego głos brzmiał ostro, w jakimś sensie oskarżające
- Ja... to jest sprawa osobista - wyszeptała wreszcie.
- Czy ma to coś wspólnego z tym skandalem?
- Skandalem? - powtórzyła jak echo, zaskoczona.
- Z aferą, której, że tak powiem, głównym bohaterem jest Eric Saunders.
Terri pomyślała, że musi mu dać jakąś odpowiedź, a ta była jedną z możliwych.
- W jego przypadku czuję się częściowo odpowiedzialna.
- Dawałaś ostateczne przyzwolenie na udzielenie kredytu.
- Masz rację. Jako kierowniczka działu decyduję o przyznawaniu kredytów.
Mark wpadł nagle w taką wściekłość, że chciał nią potrząsnąć z całej siły, żeby
wreszcie pojęła, co zrobiła.
- Dlaczego tak postąpiłaś? Dwieście tysięcy dolarów to kupa pieniędzy, a przecież
interes był fikcyjny! Musiałaś o tym wiedzieć! - Mark nachylił się do przodu,
pragnąc całą duszą, żeby temu zaprzeczyła. - Musiało to być wtedy oczywiste dla
ciebie, jak jest jasne dzisiaj dla tych, którzy badają sprawę.
- To... no więc, wydaje mi się... - Terri przerwała, nie mogąc zrozumieć, o co mu
chodzi. Skąd ten nagły wybuch związany z Saundersem? Wcześniej zaledwie go
wspomnieli. Nawet podczas konferencji prasowej...
- Czy nie sądzisz - warknął - że dwieście tysięcy dolarów to całkiem niemały pęczek
zielonych banknotów?
- Masz rację - odparła niepewnym głosem i zobaczyła jego przeszywające spojrzenie,
podobne do tego, którym obrzucił ją w barze u Spike'a. Ale, pomyślała, dwieście
tysięcy to zaledwie połowa czterystu tysięcy. Jeśli on zaczął kojarzyć ją z tamtą
tancerką... Na tę myśl przebiegł ją zimny dreszcz. - Rozumiem, że to był wielki błąd
- powiedziała. - Ale w tamtym czasie byłam tak zajęta, że... - Że podpisywałam
wszystko, pomyślała i na chwilę cofnęła się pamięcią. Miała wówczas dwie prace, co
chwila jeździła do szpitala, konferowała z lekarzami, a przy tym była wciąż
przerażona, nie wiedząc, co będzie dalej z matką. - W tamtych dniach byłam
pogrążona w rozpaczy... - dodała cicho.
Mark wewnętrznie odprężył się, zmiękł. Wyobraził sobie, że młoda dziewczyna, tak
słodko wyglądająca, z tak dobrym sercem... łatwo mogła być wyprowadzona w pole
przez cwaniaka, doświadczonego w rozmaitego rodzaju przestępstwach.
- Chcesz powiedzieć, że nie jest wykluczone, iż w tamtym czasie mogłaś popełnić
jeszcze inne pomyłki?
Terri kiwnęła głowę. Rzeczywiście przerażało ją, ile jeszcze błędów mogła zrobić w
tamtym krytycznym okresie.
- Gdy ktoś, kogo bardzo kochasz, jest w niebezpieczeństwie - powiedziała - twoja
wrażliwość na świat zewnętrzny jest ograniczona i często po prostu nie wiesz, co
robisz. Zrozum, że... - Terri przerwała, wstrząśnięta, bo jeszcze chwila, a
opowiedziałaby mu o wszystkim. O mamie, tańcach i czterystu tysiącach dolarów. A
przecież nie powinna przyznawać się do tego. Nigdy by jej nie wybaczył.
Wspomniała o kimś, kogo kocha, pomyślał Mark. Jak to określił Brian? Saunders
jest kobieciarzem, wie, jak do nich trzeba podchodzić i one dają się nabierać. Tak,
Terri, która była przeświadczona, że ludzie bywają tylko dobrzy, mogła mu łatwo
uwierzyć, jeśli się w nim zakochała... Przecież dziewczyna użyła zwrotu: „Gdy ktoś,
kogo bardzo kochasz, jest w niebezpieczeństwie". To tłumaczyłoby wszystko. Na
przykład, dlaczego, mimo pożądania, ona wycofywała się zawsze w ostatnim
momencie. Może nie jest święta, ale z całą pewnością należy do tych kobiet, które są
wierne jednemu mężczyźnie. I które zrobią wszystko dla tego, którego kochają.
Tak się złożyło, że zakochała się w przestępcy, który ją wykorzystał dla swych celów.
Rujnując jej życie. Gdyby on, Mark, mógł dopaść tego s...
Dotyk jej delikatnej ręki, który nagle poczuł na swej zaciśniętej pięści, sprawił, że
się wzdrygnął. Uniósł głowę i zobaczył jej pełną winy twarz.
- Nie wpadaj w gniew - powiedziała - to był wielki błąd. Nie dziwię się, że ty i reszta
prasy chcecie wyciągać daleko idące konsekwencje wobec Administracji i mnie
samej, ale...
- Mylisz się. Nie wiem nic o stosunku prasy do tej całej historii, ale ja z całą
pewnością nie chcę niczyjej „krwi", a zwłaszcza twojej. - Gdy Mark to powiedział,
zdał sobie sprawę, że tak jest naprawdę. Chciał jedynie... - Chcę ci jedynie pomóc.
Jeśli na to pozwolisz.
- Bardzo ci dziękuję, Mark. Mam nadzieję, że w swoim artykule opowiesz się za
Administracją Małego Biznesu. A ponieważ u podstaw sprawy leży moja wina, mój
wyjazd z Kalifornii ułatwi...
- Nie wyjeżdżaj! Zrozum, że potrafimy sprawę załagodzić. - Mark pomyślał, że dołoży
wszelkich starań, żeby ją z tych kłopotów wydobyć.
Terri pokręciła tylko z powątpiewaniem głową, bo trudno jej było wykrztusić choćby
jedno słowo. Patrzyła na niego wzrokiem pełnym miłosnego oddania. Nagle
odwróciła głowę...
- Muszę już iść - wyszeptała. Była przekonana, że nie zniosłaby, gdyby jego miłosne
spojrzenie zamieniło się w spojrzenie nienawistne. - Jest jeszcze coś innego... ale nie
mogę ci o tym teraz powiedzieć. Może innym razem, gdy ja... - Gdy spłacę mój dług,
pomyślała i spuściła oczy, dostrzegając dopiero teraz, że stoi przed nią talerz z
jarzynową sałatką. Kiedy, u licha, kelner postawił go, zastanawiała się, zaskoczona.
- Bardzo mi przykro - powiedziała. - Ja... ja nie mogę... proszę, odwieź mnie już do
domu.
Mark dostrzegł, że jej oczy napełniają się łzami. Nie był to stosowny czas, żeby na
dziewczynę wywierać nacisk.
- Oczywiście - odpowiedział i przywołał kelnera.
Gdy pożegnali się w drzwiach jej mieszkania, Terri niepostrzeżenie wsunęła mu coś
do kieszeni marynarki. Nie zauważył tego. Dopiero później, gdy już był u siebie i
zdjął marynarkę, wymacał pudełko w kieszeni. Była w nim bransoletka i karteczka
ze słowami: „Dziękuję ci za pamięć o mnie. Jest to dla mnie cenniejsze niż
bransoletka, której z uwagi na pewne okoliczności, nie mogę przyjąć od ciebie".
Przeczytał tę kartkę dwa razy. „Pewne okoliczności". Zazdrosny przyjaciel? Zbyt
wartościowa?
To przecież śmiechu warte. Kobieta, która naciągnęła go na czterysta tysięcy
dolarów, nie chce przyjąć bransoletki wartej dwa tysiące?
Coś tu nie pasuje!
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Coś tu nie pasuje, powtarzał w myślach, nerwowo spacerując po swoim salonie. Ona
przyznaje się tylko, że została oszukana. Ma wynikać z tego, że podatna jest na
zranienia. Ulega łatwo osobom, które kocha? W głębi serca jest uczciwa. Ja sam
widzę to na jej twarzy. I tym właśnie mnie zawojowała, podbiła. Niewinnością
spojrzenia. Dałem się nabrać niczym początkujący studencina.
Podszedł do barku, nalał sobie drinka i zaczął go sączyć powoli.
Okay, omotała mnie! Mark postawił szklankę z nie dopitym drinkiem na barku, aż
stuknęła. Ale przecież nie jestem idiotą. Potrafię odkryć, jaki charakter ma ten czy
ów. Terri Thompson nie ma natury oszustki i nie lubi ranić ludzi. To jest oczywiste.
A jednak powieka jej nawet nie drgnęła, gdy brała czek na czterysta tysięcy
dolarów.
Mark popatrzył na bransoletkę. Coś tu więc nie pasuje. Wiele by dał, żeby dotrzeć
do sedna sprawy i wytłumaczyć sobie tę sytuację...
Wziął do ręki słuchawkę telefonu.
Terri położyła się do łóżka, ale nie mogła zasnąć. Leżała z otwartymi oczami i nie
umiała powstrzymać napływających myśli. Gdy zadzwonił telefon, była przekonana,
że usłyszy głos matki i szybko sięgnęła po słuchawkę.
- Terri? - Był to jednak głos męski, jego głos. Odezwał się, a to znaczyło, że wybaczył
jej, iż tak szybko wyszła z restauracji.
- Posłuchaj, musimy porozmawiać.
- Nie, proszę, jeszcze nie teraz... - Jej głos załamywał się. Były sprawy, o których
nadal nie chciała z nim rozmawiać.
- Dobrze, w porządku. Nie będziemy więc rozmawiać... Po prostu pojedziemy na
małą przejażdżkę...
- Pojedziemy? Dokąd?
- Dokądkolwiek. Wprost przed siebie. Nie lubisz tego?
- Przeciwnie, bardzo lubię. - Terri pomyślała, że może być wspaniale. Tylko we
dwoje, z Markiem. Po prostu pojadą szosą przed siebie, bez określonego celu, o
niczym nie myśląc.
- W porządku. A więc jutro. Przyjadę do ciebie o siódmej. Wybierzemy się na cały
dzień.
- Ale ja mam przecież pracę.
- A nie masz przypadkiem jakiegoś zaległego urlopu?
- Tak, ale... - Terri pomyślała o podaniach o kredyty, czekających na nią na biurku.
Chciała je rozpatrzyć jeszcze przed wyjazdem z Kalifornii.
- A ponieważ planujesz opuszczenie niebawem naszego stanu... - powiedział Mark z
odrobiną ironii w głosie.
W związku z czym nie będziemy się już chyba nigdy więcej widzieć, dopowiedziała
sobie Terri. Przebywanie z nim przez jeszcze jeden cały dzień będzie wspaniałe.
Jechać wprost przed siebie, nie martwiąc się o nic, nie myśląc o przeszłości. Po
prostu...
- Terri, jesteś tam?
- Tak, oczywiście, jestem. I bardzo podoba mi się twój pomysł. Będę gotowa o
siódmej.
Nie było prawdą, że nie miał wytkniętego celu. Chciał jechać prosto do miasteczka
Watsonville, gdzie mieściła się właśnie, okryta złą sławą, fabryczka porcelany
Saundersa. I gdzie nadal mieszkała była żona owego dżentelmena. Jak wiadomo,
ograbił ją niedawno i porzucił. Łatwo sobie było wyobrazić, w jakim stanie ducha
była ta pani dzisiaj.
Jeśli Terri, która nienawidziła ludzkich nieszczęść i cierpień, zobaczy ją... i
uświadomi sobie, jakie mogą być następstwa męskich oszustw...
Mark nie lubił krętych ścieżek i nie spodziewał się po tej wycieczce specjalnych
radości. Przypuszczał natomiast, że Terri po spotkaniu byłej pani Saunders
zapamięta do końca swoich dni tę rzekomą wycieczkę donikąd.
Na twarzyczce Terri, która radośnie powitała go rano, nie było śladów smutku z
poprzedniego wieczora. Jej uśmiech był ciepły, oczy błyszczały w oczekiwaniu tego,
co miał przynieść dzień. Miała na sobie jasnozielone spodnie i bluzkę w podobnym
kolorze. Pasujący do tego żakiet narzuciła na ramiona. Wyglądała świeżo, młodo i
niewinnie. Miał ochotę otoczyć ją ramieniem i tak przez chwilę trzymać. Przełknął
jednak tylko ślinę i zajrzał do koszyka, który trzymała w ręce.
- Co tam masz takiego smacznego? - zapytał.
- Nie chcesz chyba, żeby zabrakło nam jedzenia, gdy będziemy jechali przez
pustkowia.
Pustkowia, dobre sobie, pomyślał i oczami wyobraźni zobaczył setki samochodów na
ich trasie do Watsonville i rozmaite punkty żywienia na poboczach szosy. Wstyd mu
się zrobiło, że chciał dziewczynę nabrać.
- Pojedźmy szosą numer jeden, to znaczy tą najbliższą Pacyfiku - powiedziała. - Robi
wrażenie, jakby prowadziła donikąd, a punkty widokowe, których tam jest mnóstwo,
pokazują tylko niebo, przybrzeżne skały i ocean.
Terri wyglądała na tak szczęśliwą i oczekującą cudów, że Mark poczuł lekkie
wyrzuty sumienia. Ostatecznie zgodził się, bo szosą numer jeden co prawda było
trochę dalej, ale również dojeżdżało się do Watsonville.
Była to ta sama droga, którą odbyli w czasie wycieczki do Monterey, tyle że wówczas
płynęli jachtem, a teraz mknęli samochodem. Dzięki Bogu ruch na szosie był mały, a
widoki oglądane przez szybę auta należały do najpiękniejszych na świecie.
Dziewczyna zaplanowała wszystko doskonale. Na pierwszym punkcie widokowym
zjedli rogaliki i popili dobrą kawą z termosu. Terri wzięła ze sobą aparat
fotograficzny i z radością robiła zdjęcia na prawo i lewo. Jej entuzjazm okazał się
zaraźliwy.
- Mark, popatrz, jakie to piękne. Czy sądzisz, że foki na tej wysepce nie są zbyt
daleko od nas? Stań trochę bliżej, chcę cię mieć na tej fotce.
- Wystygnie ci kawa - ostrzegł ją. - Zamieńmy się rolami. Ty wypij swoją kawę i daj
mi aparat, to zrobię ci zdjęcie.
- Wspaniale - zawołała zachwycona. - Miałam właśnie ci powiedzieć, że chciałabym
mieć także trochę własnych fotek...
O nie, ta będzie dla mnie, pomyślał Mark, patrząc na dziewczynę przez obiektyw
aparatu. Na tle nieba widział jej wijące się pięknie pukle, potargane przez wiatr,
twarz lekko zaróżowioną, oczy błyszczące ze szczęścia. Gdyby mogła zachować ten
wyraz twarzy na zawsze?
Po powrocie do samochodu zastanawiał się znowu, jak mocno była związana z
Saundersem i co należało uczynić, żeby oderwać ją od niego? Ale czy chciałaby być
oderwana... Postanowił jeszcze raz spróbować.
- Terri, przecież lubisz swą pracę? Czy musisz stąd wyjechać? Może jest jakiś
sposób...
- Mark, przecież obiecałeś...
- Okay - odparł i przerzucił się na inne tematy. Pogoda, artykuł, który pisał, podania
o kredyty, które ona właśnie rozpatrywała. Ale w efekcie, jeszcze bardziej utwierdził
się w przekonaniu, że muszą zobaczyć byłą żonę Saundersa.
Kiedy zatrzymali się na lunch, słońce było już wysoko, oświetlając wyraziście
przybrzeżne klifowe skały, ocean pieniący się w dole i małą odległą wysepkę.
Otuleni złocistą poświatą, rozgrzani ciepłem promieni, stali przytuleni do siebie,
zauroczeni pięknem, które ich otaczało.
- Czuję się tak, jakbym stała na samym szczycie świata - wyszeptała Terri. - Jestem
pełna życia, ale także spokoju i mam wrażenie, że jestem cząstką tego, co mnie
otacza. I jestem w pełni przekonana, że ktoś, tam w górze, panuje nad wszystkim:
nad drzewami, skałami, oceanem, a także nade mną. I w głębi serca czuję, że
wszystkie moje drobne kłopoty są właśnie... drobne. Może dlatego niektórzy ludzie
stają się pustelnikami. Co o tym sądzisz? Mówią sobie: Zostawię ten cały doczesny
świat i... odchodzą. - Terri zamilkła. - Coś mi się wydaje, że głupio gadam...
- Nie, ani trochę głupio. Terri, czy wyjdziesz za mnie za mąż?
- Co mówisz? - Jego słowa poraziły ją jak prąd elektryczny, ale jednocześnie poczuła
radość, lęk, niewiarę, powątpiewanie. - Co powiedziałeś? - powtórzyła, jakby nie wie-
rząc własnym uszom.
- Poprosiłem cię, żebyś została moją żoną. - Jemu też wydawało się to
nieprawdopodobne. Niezależnie od tego, co zrobiła, kim była, chciał jej, pragnął.
- Ja... jest coś, o czym... - Czuła, że jeszcze chwila, a wszystko mu powie. Tyle było
miłości, łagodności, współczucia w czarnych oczach, które na nią patrzyły. Tyle
uwielbienia. Terri poczuła, że całe jej ciało dygoce. Niestety, ani słońce, ani ocean,
ani ten ktoś tam w górze... nie mógł wymazać kłamstwa, ani oddać wyłudzonych
czterystu tysięcy dolarów. - Czas - powiedziała. - Jest mi potrzebny czas na zebranie
się na odwagę.
- Zaczekam - odparł Mark.
Na tarasie punktu widokowego pojawił się drugi samochód i rozproszył urok chwili.
Był to raczej sfatygowany volkswagen, z którego wysiadła dwójka młodych ludzi.
Dziewczyna była różowa na twarzy, pulchna i w zaawansowanej ciąży, a chłopak
rudy i piegowaty. Sprawiali miłe wrażenie i wydawali się również zachwyceni
widokami. Mieli też aparat fotograficzny i po chwili obie pary robiły sobie
wzajemnie liczne zdjęcia. Po raz pierwszy Terri i Mark pozowali wspólnie do
fotografii.
Terri przyniosła tekturowe kubki i młodzi ludzie dali się poczęstować winem i
kanapkami z jej piknikowego koszyka.
- Wypijemy tylko po jednym drinku - powiedziała dziewczyna. - Chcemy być
całkowicie przytomni, jadąc przez te góry.
Mark również nie chciał pić wina i gdy wsiedli ponownie do auta, pogryzali tylko
kruche ciasteczka i owoce.
Rozmowa nie bardzo się kleiła. Mark zastanawiał się, jak jeszcze raz powrócić do
najbardziej interesującego go tematu i co zrobi, gdy potwierdzą się jego najgorsze
przypuszczenia.
Natomiast Terri była coraz bliższa zwierzeń, ale wciąż się ich obawiała.
- Watsonville - zakomunikował Mark, gdy dojechali do miejscowości. - Czy to
przypadkiem nie tutaj Eric Saunders zakładał tę fikcyjną fabryczkę porcelany?
- Tak, to właśnie tutaj - potwierdziła Terri i zaskakując go, dodała: - Bardzo
chciałabym rzucić na nią okiem.
Brzmiało to tak, jakby nigdy jej przedtem nie widziała.
Dotarli do niej bez większego trudu. Mieściła się w dwupiętrowym niedużym
budynku i była pozamykana na wszystkie spusty. Terri zajrzała do środka przez
szerokie, brudne okno, a Mark głośno zapukał do drzwi. Brian powiedział mu, że
kobieta mieszka na górnym piętrze. W końcu ukazała się. Była drobna, miała na
sobie torbiaste dżinsy i pulower poplamiony farbą. Cienkie blond włosy
przyprószone były siwizną i opadały jej na ramiona. Oczy miały ponury wyraz i były
bez życia.
- Zapewne pani Saun... - odezwał się Mark, na co kobieta zmarszczyła się i
zdecydowanie zaprzeczyła głową.
- Nazywam się Jane Boyers - powiedziała. - Czego pan chce?
- To jest panna Terri Thompson z Administracji Małego Biznesu, i chcielibyśmy z
panią porozmawiać, jeśli to możliwe?
- Dość się już nagadałam - odpowiedziała. - Z wszystkimi i o wszystkim, o czym
wiem.
Ta kobieta musiała się już bardzo nacierpieć, pomyślał Mark. Przypuszczalnie był
wobec niej okrutny, chcąc wykorzystać jej ból tylko po to, żeby pokazać Terri, w jak
ciężkim położeniu zostawił ją Saunders.
- Nie będziemy zadawali pytań. Nie chcemy robić pani kłopotów. Mnie interesuje
sama wytwórnia. Czy możemy na nią rzucić okiem? - zapytała Terri.
- Jeśli interesuje was to, co z niej zostało - odparła kobieta, wzruszyła ramionami i
zaprowadziła ich do frontowego pomieszczenia, które było zapewne miejscem, gdzie
prezentowano produkty.
Na półkach pozostało jeszcze kilka wazoników i figurek ceramicznych, podczas gdy
połamane kawałki rzeźb, resztki glinki, papieru i pudeł zaśmiecały podłogę.
Jane Boyers tłumaczyła się:
- Miałam zamiar uprzątnąć ten bałagan, ale pozostało we mnie tak mało energii... -
Bez specjalnego zamysłu oprowadziła gości po pozostałych częściach wytwórni.
Pokazała mały piec do wypalania porcelany, koło do jej formowania, butelki z
polewą, pojemniki z glinką, pędzlami i innymi drobiazgami. - Przed spotkaniem
Erica miałam tutaj mały warsztacik, dopiero on wyposażył go w urządzenia
produkcyjne i wszystko to działało aż do chwili... wiecie zapewne, czym się to
skończyło.
Pani Boyers, mimo swych poprzednich zastrzeżeń, opowiedziała im dokładnie, jak
się rzeczy miały, chyba głównie dlatego, że Terri wykazywała autentyczne
zainteresowanie, a także współczucie. Z opowiedzianej historii wynikało nie-
dwuznacznie, że kobieta została zawojowana i wykorzystana przez Erica Saundersa.
Oddała mu wszystko, co miała. Swoją emeryturę, niewielkie oszczędności, a także
pieniądze ze sprzedanego domu.
- Wszystko to potrzebne mu było, jak mówił, do rozkręcenia biznesu - powiedziała
pani Boyers, z oczami pełnymi łez. - No a potem, widzicie, do czego doszło. Zabrał
wszystko, co miałam.
Opowieść Jane Boyers zrobiła na Marku, podobnie jak wcześniej na Brianie, wielkie
wrażenie. Współczuł kobiecie całym sercem i był przekonany, że ich wizyta tutaj
uświadomi Terri należycie, jakie efekty przyniosło jej zaniedbanie kontroli nad
Saundersem.
Tymczasem, o dziwo, po zachowaniu Terri nie można było wnosić, że chociaż trochę
czuje się współwinna. Niewątpliwie była pełna współczucia. Ale przede wszystkim...
zainteresowana. Odwróciła się pd kobiety i przyglądała się z dużą uwagą figurce
przedstawiającej dziewczynkę grającą na fujarce.
- Czy to pani robota? - zapytała Jane, a ona potaknęła. - A to także? - Wskazała tym
razem na figurkę łabędzia. Jane jeszcze raz potwierdziła.
Terri stanęła na wprost gospodyni, cała uśmiechnięta.
- Myli się pani, Jane Boyers. Eric Saunders nie zabrał pani wszystkiego. Czy nie
zdaje sobie pani sprawy, jaki ma duży talent?
Mark z zachwytem słuchał, jak Terri zaczęła wychwalać pod niebiosa plastyczne
umiejętności i artystyczną wyobraźnię gospodyni. W miarę wypowiadanych przez
Terri słów, oczy Jane Boyers rozjaśniały się coraz bardziej.
- Wszystko, co mówię, jest prawdą - Terri stwierdziła z przekonaniem, porzucając
oficjalną formę. - Wciąż masz ten talent, który dostrzegł w tobie Eric Saunders na
początku waszej znajomości. I teraz ten talent możesz wykorzystać wyłącznie dla
siebie. - Przy tych słowach Terri wyjęła ze swej torebki długopis i notatnik i zaczęła
w nim coś pisać i podliczać. - Ten budynek jest w tej chwili w rękach likwidatorów
twojej firmy, ale są trudności z jego sprzedażą, w związku z czym łatwo go będzie
wydzierżawić. Pomieszczenia mieszkalne zostały już przeniesione na górne piętro,
wobec czego parter można przekształcić w warsztat i sklep. To jest okolica, gdzie
bywa dużo turystów, poszukiwaczy pamiątek i miłośników rzeczy pięknych.
Znajdzie się również między nimi wielu entuzjastów tych figurek... - Terri
podkreśliła zwłaszcza pomysł utworzenia pracowni artystycznej i możliwość
założenia szkółki dla amatorów, którzy chcieliby wytwarzać podobne cacuszka. -
Masz właściwie cały potrzebny do tego sprzęt. Będziesz mogła dostać poprzez naszą
Administrację niewielki kredyt na rozwinięcie tego pomysłu.
Mark słuchał zafascynowany. To była Terri w swoim żywiole. To była kobieta, która
posiadała osobowość, zainteresowania i odpowiednie wykształcenie, aby pracować
jako profesjonalistka w dziedzinie małego biznesu. Na tyle bystra, że nie można jej
było wyprowadzić w pole. Mark przekonał się tu o jeszcze jednym. Z całą pewnością
nie było jakiegoś związku przestępczego między Terri i Saundersem.
Ich przyjazd tutaj sprawił, że kobieta ograbiona przez tamtego łobuza, mogła mieć
nadzieję, iż wydobędzie się ze swojej dramatycznej sytuacji i rozpocznie twórcze
życie na nowo. Życie pełne wigoru, kuszących pomysłów. Patrząc na Terri,
pochyloną nad notatnikiem, w którym wszystko zostało precyzyjnie wyliczone, Mark
odczuwał wyraźnie przypływ dumy.
Coś jeszcze wynikało z tej ich przejażdżki. Mark był coraz bardziej zakochany. I
coraz bardziej zażenowany.
Co teraz? - zadawał sobie pytanie.
Jedno jest pewne. Jeśli on nazywa się Mark Denton, to ta kobieta jest Deedee
Divine... A może jednak nie jest?
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Gdy następnego dnia rano Mark pojawił się w redakcji, sensacyjna wiadomość już
się rozeszła. Eric Saunders został zatrzymany w Chicago. Dzień później targował się
w sądzie, do czego się przyznać, żeby ewentualny wyrok był mniejszy. Z tej też racji
wskazał na współwinnego. Był nim poprzedni urzędnik od pożyczek bankowych,
James Turner. Porzucił pracę w Administracji Małego Biznesu, zaraz potem jak
Saundersowi przyznano kredyt.
- Wprost nie mogę w to uwierzyć - powiedziała Terri, gdy Mark zatelefonował do
niej, aby przekazać najświeższą informację. - Był takim miłym facetem.
Zrezygnował z pracy u nas, bo chciał zaopiekować się swoją matką, która była chora
i mieszkała w... w Kanadzie, o ile dobrze pamiętam.
- Wygodne usprawiedliwienie.
- Tak teraz to wygląda. Ale wtedy był bardzo zmartwiony stanem matki. Wydawał
się nam wszystkim bardzo uczciwy i prostolinijny. Nie mieści mi się w głowie, że
potrafił przeprowadzić taką machlojkę.
- Mniejsza z tym - powiedział. - W każdym razie ta najnowsza sensacja jest
doskonałą puentą do mojego artykułu.
Szkic artykułu Mark miał już w głowie. Eric Saunders nazywany był w nim
prawdziwą hańbą stanu Kalifornia. W dalszej części artykułu powiedziane jednak
będzie, że ten odosobniony przypadek nie może wpłynąć na ogólną opinię
o pracy całej Administracji. Działalność małego biznesu powinna odgrywać ważką
rolę w budowie gospodarki narodowej również w stanie Kalifornia. Na poparcie tej
tezy zacytuje doskonałe rezultaty działania Administracji, a zwłaszcza wskaże na
pracę głównego urzędnika od spraw przydzielania kredytów, na Terri Thompson.
Ona to właśnie sprawdza szczególnie skrupulatnie dotychczasową działalność
petentów występujących o kredyt i szacuje ich możliwości oraz umiejętności
gospodarcze, aby nie narażać stanu Kalifornia na jakiekolwiek ryzyko. W ten sposób
Mark chciał wynagrodzić Terri wszelkie bezpodstawne podejrzenia, które wysuwał
pod jej adresem.
- Terri - powiedział cichym głosem. - Kocham cię.
- Mark, och, Mark... - wyszeptała głosem pełnym miłości, ale też boleści i udręki. -
Ja także bardzo cię kocham. - Te słowa przyniosły jej ogromną ulgę, wręcz sprawiły
rozkosz! O co więc jeszcze jej chodziło, jaki miała problem?
Jakby w odpowiedzi na te pytania usłyszała jego głos w słuchawce:
- Terri, kochanie. Będziesz miała dość czasu, aby podjąć decyzję. Zjawię się u ciebie,
dziś wieczorem. Zaraz po pracy.
Ręka dziewczyny jeszcze przez chwilę spoczywała na telefonie, mimo zakończenia
rozmowy. Będzie wieczorem, powtarzała w duchu. Wzdrygnęła się, bo czekała ją
przecież ciężka próba.
On mnie kocha, pomyślała. Jeszcze raz mi to wyznał. Powtórzył też prośbę, żebym
wyszła za niego, a więc ma prawo wymagać, abym mu o wszystkim opowiedziała.
Bez ogródek! Na przykład tak: „Posłuchaj. Chcę wszystko wyjaśnić. Nie jestem tą,
za którą mnie bierzesz. No więc, jestem, ale... Gdy spotkałam cię po raz pierwszy,
występowałam w roli tancerki w barze Spike'a. I myślałeś... to znaczy dałam ci do
zrozumienia, że..."
O Boże! Kłamstwo goni kłamstwo, a suma czterystu tysięcy dolarów jest ogromna.
Na dodatek jestem winna te pieniądze nie Markowi, tylko temu staremu
człowiekowi, z surowym wyrazem twarzy, który zarzucił mnie dociekliwymi py-
taniami, kiedy spotkałam go u matki Marka. Czułam się wtedy, jakbym była
przesłuchiwana niczym szpieg. Jakby badano, dlaczego się tam pojawiłam, bez
wcześniejszych konsultacji Marka ze starszym panem. Tak mnie potraktowano, gdy
byłam z pozoru godna szacunku. Wyobrażam więc sobie, co by było, gdyby ten leciwy
dżentelmen...
Ale zapomnijmy o nim. Przecież to Mark mnie kocha.
Kocha Terri Thompson, a nie Deedee Divine.
Powiedz mu zatem, że twoja matka była ciężko chora i ty potrzebowałaś... - mówiła
sama do siebie. Oczywiście, bądź dla niego miła i...
- Panno Thompson - powiedział urzędnik z jej działu, przedtem uprzejmie stukając
w drzwi. - Zjawił się człowiek z biura prokuratora okręgowego, pytając, czy może
obejrzeć dokumenty Saundersa. Mogę go wprowadzić?
- Oczywiście. I proszę przynieść teczkę Saundersa - odparła i zaraz skupiła się na
tamtej sprawie.
Jak to się stało, że Turner mógł wplątać Administrację w taką aferę? Pamiętała jak
dziś, gdy powiedział: „Wiem, że macie tu niedobory personalne i przykro mi, że
muszę was tak nagle opuścić. Ale chodzi o moją matkę. Jest poważnie chora i..."
Do podobnego wyjaśnienia będzie musiała sięgnąć dziś wieczorem, rozmawiając z
Markiem. Z tym, że w jej wypadku nie było to kłamstwo. Zatem nie powinna czuć
się winna. Zawstydzona. A jednak ciągle tak się czuła.
- Dzień dobry - powiedziała do mężczyzny, którego wprowadzono do jej gabinetu. -
Proszę usiąść.
Terri odłożyła na później własne problemy i zajęła się sprawami służbowymi-.
Mark opuścił redakcję wczesnym wieczorem i udał się od razu do apartamentu
zajmowanego przez dziewczyny. Drzwi były otwarte i wszedł wprost do salonu, gdzie
na podłodze siedziała Angie. Nogi miała skrzyżowane, ręce założone za siebie.
Czyżby znowu odprawiała medytacje?
Nie. Oczy miała otwarte i uśmiechała się szeroko. I gadała.
- Dziękuję, bardzo dziękuję. Będziemy razem pracować. Mark poszedł za jej
spojrzeniem, próbując dostrzec, z kim dziewczyna rozmawia. Ale nikogo nie
zobaczył. Zwrócił się więc do Angie:
- Co ty, do diabła, wyprawiasz?
- Och, Mark! - prychnęła i wyrwała się z transu, jeśli coś takiego przeżywała. -
Zepsułeś wszystko!
- To znaczy, co?
- Oczywiście mój wizjonerski obraz. Nie znasz się na tym, powiem ci zatem tylko, że
wszyscy składali mi gratulacje i opowiadali, jaką wspaniałą pracę będę wykony-
wała. Ja natomiast byłam po prostu skromna i wdzięczna, podobnie jak Terri. Na
koniec do gabinetu Terri, to znaczy do mojego, przyszedł pan Anderson i powiedział:
„Jestem zachwycony, że przejmujesz pracę po Terri i jestem pewien..."
- Zaczekaj! Nie spiesz się tak. Co chcesz przez to powiedzieć, że przejmujesz pracę po
Terri?
- To znaczy wtedy, kiedy ona wyjedzie...
- Nie ma takiego zamiaru - powiedział z przekonaniem i pomyślał, że tego dopilnuje.
- To ty się mylisz. Właśnie, że wyjedzie. I nie muszę jej do tego popychać, namawiać.
Złożyła już wymówienie.
- Wobec tego wycofa je. Mówię ci, że Terri zostaje w San Francisco.
Angie popatrzyła na niego z wyrazem oburzenia.
- Wiesz doskonale, że ona zgodziła się już i zdecydowała, że będzie pracować w
Dallas i przeprowadzi się tam w ciągu najbliższych dwu tygodni. I ja obejmę jej
stanowisko. Mówiłam ci już, że składano mi gratulacje, a także...
- Przestań pleść te koszałki opałki. Mówię ci, że ona nigdzie się nie wybiera. - Nagle
ogarnęła go wściekłość. Nie był przecież pewny, co naprawdę zamierza Terri. O
wszystkim, jak dotychczas, dowiadywał się właśnie od Angie. Powiedział zatem,
chcąc zamknąć temat: - Przestań wreszcie snuć te marzenia. Twoje sztuczki nie
przynoszą przecież i tak jakiegoś konkretnego rezultatu.
- A właśnie, że przynoszą! Czy nie pamiętasz, wielokrotnie przywodziłam sobie na
myśl ten apartament, aż wreszcie Marge doszła do wniosku, że współżycie z jej
panem stało się nieznośne i przekazała mi całe mieszkanie, ze wszystkim, co w nim
było. - Angie strzeliła palcami i powiodła rękami wokół siebie. - No i jak widzisz,
przejęłam to wszystko. A potem zaczęłam wyobrażać sobie doskonałą
współlokatorkę. I mój wybór padł na Terri. A skoro wspomniałam o Terri. Czy
wiesz, co ona z kolei zrobiła? Doradziłam jej, po moich doświadczeniach, żeby siłą
wyobraźni przyciągnęła do siebie czterysta tysięcy dolarów. No i zgadnij, co się
stało? Zaledwie po dwóch dniach, jakby z nieba, spadła na nią ta okrągła sumka
dolarów! I co teraz powiesz, ty mądralo?
Mark nie był w stanie myśleć, mówić. Mógł tylko wpatrywać się w Angie.
Oniemiały. Osłupiały.
- Oho! Widzę, że nareszcie cię przekonałam. Czterysta tysięcy dolarów wpadło jej
wprost do ręki.
- Angie, czy Terri tańczy? - zapytał Mark, odzyskując mowę. - Pytam, czy tańczy
profesjonalnie, zawodowo. Przynajmniej na pół etatu?
Wyraz zaskoczenia na twarzy Angie był autentyczny.
- Nie, nie wykonuje żadnej pracy na pół czy ćwierć etatu. Jej etatowa praca w
Administracji jest dostatecznie absorbująca. I ty o tym wiesz.
Nie, Angie była w błędzie. Terri tańczyła profesjonalnie, przynajmniej jakiś czas
temu. Pod nazwiskiem Deedee Divine. I w tym charakterze wycyganiła od niego
czterysta tysięcy dolarów.
- Pieniądze nie spadają sobie ot tak, po prostu z nieba - powiedział z drwiną w
głosie.
- Ale w wypadku Terri tak to właśnie było. Pewien starszy facet... Oczywiście to nie
był jej facet. Był raczej życzliwą duszą, jednym z tych osławionych dobroczyńców.
Jakże się on nazywał? James? Nie, Jasper Goodrich. On dostarczył jej tej forsy, a
ona nawet go wcześniej nie znała.
- Rozumiem - powiedział Mark z udanym zainteresowaniem. - I gdzie doszło do
wręczenia tej okrągłej sumki przez ową życzliwą duszę?
- W szpitalu, tak mi się przynajmniej wydaje. Ten starszy pan dowiedział się o jej
nieszczęściu i pożyczył tyle, ile było potrzebne. Terri spłaca mu już tę sumę.
To się przynajmniej zgadzało. Wedle tego, co mówi Nate, na nazwisko Marka
przychodzą już regularnie, co miesiąc, czeki na sto dolarów. Mężczyzna zmarszczył
się. Przymrużył oczy. Szpital?
- Jakie nieszczęście przydarzyło się Terri? - zapytał.
- Nie jej samej, lecz matce. - I Angie opowiedziała mu wszystko, co sama wiedziała.
A więc wreszcie poznał prawdę. Angie dorzuciła mu jeszcze trochę szczegółów. Mark
zastanawiał się, ile jeszcze osób na świecie byłoby w stanie zdobyć taką sumę
pieniędzy na przeszczep szpiku kostnego?
Angie poradziła przyjaciółce, aby zastosowała metodę wizjonerstwa i w ten sposób
doszło do cudownego wydarzenia. .. Czy to możliwe?
Angie dodała jeszcze, że jest pewna, iż Terri nigdy nie tańczyła zawodowo. Jej
matka, tak. Była tancerką. Występowała w Nowym Jorku, ale w pewnej chwili
przyjechała tutaj, z wizytą do Terri, i zemdlała, a potem załamała się nerwowo...
Dziwne, jak człowiek może nagle niebezpiecznie się rozchorować. Dla Terri był to
przerażający szok.
- Gdzie Terri jest w tej chwili? - zapytał. Miał wielką ochotę dostać ją w swoje ręce. I
zrobić to, na co miał nadzieję przez wiele ostatnich miesięcy!
- Jest wciąż w pracy. Załatwia nadal sprawę afery Saundersa, oczywiście wiesz, o co
chodzi. Możesz na nią tutaj poczekać. Ja muszę już iść na spotkanie z grupą „LLL".
- Idź zatem - powiedział Mark. - Ja zaczekam.
Była już prawie ósma wieczorem, gdy usłyszał zgrzyt klucza w zamku. Po chwili
Terri weszła do salonu i położyła swą torebkę na podręcznym stoliku.
- Przepraszam za spóźnienie. Telefonowałam do ciebie, do redakcji i powiedzieli mi,
że już wyszedłeś.
- Tak. Spieszyłem się, sądząc, że wreszcie porozmawiamy otwarcie.
- Oczywiście - potwierdziła i skierowała się do kuchni. - Przygotuję dla nas kawę. -
Mark poszedł za nią i stanął w drzwiach, opierając się o futrynę. Patrzył, jak
wyraźnie zdenerwowana zajęła się parzeniem kawy. - Czy jesteś może głodny? Jeśli
tak, zrobię kanapki.
- Nie jestem głodny - odparł, panując nad głosem. Nadal unikając jego spojrzenia,
Terri nagle zaczęła relacjonować dzisiejsze wydarzenia.
- W biurze jest straszne zamieszanie. Prokurator okręgowy chciał przejrzeć akta
zarówno Turnera, jak i Saundersa. Turner był urzędnikiem, odpowiedzialnym za
pożyczki i pomógł Saundersowi przy wyciąganiu z Administracji pieniędzy.
- Dwustu tysięcy dolarów. Prawda?
- Zgadza się.
- To dokładnie połowa tego, na co naciągnęła mnie pewna tancereczka o nazwisku
Deedee Divine, specjalizująca się w tańcu brzucha...
Dziewczyna gwałtownie zamknęła kurek od wody i obróciła się twarzą do Marka.
Ostrożnie postawiła dzbanek z kawą na stole i popatrzyła mężczyźnie w oczy.
- A zatem wiesz wszystko?
- Myślałaś, że możesz ukryć się pod peruką?
- Ale przez ten cały czas... sprawiałeś wrażenie, jakbyś się nie domyślał... A Robbie
na pewno mnie nie poznał...
- Robbie nie jest w tobie zakochany.
- Mark, nie mów mi o miłości. - Jej oddech był przyspieszony, a słowa wypowiadała
ze zdumieniem w głosie. - Wiedziałeś, jak się rzeczy mają od tego pierwszego
wieczoru w jachtklubie... Przez tyle miesięcy... I nigdy nic mi nie powiedziałeś.
Dlaczego?
- Czekałem, aż ty mi pierwsza powiesz.
- Czekałeś, że ja powiem, to znaczy świadomie bawiłeś się ze mną w kotka i myszkę.
Poddając torturom, podczas gdy ja...
- Torturom? - Mark popatrzył na nią z góry. - Czy wyobrażasz sobie, jakie ja męki
przechodziłem, przypuszczając, że jesteś wplątana w aferę Saundersa...
Terri gwałtownie odsunęła się od stołu, a jej oczy płonęły oburzeniem.
- Jak mogłeś choć przez chwilę pomyśleć coś takiego? Podejrzewać, że nadużyję
zaufania Administracji? Oszukam i okradnę ludzi, którym zobowiązałam się służyć?
- Dlaczego nie? Jeśli mogłaś oszukać mnie na czterysta tysięcy dolarów? Przecież
tak się stało?
- Ale to nie jest... nie było... - Terri uniosła głowę, a oczy jej płonęły. - W porządku.
Byłam wtedy kompletnie załamana. A pieniądze były mi rozpaczliwie potrzebne. I
nagle ty się pojawiłeś i zacząłeś machać mi przed nosem tą wielką sumą. Co miałam
twoim zdaniem robić? Odtrącić ją, podczas gdy moja matka... - Terri przerwała w
pół zdania, wydawało się, że jej wewnętrzny ogień zaczyna gwałtownie przygasać. -
Oczywiście, żle postąpiłam - powiedziała na koniec cichym głosem.
Wyglądała na tak nerwowo rozstrojoną, że Mark złagodniał. Podszedł do Terri i
wziął ją w ramiona.
- Kochanie, powinnaś mi była powiedzieć. Odsunęła się gwałtownie.
- Powiedzieć? Przecież ja w ogóle cię nie znałam, nic o tobie nie wiedziałam.
Dostrzegałam tylko twoje przeszywające mnie spojrzenie, a potem dowiedziałam się,
że jesteś gotów rzucić mi w twarz plik banknotów, żeby tylko wyrwać z moich
szponów drogocennego spadkobiercę rodu Goodrichów.
Mark ponownie wyciągnął ku niej ramiona.
- Gdybyś wyjaśniła sytuację...
- Wyjaśniła? Ty przecież z góry przykleiłeś mi etykietkę oszustki i kłamczuchy,
która myśli tylko o tym, jak by tu najszybciej nachapać się złota.
Mark nie mógł powstrzymać się od szerokiego uśmiechu.
- Muszę powiedzieć, że zagrałaś tę rolę perfekcyjnie.
- Ciekawa jestem, co byś pomyślał, gdybym powiedziała, że w istocie jestem dobrą
dziewczyną i właśnie staram się zgromadzić pieniądze, potrzebne do opłacenia
szpitalnych rachunków mojej mamy, ale tych pieniędzy wciąż mam za mało? Czy
wobec tego możesz mi pożyczyć pół miliona dolców?
Teraz Mark roześmiał się w głos.
- Przyznaję, że odniósłbym się do tego dość sceptycznie. Powiem ci także, iż czułem
się głupio, kiedy Robbie powiedział mi, że między wami nie było żadnych planów
małżeńskich. Ale cieszę się, że dałem ci wówczas te pieniądze. - Nagle uśmiech
zniknął z jego twarzy. - Jak się czuje twoja matka?
- Doskonale. Transplantacja uratowała jej życie. Codziennie przybywa jej sił.
Możesz być pewny, Mark, że zwrócę te pieniądze twemu wujowi, do ostatniego
centa.
- Nie przejmuj się. Ja już mu wszystko oddałem.
- Naprawdę? Jak mu to wszystko wytłumaczyłeś?
- Powiedziałem, że tancerka przyznała się do kłamstwa i że zmusiłem ją do
zwrócenia pieniędzy.
- A więc tę sumę jestem teraz winna tobie?
- Tak. - Przy tych słowach Mark przyciągnął ją ku sobie i wtulił twarz w jej
wspaniałe pukle, a ona przylgnęła do jego piersi, zarzucając mu ręce na szyję.
- Tak bardzo cię kocham, Mark, i jaka to ogromna ulga, że wszystko już z siebie
wyrzuciłam.
- Ja też czuję się wspaniale. Czy możemy teraz coś zaplanować? Mam na myśli,
rzecz jasna, nasz ślub.
- Oczywiście, tylko że... - Popatrzyła na niego, a w oczach znowu miała niepokój. -
Moja mama nie wie, jaką drogą zdobyłam te pieniądze dla niej. Jeśli spotkałaby
kiedyś Jaspera Goodricha, to zaraz zaczęłaby mu dziękować i on odkryłby
wszystko...
- I pomyślałby sobie, że zrobił mi dobry dowcip, za który ja płacę!
- Dowcip? - Terri była zaskoczona. - Czterysta tysięcy dolarów? Tak czy inaczej,
mama nie wie... Nigdy by mi nie wybaczyła, że oszukałam ciebie, ją, pana Goodricha
i...
- Cicho sza! - powiedział Mark, uśmiechając się. - Wuj Jasper nie interesuje się,
jakimi drogami chodzą jego darowizny. Mogę to ustalić z Nate'em. On jeden wie, co
wydarzyło się między Markiem Dentonem i Deedee Divine. Natomiast nic nie wie o
Terri Thompson. Wszystko o naszym sekrecie wiesz tylko ty i ja. A ja zobowiązuję
się tej tajemnicy dotrzymać.
- Bardzo ci dziękuję. - Terri przytuliła się do niego jeszcze mocniej. - Och, Mark, czy
to nie dziwne, że straszne wydarzenia potrafią na koniec przeistoczyć się we
wspaniałe. Na przykład tak było z mamą. W pewnej chwili była bardzo chora, a
teraz czuje się doskonale. A także pomyśl o tym, że gdybym nie tańczyła u Spike'a,
żeby opłacić rachunki szpitalne mamy i gdybym nie spotkała tam Robbie'ego, to
również ty nie przyszedłbyś tam... Byłeś taki napuszony i grubiański i... Wiesz
przecież doskonale, co mam na myśli! Mark roześmiał się.
- Wydaje mi się, że wiem. Chcesz powiedzieć, że jesteś szczęśliwa, bowiem możesz
poślubić mężczyznę, który jest napuszony i grubiański...
- ... i kochający, inteligentny, wyrozumiały i najwspanialszy ze wszystkich
zamieszkujących naszą ziemię. Mark, jak ja cię kocham! I strach mnie oblatuje, gdy
pomyślę, że mogłabym nigdy cię nie spotkać, gdyby nie ten cudowny zbieg
okoliczności.
- Muszę ci powiedzieć, że nieraz już dochodziłem do podobnego wniosku.