302 Rutland Eva Cudowny zbieg okoliczności


EVA RUTLAND

Cudowny zbieg okoliczności

Tytuł oryginalny: Private Dancer

Seria wydawnicza: Harlequin Romance (tom 302)

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Dziewczyna wykonująca taniec brzucha miała na sobie kostium typowy dla tego rodzaju występów. Od góry spowi­jały ją, chociaż niezbyt dokładnie, miękkie, ułożone w fałdy, przejrzyste bryty haremowego przyodziewku. Niżej była na­gość przepony brzusznej, a jeszcze niżej falujące, bufiaste spodnie, które podtrzymywał opierający się na biodrach, bo­gato zdobiony pas.

Zmysłowe ruchy ciała tancerki, poczynając od potrząsania burzą czarnych włosów, a kończąc na rytmicznym postukiwa­niu delikatnych stóp, też były typowe. Rutynowe w swym erotyzmie... a jednak wykonywane z niezwykłą delikatno­ścią, pełne gracji, urokliwego skoordynowania z rytmicznym strzelaniem długich palców u rąk.

Tańczyła niby tak jak zawsze, a jednak inaczej, jakoś od­miennie. Coś sprawiało, że dziewczyna była jakby nieobec­na, gdzieś daleko. Fizycznie tutaj, a jednak poza tym za­tłoczonym, pełnym papierosowego dymu barem Spike'a O'Malleya.

Mark Denton wybrał stolik stojący najbliżej małej okrągłej estrady. Chciał się dokładniej przyjrzeć tancerce, należycie ją ocenić, nim zamieni z nią pierwsze słowa. Wychylił się do przodu, całkowicie zafascynowany tym, co widział, obojętny na wszystko, co się działo poza nią. Nieodparcie ulegał uro­kowi jej kuszących oczu, które mówiły: podejdź bliżej, a do­brze się zabawimy. Prowokujące ruchy bioder dziewczyny i jej biustu rodziły w nim głód pożądania. Cholera! - pomy­ślał, wyprostował się gwałtownie i szybko wychylił duży łyk szkockiej. Jednocześnie przypomniał sobie niedawną rozmo­wę z wujkiem, który mówił:

- To dziwka goniąca za forsą. Zatopiła swe pazury w mo­im głupawym wnusiu, który jest już gotów, aby go dobrze oskubać.

- Niewiele u niego zyska, wujku Jasper. - Mark wiedział, że starszy pan trzymał twardą ręką kontrolę nad milionami Goodrichów. Kontrolował także wnuka. A był już przecież najwyższy czas, żeby chłopak wyzwolił się z tego nadzoru. - Robbie jest dobrym chłopakiem - dorzucił. - Ma już chyba prawo, aby się trochę zabawić.

- Mógłbym się ostatecznie zgodzić na coś takiego, ale nie na ślub, nie na małżeństwo!

- Małżeństwo? - Mark był wyraźnie zaskoczony.

- Taki jest właśnie zamiar tego przeklętego głupka. I ja w żadnym wypadku nie dam na to swojej zgody. - Przy tych słowach Jasper Goodrich uderzył płaską dłonią w blat ma­sywnego biurka z różanego drzewa. - W każdym razie nie zaakceptuję jakiejś puszczalskiej lafiryndy, która potrząsa cyckami i podryguje brzuchem w barze pełnym rozpustni­ków, wytrzeszczających swoje gały na takie wątpliwe cu­deńka.

Wargi Marka nerwowo zadrgały.

- Czyżby opinia wuja wynikała z osobistej inspekcji na miejscu?

- Żartujesz chyba. Knajpa nosi nazwę „U Spike'a", a ona... - starszy pan przerzucił na biurku kilka leżących tam papierów - a ona nazywa się... Deedee Divine. - Przy tych słowach wujek prychnął wzgardliwie. - Co to za nazwisko?! Znaczy przecież „świątobliwa wróżka". Już to powinno być dla mojego wnusia sygnałem ostrzegawczym, że ma do czy­nienia z dziewczyną, którą stać na niejeden szwindel. Ale Robbie jest głupcem i tłumaczyć może go tylko to, że ma zaledwie dwadzieścia lat. Nie pozwolę jednak, żeby chłopak dalej wplątywał się w tę aferę. Chcę, żebyś położył temu kres!

- Ja?

- Jesteś przecież wziętym dziennikarzem, komentatorem. Potrafisz przekonywać. Mówisz w taki sposób, że ludzie za­czynają myśleć jak ty.

- Wujku, na Boga. Ja tylko zbieram fakty i prezentuję je na łamach gazety. Natomiast...

- Nie wykręcaj się. - Jasper machnął ręką lekceważąco. - Faktem jest, że Robbie niepotrzebnie się zaplątał i ty musisz go z tego wyciągnąć.

Mark w istocie nie czuł się szczególnie zaskoczony. Był tylko o dziesięć lat starszy od Robbie'ego, a tym samym był jedynym członkiem rodziny najbardziej zbliżonym do niego wiekiem. Od początku pełnił też wobec młodszego kuzyna rolę opiekuna.

- No więc dobrze - Mark zgodził się po chwili. - Poga­dam z nim, jeśli tak bardzo chcesz. Lecz wątpię, czy wyniknie z tego coś dobrego. Czy Robbie zechce być rozsądny.

- Na pewno nie i dlatego musisz porozmawiać także z dziewczyną.

- Ale ja przecież nigdy jej nawet nie widziałem.

- Nic nie szkodzi. Twoja służbowa wizytówka czasami więcej znaczy niż moje duże pieniądze.

Kolejne słowa wuja także nie powinny być dla Marka zaskoczeniem. Goodrich był święcie przekonany, że pieniądze wprawiały cały świat w ruch. I wuj często korzystał z tego środka. Markowi przypomniała się historia kuzynki Janine. To pieniądze pomogły udaremnić jej zbyt pochopne plany małżeńskie z pewnym wyścigowym kierowcą samochodo­wym. Facet musiał być chyba krętaczem, jak zresztą Jasper utrzymywał, albowiem gdy Janine stanęła wobec groźby wy­dziedziczenia, zgarnął pieniądze, które wuj mu zaproponował, i zniknął. Ale nie na długo, bowiem niebawem zginął w wy­padku na torze wyścigowym. Janine umarła wkrótce po uro­dzeniu dziecka. Matka Marka mówiła potem, że Janine umarła raczej z rozpaczy po swym ukochanym, a nie z powodu rze­komych komplikacji, które pojawiły się przy narodzinach Robbie'ego. Wuj Jasper był wtedy bardzo załamany, ale jak Mark zrozumiał teraz, tamte wydarzenia niczego go nie na­uczyły. Znowu postanowił użyć pieniędzy, żeby pokierować tym razem życiem Robbie'ego.

- Pomyśl, wujku, może jednak chcesz iść niewłaściwą drogą?

Starszy pan nie dał się jednak przekonać.

- To jedyny sposób, Mark. Musisz wyraźnie dać do zro­zumienia tej naciągaczce, że Robbie nie dostanie ani jednego centa do garści, jeżeli ożeni się z nią. Gwarantuję, że to ją otrzeźwi i zniknie z jego życia. Możesz zaoferować jej za to najwyżej pół miliona. I trzymaj mnie z dala od tej afery. Ro­zumiesz? Nie chcę, żeby Robbie dowiedział się, że rozmawia­liśmy na ten temat.

Oto powód, pomyślał Mark, dla którego wuj zwraca się do mnie, a nie do któregoś z falangi swoich prawników. Je­dnego przynajmniej nauczył się z dramatycznych wydarzeń związanych z Janine. Przeklęła go wówczas na wieki ca­łe i nie chciał teraz w podobnych okolicznościach utracić ser­ca Robbie'ego. Dlatego zrzucał tę brudną robotę na kogoś innego.

- Nie chciałbym być w to wplątany, szanowny wuju.

- Nie grozi ci to, jeśli odpowiednio zajmiesz się sprawą. Robbie wyjedzie w tym tygodniu na Wschodnie Wybrzeże. Postaraj się nawiązać kontakt z tą dziewczyną w czasie jego nieobecności i powiedz, żeby trzymała buzię zamkniętą na kłódkę. Chyba się rozumiemy? Przecież nie zamierzasz mu robić krzywdy. Przeciwnie, nie chcesz dopuścić, aby zrujno­wał sobie życie! To oczywiste, że nie może związać się ślubem z tego typu kobietą!

- Wydajesz o niej sąd, a nie widziałeś jej nawet. Może ona naprawdę jest w nim zakochana?

- Przestań gadać głupstwa! Widzi w nim tylko wypchany portfel. A jeśli mi nie wierzysz... poddaj ją próbie!

Mark zgodził się ostatecznie na plan wuja. Robbie był bardzo młody, impulsywny. Nikomu nie przyniesie szko­dy, jeśli na dziewczynę popatrzy ktoś bardziej doświadczony i podda ją może jakiejś próbie.

Dlatego właśnie pojawił się w tej knajpie. Otrząsnął się już z pierwszego euforycznego zachwytu i starał się obserwować ją z chłodną obojętnością. Taniec dobiegł końca i Mark przy­glądał się, jak dziewczyna reagowała na aplauz widowni, na gorące okrzyki uwielbienia i klaskanie w dłonie. Patrzył rów­nież z uwagą, gdy tancerka powróciła na estradę i posyłała symboliczne pocałunki, zdmuchując je z dłoni. Obserwował zwłaszcza jej oczy. Ich kuszący wyraz, który można było rozumieć jako zaproszenie w rodzaju: „podejdź bliżej, a do­brze się zabawimy", zniknął, zastąpiło go twarde, chłodne spojrzenie.

A więc wujek Jasper miał, być może, rację. W tych oczach dostrzec można było jedynie coś w rodzaju dzikiego, niepo­skromionego głodu za czymś, a nawet więcej, determinację, zdecydowanie, aby zdobyć wszelkimi sposobami to, czego się pragnęło.

Ten piekielny błysk w oczach dziewczyny wynikał z wielu powodów.

Po pierwsze: z podniecenia! A to z tej racji, iż okazało się, że ciotka Meg ma tę samą grupę krwi co mama i mogła być dla niej dawcą.

Po drugie: z desperacji. Bo gdzież córka matki dotkniętej tak tragiczną chorobą mogła zdobyć trzysta pięćdziesiąt ty­sięcy dolarów, niezbędnych do opłacenia przeszczepu szpiku kostnego?

I na koniec: ze zdecydowania. Życie mamy było zagrożo­ne. Ona, córka, musiała te pieniądze zdobyć! Ale w jaki spo­sób, dobry Boże? Gdzie?

Myśli te nękały cały czas psychicznie wyczerpaną Terri Thompson. Nie opuszczały jej również, gdy całkiem automa­tycznie całym ciałem wykonywała ostatnie ruchy układu ta­necznego. Dziewczyna naprawdę lubiła tańczyć i zwykle mu­zyka i ruch uspokajały ją.

Tym razem było jednak zupełnie inaczej.

Taniec zakończył się huraganem braw, tancerka zbiegła z estrady i wpadła wprost w ramiona Spike'a O'Malleya. Cy­garo tkwiło mu w zębach ubrudzonych tytoniem. Uśmiechał się do niej szeroko.

- Jesteś wspaniała, moje dziecko! Nawet lepsza od twojej matki. Posłuchaj, co wołają te lalusie. Ukłoń się im jeszcze raz. - Popchnął ją lekko ku estradzie.

Zawróciła więc, wykonała dodatkowy dziękczynny skłon i posłała sto całusków we wszystkie strony. Ale potem zle­kceważyła nawoływania o mały bis i ostatecznie zbiegła z estrady. Ominęła wyciągnięte ramiona szefa, uśmiechnęła się tylko do niego i zniknęła za drzwiami swej garderoby.

Właściciel baru był wyrozumiały i serdeczny, więc bez oporów zgodził się, żeby Terri zajęła miejsce chorej matki. To, co zarabiała u Spike'a za cztery taneczne występy tygo­dniowo, dawało jej dwa razy więcej gotówki, niż dostawała na pełnym etacie w stanowym biurze.

Ale wszystko to razem wzięte nadal nie wystarczało. Po­czuła ogarniający ją strach. Zaczerpnęła głęboko powietrza. Odpręż się, pomyślała. Cokolwiek się stanie...

- Co słychać u Deedee, moje dziecko? - To zdawkowe pytanie zadała pulchna jasnowłosa kelnerka, siedząca w jed­nym z foteli. Jej piwne oczy były jednak pełne prawdziwego współczucia.

- Sytuacja jest znacznie lepsza - odparła Terri, zgodnie ze swym przeświadczeniem, że człowiek nie powinien dopusz­czać do siebie negatywnych myśli. - Nowotwór nie rozprze­strzenia się. Zaatakował tylko kości. Jeśli mamie przeszczepi się szpik kostny... - Dziewczyna wyprostowała się i zacisnę­ła usta. Żadnego , jeśli". - Gdy przeszczepią jej szpik ko­stny. ..

Trzysta pięćdziesiąt tysięcy dolarów! Oczywiście plus wszelkie inne wydatki. Wykonywała teraz dwie prace jedno­cześnie, a jednak nie była w stanie opłacić dotychczasowych wydatków szpitalnych i wszystkich przeprowadzonych tam testów.

Terri przypomniała sobie, co jej powiedział ostatnio do­ktor: „Przeszczep jest jedyną nadzieją na powrót matki do zdrowia. Ale, jak pani wie, przeszczepy szpiku kostnego znaj­dują się nadal w fazie eksperymentalnej i dlatego nie są objęte ubezpieczeniem".

Dobre sobie, nie są objęte ubezpieczeniem! Wewnętrzne wzburzenie opanowało dziewczynę. Przez wszystkie minione lata matka skrupulatnie opłacała składki ubezpieczenio­we, które w rezultacie pokryły tylko osiemdziesiąt procent monstrualnych kosztów związanych z pobytem w szpitalu i z przeprowadzeniem testów. Badania ostatecznie wykazały, co jej dolega. Nie było natomiast żadnej nadziei na zwrot kosztów leczenia. To było oburzające. Każdy miał przecież prawo do opieki zdrowotnej i Terri miała nadzieję, że znajdzie się ktoś, kto zagwarantuje matce takie prawo. Ale czy nie będzie już zbyt późno, aby uratować ją od śmierci? Jeśli ona, córka, nie dostanie...

- To był straszny szok! - Mówiąc to, Vashti zaciągnęła się kolejnym papierosem. - Deedee była ostatnią osobą, którą podejrzewałabym, że może się tak załamać. Była przecież ogromnie... żywotna. Bez przerwy śmiała się, żartowała.

Matka rzeczywiście taka była, pomyślała Terri. Jej praca w charakterze tancerki sprawiała, że często przebywała poza domem. Ale gdy wracała, przywoziła ze sobą coś w rodzaju świeżego oddechu z szerokiego świata. Cała była muzyką, tańcem, śmiechem.

- Wtedy również tańczyła jak zawsze na estradzie i na­gle... niespodziewanie, po prostu załamała się. - Vashti po­kręciła głową ze smutkiem. - Powiem ci jeszcze raz, że po­myślałam sobie, iż ja także zemdleję.

- Ze mną było tak samo. - Terri zdjęła już z siebie ko­stium sceniczny i włożyła białą jedwabną sukienkę, z obniżo­ną talią i układaną w fałdy minispódniczką. Spike powiedział jej kiedyś, że ma nogi godne pokazywania.

Tamtego dnia, kiedy matka zemdlała, Terri po telefonie szefa pędziła do baru jak szalona. Gdy zjawiła się na miejscu, matka odzyskała już świadomość, ale nadal była przerażająco blada. Terri zdecydowała wówczas, że był to ostatni jej wy­stęp. Córka przejęła w swe ręce całą inicjatywę. Zaczęło się od dokładnego przebadania matki. Okazało się, że chodzi nie tylko o wypoczynek. Gdy rachunki szpitalne zaczęły opiewać na coraz większe sumy, Terri przypomniała sobie słowa, które Spike kiedyś powiedział: „Czy potrafisz tańczyć, dziecko? Bo jeśli tak, to mam nadzieję, że zastąpisz swą matkę, gdyby zaszła taka potrzeba".

I tak się też stało. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności, w chwili gdy matka zasłabła, ona miała już ukończone studia i od dwóch miesięcy pracowała w stanowej kalifornijskiej Komisji do Spraw Rozwoju Gospodarczego. Szczęściem było również, że ostatnio matka z córką pracowały stosunkowo blisko siebie. A przecież całkiem niedawno Deedee występo­wała na Wschodnim Wybrzeżu, podczas gdy Terri studiowała na kalifornijskim Stanford University.

Dyplom magistra sprawił, że dziewczyna dostała liczącą się pracę w Komisji. Wówczas matka pojawiła się także w Ka­lifornii i żartując, powiedziała, że jakiś czas się tu zatrzyma, „aby mieć oko na córkę". Ale nie było to ani trochę zabawne, pomyślała Terri, obrzucając spojrzeniem tandetnie urządzoną garderobę matki. Dopiero ostatnio zdała sobie sprawę, ile wysiłku ze strony matki wymagała opieka nad ciotką Meg, nad nią samą i dwiema kuzynkami.

Terri bardzo niewiele wiedziała o swym ojcu, Teransie Thompsonie. Tylko tyle, że był kiedyś partnerem matki w tań­cu. Ale porzucił obie, gdy Terri miała zaledwie dwa latka. Delia Thompson nigdy nie wspominała dawnych czasów, zmieniła nazwisko na Deedee Divine i zaczęła się specjalizo­wać w tańcu brzucha. Jej siostra Meg i mąż siostry, Jack, przejęli opiekę nad Terri i zajmowali się dziewczynką tak samo troskliwie jak własnymi córkami. Gdy ukochany wujek Terri, Jack, zmarł przedwcześnie, Delia wymogła na siostrze, żeby pozostała w domu i opiekowała się dziewczynkami. A ona swym tańcem utrzymywała cały dom. Tak się też dzia­ło, aż do chwili, kiedy obie córki Meg objęły posady nauczy­cielek w szkole. No a potem ona, Terri, również ukończyła studia. Można było sądzić, że wreszcie wszelkie trudności mają już za sobą, gdy oto mama nagle zachorowała.

Zarabianie na utrzymanie nas wszystkich musiało być dla mamy wielkim ciężarem, pomyślała Terri, rozczesując długie włosy czarnej peruki, która szczelnie skrywała jej własne kasztanowate pukle. Peruka była częścią stroju, który upodab­niał ją do matki, i nigdy nie zdejmowała jej pomiędzy kolej­nymi występami, kiedy wychodziła na salę baru i przysiadała się do bardziej znanych klientów. To była także część obo­wiązków matki, jak tłumaczył jej Spike.

- Tak, dziecino, spisujesz się na miejscu mamy doskonale. Dopiero po chwili Terri zdała sobie sprawę, że Vashti mówi do niej, kontynuując przerwaną przed chwilą rozmowę.

- Dobrze się stało, że zajęłaś miejsce po Deedee. Staraj się, aby gotówka nadal płynęła. Co mi przypomina, że muszę się zająć własną robotą. - Vashti zgasiła papierosa, wstała i dotykając ramienia Terri, powiedziała jeszcze: - Możesz po­zostać tutaj tak długo, jak będziesz chciała. Spike cię lubi. Wiem coś o tym.

To jest kolejny problem, pomyślała Terri, patrząc na ko­leżankę wychodzącą z garderoby. Jak długo jeszcze będzie mogła utrzymać Spike'a na dystans, bez urażania go? A i tak nie chodzi przecież o ostateczne rozwiązanie problemu. Na­wet praca u Spike'a nie da jej trzystu pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Doktor powiedział, że przeszczep szpiku kostnego jest jedyną szansą dla matki. Ale dodał jeszcze, że matka musi się udać na zabieg do szpitala w Seattle, co będzie kosztowało kolejną górę pieniędzy. I wówczas przerażenie ogarnęło ją całkowicie. Teraz już kompletnie nie mogła sobie wyobrazić, w jaki sposób zgromadzić taką sumę.

- Módl się - poradziła jej ciotka Meg. - O cokolwiek prosisz w modlitwach...

Natomiast Angie podeszła do sprawy inaczej.

- Puść wodze fantazji... - powiedziała.

Była to młoda kobieta, pracująca w tym samym co Terri biurze stanowym, która miała zawsze osobliwe, zwariowane pomysły. Na przykład upierała się, że jeśli się o czymś inten­sywnie myśli i przywołuje w swej wyobraźni uparcie coś, co chciałoby się, żeby się wydarzyło, to ostatecznie tak się właś­nie stanie.

- Wypróbuj tę metodę - powiedziała do Terri - zoba­czysz, że to się sprawdzi.

Dziewczyna była w takim stanie ducha, iż wszystko była­by skłonna uczynić, aby tylko uratować matkę. Modliła się więc, a także przywoływała rozmaite obrazy i bez przerwy łamała sobie głowę, jak znaleźć rozwiązanie problemu...

Przypomniała sobie teraz, że zaledwie trzy dni temu nie wiedziały, skąd wziąć dawcę krwi dla mamy i gdy okazało się, że sama ma inną grupę, zatelefonowała do ciotki Meg, prosząc, aby i ona poddała się testowi. Zamknęła potem oczy i wyobraziła sobie ciotkę, że stoi obok niej i woła rozradowa­na: „Moja krew pasuje, mam taką samą grupę! Mogę być dawcą. Po tym wszystkim, co twoja mama zrobiła dla nas, jest to po prostu boży akt wdzięczności". To działo się w wy­obraźni Terri. A dzisiaj usłyszała, że ciotka w rozmowie z nią używa prawie identycznych słów. Podniesiona na duchu za­mknęła więc znowu oczy i z kolei wyobraziła sobie, że odli­cza doktorowi garść nowiutkich, tysiącdolarowych bankno­tów. Chciała zatem jeszcze raz sprowokować los.

Trzymając się kurczowo tej myśli, sprawdziła, czy jest należycie ubrana i przeszła do sali barowej. Rozejrzała się wokoło, mając nadzieję, że zobaczy swych kolegów z college'u w Berkeley. Byli to sympatyczni młodzi ludzie, któ­rych znacznie bardziej lubiła od agresywnych starszych by­walców baru. Ale żadnego z młodych nie dostrzegła i przy­pomniała sobie, że Robbie wspomniał jej, iż wyjeżdża gdzieś na cały tydzień. Na dodatek chłopak był zły na nią. Ale gdy wspomniał, że może wzięliby ślub, wydało jej się to żar­tem, jednym z jego licznych dowcipów. Wiedziała wpra­wdzie, że bardzo ją lubił, zwłaszcza od tego wieczoru, kie­dy podpił sobie nielicho i ona zabrała go do siebie. Bo po prostu nie chciała, aby w takim stanie prowadził samo­chód. Pozwoliła mu się przespać i wytrzeźwieć na sofie w jej małym pokoiku, rano dała mu kawy i pokrzepiające śniadanie, a potem odprawiła do domu. Od tego momentu często przychodził do baru i stali się dobrymi przyjaciółmi. Tyle tylko, że od czasu tamtej pijatyki postanowili, że drinki przekraczające rozsądną granicę wlewać będą ukradkiem do nie używanej już donicy na kwiaty. Byli więc trzeźwi, chociaż zawsze zamawiali coś do picia, a ona spokojnie mogła sie­dzieć przy jego stoliku. Terri naprawdę bardzo lubiła tego chłopaka, ale propozycję ślubu nadal traktowała jako żart, aż pewnego dnia ofiarował jej piękny zaręczynowy pierścionek z brylantem.

- Ależ, Robbie, ja cały czas myślałam, że to dowcip z two­jej strony - powiedziała, śmiejąc się.

- Dowcip? Na temat małżeństwa? - Chłopak wyglądał na wyraźnie zaskoczonego.

- Daj spokój, Robbie. Dowcipkujemy ze sobą na rozmaite tematy, ale małżeństwo to już poważna sprawa. I jesteś sta­nowczo zbyt młody, żeby... - Przerwała w pół zdania, bo zdała sobie sprawę, że znowu zrobiła mu przykrość.

- A więc mówisz jak wszyscy inni! Myślisz, że jestem zbyt młody, żeby używać własnego rozumu?

- Nie. Nie to miałam na myśli. Myślałam tylko... - Za­wahała się, bo nie chciała go jeszcze bardziej urazić. - Ja, po prostu, nie mogę sobie w tej chwili pozwolić na małżeństwo. A ty, swoją drogą, jesteś naprawdę bardzo młody. Poczekaj jeszcze trochę, spotykaj się także z innymi kobietami. Zdoby­waj doświadczenie, że tak powiem.

- Nie wykręcaj się - przerwał jej chłopak. - Prawda wy­gląda tak, że podczas gdy ja robię wszystko, żeby wziąć cię za żonę i wyciągnąć z tego śmietnika, ty kpisz sobie ze mnie. Mam rację?

Chciała go wszelkimi sposobami ułagodzić, ale on z iryta­cją wybiegł z baru. I być może nigdy się już więcej nie poka­że. Może to i lepiej. Jasne było, że nie miała zamiaru wiązać się z nim ślubem i im mniej będą się ze sobą widywali, tym szybciej wywietrzeje mu z głowy ta rzekomo wielka miłość.

Obrzuciła więc jeszcze raz szybkim spojrzeniem wszystkie kąty baru, ale nadal nie dostrzegała nikogo z Berkeley. Nato­miast z różnych stron słyszała nawoływania:

- Przysiądź się do nas, dziecino!

W pewnej chwili usłyszała tuż za plecami kulturalny męski głos:

- Czy panna Divine?

- Tak - odparła, obracając się.

Patrzył na nią mężczyzna, którego przedtem nigdy nie widziała. Był wysoki, raczej przystojny, ciemnowłosy, miał brązowe, głęboko osadzone oczy, które jakby przewiercały ją na wskroś.

- Czy mogłaby pani poświęcić mi chwilę? - zapytał, wskazując na stolik stojący na boku. - Jest pewna mała spra­wa, którą chciałbym z panią przedyskutować.

ROZDZIAŁ DRUGI

Podprowadził dziewczynę do stolika, podświadomie czu­jąc, że powinien ją bronić, osłaniać. Przed czym jednak, czy przed kim? Przecież to ona jest tutaj stałym bywalcem, a nie on. A jednak jeszcze raz wydało mu się, że wyczuwa pustkę wokół dziewczyny. Nie potrafił sobie tego wyjaśnić. Przed chwilą pojawiła się pełna godności, z głową wysoko uniesio­ną. Sprawiała wrażenie, iż panuje nad otoczeniem. W prostej białej sukience, z długimi rozpuszczonymi ciemnymi włosa­mi, sięgającymi aż po pas, emanowała czystością i niewinno­ścią. Jeśli nawet jej uśmiech był raczej ostrożny, to jednak był także ciepły i tak pełen rozbrajającej słodyczy, że Mark po­czuł w sercu ukłucie zazdrości. Szkoda, że to właśnie Robbie wcześniej ją poznał... Na Boga, pomyślał, lepiej jednak bę­dzie, gdy weźmie się w garść.

Był świadom, że paru mężczyzn posyła im podejrzliwe spojrzenia, jakby oni również odczuwali instynktowną potrze­bę opiekowania się dziewczyną, bronienia jej.... Przed kim? Przed nim, Markiem Dentonem? Przecież to kompletna bzdu­ra! Na wszelki wypadek powiedział jednak:

- A może byłoby lepiej, gdybyśmy porozmawiali gdzie indziej?

Jej oczy w odpowiedzi rozszerzyły się, nie wiadomo, czy z zaskoczenia, czy też z podejrzliwości.

- Proszę mi wybaczyć - powiedziała - ale ja mam do mojego kolejnego występu niecałą godzinę.

- Temat, na który chcę z panią porozmawiać, jest natury osobistej. Może zatem spotkamy się w innym miejscu i cza­sie. Mogę złożyć pani wizytę lub też, jeśli pani woli, możemy się spotkać...

- Nie, ja nie utrzymuję kontaktów z klientami baru poza godzinami służbowymi.

W słowach dziewczyny dała się wyczuć wyraźna nieuf­ność, co go bardzo poirytowało. „Godziny służbowe", dobre sobie. Poirytował go również fakt, że natychmiast pojawiła się przy stoliku kelnerka, przynosząc butelkę szampana we­tkniętą w kubełek z lodem. Czy nie można zachować tutaj nawet przez chwilę prywatności?

- Nie zamawiałem tego! - prychnął i ręką zrobił gest od­dalający kelnerkę. Ale w tym momencie usłyszał jakby chrząknięcie tancerki i zreflektował się. - Może panna Divi­ne... - powiedział, spoglądając pytająco.

- Tak, proszę to, co zwykle - odparła, patrząc na kelner­kę. - Dziękuję ci, Vashti - powiedziała, poczekała aż drin­ki będą rozlane i kelnerka odejdzie i wtedy dorzuciła tonem usprawiedliwienia: - Lubią tutaj, gdy podczas godzin służbo­wych przysiadam się do klientów, a oni zamawiają wówczas coś mocniejszego...

Mark zacisnął zęby. Zrozumiał, że to nielicha speluna, a ona jest tu zatrudniona w charakterze nie tylko tancerki. I zupełnie się z tym nie kryje.

Dobrze więc, pomyślał, bowiem takie jej zachowanie uła­twiało mu zadanie, które miał wykonać.

- Jak rozumiem, mój siostrzeniec jest jednym z pani sta­łych kompanów do kieliszka? - Dziewczyna wzruszyła ra­mionami. - I jak mi się wydaje, wasze kontakty są raczej bliskie i należą do tych, które wykraczają poza pani godziny służbowe.

- Chyba się pan myli - dziewczyna zareagowała ze spo­kojem, chociaż w jej oczach, pełnych ekspresji, ukazał się błysk gniewu. - Nie zadaję się z naszymi klientami poza tą salą.

- Nawet jeśli tym kimś jest narzeczony?

- Nie rozumiem, o czym pan mówi!

- O Robercie Goodrichu, młodym człowieku, z którym jest pani zaręczona.

- Nie jestem zaręczona z... - Przerwała, bo nagle zaświ­tało jej coś w głowie.

Robert Goodrich, Robert... Robbie! Jego siostrzeniec. Ten arogancki mężczyzna to pewnie jeden z tych nadętych krew­niaków, na których Robbie zawsze się uskarżał. Być może jest to nawet facet, który powiedział Robbie'emu, że jest kopnięty w głowę, że nie wie nawet, jaki jest dzień tygodnia, ani że nie jest w stanie podjąć żadnej sensownej decyzji. Ci krewniacy pozbawili Robbie'ego wiary w samego siebie. Należeli jed­nak do starszej generacji, jakiś dziadzio, ciotunia. Tymczasem osobnik mówiący do niej w tej chwili, gładko i rozsądnie, ubrany w dobrze skrojony garnitur, miał chyba około trzy­dziestki i nie powinien traktować Robbie'ego jak nastolatka.

- Kim pan jest? - zapytała.

- Denton, Mark Denton. Jak już powiedziałem, jestem wujkiem Robbie'ego i zjawiłem się tu, żeby z panią porozma­wiać w jego imieniu.

- Czyżby? A ja myślę, że Robbie jest całkowicie zdolny, aby osobiście reprezentować swoje interesy.

- W pewnych wypadkach oczywiście tak - powiedział mężczyzna, mrużąc oczy. - Ale małżeństwo jest poważną decyzją życiową i wskazana jest przy tym porada kogoś bar­dziej doświadczonego.

Małżeństwo? A więc Robbie nie powiedział im o odrzuce­niu przez nią jego propozycji. Rozumiała, że dla tego dziecia­ka była to trudna sprawa, kłopotliwa.

- Robbie jest młody - powiedział mężczyzna. - Stanow­czo zbyt młody, żeby już myśleć o małżeństwie.

- Ale dostatecznie dorosły, żeby się zgodzić, gdyby mu jakaś kobieta zaproponowała. - Terri użyła tej zawiłej formy, bo nie chciała komplikować życia Robbie'emu. Niechaj sam wyjaśni wszystko swojej rodzince, we właściwym czasie i w formie, która mu będzie odpowiadała.

- Słusznie! Ale rzecz w tym, że Robbie jest młody nie tylko w sensie lat. Wydaje mi się, że nie powinien intereso­wać kobiet, które... które mają tak duże doświadczenie jak pani.

Dziewczyna doskonale rozumiała, co jej rozmówca miał na myśli. Ale nie wydawała się dotknięta.

- Z matką naturą nie należy walczyć - powiedziała, wy­wracając oczami z ekspresją. - Za każdym razem, gdy Robbie spogląda na mnie, dostaję gęsiej skórki na całym ciele. - Po chwili mruknęła jeszcze pod nosem: - Może to cię zadowoli, ty zarozumiały głupcze!

Obrzucił ją ostrym spojrzeniem.

- Do stworzenia trwałego małżeństwa zmysłowe zau­roczenie nie wystarczy. Myślę, że powinna pani wiedzieć, iż rodzina Robbie'ego jest zdecydowanie przeciwna temu związkowi.

- Jest to wasz problem, a nie mój! - Wciąż wewnętrznie wzburzona rozejrzała się wokoło, szukając miejsca, gdzie mo­głaby wylać drinka. Wiedziała z doświadczenia, że nie będzie mogła tańczyć, jeśli przekroczy swoją granicę.

- Może to panią zainteresuje... Nie mając poparcia rodzi­ny, Robbie będzie bez centa przy duszy.

- Czyżby? - Dziewczyna popatrzyła wymownie na Mar­ka i nagle poczuła się zmęczona całą tą gierką.

Bez centa? Chłopak był zatem w podobnej sytuacji jak ona, jeśli brać pod uwagę potrzeby matki. Drogi Boże, co ona właściwie powinna zrobić? Nikt z jej rodziny nie miał jakichś większych pieniędzy, które można by pożyczyć, nie było żad­nej nieruchomości, która mogłaby zabezpieczyć kredyt ban­kowy. Jej dwie prace również nie polepszały sytuacji ani na jotę. Suma trzystu pięćdziesięciu tysięcy dolarów wisiała na­dal nad nią jak miecz Damoklesa. Westchnęła głęboko. Była już bardzo zmęczona.

- Aha! Widzę, że zaczyna pani pojmować moje argumenty - powiedział mężczyzna i Terri uświadomiła sobie, że on na­dal coś mówi. - Robbie w tej chwili nie tylko nie ma jeszcze żadnej pracy, ale nawet nie ukończył studiów i nie wie, co to znaczy zarabiać na życie. W konsekwencji nie ma własnych pieniędzy.

Terri, zaabsorbowana swoimi myślami, nie słuchała wła­ściwie, co Mark mówi, lecz ostatnie trzy słowa, które on szczególnie podkreślił, uderzyły ją mocno i w efekcie nagle się ocknęła.

Nie ma pieniędzy! Nie ma pieniędzy! Nie! Nie można się poddawać.

- Jakieś pieniądze na pewno się znajdą! Dostaniemy się do nich. Wymyślimy jakiś sposób!

Nie zdawała sobie sprawy, że słowa te wypowiedziała na głos. Ale Denton doskonale je usłyszał. Wyprostował się gwałtownie i postawił swój kieliszek z szampanem tak zde­cydowanie na stoliku, że Terri spojrzała na niego.

- Jak rozumiem, Robbie wspomniał pani o dziesięciomilionowym funduszu, który na jego nazwisko zdeponowany jest w banku!

Terri z wrażenia szeroko otworzyła usta. Dziesięć milio­nów! Robbie ma dziesięć milionów dolarów? Zapewne poży­czyłby jej coś z tego dla ratowania mamy. Na pewno by pożyczył, niezależnie od tego, czy wzięłaby z nim ślub, czy nie. O Boże, dokąd on pojechał? Powinna natychmiast nawią­zać z nim kontakt i...

- Niech pani o tym zapomni! Robbie nie może nawet tknąć tych pieniędzy. Jasper Goodrich zabezpieczył je w ban­ku takimi klauzulami, że są wręcz hermetycznie zamknięte. Chłopak nie dostanie się do nich przed ukończeniem trzydzie­stki. Natomiast wszystko straci, jeśli weźmie z panią ślub. Zrozumiałe?

To było przerażające. Dziesięć milionów dolarów leży gdzieś bezużytecznie. A przecież dla matki nieodzowna jest, aby utrzymać ją przy życiu, suma zaledwie trzystu pięćdzie­sięciu tysięcy.

- To wręcz nieuczciwe - szepnęła, znowu nie zdając sobie sprawy, że głośno wypowiada swoje myśli. - To jest po prostu nieuczciwe.

- Uczciwe lub nie, ale tak się sprawy mają. I nic nie można na to poradzić. A skoro już o moralności mowa, to czy sądzi pani, że byłoby fair wobec Robbie'ego, gdyby przez panią utracił całą dziedziczoną fortunę?

- Utracił? Nie rozumiem, o czym pan mówi?

- Powiedziałem już przecież, że jego dziadek zastrzegł w testamencie jednoznacznie, że jeśli Robbie ożeni się z pa­nią, utraci wszelkie prawa do spadku. Jego dotychczasowe zasiłki też zostaną wstrzymane, wszystko zniknie...

Terri z wrażenia zaniemówiła. Jej uczucie było mieszaniną wściekłości i przerażenia. Wprost nie do wiary, że jakiś czło­wiek mógł być taki dyktatorski i diaboliczny jednocześnie! A gdyby ona i Robbie naprawdę się kochali?

Mężczyzna siedzący przy niej uśmiechnął się ironicznie i skinął głową.

- Chyba zaczynamy się rozumieć - powiedział. - A teraz proszę pomyśleć, czy byłaby pani fair wobec samej siebie? Gdybyście się pobrali z moim siostrzeńcem, byłby on prze­cież dla pani ciężarem. Z drugiej jednak strony...

Pojawienie się kelnerki z kolejnym drinkiem przerwało mu na chwilę wywód. Terri bez żenady jednym ruchem wylała swój kieliszek szampana do kubełka z lodem, a on, gdy Vashti odeszła, wrócił do przerwanej myśli.

- Panno Divine, chcę panią jednak zapewnić, że nasza rodzina nie jest pozbawiona umiejętności współczucia, mamy trochę litości. - W słowach Dentona słychać było pewien sar­kazm. - Zdajemy sobie sprawę, że decyzja o porzuceniu my­śli o ślubie z ukochanym chłopcem będzie dla pani trudna, i jesteśmy skłonni wynagrodzić to. Możemy pani ofiarować prezent pod postacią... powiedzmy... stu tysięcy dolarów.

Dziewczynie zaparło dech w piersiach. Sto tysięcy dola­rów za niezrobienie czegoś, co i tak nie miała zamiaru zrobić. Sto tysięcy! Ale z drugiej strony ta suma była tylko kroplą w wiadrze wody, gdy porównać ją z dziesięcioma miliona­mi... które spoczywały na koncie Robbie'ego. Przyszło jej jednak również do głowy, że to zaledwie jedna trzecia sumy, jaka była potrzebna na kurację matki. Co jednak się stanie, pomyślała, jeśli ona odmówi? Ta nowa myśl sprawiła, że Terri

zaczęła kalkulować. Być może dotychczas rozgrywała swoje karty właściwie... Zamrugała więc gwałtownie powiekami w nadziei, że wydusi z oczu parę łez.

- Nie mogę wprost w to uwierzyć. Proponuje mi pan, abym zrezygnowała z Robbie'ego... zapomniała o tym, co nas łączy... i to wszystko za jakieś tam pieniądze? - Dziew­czyna w geście niby zaskoczenia zakryła usta dłonią i pokrę­ciła głową. - Nie mogłabym... nie mogę tego zrobić! - Wy­glądało na to, jakby dławiła się łzami.

Mark Denton nie dał się jednak zwieść pozorom. Ta kobie­ta wydawała się być profesjonalistką nie tylko w zakresie tańca. A niech ją wszyscy diabli. To święta prawda, że nie można oceniać książki po okładce. A tutaj okładka była wy­jątkowo atrakcyjna, sprawiała niewinne, piękne wrażenie i na to wszystko Robbie dał się nabrać. Ale nie tylko Robbie. Przecież i on, o dziesięć lat starszy i znacznie bardziej do­świadczony, też był gotów ulec urokom tej dziewczyny. Tym­czasem była ona bez żadnych wątpliwości przewrotną istotą. Z czego wynikało, że rację miał jednak wujek Jasper. Tylko twarda gotówka będzie w stanie tę pijawkę oderwać od naiw­nego chłopaka. Pytanie tylko, jaka gotówka?

Udało się, naprawdę się udało! Być może był to wspólny efekt modlitwy i wywoływania pozytywnych obrazów w my­ślach. Dzięki ci, Panie Boże! Dziękuję ci również, Angie. W kieszeni miała co prawda nie gotówkę, ale czek na cztery­sta tysięcy dolarów, pozwoli to jednak opłacić nie tylko zabieg chirurgiczny, ale też pobyt matki i ciotki w Seattle, a nawet, być może, półroczną potem rehabilitację.

Terri poczuła ulgę. Zdjęto jej ogromny ciężar z ramion. Stało się to jakby cudem! A raczej cudownym zbiegiem oko­liczności. Gdyby nie tańczyła, zastępując matkę, gdyby nie spotkała Robbie'ego... Jej osobisty wkład w ten „cud" był jednak bardzo skromny. Tylko jedno małe kłamstewko, a wła­ściwie przemilczenie prawdy. Jedno sobie wszakże przysięg­ła, mianowicie, że zwróci całe czterysta tysięcy. Do ostatniego centa. Była to wprawdzie suma ogromna, ale przecież ludzie spłacają kupione na raty domy, mieszkania, samochody. Być może, iż będzie to robić do ostatnich dni swojego życia, ale takie jest jej postanowienie. Zwrot wszystkiego i to jak naj­szybciej. Pierwszą ratę wyśle, gdy tylko mama poczuje się lepiej.

Nie zwlekając, zaczęła wszystko załatwiać. Następnego dnia zwolniła się z pracy i zdeponowała czek w banku. Cho­dziło jej między innymi o to, aby rodzina Robbie'ego nie zamroziła jej dostępu do gotówki z jakiejś zwariowanej przy­czyny... na przykład, żeby wydobyć z niego prawdę. Terri wiedziała jednak, że nikt nie powie chłopakowi, co się stało, bowiem Denton nie tylko wymógł na niej, że nie weźmie ślubu z Robbie'em, ale również, że nie powie mu, iż on, jego wujek, spotkał się z nią kiedykolwiek.

Denton. Mark Denton. Gdy się tylko przedstawił, to na­zwisko wydało się jej skądś znane. Teraz przypomniała sobie, skąd Mark Denton. Od jego felietonu zaczynała czytać co­dziennie „The Chronicie". Pisywał na wszelkie tematy. O po­lityce, gospodarce, wydarzeniach między ludźmi. Zawsze, w jej przekonaniu, trafiał w sedno sprawy i przedstawiał ją bezstronnie. W krótkim czasie nabrała respektu dla jego spo­sobu myślenia i pisania.

Ale poprzedniego wieczoru musiała zmienić o nim zdanie. Teraz wiedziała, kim on jest naprawdę. Upartym arogantem, narzucającym innym swoje zdanie, zarozumiałym draniem, który manipulował ludźmi, używając zgrabnych słówek. I pieniędzy!

Terri czuła się bardzo rozczarowana. A przecież, trzeźwo myśląc, nie było właściwie powodu. Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Odpędziła więc od siebie gorycz tam­tego przeżycia i zajęła się bez reszty sprawami matki. Popro­siła doktora, żeby natychmiast zarezerwował miejsce w szpi­talu w Seattle. Znacznie trudniej było wyjaśnić matce i ciotce Meg, jakim cudem nastąpiła taka nagła zmiana ich sytuacji.

- Mam już pieniądze - powiedziała. - Jest to pożyczka od pana Jaspera Goodricha.

Ciotka Meg klasnęła rozradowana w ręce i była przekona­na, że stało się to z pomocą Bożą. Natomiast matka okazała się znacznie bardziej podejrzliwa.

- Nikt przy zdrowych zmysłach nie mógłby pożyczyć ci tak ogromnej sumy.

- Ja również byłam zdumiona. Ale ten pan jest filantropem i po prostu sprawia mu przyjemność, gdy osobiście może pomóc człowiekowi, który jest w potrzebie.

- I ja się właśnie mu napatoczyłam. Ot tak, spadłam z jas­nego nieba. - W głosie matki wyczuwało się wyraźną ironię.

Wyszła już ze szpitala, była trochę blada, ale nikt nie mó­głby przypuszczać, że właściwie tak niedawno leżała w ja­kimś sensie na łożu śmierci, nie mając żadnych szans na pomoc. Teraz czekał ją przeszczep szpiku kostnego w szpitalu w Seattle.

- W dużej mierze jest to również zasługą szpitala, mamo. Jasper Goodrich właśnie od lekarzy usłyszał o twoim przy­padku i oni skontaktowali go ze mną. Pamiętaj o tym jednak, że jest to pożyczka, a nie darowizna. Goodrich jest ponadto na tyle wspaniałomyślny, że swoim dłużnikom pozwala na ustalanie terminów spłaty zobowiązania. - Terri mówiła to wszystko z takim przekonaniem w głosie, że matka dała wre­szcie wiarę jej słowom.

- Jednym słowem wspaniały człowiek - powiedziała starsza pani Thompson. - Prześlę mu liścik z podzięko­waniami.

- Zrób to - odparła Terri. - Wyślę go w twoim imieniu.

- Było to jeszcze jedno kłamstwo. Ale tak się przecież na ogół dzieje, że jedno minięcie się z prawdą pociąga za sobą na­stępne.

Terri, gdy znalazła się znowu w biurze, powiedziała Angie to samo, co matce i tak samo mijając się z prawdą. Koleżanka nie była jednak zaskoczona.

- Tak się zwykle dzieje - powiedziała z przekonaniem.

- Stajesz przed wielkim problemem, tak wielkim, że wydaje ci się wprost niemożliwy do rozwiązania. W rzeczywistości owo rozwiązanie już istnieje, należy je tylko przywołać. Tak jak się czyni z rozmaitymi dokumentami za pomocą kom­putera.

Terri pokręciła głową z powątpiewaniem i powiedziała:

- Nie wyglądasz, kochanie, jakbyś przybyła do nas z ja­kiejś odległej planety, a jednak czasami myślę, że...

- Ale moje przewidywania spełniły się... czy nie mam racji? Po prostu, gdy stajesz przed jakimś dylematem, zapytaj tego komputera, a będziesz miała odpowiedź. - Angie stuk­nęła się przy tym wymownie w głowę.

- Może masz rację - powiedziała Terri i popatrzyła na swoje biurko, pełne nie załatwionych spraw, które musiała na jakiś czas odłożyć, bo przecież sprawa matki była najpilniej­sza. Wśród listów były prośby o udzielenie pożyczek na księ­garnię, na szkołę tańca, fabryczkę porcelany. Chodziło w każ­dym wypadku o niewielki biznes. Przedsiębiorcy walczyli z trudnościami i potrzebowali wsparcia w gotówce, a jej za­daniem było zaopiniowanie tych podań. - Popatrz, Angie, na te listy leżące na moim biurku. Ludzie, którzy je napisali, potrzebują pieniędzy i stosowanie twojej metody nic by im nie dało!

- Ale tobie dało i mama jest w drodze do Seattle, czy nie mam racji?

Terri skinęła głową, ale nadal z powątpiewaniem. Jej prakty­czny umysł wciąż nie mógł zrozumieć, w jaki to cudowny spo­sób zdarzyło się, że w jej kieszeni było czterysta tysięcy dolarów.

Angie natomiast nie miała najmniejszych wątpliwości co do swej metody. Przysiadła na krawędzi biurka Terri i z miną pewną siebie powiedziała:

- Posłuchaj, co ci powiem. Wiesz doskonale, jak miałam już dość tego ciasnego mieszkanka przy Beacon Street? Wpi­sałam więc w mój komputer to, co było mi potrzebne. - Angie przeczesała przy tym palcami swoją gładką fryzurę. - Przy mojej metodzie, jak ci mówiłam, trzeba być precyzyjnym i zdawać sobie dokładnie sprawę z tego, co jest nam potrzeb­ne. Otóż pomyślałam, że chciałabym mieć jeden z tych du­żych apartamentów przy Costal Green, naprzeciw parku, gdzie puszczają latawce i opalają się na słońcu. Jest to również w pobliżu przystani jachtowej, gdzie w każdej chwili możesz natknąć się na bogatego kawalera...

- I gdzie czynsz jest dla ciebie za wysoki, a także kaucja przekracza twoje możliwości - Terri dokończyła myśl za przyjaciółkę.

- Tak myślisz? No to posłuchaj. Marge Sims, ta z księgo­wości, zerwała właśnie ze swoim facetem i w rezultacie nie jest w stanie płacić czynszu za swój apartament. Zgadnij, gdzie on się znajduje? Tak jest! Przy Costal Green. Dziew­czyna zabiera swe pęknięte serce do Los Angeles i szuka kogoś, kto przejmie jej mieszkanie... bez wpłaty kaucji! Czy zatem może się spełnić to, co zaprogramowałam?

- Chyba tak. Ale czy czynsz nie jest przypadkiem zbyt wysoki jak na twoje możliwości?

- Właśnie pracuję nad tym. - Angie zamknęła oczy, jakby stosując swą metodę i zaczęła mruczeć: - Potrzebna mi miła, zgodna towarzyszka do mieszkania, aby dzielić ze mną wszel­kie opłaty... a także taka, która nie będzie obnaszać mojej garderoby ani podrywać moich facetów, która... - Nagle An­gie otworzyła oczy i popatrzyła na koleżankę. - Przecież to ty, wypisz wymaluj. Jesteś za drobna, żeby chodzić w moich szmatkach i zbyt uczciwa, żeby wtrącać się do moich męskich znajomości. Co myślisz na ten temat, Terri?

- Trudno mi odpowiedzieć na gorąco - odparła zaskoczo­na dziewczyna.

- Terri. Przecież to również doskonałe rozwiązanie dla ciebie. Mama będzie w Seattle pół roku, a może dłużej. A w nowym mieszkaniu jest jeszcze trzecia sypialnia. Będzie w niej mogła wspaniale powrócić do zdrowia. Koszty nadal dzieliłybyśmy po połowie.

Nie był to zły pomysł, zdecydowała Terri. Czynsz co pra­wda będzie nieco wyższy niż jej obecny za dwie sypialnie, ale różnica nie jest chyba szokująca. A poza tym chwila była bardzo odpowiednia na przeprowadzkę. W ten sposób Robbie zgubi jej ślad, a bardzo by tego pragnęła. Nie znał przecież jej prawdziwego nazwiska, a teraz, na dodatek, nie znał­by także adresu. Podejrzewała, że Robbie bardzo by to prze­żył, gdyby się o wszystkim dowiedział i nie chciała mu robić przykrości. Natomiast to, co pomyśli sobie ten jego nadęty wujek, niewiele ją obchodziło. Choć była mu bardzo wdzię­czna za to, że dostarczył jej ową okrągłą sumkę.

Marka pieniądze nie interesowały. Jasper Goodrich miał ich mnóstwo. I jeśli chciał ich używać jako pałki policyjnej, żeby poganiać ludzi w tę czy inną stronę... to jego sprawa! Marka natomiast zawsze zdumiewało, jak łatwo było kiero­wać ludźmi za pomocą pieniędzy. Chociażby ta dziewczyna z baru u Spike'a. Nie wyglądała na to, że głoduje albo że czegoś jej ogromnie potrzeba. Co więcej, na twarzy miała wymalowane to, co Mark pamiętał z jakiegoś starego wier­szyka... niewinność, dobroć, poczucie przyzwoitości. Do­strzegł to, gdy patrzyła na innych gości w barze i gdy spoglą­dała na niego, tłumacząc się z zamówionego szampana.

Do diabła, pomyślał. Zdawał sobie sprawę, że jeszcze nie przeszło mu zauroczenie tą dziewczyną. Jakby nie był faktem błysk chciwości, który pojawił się w jej oczach, gdy tylko wspomniał o pieniądzach. W ten sposób obnażył się jej pra­wdziwy charakter. Dobrze, że był bardziej doświadczony w ocenianiu ludzi niż Robbie.

Młody, naiwny, łatwowierny, niedoświadczony... i nieod­porny na zranienia. Ten chłopak nigdy już nie dowie się, jaka Terri jest naprawdę. On zna ją na tyle tylko, na ile ona sama dała się poznać. Kiedy uświadomi sobie, że zaręczyny zostały zerwane, na pewno będzie głęboko zraniony. Mark nie wie­dział, co on sam powinien teraz zrobić. Czy powiedzieć Robbie'emu o wszystkim, żeby zmniejszyć rozczarowanie chło­paka? Z dobroci serca postanowił powitać go na lotnisku.

Robbie był wyraźnie zaskoczony pojawieniem się kuzyna.

- Co cię, u licha, tu sprowadza? - zapytał, uśmiechając się szeroko.

- Miałem w pobliżu sprawę do załatwienia i pomyślałem sobie, że przy okazji podwiozę do miasta mego ulubionego siostrzeńca.

- A więc jestem wciąż szczęściarzem. - Robbie przyjął wytłumaczenie bez zastrzeżeń, zarzucił torbę podróżną na ramię i zrównał krok z Markiem.

- Mówisz o szczęściu, więc, jak rozumiem, wygrałeś de­batę w studenckim klubie dyskusyjnym - powiedział Mark, mając nadzieję, że to właśnie było powodem dobrego nastro­ju siostrzeńca, a nie wiara w rychłe zobaczenie się z panną Divine.

- Zgadza się - odparł Robbie z wyraźną dumą w głosie. - Masz do czynienia z mistrzem, na dodatek mistrzowskie­go zespołu. - Chłopak był pełen entuzjazmu i opowiadał ze szczegółami, jak jego partnerzy i przeciwnicy przerzucali się argumentami i jak jego strona ostatecznie wyeliminowała wszystkich z placu boju.

- Okay - stwierdził Mark. - Przypuszczam, że zdajesz sobie sprawę, iż ode mnie przejąłeś siłę argumentacji?

- Wiem, i co więcej: wiem również, że w podejściu do kobiet zaczynam iść twoimi śladami.

- Czyżby? - Mark pytająco zawiesił głos i pomyślał, że usłyszy teraz kilka słów o wspaniałej Deedee Divine.

- Tak jest! - rzucił Robbie z przekonaniem, jednocześnie upychając torbę podróżną w bagażniku samochodu. - W ze­spole uniwersytetu z Yale była wspaniała blondynka, najle­psza ze wszystkich dziewczyn. Chłopcy uganiali się za nią jak szaleni. Ale ja zapamiętałem sobie twoją technikę, Mark. Uda­wałem, że na mnie nie robi wrażenia. - Zaśmiał się w tym momencie i rozsiadł na miejscu pasażera. - Technika ta szyb­ko się sprawdziła. W krótkim czasie to ona goniła za mną.

Wyobraź sobie, że bez trudu namówiłem ją, żeby przyjecha­ła do mnie na Florydę w czasie wiosennej przerwy w wy­kładach.

- Rozumiem - powiedział Mark, który jednak niczego nie rozumiał. Omal nie zapytał: „A co z Deedee Divine?". Na szczęście w porę przypomniał sobie, że przecież nic na temat tej dziewczyny nie wie. Mruknął więc tylko: - W czasie wio­sennej przerwy, czy tak? - i pomyślał, że może Robbie nabie­ra cech playboya. Widać Jasper trzymał go w garści zbyt twardo i zbyt długo.

- Zgadza się, na wiosnę. A w ogóle nie jest wykluczone, że namówię tę dziewczynę do przeniesienia się do Berkeley.

- Masz więc ciekawe plany - powiedział Mark, ale w du­chu zastanawiał się, skąd tak wielki entuzjazm Robbie'ego dla blondynki i ani słowa o Deedee? - Powiedz mi jednak... czy na przykład twoje wakacyjne plany na Florydzie, nie będą się kłóciły... no, jeśli tak można powiedzieć, z innymi twoimi towarzyskimi zobowiązaniami...?

- Do diabła, nie. Ale powiem ci, że to kolejny dowód mojego szczęścia. Układało mi się nieźle z tą małą tancereczką z baru Spike'a. To znaczy, szczerze mówiąc, mnie się tak wydawało. Byłem przekonany, że ona to samo czuje do mnie, co ja do niej. I nagle, tuż przed moim wyjazdem, odtrąciła mnie krótko i węzłowato! Byłem wściekły jak wszyscy diabli.

- Odrzuciła cię? Tuż przed twoim wyjazdem? - Mark udawał zaskoczonego, a może był naprawdę zaskoczony.

- Dokładnie tak. Przepędziła mnie. A przecież przez dłuż­szy czas było nam wspaniale. W pewnej chwili ofiarowałem jej pierścionek zaręczynowy z dużym brylantem i wtedy ona zachowała się jak jakaś stara, rozsądna kobieta. Powiedziała mi, że jestem za młody, żeby podejmować takie decyzje, że powinienem jeszcze dużo się nauczyć, poznać wiele kobiet i takie tam bzdury. Człowieku, myślałem, że oszaleję. Ale wiesz, co ci powiem, Mark? Do diabła, ona miała rację. Okro­pnie bym się poczuł, gdybym miał związane ręce, poznając Debbie... Tak się nazywa ta moja blondynka z Yale. Czy myślisz, że wypadnie to głupio, jeśli poślę jej bransoletkę z brylantami?

Ale Mark nie słuchał. Był zaskoczony, że Terri zdecydo­wanie odtrąciła Robbie'ego, jeszcze przed jego wyjazdem na Wschodnie Wybrzeże. Nie zanosiło się więc na żadne mał­żeństwo, które on miał uniemożliwić za drobne czterysta ty­sięcy dolarów!

Cholera jasna. Wygląda na to, że będzie musiał przepro­wadzić jeszcze jedną rozmowę z panną Deedee Divine!

ROZDZIAŁ TRZECI

Mark podwiózł Robbie'ego do mieszkania i szybko odje­chał. Nie mógł opanować wewnętrznego wzburzenia.

Ta zakłamana suka wycyganiła od niego czterysta tysięcy dolarów! Ściślej mówiąc, nie od niego, lecz od Jaspera. Dla­tego on sam, Mark Denton, nie mógł polecić bankowi wstrzy­mania wypłacenia tej sumy. Czek i konto należały do Goodricha. Zresztą było już za późno na to. Kiedy dał jej czek? Sześć dni temu? Do diabła! Ona przecież na pewno zrealizowała już ten czek.

Zatrzymał wóz z piskiem opon, pod czerwonym światłem, i z wściekłością walnął pięścią w kierownicę. Musi ją odnaleźć, i zacznie od Spike'a. Oczywiście nie sądził, że­by tam jeszcze była. Przypuszczalnie korzysta teraz z kąpieli słonecznych w jakimś luksusowym ośrodku na Francu­skiej Riwierze lub płynie statkiem po Karaibach, a wszystko na poziomie zgodnym oczywiście z wielkością zagrabionej sumy.

Gdziekolwiek jesteś, pomyślał Mark, znajdę cię, przysię­gam. A bar Spike'a jest miejscem, od którego należy zacząć.

Bogu dzięki, był to już ostatni jej wieczór u Spike'a, po­myślała Terri, poprawiając swój sceniczny kostium. Długie wieczory na estradzie, po długich dniach za biurkiem, zaczy­nały być dla niej zbyt dużym ciężarem. A na dodatek zmie­niała jeszcze miejsce zamieszkania, no i cały czas martwiła się o matkę. Tego wieczoru była w wyjątkowo ponurym na­stroju. Może zbyt dużo nadziei wiązała z przeszczepem szpi­ku kostnego? Ta operacja, jak mówił doktor, była wciąż w fa­zie eksperymentalnej i niektórym pacjentom ów zabieg nie pomagał.

Dziewczyna starała się jednak wyrwać ze stanu przygnę­bienia. Przecież wszystko przebiegało szczęśliwie. Matka i ciotka Meg przeszły dobrze przez wszystkie testy. Trans­plantacja nastąpi jutro. Dla Terri był to ostatni wieczór u Spi­ke'a i jutro będzie mogła polecieć samolotem do matki, by spędzić z nią cały weekend. Dziewczyna zamknęła oczy i wy­obraziła sobie, że stoi naprzeciw doktora, który jej mówi: „Wspaniały sukces. Żadnych komplikacji. Wszystko wskazu­je na to, że pani matka w pełni wróci do zdrowia".

Terri z tą myślą i ze szczęśliwym uśmiechem na twarzy weszła na estradę i rozpoczęła taniec. Po zakończonym wy­stępie przebrała się i powróciła na salę, aby towarzyszyć klientom. I nagle natknęła się na Marka Dentona.

- Nadal na starym miejscu, jak widzę? Co za szczęśliwy zbieg okoliczności - wycedził przez zaciśnięte zęby. - Jak mi się wydaje, mamy jeszcze coś do przedyskutowania ze sobą.

- Tak pan sądzi? - Terri z trudem przełknęła ślinę. - Nie bardzo wiem, o co chodzi?

Ale mężczyzna nie miał wątpliwości. Pochwycił ją mocno za łokieć, popchnął w kierunku pustej loży i nieomal siłą usadowił za stolikiem.

- Oszukałaś mnie, nie mylę się? - Powiedział to cichym głosem, ale jego wzrok miotał pioruny.

A więc wiedział już wszystko, pomyślała Terri. Robbie opowiedział mu wszystko ze szczegółami i Mark zjawił się, żeby odebrać pieniądze. Ale nie mogła mu oddać, bo opłaciła już z tych pieniędzy zabieg chirurgiczny matki. Była zadowo­lona, że on nie wie, na co dolary zostały wydane.

- Poczęstowałaś mnie stekiem kłamstw, nie zaprzeczysz? Terri pokręciła przecząco głową, ale nie mogła wydobyć z siebie głosu.

- Nie okłamuj mnie jeszcze raz. I nie pokazuj mi tego niewinnego buziaczka. Wiem, co się za tym kryje. Kłamstwa, oszukaństwa, machlojki... Wynoś się! - Terri podskoczyła przy tych ostatnich słowach, ale były one skierowane do Vash­ti. - I zabieraj to cholerne świństwo ze sobą - dodał i pchnął z całej siły kubełek z szampanem tak, że ten omal nie spadł ze stolika. Vashti pochwyciła go oburącz w ostatniej chwili, rzuciła gościowi piorunujące spojrzenie i znikła.

Ten moment wystarczył, żeby Terri odzyskała panowanie nad sobą. Nie da się zastraszyć temu rozrabiace. Zarozumia­łemu i aroganckiemu! Nie szukała go przecież wówczas. Sam do niej przyszedł. Nie prosiła go również o nic. To on wystąpił z ofertą.

- Mylisz się. Nie okłamałam cię - powiedziała, odzysku­jąc głos i też przechodząc na „ty".

- Dobre sobie, a co znaczyły te łzy w oczach, opowieści o tym, co działo się między wami?

- Sam to wymyśliłeś, ja niczego nie mówiłam...

- Jesteś pewna? A kto wspominał gęsią skórkę na całym ciele, wzajemne zauroczenie, kto mówił o tym, że nie należy sprzeciwiać się matce naturze?

- To ty powiedziałeś wtedy, że nie są to oznaki głębokiego uczucia. - Terri niemal roześmiała się w tym momencie. Męż­czyzna zapewne pamiętał, że tak właśnie powiedział.

- Panno Divine, to nie jest zabawa. Wyciągnęłaś ode mnie wielką sumę pieniędzy. Grożą za to konsekwencje prawne, z wyrokiem skazującym na więzienie włącznie. Ale mogę być oczywiście wyrozumiały. Powinnaś zwrócić zagrabioną sumę.

- Nie mogę tego zrobić... - zamilkła w pół zdania. Zadała sobie w myślach pytanie, czy on może wyśledzić, co się stało z dolarami, czy może wstrzymać wypłatę pieniędzy doktoro­wi? Oszalała chyba? Jakże to było możliwe, gdy wszystko dotyczyło innych nazwisk i doktora z Seattle? Mama była bezpieczna! Jutro przeszczep będzie wykonany. Nic już nie powstrzyma tej operacji. I ona nie pozwoli zastraszyć się temu mężczyźnie! - Ja nie oszukałam ciebie... nie szukałam z tobą kontaktu, nie prosiłam cię ani o jednego centa. Ty sam zapro­ponowałeś mi pieniądze, z własnej nieprzymuszonej woli. W zamian za wyświadczenie ci przysługi.

- Za zerwanie zaręczyn, których w ogóle nie było.

- Myślę, że suma została wypłacona - Terri oświadczyła z całą powagą - w zamian za obietnicę, że nie poślubię Ro­berta Goodricha. I ja dotrzymam tej obietnicy.

- Przecież nie miałaś w ogóle zamiaru wyjść za niego za mąż!

- Ta ewentualność nie była rozpatrywana.

- Rzeczywiście nie była. - Mark uderzył otwartą dłonią w stolik. - A to dlatego, że z rozmysłem utwierdziłaś mnie w przekonaniu, że ślub jest już ustalony.

- Mylisz się. To ty podniosłeś temat małżeństwa, to ty plotłeś, że Robbie jest na to za młody i że rodzina jest temu przeciwna. Ty naciskałeś, że sprawę trzeba rozważyć w rozsądniejszym gro­nie, i dodałeś, że współczucie nie jest obce twojej rodzinie i że jesteście skłonni wynagrodzić mi moją stratę.

- Twoją stratę! W postaci zauroczenia i gęsiej skórki na całym ciele?

Terri wzruszyła ramionami.

- Cokolwiek to było. W każdym razie ty zaproponowałeś odszkodowanie.

- Byłem na tyle głupi, że zaproponowałem sto tysięcy dolarów.

- Niemniej to właśnie ty zaproponowałeś pieniądze, a nie ja...

- A czy nie ty odegrałaś ze znawstwem scenkę, z której wynikał wniosek, że cokolwiek dzieje się między tobą i Robbim to nie jest na sprzedaż?

- I tak też było!

- Oczywiście. Ale tylko do czasu, aż cena doszła do pół miliona.

- Czterystu tysięcy.

- W zamian za nic!

- Za moją obietnicę, że nie wezmę z nim ślubu.

- Ale przecież od początku nie miałaś takiego zamiaru.

- To jednak nie miało nic wspólnego z naszym porozu­mieniem. Ja obiecałam, ty zapłaciłeś. Dotrzymuję obietnicy i zatrzymuję odszkodowanie.

- Posłuchaj, szanowna pani... używam tego określenia raczej symbolicznie... jeśli myślisz, że pozwolimy ci urwać się z połówką miliona dolarów zdobytych oszukaństwem, to się grubo mylisz! - Po tych słowach Mark wstał, pochylił się nad stolikiem, zajrzał jej głęboko w oczy. - Albo zwrócisz całą sumę, a przynajmniej większą jej część, albo zobaczymy się niebawem w sądzie. I to bardzo szybko!

Terri, gdy mężczyzna zniknął, siedziała przez chwilę bez ruchu. Była przerażona. Jego ostatnie słowa, wypowiedziane zachrypniętym szeptem, nie były tylko pogróżką. Czy dopro­wadzi do jej aresztowania, czy w ogóle może to uczynić?

- Co z tym gościem w gorącej wodzie kąpanym? - zapy­tała Vashti z wyrazem współczucia na twarzy, balansując tacą obciążoną drinkami. - Nie przejmuj się, w naszej budzie peł­no jest kopniętych facetów. Już czas na ciebie. Wychodź, dziecino, na estradę.

Terri wstała, ale nogi miała ciężkie jak z ołowiu. Czuła się w jakimś stopniu winna. Wyciągnęła jednak od niego te czte­rysta tysięcy dolarów... Ale przecież miała zamiar zwrócić wszystko, do ostatniego centa. I chciała zacząć spłatę już nie­długo... Po sekundzie zastanowienia dziewczyna sama ostro się skrytykowała. Przestań żartować, pomyślała. Czterysta ty­sięcy dolarów? Nie zwrócisz ich do końca życia. Czy wobec tego powinna wstrzymać operację matki i oddać pieniądze?

Nie! Po stokroć nie! Nawet gdyby to było możliwe. Mama musi mieć swoją szansę. Terri była zadowolona, że zdobyła pieniądze, niezależnie od tego, jaką drogą. Niezależnie od konsekwencji.

Poprawiła swój kostium i wyszła na estradę.

- Powtórzmy, dla jasności, jeszcze raz. - Nate Collins, bystry i wzięty prawnik, który był bliskim przyjacielem Mar­ka od początku szkoły podstawowej, spojrzał na niego znad okularów. - Podejmę czterysta tysięcy dolarów z twojego ra­chunku w banku i przekażę je na konto Jaspera Goodricha z adnotacją, że suma ta została odzyskana od panny Deedee Divine, która wyłudziła te pieniądze dzięki oszustwu.

Mark skinął potakująco głową.

- Coś w tym rodzaju. Wiesz przecież, jak się takie sprawy załatwia.

Jasper może być głupkiem, jeśli chodzi o podejście do pieniędzy, ale nie można było pozbawiać go takiej sumy, skoro to on, Mark, został oszukany. Będzie musiał wytłuma­czyć jeszcze wujowi, że Robbie nie znajdował się w tak kło­potliwej sytuacji, jak im się wydawało i że on, Mark, zmusił kobietę do zwrócenia pieniędzy.

- Rozumiem - mruknął Nate i dorzucił: - I ta cholerna suma będzie potem ściągnięta z konta wyżej wzmiankowanej panny Divine?

- Jak najbardziej. Z tym wszakże, iż cała operacja musi być przeprowadzona delikatnie, dyskretnie, żeby nie wywo­ływać szumu wokół osoby Jaspera Goodricha.

- To również rozumiem, jednak nie bardzo wiem, jak ma być zachowana owa dyskrecja? Ale przejdźmy do konkretów. Jak rozumiem, zawarłeś jakiś kontrakt z tą kobietą?

- Kontrakt?

- No tak. Pisemne porozumienie, ustalające zasady umo­wy między wami.

- Nie, nie. Nic na piśmie. My po prostu...

- A więc jest to ustne porozumienie, które również może być prawnym zobowiązaniem.

- No właśnie. Ona zobowiązała się, że nie wyjdzie za mąż za Robbie'ego, a ja, że wręczę jej czek na czterysta tysięcy dolarów... Zaczekaj chwilkę. Jest coś na piśmie. Przecież czek jest materialnym dowodem, czarno na białym. On prze­cież dowodzi czegoś.

- Jeśli w całej tej umowie był z jej strony zamiar oszustwa... - Prawnik sięgnął po jeden ze swoich ciężkich foliałów. - W tym tomie znajduje się opis sprawy jako pewnego precedensu... Oszust został wtrącony do więzienia, za to, że...

- Nie, nie. Zaczekaj - powiedział Mark w pośpiechu, oczami wyobraźni widząc już tę niewinnie wyglądającą dziewczynę, z kuszącymi błękitnymi oczami, wtrąconą za

kratki razem z różnymi włóczęgami. Z trudem wyzwalając się z ponownie ogarniającego go uczucia litości, dodał: - Niech to wszyscy diabli... Co mnie to da, jeśli ona znajdzie się w więzieniu? Ja chcę dostać z powrotem moje pieniądze! Po­wiedz jej, że jeśli ich nie zwróci, to... to ją publicznie zde­maskujemy!

- Żartujesz chyba. Z moich prawniczych doświadczeń wynika, że kobiety tego typu lubią reklamę, wysoko ją sobie cenią, nawet gdy ma skandaliczny posmaczek. Taki rozgłos często przyczynia się do rozwoju ich kariery.

Mark patrzył na przyjaciela wyraźnie przygnębiony.

- Rozumiem, co chcesz powiedzieć. Jeśli o mnie chodzi, to nie życzę sobie żadnego rozgłosu. Dobrze, że poruszyliśmy ten temat, bo w porozumieniu między mną i tą dziewczyną jest jeszcze jeden szczegół. Ona ma się wstrzymać przed nadawaniem sprawie rozgłosu. Wujek Jasper szczególnie na­ciska, żeby cała sprawa została utrzymana w tajemnicy.

- Ach tak? - powiedział z ironią Nate i zdjął z nosa oku­lary. - Nie chcesz, aby wtrącać ją do więzienia, chcesz rów­nież uniknąć wszelkiego gadulstwa na ten temat. Stawia to nas w trochę kłopotliwym położeniu. Mam tylko nadzieję, że nie zaproponujesz niebawem, żeby zatrzymała te pieniądze.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Mężczyzna w krzykliwej kraciastej marynarce podszedł do niej, gdy tylko pojawiła się we wtorek wieczorem u Spike'a.

- Pani jest Deedee Divine? - zapytał.

- Zgadza się - potwierdziła Terri. Nie był to pierwszy facet, który przypuszczalnie chciał zaproponować jej jakiś kontrakt taneczny, jednorazowy lub nawet na dłuższy termin. - W tej chwili, proszę wybaczyć, ale nie przyjmuję już żad­nych nowych propozycji.

Odniosła wrażenie, że ubawiła go.

- Tę bez wątpienia pani przyjmie - powiedział i wetknął jej w rękę jakąś kopertę.

Gdy drzwi zamknęły się za nim, Terri rzuciła wzrokiem na list. W lewym górnym rogu widniała nazwa firmy prawniczej. Poczuła dreszcz niepokoju, ale zdecydowanym ruchem otwo­rzyła kopertę. W prawniczym żargonie domagano się od niej zwrotu w ciągu trzydziestu dni sumy czterystu tysięcy dola­rów, wyłudzonych podstępnie od Jaspera Goodricha. Jeśli to nie nastąpi w wyznaczonym terminie, będzie pozwana do sądu i oskarżona o oszustwo. List był podpisany przez Nate'a Collinsa.

Dziewczynę zalały uczucia jednocześnie gniewu, winy i przerażenia. Przez głowę jeszcze raz przewinęły się błyska­wicznie wszelkie argumenty za i przeciw. Strach był w tym wszystkim dominujący. Przecież nie mogła iść teraz do wię­zienia, nie tylko ze względu na jej własną pracę, lecz przede wszystkim z uwagi na mamę.

Popatrzyła jeszcze raz na kopertę. Była zaadresowana do panny Deedee Divine w barze Spike'a. Bo przecież oni nie wiedzieli, jakie jest jej prawdziwe nazwisko i adres. Postano­wiła w związku z tym ukrywać skrzętnie wszelkie dalsze da­ne, gdy będą się zmieniały... Ale... ale czy ewentualnie sąd nie byłby w stanie, przy swych uprawnieniach, szybko roz­wiązać zagadki...? Powinna właściwie wynająć jakiegoś ad­wokata... Niestety, nie było jej na to stać. Zatem musiała sięgnąć do własnej wiedzy prawniczej, bo przecież w czasie studiów też się czegoś nauczyła w tym zakresie. Po chwili zastanowienia przyszło jej na myśl, że przecież nie wydała jeszcze wszystkich pieniędzy, tych od Marka Dentona, na pokrycie kosztów hospitalizacji mamy. Mogłaby więc jakieś dwadzieścia tysięcy wysłać temu cholernikowi. Terri wróciła więc do nowego mieszkania i napisała list.

Twarz Nate'a była zupełnie bez wyrazu, gdy spoglądał na przyjaciela.

- Co o tym myślisz? - zapytał na koniec.

Mark obrzucił go badawczym wzrokiem, a potem przeczy­tał list, tym razem jednak znacznie uważniej.

Szanowny panie Collins!

W odpowiedzi na list pana z czwartego maja, w którym zarzuca sią mi, że dopuściłam się oszustwa wobec pańskiego klienta, Marka Dentona, jestem zmuszona przedstawić nastę­pujące fakty:

Wydaje mi się, że doszło do nieporozumienia, jeśli chodzi o ustną umową między mną i panem Dentonem. Jestem prze­konana, że w zamian za wypłacone mi czterysta tysięcy dola­rów obiecałam, że nie wejdę w związek małżeński z Robertem Goodrichem, niezależnie od tego, co mnie uprzednio łączyło czy nie łączyło z nim. Z mojej strony przestrzegam tego zobo­wiązania. Upieranie się pana Dentona, że do zawarcia naszej umowy nieodzowne były moje zaręczyny z Robertem Goodri­chem jest dla mnie wielkim zaskoczeniem.

- To jest cholerne kłamstwo! - wykrzyknął Mark, podczas gdy prawnik nadal siedział z kamienną twarzą. - Szkoda, że nie słyszałeś tego jej gadania o wzajemnym ich zauroczeniu, o gęsiej skórce, której dostawała na sam jego widok, czy

o tym, że ich uczucie nie jest na sprzedaż!

Usta Nate'a wykrzywiły się w grymasie uśmiechu.

- Wydaje ci się to zabawne? Niech to wszyscy diabli! - mruknął Mark i wrócił do listu.

Jednakże rozumiem, że ustne umowy mogą być błędnie interpretowane i być może pan Denton żle zapamiętał nasz kontrakt. W każdym razie dzisiaj różnimy się zasadniczo w ro­zumieniu tego, do czego się zobowiązywaliśmy. Nie mam jed­nak zamiaru wykorzystywać jego błędnego rozumienia istoty sprawy ani pozbawiać go pieniędzy, które mi dał bez należy­tego zastanowienia. Dlatego niniejszym zgadzam się zwrócić mu sumą czterystu tysięcy dolarów.

Jednakże zdajecie sobie panowie sprawę, że od chwili gdy dostałam wspomniane pieniądze minęło sporo czasu i wcześniejsze moje wydatki nie pozwalają mi na bezzwłocz­ne oddanie całej sumy. Dlatego dołączam do mego listu czek na dwadzieścia tysięcy dolarów i jednocześnie zobowią­zuję się wysyłać co miesiąc panu Markowi Dentonowi czek na sto dolarów, aż do momentu zwrócenia całej sumy, łącznie z odsetkami.

Mam nadzieją, że moje powyższe zobowiązanie przyjmiecie jako świadectwo dobrej woli.

Z góry dziąkują i kłaniam sią Deedee Divine

- To przecież niemożliwe! - wykrzyknął Mark. Nate uniósł tylko brwi. - Ona nie mogła wydać trzystu osiemdzie­sięciu tysięcy dolarów w ciągu zaledwie dziesięciu dni.

- Ale to ma niewiele wspólnego ze sprawą - odparł Nate, wzruszając ramionami. - Natomiast ważne jest to, że mamy do czynienia z bardzo bystrą dziewczyną albo z taką, która ma doskonałego doradcę prawnego. W tym, co napisała, ma rację, gdyż ustne umowy są, powiedzmy, ze swej natury nie­zbyt precyzyjne, a nieraz w sposób zamierzony źle interpre­towane. Wspomniane przez nią dwadzieścia tysięcy jest w każdym razie deklaracją dobrej woli z jej strony. A poza tym wyciąga ją z ciężkiej sytuacji. Człowieka można wsadzić do więzienia za oszustwo, natomiast nie można... za długi. I jeszcze jedno. Kto będący przy zdrowych zmysłach uwierzy, że szeroko znany autor komentarzy prasowych, Mark Denton, który tak wspaniale analizuje to, co się dzieje na świecie, dał się nabrać oszustce na monstrualną sumę, nie zdając sobie sprawy, co się święci. Na koniec powiem ci, że jeśli dopuścisz do ujawnienia chociażby części tych absurdalnych faktów, twoi koledzy po fachu będą mieli wspaniałą zabawę. Jednym słowem ta dziewczyna trzyma cię na muszce!

Mark, zagubiony w myślach, przyglądał się uparcie przy­jacielowi. Miał pełną świadomość poniesionej klęski, ale niech go diabli porwą, jeśli pozwoli odejść tej przewrotnej dziewczynie! Szczerze jednak mówiąc, to, co najbardziej go w tym wszystkim rozwścieczało, to nie były pieniądze, lecz fakt, że znikła gdzieś, zagubiła się para tych uwodzicielskich błękitnych oczu.

Stan zdrowia matki wyraźnie się polepszał. Nie pojawiały się żadne komplikacje pooperacyjne. Za tydzień będzie za­pewne mogła przenieść się do małego mieszkanka, które Terri i ciotka Meg wynajęły w pobliżu szpitala.

W związku z tym w radosnym nastroju wróciła do San Francisco wcześnie rano w niedzielę. Była zadowolona, że zdecydowała się zamieszkać razem z Angie, chociaż czynsz był niemały. Opłaciło sięjednak, gdyż mieszkanie było bardzo ładne, doskonale urządzone, nawet z kominkiem, w którym będą palić w deszczowe dni, co oczywiście mamę zachwyci.

Jedno tylko niepokoiło Terri. Czek, który wysłała Demo­nowi nie został zrealizowany, nie było też do niej żadnego listu w barze Spike'a, czyli pod jedynym jej adresem, znanym tamtemu mężczyźnie. Czy to znaczyło, że razem ze swoim prawnikiem nie zaakceptowali jej propozycji? Chciała zatele­fonować do adwokata, ale rozmyśliła się. Lepiej będzie, gdy zniknie, tym bardziej jeśli naprawdę chcieliby postawić ją przed sądem.

Tak czy inaczej czeku jej nie zwrócili i był on nadal do­wodem jej dobrej woli. Teraz będzie musiała dokładać wszel­kich starań, aby przypuszczalnie do końca życia wysyłać co miesiąc sto zielonych. Zważywszy te wszystkie okoliczności, pomyślała sobie, że właściwie nie ma powodu, aby była na niego wściekła. Raczej powinna być wdzięczna i robić wszy­stko, by zwrócić mu pieniądze, którym mama zawdzięcza powrót do zdrowia, a być może... życie. Uznała więc, że w takiej sytuacji może już się zająć swoją pracą. Dziwiła się jednak, że na dnie serca czuła nadal jakiś lęk. Nie była jeszcze całkowicie pewna, czy wydostała się z pułapki...

Dopiero po upływie paru następnych tygodni zdołała po­zbyć się prześladujących ją wątpliwości. Był już najwyższy czas, bowiem jej biurko w stanowej kalifomiskiej Komisji do Spraw Rozwoju Gospodarczego zawalone było sprawami do załatwienia. Do jej zadań należało opiniowanie podań o nie­wielkie pożyczki, wnoszonych głównie przez ludzi stawiają­cych w biznesie pierwsze kroki. Po szczegółowym zapozna­niu się ze sprawą formułowała wniosek pozwalający ludziom potrzebującym otrzymać wymarzony kredyt. Terri lubiła swo­ją pracę i lubiła ludzi, z którymi przy okazji się spotykała.

W rozmowie z Angie, gdy pewnego dnia tak się złożyło, że obie były w domu i razem przygotowywały obiad, opowia­dała jej właśnie o tych ludziach. Za przykład podała Elizę Carr.

- Wypychanie zwierząt było dla niej początkowo zabawą, hobby... ale potem umarł jej mąż i stało się to jedynym środ­kiem utrzymania dla niej i jej dzieciaków. Gdyby mogła tę swoją piwnicę dostosować do tej produkcji i rozsyłać katalo­gi... - Terri cytowała podanie Elizy. - Innym przykładem jest Joe Daniels - opowiadała z ożywieniem. - To jest ten młody człowiek, który był u mnie rano w biurze. On nie tylko tańczy jak marzenie, ale również ma niesłychany talent przekazywa­nia tej umiejętności innym. Widziałam kilka zespołów, które tańczą pod jego kierunkiem w jakichś dziwnych miejscach, gdzie podłogi są krzywe, nie ma luster ani żadnych drążków. Gdyby znalazł jakąś salę, odpowiednią na szkołę tańca...

- I ty jesteś pewna, że taką znajdzie - wtrąciła Angie, uśmiechając się miło. - Czy wiesz, co jest twoim najwię­kszym mankamentem, Terri?

- Ja wiem, jaki jest twój największy mankament. Ciągle przypalasz ziemniaki! - krzyknęła Terri i porwała garnek z kuchenki. - Daj mi tę miskę.

Przyjaciółka posłuchała jej bez protestów, ale nie miała zamiaru zmieniać tematu.

- Powiem ci wprost, że zajmujesz się nieodpowiednimi sprawami. Przeczytam ci twój horoskop.

- Och, nie! Błagam - jęknęła Terri. Angie była doskonałą współlokatorką, ale miała też swoje dziwaczne upodobania. - Przecież wprowadzałaś mnie już w tajemnice numerologii, która twoim zdaniem poprzez żonglerkę cyframi tłumaczy nam otaczający świat, a teraz na dodatek... - Terri zamilkła, bo zdała sobie sprawę, że Angie jej po prostu nie słucha. Wyraz twarzy przyjaciółki sprawiał wrażenie, jakby dziew­czyna błądziła myślami gdzieś daleko, poza tym światem. Po chwili wróciła do rzeczywistości i do tematu rozmowy.

- Jesteś zbyt miękka, delikatna, Terri. Bardziej nastawiona na ludzi niż na biznes.

- Daj spokój, Angie!

- Ale tak jest naprawdę, Terri. Będziesz bardziej zachwy­cona, gdy ta kobieta, Eliza Carr, pracować będzie w domu, jednocześnie pilnując dzieci, niż gdyby miało się okazać, że jej produkcja wpływa na rozwój gospodarki regionu. Podob­nie jest z Joe Danielsem.

- Szkoła tańca jest bardzo dobrym biznesem. Daniels za­trudni dodatkowych nauczycieli, będzie dawał przedstawie­nia. A teraz nagrywa na kasetach wideo fragmenty lekcji, kasety te będą rozprowadzane przez różne sklepy i z całą pewnością przyniosą zysk.

Angie nie była jednak w pełni przekonana i dyskusja to­czyła się nadal, gdy dziewczyny zasiadły już do obiadu.

- Mówię ci jeszcze raz, że powinnaś wstąpić do naszego klubu „LLL" - powiedziała Angie.

- A co to takiego?

- Spotykamy się w co drugi wtorek. Nasze zainteresowa­nie to: Life, Love i Living. Zycie, miłość i sposób, w jaki z życia korzystamy. Stawiamy sobie za cel sięganie do istoty każdego z nas tak, aby zyskać jak najwięcej z życia. A więc na przykład, gdy zrozumiesz, jaka jest różnica między tym, kto jest samolubny i tym, kto bezinteresowny, zrozumiesz powiedzenie: „Najważniejsze jest być szczerym i prawdzi­wym wobec samego siebie".

- Rozumiem.

- Ty, Terri, jesteś oczywiście bezinteresowną istotą. Zbyt wiele czasu i energii poświęcasz, żeby inni byli szczęśliwi, zamiast się zająć własnym życiem i być szczęśliwą.

- Ale ja jestem szczęśliwa.

- Uważasz, że zadowala cię całkowicie twoja praca i to, że jeździsz do Seattle, żeby dowiedzieć się, jak się czuje mama? A powiedz mi, kiedy ostatni raz byłaś na randce?

Terri już chciała odpowiedzieć, że dla niej liczba randek nie jest żadną miarą szczęśliwości, gdy zadzwonił telefon i Angie podbiegła, żeby go odebrać. Z tego, co przyjaciółka mówiła, Terri domyśliła się, że rozmawia z Sidem Farmerem, zamożnym sąsiadem z tego samego kompleksu mieszkanio­wego. Angie udało się zawrzeć z nim znajomość, bo swoim zwyczajem przywoływała go w myślach, a ponadto umyślnie często odwiedzała miejscowy ekskluzywny klub.

Angie powróciła do kuchni w radosnym nastroju.

- Zgadnij, kto to był? Otóż Sid, członek klubu jachtowe­go. Jak widzisz, moje czary skutkują. Zaprosił mnie na tańce jutro wieczorem.

- Cieszę się, Angie.

- Zapytałam go, czy mogę także przyprowadzić ciebie i odpowiedział, że oczywiście. Powinnaś chyba włożyć...

- Zaczekaj chwilkę. Czy nie będę przypadkiem piątym kołem u wozu?

- Może kimś w tym rodzaju, ale ja chcę wprowadzić w moje zachowanie trochę równowagi.

- O czym ty mówisz?

- Mam pewne skłonności do egoizmu. Mój doradca w klubie „LLL" sugeruje, że jeśli będę się starała podchodzić do życia mniej samolubnie, na przykład wyciągając ciebie z chandry, przygnębienia...

Terri wybuchnęła śmiechem.

- Przesadzasz chyba trochę, Angie. Nie jestem przygnę­biona - odparła, ale gdy zobaczyła, że przyjaciółka mówi całkiem poważnie, a poza tym, gdy zrozumiała, że Angie woli zabrać ją niż inną dziewczynę, która mogłaby jej poderwać Sida, przyjęła zaproszenie. Właściwie nie było wyraźnych przeciwwskazań. Bardzo lubiła tańczyć, a poza tym intereso­wało ją, jak od środka wygląda taki ekskluzywny klub.

Nie była zawiedziona. Od frontu znajdowało się tam kilka obszernych holi, elegancko urządzonych i bogato ozdobio­nych przede wszystkim akcesoriami żeglarskimi. Tańczono w głównej jadalni. Stoły ustawiono półkolem, aby zrobić jak najwięcej miejsca na wieczorny dansing. Wszystko było urzą­dzone ze znawstwem i Terri cieszyła się, że tu przyszła. Sid był bardzo uprzejmym gospodarzem, dwoił się i troił, przed­stawiając sobie gości, i Terri nie mogła narzekać na brak partnerów do tańca. Melodie były rozmaite. Tradycyjne, stare i całkiem nowe, w wykonaniu małego latynoskiego zespołu. Gdy muzycy postanowili trochę odpocząć, goście też zado­woleni byli z małego oddechu. Terri przysłuchiwała się roz­mowom sąsiadów, a jednocześnie podziwiała wieczorowe kreacje pań i eleganckie smokingi panów. W pewnej chwili zobaczyła jego. - Mark Denton! Siedział przy następnym sto­le, zaledwie parę metrów dalej. Patrzył uparcie wprost na nią.

Szybko odwróciła oczy. Miała nadzieję, że jej nie rozpo­znał. Uśmiechnęła się do brunetki obok, która mówiła właśnie o walorach ćwiczeń fizycznych.

- Czy pani chodzi na aerobik? - zwróciła się do Terri.

- Tak... a właściwie nie. - Szczerze nienawidziła tych drgawek. Rzuciła jeszcze raz szybkie spojrzenie na Dentona. Wciąż ją obserwował.

- Powinna pani spróbować. To naprawdę utrzymuje czło­wieka w dobrej formie - zachęcała brunetka.

- Może się zdecyduję.

Siedź spokojnie. Nie ma powodu do paniki, uspokajała się. W tym otoczeniu i bez peruki na pewno mnie nie rozpozna.

Ale myliła się. Rozpoznał ją natychmiast. Był przekonany, że to ona. Obcięła te długie czarne włosy i ufarbowała. Ale nawet w tych obfitych, obecnie kasztanowatych puklach, roz­poznałby ją po twarzyczce w kształcie serca, po małym no­sku. To była panna Deedee Divine z baru Spike'a. Tylko, co u diabła ona tutaj robiła?

Będzie musiał to ustalić. Szczęście, że coś go tknęło, aby wpaść do klubu.

Podniósł się i zmierzał w kierunku ich stołu. Co miała począć? Nic! Nie wiedział przecież, kim ona jest. A nawet jeśli domyślał się... Nie zrealizował czeku, ale go również nie zwrócił. Czy nie oznaczało to, że przyjął jej propozycję? Dlaczego zatem tak się denerwowała?

- Elitarny Klub Aerobiku? Ależ oczywiście. To niedaleko od naszego apartamentu - Terri powiedziała do uśmiechniętej brunetki. - Zajrzę tam przy okazji.

Brunetka przestała jej słuchać. Uśmiechała się teraz do Marka Dentona.

- Mark! A więc zdecydowałeś się jednak zaszczycić nas swą obecnością. Czy jesteś sam? - Gdy potwierdził to skinie­niem głowy, mówiła dalej: - Weź jakieś krzesło i przyłącz się do nas. Posuń się trochę, Bob - rzuciła do męża i po chwili Denton sadowił się już między nią i Terri, która przełknęła ślinę, westchnęła głęboko i starała się wyglądać na całkiem spokojną.

Na szczęście nie zwracał na nią szczególnej uwagi i witał się z pozostałymi gośćmi. Wszyscy go znali, z wyjątkiem oczywiście Angie i... Terri. Zostało to po chwili naprawione, gdy Sid dokonał prezentacji.

- To jest Angie Parker i Terri Thompson, a ten dżentel­men, szanowne panie, to słynny komentator, Mark Denton, którego artykuły czytujecie zapewne co dzień w „The Chro­nicie". Oczywiście, jeśli lubicie tego typu perwersyjny intelektualizm.

- Bardzo ci dziękuję, chłopie, za rekomendację. - Mark dobrze przyjął tę prezentację i śmiał się z resztą towarzystwa.

Część obaw Terri znikła. Wydawało się, że jej jednak nie rozpoznał!

Mark tymczasem dokładał starań, żeby utrzymać się w ry­zach. Terri Thompson? Niech ja skonam! To przecież Deedee Divine. W żaden sposób nie pozbędzie się tych uwodziciel­skich błękitnych ocząt ani tych małych dołeczków na policz­kach. Czy uważała go za kompletnego idiotę? A może plano­wała znowu jakąś zagrywkę?

- Panna... Thompson, czy dobrze usłyszałem? - Mark zapytał, zwracając się do niej bezpośrednio.

- Tak...

- Przyjechała pani niedawno do naszego miasta?

- Nie, a może tak. Zależy, jak się na to patrzy. Jestem tu zaledwie od trzech miesięcy.

- A co panią sprowadza do tego grodu bez skazy?

- Moja praca - odparła i pomyślała sobie, że mógłby już dać spokój tym głupim pytaniom i nie świdrować jej prze­nikliwym spojrzeniem. Jeśli wiesz, kim jestem, powiedz to i przestańmy się bawić w kotka i myszkę.

- Mamy wreszcie muzykę. Czy zatańczy pani, panno... Nie, dajmy spokój tym formalnościom, Terri?

Ujęła dłoń, którą do niej wyciągnął i pozwoliła zaprowa­dzić się na parkiet. Zespół latynoski grał uwodzicielską me­lodię, a ich solista gardłowym głosem śpiewał miłosny tekst. Mężczyzna objął Terri obu rękami i przyciągnął do siebie, jednocześnie uśmiechając się tak, że poczuła dreszcz przebie­gający po jej ciele. To drżenie nie miało jednak nic wspólne­go ze strachem, który odczuwała na myśl, że zostanie zdema­skowana.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Wszystko to razem wydawało mu się szaleństwem.

Powiedziała, że nazywa się Terri Thompson. A przecież wiedział doskonale, że Deedee Divine. Obserwował ją spod przymrużonych powiek. W przytłumionym świetle twarz miała bladą, oczy spuszczone, długie rzęsy rzucały cień na policzki. Wdychał głęboko zapach perfum, który roztaczała wokół siebie, zapach podszeptujący, aby nigdy nie wypuścić jej ze swych ramion. Poruszał się jakby we śnie, w rytm kolejnych uwodzicielskich melodii.

Muzyka w pewnej chwili zamilkła, wytrącając go z rozma­rzenia.

Ludzie zaczęli się przepychać i powstał gwar z mieszaniny głosów i śmiechów. Ktoś klepnął go po ramieniu.

- Nie wiedziałem, Mark, że już jesteś.

Obrócił się i zobaczył jednego z wydawców „The Chro­nicie".

- Cześć. Tak jest, wróciłem wczoraj wieczorem. Podczas krótkiej wymiany zdań Mark uświadomił sobie, że ona odchodzi. Szybko więc złapał ją za rękę. Los sprawił, że ta mała Cyganicha wpadła mu znowu w ręce i tym razem nie mógł pozwolić, żeby jeszcze raz zniknęła. Nie wiedział wprawdzie, co z nią dalej pocznie, ale na razie znowu popro­wadził ją na parkiet.

Mark był zachwycony. W swych wędrówkach po całym globie, w chwilach wolnych, nieraz mial okazję tańczyć. Pró­bował też swych sił w Hiszpanii, w Meksyku, ale nigdzie nie spotkał partnerki tak wspaniałej jak Terri. Z lekkością piórka poddawała się jego prowadzeniu, kolejno w rumbie, sambie, cza-cza. W zachwycie obserwował rytmiczne falowanie jej ramion, pełne gracji ruchy bioder, gdy falując, odpływała od niego, a potem wracała w oczekujące ją ramiona. Nigdy jesz­cze taniec nie dawał mu takiej zmysłowej radości. I jasne było, że nie pozwoli, aby ktoś inny go w tym upojeniu za­stąpił.

- Jest pani wspaniałą tancerką - powiedział w przerwie między jedną melodią a następną. - Czy może jest pani profe­sjonalistką?

Dostrzegł na jej twarzy namysł i po chwili zastanowienia zdecydowanie odparła:

- Nie, nic podobnego.

A więc jest doskonałą kłamczucha, czego miał już zresztą uprzednio dowody. Powiedział jednak tylko:

- Z tego wynika, jak sądzę, że mija się pani z powołaniem. Bo ma pani naturalne warunki i talent do tańca.

- To samo mogę powiedzieć o panu - zareplikowała szyb­ko. - Nigdy jeszcze nie spotkałam mężczyzny tak rytmicznie reagującego na muzykę i tak świetnie tańczącego.

- Pochlebstwo zaprowadzi panią daleko - zażartował z uśmiechem na twarzy. - A zimny napój ugasi teraz nasze pragnienie. Chodźmy napić się czegoś.

Chciał ją zatrzymać wyłącznie dla siebie. Wykryć, na czym polega jej gra. Prawdopodobnie Nate miał rację. Prędzej piek­ło wystygnie, nim on odzyska swoje pieniądze. Ale Mark koniecznie chciał się dowiedzieć, co dziewczyna zrobiła z ta­ką masą pieniędzy.

- Wydaje mi się - powiedziała Terri, chcąc szybko zmie­nić temat - że wrócił pan właśnie z jakiejś podróży?

- Zgadza się - odparł. - Przyjechałem z Olimpii. Dziewczyna głęboko westchnęła, na chwilę zapominając o swoich własnych sprawach. W ostatnim czasie we wszy­stkich mediach ogromnie dużo było wiadomości o zamiesz­kach w Olimpii, o zniszczeniach, ruinach, przelewie krwi.

- Jak długo... był pan tam? - zapytała, nie bardzo rozu­miejąc, dlaczego ją to interesuje.

- Tylko pięć dni - odpowiedział, gdy sadowili się na stoł­kach barowych.

- To chyba bardzo niebezpieczne znajdować się wśród takich zamieszek? Wciąż donoszą stamtąd o strasznych wy­darzeniach!

- Rzeczywiście, jest tam trochę niebezpiecznie, ale to rzecz raczej normalna, gdzie coś się dzieje... - odpowiedział, wzruszając ramionami.

Terri zmarszczyła czoło.

- Ale ja nie zauważyłam niczego, co by wyszło spod pana pióra na temat Olimpii.

- Znaczy to, że czytuje pani moje reportaże? - zapytał, uśmiechając się życzliwie.

Pierwszy raz widziała u niego taki ciepły wyraz twarzy.

I miała wobec tego pewność, że jednak nie rozpoznał jej. Taki uśmiech nie mógł być przeznaczony dla kogoś w rodzaju Deedee Divine!

- Nie zdołałem jeszcze przemyśleć tej całej historii - do­dał i zwrócił się do barmana, który, jak wszyscy pozostali w klubie, wydawał się znać Dentona bardzo dobrze. Mark wyglądał na w pełni zrelaksowanego. Przed chwilą oddawał się sztuce tańca całym sercem, a teraz dowcipkował z barma­nem. Aż trudno było uwierzyć, że zaledwie wczoraj krył się przed kulami w Olimpii.

- Zawsze pan tak postępuje? - zapytała, biorąc z jego ręki kieliszek.

- To znaczy, jak?

- Analizuje starannie sytuację, nim zabierze się do pisa­nia? - I być może dlatego jego materiały były zawsze tak czytelne, przekonywające, pomyślała Terri, pociągając łyk wina. - Proszę wobec tego powiedzieć, kiedy przeczytamy coś na temat wydarzeń w Olimpii?

- Jeszcze w tej chwili nie wiem. Trudno jest napisać coś z sensem na temat bezsensownej sytuacji.

- Rzeczywiście uważa ją pan za idiotyczną? O co właści­wie w tym wszystkim chodzi?

- To stara, odległa już przeszłość - powiedział i gniew­nym ruchem zamieszał kostki lodu w swym kieliszku, tak jakby nagle rozzłościł się. - Tamte rany sprzed stu lat nigdy się nie zagoiły. Nienawiści nie wygasły. Pragnienie zemsty jest ciągle żywe.

- Rozumiem, co chce pan powiedzieć. - Teraz wiedziała już, że cokolwiek pisał, wkładał w to całe swoje serce. Pomyślała o Olimpii i przyznała mu w duchu rację. - To takie idiotyczne - powiedziała - podtrzymywać nienawiść... przez tyle lat.

- A zatem, pani zdaniem, wybaczenie jest najlepszym roz­wiązaniem wielu ludzkich dramatów?

- Oczywiście.

- Ale to nie zawsze jest takie proste: zapomnieć i prze­baczyć.

- Słusznie. Jak brzmi to powiedzenie? O, już sobie przy­pomniałam: „Błądzić to sprawa ludzka, przebaczać to atrybut Boga".

Mark podniósł gwałtownie głowę. Dlaczego tak dziwnie spoglądał na nią?

- Czy pani tak właśnie postępuje w kłopotliwych sytu­acjach? Każdemu, kto panią oszuka, gotowa jest pani prze­baczyć?

Terri zastanawiała się przez sekundę, czy nie powiedziała czegoś głupiego. Przecież wciąż rozmawiali o Olimpii. A mo­że. .. Nagle poczuła zimno w całym ciele, a on wciąż patrzył na nią uparcie.

- Wybacza pani, nawet gdy po drugiej stronie nie ma skruchy ani żalu za popełniony czyn, nie ma chęci odpokutowania?

U licha, przecież ona chciała odpokutować. Czyż nie za­częła spłacać długu? Daj spokój, skarciła samą siebie. On nie powinien zorientować się, kim jesteś.

- Niech pan nie będzie śmieszny! - powiedziała na głos, wciąż trzymając się tematu „Olimpia". - Kto chciałby odpo­kutować przewinienia sprzed stu lat? Z drugiej strony chęć wybaczenia sprawiłaby, że w Olimpii nie byłoby takiego roz­lewu krwi.

Mężczyzna lekko się uśmiechnął i wykonał ruch głową, jakby pochwalał jej sposób myślenia.

- Oczywiście ma pani rację. Być może zastosuję te argu­menty w mojej analizie.

- Nie mogę nawet marzyć o tym, aby cokolwiek doradzać Markowi Dentonowi - zastrzegła się dziewczyna, a jedno­cześnie z uczuciem ulgi głęboko odetchnęła.

- Wydaje mi się, że rozwiązała pani mój problem, panno Thompson. Czy mógłbym panią namówić do dołączenia do mego zespołu?

- A ma pan jakiś zespół? - zapytała zaskoczona.

- Oczywiście, że mam. Czy wyobraża sobie pani...?

- Ani przez chwiię nie myślałam o tym. Sądziłam, że... - przerwała, pohamowując chichot - ...wyobrażałam sobie pana jako samotnika, skupiającego się nad notatkami, bębnią­cego na maszynie do pisania. Albo skrywającego się za bary­kadą i robiącego notatki, podczas gdy kule gwiżdżą wokoło. Lub też siedzącego w suterenie, a jakiś ciemny typ szepcze panu do ucha polityczne sensacje. Czy też...

- Dobrze, już dobrze. - Mężczyzna zahamował potok jej słów i wybuchnął śmiechem. - Jakiego rodzaju powie­ści czytywała pani ostatnio? Czy moja charyzma bardzo zmaleje, gdy powiem, że pracuję w zwykłym biurze, że mam sekretarkę, facetów od wygrzebywania materiałów i innych pomagierów, i że wokoło jest mnóstwo telefonów, komputerów, faksów? Czy, powtórzę, stracę wtedy w pani oczach?

- Kilka punktów - odparła, robiąc zabawny grymas. - I w takiej sytuacji nie będę mogła dla pana pracować. Nic w tym zabawnego.

- Obawiałem się takiej odpowiedzi. Zatańczmy więc jesz­cze, póki nikt nam nie przeszkadza - powiedział Mark i z nie­pokojem popatrzył w kierunku jej stolika.

- Nic nam stamtąd nie grozi. Jestem piątym kołem u wo­zu. Przyszłam z koleżanką, z którą razem mieszkamy, i z jej facetem. Ona chce wprowadzić trochę równowagi do swego życia. To zabawna historia, dla mnie jednak nieważna. Jestem pewna, że oni woleliby, abym się zgubiła.

- Wobec tego proszę dołączyć do tej jednokołówki - po­wiedział Mark, pokazując palcem na siebie i uśmiechając się szeroko.

Terri nie mogła pojąć, że taki wspaniały mężczyzna, przy­stojny, bystry, na dodatek doskonały tancerz, może być samo­tnikiem. Jak to się dzieje, że w sali, po brzegi wypełnionej pięknymi kobietami, ona była w stanie utrzymać go wyłącz­nie dla siebie przez całą godzinę? Poczuła dziwną radość. Znaczyło to bowiem, że polubił ją, odpowiadało mu jej towa­rzystwo. Wolał ją niż którąkolwiek z tych przepięknie ubra­nych ślicznotek. Terri czyniła więc wszystko, żeby utwierdzić go w tym przekonaniu. Kiedy więc zaproponował, żeby wy­szli i odetchnęli świeżym powietrzem, pospieszyła za nim jak w transie.

Noc była ciepła. Bez odrobiny nawet wiatru. Złocisty księ­życ wisiał nad zatoką.

Terri, nie zdając sobie nawet sprawy, że wokoło spaceruje wiele innych par, przechyliła się przez balustradę, okalającą taras klubowy i spojrzała w dół na przycumowane przed nimi rozmaite łodzie.

- Pływanie na czymś takim musi być wspaniałe. Nieza­leżnie, czy jest to pełnomorski jacht, czy mniejsza łódź żaglo­wa - powiedziała rozmarzonym głosem.

- Zabiorę cię wobec tego na taki spacerek! - powiedział z ujmującym uśmiechem, przechodząc na „ty". - Kiedy bę­dziesz miała czas?

- Czy to znaczy, że masz własną łódź? - Ona też odrzuciła oficjalne „pan".

Gdy skinął potakująco głową, uzmysłowiła sobie, że on zapewne musi być bardzo bogaty.

- Mam jacht, chociaż niezbyt duży. Przycumowany jest tam, naprzeciw, między tą żaglówką i jachtem oświetlonym od wewnątrz. Czy chciałabyś popłynąć ze mną?

- Och, oczywiście, marzyłam o tym - odpowiedziała bez chwili zastanowienia.

- A zatem ustalmy datę. - Wydawał się bardzo zadowolo­ny. -I przypieczętujemy umowę w ten sposób: - Mówiąc to, nachylił się i dotknął ustami jej warg. Bardzo delikatnie, lecz ona poczuła gwałtowne przyspieszenie tętna, dreszcz zachwy­tu przebiegł całe jej ciało i usadowił się w sercu. Ale to właś­nie sprawiło, że się ocknęła. Opanowało ją uczucie zagroże­nia, iż zakocha się w mężczyźnie, który znienawidziłby ją, gdyby się dowiedział... Ogarnęło ją przeświadczenie, że musi przed nim uciec.

- Tak jest, musimy! To znaczy, chcę powiedzieć, że mu­simy wybrać się na wycieczkę twoim jachtem - mówiła trochę bezładnie. - Wkrótce. Ale nie w najbliższym czasie. Teraz jestem bardzo zajęta. Mam mnóstwo roboty. I nie mam czasu na randki, na pływanie. O Boże, zrobiło się strasznie późno. Angie nie będzie wiedziała, co się stało. Muszę ją odnaleźć.

- Poczekaj - zawołał. - Umówmy się teraz wstępnie.

- Przepraszam, ale innym razem. Wieczór był wspaniały. Dziękuję. Do widzenia.

Chciał ją przytrzymać, ale usłyszał, że ktoś go woła:

- Chwileczkę, Mark. Chciałem cię zapytać...

Gdy po chwili wbiegł do sali tanecznej, nigdzie nie mógł jej odnaleźć. Cholera! Gdyby ten wydawca nie zatrzymał go... Zaczął rozglądać się za Sidem. On mu ją przecież przed­stawił. Ale jego też nie było w pobliżu. Ani w holu, gdzie ludzie przygotowywali się już do wyjścia.

Mark pomyślał, że dziewczyna zniknęła tak nagle, jak­by dopiero teraz przypomniała sobie sprawę Deedee Divine. Chociaż przez cały wieczór była tak rozkosznie uwodziciel­ska. Łącznie ze wspaniałą, subtelną reakcją na jego poca­łunek. Przypomniał sobie również jej radę: „Wybacz i za­pomnij".

Sęk jednak w tym, że przez następne dni ani przez chwilę nie mógł o niej zapomnieć. Gdziekolwiek był, cokolwiek ro­bił. Czy leciał samolotem, czy przeprowadzał wywiad, czy pisał o Olimpii i o tragedii pamiętania wszystkich krzywd po stuleciu.

Pewnego dnia zatelefonował do niego Nate.

- Wydaje się, że byłem w błędzie, staruszku. Prawdopo­dobnie odzyskasz forsę, jeśli tylko poczekasz jakieś pięćdzie­siąt lat.

- O czym gadasz, bo nie łapię?

- O czeku. Właśnie go otrzymałem od panny Deedee Di­vine. Na sto dolarów. We właściwym czasie. Jak zostało obie­cane.

Mark był ogromnie zadowolony. Gotów wybaczyć wszel­kie winy. Chciałby ją zobaczyć i...

- A więc znowu pokazała się na powierzchni. Gdzie...?

- Nie jest tak, jak myślisz. Zastosowała stary sposób po­stępowania. Czek nie ma adresu zwrotnego.

Mark odłożył słuchawkę, ale jego myśli wciąż krążyły wokół dziewczyny o błękitnych oczach. Deedee Divine czy też Terri Thompson na pewno nie była święta. Lecz zaczęła go spłacać. Może wobec tego był jakiś racjonalny powód tej oszukańczej gierki w barze Spike'a... Mark poczuł się tak, jakby sam siebie chciał okpić. Bowiem powód był oczywiście jeden i bardzo prosty. Wyłudzona forsa miała jej dać wysokie towarzysko miejsce, które pozwoliłoby zastawić pułapkę na kolejnego bogatego frajera.

W pewien deszczowy dzień, po południu, Mark natknął się w klubie na Sida. Zapytał, czy Sid pamięta, że jakiś czas temu przyprowadził na tańce dwie dziewczyny.

- Oczywiście, pamiętam, jedna z nich, Angie, jest trochę zwariowana - odparł młody człowiek, rozpoczynając ćwicze­nia na siłowni. - Plecie wciąż coś o stworach z zaświatów i o tym, jak one kierują naszym losem. Angie chciała nawet wprowadzić mnie do kręgu wtajemniczonych.

- To znaczy, że dziewczyny mieszkają w komunie?

- Nie, bynajmniej. W jednym z apartamentów w naszym kompleksie mieszkaniowym, do którego te urządzenia spor­towe też należą. Angie jest trudna do uniknięcia. Namawia mnie, abym wstąpił do klubu, gdzie dyskutują o zależno­ściach między życiem i miłością. - Sid, mówiąc to, wybuch­nął śmiechem. - Powiedziałem jej, że w tej sprawie ja sam mogę ją niejednego nauczyć.

Gdy Mark nacisnął dzwonek do apartamentu wskazanego mu przez Sida, drzwi otworzyła gładko uczesana kobieta.

- Witam! - powiedziała i błysk w ciemnych oczach dał mu do zrozumienia, że został bez trudu rozpoznany. - Proszę wejść, oczekiwałam cię. Usiądź. Terri powinna zjawić się za chwilę. Czy napijesz się herbaty, a może czegoś mocniej­szego?

- Nie, dziękuję bardzo - odparł, oddał jej swój procho­wiec i zajął wskazane miejsce

Ona tymczasem usiadła na podłodze buddyjskim zwy­czajem, otoczona kilkoma kartami starannie, z premedytacją, ustawionymi.

- Proszę, wybacz, ale muszę skończyć to, co zaczęłam. Czy znasz się na tajemnej wiedzy, którą nazywamy numero­logią? - Zaprzeczył ruchem głowy, a ona ciągnęła dalej: - To jest fascynujące. Polega na interpretacji czy też analizie każdej jednostki, czegoś, co po prostu istnieje, a ty to coś pragniesz zrozumieć.

- Aha - odparł, chociaż zupełnie nie wiedział, o co chodzi.

Sid wspomniał, że dziewczyna, chociaż wyglądała bardzo pospolicie, interesuje się tajemną wiedzą. Była na bosaka, w obciętych krótko dżinsach, w wypłowiałym podkoszulku. Całkowicie zajęta swoimi myślami, rysowała jakieś znaki na kartach. Nie chciał jej przeszkadzać, ale z drugiej strony pra­gnął wiedzieć, czy rzeczywiście go oczekiwała. Zapytał więc ją o to.

Popatrzyła na niego i roześmiała się.

- Oczywiście, że cię oczekiwałam. Ze sposobu, w jaki tamtego wieczoru patrzyłeś na Terri wynikało, że się zjawisz, i to szybko. A między nami mówiąc, jestem przekonana, że znaliście się w poprzednim wcieleniu. Ty i Terri.

Popatrzył na nią zaskoczony. I pomyślał, że faktycznie spotkali się wcześniej, ale na szczęście w tym życiu. Był zaniepokojony. W co się z nim bawiła ta dziewczyna?

- Czy Terri... to znaczy panna Thompson, powinna, jak mówisz, zjawić się tu niebawem?

- Zgadza się. Wyszła tylko na krótki spacerek.

- Spacerek... przy takiej pogodzie? - zapytał i wskazał na krople deszczu bijące o szyby.

- Terri nigdy nie przejmuje się deszczem. Ale myślę, że wiesz o tym doskonale. Jesteście przecież bratnimi duszami. Znajdę na pewno potwierdzenie tego w kartach.

- Nie, nie, bardzo dziękuję. Lepiej będzie, jak już sobie pójdę - powiedział i pomyślał, że w przeciwnym wypadku pogrąży się jeszcze bardziej w tej dziwnej sytuacji.

Gdy znalazł się na zewnątrz i poczuł podmuch wiatru na twarzy, postanowił odnaleźć ją. Musiała spacerować w pobli­skim parku.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Terri w ponurym nastroju szła bez celu, nie zważając na padający deszcz.

Telefon od ciotki Meg wstrząsnął nią głęboko. Mama do­tychczas wyraźnie wracała do zdrowia. I nagle wzięli ją zno­wu do szpitala. Nie zapowiadało to niczego dobrego.

Terri nie zdradziła swych obaw przyjaciółce, bo nie chciała ujmować tego w słowa. „Słowa są silniejsze od myśli", to było kolejne credo Angie. Dlatego tylko powiedziała:

- Idę na krótki spacer.

Jej praktyczny umysł podszepnął: testy widać nie były wystarczające, potrzebne są dalsze. Jeśli są jakieś przerzuty raka... Jeśli konieczne będą kolejne przeszczepy szpiku ko­stnego. .. Nie można mieć nadziei na następne trzysta pięć­dziesiąt tysięcy dolarów!

Biedna mama. Tyle już przecież wycierpiała. Terri chciała lecieć do Seattle, zarzucić jej ręce na szyję, być z nią w czasie robienia dalszych testów. Ale ciotka Meg powiedziała:

- Nie. Nic tu nie pomożesz. Trzeba po prostu poczekać. Zatelefonuję do ciebie.

Terri szła wolnym krokiem, a łzy mieszały się jej na poli­czkach z kroplami deszczu.

Dostrzegł ją przy skręcie alejki prowadzącej do przystani jachtowej. Samotna postać w pustym parku zmierzała ku nie­mu. Gdy podeszła bliżej, zorientował się, że nie ma niczego na głowie, a także, iż jest bez płaszcza deszczowego, tylko w lekkim żakiecie. Szła wolnym krokiem, z rękami w kiesze­niach, z pochyloną głową, tak pogrążona w myślach, że wpa­dłaby na niego i przewróciła się, gdyby jej nie pochwycił w ramiona.

- Przepraszam - wyszeptała. Twarz miała szarą, a wyraz oczu dziecka, czującego dotkliwy ból.

- Jesteś całkowicie przemoczona - powiedział Mark pełen współczucia. - Musisz schować się gdzieś przed tym de­szczem i włożyć coś suchego.

- Nie, nie, nic mi nie będzie.

Terri chciała odsunąć się od niego i wtedy uświadomił sobie, że wciąż trzymają w ramionach.

- Uspokój się, podprowadzę cię do mieszkania.

- Nie, jeszcze nie wracam. Chcę coś... przemyśleć.

- Możesz to przecież zrobić gdzieś pod dachem.

Był zdecydowany, że nie zostawi jej samej. Na szczęście do jego jachtu było blisko. I tam właśnie ją zabrał. Terri wzdrygnęła się, co znaczyło, że dopiero teraz poczuła zimno. Popatrzyła na Marka i zapytała:

- Skąd się tu wziąłeś?

- Często tu przychodzę - odpowiedział i pomógł jej zdjąć buty. - Przecież to jest mój jacht. A ty jesteś tu po to, żeby zrzucić mokre ciuchy i wziąć gorący prysznic.

Zaprotestowała, ale on nastawał. Ostatecznie zgodziła się, gdyż rzeczywiście zmarzła i nie była w nastroju do sprzeczki.

Łazienka była mała, ale wyposażona we wszystko, co po­trzebne. Gorąca woda rozgrzała jej ciało, uspokoiła nerwy, przywróciła racjonalne myślenie. Gdy wyszła spod prysznica, zobaczyła, że jej mokre odzienie zostało zabrane, a na haczy­ku na drzwiach wisiał, widać przeznaczony dla niej, aksamit­ny ciepły szlafrok. Był oczywiście dla niej za duży, ale gdy go włożyła, okazał się wielce przytulny, pachniał miło i od­świeżająco płynem po goleniu.

Kiedy wyszła z łazienki, Mark zauważył, że wygląda już lepiej. Skórę miała zaróżowioną, włosy, nieco podsuszone, zaczęły układać się w naturalne pukle. A może zrobiła so­bie „trwałą", gdy skracała i farbowała swoje długie ciemne włosy?

A może... Lecz byłoby kompletną głupotą przypuszczać, że przypadkiem trafił na dziewczynę ogromnie tylko podobną do tamtej tancerki z baru Spike'a.

Ponieważ przyznała się, że jest głodna, Mark przygotował dla niej zupę z puszki i dokroił francuskiego chleba. Terri cały czas ukradkiem go obserwowała. Wyglądał tym razem zupeł­nie inaczej. Miał na sobie niebieską koszulę polo i dżinsy, jedno i drugie podniszczone. To nie był elegant w smokingu, z którym tańczyła w klubie, ani facet w gustownym garnitu­rze, który chciał ją obrazić i zastraszyć w barze u Spike'a. Dziś wyglądał na zwykłego faceta z ulicy, a jednak miał coś w sobie, co napełniało ją uczuciem... bezpieczeństwa. Może widziała w nim człowieka, który, chcąc nie chcąc, był dawcą pieniędzy na zabieg niezbędny dla matki? Ta refleksja spra­wiła, że Terri znów wróciła myślami do komplikacji pojawia­jących się w Seattle.

- Zabrałbym cię na przejażdżkę tym jachtem, jak obiecy­wałem, ale pogoda jest niezbyt sprzyjająca.

Terri w duchu przyznała mu rację. Teraz nie miałaby ocho­ty wychodzić na otwartą przestrzeń i odruchowo otuliła się dokładniej aksamitnym szlafrokiem. Ale w kajucie było zaci­sznie i ciepło. Wnętrze jachtu urządzono wygodnie i funkcjo­nalnie. Wszystko było pod ręką. Część jadalna, kuchenna, wypoczynkowa. Wszystko było czyste i suche, z wyjątkiem jej ubrania, które wisiało na ścianie, tuż przy kaloryferze. Mark usiadł przy stole i uniósł swoją szklankę z winem.

- Nasze zdrówko - powiedział i oboje zaczęli jeść z ape­tytem to, co przygotował.

Dziewczyna popatrzyła na niego.

- Skąd się wziąłeś w parku? - zapytała.

- Szukałem ciebie.

- Ale jak się dowiedziałeś, że... ?

- Twoja przyjaciółka powiedziała mi, że wyszłaś na krótki spacer... postanowiłem odnaleźć cię.

Terri poczuła zadowolenie. Znaczyło to bowiem, że myślał o niej, że ją lubił. Westchnęła więc z ulgą.

- Czy coś cię martwi? - zapytał cichym głosem, pełnym współczucia.

Spuściwszy głowę, potaknęła.

- Chcesz może porozmawiać o tym ze mną?

- Och nie, nie - zareagowała żywo, zdając sobie sprawę, że jego współczucie dotyczyło Terri Thompson, a nie Deedee Divine.

Pamiętała doskonale wściekłość na jego twarzy, gdy mó­wił: „Jeśli sądzisz, że pozwolę ci uciec z połową miliona dolarów". Rzeczywiście prawie pół miliona. To, co wówczas zrobiła, nadal przytłaczało ją i napełniało przerażeniem. Zer­wała wszystkie nici łączące ją ze Spikiem, ale ciągle spraw­dzała, co się dzieje z czekami, które wystawiła na nazwisko Marka. Nadal nie zrealizowano ich. A więc nie wydobyła się jeszcze z pułapki i być może Mark wciąż będzie poszukiwać Deedee Divine. Całe szczęście, że nie wprowadziła Angie w tę sprawę, wobec czego przyjaciółka nie mogła Markowi nicze­go zdradzić.

Mark był przekonany, że Terri ma jakieś poważne kłopoty. Widać to było na jej twarzy. Chciał wziąć dziewczynę w ra­miona, całować te drgające usta...

- Powiedz mi, co cię gnębi? - zapytał jeszcze raz i deli­katnie dotknął dłonią jej policzka. - Może potrafię ci pomóc?

- Nie, nie potrafisz. Nikt nie potrafi - odparła, odsuwając się trochę. - A poza tym, w tej chwili czuję się już całkiem dobrze. Wydaje się, że czas już na mnie - dorzuciła i zaczęła wstawać.

- Usiądź i dokończ zupę, nim wystygnie. I tak nie możesz wyjść, nim twoje ubranie nie będzie całkiem suche.

- Masz rację, zapomniałam.

Próbowała się uśmiechnąć, siadając ponownie, aby skoń­czyć posiłek, lecz uczucie strachu już jej nie opuszczało. Nie miała zamiaru mu się wyspowiadać. Skoro więc nadal bawiła się w tę grę, on będzie czynił podobnie. Z uczuciem lekkiej irytacji posprzątał naczynia ze stołu i podał kawę.

Złość po chwili mu przeszła, a to rzecz jasna z powodu bliskości tej dziewczyny. Siedziała przed nim, osłonięta tylko szlafrokiem, kryjąc pod nim kremową miękkość skóry. Nie mógł oderwać oczu od drgającego pulsu, widocznego na jej szyi. Pragnął przylgnąć ustami do tego miejsca, wsunąć ręce pod szlafrok i... Nagle wyprostował się i popatrzył na jej wargi, a potem w jej oczy, tak zagubione, bezbronne. Niech to diabli wezmą! Przecież nie mógł jej uwieść, nie mógł wykorzystać nastroju, w jakim się znajdowała.

- A może zagramy w szachy? - zaproponował.

- Co mówisz? - zapytała, jakby nagle wytrącona z głębo­kiego zamyślenia.

- Proponuję partyjkę szachów. - Mark wstał i po chwili przyniósł szachownicę z pionkami, ukrytą w schowku, pod sofą.

- Ja... ja nie wiem, jak się w to gra - ostrzegła, ale on, nie zwracając uwagi na to, co powiedziała, zaczął przygotowy­wać szachownicę do pierwszej partii.

- Nauczę cię. Nic szybciej nie odrywa człowieka od nur­tujących go problemów, jak właśnie ta gra. - A mnie oderwie od myśli o tobie, trzeźwo pomyślał, chociaż bez entuzjazmu.

- To wspaniała rozrywka - oświadczyła Terri z przeko­naniem, gdy w skrócie wyłożył jej zasady gry, a potem roze­grali kilka próbnych partyjek. - Dziwi mnie tylko, że król tkwi w pełnej glorii, w jednym miejscu szachownicy, podczas gdy wszystkie inne figury i pionki kręcą się jak w ukropie, starając się króla osłaniać. A robi to zwłaszcza królowa - dodała.

- Uważaj, co mówisz. Brzmi to jak wypowiedź zagorzałej feministki.

- Stwierdzam tylko fakt - powiedziała, posyłając mu słodki uśmieszek. - Przyznasz, że królowa najwięcej wędruje i pracuje na tej szachownicy. Kobiety czynią tak zresztą na każdym kroku, chociaż niewielu mężczyzn to przyznaje.

- To przywilej płci żeńskiej - powiedział, ale w głębi du­cha zgodził się, że kobieta siedząca vis-a-vis była w stanie sprawić, że zapominał o wszystkim na świecie, z wyjątkiem jej samej. Zauważył jej szybką orientację i dowcip, równie intrygujące go jak jej uroda. Podziwiał delikatnie brzmiący śmiech i oczy, które raz mogły być pogodne, a innym razem przepełnione agresją. On był doskonałym szachistą, a ona zupełnym nowicjuszem, a przecież Mark nigdy jeszcze nie odczuwał takiej przyjemności z gry, jak w tej chwili.

- Wydaje mi się - powiedziała w pewnym momencie - że moje dżinsy już wyschły i mogę wracać do siebie.

Mark z zaskoczeniem stwierdził, że siedzieli przy stole prawie trzy godziny. A wydawało mu się, że upłynęły za­ledwie minuty, i nadal nie miał ochoty wypuszczać jej od siebie.

Terri wstała i powiedziała z sympatią w głosie:

- Dziękuję za wszystko. Nie masz pojęcia, ile to popołud­nie dla mnie znaczyło. Rano byłam w strasznie podłym na­stroju. - Roześmiała się i dodała: - A teraz wydaje mi się, że wszystko będzie dobrze.

- Ja też mam taką nadzieję - powiedział, biorąc ją za ręce.

- A gdyby było inaczej, powiedz mi. Pozwól mi sobie pomóc. Niezależnie od tego, o co chodzi.

On rzeczywiście tak myśli, przebiegło przez głowę Terri. Instynktownie przysunęła się do niego, a on objął ją ramio­nami. Był to ciepły uścisk. I mocny. Dający poczucie siły. Uniosła nieco głowę. Usta miała rozchylone, a twarz rozra­dowaną. Poczuła jego ciepły oddech i jego usta na swoich. Odniosła wrażenie, jakby poraził ją prąd. Zarzuciła mu ręce na szyję i tak chciała trwać już na zawsze. Fale zmysłowej rozkoszy przepływały przez nią, całowali się coraz namięt­niej. Jedna ręka Marka wsunęła się pod szlafrok, ręka peł­na wyczucia, delikatna, pieszcząca, potęgująca jej pożądanie. Dziewczyna jęknęła cicho.

Nagle mężczyzna odsunął się, zaczerpnął powietrza i do­kładnie otulił ją szlafrokiem.

- Masz rację - powiedział głosem nieco schrypniętym.

- Czas już, abyśmy wracali. Twoje ubranie już wyschło, ubierz się więc i odprowadzę cię do domu. Był przekonany, że słusznie postąpił, nie przyspieszając dalszego biegu wy­padków. Jeśli ta wspaniała dziewczyna ma się zbliżyć do niego, musi to być rezultatem jej radosnego uniesienia, a nie efektem rozpaczy.

Przy drzwiach jej apartamentu obiecali sobie wzajemnie, że będą się spotykać.

Mark wskoczył do samochodu i nacisnął gaz do deski. Musiał szybko wziąć zimny prysznic...

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Terri usiłowała zachować dobry nastrój, ale wciąż, na zmianę, opanowywała ją to desperacja, to nadzieja. Dobre wieści zaczęły napływać z Seattle dopiero po trzech dniach. Matka miała już zrobione wszystkie testy i ich ostateczny wynik był doskonały. Radość opanowała Terri bez reszty, gdy więc zatelefonował Mark Denton, odparła w zachwycie:

- Niczego nie pragnę bardziej, jak pójść z tobą dzisiaj na kolację.

I tak się też stało. Po paru godzinach siedzieli przy elegan­cko nakrytym stoliku, w zacisznej restauracji. Mark obserwo­wał dziewczynę z uwagą. Zadzwonił do niej zaraz po powro­cie z Nowego Jorku, z zamiarem podniesienia jej jakoś na duchu. Ale z niedawnego przygnębienia nic już nie pozostało. Była pełna wewnętrznej radości i rozmowa między nimi mia­ła wyraźnie charakter towarzyskiej paplaniny.

- Domyślam się - powiedział Mark - że twój problem, chociaż wciąż nie wiem, na czym polegał, został szczęśliwie rozwiązany.

- Och tak, całkowicie. I muszę ci jeszcze raz podziękować - powiedziała, posyłając mu radosny uśmiech. - Wtedy, na twoim jachcie; uczyniłeś to, co było mi tak potrzebne. Byłam głupia, że przed spotkaniem z tobą dałam się opanować cał­kowicie nastrojowi przygnębienia. Byłam głupia i nie miałam racji. Trzeba było, tak jak mówi Angie, pozytywnie myśleć.

I w ten sposób odmienić bieg wypadków na korzystny. Czy wierzysz w siłę pozytywnego myślenia?

- Oczywiście, że nie! - odpowiedział z głębokim przeko­naniem. - Zgodziłbym się, że zbieg okoliczności może wie­le dobrego zdziałać. Ale uwierz mi, szanowna pani, że trze­ba naprawdę dużo działać, a nie tylko pozytywnie my­śleć, aby osiągnąć jakieś rezultaty. Wróciłem właśnie z No­wego Jorku, z sesji Narodów Zjednoczonych, poświęconej pokojowi na Bliskim Wschodzie. I zastanawiam się, czy w ogóle istnieje sposób na rozwiązanie tamtejszych pro­blemów.

- O to właśnie chodzi! Czy nie sądzisz, że gdyby ktoś opracował sensowny i praktyczny w zastosowaniu kompro­mis, w miejsce stałego podsycania sporów i powiększania wymagań, sytuacja zmieniłaby się zdecydowanie? - Dla wzmocnienia swej tezy dziewczyna zaczęła rzucać konkret­nymi przykładami z wieloletniego konfliktu na Bliskim Wchodzie, tak że Mark był zaskoczony jej znajomością rze­czy. - Powiedz mi, co się właściwie wydarzyło w czasie tej ostatniej sesji? - zapytała.

Mark streścił jej przebieg debaty, a to doprowadziło ich do szerszego omówienia jego kolumny w gazecie.

- Widzę, że systematycznie czytujesz moje komentarze.

- Tak jest naprawdę i bardzo lubię rozmaitość twoich ma­teriałów. Piszesz zarówno o tym, jak dziewczynka zgubiła kota, jak i o sprawach dotyczących całego kraju, a także mię­dzynarodowych. A wszystko zawsze przystępnie, prostymi słowami, które rozumie nawet taki głupek jak ja.

- Nie jesteś żadnym głupkiem, wprost przeciwnie, zadzi­wiasz mnie swoją orientacją w tak różnorodnych sprawach.

Mark był zachwycony, że rozmawia z osobą, która nie recytuje bezmyślnie, jak papuga, jego własnych zdań. Prze­ciwnie, dziewczyna nie zgadzała się z wieloma jego tezami. Cały czas popijali kawę i brandy i dopiero kelner uświa­domił im, że upłynęło kilka godzin i za chwilę zamkną re­staurację.

Mark znał w swym życiu wiele kobiet, ale żadna nie zro­biła na nim takiego wrażenia, iż chciałby przebywać wyłącz­nie w jej towarzystwie. Dlatego też ta kolacja zapoczątkowała serię następnych spotkań. Byli więc potem w teatrze, operze, na tańcach, przyjęciach, a jednego słonecznego dnia wybrali się na przejażdżkę jachtem.

Czasami odnosił wrażenie, że o kobiecie nazywającej się Deedee Divine już właściwie zapomniał. I nagle w sobotę wszystko znowu stanęło mu przed oczami. Tego dnia rano Terri zaprosiła go na śniadanie, bowiem jej przyjaciółka wy­jechała gdzieś z chłopakiem i mogli mieć z Markiem całe mieszkanie do dyspozycji.

Oboje byli tym zachwyceni, wszystko układało się znako­micie. Po pysznym śniadaniu, w cieple kominka, rozłożyli na podłodze szachy i Mark, który cały czas myślał tylko o Terri, przegrał parę kolejnych partii. Dziewczyna śmiała się radośnie ze swego sukcesu. Wyglądała tego dnia jeszcze bardziej ku­sząco niż zwykle. Choć mówiła do niego, on nic nie słyszał, zapatrzony, jak pod miękkim materiałem w kolorze brzosk­winiowym, z którego uszyte było jej spodnium, poruszały się przy każdym głębszym oddechu nieduże wzgórki jej piersi. Odnosił wrażenie, że to młode ciało przyzywa go wręcz do siebie. Pocałował jej rozchylone wargi i poczuł, że sam płonie z pożądania. Położył się na dywanie wzdłuż niej i przyciągnął dziewczynę ku sobie, całując raz za razem jej twarz, szyję, ramiona, piersi.

Terri była zachwycona. Chociaż bez słów, gorąco reago­wała, prosiła, domagała się, obiecywała... I nagle... bez uprzedzenia odsunęła się od niego i uniosła z podłogi.

O co jej chodziło, u diabła? Poczuł się pozbawiony cze­goś, okradziony, obrabowany. Coś, co było w zasięgu jego ręki, zostało mu nagle odebrane. Wściekły i sfrustrowany zer­wał się na równe nogi. Terri odsunęła się jeszcze bardziej i sprawiała wrażenie, jakby wyciągniętą ręką chciała go po­wstrzymać. Przed czym, u licha? Czyżby myślała, że chce ją zgwałcić? Przecież w równej mierze jak on pragnęła tego zbliżenia, oczekiwała go. A zatem dlaczego?

- Przykro mi i bardzo cię przepraszam - powiedziała ci­chym głosem. - Nie teraz, jeszcze nie... - Jej oczy wyrażały prośbę.

I wtedy właśnie stanęła mu przed oczami Deedee Divine. Przypomniał sobie jej taniec u Spike'a. Jej ciało pełne prowo­kacyjnych ruchów, krąg mężczyzn obserwujących ją w gorą­czce. Jej oczy patrzyły na wszystkich kusząco, zapraszająco, pełne obietnic i... oszustwa.

Podobnie jak teraz u Terri Thompson, jej błękitne oczy również kusiły go i obiecywały..

- Czego spodziewasz się po mnie, Terri Thompson? - Je­go głos był schrypnięty i ze szczególnym naciskiem wypo­wiedział jej nazwisko.

- N... niczego - odparła z wahaniem. - To znaczy, chcia­łabym, żebyśmy zostali przyjaciółmi.

- Czyżby? A mnie się wydawało, że łączy nas już coś więcej niż tylko przyjaźń.

- Masz rację. Ale na jeszcze więcej nie nadszedł czas - powtórzyła. - Są sprawy... o których nie wiesz... znamy się przecież niezbyt długo.

Marka nagle uderzyła niespodziewana myśl. A może ona chce również jego skusić, naciągnąć na coś? Na przykład na małżeństwo? Ta myśl zawstydziła go jednak i rozzłościła. Przecież zaledwie parę minut wcześniej zgodziłby się na każ­dą jej zachciankę.

- Może powinniśmy mieć czas, by ostudzić się nieco - po­wiedział. Sięgnął po marynarkę i wyszedł.

Terri oparła się o drzwi, które zamknęły się za nim. Zbierało się jej na płacz. Chciała wołać, żeby wziął ją w ramiona i przywrócił to wspaniałe uczucie, kiedy oboje tak bardzo nawzajem się pożądali. Zdawała sobie jednak sprawę, że jeśli ich związek ma być trwały, to w pierwszym rzędzie muszą zniknąć wszystkie dzielące ich przegrody, muszą być wyjaśnione wszelkie kłamstwa. Ona przecież kochała Marka Dentona i chwilami zdawało się jej, że Mark zrozumiałby ją i wybaczył, gdyby mu wszystko wy­znała. Parokrotnie była już bliska takiej decyzji i w ostat­niej chwili powstrzymywało ją przed tym wspomnienie jej własnej bezczelności tamtego pierwszego dnia, w barze Spike'a, i ogrom sumy, którą od Marka wycyganiła. Gdyby chodziło o sto dolarów, nawet o cztery tysiące, które moż­na byłoby spłacić i o całej sprawie zapomnieć, to na pewno zostaliby przyjaciółmi. Ale tak olbrzymia suma tworzyła między nimi przeszkodę nie do przebycia. A na dodatek jeszcze te jej kłamstwa...

Były chwile, kiedy wydawało się Terri, że on rozpo­znaje w niej tamtą tancerkę, jednak postanowił tę sprawę pu­ścić w niepamięć. Ale czy można puścić w niepamięć pra­wie pół miliona dolarów? Nie starać się ich odzyskać? Dziew­czyna zastanawiała się także, co miało znaczyć jego po­wiedzenie, że być może potrzebny jest im pewien okres na ochłodzenie? Czy znaczyło to, że już go więcej nie zo­baczy?

Jednak Mark w żadnym wypadku nie chciał zrywać tej znajomości. Kimkolwiek była, oczarowała go całkowicie, a to, co do niej czuł było głębsze niż erotyczne pożądanie. Jej czar osobisty zauważało także wiele innych osób. Pewnego wieczoru jego matka zaprosiła go na kolację. I wtedy zabrał ze sobą Terri.

- Co za czarująca kobieta - powiedziała potem starsza pani. - Zrównoważona, a jednocześnie pełna życia i gracji, zauroczyła wszystkich gości.

- O, tak! - zgodził się Mark, wyraźnie zadowolony. I po­myślał, że nawet wuj Jasper był nią oczarowany. Obserwował z uwagą chwilę prezentacji.

- Mój brat, pan Goodrich - powiedziała matka i Mark był pewien, że zauważył zakłopotanie Terri czy nawet lekki szok.

Jeśli tak było, to Terri opanowała się natychmiast i poddała bez ociągania sondującym pytaniom wuja Jaspera. Potem, na boku, starszy pan powiedział do siostry, że dziewczyna jest wyjątkowo miła. Matka Marka przytaknęła i stwierdziła, że zapewne jest wtorkowym dzieckiem.

- Wtorkowym? - zapytał zaskoczony Mark.

- Jak to, nie wiesz, że dzieci urodzone we wtorek są wy­jątkowo miłe?

- Rozumiem - powiedział Mark, a w duchu pomyślał, że nie wie nawet, którego dnia i roku urodziła się Terri, ani gdzie. Nie wie zresztą w ogóle, kim jest. Wie tylko, że ma piękne, błękitne oczy, dołki w policzkach i melodyjny głos. Trudno też zaprzeczyć, że była specjalistką od tańca brzucha i omo­tała jego siostrzeńca, nie mówiąc już o tym, że nakłamała nie­mało jemu samemu. Deedee Divine rozstała się z nim w tak trudnej sytuacji, iż nic dziwnego, że Terri nie chciała teraz wyjaśniać czegokolwiek. Tak czy inaczej, Mark postanowił, że będzie czekał na chwilę szczerości, chwilę prawdy...

ROZDZIAŁ ÓSMY

Brian był asystentem Marka. Zbierał dla niego materiały, głównie z konkurencyjnych gazet, i mnóstwo wycinków po­krywało całe jego biurko.

- Będziemy to musieli sprawdzić - powiedział. - Dawny spór odradza się na nowo.

Szef przeglądał właśnie wręczony mu przez sekretarkę wy­druk swego komentarza do nowego numeru gazety, nie uniósł więc nawet głowy.

- O jaki spór ci chodzi? - zapytała sekretarka, Ginger, wysoka, atrakcyjna, młoda, o ciemnobrązowej karnacji.

- O spór wielkiego biznesu z małym biznesem - odparł Brian. - Zdaniem Sama Petersona, szefa Zjednoczenia Produ­centów Aut, stanowa Komisja do Spraw Rozwoju Gospodar­czego dobrze by zrobiła, przyglądając się swoim priorytetom. Jego zdaniem powiększenie ulg podatkowych ściągnęłoby do Kalifornii duże firmy, które stworzyłyby nowe miejsca pracy i powiększyły produkcję. W ten sposób dałoby się uniknąć strat, które przyniosły pożyczki udzielane drobnym bizne­smenom.

- Szowinistyczna świnia - prychnęła Ginger. - Ciekawa jestem, gdzie on wynalazł taką statystykę?

Brian posłał jej szelmowski uśmieszek, poprawił okulary i zaczął czytać fragment artykułu z gazety:

- Liczba bankructw odnotowanych wśród sponsorowane­go przez władze stanowe drobnego biznesu jest żałosna. Nie­dbalstwo w zasadach przyznawania pożyczek przez Admini­strację Małego Biznesu sprawiło, że wiele firm dostało się w niepowołane ręce, co w rezultacie sprawia...

- Och, zamknij się. Chciałbyś, żeby gospodarka znajdo­wała się, jak zawsze, w rękach grubych ryb, oczywiście o bia­łej skórze i płci męskiej.

- Ja chciałbym? Przecież tylko cytuję ekspertów.

Mark nie włączył się do dyskusji. Nakazał tylko sekretarce, która zresztą z reguły opowiadała się po stronie wszelkich mniejszości, aby naniosła niewielkie poprawki na jego tek­ście, nim faksem przekaże go do drukami.

- Okay, szefie - odparła. - Proszę, powiedz tylko temu panu Głupolowi, że jedno śmierdzące jajko nie zanieczyszcza całego koszyka.

- Jakie jajko i jaki koszyk?

- Ona plecie o Ericu Saundersie - powiedział Brian. - To ten facet, który oszukał Administrację Małego Biznesu na dwieście tysięcy dolarów, co oczywiście nie jest drobną sum­ką. Dodam, że nie możesz mówić o mnie, iż jestem przeciw mniejszościom, szanowna panno Ginger, dlatego że Saunders jest białym mężczyzną.

- Nie, bynajmniej! Tobie nie chodzi o krytykowanie Saundersa - upierała się Ginger. - Ucieszyłoby cię zlikwido­wanie całej Administracji Małego Biznesu z powodu tego faceta.

- Jeszcze raz powiem, że się mylisz, panno Mądrzalska. Twierdzę tylko, że jeśli cały Zarząd może być tak łatwo oszu­kany przez jednego bezczelnego faceta, z powodu wyduma­nej fabryki porcelany, to znaczy, że coś w interesie śmierdzi. I my powinniśmy się temu przyjrzeć. - To mówiąc, Brian położył na biurku szefa kilka wycinków z gazet. A po­tem zwrócił się do Ginger: - Czas na lunch. Postawię ci, ze­psuta dziewczyno, hamburgera. A co przynieść dla ciebie, szefie?

Mark przeglądał już wycinki i pokręcił przecząco głową. Po chwili był sam w gabinecie i zdegustowany pomyślał, że poranna prasa nie przynosi nic godnego komentarza. Wszyscy przecież wiedzą, że gospodarka kuleje i władze stanowe po­winny wpływać ożywiająco na biznes, zarówno ten duży, jak i mały.

Przerzucając gazety, trafił na artykuł omawiający sprawę Erica Saundersa. Dostał on pożyczkę, z poręczenia stanu Ka­lifornia, w wysokości rzeczywiście dwustu tysięcy dolarów, na wybudowanie fabryki porcelany. Fabryka okazała się fi­kcyjnym przedsięwzięciem, Saunders podjął pieniądze i znik­nął. Stan Kalifornia został bez gotówki, a Administracja Ma­łego Biznesu zbierała cięgi ze wszystkich stron.

Mark wstał zza biurka i podszedł do okna. Przed nim roz­taczał się widok na ruchliwą, śródmiejską Market Street. Na czym polegał błąd Administracji Małego Biznesu? Chodziło o niedbalstwo czy czyjś współudział w przestępstwie? Zasady finansowania tak dużych operacji powinny być ujęte w twar­de ramy. Nie jest wykluczone, że ktoś w środku tej instytu­cji... Przerwał swój tok myśli. Nie musiał wyciągać przed­wczesnych wniosków, tym bardziej że pamiętał, co kiedyś powiedział Nate:

- Chłopie, to, co ty uwielbiasz, to nie są słowa, lecz siła! Siła słów.

- Jak mam to rozumieć? - zapytał Mark, cały najeżony.

- Chcę przez to powiedzieć, że wy, cholerni dziennikarze, możecie swymi słowami okręcić sznur wokół szyi człowieka i powiesić go, nim stanie przed sądem. Uważacie, że jesteście i prokuratorem, i sędzią.

- Pleciesz głupoty - odparł zdenerwowany Mark. -W imieniu społeczeństwa opisujemy to, co nas otacza. I je­steśmy zobowiązani do prezentowania faktów naszym czytel­nikom. - Mark wyrzucił to z siebie z przekonaniem, ale nigdy właściwie nie potrafił wyzbyć się myśli, że w zarzutach Nate'a było trochę racji. Fakty można naciągać, nie eksponując dostatecznie mocno winowajcy lub osłaniając niewinnego. Dlatego starał się raczej wyrażać opinie, niż prezentować fakty, chyba że nie miał co do nich najmniejszej wątpliwości. A to nie zdarza się często.

Jest również prawdą, że sens słów można przekręcić. Niu­anse zawarte w słowach, czy w całych zdaniach, mogą mieć różne znaczenie. Słowa mogą sprawiać ludziom przyjemność czy też wpędzać ich w złość, pogłębiać nienawiść, ale także wywoływać radość, żal... Tak, słowa mają swoją moc i czło­wiek musi być ostrożny w posługiwaniu się nimi.

Mark z dużą starannością studiował wycinki z gazet. Erie Saunders pobrał pieniądze i zniknął. A więc sądzić można, że jest winny. Ale Ginger miała rację, iż Zarządu nie powinno się potępiać z powodu jednej sprawy. A może podobnych by­ło więcej? Jeśli wewnątrz Zarządu był współwinny... Mark jeszcze raz przejrzał wycinki. Okazało się, że Zarząd organi­zował konferencję prasową następnego dnia rano, o dziesią­tej. Aby dokładniej zaznajomić społeczeństwo ze swoją dzia­łalnością. A także, jak Mark się domyślał, aby bronić się przed ostatnio wysuwanymi zarzutami. Sprawdził swój rozkład zajęć na następny dzień i postanowił pojawić się na konfe­rencji.

Mark witał się skinieniem głowy ze znanymi mu reporte­rami i zajął miejsce przy Samie Wellsie, z „The Tribune". Byli głęboko pogrążeni w dyskusji na temat ostatnich rozgrywek profesjonalnego golfa, gdy na podium pojawili się przedsta­wiciele Administracji Małego Biznesu. Mark chciał jeszcze coś powiedzieć do Sama, gdy nagle zobaczył, jak tuż obok przewodniczącego zasiadła elegancka, na czarno ubrana ko­bieta. Wokół szyi miała zawiązany szalik w tym samym ko­lorze co jej piękne błękitne oczy. Była to Terri Thompson.

Co ona, u diabła, tutaj robiła?

Zza stołu wstał przewodniczący konferencji, aby powitać dziennikarzy i zaprezentować kolegów. Jedną z nich była, jak stwierdził przewodniczący, Terri Thompson, szefowa działu kredytów.

Oszołomiony Mark usiłował pojąć, co mogła mieć wspól­nego kobieta o tak wysokiej pozycji zawodowej z tancerką w podrzędnym barze. I starał się sobie przypomnieć, co sama Terri mówiła mu o swej pracy. Doszedł do wniosku, że nie­wiele. Równie mało mówiła mu o innych szczegółach swego życia. Tyle tylko, że pracuje w jakimś biurze stanowym.

Dziewczyna dostrzegła go wśród dziennikarzy, skinęła głową i uśmiechnęła się. Odpowiedział jej tym samym, stara­jąc się nie okazywać swego zaskoczenia. Główny urzędnik od udzielania kredytów! Kluczowa pozycja! Wygodna dla wszelkich finansowych machlojek. W stylu panny Deedee Divine...

Mark nie słyszał ani jednego słowa z całej debaty, aż do chwili, kiedy przewodniczący poprosił do mikrofonu Terri.

- Panna Terri Thompson, nasz główny specjalista od spraw kredytów. Przybyła do nas z doskonałymi rekomenda­cjami i dyplomem magistra w zakresie biznesu, uzyskanym na Uniwersytecie Stanforda. Wykonuje wzorowo swą pracę i zjawiła się tutaj, żeby przedstawić państwu założenia naszej polityki kredytowej i obowiązujące przy tym reguły. Odpowie też na pytania z waszej strony, jeśli takie się pojawią.

Wstała i zwróciła się ku słuchaczom. Terri Thompson, ja­kiej nigdy przedtem nie widział. Oczywiście zdawał sobie sprawę, że jest zrównoważona i pełna gracji. Ale nigdy nie wydawała mu się tak kompetentna, pewna siebie oraz opano­wana. Czyżby nie była świadoma, że cała sala pełna jest pazernych dziennikarzy, mogących ją pożreć, przy okazji roz­patrywania sprawy Saundersa?

Przeciwnie, wiedziała o tym doskonale. Wewnętrznie trzęsła się jak liść na wietrze. Tak wiele ryzykowała. Jej reputacja, jej praca, a także dalsze losy jej urzędu były w niebezpieczeństwie. Na szczęście, gdy podchodziła do mikrofonu, nie myślała w ogó­le o tym haniebnym oszuście i złodzieju Saundersie, lecz o set­kach innych ludzi, którzy doskonale wykorzystywali zaciągnięte kredyty dzięki swej przedsiębiorczości, pomysłom, talentom, aspiracjom. Ci ludzie potrzebowali tylko pomocnej dłoni. Wiele podań czekało na załatwienie na jej biurku.

Terri w swej wypowiedzi ani słowem nie wspomniała o mrocznej sprawie Erica Saundersa. Skupiła się wyłącz­nie na pozytywach. Cytowała dane statystyczne, sukcesy ma­łych przedsiębiorstw, wskazywała na powstające nowe stano­wiska pracy i najnowsze podatki napływające do kas sta­nowych. Na koniec przedstawiła zasady obowiązujące przy przyznawaniu pożyczek, mówiła o dokładnym sprawdzaniu podań. Mimo tak pozytywnego obrazu już pierwsze pytania, padające z sali, nacechowane były agresywnością. Atakowa­no zarówno całą administrację, jak i szefową działu kredy­towego.

Mark nie mógł tego wytrzymać. Wyglądało na to, jakby cała sala postawiła sobie za cel ukrzyżowanie Terri. Chciał wstać, otoczyć ją ramionami i bronić przed wszelką napastli­wością. Wydawała się tak podatna na zranienie...

Nagle przyszło na niego otrzeźwienie. Co ty sobie wyob­rażasz? - skarcił sam siebie. Przecież wiesz o niej niejedno. Ta cała sprawa może być dokładnie ukartowana przez dwoje ludzi, którzy zmieniają swe nazwiska, swe tożsamości, tak jak zmieniają ubiory. W trakcie konferencji wyszło bowiem na jaw, że Eric Saunders wielokrotnie przeistaczał się w rozmai­tych facetów. Padło też twierdzenie, że jako zabezpieczenie pożyczki z Administracji Małego Biznesu podał swoje konto w jakimś banku, na którym było dwieście tysięcy dolarów. Czy przypadkiem nie pochodziły one z kieszeni Marka De­ntona? Wycyganione przez niejaką Deedee Divine? Po co bowiem ktoś, kto uzyskał tytuł magistra ekonomii, miałby zajmować się tańcem?

No tak, ale tytuł magistra również mógł być fałszywy.

Jednak Terri, odpierając ataki dziennikarzy, nie sprawiała wrażenia osoby niekompetentnej. Mark nie mógł się oprzeć satysfakcji, gdy słuchał, jak szybko i precyzyjnie dziewczy­na odpowiadała na pytania z sali. Widać było, że doskonale orientuje się w temacie. Jeśli było coś w niej sfałszowane, to zrobiono to znakomicie... podobnie jak znakomicie wypadała w tańcu brzucha.

Konferencja miała się już ku końcowi i argumenty Terri Thompson brały górę. Tak, sprawa Erica Saundersa była wy­raźnym naruszeniem zasad. Oczywistym oszustwem, zapla­nowanym zawczasu. Administracja musi ponieść tego konse­kwencje. Był to jej błąd, ale też ostrzeżenie. Osoby składające podania o kredyt muszą być staranniej sprawdzane niż do­tychczas. Należy jednak sprawnie działać. Kredyty muszą być dostępne dla tych, którzy ich naprawdę potrzebują i na nie zasługują. Terri Thompson namawiała ludzi do społecznego uczestniczenia w działalności Zarządu i zapraszała do swego biura. Nie, podania o kredyty, stare czy nowe, nie będą pod­dawane społecznej inspekcji. Prywatność klientów musi być uszanowana: Ale sprawy biznesu to co innego, i każda osoba indywidualnie, jak też całe grupy zawodowe, są zapraszane do współpracy z Administracją Małego Biznesu.

Konferencja dobiegła w ten sposób końca. Część dzienni­karzy, jak zwykle w takich wypadkach, opuszczała szybko salę, inni podchodzili do stołu prezydialnego, żeby wymienić jeszcze jakieś spostrzeżenia.

Mark, zbliżając się powoli do stołu, zastanawiał się, co powiedzieliby koledzy po piórze, gdyby oświadczył, że ta pani z Administracji jest w stanie oszukiwać, kłamać, fałszować, być w zmowie...

- Halo, Mark - powiedziała Terri, wyciągając do niego rękę. - Byłam zaskoczona. Nie spodziewałam się, że przy­jdziesz tutaj.

- Jak się masz, Terri - odparł, uśmiechając się szeroko w odpowiedzi. - Może pójdziemy na lunch?

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

- Wywarłaś na mnie i na całej sali duże wrażenie - po­wiedział Mark, gdy byli już sami.

- Doprawdy? - zapytała Terri z cieniem wątpliwości w głosie. - Sądzisz więc, że będziemy mieli dobre relacje w prasie?

- Zdecydowanie! Przełknęli wszystko, co im powiedzia­łaś. - W głosie mężczyzny była odrobina ironii, dziewczyna jednak nie zareagowała, a tylko westchnęła głęboko.

- Dobrze by było, gdybyś miał rację. Ten przypadek Erica Saundersa był dla nas poważnym ostrzeżeniem. Tyle tylko, że to odosobniony przypadek. Nigdy jeszcze nic takiego nie miało miejsca. Pan Anderson, mój szef - kontynuowała -chciał, abym to ja poprowadziła na konferencji ten temat i miałam ogromne obawy, że nie podołam. Czułam, że ryzyko było ogromne.

Mark zrozumiał na koniec swoje postępowanie. Nie wy­wierał nacisku na Terri, żeby wyznała całą prawdę, bo obawiał się, że jego podejrzenia mogły się okazać słuszne, a on tego nie chciał. Jedyne, czego pragnął, to wziąć tę rozkoszną twa­rzyczkę w ręce i ucałować kuszące usta. Na środku ruchliwej ulicy, wśród tłumu otaczających ich ludzi. Do diabła z tymi ludźmi i do diabła z gnębiącymi go wątpliwościami!

Po chwili siedzieli w małym bistro i jedli coś w rodzaju lunchu. Przy czym on milczał, a ona w dalszym ciągu zale­wała go potokiem słów na temat swej pracy i zakończonego przed chwilą spotkania z prasą.

- Nie mówisz ani słowa, Denton, a mnie interesuje, co chcesz sam napisać o tej konferencji. A może nie masz w ogóle takiego zamiaru?

- Jeszcze nie wiem - bąknął, nie wystawiając sobie naj­lepszego świadectwa. Gdzie się podziała jego odpowiedzial­ność wobec społeczeństwa, rzetelne relacjonowanie przez nie­go faktów?

Był zadowolony, gdy skończyli lunch. Miał nadzieję, że przemyśli jeszcze raz całą sprawę. Kiedy jednak ona podnio­sła się od stolika, przytrzymał ją za rękę.

-- Chodźmy już, szanowny panie - powiedziała, śmiejąc się i ukazując dołki na policzkach. - Nie mam czasu na ma­rzenia i pogaduszki. Czeka mnie ciężka praca.

- Sterta nowych podań o kredyt? - powiedział domyślnie i także zaśmiał się.

- Zgadłeś! A co z tobą? Nie masz nic do omówienia? Żadnego zamachu stanu, powstania? A może poświęciłbyś uwagę jakiejś konferencji prasowej?

- Dobrze, już dobrze. - Mówiąc to, Mark nie wypuszczał jej dłoni. - Czy mamy jakieś plany na niedzielę? Może wy­bierzemy się nad jezioro Tahoe?

Odparła, że bardzo jej przykro, ale w piątek wyjeżdża do Seattle i wróci dopiero w niedzielę późnym wieczorem. Mark przy tych słowach puścił jej rękę, zastanawiając się któryś raz z rzędu, co ciągnie ją do tego cholernego Seattle?

Lecąc samolotem do Seattle, Terri myślała wyłącznie o Marku Dentonie. Był dla niej wciąż nieodgadniona zagad­ką. Zawsze niedbały, wszystko traktujący z przymrużeniem oka, lekko. Niezależnie od tego, czy tańczył, grał w szachy, czy po prostu stał na swym kiwającym się na wodzie jachcie w wypłowiałych dżinsach i mieszał zupę w garnku. Nikt wówczas nie uwierzyłby, że jest pełnym poświęcenia dzien­nikarzem, który donosi z szerokiego świata o zamieszkach, rewolucjach, walkach, w których krew się leje. Pochłaniała jego teksty zachłannie, zachwycała się tym, co pisał, podobnie jak tym, kim był... A był wysokim, przystojnym mężczy­zną, beztroskim, z zawsze zmierzwionymi czarnymi włosami i uśmiechem, który rodził się w kącikach ust i rozprzestrze­niał na całą twarz, oczy. Te oczy świdrowały ją głęboko i mia­ła chwilami wrażenie, że sięgają w głąb jej duszy.

Terri wyprostowała się na swym fotelu, przerzuciła niedba­le kilka stron kolorowego magazynu, który leżał na jej kola­nach i zastanawiała się, co ma dalej robić z Markiem? Kiedy wreszcie hędzie mogła powiedzieć mu wszystko?

A może nigdy to nie nastąpi? Przecież tyle osób wpląta­nych jest w tę sprawę. Po pierwsze... jej matka. Miała napra­wdę ciężkie życie. Przykładem była praca w barze Spike'a. Tam Terri odkryła wiele szczegółów z życia Delii, o których wcześniej nie miała pojęcia. Ale z drugiej strony było wiado­me, że Delia nie byłaby w stanie oszukiwać. Była uczciwą, przyzwoitą, prostolinijną kobietą, która nigdy by nie wyba­czyła oszustowi naciągającemu drugą osobę na tak monstru­alną sumę. Dlatego Terri musiała okłamać również swą ro­dzoną matkę. Naopowiadała jej o rzekomym dobroczyńcy, Jasperze Goodrichu.

Och! Wielki Boże! Jasper Goodrich. Jak to się stało, że ona, Terri, nie zemdlała na przyjęciu u matki Marka, gdy pani Denton powiedziała: „Moja droga, chciałabym, żebyś poznała mego brata, Jaspera Goodricha". Wszystko, co była w stanie

wówczas zrobić, to uśmiechnąć się i podać mu rękę. Oczywi­ście nie mogła ustrzec się rumieńca wstydu, na szczęście nikt go nie zauważył.

Gdyby Goodrich wiedział, że ona jest Deedee Divine...

Gdyby jej matka wiedziała, co ona zrobiła...

Gdyby Mark wiedział... A oczywiście natychmiast by wszystko skojarzył, gdyby kiedykolwiek spotkał jej matkę. Terri oczami duszy widziała, jak jej otwarta, uczciwa Delia mówi pełna szczerości:,Jestem tancerką. Tak, mogę się zało­żyć, że w mym życiu przetańczyłam już wielokrotnie nasz kontynent wzdłuż i wszerz". Śmiałaby się i odpowiadała na wszystkie jego pytania. I poznałby całą prawdę.

Jasne więc, że Mark i jej matka nie mogą się nigdy spotkać. Może więc powinna poszukać jakiejś innej pracy, wyjechać z San Francisco. Ale przecież bardzo lubiła swoją pracę i ko­chała Marka.

Zrujnowała całe swe życie przez te wszystkie kłamstwa.

Matka wyglądała pięknie. Cała jakby rozkwitła.

- Czuję się wspaniale, Terri! - powiedziała z wdzięcz­nością.

- Tak bardzo się cieszę - odparła córka, przyciskając ją do siebie. Słowa matki warte były miliona kłamstw.

- Lekarze chcą, żebym jeszcze przez parę miesięcy była w pobliżu. Ale nie obawiają się już komplikacji i są zaskocze­ni moim szybkim powrotem do zdrowia. Muszę napisać do pana... jakże się on nazywa? Goodlaw? Gdyby nie on...

- Och, mamo. Tacy ludzie, jak pan Goodrich nie wymie­niają listów z każdą osobą, której pożyczą pieniądze.

- Naprawdę? - Delia była zaskoczona. - Wydaje mi się, że powinni być szczęśliwi, kiedy dowiedzą się, że komuś tak bardzo pomogli. Wiem, że nie odpowiedział na mój pierwszy list, ale...

- Mamusiu, on prawdopodobnie w ogóle nie widział twe­go listu. Otoczony jest sekretarkami, asystentami i... prawni­kami od podatków... na pewno w dziewięciu wypadkach na dziesięć nawet nie wie, na co przeznaczone są jego pie­niądze.

- Nie wierzę w to. Jestem pewna, że chciałby wiedzieć, jaki cud sprawiły jego dolary. Napiszę do niego jeszcze raz.

- W porządku, mamo. Jeśli w wyniku tego poczujesz się lepiej... Wyślę ten list w twoim imieniu. - Było to jeszcze jedno kłamstwo. Terri zmieniła temat i zaczęła opowiadać o Angie i nowym mieszkaniu.

- A co powiesz nam o twoim towarzyskim życiu? - zapy­tała ciotka Meg. - Poznałaś jakichś nowych panów?

- Niewielu - odpowiedziała. - Właściwie tylko jednego. - Oczywiście Terri nie chciała rozwijać tego tematu, zaczęła więc mówić o swojej pracy i ciekawych klientach.

Jej matka zainteresowała się szczególnie, rzecz jasna, Joe Danielsem i jego tanecznym studiem.

- Może dostanę u niego pracę? - zastanowiła się głośno.

- Mamo, ty nie będziesz już musiała pracować.

- Taniec to nie praca, lecz przyjemność. A nauka tańca to wręcz rozrywka.

- Poczekamy, zobaczymy. - Terri jeszcze raz zmieniła te­mat. Opowiedziała im o aferze Saundersa i o konferencji pra­sowej. Ciągle pamiętała, że Mark nic nie napisał na ten temat. Ani jednego słowa. Zastanawiała się, dlaczego.

- Wiesz przecież, że nie wypowiadam się, gdy nie dyspo­nuję odpowiednią liczbą faktów - powiedział Mark do Briana.

- Czy pojawiło się coś nowego, co dotyczyłoby Erica Saun­dersa czy Larry'ego Cobbsa, tego drugiego nazwiska, pod którym on występuje?

- Znane są tylko jego nowe, kolejne pseudonimy.

- Sprawdź je wszystkie.

- Wszystkie? - zapytał Brian zaskoczony, unosząc brwi.

- A jak, u diabła, zamierzasz go rozpracować?

- Szefie, to będzie wymagało ogromnej roboty.

- A czy nie za to ci płacą? - zapytał Mark, nie ukrywając rozdrażnienia.

Brian zastanawiał się, co sprawiało, że szef ostatnio tak łatwo wpadał w zły nastrój i dlaczego przywiązywał tak wielkie znaczenie do sprawy stosunkowo drobnej w skali kraju?

Kiedy Mark został sam, zaczął nerwowo spacerować po pokoju. Zdał sobie nagle sprawę, że dobrowolnie oddałby Terri Thompson wszystko to, co od niego wyłudziła, a nawet więcej, aby się tylko przekonać, że wbrew faktom przemawia­jącym za jej winą nie jest kłamczucha, oszustką, mistrzynią w naciąganiu innych. Bardzo chciał się też dowiedzieć, czy łączyło ją cokolwiek z tym Saundersem. Co jednak uczyniłby, gdyby okazało się to prawdą? Może wówczas przestałby my­śleć wyłącznie o niej i zabrał się do pracy... Na razie był zadowolony, że trzymał w szufladzie dużo opracowanych już wcześniej materiałów.

Żeby rozładować swoje podejrzenia, zatelefonował do Terri.

- Dzień dobry, Mark, jak się czujesz?

- Pomyślałem sobie, że może wybralibyśmy się na prze­jażdżkę w teren, tak jak mi obiecywałaś...

- Oho! Jak widzę, chcesz sprawdzić wyniki mojej pracy, nim coś na ten temat napiszesz?

- Przecież zawsze tak robię. Czy masz coś przeciwko temu?

- Oczywiście, że nie. Powiedz, co cię szczególnie intere­suje, to opracuję plan naszego wyjazdu. Postaram się, żeby nie było to zbyt daleko...

- Nieważne. Chodzi mi tylko o kilka spraw, którymi ty osobiście się zajmowałaś. - Mark nie chciał budzić jej pode­jrzliwości.

Dziewczyna przyjęła propozycję i po paru dniach wyru­szyli w inspekcyjną podróż.

Pierwsze miejsce, do którego Terri go zabrała, znajdowa­ło się w Oakland, niedaleko San Francisco. Dom był stary, w dzielnicy raczej średniozamożnej, zabudowanej zarówno dość okazałymi willami, jak i sfatygowanymi domkami. Był tam również sklep spożywczy, bar i restauracja. Po uliczkach biegały rozbrykane dzieciaki. Terri zaparkowała samochód przy jednym z piętrowych domostw obok furgonetki.

Otworzyła im kobieta z niezbyt czystymi rudymi włosami i z papierosem zwisającym z ust.

- Panna Thompson - zawołała, wyraźnie zadowolona z przyjazdu Terri. - Przygotowujemy właśnie do wysłania gotowy numer naszego magazynu. Chce go pani zobaczyć?

- Po to właśnie przyjechaliśmy - odparła Terri. - Wiem, że jest pani bardzo zajęta, ale mam nadzieję, że znajdzie trochę czasu, żeby opowiedzieć panu Dentonowi o waszym biznesie. Pisuje on do wielu gazet i może to być dla pani reklamą. Mark, to jest Vera Cox, która wydaje lokalny miesięczny magazyn. Chcesz na pewno zobaczyć, jak się coś takiego robi?

Pani Cox wyjęła papierosa z ust i wyciągnęła rękę.

- Miło mi pana poznać - powiedziała. - Przejdźmy na tył domu, tam pracujemy. - Nagle zawołała do dwojga małych dzieci, zwabionych przyjazdem obcych ludzi: - Mówiłam wam, żebyście bawili się na podwórku, aż zawołam was na lunch. Uciekajcie stąd.

Dzieci, poczęstowane lizakami, które niespodzianie znala­zły się w torebce Terri, zniknęły i pani Cox poprowadziła ich do pomieszczeń na tyłach domu. Pokój, który sprawiał wra­żenie uporządkowanego bałaganu, pachniał klejem i papie­rem. Znajdowały się w nim dwa nie używane w tej chwili komputery, przez jeden z trzech telefonów rozmawiał jakiś mężczyzna, a dwie kobiety przycinały papier i sklejały go na długim stole.

- Kolumny przeszły już przez skład komputerowy - wy­jaśniała pani Cox. - Teraz zestawiamy z kolumn i ogłoszeń całe stronice i przygotowujemy wszystko dla drukarki.

Kobieta uniosła jedną z gotowych stron, aby mu ją poka­zać. Zawierała dwa artykuły: na temat bezpieczeństwa jaz­dy na rowerze i na temat menu na Dzień Dziękczynienia. Na stronicy były też dwie reklamy, jedna mówiąca o sklepie z dziecięcym obuwiem, a druga o sklepie spożywczym.

- Bardzo mi się to podoba - powiedział Mark, a Terri zaproponowała, aby pani „redaktor naczelna" opowiedziała coś jeszcze o początkach przedsięwzięcia.

- Wszystko stało się z konieczności. Miałam trudne życie po śmierci męża. Zasiłki z pomocy społecznej nie wystarczały na utrzymanie, nie mówiąc już o tym, że człowiek się ich wstydził. Nie chciałam zostawiać dzieci bez opieki, wpadłam więc na pomysł wydawania w domu lokalnego magazynu. Mąż pracował kiedyś w gazecie i od tego czasu wiedziałam, że najlepiej można zarobić na reklamach. - Pani Cox opowia­dała Markowi szczegółowo, jaką gehennę początkowo prze­żywała, kiedy sama pisała artykuły, sama składała strony i z dziećmi rozwoziła swój magazyn po okolicy. Uzbrojona w długą listę nic nie płacących „subskrybentów", zaczęła zbierać reklamy od miejscowych biznesmenów.

Zaczęło to przynosić zyski, ale wciąż niedostateczne, żeby mogła zrezygnować z pomocy społecznej. Nie traciła jed­nak nadziei, bo interes mimo wszystko powoli się rozwijał. W pewnej chwili ktoś powiedział jej o możliwości otrzyma­nia kredytu z Administracji Małego Biznesu.

- Spotkałam się z panną Thompson - powiedziała kobie­ta i posłała Terri pełen wdzięczności uśmiech. - Gdyby nie ona... Kredyt, który poręczyła Administracja, pozwolił mi na zakup niezbędnych materiałów produkcyjnych i zatrudnienie pomocników. Dzisiaj mam dwóch pracowników, specjalistów od reklam, operatora komputerowego, kobiety, które składają magazyn, i kilku chłopców, którzy rozwożą go. Jest on w dal­szym ciągu bezpłatny, ale dzisiaj ma już sześć stron i tyle reklam, że dzięki nim dawno zrezygnowałam z zasiłków spo­łecznych. I jeszcze jedno. Mam kilku autorów. Płacę im po dwadzieścia pięć dolarów za artykuł i nie ma pan pojęcia, ilu chętnych mam do tej roboty. Czasami artykuły z mojego mie­sięcznika przedrukowywane są przez większych, lepiej pła­cących wydawców i wtedy wszyscy jesteśmy zachwyceni. O tak, szanowny panie. Prowadzę dobry biznes i gdyby nie panna Thompson, do dziś musiałabym na pewno wisieć u klamki pomocy społecznej. Mam rację, panno Thompson?

Tego dnia Terri i Mark odwiedzili jeszcze, również w oko­licy Oakland, przedszkole prowadzone przez Murzynkę w nieco zaawansowanym wieku, a potem zajrzeli jeszcze do warsztatu naprawczego sprzętu rolniczego, gdzie młodzi lu­dzie, wręcz nastolatki, popisywali się tym, co potrafią. Wszy­stko to były przedsięwzięcia bardzo udane, w których decy­dującą rolę odegrały kredyty sponsorowane przez Administra­cję Małego Biznesu. W każdym wypadku Terri Thompson przyjmowana była niezmiernie serdecznie jako sprawczyni wszystkiego dobrego.

Opuszczając warsztat naprawczy, Mark uświadomił sobie, że jeden z młodzieńców tam zatrudnionych, szczycący się wymyślnym kolczykiem w uchu, ukradł mu coś z samocho­du, parę miesięcy wcześniej.

Gdy powiedział o tym Terri, zaśmiała się.

- Jeśli nawet tak było, to czy nie jesteś zadowolony, że ten młody człowiek teraz pracuje, a nie kradnie?

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Mark szedł prędko do redakcji, głęboko wdychając zimne poranne powietrze. Przebijanie się autem przez korki na za­tłoczonych ulicach zajęłoby mu więcej czasu, a idąc piechotą, mógł łatwiej przemyśleć to czy owo. Na przykład zastanawiał się, czy Terri z rozmysłem pokazała mu poprzedniego dnia jedynie przykłady tych małych przedsiębiorstw, których uru­chomienie nie wymagało większych kredytów, a zatem nie mogło kusić do przywłaszczenia dużych sum? Ich właścicie­lami byli wyłącznie ludzie wzbudzający sympatię, a nie po­dejrzenia...

Po chwili Mark zreflektował się. To, co myślał, było głu­pie. Oszuści nie planują kolejnej afery w tym samym miejscu. Przenoszą się w inną okolicę. Tymczasem Terri nie miała takich zamiarów. Sprawiała wrażenie, że jest bardzo pochło­nięta swą pracą. Ta myśl poprawiła wyraźnie samopoczucie Marka. Do biura wszedł zdecydowanym krokiem.

- Cześć, Ginger. Czy jest coś nowego, Brian, w sprawie Saundersa?

- Znalazła się kolejna żona, tym razem w Virginii.

- Mówisz, kolejna żona? Ale przecież nie słyszało się dotychczas, żeby jego poprzednia żona była w to wplątana?

- Nie, nie była. Ich małżeństwo trwało tylko cztery mie­siące i była równie zaskoczona jak wszyscy, gdy okazało się, że zniknął. Podobno ją również oszukał na czym się tylko dało.

- A teraz ma kolejną żonkę, w Virginii? - Nie jest nią chyba Terri, pomyślał Mark. Bo przecież ona mieszka tutaj.

- Trudno o niej powiedzieć, że jest żoną - skorygował Brian. - To jedna z licznych kobiet, z którymi Eric Saunders się wiązał, a potem je oszukiwał. Ten facet ma za sobą cały sznur złamanych serc. Wie doskonale, jak podchodzi się do kobiet. Ma wypracowany system.

Czy Terri stosuje podobny system wobec mężczyzn? - za­stanawiał się Mark.

- Jeszcze jedno wyszło na jaw w związku z tym panem - dorzucił Brian. - Ale ujawniono to za późno. Otóż ktoś podobno widział go w Seattle, parę tygodni temu. Jednak wymknął się policji.

Seattle! Mark usłyszał w głowie dzwonek ostrzegawczy.

Terri myślała o tym od chwili wyjazdu z Seattle. Nie było innego sposobu. Musiała opuścić San Francisco. I trzeba to będzie zrobić przed pełnym wyzdrowieniem matki i powro­tem jej do miasta. Nie może dopuścić do jej spotkania z Mar­kiem, bo wtedy wszystko zostałoby ujawnione i eksplodowa­ło jak bomba. Matka nigdy nie zgodziłaby się na przyjęcie w ten sposób zdobytych pieniędzy, nawet jeśli od nich zale­żało jej życie. Jest przekonana, że to była pożyczka i bez przerwy pod niebiosa wychwala swego dobroczyńcę. Drugi kłopot to Mark. Gdyby on czy ktokolwiek inny wspomniał Jaspera Goodricha lub gdyby matka zetknęła się z Jasperem osobiście, a przecież byłoby to całkiem możliwe, bowiem Terri nadal chciała widywać się z Markiem... Gdyby z kolei Jasper Goodrich uświadomił sobie, że Mark...

Mark. Jak byłaby w stanie kiedykolwiek powiedzieć mu prawdę? Początkowo sądziła, że mógł ją po prostu rozpoznać. Ale tak się nie stało. Teraz była już przekonana, że zaakcep­tował ją jako Terri Thompson i nie kojarzy jej z Deedee Divine. W podejściu do niej był tak otwarty, przyjazny, pełen zachwytów. Spędzał z nią coraz więcej czasu. Czuli się razem wspaniale, niezależnie od tego, co robili. Płynęli jachtem, grali w szachy, żartowali z Angie czy po prostu siedzieli we dwójkę, rozmawiając lub dyskutując. A gdy ją pocałował... Terri czuła, że jej ciało silnie reaguje na jego bliskość.

Oczywiście mogła powiedzieć Markowi na przykład coś w tym rodzaju: „Posłuchaj, chcę ci wyjaśnić, że jestem na­prawdę Terri Thompson, ale spotkałam cię kiedyś wcześniej i wówczas myślałeś, że ja jestem Deedee Divine, co też w ja­kimś sensie było prawdą, lecz..."

Terri odstawiła papierowy kubek, bo właśnie piła zimną wodę, i przypomniała sobie wyraz jego twarzy, kiedy spoglą­dał na nią tamtego wieczoru, gdy odgrywała rolę Deedee Divine...

- O Boże, Terri, co się stało? - Pytanie padło ze strony koleżanki biurowej, która właśnie weszła do pokoju, i chuste­czką papierową chciała pomóc szefowej w wysuszeniu su­kienki. - Oblałaś się cała, dziewczyno. Ale na szczęście nie będzie plam, bo to przecież tylko czysta woda... Przyszłam do ciebie, gdyż chcę, żebyś rzuciła okiem na to podanie.

Krótko omówiły sprawę i po chwili Terri znowu została sama. Natychmiast powrócił do niej nurtujący ją problem. Trzeba było zbyt wiele tłumaczyć, zbyt wielu ludziom. Ona rzeczywiście pokochała Marka Dentona, a on lubił ją, co wię­cej, może się nawet w niej podkochiwał. Nie mogła więc dopuścić do tego, żeby miłość przerodziła się w nienawiść.

Jeżeli stąd wyjedzie i nigdy się już nie zobaczą... Jeśli nie chce, by jej życie skomplikowało się okropnie, musi wyjechać z miasta.

Ale oznaczało to również porzucenie pracy. Znalezienie nowego zajęcia nie będzie łatwe. A przecież musi nadal zara­biać, regulować wszelkie rachunki, płacić za wynajem miesz­kania dla matki. Zaczęła więc rozsyłać w różne miejsca w kraju swoje podania o pracę z odpowiednimi referencjami. Wiele z tych ofert wysłała nawet poza Kalifornię.

Rozmawiała o swoich planach wyłącznie z Angie, prosząc ją jednak o dyskrecję.

- Nie chcę, żeby moi szefowie dowiedzieli się o moich zamiarach, nim znajdę nowe zajęcie.

Angie była bardzo zaskoczona tym, co usłyszała i oczywi­ście zmartwiona. Terri musiała jej jednak powiedzieć, bowiem chodziło o znalezienie nowej współlokatorki.

Spadło to na niego jak grom z jasnego nieba. Przejeżdżając samochodem obok mieszkania Terri, pod wpływem impulsu, postanowił zajrzeć do niej. A swoją drogą takich impulsów miał niemało.

Dziewczyna wzięła od niego płaszcz i zatrzymała się chwilkę przy drzwiach, żeby zapłacić dostawcy gazet. Mark wszedł tymczasem do saloniku i zobaczył tam Angie, która rzadko bywała wieczorami w domu. Tym razem siedziała na podłodze i rozkładała jakieś karty.

- Mark - powiedziała - doskonale, że wpadłeś. Chcia­łabym, żebyś porozmawiał z Terri o planach jej przepro­wadzki.

- Z tego mieszkania? - zapytał zaskoczony.

- Chce zmienić mieszkanie, pracę, a także miasto.

Serce zabiło mu gwałtownie, a w mózgu zrodziło się po­dejrzenie. Czyżby oszustka zmieniała pole działania?

- Dokąd zamierza się przenieść?

- Jeszcze się nie zdecydowała - odparła Angie, rozkłada­jąc ręce. - Czy nie wygląda to na szalony pomysł? Ona nie wie dokąd, byle daleko stąd.

- Ale dlaczego? - zapytał wstrząśnięty.

- Właśnie staram się to w tej chwili ustalić. - Angie pochyliła się nad kartami. - Wiem tyle tylko, że wróciła z Seattle, oznaj­miając, że być może przeprowadzi się i że w związku z tym powinnyśmy znaleźć dla mnie nową współlokatorkę.

Seattle. Te wszystkie podróże już dawno wydały mu się po­dejrzane. Przypomniał sobie, jak odnalazł ją wtedy w parku, przemoczoną do suchej nitki i w okropnym nastroju. Wtedy też nie wiedziała, co ma ze sobą zrobić. Ciekawe, czy to wówczas właśnie ktoś zauważył Saundersa w Seattle? Opowiadała wtedy jakieś niestworzone rzeczy i po pewnym czasie nagle uspokoiła się. Bo Saunders wydostał się cały i czysty z jakiejś pułapki?

- Nic ci o swoich zamiarach nie powiedziała? - Angie była zaskoczona.

- Nic, ani jednego słowa.

- Może się czegoś napijesz? - zapytała Terri, wchodząc do pokoju. - Martini albo filiżanka kawy. Chciałam właśnie zaparzyć świeżej.

- Poproszę kawę - powiedział, licząc, że w ten sposób zyska parę chwil i będzie mógł coś więcej dowiedzieć się od Angie. - Nie wiesz, dlaczego Terri chce wyjechać z miasta?

- Nie mam pojęcia. Horoskop nic na ten temat nie mówi. Wszystko to jest dla mnie niepojęte. Szaleje na punkcie swojej pracy, ty też nie jesteś jej obojętny. Być może... - Angie spojrzała na Marka przenikliwie. - Kim jesteś?

- Co mówisz? Aha, kim ja jestem? Dziennikarzem.

- To wiem. Chodzi mi o znak zodiaku, pod którym się urodziłeś.

- Szósty lipca tysiąc dziewięćset...!

- Rak! Oczywiście. Powinnam się domyślić. Masz wyraźnie osobowość urodzonego pod tym znakiem. Dosko­nale pasuje do Strzelca. A to jest znak Terri. A więc nie po­winno być problemów - powiedziała, ale widać było, że jej wątpliwości jeszcze się pogłębiły. - Zapewne jesteś również bogaty.

- Stosunkowo... - potaknął. Miał już szczerze dość tej całej gadaniny o znakach zodiaku. Nachylił się nad dziewczy­ną. - Jak rozumiem, decyzja Terri przyszła nagle, ale czy były jakieś sygnały zapowiadające ją?

- Nie, nic takiego, przysięgam. W układach gwiazd też nie ma żadnych wskazań.

Angie zaczęła zagłębiać się w swoje karty, wyraźnie lekce­ważąc zdenerwowanie mężczyzny. Mark był więc zadowolo­ny, gdy w drzwiach pojawiła się Terri z kawą i smakowicie wyglądającymi ciasteczkami. Żałował, że nie jest głodny. Pa­trząc na Terri, zmarszczył się.

- Myślisz o wyprowadzeniu się z San Francisco? Obrzuciła rozwścieczonym spojrzeniem Angie, a potem wolno i dobitnie powiedziała:

- Niczego jeszcze nie postanowiłam. Chciałam tylko uprzedzić Angie, na wszelki wypadek. Niech szuka współlo­katorki do mieszkania.

Angie popatrzyła na koleżankę.

- Już panience chce się zwiewać? - spytała złośliwie. - A przecież mieszkamy tu zaledwie dwa miesiące. Jesteś taka niekonsekwentna jak twój znak Strzelec. Zbyt zajęta pracą, żeby cieszyć się życiem czy uważać, komu depczesz po na­gniotkach.

- Angie, przestaniesz się wygłupiać?

- Nie mam zamiaru. Bo nagniotek jest w tej chwili mój. Nie wiesz nawet, dokąd się przenieść, a ja nie uważam, by to w ogóle było potrzebne. Po co ten nagły wyjazd?

- Nie wyjeżdżam nagle! Powiedziałam tylko, że... może. Ponieważ nic jeszcze nie jest postanowione, może zmienimy temat rozmowy? Mark, twoja kawa stygnie... Proszę, spróbuj tych ciasteczek. Są bardzo dobre.

Mark popatrzył na ciasteczka, potem na Terri.

- Chodźmy stąd - powiedział ostro.

Dziewczyna zawahała się, była lekko przestraszona. Wy­glądał groźnie. Szybkim krokiem wyszedł do holu, bez słowa włożył płaszcz i podał Terri jej okrycie. Nie czekał jednak, aż dziewczyna go włoży, lecz mocno ujął jej ramię i nakłonił do wyjścia na ulicę. Tak jak wtedy, pierwszego dnia ich znajo­mości, kiedy prawie siłą wepchnął ją do loży w barze Spike'a.

- Okłamałaś mnie - wychrypiał.

Nogi się pod nią ugięły. On wiedział wszystko. Wiedział, że chce uciec, ukryć się. Zapragnęła nagle przytulić się do niego, wytłumaczyć mu wszystko, prosić o zrozumienie. W ustach jej jednak zaschło, a ponadto on trzymał ją kurczo­wo za ramię. Stać ją było jedynie na dreptanie obok niego drobnymi kroczkami, potykając się co chwila. Wreszcie Mark wyrzucił z siebie, nie zwalniając kroku ani na chwilę:

- Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi.

- My... oczywiście jesteśmy...

- Więc dlaczego te tajemnice? Chciałaś się przecież wy­mknąć niepostrzeżenie. Rozpłynąć w powietrzu? Dlaczego mi nic nie powiedziałaś o swoich zamiarach?

- Jeszcze się nie wyprowadzam... Ja po prostu... planuję.

- Wyprowadzasz się czy na razie tylko planujesz, jaka to różnica... - Nagle znaleźli się tuż przy jego jachcie. Pchnął ją w kierunku kabiny, zamknął za nimi drzwi i zapalił światło. - Czy nie sądzisz, że najwyższy czas, abyś wyjaśniła mi nie­jedno?

Terri nie mogła wydobyć z siebie głosu. Patrzyła tylko na niego przerażonymi, szeroko otwartymi oczami. Sprawiała wrażenie małego bezbronnego zwierzątka. Poczuł ucisk w sercu i zrozumiał, że jego agresja do niej znowu zanika.

- Jest ci zimno - stwierdził i włączył ogrzewanie.

Jego myśl pobiegła do tego przeklętego oszusta, Erica Saundersa. Ciekawe, ile jeszcze złodziejskich planów kołacze się w głowie tego człowieka. Mark zwrócił się do Terri:

- Zdajesz sobie sprawę, że on nie jest ciebie wart?

- Kto taki?

- Ten facet, za którym poszłabyś do piekła. Jej zdumienie nie było ani trochę udawane.

- Wciąż nie rozumiem, o kim mówisz.

Czyżby więc mylił się? - zapytał siebie Mark. Czy istnieją dwie prawie identyczne kobiety na świecie? Czy możliwe jest, aby dziewczyna, stojąca teraz przed nim, nie miała nic wspól­nego z wykonawczynią tańca brzucha, a z drugiej strony mia­ła wszelkie prawa, żeby się przeprowadzić, gdzie tylko będzie chciała? Taka ewentualność tak go odprężyła i ucieszyła, że uśmiechnął się do Terri. .

- Cały czas mówię o twojej przeprowadzce. A powodem może być w pierwszym rzędzie mężczyzna.

- Oszalałeś chyba! - wyrzuciła z siebie i roześmiała się, bo tak wielką poczuła ulgę. Stało się dla niej jasne, że Mark niczego się nie domyślił. A wściekły był po prostu z zazdro­ści! Zatem jemu, równie jak jej, zależało na utrzymaniu ich przyjaźni. - Nie, nie ma żadnego innego mężczyzny - wy­szeptała, patrząc mu prosto w oczy.

Z ogromną delikatnością przyciągnął ją do siebie, co ona zaakceptowała z zadowoleniem.

- Wyjaśnij wobec tego, dlaczego mnie opuszczasz?

- Nic takiego nie robię. W każdym razie nie teraz.

- Ale wkrótce?

Głowa spoczywająca na jego piersi najpierw jakby zaczęła potakiwać, potem zaprzeczać. Wreszcie zamarła w bezruchu. I dał się słyszeć ledwo uchwytny szept:

- Naprawdę nie wiem. Być może.

- Dlaczego?

- Dlatego, że... - Terri zatrzymała się w pół słowa. - Pro­szę, nie pytaj mnie więcej.

I Mark nie zapytał. Po prostu nie chciał wiedzieć. Nieważ­ne już okazywało się, kim ona była. Liczyło się tylko to, że wyczuwał dotyk całego jej ciała. Robiło mu się od tego gorą­co. Liczyło się tylko to, że była tutaj, w jego ramionach, i nie miał zamiaru pozwolić, aby go opuściła.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Gdy był z nią, nic innego się nie liczyło. Ale gdy zostawał sam, wątpliwości znowu powracały. Czy był aż tak zamro­czony szaleńczą miłością, że nieważne było, kim ona jest?

A może się mylił? Władze stanowe na pewno sprawdzi­ły dokładnie jej papiery i jeżeli pojawiła się tutaj z magiste­rium Uniwersytetu Stanforda i liczącymi się rekomenda­cjami...

Ale władze stanowe potwierdziły również dane Saundersa.

Nie udzieliła odpowiedzi na jego liczne pytania na temat przeprowadzki. Zresztą Terri nigdy nie wspomniała mu nawet o podobnym zamiarze. Wszystko wypaplała Angie, której chciała oszczędzić kłopotów z mieszkaniem. Dziwne więc było również, że martwiła się znajomą, a nie miała skrupułów wobec niego.

Od Angie dowiedział się także, że rozsyłała w różne strony podania o nową pracę. Czyli jednak planowała jakieś przeno­siny! W podaniach prosiła o takie samo zajęcie jak dotych­czas. Czyżby miała zamiar popełniać takie same nadużycia? Mało prawdopodobne. Dołączy do swego wspólnika, gdzie­kolwiek on przebywa, ale dla większego bezpieczeństwa za­planują zapewne jakieś inne złodziejstwo.

Oczywiście, powiedział sobie Mark, mogę być też w błę­dzie. Terri może nie mieć nic wspólnego z Deedee Divine. Po chwili jednak tamte podejrzenia powracały. Nie może myśleć rozsądnie, bo przecież ona oczarowała go bez reszty. Gdy obejmuje go ramionami, gdy przyciska swoje usta do...

Do diabła! Zaczynał się podniecać, gdy tylko dłużej roz­myślał o Terri. Czy ona myśli tak samo o nim? Jej reakcja była taka, że nie mógł uwierzyć w jej szczerość. Zawsze wycofywała się nagle, gdy tylko nadchodził ten decydujący moment. Dlaczego? Czy bała się, że całkowite spełnienie się musiało oznaczać związanie się z nim na stałe, a ona nie chciała tego?

A może dlatego, że była już związana z kimś innym? I to jest chwyt stosowany przez kobiety wobec takich frajerów jak on. Doprowadzanie mężczyzny do szaleństwa, aż kobieta uzy­skuje od niego to, o co jej chodzi.

No właśnie, ale czego ona chciała od niego?

Przecież już to dostała! Czterysta tysięcy dolarów! Może wobec tego drażni się z nim, bo po prostu sprawia jej to przyjemność? Ta myśl dotknęła go do żywego i nie chciał w to uwierzyć. Nie! Terri nie była typem uwodzicielki. Nale­żała do kobiet sympatycznych, pociągających i...

Taka była wobec Robbie'ego, zgadza się. Zahipnotyzowała go do tego stopnia, że sprzeciwił się swemu dziadkowi i chciał się z nią żenić.

Jeśli, u diabła, była naprawdę Deedee Divine.

Robbie! Rzecz jasna tylko on może wyjaśnić sprawę. Dla­czego nie wpadł na to wcześniej? Bo wydawało mu się, że jego własny osąd jest bardziej wiarygodny, co w tym wypad­ku, Bóg świadkiem, okazało się fatalnym błędem. Robbie. Nic mu nie powie. Po prostu zaaranżuje sytuację, w której oni we dwoje zetkną się ze sobą. A on, Mark, będzie siedzieć obok i obserwować ich spotkanie.

Terri dostała z Dallas odpowiedź na swoją ofertę. Chcieli, żeby przyjechała do nich na rozmowę.

- Teksas? - zapytała matka. - Dlaczego miałabyś przeno­sić się do Teksasu? Nie lubisz Kalifornii?

- Z powodu pogody - odparła. - Tutaj nigdy się nie zmie­nia. Zawsze taka sama.

- W Dallas rzeczywiście jest inaczej. Mrozy i śnieg w zi­mie, gorąco jak w piecu w lecie. Tego ci potrzeba do szczę­ścia? A co z pracą? Myślałam, że obecna bardzo ci odpo­wiada.

Terri przestała się spierać. Zabrakło jej argumentów, pozo­stawały tylko kłamstwa.

Dlaczego musiał to być Mark Denton, wobec którego wy­powiedziała to pierwsze i ostatnie, ale okropne - nazwijmy rzecz po imieniu - monstrualne kłamstwo?

Dlaczego potem musiała się zakochać właśnie w nim? Cał­kowicie, nieodwołalnie, boleśnie zakochać? Jej poprzednie flirty, miłostki, nawet uczuciowe zaplątania, które przeżywała wcześniej z innymi mężczyznami, były niczym w porówna­niu z jej uczuciem do Marka. Zawładnęło nią całkowicie, było absolutnie niepowtarzalne.

Seks. Jej wstrzemięźliwość nie była jedynie wynikiem za­sad moralnych. Nigdy przedtem nie pragnęła mężczyzny każ­dą cząstką swego ciała. Nigdy wcześniej nie tęskniła w tym stopniu, żeby oddawać się, żeby ulec prymitywnej rozkoszy połączenia się z drugą ludzką istotą. Nigdy... aż pojawił się Mark. Kochała go, pożądała.

Za każdym jednak razem, gdy miało się to wydarzyć, nagle ukazywały się jej, jak świetlne znaki ostrzegawcze, owe prze­klęte wyłudzone dolary.

Jej kłamstwo rozdzielało ich jak gruba ceglana ściana.

Teksas albo Timbuktu, gdzieś w Środkowej Afryce. Mu­siała się stąd wynieść.

A jednak, mimo wszystko, gdy znajdowała się obok niego, kusiło ją, aby wykorzystać każdy moment ich zbliżenia. Gdy zaproponował jej, żeby razem spędzili weekend w Monterey i tam obchodzili jej urodziny, zapytała ze zdziwieniem:

- Skąd wiesz o moich urodzinach?

- Powiedziała mi Angie.

- Okropna z niej papla!

- A zatem, co myślisz o wyjeździe do Monterey?

- Sama nie wiem... - odpowiedziała z wahaniem. Oni sami, tylko we dwójkę na jego łodzi? Przez cały weekend?

- Będzie dobra zabawa. Angie i jej przyjaciel mają jakieś swoje plany, więc zaprosiłem inną parę.

- Inną parę? - A zatem nie będzie okazji do intymności. Jednak Mark będzie z nią. - Zgoda. Rzeczywiście brzmi to zachęcająco.

Meteorolodzy zapowiadali burzę. Ale pewności nie było. W każdym razie w sobotę rano było słonecznie, a nawet cie­pło. A przecież mieli płynąć na południe, czyli powinno się jeszcze bardziej ocieplić. Powiedziała Markowi, że przejdzie przez park i spotkają się na przystani, przy jachcie. Ubrana na biało, chwyciła torbę z ubraniem i drugą z owocami i słodko­ściami i wyszła z domu.

Gdy jednak była w połowie drogi przez park, zatrzymały ją podniecone głosy trzech małych chłopaczków. Sądząc po ich dość niechlujnym ubraniu, nie pochodzili z tej dzielnicy. Często jednak pojawiały się tu również dzieci z pobliskich przeludnionych bloków mieszkalnych i bawiły się, między innymi puszczając latawce. Tak było i w tym przypadku. Ich latawiec wplątał się w konary drzewa. Jeden z chłopców wspiął się już na drzewo i starał się ściągnąć swoją zabawkę. Drugi trzymał w ręce dwa sznurki od pozostałych latawców, jednocześnie podając z dołu wskazówki, co ma robić ten na drzewie.

- Zaczekaj - zawołał. - Nie stawaj na tej gałęzi, bo ją złamiesz.

Trzeci chłopaczek, najmniejszy, przyglądał się im pełen niepokoju.

Terri ułożyła na trawie swoje torby i pospieszyła z pomocą.

- Ja to potrzymam - powiedziała, biorąc do ręki sznurki fruwających latawców i zwróciła się do chłopaka: - A ty właź na drzewo i pomóż mu.

Z wdzięcznością skinął głową i zaczął się wspinać. Gdy jednak ściągnęli w końcu latawiec na ziemię, okazało się, że jest uszkodzony. Widząc to, najmniejszy chłopak, rudowłosy i piegowaty, rozbeczał się.

- Nie płacz, Chip - powiedział starszy, który wyglądał na jego brata. - Rusty i ja zrobimy ci nowy.

Terri przyjrzała się latawcowi. Był przemyślnie wykonany z cieniutkich listewek i oklejony starą gazetą. Popatrzyła na Rusty'ego. Miał ciemną skórę, bardzo białe zęby i rezolutne spojrzenie.

- Czy to twoja robota?

- Tak - potwierdził. - Mógłbym go naprawić, gdybym miał klej, a także...

- Zaczekaj minutkę - powiedziała Terri i pobiegła do mie­szkania.

Po chwili, gdy znalazła się znowu w parku, obdarowując klejem i gazetą uradowanych chłopców, zobaczyła Marka, idącego ku niej z rozbawionym wyrazem twarzy.

- Przepraszam, zabałaganiłam trochę - powiedziała uspra­wiedliwiająco. Tymczasem on wziął od niej torbę i ruszył w kie­runku jachtu. - Byłam zafascynowana. Czy widziałeś tego la­tawca, zrobionego z rozmaitych skrawków...

- Tak, widziałem - odparł rozbawiony Mark. - I dziwię się, że nie zaproponowałaś temu chłopcu uruchomienia zakła­du produkcyjnego.

- To zbyteczne - powiedziała śmiejąc się. - On już sam na to wpadł. Oświadczył, że sprzedaje je po piętnaście centów sztuka. I muszę się jeszcze do jednego przyznać. Zabrałam dla nas rozmaite smakołyki, ale wszystkie oddałam chłopcom.

- Nie dziwi mnie to - stwierdził, wciąż się uśmiechając.

- Nie mogłam się oprzeć, bo Chip, ten najmniejszy, stra­sznie mi przypomina chłopaczka, który mieszkał tuż obok mojej ciotki...

W tym momencie doszli do jachtu i Terri nagle zatrzymała się, bo zauważyła, że z pokładu ktoś macha do nich ręką.

- Cześć, Mark! Jesteśmy już tutaj. Dokładnie o umówio­nej godzinie.

Robbie, och, Święty Boże! Robbie Goodrich, pomyśla­ła zaskoczona. Na moment sparaliżowała ją własna głupota. Dlaczego nie przewidziała takiej możliwości? Robbie Good­rich został całkowicie wymazany z jej pamięci.

Ale teraz... gdy ją zobaczy... miała chęć uciec jak najdalej.

Nie mogła jednak. Mark trzymał ją mocno za rękę i wcho­dzili razem na pokład jachtu.

- Chodź ze mną - powiedział. - Chcę cię poznać z moim siostrzeńcem, Robbim Goodrichem.

Ale ona nie mogła spojrzeć na młodzieńca. Miała oczy spuszczone i tylko słyszała słowa Marka:

- Robbie, to jest moja przyjaciółka, Terri Thompson.

Wydawało się jej, że zaraz nastąpi eksplozja. Usłyszała tylko głos Robbie'ego, który nadal dobrze pamiętała. Głos młody i pełen ożywienia.

- Miło mi cię poznać, bardzo się cieszę. - I to było wszy­stko. Żadnego wyrazu zaskoczenia.

Otworzyła oczy. Robbie w ogóle na nią nie patrzył. Nato­miast wysuwał przed siebie swoją towarzyszkę, ładną blon­dynkę.

- Terri, to jest Sue Allen. Chyba będziemy się doskonale bawić. Mark, czy możesz nas zabrać do San Simian? Sue nigdy nie widziała zamku Hearsta.

Mark odparł, że nie widzi przeszkód.

Terri pomyślała, że peruka musiała całkowicie ją zmienić, skoro Robbie jej nie poznał.

Mimo wszystko potrzeba było aż dwu godzin, żeby całko­wicie się odprężyła i upewniła, że młodemu Goodrichowi z nikim się nie kojarzy. Zresztą, prawdę mówiąc, był cały czas zajęty, pomagając w nawigacji Markowi, a poza tym spełnia­jąc liczne zachcianki swej ładniutkiej dziewczyny. Była miła i gorąco pragnęła wszystkich przekonać, że nigdy jeszcze nie płynęła tak wielkim prywatnym jachtem i że w ogóle czuje się wspaniale.

Było to zresztą prawdą.

Również Terri czuła, że tę wycieczkę będzie pamiętać do końca życia. Płynęli na południe, wzdłuż wybrzeża Kalifor­nii, pełnego skał klifowych, zatoczek i piaszczystych plaż, a także lasów sekwojowych i uprawnych pól. Od czasu do czasu słyszeli powarkiwania lwów morskich. W pewnej chwili, ku zachwytowi Sue i Terri, podpłynęli bardzo blisko do jednej ze skalistych wysepek, na których te opasłe stwory wystawiały się do słońca.

- Te lwy same wyglądają jak skały - wykrzyknęła Terri. - Aż do chwili, kiedy zaczynają się ruszać.

Były tam oczywiście również inne jachty, ale Terri czuła się tak, jakby byli zamkniętą w sobie, odseparowaną od reszty świata kapsułą. Oddaloną od innych ludzi i kłopotliwych my­śli. Mężczyźni stanowili załogę, a kobiety przygotowywały smakowite posiłki. Wszyscy byli w doskonałych humorach, grali w scrabble, pokera, szachy, opalali się i podziwiali pięk­ne widoki.

Przycumowali w Monterey, wynajęli samochód i objechali okolicę, poruszając się głównie słynną, ponad dwudziestokilometrową trasą Carmel. Odwiedzili też rybne targowisko, gdzie Mark i Robbie bywali już poprzednio i które nie było szczególną atrakcją dla Sue. Natomiast Terri była podniecona jak dziecko, a szczególnie zachwycała się morskimi jeżowcami i kolorowy­mi rozgwiazdami. Z trudem wyciągnęli ją stamtąd.

Wieczorem, w eleganckiej restauracji, z oknami wy­chodzącymi na ocean, obchodzili dwudzieste trzecie urodzi­ny Terri. Były tańce, kolacja przy świecach, tort urodzino­wy i wiele innych niespodzianek. Atmosfera była doskonała i oczywiście do okolicznościowych śpiewów dołączyli także inni goście bawiący się tam tego wieczoru. Były także pre­zenty. Od Sue i Robbie'ego, uprzedzonych, że będą obcho­dzone urodziny, Terri dostała małe rzeźby zwierzątek mor­skich, które tak bardzo ją zachwycały w czasie dnia. Solenizantka była wniebowzięta.

Od Marka... Dziewczyna rozpakowała wąskie pudełko, wyłożone aksamitem. Leżała w nim pięknie zakomponowana bransoletka z drogich kamieni. Tworzył ją sznur szafirów, otoczonych małymi brylantami. Całość naprawdę śliczna. Ter­ri poczuła ucisk w gardle i miała trudności z oddychaniem.

- Pozwolisz - spytał Mark - że ci ją założę? Nie mogę się temu oprzeć. Wydaje mi się, że pasuje do twoich oczu.

- Och! - Terri wymamrotała tylko. Chciała wyrazić swój zachwyt, podziękować z całego serca, ale w gardle jej zaschło i nie mogła wypowiedzieć ani jednego słowa.

- Wszystko w porządku - powiedział, sprawdzając zapię­cie. - I pasuje idealnie do twoich oczu. Szafiry są w takim samym kolorze, a brylanty dają takie błyski jak twoje oczy.

Dotknęła bransoletki delikatnie, z szacunkiem i popatrzyła na Marka, starając się powstrzymać łzy. Ale nie była w stanie. Klejnot wart był fortunę. Terri miała nadzieję, że Mark nigdy nie skojarzy jej z tamtą tancerką z baru. Ale jeśli przekona się, że to ta sama osoba, niechaj wie, że Terri Thompson nie jest tak zachłanna i chciwa jak Deedee Divine.

Pęknie jej serce, ale zwróci mu tę bransoletkę. Później. Nie teraz, kiedy był taki dumny i zadowolony z przyjęcia urodzi­nowego, które urządził dla niej.

- To są najwspanialsze urodziny, jakie kiedykolwiek mia­łam - powiedziała, uśmiechając się najcieplej jak potrafiła.

Mark obserwował ich z napięciem. Ze strony Robbie'ego nie dostrzegł żadnego znaku, który świadczyłby, że miał jakieś skojarzenia. A przecież, gdyby to była Deedee Divine, na pewno rozpoznałby ją. Z drugiej jednak strony jego uczucia były chyba bardzo powierzchowne. Przerzucał je przecież z dużą łatwością. Od tancerki, specjalizującej się w tańcu brzucha, do oponentki w debacie uniwersyteckiej, a od niej z kolei do studentki pierwszego roku uniwersytetu Berkeley. Jasne więc, że na jego rozeznaniu nie można było polegać.

Ale młody człowiek wzrok miał dobry, a zmiana fryzury u kobiety nie jest przecież usprawiedliwieniem, że się jej nie rozpoznaje. Jeśli Terri była Deedee Divine, Robbie powinien to zauważyć. Przecież nie tak dawno chciał się z nią żenić.

Sprawiał jednak wrażenie, że nigdy wcześniej jej nie spot­kał. A więc, pomyślał Mark, widocznie ja się mylę. Są zatem dwie różne kobiety. Ale przecież z jego wzrokiem też było wszystko w porządku. Mógłby przysiąc, że...

Wobec tego postanowił, że zapyta Robbie'ego wprost, gdy tylko nadarzy się pierwsza okazja, czy dostrzega jakieś podo­bieństwo... Mark powtarzał sobie jednak uparcie, że nie wol­no mu przyznawać się, iż poznał kiedyś jakąś Divine. Tak czy inaczej, musi dojść do ustalenia prawdy.

A swoją drogą, Mark ciągle zadawał sobie podchwytliwe pytania: Dlaczego bez końca nurtuje mnie ta myśl? Dlaczego nie rozwiążę tego rebusa jednym zdaniem? Dlaczego nie za­dam bezpośredniego pytania, domagając się równie prostej odpowiedzi: „Czy jesteś oszustką, jak podejrzewam, czy też nie jesteś?".

W tym właśnie sęk. Tak emocjonalnie uwikłał się w spra­wę, że nie poradziłby sobie, gdyby odpowiedź była dla niego niekorzystna.

Oczywiście obserwował Terri z taką samą uwagą jak Rob­bie'ego i ona również nie zdradziła się, że rozpoznaje w nim kogoś. Ale Mark był przekonany, że gdyby tak było, to raczej nie dałaby tego poznać po sobie.

Nie zdradziła się również niczym, gdy w jakiś czas potem zwiedzali zamek Hearsta. Wydawała się tylko bardziej poiry­towana niż zachwycona jego bogactwami.

Natomiast Sue dostała niemal fioła, gdy zobaczyła wszy­stkie te wspaniałości. Pokoje dla gości umeblowane cudow­nymi antykami, pochodzącymi z zamków i pałaców całego świata, olimpijski basen pływacki otoczony wspaniałymi

rzeźbami, postacie świętych wymalowane na sufitach, ogrom­ny stół w jadalni. Zrobiły na niej także wrażenie ogromne tereny ogrodu zoologicznego, chociaż zwierząt zachowało się w nim niewiele.

- I wyobraźcie sobie - wykrzyknęła Sue w pełni ocza­rowana - że jest ktoś tak w was zakochany, że ofiarowuje wam to wszystko w prezencie. Czy nie chcielibyście tu mieszkać?

- Nie! - odparła Terri, wzruszając ramionami. - Najbar­dziej nadaje się to na muzeum. - Widząc jednak zaskoczenie na twarzy Sue, dorzuciła: - Być może, nie mam zbyt wyra­finowanego gustu, ale....

Na pewno nie masz, kochanie, pomyślał Mark. Nie masz gustu nieodzownego dla złodziejaszka, jeśli zachwycasz się fauną południowych mórz i latawcem sklejonym ze starych gazet, a nic nie odczuwasz przy takich skarbach jak w tym zamku.

Gdy płynęli w górę wzdłuż wybrzeża, rozszalała się za­powiadana burza. Uderzały pioruny, niebo rozjaśniały bły­skawice, deszcz padał strumieniami. Wiatr ciskał jachtem jak łupiną, tak że wszystko w kajucie spadało na deski pokładu. Markowi i Robbie'emu udało się wprowadzić łódź do portu, a Terri z wielkim trudem uspokoiła Sue, któ­ra dostawała wręcz histerii ze strachu. A ponadto męczy­ły ją nudności i ostatecznie wszystko wokół siebie zapa­skudziła.

Terri posprzątała kajutę i znalazła pastylki na chorobę mor­ską, zatem, gdy ostatecznie przycumowali w basenie jachto­wym, Sue już się uspokoiła. Mężczyźni przemokli komplet­nie i byli zachwyceni, gdy Terri podała im gorącą kawę i py­szne chrupiące tosty. Potem opowiadali sobie rozmaite histo­ryjki i grali w warcaby, domino i szachy, aż się rozpogodziło i mogli szybko wrócić do San Francisco.

Następnego dnia z samego rana w mieszkaniu Marka zja­wił się Robbie.

- Co sprowadza tutaj rannego ptaszka? - zapytał Mark, otwierając drzwi owinięty ręcznikiem, z twarzą namydloną.

- Chciałem cię złapać jeszcze przed wyjściem do pracy - odpowiedział Robbie.

- Udało ci się, jak widać, o co więc chodzi?

- Powiedz, co myślisz o Sue? - Po tych słowach Robbie poszedł za wujkiem do łazienki, stanął w drzwiach i obser­wował, jak Mark się goli.

- Wydaje mi się, że to fajna dziewuszka - odparł Mark, w nadziei, że za chwilę on będzie zadawał przemyślane już dawno pytania. - Czyżbyś miał wobec Sue jakieś poważne zamiary?

- Coś w tym rodzaju. Czy pamiętasz Debbie? Opowiada­łem ci o niej. Była wtedy w Yale, poznałem ją w klubie dys­kusyjnym. Od tego czasu jesteśmy w kontakcie. Chce się przenieść do Kalifornii, ale jeśli ja się zwiążę z Sue...

- Powoli, chłopcze. Musisz się nauczyć załatwiać te spra­wy z zimną krwią. Nie podejmuje się poważnych decyzji zbyt szybko. - Mark odłożył maszynkę do golenia i powiedział jakby od niechcenia: - A na marginesie... Co myślisz o Terri?

- Jest naprawdę miła. Podoba mi się. - Przy tych słowach młody człowiek zmarszczył czoło. - Wydaje mi się, że kogoś mi przypomina.

- Czyżby? - Mark spiął się wewnętrznie.

- Tak jest. Czy pamiętasz tancerkę od tańca brzucha, o której ci kiedyś wspominałem?

- Od tańca brzucha? - Mark udawał, że nie jest pewny, że musi się zastanowić, ale w rzeczywistości z trudem ukrywał podniecenie.

- A może ci o niej nie opowiadałem? Tak mnie podnieca­ła, że chciałem się z nią żenić.

- Rozumiem. I ta... tancerka wydaje ci się podobna do Terri? Czy też Terri przypomina ci tamtą? - Mark odrzucił ręcznik i wszedł do sypialni, jakby cała sprawa zupełnie go nie interesowała.

- Do diabła, nie! W ogóle nie wygląda jak tamta. Deedee, tak się nazywała ta tancerka, miała długie czarne włosy i nie­bieskie oczy. A może szare? - Robbie potarł nos. - Nie pa­miętam dokładnie. Ale tamta była na pewno bardziej zaokrą­glona. A poza tym, jakże wspaniale kręciła tułowiem i ruszała biodrami. To było coś, na co mogłem patrzyć przez cały wieczór.

Mark, słuchając uważnie siostrzeńca, wkładał spodnie. Od­nosił wrażenie, że młody człowiek nie był zakochany w ko­biecie z baru Spike'a, a tylko jej pożądał, obserwując taniec brzucha na estradzie. Sam doskonale pamiętał to uczucie...

- Nie - Robbie odezwał się znowu. - Terri nie przypomina mi Deedee swoim wyglądem, lecz zachowaniem. Czy zwróciłeś uwagę, jak ona opiekowała się Sue, gdy zapadła na jachcie na chorobę morską?

Wkładał już koszulę, ale nie odrywał oczu od twarzy sio­strzeńca.

- W ten sam sposób Deedee odnosiła się do mnie, kiedy nocowałem u niej...

Mark przerwał zapinanie koszuli i z trudem przełknął ślinę.

- Spędziłeś w jej mieszkaniu kilka nocy? - zapytał z nie­dowierzaniem.

- Nie! Nie! Tylko jedną noc. Upiłem się wtedy u Spike'a i ona powiedziała, że w tym stanie nie mogę prowadzić sa­mochodu. I zabrała mnie ze sobą do domu. - Robbie opowie­dział jeszcze, jak został poczęstowany kawą, jak przespał się na sofie, a rano znalazł jej liścik, bo dziewczyna musiała wstać przed nim, żeby zdążyć do pracy. Dodał, że potem spotykali się jeszcze przez jakiś czas. - Opiekowała się mną wspaniale, podobnie jak teraz Terri zajęła się Sue. Deedee też wiedziała, jak się w takich wypadkach zachować. Miała talent i... serce. Podobnie było z facetami w knajpie... Niektórzy z nich byli z gruba ciosani, wiesz, jak to jest. Ale wszyscy lubili ją i szanowali. Chyba dlatego, że ona lubiła ich. Miała w sobie coś takiego, co ty nazwałbyś... ciepłym wdziękiem. Terri ma dokładnie to samo. Lubię ją.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Mark mówił do dyktafonu:

- Pytanie brzmi: Czy nasze państwo i cały naród rzeczy­wiście dba o sprawy biznesu? Wstępne oceny świadczą, że chyba nie. Bo na przykład, obserwując efekty pracy drobnych przedsiębiorstw w stanie Kalifornia, można by dojść do wnio­sku, że ta właśnie sfera działalności najbardziej przyczyniała się do powstawania krajowego deficytu. Co jest oczywiście wnioskiem pochopnym...

Mark przerwał dyktowanie i pomyślał, czy on jednak nie sugeruje takiej konkluzji? Wyłączył urządzenie, odchylił się na fotelu do tyłu i myślami znowu pobiegł do Terri.

To nie było tylko zmysłowe pożądanie. Robbie poznał nieźle Deedee Divine. Tancerkę od tańca brzucha... z wielkim sercem. Ale Robbie zapomniał już nawet, jak ona wygląda. Ja nie zapomniałem jednak. Ma takie same oczy, takie same dołki na policzkach, ten sam... ciepły wdzięk.

Mark wyprostował się na krześle i dalej intensywnie my­ślał. Są pytania, na które cholernie trudno znaleźć odpowiedź. Na przykład, w jaki sposób kobieta o tak wielkiej dobroci może się wplątać w pieniężną przestępczą aferę?

Drzwi gwałtownie się otworzyły i stanęła w nich Ginger.

- Wybacz, szefie, ale wydaje mi się, że będziesz chciał szybko na to odpowiedzieć.

Przebiegł oczami faks, który mu wręczyła i odpowiedział:

- Masz rację, weź coś do pisania.

Ginger usiadła obok z notatnikiem, ale w tym momencie pojawił się Brian.

- Mam dobrą wiadomość, szefie.

Mark popatrzył na swego asystenta i zobaczył na jego twarzy grymas, który kiedyś ironicznie nazywał „kopią Edga­ra Hoovera", byłego szefa FBI.

- Czyżbyś złapał złodzieja? - zapytał kpiąco.

- Jakbyś zgadł. Znaleźli jego ślad tutaj, w mieście, w dziel­nicy nad zatoką. Miałeś rację, Mark, sugerując, żeby porozma­wiać z żoną Saundersa.

- Dała wskazówkę, gdzie go szukać? - zapytał, a w głębi duszy miał nadzieję, że nie była to Terri.

- Jego kolejna żonka jest też ofiarą. Zbudziła się któregoś ranka i stwierdziła, że zabrał wszystko, co było wartościowe, i prysnął. Mieszkali razem zaledwie przez dwa miesiące.

- To sposób, w jaki teraz pracują panowie! To znaczy szybko - warknęła Ginger, wydymając usta.

Mark popatrzył na dziewczynę, uzmysławiając sobie, że jego również nabrano szybko, w parę minut zaledwie.

- Czy wykryto jakichś współsprawców? - zapytał Briana, a w duchu modlił się, żeby nie potwierdziły się jego pode­jrzenia.

- Musieli być wspólnicy - Brian potaknął. - Nikt przecież przy zdrowych zmysłach nie wydałby zgody na udzielenie tak dużego kredytu przy tak wątpliwym przedsięwzięciu. Mu­szę ci jeszcze powiedzieć, że skoro już tam byłem, rzuciłem okiem na cały interes. Wszystko wydaje się podejrzane i wy­myślone. Bardzo wątpliwe, czy taki kredyt zatwierdził ktoś, kto sam nie czerpał z tego korzyści.

Mark domyślił się, co Brian chciał powiedzieć.

- Rozumiem, że sprawie przyglądają się już z rozmaitych punktów widzenia. Ale wiesz, jak to się odbywa w podobnych przypadkach. Jeśli uwikłany jest ktoś z kierowniczych krę­gów, to kości grzebane są szybko i sprawnie. A więc myślę, że powinienem wetknąć tam również swój nos i...

- Nie, poczekaj.

Z zachowania Briana wynikało, że Mark mówił zbyt ostro, postanowił więc osłabić znaczenie słów. Tym bardziej że wciąż przecież sprawa kręciła się w jakimś stopniu wokół Terri. Skończył zatem dyktować list, nawet przygotował szkic artykułu do gazety. Ale jego myśli przez cały czas były gdzie indziej. Czy kochał się w kobiecie, której właściwie nie po­winien ufać? Tak czy inaczej chciał ją ostrzec... Nie! Prosić ją tylko... Nie, to również mógł być fałszywy krok.

Czas biegł szybko. Terri siedziała przy małym biureczku w sypialni, głęboko zamyślona. Musi podjąć decyzję. Sprawa jest pilna. Trzeba się zdecydować na jedną z ofert. Zgodzić się na jedną z prac i wyjechać z San Francisco.

To ostatnie było najtrudniejsze. Przeprowadzka.

W ostatnich dniach ciekawe rzeczy działy się w Kalifornii w zakresie rozwoju małych przedsiębiorstw. Ludzie, tacy jak Joe Daniels czy Mary Ables, stawali się niezależni po raz pierwszy w swym życiu. Administracja Małego Biznesu była prawdziwą platformą startową dla firm gospodarujących wie­loma milionami dolarów. Po co daleko szukać. Biznes zało­żony przez dwie siostry, które zaczęły od produkcji na małą skalę obuwia do chodzenia po śniegu, przekształcił się w je­den z większych koncernów w Kalifornii.

Tak, Terri lubiła swoją pracę. Podobało się jej, że mogła pomagać ludziom, mającym doskonałe pomysły, ułatwiając im uzyskanie kredytu. Myślała o podaniach leżących na jej biurku. Było tam jedno od Arnolda Stokesa, weterana wojny wietnam­skiej, który stracił na niej obie nogi, i teraz poruszał się na wózku inwalidzkim. Arnold zaprojektował grę komputerową dla głu­chych dzieci. Terri chciała, żeby produkcja tej gry ruszyła jeszcze przed jej odejściem, bo wtedy będzie mogła pokazać ją swemu szefowi. Pamiętała, jak niedawno ostrzegał ją:

- Kłopot z tobą, Terri, polega na tym, że ty myślisz o lu­dziach, a nie o dolarach i centach, które, muszę ci przypo­mnieć, są mimo wszystko podstawą biznesu.

Ale produkty dla inwalidów też mogą przynosić zyski. W każdym razie w biznesie ważne są nie tylko pieniądze, po­myślała Terri. W prowadzeniu interesu trzeba także uwzglę­dniać ludzi, ich pomysły, ambicje, marzenia.

Terri westchnęła. Na szczęście ludzie mają również swoje marzenia w Dallas i w Albany, stolicy stanu Nowy Jork.

A zatem, które z tych miejsc wybrać?

Uniosła w górę dwie koperty zawierające najlepsze propo­zycje zatrudnienia. Zaczęła porównywać ich ciężar, jakby mogło to mieć wpływ na jej decyzję. Nie musiała otwierać ich ponownie. Wiedziała, co zawierają. Z Teksasu pisano, że planują wydostać się w najbliższym czasie z najgorszej w hi­storii tego stanu depresji. Natomiast w stanie Nowy Jork za­stanawiano się, jak w taką depresję nie popaść. W obu przy­padkach potrzebna była pomoc fachowca, a Terri była eksper­tem w tej dziedzinie dzięki mamie, która zarabiała tańcem na naukę córki. Mama zawsze udawała, że taniec ją bawi, ale Terri, sama występując u Spike'a, przekonała się, jaka to za­bawa. Trzeba jednak przyznać, że matka się nie sprzedała. Podczas gdy Terri uczyniła coś, czego się wstydziła.

Jednak gdy widziała teraz matkę, pełną nadziei i radosną, gdy dostrzegała rumieńce wracające na jej policzki, była za­dowolona ze swego postępku. Bardzo zadowolona! Gdyby tylko to wszystko nie wiązało się z Markiem...

Terri otworzyła pudełko z urodzinowym prezentem i wyjęła z niego bransoletkę. Gdy gładziła ją z tkliwością, drogie kamie­nie zabłyszczały wspaniale. Miała wielką ochotę, aby to cudo zatrzymać. Ale nie mogła tego zrobić. Był to zbyt cenny prezent, zbyt wartościowy. Gdyby Mark wiedział... Nie chciała jednak o tym myśleć w tej chwili. Włożyła bransoletkę z powrotem do pudełka i zamknęła je zdecydowanym ruchem.

Albany czy Dallas, co wybrać? Albany byłoby jak powrót w rodzinne strony. Ona i matka nie byłyby daleko od ciotki Meg i kuzynów mieszkających w Nowym Jorku. Ale Mark Denton zbyt często bywał w Nowym Jorku i chociaż prawdo­podobnie nigdy by się tam nie spotkali...

Pod tym względem Dallas byłoby lepsze. Marka nic z tym miastem nie łączyło.

- Spotkamy się na obiedzie w klubie jachtowym - zapro­ponował Mark przez telefon.

Zawsze jest tam sporo ludzi, pomyślał, a więc będzie się trzymał i prowadził sensowną rozmowę. Nie będą go nacho­dziły myśli, aby wziąć dziewczynę w ramiona i przytulić.

Teraz, gdy siedzieli naprzeciw siebie przy stoliku klubo­wym, zrozumiał, że miejsce nie miało większego znaczenia i tutaj również dostrzegał zaproszenie w jej kuszących błękit­nych oczach... Oczach przyciągających go jak magnes i blo­kujących wszelkie inne myśli. Z wielkim wysiłkiem skoncen­trował się na karcie win i zamówił jakiś rocznik. A potem, wciąż unikając jej oczu, przeszedł do konkretów.

- Podobno wciąż planujesz wyjazd z miasta? Dlaczego? Terri chwilę zastanawiała się. Jego głos brzmiał ostro, w ja­kimś sensie oskarżające

- Ja... to jest sprawa osobista - wyszeptała wreszcie.

- Czy ma to coś wspólnego z tym skandalem?

- Skandalem? - powtórzyła jak echo, zaskoczona.

- Z aferą, której, że tak powiem, głównym bohaterem jest Eric Saunders.

Terri pomyślała, że musi mu dać jakąś odpowiedź, a ta była jedną z możliwych.

- W jego przypadku czuję się częściowo odpowiedzialna.

- Dawałaś ostateczne przyzwolenie na udzielenie kredytu.

- Masz rację. Jako kierowniczka działu decyduję o przy­znawaniu kredytów.

Mark wpadł nagle w taką wściekłość, że chciał nią potrząs­nąć z całej siły, żeby wreszcie pojęła, co zrobiła.

- Dlaczego tak postąpiłaś? Dwieście tysięcy dolarów to kupa pieniędzy, a przecież interes był fikcyjny! Musiałaś o tym wiedzieć! - Mark nachylił się do przodu, pragnąc całą duszą, żeby temu zaprzeczyła. - Musiało to być wtedy oczy­wiste dla ciebie, jak jest jasne dzisiaj dla tych, którzy badają sprawę.

- To... no więc, wydaje mi się... - Terri przerwała, nie mogąc zrozumieć, o co mu chodzi. Skąd ten nagły wybuch związany z Saundersem? Wcześniej zaledwie go wspomnieli. Nawet podczas konferencji prasowej...

- Czy nie sądzisz - warknął - że dwieście tysięcy dolarów to całkiem niemały pęczek zielonych banknotów?

- Masz rację - odparła niepewnym głosem i zobaczyła jego przeszywające spojrzenie, podobne do tego, którym ob­rzucił ją w barze u Spike'a. Ale, pomyślała, dwieście tysięcy to zaledwie połowa czterystu tysięcy. Jeśli on zaczął kojarzyć ją z tamtą tancerką... Na tę myśl przebiegł ją zimny dreszcz. - Rozumiem, że to był wielki błąd - powiedziała. - Ale w tamtym czasie byłam tak zajęta, że... - Że podpisywałam wszystko, pomyślała i na chwilę cofnęła się pamięcią. Miała wówczas dwie prace, co chwila jeździła do szpitala, konfero­wała z lekarzami, a przy tym była wciąż przerażona, nie wie­dząc, co będzie dalej z matką. - W tamtych dniach byłam pogrążona w rozpaczy... - dodała cicho.

Mark wewnętrznie odprężył się, zmiękł. Wyobraził sobie, że młoda dziewczyna, tak słodko wyglądająca, z tak dobrym sercem... łatwo mogła być wyprowadzona w pole przez cwa­niaka, doświadczonego w rozmaitego rodzaju przestęp­stwach.

- Chcesz powiedzieć, że nie jest wykluczone, iż w tamtym czasie mogłaś popełnić jeszcze inne pomyłki?

Terri kiwnęła głowę. Rzeczywiście przerażało ją, ile jesz­cze błędów mogła zrobić w tamtym krytycznym okresie.

- Gdy ktoś, kogo bardzo kochasz, jest w niebezpieczeń­stwie - powiedziała - twoja wrażliwość na świat zewnętrzny jest ograniczona i często po prostu nie wiesz, co robisz. Zro­zum, że... - Terri przerwała, wstrząśnięta, bo jeszcze chwila, a opowiedziałaby mu o wszystkim. O mamie, tańcach i czte­rystu tysiącach dolarów. A przecież nie powinna przyznawać się do tego. Nigdy by jej nie wybaczył.

Wspomniała o kimś, kogo kocha, pomyślał Mark. Jak to określił Brian? Saunders jest kobieciarzem, wie, jak do nich trzeba podchodzić i one dają się nabierać. Tak, Terri, która była przeświadczona, że ludzie bywają tylko dobrzy, mogła mu łatwo uwierzyć, jeśli się w nim zakochała... Przecież dziewczyna użyła zwrotu: „Gdy ktoś, kogo bardzo kochasz, jest w niebezpieczeństwie". To tłumaczyłoby wszystko. Na przykład, dlaczego, mimo pożądania, ona wycofywała się za­wsze w ostatnim momencie. Może nie jest święta, ale z ca­łą pewnością należy do tych kobiet, które są wierne jedne­mu mężczyźnie. I które zrobią wszystko dla tego, którego kochają.

Tak się złożyło, że zakochała się w przestępcy, który ją wykorzystał dla swych celów. Rujnując jej życie. Gdyby on, Mark, mógł dopaść tego s...

Dotyk jej delikatnej ręki, który nagle poczuł na swej za­ciśniętej pięści, sprawił, że się wzdrygnął. Uniósł głowę i zo­baczył jej pełną winy twarz.

- Nie wpadaj w gniew - powiedziała - to był wielki błąd. Nie dziwię się, że ty i reszta prasy chcecie wyciągać daleko idące konsekwencje wobec Administracji i mnie samej, ale...

- Mylisz się. Nie wiem nic o stosunku prasy do tej całej historii, ale ja z całą pewnością nie chcę niczyjej „krwi", a zwłaszcza twojej. - Gdy Mark to powiedział, zdał sobie sprawę, że tak jest naprawdę. Chciał jedynie... - Chcę ci jedynie pomóc. Jeśli na to pozwolisz.

- Bardzo ci dziękuję, Mark. Mam nadzieję, że w swoim artykule opowiesz się za Administracją Małego Biznesu. A ponieważ u podstaw sprawy leży moja wina, mój wyjazd z Kalifornii ułatwi...

- Nie wyjeżdżaj! Zrozum, że potrafimy sprawę załago­dzić. - Mark pomyślał, że dołoży wszelkich starań, żeby ją z tych kłopotów wydobyć.

Terri pokręciła tylko z powątpiewaniem głową, bo trudno jej było wykrztusić choćby jedno słowo. Patrzyła na nie­go wzrokiem pełnym miłosnego oddania. Nagle odwróciła głowę...

- Muszę już iść - wyszeptała. Była przekonana, że nie zniosłaby, gdyby jego miłosne spojrzenie zamieniło się w spojrzenie nienawistne. - Jest jeszcze coś innego... ale nie mogę ci o tym teraz powiedzieć. Może innym razem, gdy ja... - Gdy spłacę mój dług, pomyślała i spuściła oczy, dostrzega­jąc dopiero teraz, że stoi przed nią talerz z jarzynową sałatką. Kiedy, u licha, kelner postawił go, zastanawiała się, zaskoczo­na. - Bardzo mi przykro - powiedziała. - Ja... ja nie mogę... proszę, odwieź mnie już do domu.

Mark dostrzegł, że jej oczy napełniają się łzami. Nie był to stosowny czas, żeby na dziewczynę wywierać nacisk.

- Oczywiście - odpowiedział i przywołał kelnera.

Gdy pożegnali się w drzwiach jej mieszkania, Terri nie­postrzeżenie wsunęła mu coś do kieszeni marynarki. Nie za­uważył tego. Dopiero później, gdy już był u siebie i zdjął marynarkę, wymacał pudełko w kieszeni. Była w nim bran­soletka i karteczka ze słowami: „Dziękuję ci za pamięć o mnie. Jest to dla mnie cenniejsze niż bransoletka, której z uwagi na pewne okoliczności, nie mogę przyjąć od ciebie".

Przeczytał tę kartkę dwa razy. „Pewne okoliczności". Za­zdrosny przyjaciel? Zbyt wartościowa?

To przecież śmiechu warte. Kobieta, która naciągnęła go na czterysta tysięcy dolarów, nie chce przyjąć bransoletki wartej dwa tysiące?

Coś tu nie pasuje!

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Coś tu nie pasuje, powtarzał w myślach, nerwowo space­rując po swoim salonie. Ona przyznaje się tylko, że została oszukana. Ma wynikać z tego, że podatna jest na zranienia. Ulega łatwo osobom, które kocha? W głębi serca jest uczci­wa. Ja sam widzę to na jej twarzy. I tym właśnie mnie zawo­jowała, podbiła. Niewinnością spojrzenia. Dałem się nabrać niczym początkujący studencina.

Podszedł do barku, nalał sobie drinka i zaczął go sączyć powoli.

Okay, omotała mnie! Mark postawił szklankę z nie dopi­tym drinkiem na barku, aż stuknęła. Ale przecież nie jestem idiotą. Potrafię odkryć, jaki charakter ma ten czy ów. Terri Thompson nie ma natury oszustki i nie lubi ranić ludzi. To jest oczywiste. A jednak powieka jej nawet nie drgnęła, gdy brała czek na czterysta tysięcy dolarów.

Mark popatrzył na bransoletkę. Coś tu więc nie pasuje. Wiele by dał, żeby dotrzeć do sedna sprawy i wytłumaczyć sobie tę sytuację...

Wziął do ręki słuchawkę telefonu.

Terri położyła się do łóżka, ale nie mogła zasnąć. Leżała z otwartymi oczami i nie umiała powstrzymać napływających myśli. Gdy zadzwonił telefon, była przekonana, że usłyszy głos matki i szybko sięgnęła po słuchawkę.

- Terri? - Był to jednak głos męski, jego głos. Odezwał się, a to znaczyło, że wybaczył jej, iż tak szybko wyszła z restauracji.

- Posłuchaj, musimy porozmawiać.

- Nie, proszę, jeszcze nie teraz... - Jej głos załamywał się. Były sprawy, o których nadal nie chciała z nim rozmawiać.

- Dobrze, w porządku. Nie będziemy więc rozmawiać... Po prostu pojedziemy na małą przejażdżkę...

- Pojedziemy? Dokąd?

- Dokądkolwiek. Wprost przed siebie. Nie lubisz tego?

- Przeciwnie, bardzo lubię. - Terri pomyślała, że może być wspaniale. Tylko we dwoje, z Markiem. Po prostu pojadą szosą przed siebie, bez określonego celu, o niczym nie myśląc.

- W porządku. A więc jutro. Przyjadę do ciebie o siódmej. Wybierzemy się na cały dzień.

- Ale ja mam przecież pracę.

- A nie masz przypadkiem jakiegoś zaległego urlopu?

- Tak, ale... - Terri pomyślała o podaniach o kredyty, czekających na nią na biurku. Chciała je rozpatrzyć jeszcze przed wyjazdem z Kalifornii.

- A ponieważ planujesz opuszczenie niebawem naszego stanu... - powiedział Mark z odrobiną ironii w głosie.

W związku z czym nie będziemy się już chyba nigdy wię­cej widzieć, dopowiedziała sobie Terri. Przebywanie z nim przez jeszcze jeden cały dzień będzie wspaniałe. Jechać wprost przed siebie, nie martwiąc się o nic, nie myśląc o prze­szłości. Po prostu...

- Terri, jesteś tam?

- Tak, oczywiście, jestem. I bardzo podoba mi się twój pomysł. Będę gotowa o siódmej.

Nie było prawdą, że nie miał wytkniętego celu. Chciał jechać prosto do miasteczka Watsonville, gdzie mieściła się właśnie, okryta złą sławą, fabryczka porcelany Saundersa. I gdzie nadal mieszkała była żona owego dżentelmena. Jak wiadomo, ograbił ją niedawno i porzucił. Łatwo sobie było wyobrazić, w jakim stanie ducha była ta pani dzisiaj.

Jeśli Terri, która nienawidziła ludzkich nieszczęść i cier­pień, zobaczy ją... i uświadomi sobie, jakie mogą być nastę­pstwa męskich oszustw...

Mark nie lubił krętych ścieżek i nie spodziewał się po tej wycieczce specjalnych radości. Przypuszczał natomiast, że Terri po spotkaniu byłej pani Saunders zapamięta do końca swoich dni tę rzekomą wycieczkę donikąd.

Na twarzyczce Terri, która radośnie powitała go rano, nie było śladów smutku z poprzedniego wieczora. Jej uśmiech był ciepły, oczy błyszczały w oczekiwaniu tego, co miał przy­nieść dzień. Miała na sobie jasnozielone spodnie i bluzkę w podobnym kolorze. Pasujący do tego żakiet narzuciła na ramiona. Wyglądała świeżo, młodo i niewinnie. Miał ocho­tę otoczyć ją ramieniem i tak przez chwilę trzymać. Prze­łknął jednak tylko ślinę i zajrzał do koszyka, który trzymała w ręce.

- Co tam masz takiego smacznego? - zapytał.

- Nie chcesz chyba, żeby zabrakło nam jedzenia, gdy bę­dziemy jechali przez pustkowia.

Pustkowia, dobre sobie, pomyślał i oczami wyobraźni zo­baczył setki samochodów na ich trasie do Watsonville i roz­maite punkty żywienia na poboczach szosy. Wstyd mu się zrobiło, że chciał dziewczynę nabrać.

- Pojedźmy szosą numer jeden, to znaczy tą najbliższą Pacyfiku - powiedziała. - Robi wrażenie, jakby prowadziła donikąd, a punkty widokowe, których tam jest mnóstwo, po­kazują tylko niebo, przybrzeżne skały i ocean.

Terri wyglądała na tak szczęśliwą i oczekującą cudów, że Mark poczuł lekkie wyrzuty sumienia. Ostatecznie zgodził się, bo szosą numer jeden co prawda było trochę dalej, ale również dojeżdżało się do Watsonville.

Była to ta sama droga, którą odbyli w czasie wycieczki do Monterey, tyle że wówczas płynęli jachtem, a teraz mknęli samochodem. Dzięki Bogu ruch na szosie był mały, a widoki oglądane przez szybę auta należały do najpiękniejszych na świecie.

Dziewczyna zaplanowała wszystko doskonale. Na pier­wszym punkcie widokowym zjedli rogaliki i popili dobrą ka­wą z termosu. Terri wzięła ze sobą aparat fotograficzny i z radością robiła zdjęcia na prawo i lewo. Jej entuzjazm oka­zał się zaraźliwy.

- Mark, popatrz, jakie to piękne. Czy sądzisz, że foki na tej wysepce nie są zbyt daleko od nas? Stań trochę bliżej, chcę cię mieć na tej fotce.

- Wystygnie ci kawa - ostrzegł ją. - Zamieńmy się ro­lami. Ty wypij swoją kawę i daj mi aparat, to zrobię ci zdjęcie.

- Wspaniale - zawołała zachwycona. - Miałam właś­nie ci powiedzieć, że chciałabym mieć także trochę własnych fotek...

O nie, ta będzie dla mnie, pomyślał Mark, patrząc na dziewczynę przez obiektyw aparatu. Na tle nieba widział jej wijące się pięknie pukle, potargane przez wiatr, twarz lekko zaróżowioną, oczy błyszczące ze szczęścia. Gdyby mogła zachować ten wyraz twarzy na zawsze?

Po powrocie do samochodu zastanawiał się znowu, jak mocno była związana z Saundersem i co należało uczynić, żeby oderwać ją od niego? Ale czy chciałaby być oderwana... Postanowił jeszcze raz spróbować.

- Terri, przecież lubisz swą pracę? Czy musisz stąd wyje­chać? Może jest jakiś sposób...

- Mark, przecież obiecałeś...

- Okay - odparł i przerzucił się na inne tematy. Pogoda, artykuł, który pisał, podania o kredyty, które ona właśnie rozpa­trywała. Ale w efekcie, jeszcze bardziej utwierdził się w przeko­naniu, że muszą zobaczyć byłą żonę Saundersa.

Kiedy zatrzymali się na lunch, słońce było już wysoko, oświetlając wyraziście przybrzeżne klifowe skały, ocean pie­niący się w dole i małą odległą wysepkę. Otuleni złocistą poświatą, rozgrzani ciepłem promieni, stali przytuleni do sie­bie, zauroczeni pięknem, które ich otaczało.

- Czuję się tak, jakbym stała na samym szczycie świata - wyszeptała Terri. - Jestem pełna życia, ale także spokoju i mam wrażenie, że jestem cząstką tego, co mnie otacza. I je­stem w pełni przekonana, że ktoś, tam w górze, panuje nad wszystkim: nad drzewami, skałami, oceanem, a także nade mną. I w głębi serca czuję, że wszystkie moje drobne kłopoty są właśnie... drobne. Może dlatego niektórzy ludzie stają się pustelnikami. Co o tym sądzisz? Mówią sobie: Zostawię ten cały doczesny świat i... odchodzą. - Terri zamilkła. - Coś mi się wydaje, że głupio gadam...

- Nie, ani trochę głupio. Terri, czy wyjdziesz za mnie za mąż?

- Co mówisz? - Jego słowa poraziły ją jak prąd elektry­czny, ale jednocześnie poczuła radość, lęk, niewiarę, powąt­piewanie. - Co powiedziałeś? - powtórzyła, jakby nie wie­rząc własnym uszom.

- Poprosiłem cię, żebyś została moją żoną. - Jemu też wydawało się to nieprawdopodobne. Niezależnie od tego, co zrobiła, kim była, chciał jej, pragnął.

- Ja... jest coś, o czym... - Czuła, że jeszcze chwila, a wszystko mu powie. Tyle było miłości, łagodności, współ­czucia w czarnych oczach, które na nią patrzyły. Tyle uwiel­bienia. Terri poczuła, że całe jej ciało dygoce. Niestety, ani słońce, ani ocean, ani ten ktoś tam w górze... nie mógł wy­mazać kłamstwa, ani oddać wyłudzonych czterystu tysięcy dolarów. - Czas - powiedziała. - Jest mi potrzebny czas na zebranie się na odwagę.

- Zaczekam - odparł Mark.

Na tarasie punktu widokowego pojawił się drugi samochód i rozproszył urok chwili. Był to raczej sfatygowany volkswa­gen, z którego wysiadła dwójka młodych ludzi. Dziewczyna była różowa na twarzy, pulchna i w zaawansowanej ciąży, a chłopak rudy i piegowaty. Sprawiali miłe wrażenie i wyda­wali się również zachwyceni widokami. Mieli też aparat foto­graficzny i po chwili obie pary robiły sobie wzajemnie liczne zdjęcia. Po raz pierwszy Terri i Mark pozowali wspólnie do fotografii.

Terri przyniosła tekturowe kubki i młodzi ludzie dali się poczęstować winem i kanapkami z jej piknikowego koszyka.

- Wypijemy tylko po jednym drinku - powiedziała dziew­czyna. - Chcemy być całkowicie przytomni, jadąc przez te góry.

Mark również nie chciał pić wina i gdy wsiedli ponownie do auta, pogryzali tylko kruche ciasteczka i owoce.

Rozmowa nie bardzo się kleiła. Mark zastanawiał się, jak jeszcze raz powrócić do najbardziej interesującego go tematu i co zrobi, gdy potwierdzą się jego najgorsze przypuszczenia.

Natomiast Terri była coraz bliższa zwierzeń, ale wciąż się ich obawiała.

- Watsonville - zakomunikował Mark, gdy dojechali do miejscowości. - Czy to przypadkiem nie tutaj Eric Saunders zakładał tę fikcyjną fabryczkę porcelany?

- Tak, to właśnie tutaj - potwierdziła Terri i zaskakując go, dodała: - Bardzo chciałabym rzucić na nią okiem.

Brzmiało to tak, jakby nigdy jej przedtem nie widziała.

Dotarli do niej bez większego trudu. Mieściła się w dwu­piętrowym niedużym budynku i była pozamykana na wszy­stkie spusty. Terri zajrzała do środka przez szerokie, brudne okno, a Mark głośno zapukał do drzwi. Brian powiedział mu, że kobieta mieszka na górnym piętrze. W końcu ukazała się. Była drobna, miała na sobie torbiaste dżinsy i pulower popla­miony farbą. Cienkie blond włosy przyprószone były siwizną i opadały jej na ramiona. Oczy miały ponury wyraz i były bez życia.

- Zapewne pani Saun... - odezwał się Mark, na co kobieta zmarszczyła się i zdecydowanie zaprzeczyła głową.

- Nazywam się Jane Boyers - powiedziała. - Czego pan chce?

- To jest panna Terri Thompson z Administracji Małe­go Biznesu, i chcielibyśmy z panią porozmawiać, jeśli to mo­żliwe?

- Dość się już nagadałam - odpowiedziała. - Z wszystki­mi i o wszystkim, o czym wiem.

Ta kobieta musiała się już bardzo nacierpieć, pomyślał Mark. Przypuszczalnie był wobec niej okrutny, chcąc wyko­rzystać jej ból tylko po to, żeby pokazać Terri, w jak ciężkim położeniu zostawił ją Saunders.

- Nie będziemy zadawali pytań. Nie chcemy robić pani kłopotów. Mnie interesuje sama wytwórnia. Czy możemy na nią rzucić okiem? - zapytała Terri.

- Jeśli interesuje was to, co z niej zostało - odparła kobie­ta, wzruszyła ramionami i zaprowadziła ich do frontowego pomieszczenia, które było zapewne miejscem, gdzie prezen­towano produkty.

Na półkach pozostało jeszcze kilka wazoników i figurek ceramicznych, podczas gdy połamane kawałki rzeźb, resztki glinki, papieru i pudeł zaśmiecały podłogę.

Jane Boyers tłumaczyła się:

- Miałam zamiar uprzątnąć ten bałagan, ale pozostało we mnie tak mało energii... - Bez specjalnego zamysłu oprowa­dziła gości po pozostałych częściach wytwórni. Pokazała ma­ły piec do wypalania porcelany, koło do jej formowania, bu­telki z polewą, pojemniki z glinką, pędzlami i innymi dro­biazgami. - Przed spotkaniem Erica miałam tutaj mały warsztacik, dopiero on wyposażył go w urządzenia produkcyjne i wszystko to działało aż do chwili... wiecie zapewne, czym się to skończyło.

Pani Boyers, mimo swych poprzednich zastrzeżeń, opo­wiedziała im dokładnie, jak się rzeczy miały, chyba głównie dlatego, że Terri wykazywała autentyczne zainteresowanie, a także współczucie. Z opowiedzianej historii wynikało nie­dwuznacznie, że kobieta została zawojowana i wykorzystana przez Erica Saundersa. Oddała mu wszystko, co miała. Swo­ją emeryturę, niewielkie oszczędności, a także pieniądze ze sprzedanego domu.

- Wszystko to potrzebne mu było, jak mówił, do rozkrę­cenia biznesu - powiedziała pani Boyers, z oczami pełnymi łez. - No a potem, widzicie, do czego doszło. Zabrał wszy­stko, co miałam.

Opowieść Jane Boyers zrobiła na Marku, podobnie jak wcześniej na Brianie, wielkie wrażenie. Współczuł kobiecie całym sercem i był przekonany, że ich wizyta tutaj uświadomi Terri należycie, jakie efekty przyniosło jej zaniedbanie kon­troli nad Saundersem.

Tymczasem, o dziwo, po zachowaniu Terri nie można było wnosić, że chociaż trochę czuje się współwinna. Niewątpliwie była pełna współczucia. Ale przede wszystkim... zaintereso­wana. Odwróciła się pd kobiety i przyglądała się z dużą uwa­gą figurce przedstawiającej dziewczynkę grającą na fujarce.

- Czy to pani robota? - zapytała Jane, a ona potaknęła. - A to także? - Wskazała tym razem na figurkę łabędzia. Jane jeszcze raz potwierdziła.

Terri stanęła na wprost gospodyni, cała uśmiechnięta.

- Myli się pani, Jane Boyers. Eric Saunders nie zabrał pani wszystkiego. Czy nie zdaje sobie pani sprawy, jaki ma duży talent?

Mark z zachwytem słuchał, jak Terri zaczęła wychwalać pod niebiosa plastyczne umiejętności i artystyczną wyobraź­nię gospodyni. W miarę wypowiadanych przez Terri słów, oczy Jane Boyers rozjaśniały się coraz bardziej.

- Wszystko, co mówię, jest prawdą - Terri stwierdziła z przekonaniem, porzucając oficjalną formę. - Wciąż masz ten talent, który dostrzegł w tobie Eric Saunders na początku waszej znajomości. I teraz ten talent możesz wykorzystać wy­łącznie dla siebie. - Przy tych słowach Terri wyjęła ze swej torebki długopis i notatnik i zaczęła w nim coś pisać i podli­czać. - Ten budynek jest w tej chwili w rękach likwidatorów twojej firmy, ale są trudności z jego sprzedażą, w związku z czym łatwo go będzie wydzierżawić. Pomieszczenia miesz­kalne zostały już przeniesione na górne piętro, wobec czego parter można przekształcić w warsztat i sklep. To jest okolica, gdzie bywa dużo turystów, poszukiwaczy pamiątek i miłoś­ników rzeczy pięknych. Znajdzie się również między nimi wielu entuzjastów tych figurek... - Terri podkreśliła zwłasz­cza pomysł utworzenia pracowni artystycznej i możliwość założenia szkółki dla amatorów, którzy chcieliby wytwarzać podobne cacuszka. - Masz właściwie cały potrzebny do tego sprzęt. Będziesz mogła dostać poprzez naszą Administrację niewielki kredyt na rozwinięcie tego pomysłu.

Mark słuchał zafascynowany. To była Terri w swoim ży­wiole. To była kobieta, która posiadała osobowość, zainte­resowania i odpowiednie wykształcenie, aby pracować jako profesjonalistka w dziedzinie małego biznesu. Na tyle bystra, że nie można jej było wyprowadzić w pole. Mark przekonał się tu o jeszcze jednym. Z całą pewnością nie było jakiegoś związku przestępczego między Terri i Saundersem.

Ich przyjazd tutaj sprawił, że kobieta ograbiona przez tamtego łobuza, mogła mieć nadzieję, iż wydobędzie się ze swojej dra­matycznej sytuacji i rozpocznie twórcze życie na nowo. Życie pełne wigoru, kuszących pomysłów. Patrząc na Terri, pochyloną nad notatnikiem, w którym wszystko zostało precyzyjnie wyli­czone, Mark odczuwał wyraźnie przypływ dumy.

Coś jeszcze wynikało z tej ich przejażdżki. Mark był coraz bardziej zakochany. I coraz bardziej zażenowany.

Co teraz? - zadawał sobie pytanie.

Jedno jest pewne. Jeśli on nazywa się Mark Denton, to ta kobieta jest Deedee Divine... A może jednak nie jest?

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Gdy następnego dnia rano Mark pojawił się w redakcji, sensacyjna wiadomość już się rozeszła. Eric Saunders został zatrzymany w Chicago. Dzień później targował się w sądzie, do czego się przyznać, żeby ewentualny wyrok był mniejszy. Z tej też racji wskazał na współwinnego. Był nim poprzedni urzędnik od pożyczek bankowych, James Turner. Porzucił pracę w Administracji Małego Biznesu, zaraz potem jak Saundersowi przyznano kredyt.

- Wprost nie mogę w to uwierzyć - powiedziała Terri, gdy Mark zatelefonował do niej, aby przekazać najświeższą informację. - Był takim miłym facetem. Zrezygnował z pracy u nas, bo chciał zaopiekować się swoją matką, która była chora i mieszkała w... w Kanadzie, o ile dobrze pamiętam.

- Wygodne usprawiedliwienie.

- Tak teraz to wygląda. Ale wtedy był bardzo zmartwiony stanem matki. Wydawał się nam wszystkim bardzo uczciwy i prostolinijny. Nie mieści mi się w głowie, że potrafił prze­prowadzić taką machlojkę.

- Mniejsza z tym - powiedział. - W każdym razie ta naj­nowsza sensacja jest doskonałą puentą do mojego artykułu.

Szkic artykułu Mark miał już w głowie. Eric Saunders nazywany był w nim prawdziwą hańbą stanu Kalifornia. W dalszej części artykułu powiedziane jednak będzie, że ten odosobniony przypadek nie może wpłynąć na ogólną opinię

o pracy całej Administracji. Działalność małego biznesu po­winna odgrywać ważką rolę w budowie gospodarki narodo­wej również w stanie Kalifornia. Na poparcie tej tezy zacytu­je doskonałe rezultaty działania Administracji, a zwłaszcza wskaże na pracę głównego urzędnika od spraw przydziela­nia kredytów, na Terri Thompson. Ona to właśnie sprawdza szczególnie skrupulatnie dotychczasową działalność peten­tów występujących o kredyt i szacuje ich możliwości oraz umiejętności gospodarcze, aby nie narażać stanu Kalifornia na jakiekolwiek ryzyko. W ten sposób Mark chciał wynagro­dzić Terri wszelkie bezpodstawne podejrzenia, które wysuwał pod jej adresem.

- Terri - powiedział cichym głosem. - Kocham cię.

- Mark, och, Mark... - wyszeptała głosem pełnym miłości, ale też boleści i udręki. - Ja także bardzo cię kocham. - Te słowa przyniosły jej ogromną ulgę, wręcz sprawiły rozkosz! O co więc jeszcze jej chodziło, jaki miała problem?

Jakby w odpowiedzi na te pytania usłyszała jego głos w słuchawce:

- Terri, kochanie. Będziesz miała dość czasu, aby pod­jąć decyzję. Zjawię się u ciebie, dziś wieczorem. Zaraz po pracy.

Ręka dziewczyny jeszcze przez chwilę spoczywała na te­lefonie, mimo zakończenia rozmowy. Będzie wieczorem, po­wtarzała w duchu. Wzdrygnęła się, bo czekała ją przecież ciężka próba.

On mnie kocha, pomyślała. Jeszcze raz mi to wyznał. Powtórzył też prośbę, żebym wyszła za niego, a więc ma prawo wymagać, abym mu o wszystkim opowiedziała. Bez ogródek! Na przykład tak: „Posłuchaj. Chcę wszystko wyjaś­nić. Nie jestem tą, za którą mnie bierzesz. No więc, jestem, ale... Gdy spotkałam cię po raz pierwszy, występowałam w roli tancerki w barze Spike'a. I myślałeś... to znaczy dałam ci do zrozumienia, że..."

O Boże! Kłamstwo goni kłamstwo, a suma czterystu tysię­cy dolarów jest ogromna. Na dodatek jestem winna te pienią­dze nie Markowi, tylko temu staremu człowiekowi, z suro­wym wyrazem twarzy, który zarzucił mnie dociekliwymi py­taniami, kiedy spotkałam go u matki Marka. Czułam się wte­dy, jakbym była przesłuchiwana niczym szpieg. Jakby badano, dlaczego się tam pojawiłam, bez wcześniejszych kon­sultacji Marka ze starszym panem. Tak mnie potraktowano, gdy byłam z pozoru godna szacunku. Wyobrażam więc sobie, co by było, gdyby ten leciwy dżentelmen...

Ale zapomnijmy o nim. Przecież to Mark mnie kocha.

Kocha Terri Thompson, a nie Deedee Divine.

Powiedz mu zatem, że twoja matka była ciężko chora i ty potrzebowałaś... - mówiła sama do siebie. Oczywiście, bądź dla niego miła i...

- Panno Thompson - powiedział urzędnik z jej działu, przedtem uprzejmie stukając w drzwi. - Zjawił się człowiek z biura prokuratora okręgowego, pytając, czy może obejrzeć dokumenty Saundersa. Mogę go wprowadzić?

- Oczywiście. I proszę przynieść teczkę Saundersa - od­parła i zaraz skupiła się na tamtej sprawie.

Jak to się stało, że Turner mógł wplątać Administrację w taką aferę? Pamiętała jak dziś, gdy powiedział: „Wiem, że macie tu niedobory personalne i przykro mi, że muszę was tak nagle opuścić. Ale chodzi o moją matkę. Jest poważnie chora i..."

Do podobnego wyjaśnienia będzie musiała sięgnąć dziś wieczorem, rozmawiając z Markiem. Z tym, że w jej wypad­ku nie było to kłamstwo. Zatem nie powinna czuć się winna. Zawstydzona. A jednak ciągle tak się czuła.

- Dzień dobry - powiedziała do mężczyzny, którego wprowadzono do jej gabinetu. - Proszę usiąść.

Terri odłożyła na później własne problemy i zajęła się spra­wami służbowymi-.

Mark opuścił redakcję wczesnym wieczorem i udał się od razu do apartamentu zajmowanego przez dziewczyny. Drzwi były otwarte i wszedł wprost do salonu, gdzie na podłodze siedziała Angie. Nogi miała skrzyżowane, ręce założone za siebie. Czyżby znowu odprawiała medytacje?

Nie. Oczy miała otwarte i uśmiechała się szeroko. I gadała.

- Dziękuję, bardzo dziękuję. Będziemy razem pracować. Mark poszedł za jej spojrzeniem, próbując dostrzec, z kim dziewczyna rozmawia. Ale nikogo nie zobaczył. Zwrócił się więc do Angie:

- Co ty, do diabła, wyprawiasz?

- Och, Mark! - prychnęła i wyrwała się z transu, jeśli coś takiego przeżywała. - Zepsułeś wszystko!

- To znaczy, co?

- Oczywiście mój wizjonerski obraz. Nie znasz się na tym, powiem ci zatem tylko, że wszyscy składali mi gra­tulacje i opowiadali, jaką wspaniałą pracę będę wykony­wała. Ja natomiast byłam po prostu skromna i wdzięczna, podobnie jak Terri. Na koniec do gabinetu Terri, to znaczy do mojego, przyszedł pan Anderson i powiedział: „Jestem za­chwycony, że przejmujesz pracę po Terri i jestem pewien..."

- Zaczekaj! Nie spiesz się tak. Co chcesz przez to powie­dzieć, że przejmujesz pracę po Terri?

- To znaczy wtedy, kiedy ona wyjedzie...

- Nie ma takiego zamiaru - powiedział z przekonaniem i pomyślał, że tego dopilnuje.

- To ty się mylisz. Właśnie, że wyjedzie. I nie muszę jej do tego popychać, namawiać. Złożyła już wymówienie.

- Wobec tego wycofa je. Mówię ci, że Terri zostaje w San Francisco.

Angie popatrzyła na niego z wyrazem oburzenia.

- Wiesz doskonale, że ona zgodziła się już i zdecydowała, że będzie pracować w Dallas i przeprowadzi się tam w ciągu najbliższych dwu tygodni. I ja obejmę jej stanowisko. Mówi­łam ci już, że składano mi gratulacje, a także...

- Przestań pleść te koszałki opałki. Mówię ci, że ona ni­gdzie się nie wybiera. - Nagle ogarnęła go wściekłość. Nie był przecież pewny, co naprawdę zamierza Terri. O wszy­stkim, jak dotychczas, dowiadywał się właśnie od Angie. Po­wiedział zatem, chcąc zamknąć temat: - Przestań wreszcie snuć te marzenia. Twoje sztuczki nie przynoszą przecież i tak jakiegoś konkretnego rezultatu.

- A właśnie, że przynoszą! Czy nie pamiętasz, wielo­krotnie przywodziłam sobie na myśl ten apartament, aż wreszcie Marge doszła do wniosku, że współżycie z jej panem stało się nieznośne i przekazała mi całe mieszkanie, ze wszystkim, co w nim było. - Angie strzeliła palcami i powiodła rękami wokół siebie. - No i jak widzisz, prze­jęłam to wszystko. A potem zaczęłam wyobrażać sobie do­skonałą współlokatorkę. I mój wybór padł na Terri. A sko­ro wspomniałam o Terri. Czy wiesz, co ona z kolei zrobiła? Doradziłam jej, po moich doświadczeniach, żeby siłą wyobraźni przyciągnęła do siebie czterysta tysięcy dola­rów. No i zgadnij, co się stało? Zaledwie po dwóch dniach, jakby z nieba, spadła na nią ta okrągła sumka dolarów! I co teraz powiesz, ty mądralo?

Mark nie był w stanie myśleć, mówić. Mógł tylko wpatry­wać się w Angie. Oniemiały. Osłupiały.

- Oho! Widzę, że nareszcie cię przekonałam. Czterysta tysięcy dolarów wpadło jej wprost do ręki.

- Angie, czy Terri tańczy? - zapytał Mark, odzyskując mowę. - Pytam, czy tańczy profesjonalnie, zawodowo. Przy­najmniej na pół etatu?

Wyraz zaskoczenia na twarzy Angie był autentyczny.

- Nie, nie wykonuje żadnej pracy na pół czy ćwierć etatu. Jej etatowa praca w Administracji jest dostatecznie absorbu­jąca. I ty o tym wiesz.

Nie, Angie była w błędzie. Terri tańczyła profesjonalnie, przynajmniej jakiś czas temu. Pod nazwiskiem Deedee Di­vine. I w tym charakterze wycyganiła od niego czterysta ty­sięcy dolarów.

- Pieniądze nie spadają sobie ot tak, po prostu z nieba - powiedział z drwiną w głosie.

- Ale w wypadku Terri tak to właśnie było. Pewien starszy facet... Oczywiście to nie był jej facet. Był raczej życzliwą duszą, jednym z tych osławionych dobroczyńców. Jakże się on nazywał? James? Nie, Jasper Goodrich. On dostarczył jej tej forsy, a ona nawet go wcześniej nie znała.

- Rozumiem - powiedział Mark z udanym zainteresowa­niem. - I gdzie doszło do wręczenia tej okrągłej sumki przez ową życzliwą duszę?

- W szpitalu, tak mi się przynajmniej wydaje. Ten starszy pan dowiedział się o jej nieszczęściu i pożyczył tyle, ile było potrzebne. Terri spłaca mu już tę sumę.

To się przynajmniej zgadzało. Wedle tego, co mówi Nate, na nazwisko Marka przychodzą już regularnie, co miesiąc, czeki na sto dolarów. Mężczyzna zmarszczył się. Przymrużył oczy. Szpital?

- Jakie nieszczęście przydarzyło się Terri? - zapytał.

- Nie jej samej, lecz matce. - I Angie opowiedziała mu wszystko, co sama wiedziała.

A więc wreszcie poznał prawdę. Angie dorzuciła mu jesz­cze trochę szczegółów. Mark zastanawiał się, ile jeszcze osób na świecie byłoby w stanie zdobyć taką sumę pieniędzy na przeszczep szpiku kostnego?

Angie poradziła przyjaciółce, aby zastosowała metodę wi­zjonerstwa i w ten sposób doszło do cudownego wydarze­nia. .. Czy to możliwe?

Angie dodała jeszcze, że jest pewna, iż Terri nigdy nie tańczyła zawodowo. Jej matka, tak. Była tancerką. Występo­wała w Nowym Jorku, ale w pewnej chwili przyjechała tutaj, z wizytą do Terri, i zemdlała, a potem załamała się nerwo­wo... Dziwne, jak człowiek może nagle niebezpiecznie się rozchorować. Dla Terri był to przerażający szok.

- Gdzie Terri jest w tej chwili? - zapytał. Miał wielką ochotę dostać ją w swoje ręce. I zrobić to, na co miał nadzieję przez wiele ostatnich miesięcy!

- Jest wciąż w pracy. Załatwia nadal sprawę afery Saun­dersa, oczywiście wiesz, o co chodzi. Możesz na nią tutaj poczekać. Ja muszę już iść na spotkanie z grupą „LLL".

- Idź zatem - powiedział Mark. - Ja zaczekam.

Była już prawie ósma wieczorem, gdy usłyszał zgrzyt klu­cza w zamku. Po chwili Terri weszła do salonu i położyła swą torebkę na podręcznym stoliku.

- Przepraszam za spóźnienie. Telefonowałam do ciebie, do redakcji i powiedzieli mi, że już wyszedłeś.

- Tak. Spieszyłem się, sądząc, że wreszcie porozmawiamy otwarcie.

- Oczywiście - potwierdziła i skierowała się do kuchni. - Przygotuję dla nas kawę. - Mark poszedł za nią i stanął w drzwiach, opierając się o futrynę. Patrzył, jak wyraźnie zde­nerwowana zajęła się parzeniem kawy. - Czy jesteś może głodny? Jeśli tak, zrobię kanapki.

- Nie jestem głodny - odparł, panując nad głosem. Nadal unikając jego spojrzenia, Terri nagle zaczęła relacjo­nować dzisiejsze wydarzenia.

- W biurze jest straszne zamieszanie. Prokurator okręgo­wy chciał przejrzeć akta zarówno Turnera, jak i Saundersa. Turner był urzędnikiem, odpowiedzialnym za pożyczki i po­mógł Saundersowi przy wyciąganiu z Administracji pie­niędzy.

- Dwustu tysięcy dolarów. Prawda?

- Zgadza się.

- To dokładnie połowa tego, na co naciągnęła mnie pewna tancereczka o nazwisku Deedee Divine, specjalizująca się w tańcu brzucha...

Dziewczyna gwałtownie zamknęła kurek od wody i obró­ciła się twarzą do Marka. Ostrożnie postawiła dzbanek z kawą na stole i popatrzyła mężczyźnie w oczy.

- A zatem wiesz wszystko?

- Myślałaś, że możesz ukryć się pod peruką?

- Ale przez ten cały czas... sprawiałeś wrażenie, jakbyś się nie domyślał... A Robbie na pewno mnie nie poznał...

- Robbie nie jest w tobie zakochany.

- Mark, nie mów mi o miłości. - Jej oddech był przyspie­szony, a słowa wypowiadała ze zdumieniem w głosie. - Wie­działeś, jak się rzeczy mają od tego pierwszego wieczoru w jachtklubie... Przez tyle miesięcy... I nigdy nic mi nie powiedziałeś. Dlaczego?

- Czekałem, aż ty mi pierwsza powiesz.

- Czekałeś, że ja powiem, to znaczy świadomie bawiłeś się ze mną w kotka i myszkę. Poddając torturom, podczas gdy ja...

- Torturom? - Mark popatrzył na nią z góry. - Czy wy­obrażasz sobie, jakie ja męki przechodziłem, przypuszczając, że jesteś wplątana w aferę Saundersa...

Terri gwałtownie odsunęła się od stołu, a jej oczy płonęły oburzeniem.

- Jak mogłeś choć przez chwilę pomyśleć coś takiego? Podejrzewać, że nadużyję zaufania Administracji? Oszukam i okradnę ludzi, którym zobowiązałam się służyć?

- Dlaczego nie? Jeśli mogłaś oszukać mnie na czterysta tysięcy dolarów? Przecież tak się stało?

- Ale to nie jest... nie było... - Terri uniosła głowę, a oczy jej płonęły. - W porządku. Byłam wtedy kompletnie załamana. A pieniądze były mi rozpaczliwie potrzebne. I na­gle ty się pojawiłeś i zacząłeś machać mi przed nosem tą wielką sumą. Co miałam twoim zdaniem robić? Odtrącić ją, podczas gdy moja matka... - Terri przerwała w pół zdania, wydawało się, że jej wewnętrzny ogień zaczyna gwałtownie przygasać. - Oczywiście, żle postąpiłam - powiedziała na ko­niec cichym głosem.

Wyglądała na tak nerwowo rozstrojoną, że Mark złagod­niał. Podszedł do Terri i wziął ją w ramiona.

- Kochanie, powinnaś mi była powiedzieć. Odsunęła się gwałtownie.

- Powiedzieć? Przecież ja w ogóle cię nie znałam, nic o tobie nie wiedziałam. Dostrzegałam tylko twoje przeszywa­jące mnie spojrzenie, a potem dowiedziałam się, że jesteś gotów rzucić mi w twarz plik banknotów, żeby tylko wy­rwać z moich szponów drogocennego spadkobiercę rodu Goodrichów.

Mark ponownie wyciągnął ku niej ramiona.

- Gdybyś wyjaśniła sytuację...

- Wyjaśniła? Ty przecież z góry przykleiłeś mi etykietkę oszustki i kłamczuchy, która myśli tylko o tym, jak by tu najszybciej nachapać się złota.

Mark nie mógł powstrzymać się od szerokiego uśmiechu.

- Muszę powiedzieć, że zagrałaś tę rolę perfekcyjnie.

- Ciekawa jestem, co byś pomyślał, gdybym powiedziała, że w istocie jestem dobrą dziewczyną i właśnie staram się zgromadzić pieniądze, potrzebne do opłacenia szpitalnych ra­chunków mojej mamy, ale tych pieniędzy wciąż mam za ma­ło? Czy wobec tego możesz mi pożyczyć pół miliona dolców?

Teraz Mark roześmiał się w głos.

- Przyznaję, że odniósłbym się do tego dość sceptycz­nie. Powiem ci także, iż czułem się głupio, kiedy Robbie powiedział mi, że między wami nie było żadnych planów małżeńskich. Ale cieszę się, że dałem ci wówczas te pieniądze. - Nagle uśmiech zniknął z jego twarzy. - Jak się czuje twoja matka?

- Doskonale. Transplantacja uratowała jej życie. Codzien­nie przybywa jej sił. Możesz być pewny, Mark, że zwrócę te pieniądze twemu wujowi, do ostatniego centa.

- Nie przejmuj się. Ja już mu wszystko oddałem.

- Naprawdę? Jak mu to wszystko wytłumaczyłeś?

- Powiedziałem, że tancerka przyznała się do kłamstwa i że zmusiłem ją do zwrócenia pieniędzy.

- A więc tę sumę jestem teraz winna tobie?

- Tak. - Przy tych słowach Mark przyciągnął ją ku sobie i wtulił twarz w jej wspaniałe pukle, a ona przylgnęła do jego piersi, zarzucając mu ręce na szyję.

- Tak bardzo cię kocham, Mark, i jaka to ogromna ulga, że wszystko już z siebie wyrzuciłam.

- Ja też czuję się wspaniale. Czy możemy teraz coś zapla­nować? Mam na myśli, rzecz jasna, nasz ślub.

- Oczywiście, tylko że... - Popatrzyła na niego, a w oczach znowu miała niepokój. - Moja mama nie wie, jaką drogą zdobyłam te pieniądze dla niej. Jeśli spotkałaby kiedyś Jaspera Goodricha, to zaraz zaczęłaby mu dziękować i on odkryłby wszystko...

- I pomyślałby sobie, że zrobił mi dobry dowcip, za który ja płacę!

- Dowcip? - Terri była zaskoczona. - Czterysta tysięcy dolarów? Tak czy inaczej, mama nie wie... Nigdy by mi nie wybaczyła, że oszukałam ciebie, ją, pana Goodricha i...

- Cicho sza! - powiedział Mark, uśmiechając się. - Wuj Jasper nie interesuje się, jakimi drogami chodzą jego darowi­zny. Mogę to ustalić z Nate'em. On jeden wie, co wydarzyło się między Markiem Dentonem i Deedee Divine. Natomiast nic nie wie o Terri Thompson. Wszystko o naszym sekrecie wiesz tylko ty i ja. A ja zobowiązuję się tej tajemnicy do­trzymać.

- Bardzo ci dziękuję. - Terri przytuliła się do niego jesz­cze mocniej. - Och, Mark, czy to nie dziwne, że straszne wydarzenia potrafią na koniec przeistoczyć się we wspaniałe. Na przykład tak było z mamą. W pewnej chwili była bardzo chora, a teraz czuje się doskonale. A także pomyśl o tym, że gdybym nie tańczyła u Spike'a, żeby opłacić rachunki szpi­talne mamy i gdybym nie spotkała tam Robbie'ego, to rów­nież ty nie przyszedłbyś tam... Byłeś taki napuszony i grubiański i... Wiesz przecież doskonale, co mam na myśli! Mark roześmiał się.

- Wydaje mi się, że wiem. Chcesz powiedzieć, że jesteś szczęśliwa, bowiem możesz poślubić mężczyznę, który jest napuszony i grubiański...

- ... i kochający, inteligentny, wyrozumiały i najwspa­nialszy ze wszystkich zamieszkujących naszą ziemię. Mark, jak ja cię kocham! I strach mnie oblatuje, gdy pomyślę, że mogłabym nigdy cię nie spotkać, gdyby nie ten cudowny zbieg okoliczności.

- Muszę ci powiedzieć, że nieraz już dochodziłem do po­dobnego wniosku.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Rutland Eva Cudowny zbieg okolicznosci
0302 Rutland Eva Cudowny zbieg okoliczności
Dziwny Zbieg Okoliczności, parodia
Zbieg okolicznosci (2)
01 Czy to zbieg okoliczności czy zaplanowane akcje
200301 fosylizacja wyjatkowy zbieg okolicznosci
Chmielewska Joanna 15 Zbieg okoliczności
0418 Rutland Eva Wynajmę żonę
Rutland Eva Harlequin Romance 145 Boze Narodzenie jest codziennie
601 Rutland Eva W ramionach księcia
Rutland Eva Ponad granicami
Joanna Chmielewska Cykl Przygody Joanny (15) Zbieg okoliczności
Rutland Eva Ponad granicami
W Polek Wielka strategia czy zbieg okoliczności Kształtowanie się wschodniej granicy państwa karoli
601 Rutland Eva W ramionach księcia
601 Rutland Eva W ramionach księcia
0558 Rutland Eva Zaopiekuj się mną
Rutland Eva Harlequin Romance 182 Ponad granicami

więcej podobnych podstron