S
HERRYL
W
OODS
Randka z
przeznaczeniem
ROZDZIAŁ 1
Mack Carlton, słynny wśród kibiców ze swych szybkich
ruchów i zręcznych uników na boisku, z powodzeniem wy-
mykał się przez większą część miesiąca także swej ciotce
Destiny, ale w końcu okazała się ona sprytniejsza niż wszyscy
obrońcy liniowi, z którymi Mack spotkał się w czasie kariery
piłkarskiej. Z pewnością miała też silniejszą niż oni
motywację. Dopadnięcie go pozostawało więc tylko kwestią
czasu.
Parę tygodni wcześniej udało się jej ożenić jego starszego
brata, Richarda, teraz więc wszystkie wysiłki skupiła na na-
stępnym bratanku. Nie starała się nawet zachować dyskrecji,
prezentując mu kolejne kandydatki na żonę. Mnogość kobiet
nie była dla Macka niczym nadzwyczajnym, bo przecież
opinia playboya przylgnęła do niego zasłużenie, ale żadna z
tych, które wybierała Destiny, nie była w jego typie. Miały
wypisane na twarzy, że znajomość traktują poważnie i per-
spektywicznie, Mack zaś ani myślał angażować się poważnie i
perspektywicznie. Kto jak kto, ale właśnie ciotka powinna
zdawać sobie z tego sprawę.
Podobnie jak jego starszy brat, wiedział, co to znaczy utracić
ukochaną osobę. W przeciwieństwie do Richarda jednak,
który na skutek tego traumatycznego przeżycia bał się
zaangażować uczuciowo, Mack wolał myśleć, że jego niechęć
do trwałych związków wynika raczej z pragnienia poznania
jak największej liczby kobiet niż z lęku przed ewentualnym
opuszczeniem. Po cóż ograniczać się do jednego dania, skoro
ma się do dyspozycji cały bufet? Oczywiście, śmierć
rodziców, którzy zginęli podczas katastrofy małego samolotu
w górach Blue Ridge, kiedy Mack miał zaledwie dziesięć lat,
wstrząsnęła nim, ale uraz nie pozostał w nim tak długo jak w
Richardzie.
Nie wiedział, na ile zdołał przekonać o tym swojego brata i
ciotkę, bo nawet młodszy brat, Ben, uważał, że cała ich trójka
jest emocjonalnie zachwiana na skutek przeżytej tragedii.
Mack jednak wiedział swoje, w każdym razie jeśli chodziło o
niego samego. Po prostu piekielnie lubił kobiety. Wysoko
cenił odmienność ich poglądów, ich podejście do życia, żywą
inteligencję.
No tak, takie określenia są jak najbardziej na miejscu, tak
właśnie należy mówić, nawet jeśli w pobliżu nie było nikogo
wtajemniczonego w jego prywatne, aż nadto męskie myśli.
Prawdę mówiąc bowiem, najwyżej cenił w kobietach sposób,
w jaki zachowywały się w jego ramionach, ich delikatną skórę
i namiętne reakcje. Sprawiała mu, oczywiście, przyjemność
sympatyczna rozmowa, jak każdemu mężczyźnie, ale tak
naprawdę to uwielbiał intymność seksu, niezależnie od tego,
jak okazywała się złudna i ulotna.
Przesadą byłoby utrzymywać, że jest uzależniony od seksu,
ale trochę zamieszania w pościeli sprawiało, że krew za-
czynała mu żwawiej płynąć w żyłach. Może w tym właśnie
kryje się sedno sprawy? Może najbardziej lubi w seksie to, że
pobudza go do życia i pozwala zapomnieć o tym, czego do-
wiedział się już w dzieciństwie - że życie jest krótkie, a śmierć
czyha na każdym kroku? Być może, rzeczywiście został mu
jakiś uraz i lęk po wypadku rodziców.
Rozmyślania nad tym niezwykle ważnym odkryciem
przerwało mu wkroczenie Destiny do siedziby klubu, gdzie
urządził sobie spokojną przystań jako współwłaściciel druży-
ny, w której niegdyś grał. Był tak zaskoczony niespodziewa-
nym pojawieniem się ciotki w tym bastionie męskości, że
znieruchomiał i wpatrywał się w nią szeroko otwartymi
oczami.
- Unikałeś mnie - przypomniała z figlarnym uśmiechem,
siadając naprzeciwko.
Miała na sobie jasnobłękitny kostium, doskonale podkre-
ślający kolor oczu. Jak zawsze, sprawiała wrażenie, że dopiero
co wyszła z salonu piękności, ale nie przypominała osoby ze
zdjęć robionych w okresie, gdy gdzieś na południu Francji
zajmowała się malarstwem. Wyglądała na nich trochę obco i
egzotycznie. Mack zastanawiał się niekiedy, czy ciotka tęskni
za tamtymi latami, czy żałuje życia, które porzuciła, by wrócić
do Wirginii i zająć się trzema osieroconymi bratankami. Jako
dziecko nigdy nie odważył się o to spytać, bo bał się, że jeśli
przypomni jej to, co dla nich poświęciła, popędzi z powrotem
do Europy. Później zaś uznał, że jej obecności i zadowolenia z
życia, na które się zdecydowała, może już być pewien.
Rzucił ciotce chłodne spojrzenie, zdecydowany nie dać po
sobie poznać, że jej przybycie wywarło na nim wrażenie. W
stosunkach z Destiny najlepszą taktyką było nieokazywanie
nawet cienia słabości.
- Wydaje ci się - odparł beznamiętnie. Destiny zachichotała.
- Czyżby? Nie wymknąłeś się wczoraj wieczór tylnymi
drzwiami od Richarda i Melanie? Przecież widywałam twoje
plecy tak często na boisku, że trudno by mi było pomylić je z
czyimiś innymi.
Do licha! A już mu się wydawało, że tak sprytnie się
ewakuował. Oczywiście, istniała i taka możliwość, że to brat
się wygadał. Richard uważał bowiem, że Mack trochę za
dobrze się bawił udanymi manewrami Destiny, które dopro-
wadziły do małżeństwa z Melanie, i teraz bardzo chciał mu
odpłacić pięknym za nadobne.
- Naprawdę mnie zauważyłaś, czy to Richard wszystko
wypaplał? - spytał otwarcie. - Wiem, że tylko czeka, bym
podzielił jego los i wpadł w jedną z tych twoich pułapek.
- Twój brat nie jest paplą! - obruszyła się Destiny. - A ja mam
doskonały wzrok. - Obrzuciła go taksującym spojrzeniem. -
Czego się właściwie boisz, Mack? - spytała.
- Myślę, że obydwoje znamy odpowiedź na to pytanie.
Podejrzewam także, że właśnie w tej sprawie składasz mi
wizytę. Przyznaj się więc, co masz w zanadrzu, Destiny. Za-
nim odpowiesz, ustalmy, że moje życie osobiste jest wyłącz-
nie moją sprawą, i że doskonale daję sobie z tym radę.
- O tak. - Ciotka spojrzała na niego niewinnie. - Poznać już
choćby po tych wszystkich rubrykach plotkarskich. Cóż, to
wysoce niestosowne, Mack. Możesz nie mieć bezpośrednich
kontaktów z Carlton Industries, ale wiesz, że rodzina cieszy
się szacunkiem w tym mieście. Powinieneś o tym pamiętać,
zwłaszcza że Richard przymierza się do kariery politycznej.
Znał te argumenty, bo Destiny miała zwyczaj zagrywać kartą
rodzinną. Zdziwił się jednak, że znowu korzysta z taktyki,
która już kiedyś tak fatalnie ją zawiodła.
- Większość ludzi potrafi nie utożsamiać mego brata ze mną.
A poza tym jestem dorosły - przypomniał, jak już wielokrotnie
wcześniej. - Dorosłe są również kobiety, z którymi się
spotykam. Nikomu nic złego się nie dzieje, nikt nikogo nie
krzywdzi.
- I jesteś zadowolony ze swego życia? - spytała Destiny z
niedowierzaniem.
- Oczywiście. Nie mógłbym czuć się szczęśliwszy - zapewnił.
Pokiwała głową z namysłem.
- No cóż, skoro tak... Wiesz, że twoje szczęście zawsze było
dla mnie najważniejsze. Twoje i twoich braci.
Mack obserwował ją spod zmrużonych powiek. Destiny nie
zrezygnuje ze swoich planów, dopóki istnieje choć odrobina
nadziei. Inaczej Richard nie byłby teraz żonaty. Mack
powinien o tym pamiętać.
- Doceniamy, że nas kochasz - zaczął ostrożnie. - Cieszę się
jednak, że podzielasz moje zdanie, jeśli chodzi o wybór
dziewczyn, że przyznajesz mi prawo do tego wyboru. Muszę
przyznać, że odetchnąłem z ulgą.
- Mogłam się tego domyślać - powiedziała Destiny, z trudem
kryjąc uśmiech. - Kobiety, z którymi ja bym cię chciała
widzieć, najwyraźniej ci nie odpowiadają, bo gustujesz w
osóbkach raczej mało skomplikowanych.
Puścił mimo uszu ten przytyk. Słyszał podobne słowa już
nieraz.
- Czy mogę coś dla ciebie zrobić? - spytał uprzejmie.
- Może potrzebujesz gadżetów klubowych na jedną ze swych
aukcji dobroczynnych?
- Nie, nie. Po prostu wpadłam, żeby cię wreszcie zobaczyć -
wyznała z rozbrajającą szczerością. - Przyjdziesz któregoś
wieczoru na kolację?
- Teraz, kiedy już wiem, że nie zamierzasz mieszać się w
moje życie osobiste, chętnie - odparł. - Czy na niedzielę
przewidujesz czyjąś wizytę?
- Oczywiście.
- A więc przyjdę - obiecał.
W końcu i tak będzie miała gości, jeśliby nawet do niedzieli
straciła chęć ujrzenia bratanka.
- Pójdę już, - Podniosła się z fotela.
Mack odprowadził Destiny do windy. Znowu uderzyło go, że
ciotka jest taka drobna, sięgała mu zaledwie do ramienia.
Zawsze stanowiła jednak siłę, z którą należało się liczyć, i
przez to wydawała się jakby wyższa. On ma prawie sto
dziewięćdziesiąt centymetrów wysokości, może więc Destiny
po prostu jest kobietą średniego wzrostu? A jeśli wziąć pod
uwagę jej dynamiczną osobowość i niewyczerpane wprost
zasoby energii, trzeba stwierdzić, że nie ma równych sobie
wśród wpływowych kobiet Waszyngtonu - czy to wysokich,
czy całkiem niskich.
Tuż przed drzwiami windy ciotka posłała mu jeden ze swych
najbardziej ujmujących uśmiechów, zarezerwowanych z
reguły dla dyrektorów korporacji, od których chciała
wyciągnąć trochę dolarów na działalność charytatywną. Mack
natychmiast stał się podejrzliwy.
- Och, kochanie, byłabym zapomniała - rzuciła, sięgając do
torebki po jakąś karteczkę. - Czy mógłbyś po południu
wstąpić do szpitala? Dzwoniła do mnie doktor Browning z
onkologii. Jeden z jej małych pacjentów jest w bardzo
kiepskim stanie. To twój zagorzały wielbiciel, więc lekarka
uważa, że twoje odwiedziny mogłyby go podbudować psy-
chicznie.
Mimo dzwonka alarmowego, który rozległ się nagle w głowie
Macka, wziął kartkę z adresem. Niezależnie od prawdziwych
zamiarów ciotki była to prośba, której nie sposób odmówić.
Destiny zdawała sobie zresztą z tego sprawę, bo przecież
wyrobiła we wszystkich swych trzech bratankach poczucie
odpowiedzialności. Sława piłkarska Macka zaś sprawiła, że
spełnianie podobnych próśb stało się częścią jego życia.
Zerknął na zegarek.
- Za dwie godziny mam spotkanie służbowe, ale po drodze
wstąpię do szpitala - obiecał.
- Dziękuję, kochanie. Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć. -
Destiny rozpromieniła się. - Powiedziałam doktor Browning,
że przyjdziesz, choć na pewno nie przekazano ci, że dzwoniła
w tej sprawie do ciebie.
- A dzwoniła? - zdziwił się Mack.
- Myślę, że nieraz, dlatego też stałam się dla niej ostatnią
deską ratunku - dodała Destiny.
Mack uśmiechnął się pogodnie, bo jego podejrzenia co do
zamysłów ciotki rozwiały się bez śladu.
- Postaram się to wyjaśnić - przyrzekł. - Ludzie z klubu
wiedzą, że chodzę na takie spotkania, kiedy to tylko możliwe,
zwłaszcza do dzieci.
- Jestem pewna, że musiało nastąpić nieporozumienie -
powiedziała ciotka. - Najważniejsze jednak, że tam pójdziesz.
A ja będę się modlić w intencji tego chłopca. Opowiesz mi
wszystko w niedzielę. Niewykluczone, że będziemy w stanie
coś jeszcze dla niego zrobić.
Mack pochylił się i pocałował ciotkę w policzek.
- To ty powinnaś tam chodzić. Z twoją pogodą ducha i
optymizmem możesz poprawić humor każdemu choremu.
- Jakież to miłe słowa, Mack. - W oczach Destiny rozbłysły
radosne iskierki. - Zaczynam się domyślać, na czym opiera się
twoje powodzenie u kobiet.
Mack mógłby wyjaśnić, że to nie komplementy i słodkie
słówka podbijają serca kobiet, z którymi się umawia, ale
zdawał sobie sprawę, że nie o wszystkim może powiedzieć
starszej pani, która w dodatku jest jego ciotką. Jeśli więc chce
wierzyć, że powodzenie u kobiet bratanek zawdzięcza
walorom towarzyskim, nie będzie jej wyprowadzał z błędu.
Zaoszczędzi sobie w ten sposób kolejnego kazania.
- To przecież gra, na litość boską! - zniecierpliwiła się Beth
Browning, widząc oburzone spojrzenia kolegów z dziecięcego
szpitala onkologicznego. - Gra, której dorośli mężczyźni
poświęcają czas, a przecież powinni wykorzystywać przede
wszystkim swe mózgi, a nie mięśnie. Oczywiście pod
warunkiem, że ich mózgi w ogóle funkcjonują.
- Mówimy o futbolu zawodowym - zaprotestował radiolog
Jason Morgan, jak gdyby lekarka wypowiedziała ciężkie
bluźnierstwo. - Chodzi o wygrane i przegrane. To tak jak j
triumf dobra nad złem.
- Ciekawe, czy tego samego zdania będą chirurdzy, którym
przyjdzie składać kości dzieciaków po sobotnich meczach -
zauważyła Beth.
- Obrażenia w czasie meczu są nieomal rytuałem inicjacji -
upierał się Hal Watkins.
- I dobrodziejstwem dla was, ortopedów - uzupełniła Beth.
- Ejże, to nie fair. Nikomu nie sprawia radości widok rannego
dziecka.
- To trzymaj dzieci z daleka od boiska! - warknęła. Jason
wyglądał na zdumionego.
- No to kto będzie kiedyś grał zawodowo? - spytał bezradnie.
- Och, dajcie spokój, po co w ogóle ktoś miałby to robić? -
odparowała Beth, poruszona do żywego.
Czytała o Macku Carltonie i jego awansie z gwiazdy futbolu
na właściciela drużyny. Ten facet jest przecież prawnikiem z
wykształcenia. Co za marnotrawstwo! Beth nie była
bynajmniej wielbicielką prawników, zwłaszcza że to właśnie
ich zachłanność doprowadziła do podwyżek w ubezpiecze-
niach od błędów lekarskich, ale przecież dyplom to dyplom.
- Bo to jest futbol, na litość boską! - wykrzyknął Hal,
oburzony tak, jakby piłka nożna była równie nieodzowna do
życia jak tlen.
- Dajcie spokój, chłopcy. To tylko zabawa, ni mniej, ni
więcej. - Beth odwróciła się w stronę Peytona Langa, hema-
tologa, który na razie zachowywał milczenie. - Co ty o tym
myślisz?
- Nie licz na to, że cię poprę. - Peyton uniósł ręce w ob-
ronnym geście. - Mam po prostu w tej sprawie mieszane
uczucia. Niespecjalnie interesuję się futbolem, ale i nie robię
problemu z tego, że ktoś się nim pasjonuje.
- Nie uważasz za absurdalne, że tak dużo czasu, pieniędzy i
energii marnuje się po to, by zdobyć jakiś głupi tytuł? -
drążyła temat Beth.
- A mistrzostwa świata? - Jason obstawał przy swoim.
- Spójrzmy na to inaczej. Jest w tym mieście bogaty facet,
który ma dość pieniędzy, by kupić najlepszych zawodników, a
oni zapewnią mu ekscytujące chwile w niedzielne popołudnia
- powiedziała zjadliwie. - Gdyby Mack Carlton miał jakieś
prawdziwe życie, rodzinę, gdyby zajmował się czymś
poważnym, nie traciłby przecież pieniędzy na drużynę piłki
nożnej.
Zamiast spodziewanych okrzyków protestu w szpitalnej
kawiarni zapanowała cisza. Koledzy, najwyraźniej speszeni,
wymienili zmieszane spojrzenia.
- Nie zmienisz zdania? - spytał Jason, patrząc na nią
osobliwym, błagalnym niemal wzrokiem.
- Dlaczego miałabym zmieniać? - Wzruszyła ramionami.
- Ponieważ jestem niemal pewny, że na początku rozmowy
wspomniałaś o ściągnięciu tutaj Macka Carltona, żeby
odwiedził Tony'ego Vitale'a - wyjaśnił Jason. - Chłopak
wprost wariuje na jego punkcie. Uznałaś, że spotkanie z
Mackiem poprawi mu nastrój, zwłaszcza że tak źle znosi
chemioterapię.
- Tak? - Beth zmrużyła oczy. - Ten wasz wzór wszelkich cnót
piłkarskich, tak bardzo troszczący się o naszą społeczność,
nawet się nie pofatygował, żeby odpowiedzieć na mój telefon.
Jason ruchem głowy wskazał coś za plecami Beth Browning.
Do licha, pomyślała, ujrzawszy wysokiego, barczystego
mężczyznę w szytym na miarę garniturze. Pod okiem miał
niewielką bliznę, która wcale nie szpeciła przystojnej twarzy.
Przeciwnie, dodawała nawet charakteru idealnym rysom i
przyciągała uwagę do ciemnych oczu, tak nieprzeniknionych,
że Beth aż zadrżała. Cały wygląd przybyłego świadczył o jego
zamożności, dobrym guście i pewności siebie.
- Pani doktor Browning? - spytał z pewnym niedowierzaniem,
wskazującym, że oczekiwał kogoś znacznie starszego. Mimo
że nie usłyszał przed chwilą niczego miłego o sobie,
zachowywał się spokojnie i uprzejmie.
Beth gorączkowo starała się zebrać myśli i wypowiedzieć
słowa przeprosin, które się gościowi niewątpliwie należały,
ale nie była w stanie wydobyć z siebie głosu. Nigdy by nikogo
przecież celowo nie obraziła, nawet jeśli żywiła pogardę dla
mężczyzn marnotrawiących pieniądze na wyczyny sportowe.
- Zaraz się panem zajmie, niech tylko dojdzie do siebie po tej
gafie. - Jason przytomnie rozładował napięcie.
Wdzięczna koledze za pomoc, Beth wstała i wyciągnęła rękę.
- Witam, panie Carlton, nie spodziewałam się pana - po-
wiedziała.
- To oczywiste. - Uśmiechnął się lekko. - Ciotka mówiła mi,
że nie mogła się pani ze mną skontaktować. Naturalnie, moi
pracownicy nie powinni byli odsyłać pani z kwitkiem.
Przepraszam za nich.
Beth wiedziała z plotek zamieszczanych w lokalnej prasie, że
Mack to znany playboy. Teraz wiedziała również, skąd ta
opinia. O ile bowiem jego spojrzenie odebrało jej mowę, o
tyle jego uśmiech mógłby rozpalić emocje w każdej kobiecie.
Ekspiłkarz był tak skruszony i przepraszał tak szczerze, że z
pierwszej opinii Beth na temat tego człowieka nie pozostało
ani śladu. Nie spodziewała się po tego typu mężczyźnie takiej
reakcji i wcale nie była pewna, czy jest z niej zadowolona.
- Może napiłby... - Poirytowana tym, że nie może zebrać
myśli, głęboko zaczerpnęła powietrza i spróbowała jeszcze
raz: - Może napiłby się pan kawy?
- Mam niewiele czasu - powiedział. - Byłem w pobliżu, więc
postanowiłem wyjaśnić, że nie zignorowałem pani telefonów.
Pomyślałem też, że nadarza się dobra okazja do odwiedzenia
Tony'ego.
- Oczywiście - odparła pospiesznie, zdając sobie sprawę, ile
ta wizyta znaczy dla chłopca. Co prawda, pora odwiedzin jesz-
cze nie nadeszła, ale Beth bez wahania zdecydowała się
złamać przepisy. - Zaprowadzę pana do niego. Będzie
zachwycony.
Jason chrząknął znacząco i Beth uświadomiła sobie, że
koledzy chcą, by przedstawiła ich lokalnej legendzie futbolu.
Zdumiewające, że dorośli mężczyźni mogą tak samo uwiel-
biać Macka Carltona jak jej dwunastoletni pacjent. Zatrzymała
się więc i dokonała prezentacji.
Na tym się jednak nie skończyło. Wyglądało na to, że
zafascynowani lekarze mają zamiar do wieczora dyskutować o
futbolu. .
- Nie zapomnieliście, że pan Carlton przyszedł tutaj, by
odwiedzić Tony'ego?- zapytała.
Mack posłał jej następny z serii uśmiechów, które mogłyby
stopić lody Grenlandii.
- A poza tym niebawem zanudzimy panią doktor na śmierć -
dodał kurtuazyjnie.
Beth nie ośmieliłaby się przyznać, że rozmowa ją nudzi, by
nie urazić gościa jeszcze bardziej. Nie miała jednak również
ochoty kłamać.
- Mówił pan, że nie ma dużo czasu - przypomniała.
- Rzeczywiście. A więc chodźmy, pani doktor. - Uśmiechnął
się szeroko.
Zadowolona, że wreszcie może zrobić coś konkretnego,
poprowadziła go szybkim krokiem w kierunku oddziału, na
którym dwunastoletni Tony spędził już znaczną część życia.
- Proszę mi coś powiedzieć na temat tego chłopca - poprosił
Mack.
- To dwunastolatek chorujący na białaczkę - odrzekła Beth,
usiłując opanować zdenerwowanie. Nie lubiła opowiadać o
swych pacjentach, zwłaszcza jeśli bitwa o ich życie
zapowiadała się na przegraną. - Jest tu już trzeci raz. Tym
razem jednak nie reaguje tak dobrze na chemioterapię jak
wcześniej. Mieliśmy nadzieję, że przygotujemy go do prze-
szczepu szpiku, nie mamy jednak odpowiedniego dawcy, a ze
względu na to, że źle znosi chemię, obawiam się, że i tak nie
byłoby to teraz możliwe.
Mack słuchał uważnie.
- Jakie są rokowania? - spytał.
- Kiepskie - odparła krótko.
- A pani traktuje to bardzo osobiście - zauważył.
- Wiem, że nie mogę wygrać każdej walki. - Beth potrząsnęła
głową. Powtórzyła słowa, które wcześniej tego dnia
wypowiedziała do psychologa, poważnie zaniepokojonego jej
stanem. Niewiele osób orientowało się, jak bardzo osobisty
jest jej stosunek do Tony'ego. Zaskoczyło ją więc, że Mack
Carlton od razu się tego domyślił.
- Ale nienawidzi pani przegrywać - dodał.
- Jeśli w grę wchodzi śmierć pacjenta, oczywiście, że nie -
odparła. - Zdecydowałam się na studia medyczne po to, by
ratować życie.
- Dlaczego? - zapytał. Zanim uzyskał odpowiedź, dodał:
- Wiem, że to nadzwyczaj szlachetny zawód, ale zajmowanie
się chorymi dziećmi to poważne obciążenie psychiczne. Dla-
czego właśnie pani? Dlaczego wybrała pani pediatrię?
Zaskoczyło ją to zainteresowanie.
- Pediatria pociągała mnie, od kiedy pamiętam - odrzekła,
zdając sobie sprawę, że brzmi to mało konkretnie.
- Ponieważ? - Najwyraźniej nie zadowoliło go to wyjaśnienie.
Znowu dowiódł, że jest bardzo wnikliwym obserwatorem.
- Dlaczego to pana interesuje? - spytała, wciąż unikając jasnej
odpowiedzi.
- Bo najwyraźniej interesuje to panią. - Patrzył uważnie.
Przenikliwość Carltona zaskoczyła Beth. Nie ulegało wąt-
pliwości, że ten mężczyzna nie zaprzestanie dociekań, dopóki
nie dowie się całej prawdy.
- No dobrze, powiem panu. Mój starszy brat zmarł na
białaczkę, kiedy miałam dziesięć lat - odparła, wyjawiając
nowo poznanemu człowiekowi więcej niż komukolwiek spoza
rodziny. Członkowie rodziny dobrze bowiem wiedzieli, czym
się kierowała, wybierając studia medyczne, ale nie popierali
tej decyzji. Obawiali się, że praca z chorymi dziećmi
przysporzy Beth wielu cierpień. - Przyrzekłam sobie, że
poświęcę się ratowaniu innych dzieci.
Mack popatrzył na nią ze szczerą sympatią.
- Miałem więc rację: traktuje to pani bardzo osobiście - rzekł.
- Tak, chyba tak. - Westchnęła.
- Czy myśli pani, że wytrzyma pani długo, jeśli będzie się tak
bardzo przejmować każdym pacjentem?
- Wytrzymam tyle, ile będę musiała - odparła. - Mam
niewielu pacjentów, bo większość czasu pochłania mi praca
naukowa. Nasze metody leczenia są z każdym rokiem lepsze. -
Tyle że nie w wypadku Tony'ego, dodała w duchu. To dlatego
poświęcała mu tyle uwagi.
- Tyle że nie pomagają Tony'emu. - Mack jakby czytał w jej
myślach.
Beth z trudem powstrzymywała łzy.
- Na razie nie - przyznała. - Ale wygramy i tę bitwę, na
pewno - podkreśliła z determinacją.
- Tak, myślę, że pani wygra. - Mack patrzył na nią z po-
dziwem. - Czy moja obecność naprawdę może chłopcu jakoś
pomóc?
- W każdym razie powinna mu podnieść nastrój - zapewniła
Beth. - Ostatnio jest przygnębiony, a poprawa samopoczucia
dziecka bywa niekiedy najważniejszym elementem leczenia.
Nie wolno dopuścić do tego, żeby się załamało i poddało
chorobie.
- A więc dobrze. - Mack skinął głową. - Chodźmy do niego i
pogadajmy o futbolu. - Rzucił jej zuchwałe spojrzenie. -
Domyślam się, że pani nie będzie zbyt rozmowna.
Beth roześmiała się mimo woli, stwierdzając, że czuje do
Macka sympatię. Mogła sporo wybaczyć komuś, kto ma
poczucie humoru, niezależnie od tego, czy żartuje z własnych
dziwactw, czy z cudzych.
- Pewnie nie - przyznała.
- To dobrze. Wprawdzie nie zarabiam na życie leczeniem
ludzi ani badaniem kosmosu, ale nie lubiłbym, gdyby pani
okazywała lekceważenie dla mojego sposobu życia, zwłaszcza
przy dziecku, dla którego to, co robię, jest ważne.
Popatrzyła na niego zbulwersowana. Jej poglądy na temat
futbolu czy samego Macka Carltona nie miały przecież teraz
żadnego znaczenia.
- Oczywiście, panie Carlton. Powstrzymam się od wszelkich
komentarzy. Najważniejszy jest Tony.
- Proszę mi mówić „Mack". Tak jak moi fani - zaproponował.
- Nie zaliczam się do pańskich fanów.
- Nic straconego - zakpił. - Wszystko przed panią. Tak,
wszystko przed nią. Chociaż nie, Mack Carlton nie
potrzebował kolejnego podboju. Plotkarskie pisemka pełne
były imion kobiet przekonanych, że zapisały się na trwale w
jego życiu. Bardzo rzadko jednak te imiona się powtarzały.
Beth nie miała ochoty próbować szczęścia na tym zatłoczo-
nym polu.
- Proszę na to nie liczyć, panie Carlton. Jedyną osobą, której
uznanie jest ważne, to Tony.
- Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby i pani okazała mi
choć odrobinę uznania - powiedział Mack, spojrzawszy jej
prosto w oczy.
Mimo że najwyraźniej chciał jedynie wprawić ją w
zakłopotanie, Beth poczuła, że już znajduje się pod jego
urokiem. Bardzo ją to irytowało.
- Dlaczego? Musi pan podbić każdą poznaną kobietę? -
zapytała.
Wahał się przez chwilę i nagle w jego oczach pojawił się
wyraz lekkiego zmieszania.
- Dobrze zna pani moją ciotkę? - spytał, zmieniając temat.
Zaskoczyło ją to pytanie.
- Pańską ciotkę? - odpowiedziała pytaniem, a w jej głosie
dało się słyszeć zdziwienie.
- No tak, Destiny Carlton, kobietę, z którą się pani skon-
taktowała i która obiecała, że zjawię się w szpitalu.
- Nie sądzę, byśmy się spotkały. - Beth potrząsnęła głową. -
Choć nazwisko nie jest mi obce. Wydaje mi się, że ta pani
hojnie wspomaga szpital, ale nigdy z nią nie rozmawiałam.
- Naprawdę jej pani nie zna? - Mack nie krył zdumienia.
- Naprawdę.
- I nie dzwoniła pani do niej?
- Nie. Skąd w ogóle te pytania? Potrząsnął głową, zupełnie
zbity z tropu.
- Nieważne.
Beth jednak odniosła wrażenie, że to bardzo ważne. Nie miała
tylko pojęcia dlaczego.
ROZDZIAŁ 2
Atmosfera szpitalna nie była Mackowi obca. W czasie wy-
stępów na boisku odniósł tyle obrażeń, że często gościł w iz-
bie przyjęć, zanim ciężka kontuzja kolana zmusiła go do
zakończenia kariery. Jego życie nigdy nie było w niebezpie-
czeństwie, nie znosił jednak woni środków dezynfekcyjnych,
krzątających się pielęgniarek, szumu aparatury medycznej i
pokrętnych wyjaśnień lekarzy, którzy nigdy nie patrzyli w
oczy, gdy przyszło im mówić o niepomyślnych rokowaniach.
Jeśli on, dorosły człowiek, tak tego nie cierpiał, to co dopiero
mówić o dziecku, zwłaszcza o dziecku, którego szanse na
opuszczenie szpitala były bardzo nikłe?
Kiedy Mack jeszcze uprawiał sport, odwiedzanie małych
pacjentów w szpitalach i wizyty w domach dziecka stanowiły
stały punkt jego programu. Uśmiech na dziecięcych twa-
rzyczkach, świadomość, że choć na chwilę oderwał malców
od ich smutnej rzeczywistości sprawiały, że jego własne pro-
blemy i dolegliwości stawały się mniej dokuczliwe. Teraz,
gdy jego kariera piłkarska należała już do przeszłości, rzadziej
odbywał takie spotkania. Dzieci wolały czynnych za-
wodników, a on, korzystając ze swej pozycji w klubie, zała-
twiał to, i widywał silnych facetów, którzy po takich
spotkaniach nie mogli powstrzymać łez. Ci niepokonani na
boisku, twardzi mężczyźni zaczynali nagle patrzeć inaczej na
wiele spraw, które dotychczas wydawały im się oczywiste lub
pozbawione większego znaczenia.
Stanąwszy pod drzwiami sali, w której leżał Tony Vitale,
Mack przygotował się psychicznie na widok bladego, być
może łysego dziecka z udręczonym wyrazem oczu. Tak wiele
razy się z tym spotykał, że i teraz spodziewał się najgorszego.
Zawsze wtedy czuł ucisk w gardle i pieczenie pod powiekami.
Nauczył się jednak niczego po sobie nie pokazywać, co
zdecydowanie nie było łatwe.
- Dobrze się pan czuje? - Beth spojrzała na niego z nie-
pokojem. - Chyba nie zemdleje mi pan za progiem? To nie
byłoby najwłaściwsze.
- Spróbuję tego nie zrobić.
- Cóż, nie byłby pan pierwszym mężczyzną, który nie może
znieść widoku ciężko chorego dziecka - stwierdziła.
- Bywałem tu już - uspokoił ją.
Popatrzyła na niego ze zrozumieniem połączonym ze
współczuciem.
- Najtrudniejszy jest pierwszy raz. Potem idzie już łatwiej -
pocieszyła go.
- Wątpię - odparł.
- Gotów do odwiedzin? - Zatrzymała wzrok na jego twarzy.
- Chodźmy.
Beth otworzyła drzwi, przywołując na twarz uśmiech.
- Cześć, Tony - zawołała z udaną beztroską. - Mam dla ciebie
niespodziankę.
- Lody? - odezwał się słaby głosik.
- Coś lepszego. - Odsunęła się na bok, by zrobić przejście dla
gościa.
Mack, podnosząc kciuk, aby dać lekarce znak, że wszystko w
porządku, energicznie wkroczył do pokoju.
Chłopiec leżał na kilku poduszkach, w otoczeniu pluszowych
zwierzątek. Miał na sobie o wiele za dużą koszulkę klubową z
numerem zawodniczym Macka. Do piersi przyciskał piłkę. Na
widok byłego sportowca uniósł się z trudem, oczy mu
rozbłysły, po czym opadł z powrotem na poduszki,
najwidoczniej zbyt słaby, by się utrzymać w pozycji siedzącej.
- Wielki Mack! - wyszeptał z niedowierzaniem, wpatrując się
w niego szeroko otwartymi oczami. - Naprawdę przyszedłeś.
- No jasne. Jeśli dzwoni do mnie śliczna pani doktor i mówi,
że w szpitalu leży mój największy fan, od razu pędzę. Nie
trzeba mi tego dwa razy powtarzać - odrzekł Mack,
przezwyciężając znajomy ucisk w gardle. Pomyślał, że mocni
mężczyźni, którzy co niedzielę wychodzą na boisko, by
walczyć z równie silnymi przeciwnikami, nie mają pojęcia, co
znaczy prawdziwe męstwo, takie jak wykazywane przez to
dziecko.
- Tak, jestem twoim największym fanem. - Tony pokiwał
entuzjastycznie głową. - Mam nagrane wszystkie twoje mecze.
- Nie było ich znowu tak wiele. Moja kariera trwała dość
krótko - przypomniał Mack.
- Ale byłeś fantastyczny, najlepszy ze wszystkich! - Tony aż
poczerwieniał z emocji.
- Lepszy niż Johnny Unitas z Baltimore? – zachichotał Mack.
- Lepszy niż John Elway z Denver czy Dan Marino z Miami?
- O wiele lepszy - zapewnił chłopiec z pełnym przekonaniem.
- Ten dzieciak zna legendy sportu - zwrócił się Mack do Beth.
Spojrzała na niego z ukosa.
- Oczywiście, wy dwaj zgadzacie się co do tego, że jest pan
najlepszy.
- On naprawdę taki jest, pani doktor - gorączkował się Tony. -
Proszę spytać, kogo tylko pani chce.
- Po cóż mam pytać, skoro mogę się o dowiedzieć z pier-
wszej... - zawahała się nie spuszczając wzroku z Macka -..
.ręki - dokończyła.
Mack odniósł wrażenie, że niezupełnie tak chciała to ująć, że z
trudem powstrzymała się przed wygłoszeniem kąśliwej uwagi.
Najwyraźniej nie zdołał jej sobie zjednać, a w każdym razie -
jeszcze nie. To wyzwanie dopiero go czeka i chętnie je
podejmie, ale na razie trzeba zająć się Tonym.
- Może chciałbyś, żebym się podpisał na tej piłce? - za-
proponował.
- Och tak, to byłoby super! - Twarz chłopca pojaśniała. -
Poczekaj na moją mamusię - poprosił. - Przyjdzie wieczorem.
Ona ogląda ze mną twoje mecze. Założę się, że to jedyna
mama, która zna wszystkie wyniki.
Mack domyślił się, że chłopiec wychowuje się bez ojca.
Sięgnął do kieszeni i wyjął legitymację klubową z okresu, gdy
dopiero zaczynał karierę.
- Chcesz, żebym ją zadedykował twojej mamie czy tobie?
- Och! Widziałem tę legitymację w Internecie. Miała być
sprzedana, ale nie zebrałem takiej sumy. Zadedykuj ją mamu-
si, proszę. Pokaże ją kolegom w pracy. Może nawet oprawi w
ramkę i postawi na biurku.
- Dobra decyzja. Następnym razem ty coś dostaniesz. Myślę,
że legitymację z okresu, kiedy szczyciłem się tytułem
najlepszego zawodnika drużyny. Jest jeszcze cenniejsza,
zwłaszcza z dedykacją.
- Przyjdziesz znowu? - Chłopiec nie wierzył własnym uszom.
- Naprawdę? I będziemy rozmawiać o zawodnikach? I o tym
obrońcy, którego chcesz mieć w swojej drużynie?
- Ach, wiesz i o tym? - ucieszył się Mack.
- Podpisał kontrakt? - dopytywał się Tony.
- Jeszcze nie. Negocjujemy.
- Podpisze - powiedział chłopiec poufnym tonem. - Kto nie
chciałby grać w twojej drużynie? Nie rozumiem tylko,
dlaczego nie ściągnąłeś tego gracza z Ohio.
Mack roześmiał się.
- Może następnym razem zapoznam cię z tajnikami budżetu -
zaproponował.
- Nie mogę uwierzyć, że naprawdę znowu do mnie przyj-
dziesz. - Chłopiec był zachwycony.
- Będę przychodził i przychodził, aż w końcu ci się to znudzi
- zapowiedział Mack. - Nic mi nie sprawia takiej przyjemności
jak rozmowa z kimś, kto pamięta wszystkie moje mecze.
- A ja pamiętam - oświadczył dumnie Tony. - Każdy mecz. A
najlepiej ten, kiedy graliście z Orłami i miałeś kontuzję, ale
grałeś dalej, choć wszyscy uważali, że powinieneś zejść z
boiska.
- O tak, to był wspaniały mecz - zgodził się Mack. - Wciąż
jeszcze boli mnie ramię na samo wspomnienie. Powinienem
naprawdę zejść z boiska, bo przecież mogliśmy przegrać przez
moją kontuzję.
- Ale wygraliście. I to był supermecz! - Tony obstawał przy
swoim.
- Szkoda, że nie słyszałeś, co mój trener miał do powiedzenia.
Chciał mnie wykluczyć ze składu drużyny podczas następnego
meczu.
- Naprawdę? - Chłopiec szeroko otworzył oczy ze zdziwienia.
- Przecież to nie fair.
Mack przypatrywał się Tony'emu, który mimo podekscy-
towania był teraz bledszy niż na początku rozmowy. Zerknął
na Beth. Patrzyła na swego pacjenta z zatroskaniem i niepo-
kojem. Uznał, że czas się pożegnać.
- Posłuchaj, Tony. Mam jeszcze ważne spotkanie, a ty
powinieneś teraz odpocząć. Następnym razem może zejdzie-
my do kawiarenki na gorącą czekoladę? Słyszałem, że jest
bardzo dobra.
- Naprawdę? - spytał Tony słabym głosem, jak gdyby walczył
z ogarniającym go snem.
- Oczywiście, jeśli pani doktor pozwoli - dodał Mack,
rzucając Beth pytające spojrzenie.
- Nie widzę przeszkód - odrzekła, ale nie wyglądała na
zadowoloną.
Mack lekko uścisnął rękę Tony'ego.
- Uważaj na siebie, synu.
Gdy puścił jego dłoń, chłopiec już spał. W chwilę później, gdy
znaleźli się już w holu, doktor Browning spojrzała na Macka z
nieukrywanym oburzeniem.
- Dlaczego pan to zrobił? - spytała z pretensją.
- Co zrobiłem?
Zdziwił się nagłą zmianą jej tonu. Był przekonany, że
poprawił chłopcu nastrój i oderwał na chwilę jego myśli od
choroby. A czyż nie taki właśnie był cel wizyty?
- Dlaczego powiedział mu pan, że jeszcze pan przyjdzie? -
spytała.
Zdenerwował go ton tego pytania, wskazujący, że lekarka nie
wierzy w jego ponowną wizytę.
- Dlatego, że, o ile się zdołałem zorientować, chłopak nie ma
ojca i potrzebuje kogoś, kto by mu dodawał otuchy - odparł. -
Co w tym złego?
- Tony nie jest osamotniony, słyszał pan przecież, co mówił o
matce. To wspaniała kobieta.
- To bez wątpienia wspaniała kobieta, ale teraz Tony ma i
jeszcze mnie.
- Mówi pan poważnie? - Beth zrozumiała, że Mack ma jak
najlepsze intencje.
- Tak.
- Dlaczego pan się na to decyduje?
- Bo wiem, co to znaczy wychowywać się bez ojca - wyznał -
a na pewno stokroć gorsza jest sytuacja chorego dziecka
pozbawionego ojca. Jeśli mogę choć trochę pomóc, przy-
chodząc tu do niego, zrobię to. Czy ma pani coś przeciwko
temu, pani doktor?
Spojrzała na niego niepewnie.
- Nie mam nic przeciwko temu, jeśli go pan nie zawiedzie.
- Pani zajmuje się jego zdrowiem, pani doktor, a ja chcę mu
dodać chęci do życia - oznajmił.
Odwrócił się i odszedł, nie wiedząc, czy bardziej przygnębia
go sytuacja Tony'ego, czy też fakt, że lekarka nie wierzy w
szczerość jego intencji. W drodze na kolejne spotkanie
zastanawiał się, czy rzeczywiście Beth nie zna Destiny i nigdy
z nią nie rozmawiała. Czy mówiła prawdę? Nie widział
żadnego powodu, dla którego miałaby kłamać.
Powód miała natomiast Destiny, jeśli tę wizytę w szpitalu
traktowała jako element swych planów, co zresztą początkowo
podejrzewał. W chwili gdy poznał lekarkę- ładną, inteligentną,
poważną - te podejrzenia odżyły, tym bardziej że ciotka nie
uznała za stosowne wspomnieć, iż doktor Browning to młoda i
atrakcyjna osoba.
Postanowił skontaktować się z ciotką.
- Kochanie, nie spodziewałam się tak szybko telefonu od
ciebie - ucieszyła się Destiny. - Jak było w szpitalu? Widziałeś
się z Tonym?
- Tak, jest w kiepskim stanie - odrzekł.
- A więc twoje odwiedziny z pewnością sprawiły mu
przyjemność. Jestem z ciebie dumna i bardzo się cieszę, że
znalazłeś czas na tę wizytę.
- Przynajmniej tyle mogłem dla niego zrobić.
Zamilkł na chwilę, niepewny, czy rozsądne będzie zagadnięcie
ciotki o doktor Browning. A nuż zacznie sobie za dużo
wyobrażać? Bardzo jednak chciał wiedzieć, co w trawie pisz-
czy. Czy aby Destiny nie umyśliła sobie, że zacznie ich
swatać? Jeśli tak, to lepiej, żeby od razu wybiła sobie ten
pomysł z głowy. Beth nie ma przecież pojęcia o futbolu, nie
cierpi go, a to przecież nieodłączny element życia Macka. Pani
doktor ponadto zdaje się mieć kiepską opinię o mężczyznach
marnotrawiących w jej pojęciu pieniądze i czas na grę w piłkę.
- Nawiasem mówiąc, doktor Browning nie jest specjalną
miłośniczką futbolu - rzucił od niechcenia.
- Naprawdę? - zdziwiła się Destiny. Wyczuł w jej głosie
fałszywy ton.
- Nie wiedziałaś o tym? - spytał podejrzliwie.
- A skąd miałabym wiedzieć?
- Mówiłaś, że rozmawiałaś z nią - przypomniał.
- Tak mówiłam? W zasadzie to chyba twoja sekretarka
wspomniała mi, że pani doktor telefonowała. - Destiny za-
czynała plątać się w zeznaniach.
Mack wiedział już, że jego podejrzenia nie były bezpod-
stawne.
- Destiny, to nie w twoim stylu zapominać, z kim rozma-
wiałaś. O co tak naprawdę chodzi?
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz - broniła się. - Poprosiłam
cię po prostu, żebyś spełnił dobry uczynek. Spełniłeś go, i
tyle. - Zawahała się. - A może uznałeś doktor Browning, za
atrakcyjną kobietę?
- W pewnym sensie jest atrakcyjna - odrzekł, wiedząc, że
wygłasza opinię nieco na wyrost. Beth miała wprawdzie ciepłe
oczy o życzliwym wyrazie, jasne półdługie włosy i delikatną
cerę, ale nie robiła nic, by podkreślić swe kobiece atuty, co
było zwyczajem większości znanych mu kobiet. Trudno mu
zatem było pojąć, dlaczego mimo wszystko lekarka go
pociąga. Może po prostu stanowi nowe wyzwanie?
- Mack, czyż nie wpajałam ci, że nie strój zdobi kobietę? -
dopytywała się ciotka.
- Próbowałaś wpoić - sprostował ze śmiechem.
- Może powinieneś więc jeszcze raz to przemyśleć -
zasugerowała Destiny. - To cenna wiedza.
- Zapamiętam.
- Jeśli tylko tyle miałeś mi do powiedzenia, Mack, to
skończmy tę rozmowę. Mam chyba z tysiąc rzeczy do zrobie-
nia, a będę miała gościa.
- Czy to ktoś, kogo znam? - zainteresował się. Może jeśli
ciotka zajmie się własnym życiem towarzyskim, przestanie
ingerować w sprawy bratanków?
- To ktoś, kogo niedawno poznałam - odrzekła.
- Mężczyzna?
- Jeśli już musisz wiedzieć, to informuję cię, że nie.
- Fatalnie. Powiedz tylko słowo, a poznam cię z interesu-
jącym kawalerem - obiecał.
- Większość twoich znajomych mogłaby być moimi synami. -
Ciotka roześmiała się. - Nie sądzę, żeby to był rozsądny
pomysł. Nie ma nic żałośniejszego niż stara kobieta, która
udaje młódkę.
- Znam mnóstwo zamożnych, wpływowych mężczyzn,
starszych ode mnie, którzy cenią odpowiednie towarzystwo -
odparł Mack. - A szczerze mówiąc, uważam, że facet w moim
wieku może cię uznać za znacznie bardziej fascynującą niż
niejedna z kobiet, z którymi się spotyka.
- Ach, znowu lejesz miód na moje serce. Dzięki za kom-
plementy, kochanie, ale muszę kończyć.
Pożegnali się, po czym Mack powtórzył sobie w myślach całą
tę rozmowę. Czy Destiny w końcu wspomniała, że zna Beth,
czy też nie? Miał wrażenie, że ciotka próbuje coś przed nim
ukryć, coś, o czym powinien wiedzieć, zanim zostanie
wciągnięty w jej knowania. „Zawczasu ostrzeżony jest na czas
uzbrojony". To powiedzenie doprawdy godne uwagi.
Beth obserwowała starszą panią, siedząc naprzeciw niej przy
nakrytym stole. A więc to jest Destiny Carlton.
Kiedy po wizycie Macka wróciła do swego gabinetu i zastała
wiadomość od jego ciotki, że zaprasza ją na kolację, była
kompletnie zaskoczona, lecz, powodowana ciekawością,
przyjęła zaproszenie. Może dowie się, dlaczego Mack był
zdziwiony, gdy usłyszał, że ona nie zna pani Carlton?
Na razie jednak trwały niewinne pogaduszki, coraz bar- dziej
niecierpliwiące Beth. Odłożyła widelec i spojrzała Destiny
prosto w oczy.
- Przepraszam za tak bezpośrednie pytanie, ale proszę mi
powiedzieć, czemu zawdzięczam to zaproszenie.
- Zastanawiałam się, kiedy pani o to spyta. - Błękitne oczy
Destiny rozbłysły radośnie. - Mówiono mi bowiem, że jest
pani osobą bardzo bezpośrednią.
Beth nie wiedziała, jak to rozumieć. Chyba Mack nie zdążył
jeszcze złożyć ciotce sprawozdania ze swego pobytu w
szpitalu.
- Tak?
- To wszystko jest zupełnie proste - uspokoiła ją Destiny. -
Jak pani zapewne wie, staram się wspomagać szpital.
Orientuję się więc, kto ma osiągnięcia w badaniach
naukowych, a w ostatnich miesiącach często powtarzano pani
nazwisko jako wschodzącej gwiazdy w tej dziedzinie. Kiedy
powiadomiono mnie, że próbuje pani skontaktować się z
moim bratankiem, uznałam, że czas, byśmy się poznały.
- Rozumiem. - Beth była trochę zakłopotana, ale korzystając z
okazji, spytała: - Czy jest pani zainteresowana finansowaniem
niektórych programów badawczych?
- Oczywiście, ale teraz głównym przedmiotem mojego
zainteresowania jest Mack. Mogłabym wiedzieć, co pani o
nim myśli?
- Nie bardzo rozumiem to pytanie - odrzekła ostrożnie Beth.
- Ależ moja droga! - Destiny nie kryła rozbawienia. -Z tego,
co słyszałam, jest pani nadzwyczaj inteligentną osobą. Na
pewno więc doskonale wie pani, o co mi chodzi.
- Niezupełnie. - Beth obstawała przy swoim, nie będąc nawet
pewna, czy w ogóle powinna brnąć w tę rozmowę.
- Mack robi na ogół na kobietach piorunujące wrażenie -
powiedziała Destiny.
- Nie wątpię - odparła Beth.
Nie zamierzała zostać jedną z tych kobiet. Nie ma czasu na
poświęcanie go człowiekowi, który tak niepoważnie
podchodzi do życia. Od razu jednak przypomniała sobie jego
stosunek do Tony'ego. Może więc tylko pozuje na
lekkoducha? Cóż, tak czy inaczej, nie jest mężczyzną w jej
typie, choć na dobrą sprawę nie wiedziała, jaki typ wzbudziłby
jej zainteresowanie. Już nie. Od czasu kiedy odkryła, że
mężczyźni, którzy ją pociągają i którzy kochają medycynę tak
bardzo jak ona, są z reguły przewrażliwieni na swoim punkcie.
Nie zaakceptowaliby zatem rywalizacji z kobietą na polu
zawodowym.
To dlatego właśnie straciła narzeczonego. Jej zespół przy-
padkowo ubiegał się o tę samą dotację na badania naukowe co
Thomas, i ona wygrała. Nie zniósł tego. Straciła zresztą nie
tylko jego, bo w miesiąc później cofnięto dotację wskutek
niewybrednych plotek, jakie Thomas rozsiewał na temat jej
metod badawczych. Beth była załamana tą zdradą, ale wy-
ciągnęła z niej cenną nauczkę: nie należy łączyć życia zawo-
dowego z osobistym.
- Na pani jednak Mack nie zrobił wrażenia - domyśliła się
Destiny.
Oho, wkraczamy na pole minowe, pomyślała Beth. Nie dość,
że obraziła Carltona, to teraz obrazi jego ciotkę, która daje
miliony na szpital. Beth nie uważała się za najlepszego
dyplomatę na świecie, ale nie zamierzała przecież urazić
głównego sponsora.
- Szczerze mówiąc, niewiele czasu spędziliśmy razem -
wyznała zgodnie z prawdą.
- Bardzo dyplomatyczna odpowiedź. Podoba mi się. Destiny z
trudem pohamowała śmiech.
- Próbuje pani skojarzyć mnie ze swoim bratankiem? - spytała
Beth bez ogródek.
Destiny szeroko otworzyła oczy, przybierając pozę niewi-
niątka.
- Jakże mogłabym?! Pani i Mack już się poznaliście i albo coś
zaiskrzyło, albo nie. Jestem pewna, że wie pani o chemii co
najmniej tyle co ja, o ile nie więcej.
- O pewnych formach chemii tak - przyznała Beth. Sprawy
męsko-damskie jednak przekraczają mój zasób wiedzy.
- Mój bratanek byłby z pewnością znakomitym nauczycielem
- podsunęła chytrze Destiny.
- Nie sądzę, bym potrzebowała nauczyciela. - Beth roześmiała
się. - Czy Mack wie, co pani knuje za jego plecami?
- A cóż ja mogę knuć, skoro już się poznaliście? Jesteście
dorosłymi ludźmi, zdolnymi do podejmowania samodzielnych
decyzji - oświadczyła Destiny, jak gdyby nawet przez myśl jej
nie przeszło aranżowanie spotkań bratanków z kobietami.
- Ale nie byłoby źle pchnąć trochę sprawę do przodu,
prawda? - Beth przypomniała sobie przypuszczenie Macka, że
Beth poznała jego ciotkę już wcześniej. - Mack uważa, że pani
z premedytacją wysłała go dziś do szpitala, byśmy się
spotkali, i że odwiedziny Tony'ego były tylko środkiem
prowadzącym do innego celu.
- Przecież pani dzwoniła do jego biura - przypomniała
Destiny. - Idąc do szpitala, spełnił tylko pani prośbę.
Trudno było temu zaprzeczyć.
- Czy równie ochoczo podjęłaby się pani pośrednictwa, gdyby
o wizytę znanego piłkarza poprosił jeden z moich kolegów?
- Oczywiście - zapewniła Destiny. - Przecież chodzi o chore
dziecko.
Beth nie była pewna, czy może jej dać wiarę, ani też tego, czy
uwierzyłby jej Mack.
- Proszę posłuchać, pani Carlton... - zaczęła.
- Mów mi Destiny, bardzo proszę.
- Doceniam to, co robisz, Destiny, czy też, co próbujesz robić,
ale myślę, że to kiepski pomysł - powiedziała Beth. - Nie
jestem zainteresowana bliższą znajomością z Mackiem, on
również. I niech tak zostanie.
Zamiast rozczarowania, którego się spodziewała, ujrzała, że
jej twarz rozjaśnia się uśmiechem.
- Doskonale - powiedziała Destiny.
- Słucham?
- Uważam, że to doskonała odpowiedź. Będziesz dla Macka
nie lada wyzwaniem - wyjaśniła Destiny. - Uwielbiam to. A
co najważniejsze, właśnie tego potrzeba memu bratankowi.
Większość kobiet aż nazbyt chętnie wskakuje mu do łóżka.
- Nie mam czasu na to, żeby wcielać się w rolę kobiety
stanowiącej wyzwanie dla twego bratanka, czego on podobno
potrzebuje - oświadczyła Beth, lekko zaniepokojona.
Miała przeczucie, że Destiny Carlton nie ustąpi łatwo, jeśli już
raz coś postanowi. Nawiasem mówiąc, wizja wskoczenia do
łóżka Macka nie wydawała się Beth odrażająca. Na wszelki
wypadek postanowiła jednak trzymać się z dala od obojga
Carltonów. Mieli pieniądze i władzę. Jedno z nich miało
ponadto plany co do jej dalszego życia, plany, które wydały
się nieco niepokojące.
- Ależ kochanie - przekonywała Destiny - każdy ma czas na
miłość.
Miłość? Wielkie nieba, w jakiż to sposób od zdawkowej
rozmowy o spotkaniu z Mackiem przeszły do tematu miłości?
- Nie ja! - zaprotestowała gwałtownie Beth. - Ja absolutnie
nie mam czasu na żaden związek. Wierz mi, Destiny. Nie
mam nawet kwadransa wolnego. Moje dni są wypełnione co
do minuty i ledwie zdążam zrobić to, co powinnam.
- Znalazłaś w ostatniej chwili czas na kolację ze mną -
przypomniała Destiny. - Równie dobrze możesz więc mieć
czas dla Macka. Weź to pod uwagę, kiedy poprosi cię o
spotkanie.
- On nie ma takiego zamiaru. - Beth zniżyła głos. - A jeśliby
mu to przyszło do głowy, odmówię.
Zdecydowanie odmówię. Wystarczy, że Mack mimo wszystko
ją pociąga, nie będzie tracić czasu na odpieranie ataków jego
ciotki.
Destiny roześmiała się serdecznie.
- Daj spokój - powiedziała Beth, jakby czytała w jej myślach.
Czuła, że ciotka chce wrócić do tematu wyzwania. - Nie
odmawiam dlatego, żeby dać mu szansę zdobywania mnie.
Robię to, ponieważ nie jestem zainteresowana. Koniec,
kropka. I nic tego nie zmieni. Przecież twój bratanek nie
narzeka na brak powodzenia wśród kobiet, a więc nie będzie
rwał włosów z głowy z powodu mojej odmowy, oczywiście
jeśli założymy, że w ogóle chciałby się ze mną umówić.
Prawdę powiedziawszy, nasze pierwsze spotkanie nie zaczęło
się najlepiej. Wyraziłam się o Macku dość obraźliwie, a on to
przypadkiem usłyszał.
- Obraziłaś go? - Destiny wydawała się przerażona.
- Nie miałam pojęcia, że stoi w progu - broniła się Beth.
- Och, nieważne! - prychnęła Destiny. - On naprawdę jest
mężczyzną na medal.
- Jestem tego pewna. Informuję cię tylko, że usłyszał mało
pochlebną opinię o sobie, byś wiedziała, dlaczego nie zechce
się ze mną umówić.
- Och, Mack ma już dość ukrywania się. Tak długo przecież
był osobą publiczną. Teraz jednak na pewno zechce się gdzieś
z tobą pokazać i nie zrazi go niefortunna uwaga na jego temat.
- Destiny pochyliła się ku Beth. - Proszę cię tylko, żebyś
pochopnie nie odrzucała zaproszenia.
- Dlaczego właśnie ja? - spytała Beth zbita z tropu. Dlaczego
kobieta, którą dopiero poznała, nabrała pewności, że ona
nadaje się na partnerkę dla jej ukochanego bratanka?
- Z czasem wszystko stanie się jasne - oznajmiła zagadkowo
Destiny. - Obiecaj mi tylko, że zostawisz mu furtkę.
- Nie mogę - wyznała uczciwie Beth.
W tym momencie rzeczywiście uważała, że najrozsądniejsze,
co może zrobić, to unikać wszelkich kontaktów z Mackiem
Carltonem i jego natrętną ciotką. Z drugiej jednak strony nie
mogła się pozbyć przeczucia, że nie powinna tego robić.
ROZDZIAŁ 3
Mack Carlton dotrzymał słowa. Ilekroć Beth wchodziła
późnym popołudniem do pokoju Tony'ego, zastawała go przy
łóżku chłopca. Zaczął budzić jej uznanie, choć nadal
zdecydowana była mieć się przed nim na baczności.
Czasami, gdy chłopiec spał, Mack siedział w milczeniu,
czytając książkę. Zauważyła, że gustuje w powieściach
szpiegowskich, a nie w książkach o tematyce sportowej, jak
mogłaby przypuszczać. Kiedyś zastała go nawet pogrążonego
w lekturze wydanej ostatnio biografii jednego ze sławnych
polityków. Tego dnia znów zyskał nieco w jej oczach.
Próbowała jednak powściągać te swoje odczucia, mając w
pamięci rozmowę z Destiny Carlton i jej plany.
Niekiedy bywała świadkiem gorących dyskusji Tony'ego z
Mackiem na temat najlepszych zawodników. Mack słuchał
chłopca uważnie i nawet jeśli się z nim nie zgadzał, starannie
dobierał słowa, starając się go nie urazić. Jego opinie trakto-
wał poważnie, analizował je, co uszczęśliwiało Tony'ego. Był
dumny, że jego idol rozmawia z nim jak równy z równym.
Któregoś dnia Beth zastała ich przy grze komputerowej, którą
Mack przyniósł. Pochłonięci rozgrywką, nie zwracali na nią
uwagi, mogła ich więc przez chwilę poobserwować.
Rozbawiło ją, że Mack z takim samym jak Tony zapamięta-
niem stara się wygrać, traktując chłopca jak równorzędnego
partnera.
Było coś niezmiernie pociągającego w jego rozwichrzonych
włosach, niedbałej pozie, fascynacji, z jaką wpatrywał się w
mały ekran.
Ku zaskoczeniu Beth, doskonale wyczuwał nastroje Tony'ego.
Wiedział, kiedy namówić chłopca na krótką drzemkę, a kiedy
pobudzić do większej aktywności. Zawsze wy-chodził
wkrótce po przybyciu jego matki, zdając sobie sprawę, że
Maria Vitale chciałaby być z synkiem sama.
Kiedy po raz pierwszy zobaczyła go pocieszającego w ko-
rytarzu szpitalnym wyraźnie załamaną Marię, złapała się na
tym, że szuka oznak „iskrzenia" między tymi dwojgiem,
chemii, o której wspominała przy kolacji Destiny Carlton.
Gdyby chodziło o kogoś innego, uznałaby to zapewne za
typowy objaw zazdrości, ale w wypadku Macka byłoby to
absurdalne. Nie wiązało jej przecież zupełnie nic z tą
eksgwiazdą futbolu. Swe zainteresowanie uważała za czysto
kliniczne, podyktowane chęcią przekonania się, jak działa owa
męsko-damska chemia.
A poza tym Mack to przecież stuprocentowy mężczyzna,
cieszący się opinią znawcy pięknych kobiet. Maria zaś była
atrakcyjną kobietą o oliwkowej cerze, ponętnym ciele, z burzą
czarnych włosów. Jej urodę zakłócało tylko widoczne w
oczach znużenie. Ale dla niektórych mężczyzn, pomyślała
Beth, ten dowód wrażliwości czyniłby ją jeszcze bardziej
pociągającą. Zastanawiała się, czy Mack zalicza się do nich.
Mimo jednak całej swej dociekliwości nie zauważyła z jego
strony ani śladu bliższego zainteresowania samotną matką.
Nawet kiedy ją pocieszał, ograniczał się do słów. A opu-
szczając pokój Tony'ego, z reguły szukał Beth.
Upłynął zaledwie tydzień, a Beth już była pewna, że może na
niego Uczyć. Nic nie wskazywało na to, by go pociągała,
jednak poświęcał jej znacznie więcej uwagi, niż mogła się
spodziewać.
Usłyszawszy pukanie do drzwi gabinetu, znajdującego się
obok laboratorium, spojrzała na zegarek i stwierdziła, że
właśnie minęła szósta. O tej porze Mack zwykle do niej
zachodził.
- Proszę - powiedziała, niezadowolona z gorąca, jakie ją
oblało na myśl o spotkaniu.
Drzwi otworzyły się i, tak jak oczekiwała, na progu stał Mack.
- Zajęta? - spytał.
Choć raz powinna potwierdzić, bo byłoby to najrozsądniejsza
reakcja. Te krótkie wizyty stały się jednak nieodłącznym
elementem dnia, bez nich czegoś by jej brakowało.
- Mam wolną chwilę - powiedziała zatem, przekonując samą
siebie, że nie ma nic złego w tym, że pozwala sobie w zaciszu
własnego gabinetu na krótki relaks w towarzystwie
przystojnego mężczyzny. To przecież nic nie znaczy. Dowo-
dzi tylko, że jest młodą kobietą, o czym w wirze codziennej
pracy często zapomina.
- Tyle żeby wyskoczyć na kawę? - spytał z nadzieją w głosie
Mack. - Mnie trochę kofeiny dobrze zrobi. To był długi dzień,
a czeka mnie jeszcze służbowa kolacja o ósmej.
Zaskoczył ją. Nie bardzo wiedziała, jak potraktować to
zaproszenie. W swoim gabinecie czuła się bezpieczna,
panowała nad sytuacją. Natomiast w kawiarni, nawet tak mało
romantycznej jak szpitalna, gdzie Mack stawiałby kawę,
równowaga sił mogła zostać zachwiana.
- Zapraszam na kawę, pani doktor. - Mack roześmiał się,
widząc jej wahanie. - Przysięgam, że nie będę próbował pani
uwieść za automatem ze słodyczami.
- Myślałam po prostu o tym, co mam jeszcze dzisiaj zrobić,
zanim wyjdę - skłamała.
- Jeśli zamierza tu pani siedzieć do późnej nocy, kawa przyda
się pani tak samo jak mnie - przekonywał.
- Racja - zgodziła się, mówiąc sobie, że każda inna
odpowiedź byłaby nietaktowna. W końcu ten mężczyzna
przychodzi niemal codziennie, by podtrzymywać na duchu
jednego z jej pacjentów. Tylko tak może mu się za to od-
wdzięczyć. - Ale ja stawiam - zastrzegła.
Propozycja najwyraźniej go rozbawiła, ale nic nie powiedział.
Kiedy szli korytarzem, Beth zauważyła spojrzenia pie-
lęgniarek i towarzyszące im podekscytowane szepty. Właśnie
tego się obawiała. Powinna wzbudzać szacunek personelu, a
nie stać się obiektem plotek i domysłów.
- Czy to się panu nie nudzi? - spytała, gdy mijali kolejne
wpatrujące się w niego kobiety.
- Co?
- Te kobiety, które na pana wciąż patrzą, rozmawiają o panu,
oglądają się za panem.
- Już tego nie zauważam.
Beth nie wiedziała, czy przemawia przez niego męskie
ego, czy swoista skromność. Zaczynała powoli wierzyć, że
osobowość Macka Carltona to fascynująca mieszanina sprze-
czności. Co gorsza, zaczynała mieć ochotę, by poznać je
lepiej.
- Przykro mi, jeśli to panią denerwuje - dodał, obrzucając ją
bacznym spojrzeniem. - Nie przyszło mi do głowy, że moje
towarzystwo może postawić panią w niezręcznej sytuacji, ze
względu na nieuchronne plotki. Może pójdziemy gdzie
indziej?
- Nie, zostańmy tutaj. - Potrząsnęła głową. - Nie musimy
nigdzie chodzić.
- Czy pani już coś jadła? - Spojrzał na nią z niepokojem.
- Nie, ale przegryzę coś później albo kupię kanapkę i zjem u
siebie.
Mack popatrzył na bufet.
- Mają tu klopsiki. Jak mogła pani nie zauważyć?
- Znam je! - Parsknęła śmiechem. - Proszę mi wierzyć, że w
niczym nie przypominają niczego, co kiedykolwiek jadł pan w
domu.
- A więc precz z klopsikami. - Przyglądał się innym daniom. -
Sałatki wyglądają nieźle - skonstatował.
Zanim zdążyła zaprotestować, wziął dwie i ustawił na tacy, po
czym sięgnął jeszcze po dwie miseczki zupy.
- Krakersy? - spytał.
Skinęła głową, rezygnując z protestów.
- Sądziłam, że o ósmej umówił się pan na kolację- rzuciła.
- Owszem. Czeka mnie łykowaty kurczak i cały wieczór
gadania. Będę szczęśliwy, jeśli w ogóle uda mi się coś uszczk-
nąć. Proszę mi wierzyć, to wszystko tutaj jest o wiele bardziej
apetyczne, a towarzystwo stokroć lepsze.
Beth usiłowała zbagatelizować ten komplement, ale sprawił
jej przyjemność.
Nic dziwnego, że kobiety szalały za Mackiem. Miał przecież
tyle uroku i wdzięku, a całe jego zachowanie było absolutnie
naturalne, bez przybierania pozy, o co skłonna go była
wcześniej podejrzewać.
Postawił na tacy dwa kawałki szarlotki i dwie filiżanki kawy,
szybko podszedł do kasy i niepomny zastrzeżeń Beth, zapłacił,
po czym skierował się do stolika w rogu sali, gdzie nie było
tak tłoczno jak na środku.
Gdy usiedli, Beth rzuciła mu zaciekawione spojrzenie.
- Zawsze robi pan, co chce? - spytała.
- Nie, dlaczego? - Spojrzał na nią zaskoczony.
- Bo nie zostawił mi pan ani sekundy na decyzję tam, przy
bufecie - odrzekła.
- Sądziłem, że woli pani być damą.
- Nie rozumiem... - Oczekiwała jakiejś szowinistycznej
uwagi, która pozwoliłaby jej znowu poczuć do niego niechęć.
- Przekonałem się, że większość kobiet raczej umarłaby z
głodu, niż przyznała się mężczyźnie, że chce im się jeść.
Obawiają się, iż od razu stwierdzimy, że zaczną przybierać na
wadze. Ja zresztą lubię kobiety, które mają apetyt i trochę
ciała.
Beth w ostatniej chwili powstrzymała się od uwagi, że jej
brakuje zarówno jednego, jak i drugiego. Powinna była wie-
dzieć, że Mack nie jest powściągliwy.
Obrzucił ją szybkim spojrzeniem.
- Powinna pani przybrać parę kilogramów, pani doktor -
zauważył. - Ludzie będą panią traktować poważniej, jeśli
przestanie pani sprawiać wrażenie, że trochę silniejszy wiatr
panią przewróci.
- Ludzie, z którymi się Uczę, i tak traktują mnie poważnie -
żachnęła się.
- Ale witaminy i minerały w pożywieniu są chyba ważne,
prawda? - Postawił przed nią talerz. - Połykanie gotowych
preparatów witaminowych i wypijanie energetyzujących
napojów nie jest właściwym sposobem odżywiania.
Beth omal się nie zakrztusiła. Skąd on, u licha, wie, co ona
zwykle jada?
- Czym pan się właściwie zajmuje? Podglądaniem mnie przez
dziurkę od klucza w porze posiłku? - obruszyła się.
- Skąd, nie muszę tego robić. - Zaśmiał się. - Duża butelka
kapsułek stoi na pani biurku, a kosz wypełniają puszki po tych
napojach. Jeśli chce pani znać moje zdanie, to prosta droga ku
chorobie.
- Widzę, że jest pan ekspertem w sprawach żywienia -
zauważyła poirytowana, ponieważ miał rację, ale ona nie
zamierzała mu jej przyznać.
- Destiny wpoiła nam podstawy, a reszty dokonali lekarze
klubowi, kiedy jeszcze byłem zawodnikiem - wyjaśnił. -
Jedzenie to paliwo. Bez właściwego paliwa organizm nie
pracuje jak należy, w każdym razie nie na dłuższą metę.
- Zapamiętam to! - warknęła.
- Powinna pani - stwierdził z powagą. - Tony i wiele innych
dzieci liczą na panią. Nie zdoła im pani pomóc, jeśli sama pani
się rozchoruje.
- Przyjęłam i to do wiadomości - powiedziała Beth i wzięła
do ust trochę sałatki, by dowieść, że zrozumiała intencje
Macka.
Przez chwilę jedli w milczeniu.
- A jak stan Tony'ego? Bez zmian? - spytał wreszcie.
- Sam pan pewnie zauważył, że chłopiec jest coraz słabszy.
Robimy wszystko, by go wzmocnić i zacząć następny cykl
chemioterapii, ale bez efektów. - Zasępiła się. - Może pan
spróbuje go jakoś zachęcić, bo on w ogóle przestał jeść.
- Wiem - powiedział. - Czy wolno mu jeść wszystko? -
upewnił się.
- Tak.
- I nie złamię regulaminu, jeśli coś mu przyniosę?
- Obronię pana przed każdym strażnikiem, jeśli tylko uda się
panu nakłonić Tony'ego, żeby coś zjadł - obiecała Beth.
- Załatwione. Chyba przyszedł mi do głowy dobry pomysł.
Mogę mu opowiedzieć tę historyjkę o paliwie.
- Dziękuję - ucieszyła się Beth. - W ostatnich dniach woli
słuchać pana niż mnie.
- To męskie sprawy. - Mack roześmiał się. - Oczywiście będę
musiał prosić, żeby wpadała pani do nas na pizzę czy frytki.
Dzieci przecież najlepiej się uczą na przykładzie.
- Wciąż próbuje mnie pan utuczyć?
- Tylko troszeczkę.
- Wydaje mi się jednak, że kobiety, z którymi się pana
widuje, mają figury modelek.
- Proszę nie wierzyć we wszystko, co pani zobaczy w ga-
zetach. - Mack spochmurniał.
- Chce pan powiedzieć, że te zdjęcia kłamią? Jakim cudem?
- Och, zdolny fotograf wiele potrafi. Nawet sobie pani nie
wyobraża, jakich manipulacji może dokonać.
Zanim Beth zdołała zareagować, zmienił temat.
- Nie mówmy zresztą o tym. Słychać coś nowego w sprawie
dawcy szpiku?
Beth nie wiedziała, dlaczego tak nagle zmienił temat. Zro-
zumiała tylko, że on nie chce rozmawiać o kobietach w swoim
życiu.
- Tony znajduje się na liście oczekujących, ale nie wysyłamy
ponagleń w sprawie dawcy, bo na razie jego stan i tak nie
pozwoliłby na przeszczep.
- Czy mógłbym coś zrobić? - spytał Mack.
- Po prostu niech pan go nadal odwiedza, bo tylko wtedy
słyszę jego śmiech - powiedziała Beth.
- A co z panią, pani doktor? Jak pani się czuje? Bardzo to
pani przeżywa, prawda? Myślę, że coraz silniej. Boi się pani?
Beth starała się stłumić uczucia, w obawie, że nią zawładną.
Mack tymczasem potrafił je wydobyć na powierzchnię,
zmusić ją do swoistej konfrontacji.
- Jestem przerażona - wyznała szczerze. Ujął jej rękę.
- Nawet lekarzom wolno mieć uczucia.
- Nie, nam nie. - Szarpnęła rękę, choć dotyk jego dłoni działał
tak kojąco, że chętnie tak by pozostała. - Musimy kierować się
rozsądkiem.
- Dlaczego?
- To jedyny sposób, by móc wykonywać ten zawód.
- I nie załamać się, tak? To miała pani na myśli? Skinęła
głową, nie będąc w stanie wykrztusić słowa. Teraz
ona nie była zadowolona z tematu rozmowy.
- Nie możemy porozmawiać o czymś innym? - spytała. -
Wolałabym o tym nie mówić, nie dziś.
- Oczywiście. - Mack odchylił się na krześle. - Możemy
porozmawiać, o czym tylko pani zechce. - Zaśmiał się. -Może
o futbolu?
- Byłaby to najkrótsza rozmowa na świecie, chyba że tylko
pan by mówił.
- Zna pani nas, sportowców. O sporcie możemy mówić w
nieskończoność. Ale oszczędzę pani tego. Co by pani po-
wiedziała na politykę?
- Czytałam, że pański brat będzie kandydował do rady
miejskiej - powiedziała.
Mack zachmurzył się nieco.
- Cóż, spełnia wolę ojca.
Beth wyczuła w jego tonie irytację.
- Nie wydaje się pan zadowolony - zauważyła.
- Jeśli mój brat rzeczywiście by tego chciał, nie miałbym nic
przeciwko temu, ale prawda wygląda tak, że Richard całe
życie stara się zaspokoić oczekiwania rodziny. Takie poczucie
obowiązku i odpowiedzialności wpajano nam, gdy byliśmy
dziećmi. On potraktował to nadzwyczaj poważnie i bardzo się
tym przejął. Jeden z tych obowiązków to Koncern Running
Carlton Industries. To rodzinna firma, i on ją kocha. Jest
zresztą jakby stworzony do zarządzania. Ale polityka Nie
przypuszczam, by go interesowała. Zajmie się nią z poczucia
obowiązku wobec człowieka, który dawno zmarł, i będzie to
robić dobrze.
- Powiedział mu pan, co o tym myśli? - spytała Beth.
- Richard nie pozwoli sobie nic powiedzieć. - Wzruszył
ramionami. - To on mówi nam, co mamy robić.
- Ma mu to pan za złe?
- Skąd! Gdyby przed laty nie przestał wywierać na nas presji,
prawdopodobnie do dziś tkwiłbym za biurkiem w firmie, co
unieszczęśliwiłoby mnie, a firmę zapewne doprowadziło do
upadku.
- Starania jednego człowieka przyniosłyby taki skutek? -
spytała z powątpiewaniem.
- Może i nie, ale na pewno tak by się stało, gdyby w firmie
zasiadł także Ben, nasz najmłodszy brat.
- Chyba czytałam gdzieś, że to artysta. Czy tak? W oczach
Macka pojawiły się wesołe iskierki.
- Czyżby nas pani sprawdzała, pani doktor?
- Nie, ale w lokalnej prasie trudno nie natknąć się na
nazwisko Carlton. Nawet o najmłodszym z braci zdarza mi się
więc czegoś dowiedzieć.
- Skoro tak... - Wzruszył ramionami.
- Czemu miałabym się jakoś szczególnie interesować waszą
rodziną? - dociekała Beth z rozdrażnieniem.
- No cóż, niektóre kobiety uważają, że jesteśmy fascynujący.
- Nie należę do nich - żachnęła się.
- A więc toleruje pani moją obecność tylko przez wzgląd na
Tony'ego?
- Tak.
Przez chwilę patrzył na nią z powątpiewaniem, aż się za-
czerwieniła. Dopiero gdy upewnił się, że ją rozzłościł, od-
wrócił wzrok.
Beth oddychała szybko. Żaden mężczyzna nigdy nie wytrącał
jej z równowagi tak jak Mack Carlton. Nie wiedziała,
dlaczego tak się dzieje. Oczywiście miał ciało, które dosko-
nale by się prezentowało w kalendarzu ze zdjęciami kultury-
stów, oczywiście był uprzejmy i wrażliwy, a obie te cechy
bardzo ceniła w mężczyznach. Miał zabójczy uśmiech, bystry
umysł i dużo uroku. Po podsumowaniu jego zalet nie powinna
chyba zadawać sobie pytania, dlaczego ten mężczyzna
wytrąca ją z równowagi, ale zastanowić się, dlaczego nie
rzuca się w jego ramiona.
Choć w zasadzie sprawa była prosta. Mack Carlton to bogaty
playboy, były zawodnik, który nikogo i niczego nie traktuje
poważnie. Jego przygody są ogólnie znane, podczas gdy Beth,
skromna lekarka, nadzwyczaj ceniła prywatność i dbała o swą
reputację. A więc jeśli nawet to ciepłe spojrzenie, jakim od
czasu do czasu ją obrzuca, jest szczere, a krótkie spotkania w
szpitalu świadczą o niejakim zainteresowaniu z jego strony,
nie może pozwolić, by zaprowadziły ją dalej, zakładając
naturalnie, że on oczekiwałby czegoś więcej niż tylko
wspólnego wypicia kawy czy zdawkowej rozmowy pod
koniec dnia.
Tym gorzej, uznała w duchu, bo coś jej mówiło, że Mack
potrafił nie tylko doprowadzać kobiety do utraty zdrowego
rozsądku, ale również rozpalić je do białości.
Dwa dni po wspólnym posiłku w szpitalnej kawiarni Mack
siedział w poczekalni, czekając, aż badanie Tony'ego
dobiegnie końca. Nagle zobaczył idącego ku niemu Richarda.
- A ty co tu robisz? - zdziwił się. - Nie widzę żadnych
potencjalnych wyborców. - Rozejrzał się po pustym pomie-
szczeniu.
- Bardzo śmieszne. Byłem po prostu w sąsiedztwie, a Destiny
mi powiedziała, że mogę cię tu zastać - wyjaśnił Richard.
- Co się dzieje? O co chodzi? Po co tkwisz w poczekalni?
- Badają właśnie chorego chłopca, którego odwiedzam -
odparł z udaną obojętnością Mack.
Richard przyjrzał mu się bacznie.
- Podobno bywasz tu codziennie. Bardzo się widać przejąłeś
tym chłopcem.
- To nie tak - bronił się Mack. - Chłopak nie ma ojca.
Uwielbia futbol. Jedyne, co mogę dla niego zrobić, to wpaść
na godzinkę.
- Podziwiam twoje zaangażowanie, ale czy naprawdę chodzi
ci tylko o to dziecko? - dopytywał się Richard.
Mack spojrzał na niego podejrzliwie.
- Co właściwie powiedziała ci Destiny? - spytał.
- Wspomniała, że lekarka, która opiekuje się chłopcem, jest
atrakcyjną kobietą o błyskotliwej inteligencji. - Twarz
Richarda rozjaśniła się uśmiechem. - Na co cię złapała, bra-
ciszku? Na ciało czy na umysł?
- Na nic mnie nie złapała - zaprotestował Mack. - Co za
bzdury! Kiedy będziesz rozmawiał z Destiny, powiedz jej,
żeby pilnowała własnego nosa.
- Ejże, a jakie są na to szanse?
- Przyszedłeś tu, żeby triumfować, co? - Mack spojrzał na
brata z ukosa. - Myślisz, że nie wyplączę się z sieci rozsta-
wionych przez naszą kochaną Destiny.
- Żebyś wiedział - przytaknął Richard. - A jeśli tak, to chcę
być świadkiem każdej sekundy twej klęski.
- Destiny twierdzi, że nawet nie zna doktor Beth Browning -
powiedział Mack.
- Nigdy nie słyszałeś o niewinnych kłamstewkach? -zdziwił
się Richard. - Jakaż byłaby z naszej cioteczki manipulatorka,
gdyby nie stosowała każdej taktyki, jaka może służyć jej
celom? W stosunku do mnie i Melanie też nie była całkiem
uczciwa. Wciągnęła nas w swoją grę i ani przez chwilę nie
miała wyrzutów sumienia.
- Cóż, tutaj nic podobnego nie wchodzi w rachubę. - Mack
trwał uparcie przy swoim. - Nie jestem w typie pani doktor ani
też ona w moim. Jeśli rzeczywiście za tym wszystkim kryje
się Destiny, to na darmo traci czas i energię.
- Zobaczymy. - Richard najwidoczniej nie czuł się
przekonany. - Nie ma szansy, by pani doktor tu zajrzała?
Chętnie bym ją zobaczył. Melanie zasypie mnie pytaniami na
jej temat.
- Co za pech! Jestem pewien, że doktor Browning jest dziś na
konferencji naukowej na drugim końcu świata - powiedział
Mack i w tym samym momencie westchnął ciężko. Temat
rozmowy zmierzał właśnie w ich kierunku. - Niewykluczone
jednak, że już wróciła.
Richard pokiwał głową i gwizdnął cichutko.
- Nie twój typ, co? Może powinieneś zbadać sobie wzrok.
Mack jeszcze raz spojrzał na Beth, starając się zobaczyć w
niej to, co dostrzegł jego brat. Reprezentowała naturalny,
zdrowy typ urody, ale w porównaniu z pięknościami, którymi
zwykł się otaczać, wydawała się zdecydowanie nieefektowna.
Miała proste włosy, starannie podcięte i uczesane, które aż
prosiły, by je trochę zwichrzyć. Bezpretensjonalny ubiór nie
podkreślał figury, którą zresztą Mack uznał za zbyt szczupłą.
Płaskie obcasy, odpowiednie dla kobiety, która cały dzień jest
w biegu, bynajmniej nie wydłużały jej nóg. Mack miał
zdecydowaną słabość do kobiet na wysokich obcasach, które
sprawiały, że ich nogi zdawały się nie mieć końca. Naprawdę
nie wiedział, co takiego Richard dostrzegał w Beth Browning.
W końcu spojrzał w oczy Beth, która patrzyła na niego z
zakłopotaniem. Odwrócił głowę z poczuciem winy.
- Myślałem, że może zechce pan wiedzieć, że może już pójść
do Tony'ego - powiedziała.
- Dziękuję. - Uśmiechnął się.
Richard przeniósł wzrok z Beth na Macka i z powrotem.
Wzruszył lekko ramionami.
- Pani pozwoli, że się przedstawię- powiedział. - Jestem
Richard, brat Macka. Jemu chyba odebrało mowę. Czasami
mu się to zdarza, co mogę zrozumieć. Domyślam się, że w
pani obecności nawet często.
- Jakoś nie zauważyłam. - Beth oblała się rumieńcem.
- A więc coś w tym musi być, jak mówiłem. - Richard
popatrzył kpiąco na brata.
Zanim jednak zdążył wytłumaczyć, co miała znaczyć ta
uwaga, i wprawić go w jeszcze większe zakłopotanie, Mack
klepnął go po ramieniu, trochę mocniej niż po bratersku.
- Dzięki, że wpadłeś, żeby mi przekazać tę wiadomość -
powiedział. - Wiem, jaki jesteś zajęty. Ucałuj ode mnie
Melanie. Aha, postaraj się pozyskać paru wyborców albo
zbierz parę milionów na kampanię. Będzie ci to potrzebne, bo
ja zamierzam głosować na twego rywala, ktokolwiek nim
będzie.
Richard z trudem powstrzymał śmiech.
- Jeśli moja wygrana zależałaby od jednego głosu, to nie
zasługuję na zwycięstwo - stwierdził nieporuszony. - I wcale
się nie spieszę, mogę jeszcze chwilę zostać.
- Nie, nie możesz - zaprotestował Mack. - Odprowadzę cię do
wyjścia.
Ujął Richarda za ramię i skierował ku drzwiom.
- Proszę powiedzieć Tony'emu, że zaraz do niego przyjdę
- zwrócił się do Beth, odchodząc.
- Oczy wiście. - Odprowadzała ich zdumionym wzrokiem.
Przy windzie Mack popatrzył bratu w oczy.
- Niech ci nic nie chodzi po głowie, okay? Nic, słyszysz,
braciszku? - ostrzegł.
Richard miał minę niewiniątka.
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz. Chciałem po prostu
poznać twoją nową przyjaciółkę.
- Nie wciskaj mi ciemnoty, stary - burknął Mack.
- Ani myślę, ale przecież widzę, jak iskrzy między tobą a
panią doktor.
- Zwariowałeś.
- Nie sądzę. Może zadzwonię do Melanie i powiem, żeby
zaaranżowała wspólną kolację - zaproponował.
- Tylko to zrób, a już będziesz martwy - ostrzegł Mack. Nie
chciał, by brat, ciotka czy ktokolwiek inny zawracał głowę
Beth lub jemu. - Daj sobie po prostu spokój. To nie jest tak,
jak myślisz - tłumaczył. - Od czasu do czasu wpadam do
doktor Browning na krótką pogawędkę, czasem wypijemy
razem kawę, to wszystko. Nic między nami nie ma i nie chcę,
żeby było.
- Naprawdę? - Richard zmierzył go spojrzeniem.
- Co cię naprowadziło na te głupie domysły? - Mack patrzył
surowo.
Ku jego zaskoczeniu, Richard wybuchnął śmiechem.
- A niech mnie! - cieszył się. - Destiny znów się udało.
- Nic się jej nie udało! - zawołał Mack, gdy drzwi windy
zamykały się za bratem.
Niestety, jego protest bynajmniej Richarda nie przekonał. Nie
wiedział zresztą, czy on sam jest tego pewien.
ROZDZIAŁ 4
Po niespodziewanym spotkaniu z bratem Mack uświadomił
sobie, że w ciągu ostatnich tygodni nie umówił się na randkę.
Może dlatego był taki rozdrażniony i wytrącony z równowagi.
Niewykluczone, że dlatego tak bardzo tęsknił za towarzy-
stwem Beth, nie mogąc się doczekać tych paru chwil, które
spędzali razem pod koniec dnia.
Beth była spokojna, mało wymagająca i bardzo kobieca.
Widząc ją na co dzień w szpitalu, trudno było tego nie zauwa-
żyć. Zupełny brak zainteresowania jego osobą przyjmował z
prawdziwą ulgą po wybujałych oczekiwaniach ze strony aż
nazbyt wielu kobiet i po własnych wysiłkach sprostania opinii
znanego playboya. Kiedyś nie miał nic przeciwko temu, ale
ostatnio czuł się nią znużony. Zaczęła mu dokuczać od
momentu, gdy uzmysłowił sobie, że wpłynęła negatywnie na
jego wizerunek w oczach Beth.
Pocieszony myślą, że uwaga, jaką poświęca lekarce, nie ma
nic wspólnego z zainteresowaniem nią jako kobietą, przyrzekł
sobie wyjaśnić sytuację tak szybko, jak to okaże się możliwe,
zanim jeszcze ktokolwiek oprócz Richarda zacznie sobie coś
roić. Fatalnie by było, gdyby na przykład Destiny dowiedziała
się o cowieczornych pogawędkach z doktor Browning.
Zamiast od razu wrócić do szpitala, wyjął więc komórkę i
zadzwonił do atrakcyjnej pośredniczki nieruchomości, z którą
łączyło go trochę spraw służbowych i mnóstwo osobistych.
W dziesięć minut później był już umówiony na kolację
późnym wieczorem u niej w domu. Znając przebieg takich
wizyt, można było przewidzieć, że większość czasu spędzą na
delektowaniu się deserem.
Zadowolony z posunięcia, które miało dowieść, że Richard
kompletnie się myli się co do jego stosunku do Beth, poszedł
do Tony'ego, by zająć go grą komputerową. Kiedy jednak
otworzył drzwi, zobaczył, jak Beth, skupiona, ze
zmarszczonym czołem, wpatruje się w monitor, usiłując grać.
Serce mu żywiej zabiło na ten widok, choć nie rozumiał
dlaczego.
- Dalej, pani doktor - zachęcał Tony. - To nie takie trudne.
- Powiedz to komu innemu - mruknęła, nie odrywając wzroku
od małego ekranu. - Wykiwałeś mnie, Tony. Mówiłeś, że to
proste.
- Bo jest proste. - Chłopiec roześmiał się. - Pokaż jej, Mack -
rzucił w jego stronę.
- Nie potrzebuję pomocy - zaprotestowała Beth.
- Ona chce zginąć już na samym początku gry. - Tony
przewrócił oczami.
- Ojej, to niedobrze. - Mack szybko podszedł do Beth. Stanął
za jej plecami i pochylił się, udzielając szeptem
wskazówek. Poczuł zmysłowe perfumy o lekkim zapachu
piżma. Zaskoczyło go to. Był przekonany, że Beth zazwyczaj
roztacza lekki kwiatowy zapach, połączony z wonią środków
antyseptycznych. Ten zapach był nowością, a on nie mógł tak
od razu się zorientować, czy mu to odpowiada. Od razu
przyszły mu na myśl zmiętoszone prześcieradła i intymne
chwile w łóżku. To wszystko przez Richarda.
- Proszę odejść - powiedziała Beth, wciąż wpatrzona w ekran.
- Dam sobie radę.
Mack zachichotał, słysząc tę manifestację niezależności.
- Proszę bardzo. - Usiadł na brzegu łóżka. Chłopiec śmiał się
serdecznie.
- Kobiety... - westchnął Mack. - Musisz uważać, co do nich
mówisz. Powinieneś się tego nauczyć jak najwcześniej.
Beth wreszcie oderwała wzrok od monitora.
- Tony, nie słuchaj niczego, co ten mężczyzna będzie mówić
o kobietach - ostrzegła.
- Dlaczego? Widziała pani te babki, z którymi się spotyka? -
Tony popatrzył na nią ze zdziwieniem.
Ku niezadowoleniu Beth, Mack z trudem stłumił śmiech.
Wyczuł, że to nieodpowiednia chwila, by rozbudzać entu-
zjazm Tony'ego dla niektórych aspektów życia towarzyskiego
idola. Nie było też sensu zaprzeczać, że ma stajnię „babek", bo
żadne z tych dwojga i tak by nie uwierzyło.
- Myślę, że pani doktor chodzi o to, że nie jestem najlepszym
przykładem do naśladowania w sprawach sercowych -
powiedział.
- Tak? - Chłopiec nie spuszczał z niego wzroku.
- Tak, sam tego nie rozumiem, ale kobiety w takich sprawach
są bardzo dziwne. Kiedy indziej porozmawiamy na ten temat
jak mężczyzna z mężczyzną.
- Kiedy mnie tu nie będzie - dodała Beth. - Tony, musisz teraz
odpocząć.
- Ale ja nie jestem zmęczony! - zaprotestował chłopiec.
- Myślę, że pani doktor wolałaby, żebym wyszedł - wy-jaśnił
Mack. - Prawdopodobnie zmyje mi głowę za to, że mam na
ciebie zły wpływ.
- Och, niech pan da spokój - powiedziała Beth. - Nie chodzi
wcale o pana, ale o to, że Tony nie powinien się tak forsować.
- Ejże, pani doktor. A kto z nim grał? Nie ja - przypomniał
Mack.
Beth zmarszczyła brwi. Wstała, podeszła do drzwi i przy-
trzymała je otwarte, patrząc znacząco na Macka. On zaś
zwichrzył Tony'emu włosy, obiecał, że przyjdzie następnego
dnia, po czym oboje wyszli z pokoju.
- Może mi pani powiedzieć, o co chodzi? - Patrzył na nią z
rozbawieniem. - Czyżby była pani zazdrosna?
Gdyby wzrok mógł zabijać, już by stracił życie.
- Nie sądzę - odparła chłodno.
- Musi być przecież powód, dla którego nie chce pani, żebym
opowiadał Tony'emu o kobietach.
- Nie uważa pan, że to może być niestosowne? Chyba pan
zapomniał, że on ma dwanaście lat. Poza tym nie powinien
myśleć o dziewczętach w taki sposób - zaznaczyła.
- Ja w jego wieku już umawiałem się z dziewczyną - odrzekł,
wspominając czule błękitnooką nastolatkę z kręconymi
włosami.
- Dlaczego mnie to nie dziwi? - Beth wciąż była
zdenerwowana.
- Coś mi mówi, że nie umawiała się pani z chłopakami jako
dwunastolatka. - Mack z trudem wstrzymywał śmiech.
- Nie umawiałam się również jako dwudziestolatka. To
zresztą żaden argument.
- A więc jaki jest ten argument? - Przypatrywał się jej
bacznie. -I dlaczego zwlekała pani tak długo? Przecież jest
pani niebrzydka. - Celowo użył tego określenia, żeby zoba-
czyć rumieńce na jej twarzy.
Już miała odpowiedzieć, ale się powstrzymała.
- Nie jest pani pewna?
Wzburzenie już nieco opadło. Popatrzyła na niego z lekkim
rozgoryczeniem.
- Niezupełnie.
- Cóż, mnie też się to czasem zdarza. Oczywiście najczęściej
wówczas, gdy zaskoczy mnie naprawdę seksowna kobieta.
Czy to właśnie stało się tutaj? Zaskoczyłem panią, adrenalina
podskoczyła i straciła pani wątek? - dopytywał się.
- Tylko w pana marzeniach. - Znowu ogarnęła ją złość.
Okręciła się na pięcie i odeszła szybko, zostawiając go pod-
minowanego tą wymianą zdań.
- Zaraz, zaraz, nie powiedziała mi pani, dlaczego tak późno
zaczęła - zawołał za nią.
Beth nawet się nie odwróciła. Z wysoko podniesioną głową
skręciła w boczny korytarz i znikła z pola widzenia. Nie
wiedział, które z nich właściwie zwyciężyło w tej potyczce.
Miał wrażenie, że Beth, choć chyba nawet nie zdawała sobie
sprawy, jaka gra się toczy.
Wszystkie pozytywne wrażenia z ostatnich dni ulotniły się,
gdy Beth szybkim krokiem oddalała się od pokoju Tony'ego.
Ten Carlton doprowadza ją do białej gorączki. To po prostu
niedojrzały bufon, uganiający się za spódniczkami, a w
dodatku dumy z tego.
Dawać Tony'emu rady w sprawach kobiet? A cóż on sobie
myśli? Gdyby Maria Vitale dowiedziała się o tym, prawdopo-
dobnie zabroniłaby mu raz na zawsze wstępu do pokoju syna.
A może nie? Westchnęła. Mack był dobry dla Tony'ego,
potrafił wywołać u niego serdeczny śmiech, i Beth byłaby w
stanie wiele mu wybaczyć za dokonanie tego cudu. Nie
znaczy to, rzecz jasna, że musi lubić Macka czy spędzać czas
w jego towarzystwie. Lepiej trzymać się od niego z daleka, co
nie powinno być trudne. W końcu on nie przesiaduje przez
cały dzień w szpitalu.
Ma pracę, ważną pracę według niektórych łudzi, choć akurat
ona się do nich nie zalicza. Ma też rodzinę, inna rzecz, że
jedna osoba z tej rodziny jest po części odpowiedzialna za to,
że Mack znalazł się nagle w życiu Beth. Ma do wypełnienia
mnóstwo zadań dla lokalnej społeczności. No i bogate życie
towarzyskie. Biorąc to wszystko pod uwagę, dziwne się
wydaje, że znajduje czas na wizyty w szpitalu. Unikanie go
nie będzie trudne.
Zadowolona ze swego postanowienia, weszła do gabinetu, ale
nie zdążyła jeszcze zamknąć drzwi, gdy pojawił się w nich
Mack.
- Znowu pan! - wykrzyknęła, zaskoczona jego widokiem.
- Nie myślała pani chyba, że skończyliśmy rozmowę.
- Byłam przekonana, że tak - powiedziała. - Nie ma pan
przypadkiem randki czy czegoś w tym rodzaju?
- Prawdę mówiąc, tak - odparł - ale mam jeszcze czas na to.
- Na co? - spytała ostrożnie.
- Na to. - Pochylił głowę i dotknął wargami jej ust.
Pocałunek był delikatny, niepewny, jakby Mack zamierzał
sprawdzić, co go spotka. Beth chciała go odepchnąć, tymcza-
sem chwyciła się kurczowo jego marynarki, żeby utrzymać się
na nogach. Kolana bowiem nagle się pod nią ugięły, serce
zaczęło bić jak szalone. Wewnętrzny głos szeptał jej, że to
szaleństwo, głupota, zagrożenie. Cała lista ostrzeżeń przebie-
gała jej przez myśl, aż wreszcie rozsądek się wyłączył i górę
wzięły zmysły.
Usłyszała cichy jęk rozkoszy i uzmysłowiła sobie, że to ona
go wydała. To źle, to bardzo źle.
Ale och... jak dobrze, uznała za moment, gdy Mack lekko
odsunął ją od siebie, jedną ręką podtrzymując jej plecy, drugą
delikatnie unosząc brodę.
Kiedy otworzyła oczy, napotkała jego zaniepokojone
spojrzenie. Nie była w stanie odwrócić wzroku, tak była
oszołomiona.
- Co tu się, u diabła, wydarzyło? - spytał Mack.
Beth zorientowała się, że kieruje to pytanie bardziej do siebie
samego niż do niej. Cóż, jeśli nawet tak, to gotowa przyjąć
wyjaśnienie związane z „chemią", którym posłużyła się
Destiny, a którego sens Beth pojęła właśnie po raz pierwszy w
życiu. Przemknęło jej przez myśl pytanie, jak Mack by
zareagował na wieść, że ona i jego ciotka odbyły rozmowę na
temat popędu seksualnego. Wydawało jej się, że byłby
zaszokowany.
- Pytałem, co się tutaj wydarzyło - przypomniał.
Ton jego głosu zirytował ją bardziej niż przekonanie, że może
sobie tak po prostu wejść za nią do gabinetu i zacząć ją
całować.
- Myślę, że mężczyzna tak bywały w świecie doskonale
rozpoznaje pocałunek - syknęła, mimowolnie przechodząc na
„ty". Cofnęła się za biurko. - Myślę też, że powinieneś już iść.
Ku jej zaskoczeniu, Mack wyglądał na rozbawionego tą
odpowiedzią, a może jej reakcją.
- Pani doktor wycofuje się do narożnika? - zażartował.
- Próbuję zabrać się do pracy. I tak już straciłam przez ciebie
dużo czasu.
- Wspaniały pocałunek nigdy nie jest stratą czasu - odpa-
rował. - Zwłaszcza dla kobiety, która zaczęła się umawiać na
randki dopiero po dwudziestce. Masz sporo do nadrobienia -
dodał.
Wspaniały? Czyżby uważał ten pocałunek za wspaniały? Beth
również była tego zdania, ale przecież, jak jej właśnie
przypomniał, nie miała w tej dziedzinie takiego doświadczenia
jak on. Czy to miało być pochlebstwo? A może rzeczywiście
uważa, że ona wspaniale całuje? Na samą myśl o tym cała
złość ją opuściła.
- Idź już - powtórzyła, przekonana, że jeśli pozwoli mu
zostać, to się źle skończy. Może ją kusić, by sprawdzić, czy
można się całować jeszcze lepiej.
Nagle przypomniała sobie słowa Macka, że jest umówiony.
Wybiera się na randkę, a całuje inną kobietę? Może takie j
postępowanie jest dla niego normą, ale jej jest obce. Trochę to
wszystko podejrzane. Nie, nawet bardzo podejrzane. Zmarsz-
czyła czoło.
- Idź już - powtórzyła z naciskiem. - Nie powinieneś się
spóźniać na randkę.
- Randkę?- powtórzył jak echo.
- Mówiłeś przecież, że jesteś umówiony - rzuciła z prze-
kąsem.
Mruknął coś i wyjął komórkę.
- Na terenie szpitala nie wolno używać telefonów komór-
kowych - upomniała go.
Podniósł słuchawkę jej telefonu i wybrał numer. Ze wzrokiem
utkwionym w Beth wymyślił wymówkę na użytek rozmówcy i
odłożył słuchawkę.
- Odwołałeś spotkanie? - spytała z niedowierzaniem.
- Odwołałem spotkanie - potwierdził.
- Dlaczego?
- Bo idę z tobą na kolację - oznajmił.
- Raczej nie - odparła niepewnie.
- Ależ tak - rzekł z naciskiem. - To dla ciebie zmieniłem
plany. Możesz zrobić dla mnie przynajmniej tyle. Chyba nie
zależy ci na tym, żebym samotnie spędził ten wieczór, co?
Beth nie wiedziała, jak zareagować.
- Dobrze, ale przede wszystkim coś sobie wyjaśnijmy -
zaczęła. - Otóż nie odwołałeś tej randki dla mnie. Nie
prosiłam cię o to.
- Nie, ale po tym pocałunku byłabyś zawiedziona, gdybym
postąpił inaczej.
- Nie wydaje mi się. Może pomyślałabym, że niezły z ciebie
krętacz. Ale od początku nie miałam o tobie najlepszej opinii,
więc nie powinno cię to zmartwić.
- Bardzo sprytne.
- Jeszcze nie skończyłam - ciągnęła. - Otóż mnie nic do tego,
czy spędzisz ten wieczór sam, czy też z jedną z tych jakże
chętnie towarzyszących ci kobiet.
- Byłem tego samego zdania jeszcze przed kilkoma minutami
- zgodził się uprzejmie.
- A co się stało, że zmieniłeś zdanie? - spytała ostrożnie.
- Pocałowałem cię i uznałem, że wolę spróbować zrobić to
jeszcze raz, niż iść na spotkanie. - Usiadł na krześle stojącym
obok biurka. - Jeśli masz jeszcze coś do załatwienia,
poczekam.
Beth zastanawiała się, czy jego słowa należy traktować
poważnie. Uznała wreszcie, że jeśli to tylko tanie pochleb-
stwa, bezpieczniej będzie je zlekceważyć.
- To może trochę potrwać. Naprawdę mam jeszcze sporo
pracy.
Sięgnął po czasopismo medyczne, leżące na biurku.
- Nie spiesz się - powiedział. - To nie wygląda na łatwą
lekturę, a zatem przestudiowanie tego zajmie mi zapewne całe
godziny.
Poczuła się bezradna.
- Naprawdę nie zamierzasz wyjść, prawda? - Popatrzyła na
niego niepewnie.
- Sam nie - odparł, kartkując czasopismo.
- Nie rozumiem cię.
Mack podniósł głowę i napotkał jej speszone spojrzenie.
- Prawdę rzekłszy, pani doktor, też nie bardzo rozumiem, o co
w tym wszystkim chodzi.
Poczuła nagle, że jej serce bije coraz szybciej.
- Myślę, że mogę przeznaczyć godzinę na kolację - po-
wiedziała krótko.
- A więc chodźmy. - Z ulgą odłożył czasopismo na biurko.
Wyprowadził ją z gabinetu, ująwszy lekko za łokieć. Beth
stwierdziła, że jego dotyk sprawia jej przyjemność.
Kiedy zamiast do kawiarni szpitalnej skierowali się do
wyjścia, spojrzała na niego z zaciekawieniem.
- Myślałam, że zjemy tutaj - powiedziała.
- Nie dzisiaj.
- Mamy tylko godzinę - przypomniała.
- Powiedziałaś to wystarczająco wyraźnie. Za godzinę
przyprowadzę cię z powrotem, choć będzie to wymagało spo-
rej zręczności.
W parę minut później zatrzymali się przed jedną z najmod-
niejszych nowych restauracji w Waszyngtonie. Kroniki towa-
rzyskie pełne były nazwisk sławnych łudzi, którzy codziennie
wieczorem musieli odchodzić stąd z kwitkiem. Zaledwie
jednak Mack wyłączył silnik, podbiegł portier, wręczył mu
bilet parkingowy i pomógł Beth wysiąść.
- Proszę przyprowadzić wóz za pięćdziesiąt pięć minut -
polecił Mack.
Mężczyzna rzucił okiem na zegarek i wpisał adnotację na
bilecie.
- Oczywiście, panie Carlton. Samochód będzie czekać.
W zatłoczonym holu Mack przyciszonym głosem powiedział
coś do szefa sali. Beth nie dosłyszała słów. Za chwilę już
siedzieli przy stoliku, po czym w okamgnieniu pojawiły się
przed nimi dwa parujące talerze i butelka wody mineralnej.
- Skoro musisz wracać do szpitala, uznałem, że nie zechcesz
pić szampana - powiedział Mack.
- Wystarczy woda. - Beth skinęła głową.
Patrzyła na łososia z rusztu, cieniutkie plasterki ziemniaków
posypanych pietruszką, zielony groszek, po czym popatrzyła
na Macka.
- To dopiero danie! Jak ci się udało osiągnąć to w ciągu... -
spojrzała na zegarek - ...niespełna pięciu minut?
- Bez trudu. - Wzruszył ramionami. - W takim miejscu
wystarczy znać, kogo trzeba.
- A ty znasz szefa sali? - domyśliła się.
- Między innymi.
- Właściciela? - pytała dalej.
- Także.
- Biorąc pod uwagę ten tłum pod drzwiami, podejrzę-wam, że
zajęliśmy stolik zarezerwowany dla kogoś innego. A może
ktoś czeka na to danie? - Rozejrzała się wokół z niepokojem.
- Nie rób sobie wyrzutów, kochanie. Prawdopodobnie ci
ludzie dostaną wino, żeby jakoś przetrwać.
- Prawdopodobnie? - Popatrzyła na niego zbulwersowana.
Nie była pewna, czy ma się śmiać, czy płakać z powodu
absurdalności sytuacji. - Naprawdę zwędziłeś komuś kolację?
I chcesz go przekupić winem?
- Nie ja - odparł znacząco. - Nawet na chwilę nie zostawiłbym
cię samej.
- Wiesz, o co mi chodzi.
- Jedz - zachęcił ją, chcąc przerwać tę wymianę zdań.
- Zegar nieubłaganie idzie naprzód, a ja zamierzam zamówić
deser. Proponuję lody z kremem i bitą śmietaną. Poleciłbym ci
suflet czekoladowy, ale nie zdążymy.
- Chyba że ktoś nieopatrznie już go zamówił - powiedziała
ściszonym głosem Beth, nie bardzo wiedząc, co ma myśleć o
mężczyźnie, który tylko pstryknie palcami i już to ma, przy
czym nikt nie czuje się urażony. To właśnie wprawiało ją w
największe zdumienie.
- Trafna uwaga - odrzekł Mack i skinął na kelnera.
- Jak możesz! - skarciła go.
- Wolisz lody z kremem?
- Myślę, że to lepszy pomysł - stwierdziła, choć kusiło ją, by
wybrać suflet. - W przeciwnym razie będziemy odpo-
wiedzialni za zamieszki w restauracji.
- Na deser prosimy lody z kremem i bitą śmietaną, John.
Mamy już tylko dwadzieścia minut.
- Tak jest, proszę pana. - Kelner nachylił się ku niemu.
- Jeśli mają państwo mało czasu, to za niecałe pół godziny
będzie gotowy suflet - powiedział konspiracyjnym szeptem.
- Zmienię trochę kolejność, dla tamtych państwa będzie na-
stępny, a ten zapakuję na wynos.
Mack spojrzał na Beth.
- Co ty na to? Deser w twoim gabinecie?
Beth mogła pochwalić się silną wolą, ale gorący suflet
czekoladowy był w stanie złamać tę wolę. To czy owo mogło
się jej w Macku nie podobać, ale jeśli zdołał zdobyć dla niej
ten deser, skłonna była wiele mu wybaczyć.
- Czekolada jak najbardziej - powiedziała, ulegając pokusie.
Gdy kelner odszedł, Mack popatrzył na nią z zaintereso-
waniem.
- Dobrze wiedzieć - mruknął.
- Co?
- Że twoją słabością jest czekolada.
- Jedną z wielu - przyznała, gdyż nie miało sensu zaprze-
czanie oczywistości, zwłaszcza że porzuciła wszelkie skrupu-
ły, by tylko dostać na deser suflet.
- Za odkrycie twoich pozostałych słabości! - Mack wzniósł
szklankę z wodą. Nie spuszczał z Beth wzroku.
Odpowiedziała mu spojrzeniem, starając się zbagatelizować
to, że zachowuje się całkiem nie tak jak powinna. Wielkie
nieba, czy istnieje na świecie choć jedna kobieta, która
pozostałaby obojętna na urok tego mężczyzny? Modliła się w
duchu, by to ona okazała się jedną z tych nielicznych, ale nie
widziała na to żadnej szansy.
ROZDZIAŁ 5
Mack nie mógł sobie uzmysłowić, jak to się stało, że
wczorajszy wieczór przybrał tak nieoczekiwany obrót. Wy-
bierał się przecież na randkę z kobietą, która teraz niewątpli-
wie nigdy już nie zechce mieć z nim do czynienia, lecz nagle
poczuł nieodpartą chęć pójścia do gabinetu Beth, by ją poca-
łować.
Wyznanie Beth, że jako nastolatka nie umawiała się z
chłopakami, wyzwoliło w nim typowo męską reakcję. Gdyby
nie znał siebie, wziąłby to za pociąg do dziewiczej niewin-
ności. Cóż za nonsens. Nie dość, że Beth nie powiedziała
niczego, co by wskazywało, że jego domysły są słuszne, to na
dodatek on zdecydowanie wolał kobiety z pewnym doświad-
czeniem.
Nie powstrzymało go to jednak przed wystąpieniem w roli
wyrostka, który koniecznie chce dokonać kolejnego podboju.
Miał piekielne szczęście, że Beth nie odgadła podtekstów
kryjących się za tym pocałunkiem i potraktowała całe zajście
ze spokojem.
Okay, pomyślał przełamując ołówek. To, co się stało, nie
świadczy o nim dobrze, ale on nadal nie potrafi sobie wytłu-
maczyć, dlaczego w ogóle do tego doszło.
Kiedy, do diabła, przytrafiło mu się coś podobnego? Chyba
nigdy. Nie zwykł stracić kontroli nad sytuacją tak jak
ostatniego wieczoru. Z chwilą gdy dotknął wargami ust Beth,
przeniósł się niemal w inny wymiar, w miejsce, gdzie jego
dominującym pragnieniem było dawanie rozkoszy, i to nie w
sposób przypadkowy, lecz w pełni świadomy.
Nonsens, uznał, przełamując następny ołówek. Doszedł do
wniosku, że musi natychmiast opuścić biuro i przestać roz-
myślać, zanim zabrnie w niebezpieczne rejony, a w każdym
razie nim zniszczy większość materiałów piśmienniczych. Czy
to nie on do tej pory irytował się, że pracownicy nie dbają o
sprzęt biurowy?
Wsiadł do samochodu i odruchowo ruszył w stronę szpitala,
zawrócił jednak i wybrał drogę wiodącą do Wirginii. Dawno
nie odwiedzał Bena. Towarzystwo brata artysty zwykle
działało na niego uspokajająco. Ben był człowiekiem bardzo
tolerancyjnym, akceptował ludzi takimi, jacy są. Nie zadawał
wielu pytań, szczególnie od momentu, gdy w jego własnym
życiu zapanował chaos. Nie miał też zwyczaju wtrącania się w
cudze sprawy. Tak, odwiedziny u Bena to zdecydowanie
dobry pomysł. Będzie mógł zapomnieć o niepokojącym wie-
czorze z Beth.
Kiedy zbliżał się do farmy, krajobraz Wirginii przesuwający
się za oknami samochodu stopniowo zaczął wywierać na
niego magiczny wpływ. Po raz pierwszy w pełni zrozumiał, co
skłoniło Bena do przeniesienia się tutaj po tragedii, którą
przeżył. Trudno tu było odczuwać cokolwiek poza podziwem
dla piękna przyrody - gór osnutych mgłą, soczyście zielonej
trawy, rozłożystych dębów i sylwetek koni pasących się za
białymi ogrodzeniami.
Ponieważ Ben rzadko znajdował czas na przyrządzanie
posiłków, a jego lodówka przeważnie świeciła pustkami,
Mack zatrzymał się przed sklepem, gdzie kupił kanapki, frytki
i soki, aby brat się nie złościł, że przerywa mu pracę. Poprosił
też o ciasto czekoladowe. Będzie potrzebował trochę czasu,
żeby odwrócić uwagę Bena od powodu niezapowiedzianej
wizyty.
Kiedy wreszcie zajechał pod dom, odsunął od siebie myśli o
tym, co się wydarzyło, jak też obraz Beth, który stał mu cały
czas przed oczami.
Zaparkował w cieniu dębu i poszedł prosto do pracowni,
mieszczącej się w zaadaptowanej na ten cel starej stajni. Nie
usłyszał zaproszenia w odpowiedzi na pukanie, ale wcale go
to nie zdziwiło. Kiedy Ben malował, nie zauważyłby nawet
armatnich wystrzałów.
Wszedłszy do środka, zwrócił uwagę na to, że temperatura jest
tu co najmniej o dziesięć stopni niższa niż na dworze, chociaż
przez świetlik w dachu wpadały promienie słońca. Tak jak
myślał, Ben stał przed płótnem. Ręka z pędzlem zawisła w
powietrzu, wzrok utkwiony był w obrazie, lecz Mack odniósł
wrażenie, że zamyślenie brata wynika nie tyle z kontemplacji
dzieła, ile ze wspominania smutnych przeżyć, które skłoniły
go do zrezygnowania z miejskiego życia i zamieszkania na
tym odludziu.
- Witaj, braciszku - powiedział.
Ben drgnął, słysząc jego głos, ale upłynęła dobra chwila,
zanim otrząsnął się z zadumy.
- Czyżby nawiedziło was trzęsienie ziemi? - zdziwił się. - To
chyba jedyne, co mogłoby cię skłonić do przyjazdu w ciągu
tygodnia.
- O ile wiem, nic się nie stało. Po prostu stęskniłem się za
tobą. - Mack rozejrzał się po pracowni. - Miałem nadzieję, że
ujrzę atrakcyjną modelkę pozującą ci do aktu. - Westchnął
zawiedziony.
Ben roześmiał się.
- Maluję pejzaże - przypomniał. - Wiedziałbyś, gdybyś nie
był takim ignorantem w dziedzinie sztuki.
- Cenię sztukę - obruszył się Mack. - Zwłaszcza twoją. Na
drzwiach lodówki mam nawet portret, który narysowałeś.
- Co za zaszczyt! Miałem chyba z sześć lat.
- Już wtedy dobrze się zapowiadałeś - powiedział Mack.
- Jestem pewien, że kiedy będziesz już bardzo sławny, ten
kawałek osiągnie zawrotną cenę - dodał.
- Jeśli nie poplamisz go musztardą albo keczupem - od-
parował Ben. - O, przyniosłeś coś do jedzenia - dodał, spo-
strzegłszy torbę, którą Mack trzymał w ręku. - Odwołuję
wszystkie złośliwości wypowiedziane pod twoim adresem,
jeśli to lunch dla mnie. Gdy tylko się obudziłem, przyszedł mi
do głowy pomysł na obraz i na śmierć zapomniałem o
śniadaniu.
Mack spojrzał na płótno. Tak jak stwierdził Ben, nie był
ekspertem w dziedzinie malarstwa, ale zauważył, że ten obraz
w niczym nie przypomina innych prac brata.
- I co? - spytał. - Udało ci się namalować to tak, jak sobie
wyobrażałeś?
- Niezupełnie - wyznał Ben. - Zabierzmy się do jedzenia. Jeśli
jedna z kanapek jest z befsztykiem, chętnie ją zjem.
- Przewidziałem to i kupiłem dwie takie same - powiedział
Mack.
Ben zachichotał.
- Długo trwało, zanim do tego doszedłeś. Przywiozłeś może
sok pomarańczowy?
- Myślałem, że wolisz grejpfrutowy. - Spojrzał na brata z
niewinną miną.
- Bardzo zabawne. Dawaj.
- Do diabła, ale jesteś pazerny! - Mack roześmiał się.
- Co to się stało głodującemu artyście?
- Nigdy nie byłem głodującym artystą - zaprotestował Ben. -
Dziękuję za to naszym rodzicom. Umieram z głodu, ale to coś
zupełnie innego. - Ugryzł kawałek kanapki z befsztykiem,
sałatą i pomidorem i westchnął z rozkoszą. -Nie ma nic
lepszego na świecie niż świeży pomidor w środku lata.
- No, może jeszcze kolba kukurydzy - dorzucił Mack - polana
masłem.
- Albo nadziewany kabaczek - rozmarzył się Ben. Mack
popatrzył na brata z zadumą.
- Uważasz, że udałoby się nam zasugerować Destiny, żeby
przyrządziła nam w niedzielę takie przysmaki?
- Mówiąc ściślej, jesteś zdania, że to ja powinienem podsunąć
jej tę myśl, czy tak? - Ben zorientował się, w czym rzecz.
- To ciebie kocha przecież najbardziej - przypomniał Mack
cierpko. Ben nigdy by nie przyznał, że ciotka go faworyzuje, a
ona sama nawet na łożu śmierci by się tego wyparła.
- Poza tym ona uważa, że za mało jesz - ciągnął Mack. - Żal
jej ciebie. Wystarczy więc tylko jedno twoje słówko.
- A tobie mowę odjęło czy co? - Ben popatrzył na brata
podejrzliwie. - Nie miałeś dotąd oporów przed podsuwaniem
ciotce pomysłów na przygotowanie ci czegoś specjalnego.
- Prawdę mówiąc, staram się ostatnio jej unikać - rzucił Mack
jakby od niechcenia.
- Czy nie utrudnia ci to trochę dobierania się do tych
wszystkich przysmaków? - Ben spojrzał spod oka.
- Miałem nadzieję, że spakujesz trochę resztek i przyniesiesz
mi - przyznał się Mack.
- Akurat, myślałby kto! - Ben zachichotał. - Znalazła ci więc
kandydatkę na żonę. Czego jej brakuje? Ma krzywe zęby i
nosi okulary? A może po prostu nie odpowiada twojemu
ideałowi damskiej urody?
- Nie jestem aż tak powierzchowny, jak ci się wydaje -
żachnął się Mack. - A poza tym niczego jej nie brakuje.
Niczego.
Ben obserwował go przez chwilę.
- Rozumiem - powiedział wreszcie. - Innymi słowy, tym ra-
zem Destiny trafiła w dziesiątkę, a ty przerażony dałeś
drapaka.
- Wypchaj się.
- Chcesz o tym pogadać? - Ben przypatrywał mu się z uwagą.
- Nie.
- Ale to strach cię tu przygnał, braciszku - domyślił się.
- Czy naprawdę nie można odwiedzić brata, żeby nie narazić
się na przesłuchanie? - obruszył się Mack.
- Można, ale nie było cię od tygodni, więc musisz mi
wybaczyć tę drobną podejrzliwość.
- A nie możemy pogadać o twoim życiu osobistym? - zapytał
Mack, marszcząc brwi.
- Nie, nie możemy. - Ben natychmiast spoważniał.
- Wybacz - zreflektował się Mack. - Chciałem ci przygadać, a
nie powinienem. Wciąż jeszcze rany się nie zabliźniły?
- Dajmy temu spokój - rzekł posępnie Ben. Mack spojrzał na
niego bezradnie.
- A może nie? Może by ci ulżyło, gdybyś zaczął o tym mówić
- przekonywał.
- Do diabła! Graciela nie żyje! O czym tu mówić? - wy-
krzyknął ze złością Ben. Mack rzadko widział swego na ogół
spokojnego brata w takim stanie. - Dlaczego nikt z was tego
nie może pojąć?
Mack bardzo chciał podejść do brata i przytulić go, ale
wiedział, że Ben nie zniósłby gestu współczucia czy pocie-
szenia. Wciąż obwiniał siebie o śmierć Gracieli i był przeko-
nany, że nie zasługuje na niczyją sympatię. Miał rodzinie za
złe każdą próbę przyjścia mu z pomocą.
- Wybacz - powtórzył spokojnie Mack. - Nie miałem zamiaru
rozdrapywać twoich ran. To ostatnie, co by mi przyszło do
głowy, gdy tutaj jechałem.
- Niczego nie rozdrapujesz. - Ben posłał mu udręczone
spojrzenie. - To trwa i będzie trwało już zawsze.
Tłumaczenie Benowi, że Graciela nie była warta takiego
poczucia winy i takiego bólu, na nic by się zdało. Mack
wiedział to. Nie miał pojęcia, co musiałoby się stać, by wy-
rwać Bena ze stanu, w którym się pogrążał. Z całych sił pra-
gnął jednak, by to coś zdarzyło się jak najprędzej. Stan przy-
gnębienia, w jakim Ben wciąż tkwił, martwił wszystkich jego
bliskich. Niekiedy odzywał się w nim wprawdzie dawny,
beztroski Ben, ale zdarzało się to niezmiernie rzadko.
- Mógłbym ci jakoś pomóc? - Mack obserwował brata z
niepokojem.
- Nie - odparł Ben ze smutkiem. - Po prostu obiecaj mi, że
będziesz wpadał mimo mego zrzędzenia.
- Możesz być pewien - obiecał Mack. Ben spojrzał na stół i
twarz mu się nieco rozjaśniła.
- Skończysz tę kanapkę? - spytał. Mack uśmiechnął się.
- Myślałem, że muskularny sportowiec jest w rodzinie tą
osobą, która ma niepohamowany apetyt - odparł, podsuwając
bratu napoczętą kanapkę. - Weź i frytki - zaproponował.
- Muszę wracać.
- Randka?
- Nie.
- Do diabła! Wiesz, że na swój sposób żyję tym, co prze-
czytam o tobie w gazetach - powiedział Ben.
- Przykro mi, że muszę cię rozczarować, ale teraz prowadzę
życie na zwolnionych obrotach.
- A więc kryje się za tym jakaś szczególna historia - domyślił
się Ben.
- Ale nie mam zamiaru się nią dzielić - uciął Mack.
- Powiedz przynajmniej, czy to ma coś wspólnego z tą
kobietą, którą znalazła ci Destiny? - Ben nie zamierzał dać za
wygraną.
- Przyjechałem do ciebie, bo do tej pory nie wtrącałeś w
cudze sprawy.
- Ale ta wiadomość jest za dobra na to, by ją zignorować
- odparował Ben.
- Wracaj do swego malowidła - odciął się Mack. - Na razie
wygląda jak rozgnieciona dynia. Właśnie taki efekt
zamierzałeś osiągnąć?
- Barbarzyńca!- jęknął Ben.
- Oko mam jeszcze dobre - obruszył się Mack.
- Może na kobiety.
Mack zmrużył oczy i z namysłem przyglądał się niedo-
kończonemu obrazowi.
- Bardzo szeroka tylna część ciała kobiety w pomarańczowym
dwuczęściowym kostiumie kąpielowym? - zaryzykował.
- Bliższa prawdy była koncepcja dyni. - Ben wybuchnął
śmiechem.
- No więc co to, u licha, ma być?
- Skoro tak cię bawi zgadywanie, myślę, że pozwolę ci
zaczekać na ostateczny efekt. Wtedy możesz spróbować jesz-
cze raz.
- Sądzę, że nie będę z tym czekać - stwierdził Mack. -A zatem
jeszcze raz. Na ogół malujesz realistycznie pola, drzewa,
strumienie.
- To ma być eksperyment - przypomniał Ben. Mack popatrzył
na niego.
- Można ci coś doradzić? - spytał poważnie. Ben skinął
ostrożnie głową.
- Wsadź to sobie wiesz gdzie - powiedział Mack i uchylił się,
gdy Ben cisnął w niego butelką po soku.
Najważniejsze jednak, że prawie przez godzinę udało się bratu
utrzymać myśli Macka z dala od pewnej bardzo niepokojącej
pani doktor. ,
- Nie podobają mi się wyniki badania krwi Tony'ego Vitale -
powiedział hematolog. - Nie reaguje na leczenie tak, jak bym
oczekiwał. Myślę więc, że trzeba by się zastanowić nad
transfuzją, zanim jeszcze bardziej osłabnie.
Beth westchnęła. Nie umiała sformułować przekonujących
kontrargumentów, ale obawiała się, że wiadomość o transfuzji
fatalnie odbije się na samopoczuciu chłopca i jego matki. Od
razu się zorientują, że wszelkie inne środki zawiodły. Trans-
fuzje były wprawdzie powszechnym zabiegiem u dzieci w ta-
kiej sytuacji jak Tony, ale żadne z nich nie było tym uszczę-
śliwione, nawet jeśli potem przez pewien czas czuło się lepiej.
- Nie zgadzasz się? - spytał Peyton Lang.
- Nie tyle nie zgadzam się, ile wiem, jak bardzo to zniechęci
Tony'ego i jego matkę do dalszej terapii. Naprawdę miałam
nadzieję, że ten ostatni lek i smakołyki, które przynosi Mack,
sprawią cud i spowodują wzrost liczby krwinek przynajmniej
na krótki okres.
- I ja miałem taką nadzieję - powiedział Peyton. - Wyczerpują
się jednak nasze możliwości.
- Nie możemy rezygnować! - W głosie Beth pobrzmiewała
histeria.
Peyton rzucił jej ostre spojrzenie.
- Tym razem możemy przegrać. Dobrze o tym wiesz, Beth.
Najwyższy czas, żebyś zaczęła się przyzwyczajać do tej
ewentualności. A może powinnaś się na jakiś czas wycofać,
pozwolić, by jeden z kolegów prowadził Tony'ego?
- Wykluczone - żachnęła się. - A poza tym to tylko
ewentualność. Ewentualność, z którą się nie pogodzę, dopóki
są jeszcze jakiekolwiek możliwości działania. On jest taki
dzielny. Nie zasługuje na to, by przegrać walkę.
- Żadne z nich nie zasługuje - zauważył smutno Peyton.
- No właśnie. - Beth była wyraźnie zmęczona tą rozmową. -
A więc dobrze. Zaplanuj transfuzję na rano. Ja porozmawiam
wieczorem z matką chłopca.
Hematolog chciał coś dodać, ale tylko wzruszył ramionami i
bez słowa wyszedł z pokoju. Są rzeczy, których nie da się
powiedzieć głośno, nawet jeśli dwie osoby myślą to samo.
Żaden lekarz nigdy nie przyzna, że zbliża się klęska.
Beth poczuła tak dobrze jej już znane uczucie bezsilnej złości.
Musi wrócić do laboratorium i przejrzeć jeszcze raz ostatnie
wyniki swoich badań. Pierwszy etap prac początkowo nie
wyglądał obiecująco, ale teraz dostrzegła pewne szanse.
Potrzebowała jednak więcej czasu, by zakończyć badania i
przyjść z pomocą Tony'emu oraz kilkorgu innym dzieciom.
Miała właśnie opuścić gabinet, gdy pojawił się Mack. Rzucił
na nią okiem i poprowadził z powrotem do biurka.
- Co się stało? - spytał. - Usiądź. Wyglądasz okropnie.
- To właśnie każda kobieta pragnie usłyszeć - mruknęła i
opadła na fotel. Była wdzięczna, że ją zatrzymał. Im bardziej
uda się odwlec rozmowę z Marią i Tonym, tym lepiej.
- Nie przyszedłem tu, by prawić ci komplementy.
- Oczywiście, że nie. Więc po co?
- Byłem u Tony'ego. Kiepsko wygląda - powiedział. Beth
skinęła głową. Skoro zauważył to nawet laik, jej decyzja
sprzed paru minut była słuszna.
- Musimy zrobić mu transfuzję, to pozwoli zyskać trochę
czasu - oznajmiła.
- Trochę czasu? - Mack znieruchomiał. - O czym mówimy,
Beth? O dniach? Tygodniach?
- O niczym więcej.
- A co z transplantacją szpiku?
- Teraz nie można by jej przeprowadzić. Zbyt wielkie ryzyko
- wyjaśniła.
- Przecież dopiero powiedziałaś, że on ma przed sobą kilka
dni, najwyżej tygodni. Może więc należałoby jednak podjąć to
ryzyko? - dopytywał się.
- Obowiązuje określony tryb... - zaczęła, ale urwała, bo w
oczach Macka odbiła się udręka. - Przykro mi.
- Nie przyjmuję tego do wiadomości - żachnął się.
- Nie mamy wyboru.
- Ja mam. Znajdziemy innego lekarza, inną metodę leczenia.
Ten chłopiec nie umrze, dopóki nie zrobimy wszystkiego, co
w naszej mocy.
Beth starała się nie przejmować faktem, że Mack nie ufa jej w
kwestii ratowania Tony'ego. Aż za dobrze znała to uczucie
bezsilnej złości. Jeśli choć przez chwilę uważałaby, że inny
lekarz czy inna terapia mogą poprawić rokowania chłopca,
sama by poprosiła o konsultację.
- Mack, właśnie w tym szpitalu możemy zrobić najwięcej -
zapewniła spokojnie.
- Ale rezygnujecie z ratowania go.
- Nie! - zaprotestowała gwałtownie. - Nigdy. Staram się tylko
patrzeć realnie.
- Do diabła z tym! - krzyknął, ale zaraz westchnął i popatrzył
na nią skruszony. - Wybacz. Wiem, że nie powinienem tak
mówić. Wiem też, jak bardzo starasz się mu pomóc. Zdaję
sobie sprawę, ile cię to kosztuje.
- W porządku. Wierz mi, bardzo dobrze cię rozumiem i nie
mam żalu.
- Teraz rozumiem, dlaczego wyglądasz na wykończoną.
- Popatrzył jej w oczy. - A więc jaki masz plan?
- Rano transfuzja, a potem będziemy czekać na skutek -
wyjaśniła Beth. - Nie zaszkodziłaby krótka modlitwa.
- Dobrze. - Mack skinął głową. - Pójdziesz ze mną do
Tony'ego? - Wyciągnął do niej rękę.
- Właśnie chciałam to zrobić - powiedziała. Chwyciła jego
dłoń, bo rozpaczliwie potrzebowała kontaktu z kimś, kto
dzielił jej niepokój. Pragnęła też, by ktoś dodał jej otuchy, tak
by niezależnie od tego, co się stanie z Tonym, mogła nadal
funkcjonować i walczyć o życie innych dzieci. Mack ścisnął
jej rękę.
- A może byśmy wstąpili do kaplicy? - zaproponował.
- Czytasz w moich myślach. - Uśmiechnęła się. Zdarzało się
to coraz częściej. Zaczęła już nawet uważać
za oczywiste, że łączy ją z Mackiem taka więź, przy której
niepotrzebne są słowa.
- Doktor Beth jest bardzo ładna, prawda? - Tony wpatrywał
się w twarz Macka.
Starał się zignorować pytanie, nie chcąc się wdawać w
dyskusję na ten temat. Podał chłopcu komiksy, o które ten
prosił.
- Patrz, Tony - powiedział. - Nie miałem pojęcia, że jest tylu
nowych Supermanów.
- Nie odpowiedziałeś, Mack. - Chłopiec nie spuszczał z niego
wzroku. - Nie uważasz, że doktor Beth jest bardzo ładna?
- Owszem, jest - westchnął Mack.
- Może powinieneś się z nią umówić czy coś w tym rodzaju.
Na pewno się zgodzi.
Mack miał dość kłopotów z zabraniem Beth na szybki posiłek
poza szpitalem, tak że umówienie się na randkę w ścisłym
tego słowa znaczeniu przypuszczalnie w ogóle nie wchodziło
w rachubę. Nie chciał jednak burzyć swego wizerunku w
oczach chłopca.
Tony obserwował go z zatroskaniem.
- Próbowałeś? Chyba cię nie odpędziła? - zaniepokoi się. -
Rozzłościłeś ją?
- Nic podobnego. Nic takiego nie zrobiłem, ale pani doktor
jest bardzo zajęta. Wykonuje przecież bardzo odpowiedzialną
pracę.
- Wiem, ale myślę, że powinna się z tobą umówić, żeby
trochę odpocząć, i w ogóle. Wiesz, o co mi chodzi? Czasami
jest taka smutna. - Chłopiec patrzył na niego wyczekująco.
- Zauważyłem - przyznał Mack.
Istotnie, czasami zastanawiał się, jak Beth wytrzymuje tak
obciążającą pracę. Dzisiejszy dzień był chyba najgorszy ze
wszystkich od chwili, gdy się poznali. Nawet Mack byli
wstrząśnięty beznadziejną wizją przyszłości Tony'ego.
Kiedy z kaplicy zmierzali do pokoju chłopca, Beth otrzymała
wiadomość z izby przyjęć i szybko odeszła bez słowa
wyjaśnienia. Poszedł więc do Tony'ego sam, mając nadzieję,
że ona za chwilę wróci. Jeśli jednak wezwano ją do nagłego
wypadku, być może będzie tego wieczoru potrzebowała to-
warzystwa, może nawet kolacji w miejscu, które pozwoli jej
zapomnieć na chwilę o szpitalu.
Popatrzył uważnie na Tony'ego. Chłopiec wyraźnie słabł.
Leżał oparty o poduszki, zaledwie o ton bielsze od jego mi-
zernej twarzy.
- Jak się czujesz, kolego? - spytał Mack.
- Trochę zmęczony.
Macka zaskoczyła ta odpowiedź. Na ogół Tony wręcz
szarżował, gdy chodziło o zdrowie. Przyznanie się do
zmęczenia świadczyło o tym, że jest wykończony. Mack
przypomniał sobie, co mówiła Beth o transfuzji, ale wiedział,
że chłopiec nie zdaje sobie jeszcze sprawy z tego, co go czeka.
- Prześpij się trochę - powiedział. - Musisz być w dobrej
formie, gdy przyjdzie mama.
- Ale przecież ty jesteś - słabo zaprotestował Tony. -I
przyniosłeś komiksy...
- Będą tu, kiedy się obudzisz, i ja też - obiecał. - A teraz
zamknij oczy i spróbuj się zdrzemnąć.
Tony walczył z opadającymi powiekami.
- Mack... - zaczął.
- Co, kolego?
- Mógłbyś przy mnie posiedzieć?
- Pewnie. - Mack ostrożnie przysiadł na brzegu łóżka.
Zauważył, że każdy ruch wywołuje na twarzy chłopca grymas
bólu. To kolejny znak, że jego stan się pogarsza. Zaledwie
usiadł, poczuł chłopięcą dłoń wsuwającą się w jego rękę. Łzy
stanęły mu w oczach.
- W porządku - rzekł uspokajająco. - Możesz spać, a ja
posiedzę przy tobie.
- Mogę ci coś powiedzieć? - spytał chłopiec.
- Oczywiście.
- Ale nie powiesz mamie ani doktor Beth?
- Nie - obiecał Mack.
- Czasami boję się zamknąć oczy - wyszeptał Tony. -Boję się,
że już się nie obudzę.
Mack z trudem powstrzymał łzy.
- Nie powinieneś się tym martwić - uspokoił go. - Nic ci się
nie stanie, kiedy ja tu jestem.
Tony otworzył oczy i popatrzył na niego poważnie.
- Może się stać, Mack - powiedział. - A jeśli się naprawdę
stanie, powiesz mamie, że ją kocham?
Mack z najwyższym trudem nad sobą panował.
- Myślę, że twoja mama o tym wie - powiedział - ale i tak jej
powiem.
Tony westchnął i zasnął, mocno trzymając rękę przyjaciela.
ROZDZIAŁ 6
Kiedy Beth opuściła wreszcie oddział intensywnej terapii,
czuła się wykończona. Stan młodego pacjenta, którego przy-
wieziono z ciężką reakcją na chemioterapię, został w końcu
ustabilizowany, tak że można było zawieźć dziecko do sali
chorych. Beth marzyła o tym, żeby być już w domu, wejść do
wanny, potem wsunąć się pod kołdrę i spać przez miesiąc.
Musiała jednak odegnać od siebie tę wizję. Odetchnęła
głęboko, uspokoiła się nieco i poszła do pokoju Tony'ego,
żeby przygotować go na jutrzejszą transfuzję. Obawiała się
spotkania z matką chłopca, która usłyszała ostatnio tyle złych
wiadomości, że ta mogła okazać się już ponad jej siły.
W kącie korytarza obok pokoju Tony'ego stał ze zwieszonymi
ramionami i przymkniętymi oczami Mack. Opierał się o
ścianę i wyglądał na równie zmęczonego jak ona sama.
- Nic ci nie jest? - spytała.
Potrząsnął głową, wracając do szpitalnej rzeczywistości, i
uśmiechnął się smutno.
- Jak ty to wytrzymujesz dzień w dzień? - spytał ze szczerym
podziwem.
Odruchowo zerknęła na drzwi pokoju Tony'ego.
- Trudna sytuacja? - domyśliła się. Skinął głową.
- Można to tak określić. Tony poprosił mnie, żebym, jeśli
umrze w czasie snu, powiedział jego mamie, że ją kocha.
- O Boże - szepnęła Beth. - Tak mi przykro, Mack.
- Nie musi ci być przykro z mojego powodu - żachnął się. -
Niech ci będzie przykro z powodu Tony'ego. Żadne dziecko
zresztą nie powinno nigdy znaleźć się w takiej sytuacji. Nie
powinno dźwigać takiego ciężaru. Mój Boże, jak on to znosi?
Beth położyła dłoń na ramieniu Macka. Poczuła, że jego
mięśnie pod skórą się naprężają.
- Jestem jak najdalsza od tego, by nie przyznać ci racji, ale
przecież życie nie jest ani sprawiedliwe, ani godziwe. Jeśli nie
możesz przyjąć tego do wiadomości, lepiej nie wybieraj
zawodu lekarza.
- A ty godzisz się z tym? - spytał z powątpiewaniem.
- Muszę - odparła. - Nie jest to łatwe, ale cóż mi pozostaje?
Skupiam całą uwagę na naszych zwycięstwach, a nie na
przegranych bitwach.
- Nie zazdroszczę ci. W porównaniu z twoimi przeżyciami
zawodowymi kontuzje, których doznawałem podczas nie-
dzielnych meczów, to kaszka z mlekiem.
Beth zmusiła się do uśmiechu.
- Może i ja powinnam kiedyś spróbować gry w piłkę?
- Myślę, że bardzo by ci w tym pomogły twoje zręczne ruchy.
Masz silne ręce?
- Jak u dziewczynki.
- No tak, wyobrażam sobie. - Popatrzył jej w oczy. -Wiesz, co
jeszcze chodziło dziś Tony'emu po głowie?
- Co? - spytała z lękiem.
- Uważa, że powinienem się z tobą umówić. – Mack z
niedowierzaniem potrząsnął głową. - Ten dzieciak jest tak
chory, a chce mu się bawić w swaty.
- To tylko jeszcze jeden dowód, że życie toczy się dalej. -
Beth uśmiechnęła się smutno. - Nawet takie dziecko jak Tony
to widzi. - Obserwowała napiętą twarz Macka i doszła do
wniosku, że zaangażował się w sprawę chłopca znacznie
bardziej, niż można było się spodziewać. - Wiesz co? Złamię
ślubowanie i zaproszę cię na randkę.
- Ślubowałaś, że mnie nie zaprosisz? - Patrzył na nią ze
zdumieniem.
- Ślubowałam, że nigdy nie zaproszę żadnego mężczyzny -
poprawiła.
- Miałaś szczególny powód?
- To daje mężczyźnie złudzenie, że zdobył przewagę -
wyjaśniła.
- A ty wolisz panować nad sytuacją?
- Raczej tak.
- Ale jesteś skłonna zrobić dla mnie wyjątek? - upewniał się.
- No tak i nie każ mi tego żałować, co na pewno nastąpi, jeśli
zareagujesz tak, jak można by się spodziewać, znając ciebie.
To tylko kolacja, Mack. Nic więcej. Niech cię nie rozpiera
męska duma.
- Myślę, że potrafię ją opanować. Podobnie jak własne
hormony, jeśli do czegoś dojdzie.
Zmierzyła go lodowatym spojrzeniem.
- Widzę, że jesteś zdecydowany przekroczyć granicę. Uważaj,
bo mogę cofnąć zaproszenie.
- Nic podobnego. Żal ci mnie, a poza tym nie zamierzam
przekraczać żadnych granic, rozważałem rzecz czysto
teoretycznie - odrzekł. - Zwłaszcza że na samą wzmiankę o
tym na twoje policzki wróciły rumieńce.
Beth zmarszczyła brwi. Mack starał się wyglądać na skru-
szonego. Prawdopodobnie tylko udawał, ale zbagatelizowała
to.
- No dobrze. Zaczekasz, aż porozmawiam z panią Vitale? A
potem zabiorę cię gdzieś na kolację.
Popatrzył na nią pełen nadziei.
- Do domu? Właśnie tam chciałbym spędzić dzisiejszy
wieczór. W twoim, moim, bez znaczenia. Nie mam nastroju na
przebywanie wśród ludzi.
Doskonale go rozumiała. Ciągłe bycie w centrum zain-
teresowania jest z pewnością uciążliwe nawet wówczas, gdy
wszystko w życiu układa się bez zarzutu. Ale znajdować się
pod obstrzałem wtedy, kiedy jest się przygnębionym, tak jak
Mack dzisiejszego wieczoru, musi być nie do zniesienia.
Usiłowała sobie przypomnieć, czy ma w domu coś do
zjedzenia, bo zakupy spożywcze nie były jej najmocniejszą
stroną, po czym skinęła głową.
- Znajdzie się coś, co wrzucę do garnka bez obawy, że się
otrujemy.
- To mi odpowiada.
- Zaczekaj kilka minut - poprosiła Beth.
- Nie spiesz się. - Uśmiechnął się. - Jeśli chcesz zrobić
przyjemność Tony'emu, powiedz mu, że zapraszasz mnie do
siebie.
- Obawiam się, że za bardzo by go to zachęciło do dalszego
swatania! - Roześmiała się.
Mack nie mógł ochłonąć ze zdziwienia, że Beth go zaprosiła.
Musiał rzeczywiście sprawiać wrażenie bardzo przybitego,
skoro wzbudził takie jej współczucie. Niezależnie od
oczywistej przyczyny zaproszenia, cieszył się, że będzie miał
okazję zobaczyć jej mieszkanie i być może dostrzec coś, co
pozwoli mu lepiej ją poznać. Z każdym kolejnym spotkaniem
wzrastało jego zainteresowanie tą kobietą.
Taka osoba jak Beth, zaangażowana bez reszty w pracę,
oddana dzieciom znajdującym się w tragicznej sytuacji, była
w świecie, w którym się obracał, kimś niespotykanym. Z mi-
nuty na minutę wzrastał jego podziw. On spełniał dobry
uczynek, odwiedzając w wolnym czasie Tony'ego, ona jednak
wykonywała iście herkulesową pracę, poświęcając chorym
dzieciom swoje życie.
Kiedy wreszcie wyszła z pokoju Tony'ego, spojrzała na Macka
z roztargnieniem i skinęła, by za nią szedł.
- Zaraz idziemy, wezmę tylko torebkę i klucze - powiedziała.
- Zapiszę ci adres.
W chwilę później podała mu kartkę z adresem domu na
obrzeżach Georgetown. Miał wrażenie, że wybrała to miejsce
nie tyle ze względu na prestiżowe sąsiedztwo, ile na bliskość
szpitala i szybki dojazd w razie pilnego wezwania.
- Do zobaczenia za dziesięć minut - rzuciła, wsiadając do
swego samochodu. Auto Macka stało na parkingu dla gości.
Już miał tam pójść, gdy zobaczył wyraz wahania na jej
twarzy.
- O co chodzi? - spytał.
- Usiłuję sobie przypomnieć, czy mam wino. Chyba nie. Jeśli
chciałbyś się napić, to wstąp po drodze do sklepu - poprosiła.
- Jestem za bardzo zmęczony na wino - odparł - ale może ty
masz ochotę?
- Nie, chyba że chodzi ci o to, żebym zasnęła nad talerzem. -
Potrząsnęła głową.
Obserwował jej drobną, delikatną twarz.
- Posłuchaj, Beth, naprawdę jestem ci wdzięczny za za-
proszenie, ale możemy z tym poczekać.
- Oboje powinniśmy coś zjeść - stwierdziła autorytatywnym
tonem lekarza. - Nie wlecz się tylko, bo każę ci jeść szpinak.
- Tak się składa, że uwielbiam szpinak. - Roześmiał się.
- O Boże, ciotka rzeczywiście dobrze cię wytresowała.
- Dajmy spokój ciotce. Ona nie ma z tym nic wspólnego. Na
razie... - rzucił i musnął ustami jej czoło, zanim zdążyła
zamknąć drzwiczki samochodu. - Jedź ostrożnie.
W drodze ze szpitala Mack zatrzymał się przed kwiaciarnią,
kiedy więc zjawił się na progu małego domu z cegły, trzymał
w rękach ogromny bukiet kwiatów.
Dzwoniąc do drzwi, uświadomił sobie, że od dawna już nie
czekał na żadną randkę tak niecierpliwie.
Fakt, że inicjatorką tego niespodziewanego spotkania jest
kobieta, która, jak mu się początkowo zdawało, wcale go nie
pociąga, tracił na znaczeniu, podobnie jak i to, że w programie
spotkania nie było seksu. Cieszyła go po prostu perspektywa
kolacji i interesującej rozmowy, wszystkiego zresztą, co
mogło opóźnić jego powrót do domu, gdzie dręczyłyby go
smutne myśli o Tonym.
Na widok kwiatów oczy Beth rozbłysły radością, co Macka
bardzo wzruszyło. Domyślił się, że niewielu mężczyzn
obdarzało ją kwiatami, gdyż jej chłodne, profesjonalne za-
chowanie mylnie interpretowali jako odrzucenie kobiecych
upodobań.
- Och Mack. - Uśmiechnęła się, wtulając twarz w kwiaty. -
Co ci strzeliło do głowy?
- Dżentelmen przychodzący z wizytą zawsze coś przynosi
gospodyni - wyrecytował.
- Przypomnij mi, żebym podziękowała twojej ciotce za
wpojenie ci dobrych manier - odparła. - Mam nadzieję, że
znajdę dostatecznie duży wazon. Wykupiłeś całą kwiaciarnię?
W zasadzie tak. Sprzedawca już zamykał, więc zależało mu,
żeby sprzedać jak najwięcej. Były lilie i róże, goździki i frezje,
gerbery i irysy, i całe mnóstwo innych, których nazw Mack
nie znał. Pod wpływem impulsu poprosił o wszystkie. Jeśli
ktokolwiek na świecie zasługiwał na to, by być rozpiesz-
czanym, to z pewnością Beth, która miała za sobą tak ciężki
dzień. Życzyłby sobie tylko, żeby kwiaty mogły poprawić i
jego nastrój.
Zastanawiał się, co jeszcze mógłby zrobić dla Beth. Może
powinien jej załatwić dzień odnowy biologicznej, o której
kobiety tak często rozmawiają?
- Mack?
- Słucham.
- Dokąd idziesz?
- Ach, rzeczywiście - zreflektował się i stanął na środku
przedpokoju. - Właśnie wyobrażałem sobie ciebie w okładach
z alg.
- Masz bujną wyobraźnię - rzekła, wskazując mu drogę do
kuchni.
- Robiłaś sobie kiedyś takie okłady? - zaciekawił się.
- Czas i budżet mi na to nie pozwalają - odparła, wyraźnie
rozbawiona. - A ty?
- Nie, skąd! - Wzdrygnął się. - Ale słyszałem, jak kobiety o
czymś takim rozmawiały. Pomyślałem, że może by ci się to
spodobało.
- Kto wie? Może kiedyś spróbuję, jeśli trafi mi się wolny
dzień. - Zamyśliła się na moment. - Choć wydaje mi się to
stratą czasu i pieniędzy.
- Zrobienie sobie drobnej przyjemności nigdy nie jest stratą
czasu i pieniędzy zwłaszcza przy twoim charakterze pracy.
Powinnaś trochę bardziej o siebie dbać.
- Czy to twoja nowa misja? - Spojrzała na niego spod oka. -
Nie dość ci rozweselania Tony'ego, teraz chcesz sprawiać
przyjemność i mnie?
Tak właśnie było. Nie znaczyło to bynajmniej, że się w niej
zakochał. Zwykła przyzwoitość nakazuje przecież troszczyć
się o kogoś, kto spędza życie na opiekowaniu się innymi.
- Właśnie tak - odrzekł. - Zaraz przedstawię ci mój plan.
- Nie masz przypadkiem całej drużyny piłkarskiej na głowie?
Jedenastu mężczyzn? Bo chyba tylu ich jest, prawda?
- Na boisku tak, ale dochodzą jeszcze ci z ławki rezerwo-
wych. Aha, przypomnij mi, żebym ci przyniósł książkę wy-
jaśniającą zasady futbolu.
- To na nic. Nawet do niej nie zajrzę. Ale nie wymiguj się od
odpowiedzi. Mówiłam, że masz własne obowiązki, które z
pewnością zajmują ci sporo czasu.
- To zupełnie co innego - odrzekł. - A poza tym ci chłopcy
mają trenerów, którzy dbają o ich odżywianie, treningi i
ogólną sprawność. A kto dba o ciebie?
- Ja jestem dorosła i jestem lekarzem. Doskonale mogę sama
o siebie zadbać.
- A robisz to? - spytał Mack.
- Oczywiście.
- Aha, a kiedy miałaś ostatnio wolny dzień? - Popatrzył na nią
z powątpiewaniem.
Długo się zastanawiała. Widział, że nie może sobie przy-
pomnieć.
- Wystarczy. Od razu widać, że przed całymi tygodniami,
jeśli nie miesiącami.
- Właściwie to miałam wolne zeszłej niedzieli. - Westchnęła.
- Ale wezwano mnie około południa i już zostałam w szpitalu.
- Właśnie o tym mówię. Nie jesteś z żelaza. Co będzie, jeśli
się rozchorujesz?
- Nie rozchoruję się. - Rzuciła mu zniecierpliwione spoj-
rzenie. - Dziękuję ci za troskę, ale to niepotrzebne. - Wskazała
na lodówkę. - Masz do wyboru jajecznicę albo... - zawahała
się- ...albo jajka sadzone lub omlet, o ile ser jeszcze nadaje się
do jedzenia. - Wyjęła żałośnie wyglądający kawałek żółtego
sera.
- Gdzie jest telefon? - spytał Mack.
- Za tobą, na ścianie. Dlaczego pytasz? Mack już wybierał
numer.
- Jadasz mięso? - rzucił przez ramię.
- Tak, ale co ty robisz?
- Nie widzisz? A pieczone ziemniaki?
- Uwielbiam.
- Witaj, Williamie - zaczął, gdy po drugiej stronie pod-
niesiono słuchawkę. - Możesz przygotować dwie porcje filet
mignons, pieczone ziemniaki w kwaśnym sosie, sałatkę ce-
sarską i jakiś deser czekoladowy?
- Oczywiście, proszę pana - odpowiedział szef jednej z
restauracji w Georgetown, należącej do przedsiębiorstwa
Carlton Industries. - Przysłać do pana?
- Nie, nie do mnie. - Mack podał adres Beth. - Wystarczy
wam pół godziny?
- Oczywiście. Już się robi, panie Carlton.
- Dziękuję, Williamie. Ratujesz mi życie.
- Cała przyjemność po mojej stronie, sir.
- Ach, i jeszcze jedno - rzucił Mack.
- Słucham?
- Czy mógłbyś wstrzymać się przynajmniej do rana z
poinformowaniem o tym Destiny?
- Sir, nie przekazuję żadnych informacji pańskiej ciotce! -
obruszył się William.
- Oficjalnie nie - przyznał Mack. - Ale ona ma sposoby, żeby
z ciebie wszystko wyciągnąć, prawda?
William zachichotał.
- Pańska ciotka jest bardzo przebiegła - rzekł. - Potrafi
dowiedzieć się wszystkiego, co chce wiedzieć. Większość
mężczyzn uważa, że nie sposób jej się oprzeć.
- Oprzeć nie oprzeć, postaraj się jednak tym razem zachować
dyskrecję, bo inaczej moje życie zmieni się w koszmar -
zaznaczył Mack.
- To tylko dlatego, że pani Destiny bardzo troszczy się o pana
i pańskich braci - powiedział William. - Powinniście być
szczęśliwi, że macie taką ciotkę. Nie wiem jednak, czy to
doceniacie.
- Zapamiętam, Williamie.
- Powinien pan, sir. Zaraz przyślę kolację.
Mack westchnął, żałując swej decyzji. Obawiał się, że tym
telefonem uruchomił całą machinę. Cóż, kiedy mimo swego
długiego języka William smażył najlepsze befsztyki w mie-
ście.
Kiedy odwiesił słuchawkę, Beth popatrzyła na niego z lekkim
zdziwieniem.
- Dzwoniłeś do Williama z William's Steak House? -spytała.
Skinął głową.
- I mają ci przysłać zamówione danie w ciągu trzydziestu
minut? - Wciąż nie mogła wyjść ze zdumienia.
- Tak.
- A potem, jak się bez trudu domyślam, doniosą wszystko
twojej ciotce?
Mack znów skinął głową.
- Żyjesz w fascynującym świecie - stwierdziła.
- Zdarzają się ciekawe momenty. - Mack skrzywił się lekko. -
Domyślam się, że twoja rodzina jest pod każdym względem
normalna. - Spojrzał pytająco.
Przez twarz Beth przebiegł cień, którego nie potrafił zin-
terpretować.
- Niezupełnie? - spytał.
- To zależy, co się rozumie pod słowem „normalny" - odparła,
unikając jednoznacznej odpowiedzi.
- Mnie wychowywała ciotka, która życie traktuje jak wielką
przygodę, a mieszanie się w cudze sprawy podniosła do rangi
sztuki. Znam więc bardzo nieprecyzyjną definicję
normalności. Masz rodzeństwo? - spytał.
W oczach Beth pojawił się smutek i Mack natychmiast
przypomniał sobie o bracie, który jako dziecko zmarł na bia-
łaczkę.
- Wybacz, zapomniałem - zmitygował się.
- Nie szkodzi. Czasem wydaje mi się, że to się stało cale
wieki temu, a innym razem, że dopiero wczoraj.
- Ilekroć widzisz, jak umiera któryś z twoich pacjentów,
czujesz to tak, jakbyś znowu przechodziła przez śmierć brata.
- Chyba tak, ale gdy on zmarł, byłam jeszcze mała, więc
zdawałam sobie tylko sprawę, że ktoś, kogo bardzo kocham,
ciężko choruje, a potem odchodzi. Uczyniło to ogromną pu-
stkę w moim życiu, bo Tommy był wszystkim, co miałam.
- Chodzi ci o to, że nie miałaś innego rodzeństwa? - domyślił
się Mack.
Beth potrząsnęła głową.
- Chodzi mi o to, że po jego śmierci rodzice, którzy byli
naukowcami, całkowicie oddali się pracy. Nigdy nie lubili
życia towarzyskiego, rzadko wychodzili z domu, ale po
śmierci Tommy'ego odizolowali się zupełnie od ludzi. Po-
chłonęło ich poszukiwanie odpowiedzi na nurtujące ich pyta-
nia. Na ogół wracali do domu, kiedy już spałam, a wychodzili,
zanim wstałam. Rzadko ich widywałam.
Mack wyczuł w tych słowach bolesną nutę i następny element
puzzli wskoczył na swoje miejsce.
- A więc na wybór zawodu nie wpłynęła tylko choroba i
śmierć brata? Wiąże się on również z rodzicami?
Beth wydawała się wstrząśnięta tym stwierdzeniem i ode-
tchnęła z ulgą, gdy rozległ się dzwonek u drzwi. Nie musiała
odpowiadać na to pytanie.
- Wrócimy do tej rozmowy - zastrzegł Mack, idąc w kierunku
wejścia.
Gdy po chwili wrócił, Beth nakrywała do stołu. Postawił na
nim przyniesione dania i je rozpakował.
- Pachnie cudownie - zachwyciła się Beth nieco zbyt radośnie
i usiadła. - Musisz dużo zamawiać u Williama, żeby być tak
błyskawicznie obsługiwanym.
- Owszem, ale jest to również, na jakiejś tam zasadzie,
restauracja należąca do naszej firmy.
Beth obserwowała go przez chwilę.
- W rzeczywistości niezbyt cię to wszystko obchodzi,
prawda?
- Tylko wtedy, gdy jest mi to na rękę, jak choćby dzisiaj
- odparł. - Dzięki Bogu, nie muszę się tym wszystkim zajmo-
wać. Firmą znakomicie kieruje Richard.
- Nigdy nie miałeś ochoty zażądać swojej części rodzinnej
schedy? - zdziwiła się.
- Nie. Zarobiłem wystarczająco dużo grą w futbol, mimo że
moja kariera szybko się skończyła. Poczyniłem parę in-
westycji, które wykorzystałem, by kupić udziały w drużynie.
Kocham futbol. Wciąż jeszcze pasjonuje mnie strategia i tak-
tyka gry. Nie interesują mnie natomiast sprawy związane z
przedsiębiorstwem, fabrykami, restauracjami i czym tam
jeszcze w Carlton Industries. - I nie próbuj zmieniać tematu!
- Pogroził jej palcem. - Nie zapomniałem, że rozmawialiśmy o
twojej rodzinie.
Nastrój Beth wyraźnie się pogorszył.
- Nie mam na ten temat nic więcej do powiedzenia -
skwitowała.
- Próbujesz im coś udowodnić? Może w końcu zwrócić na
siebie ich uwagę, której ci nie poświęcali, gdy byłaś dziec-
kiem?
Beth podniosła do ust kawałeczek mięsa i przeżuwała go w
zamyśleniu.
- Bardzo możliwe - rzekła w końcu, zaskakując go tymi
słowami.
- Czego się od nich nauczyłaś? - pytał dalej.
- Nauczyłam się wszystkiego o poświęceniu i obowiąz-
kowości.
- Ależ oni zrobili ci krzywdę, Beth. Możesz to nazwać
nieszkodliwym zaniedbaniem, jeśli chcesz być wspaniało-
myślna, ale to w rzeczywistości krzywda. Naprawdę chcesz
przeżyć życie, nie zwracając uwagi na otaczających cię ludzi,
rezygnując z życia osobistego?
- Tak właśnie myślisz? - Beth była zdumiona. - Uważasz, że z
nikim się nie umawiam, bo próbuję naśladować rodziców?
- To przecież jasne jak słońce.
- Nie bądź taki Freud - odrzekła cierpko.
- Zaprzeczasz?
- Oczywiście. Ciężko pracuję, bo kocham swoją pracę, bo to,
co robię, jest dla mnie bardzo ważne.
- Na pewno twoi rodzice myśleli tak samo. Czy dzięki temu
mniej płakałaś, kiedy kładłaś się do łóżka i nikt nie opowiadał
ci bajek ani nie utulał na dobranoc?
- Nie wiem, o czym mówisz. - Beth upierała się przy swoim. -
Kiedy mój brat umarł, miałam dziesięć lat. Byłam już za duża
na bajki.
- Ale nie na pocałunek przed snem - podkreślił Mack,
przypominając sobie pocałunki Destiny, które rozdzielała,
nawet gdy protestowali, uważając, że są za dorośli na takie
pieszczoty. On i Ben zresztą uwielbiali to. Richard buntował
się najbardziej z całej trójki, ale Mack doszedł teraz do wnio-
sku, że właśnie ten brat najbardziej potrzebował
zainteresowania, a ciotka instynktownie to wyczuwała i
ignorowała jego protesty.
- To wcale nie było ważne - upierała się Beth.
- Jeśli tak uważasz... - Mack wzruszył ramionami. Spojrzał jej
w oczy i dostrzegł zmieszanie i bezradność, które tak bardzo
starała się ukryć.
- Patrząc na moje życie, uważasz, że jestem w uprzywile-
jowanej sytuacji, prawda?
Skinęła głową.
- Bo moja rodzina ma pieniądze?
- Oczywiście.
- Pieniądze ma, to nie ulega wątpliwości. One wiele ułatwiają,
to też nie ulega wątpliwości. Ale czy wiesz, co naprawdę
uczyniło nasze życie bogatym?
- Co?
- Raczej kto. Ciotka, która bez wahania zrezygnowała z życia,
które lubiła, z ukochanego mężczyzny i wróciła do Stanów,
żeby się zaopiekować trzema małymi chłopcami. Prawie ich
nie znała, ale oni jej potrzebowali. Od kiedy nasi rodzice
zginęli, Destiny była przy nas każdego wieczoru, by nas utulić
do snu i zapewnić, że wszystko będzie dobrze. Uczyła nas na
swoim przykładzie, że zawsze można cieszyć się życiem...
dopóki się żyje. Nie uciekła, nie kryła się przed nami, nie
pozostawiła nas samych z naszym bólem.
Beth odłożyła widelec i popatrzyła mu w oczy.
- Twoja ciotka jest niezwykłą osobą, ale i moi rodzice starali
się być dla mnie jak najlepsi - przekonywała, choć ta obrona
wypadła blado.
- Cóż, jeśli chcesz znać moje zdanie, nie byli dobrzy.
Zirytował się, wyobraziwszy sobie, jak przerażona i samotna
musiała być Beth po śmierci brata, jak bardzo musiała się bać,
że i ją spotka podobny los. Czy rodzice starali się ją uspokoić?
Prawdopodobnie nie. Pochłonięci własnymi sprawami,
zapewne nawet nie zauważyli, jak bardzo córce potrzeba
poczucia bezpieczeństwa. Może zresztą uważali jej lęk za
słabość, co raz na zawsze powstrzymało ją przed wyrażaniem
własnych obaw.
- Nie masz prawa tak mówić - powiedziała łamiącym głosem.
- Nikt nie ma. Nie było cię przy tym. Nie wiesz, czym była dla
nas śmierć Tommy'ego.
- Nie. Oczywiście, że nie, ale sama myśl o tym, co to
oznaczało dla ciebie, dobija mnie.
- Nic mi się nie stało - oznajmiła, ale łzy, które się pojawiły w
jej oczach, świadczyły o czymś przeciwnym.
- Ach, Beth - szepnął, wstając i biorąc ją w ramiona. -
Wybacz. Mogę oburzać się na to, co oni ci zrobili, ale za nic
na świecie nie chciałem doprowadzić cię do łez.
- Nie płaczę - wykrztusiła, wtulając twarz w jego pierś.
- No dobrze, nie płaczesz. - Czuł przez koszulę jej łzy.
- Nigdy nie płaczę - oświadczyła stanowczo.
Miał wrażenie, że spędziła życia na ćwiczeniu się, by to
kłamstwo brzmiało przekonująco.
- Wiem - powiedział, przytulając Beth do siebie, zdziwiony,
że ktoś tak wrażliwy i uczuciowy daje sobie radę w
dramatycznych sytuacjach, z jakimi styka się na co dzień.
Miała więcej siły niż niejeden z jego zawodników, a już z całą
pewnością więcej niż on sam.
Gdy podniosła głowę, ujrzał łzy lśniące na jej rzęsach. Nie
mógł się opanować. Pochylił się, by pocałować wilgotny ślad
najpierw na jednym, potem na drugim policzku. Słone łzy,
delikatna jak płatki róży skóra odurzyły go mocniej niż dobre
wino. Musiał oprzeć się pożądaniu, wypuścić Beth z objęć,
zanim sprawy wezmą obrót, którego żadne z nich nie przewi-
dywało.
Ale w tym momencie Beth leciutko uniosła głowę i jej usta
odnalazły jego wargi. Był zgubiony.
ROZDZIAŁ 7
Beth nigdy tak bardzo jak teraz nie pragnęła męskiego dotyku.
Co prawda, nie spodziewałaby się, że marzyć będzie o
znalezieniu się w ramionach Macka, ale w tym momencie
mogła myśleć tylko o tym, jak położył dłonie na jej piersiach i
delikatnie je pieścił.
- Jeszcze - poprosiła, gdy się odsunął, zdziwiony tak samo jak
ona tym, co zaszło.
- Beth, jesteś pewna, że chcesz tego? - Patrzył na nią bacznie.
- To był długi, męczący dzień, wolałbym nie wykorzystywać
twojego chwilowego nastroju, nie chcę, żebyśmy zrobili coś,
czego jutro możesz żałować. Do diabła, jeszcze parę minut
temu nie miałem pewności, czy mnie choćby lubisz.
- Przypuszczam, że teraz oboje już to wiemy - powiedziała
uszczypliwie.
Słyszała w jego głosie prawdziwą troskę, więc miała pewność,
że się nie myli. To, co powiedział, było prawdą. Zdenerwował
ją i zmęczył tymi wszystkimi pytaniami o stosunki z
rodzicami. Otworzył zabliźnione rany.
Do tej pory nikt tak bardzo nie starał się zajrzeć za mur,
którym się otoczyła. Magiczna więź połączyła ją z Mackiem, a
tego wieczoru na dodatek odczuwała pragnienie, by ulec
zmysłom.
Spojrzała mu głęboko w oczy.
- Chcę tego - zapewniła go. - Chcę czuć, że żyję, Mack.
Wiem, że ty też. Proszę, daj mi to...
Beth nie miała wątpliwości, że Mack musi być dobrym
kochankiem - nie darmo miał opinię playboya - ale nie spo-
dziewała się, że potrafi do niej dotrzeć. Tymczasem było tak,
jakby obydwa ciała wiedziały o czymś, czego nie wiedziały
umysły, jakby łączyła je bliska więź, która sprawiła, że wy-
starczyło dotknięcie, by ujawnić to, co w obojgu było utajone.
- Do sypialni? - wyszeptał.
- Nie, tutaj! - krzyknęła, zdumiona własnym zachowaniem.
Chciała zapomnieć o bożym świecie, a to był jedyny sposób.
Wolała nie mieć czasu na myślenie, na analizowanie,
zastanawianie się, czy nie jest to przypadkiem akt rozpaczy,
którego przyjdzie jej ciężko żałować.
Mack w pośpiechu zerwał z Beth bluzkę. Schylił się i dotknął
piersi, całował je i ssał. Beth miała wrażenie, że od tej
pieszczoty rozpadnie się na drobne kawałeczki.
Tymczasem Mack zręcznym ruchem rozpiął stanik, podniósł
spódnicę i ściągnął majteczki. Zaczął pieścić źródło kobiecej
rozkoszy, aż Beth krzyknęła.
Popatrzyła w oczy Macka i ujrzała w nich tę samą rozpaczliwą
potrzebę i to samo pożądanie, które ją trawiło. Szybkimi
ruchami założył prezerwatywę, po czym uniósł Beth i
wypełnił ją sobą, przyciskając plecami do ściany w kuchni.
Oplotła go nogami i pomyślała jeszcze tylko, że postura
piłkarza i siła kulturysty to niezaprzeczalne zalety mężczyzny.
Czuła chłód ściany, słyszała chrapliwy oddech Macka przy
uchu, czuła, jak porusza się w niej miarowo, jak tężeją mu
mięśnie pod jej palcami, chłonęła zapach wody po goleniu i
zapach seksu. Wszystko to było cudowne, zdumiewające,
wszechogarniające... i szokujące nieoczekiwaną inten-
sywnością.
Gdy po raz drugi wstrząsnął nią dreszcz rozkoszy, ogarnęła ją
słabość, jak gdyby została wyrzucona przez sztorm na brzeg
morza. Ale równocześnie czuła się upojona, jakby sięgnęła
gwiazd.
Pomału, och, pomału. Ze wszystkich sił starała się opóźnić
powrót na ziemię - do rzeczywistości, która już nigdy nie
będzie taka sama. Dokoła leżały porozrzucane rzeczy, na
podłodze wylądował talerz, szklanka przewróciła się na stole i
wysypały się z niej kostki lodu.
Mack sięgnął po jedną kostkę i lekko przeciągnął nią po jej
piersi, a potem niżej i niżej, podążając ustami tym samym
tropem. Dotknięcie lodu, a zaraz potem jego rozpalonych
warg znowu wprawiło ją w stan ekstatycznego podniecenia.
Wtuliła się w Macka i pozwoliła, by kolejny raz zawładnęły
nią zmysły.
Później walczyła z własnym zażenowaniem, uciekając
wzrokiem, aż w końcu ujął za brodę i zmusił, by spojrzała mu
w oczy.
- Wiesz co? Gdybym coś takiego wyczyniał z kimś innym,
bałbym się, że zemdleję - powiedział.
- A ze mną nie? - zaśmiała się.
- Nie. Domyślam się, że znasz się na reanimacji i masz
dostateczną motywację, by mnie uratować, a więc możemy to
zrobić jeszcze raz.
- Jeszcze raz? - Skrzywiła się w udawanym oburzeniu na ten
przejaw męskiej buty.
- Koniecznie! - Roześmiał się. - Może nie za dziesięć minut,
ale na pewno jeszcze raz.
- W takim razie chodźmy do sypialni.
Leżąc w środku nocy obok Beth, Mack próbował ogarnąć
myślą sytuację. Beth wydawała się równie zdumiona własną
reakcją jak i on, zastanawiał się więc, czy spodziewała się, jak
to będzie, czy też dopiero on rozbudził w niej ukrytą
namiętność. Oczywiście wolałby to drugie.
Niestety, zdawał sobie również sprawę z tego, że to, co
wydawało się naturalne i nieuniknione wieczorem, rano stanie
się kłopotliwe dla nich obojga, niezależnie od tego, jak bardzo
by się tego wypierali. Przemknęło mu przez myśl, by
wymknąć się przed świtem, ale odrzucił ten pomysł z paru
względów. Po pierwsze, byłoby to tchórzostwo. Po drugie,
dręczyłoby go wyobrażenie wyrazu jej twarzy, gdy odkryje, że
uciekł. Po trzecie wreszcie, zdawał sobie sprawę, że nie jest w
stanie opuścić jej łóżka, nawet gdyby tego chciał. Ma dość
energii, żeby się kochać jeszcze i rano, i nie zamierza
rezygnować z tego po to tylko, by wykraść się z jej domu
ukradkiem niczym złodziej.
Po raz pierwszy od miesięcy, a może nawet lat, nie zasnął od
razu, gdy skończyli się kochać, bojąc się, że popełniłby w ten
sposób błąd. Nabrał też przeświadczenia, że postąpił dobrze.
Był pewien, że po raz pierwszy to, co robił, zasługiwało na
określenie „kochać się".
Beth leżała z głową na jego piersi. Mack był wyczerpany, ale
wciąż czuł w sobie niespożyte zasoby energii. Był zafa-
scynowany kobietą, która okazywała lekceważenie wszyst-
kiemu, co dla niego było ważne. Najwyraźniej doszła do
wniosku, że w końcu nie jest złym facetem. A może po tym
okropnym dniu tak samo rozpaczliwie jak on pragnęła blisko-
ści drugiej osoby.
Stanięcie twarzą w twarz ze śmiercią grożącą dwunasto-
letniemu chłopcu, którego zaczynał kochać, wstrząsnęło
Mackiem. Zazwyczaj życie go bawiło, a praca wydawała się
przyjemnym zajęciem. Od chwili zaś poznania Tony'ego coraz
trudniej przychodziło mu przyjmować do wiadomości, że
wokół jest tyle nieszczęścia. Ostatniego wieczoru coś w nim
pękło.
Beth westchnęła i wtuliła się w niego jeszcze bardziej, głowę
wsunęła pod jego brodę, rękę ułożyła w niebezpiecznej
bliskości miejsca, na które starał się nie zwracać uwagi, by
Beth mogła się trochę przespać.
Poruszyła się i przesunęła nieco, po czym nagle, jakby pod
wpływem impulsu otworzyła oczy. Odsunęłaby się, gdyby jej
nie przytrzymał.
- Dokąd to się wybierasz? - spytał.
- Do... na moją stronę łóżka - wybąkała.
- Dobrze nam tu. Spojrzała mu w oczy.
- Naprawdę? - spytała ze zdziwieniem. - Nie przeszkadzam
ci?
- Och, z pewnością mi przeszkadzasz - odparł. - To chyba
widać?
Podążyła za jego wzrokiem i oblała się rumieńcem.
- Nie miałam pojęcia...
- Że znowu chcę się z tobą kochać?
- Że w ogóle jest to możliwe.
Ta uwaga powiedziała Mackowi wszystko, co chciał wiedzieć
o jej doświadczeniu z przeszłości. Czuł wcześniej zazdrość o
mężczyznę, który dawno temu ją zranił, ale teraz minęła bez
śladu.
- Cóż, facet musiałby być z kamienia, żeby nie nabrać na
ciebie jeszcze większego apetytu po dwukrotnym posmako-
waniu - zauważył.
Odwróciła wzrok, wyraźnie rozbawiona.
- Nie jestem pewna, czy to trafna uwaga. - Zachichotała. - W
tej chwili wyglądasz na twardego jak kamień. A tak dla
ścisłości, to było więcej niż dwa razy.
- Skoro już nie śpisz i tak sprawnie liczysz, może powinniśmy
to wykorzystać?
- Pozwolisz, że użyję terminologii medycznej. Taką właśnie
kurację zalecam - oznajmiła i przytuliła się do niego.
Nie zdziwiło go, że jest równie ochocza i gotowa jak on.
Dowiodła już, że jej apetyt na seks dorównuje jego apetytowi.
Dziwiło go tylko, że tak otwarcie okazuje uczucia. Byłby
mniej zaskoczony, gdyby go powstrzymała już po tym pierw-
szym razie, na dole. Namiętność rozgorzała w nich na nowo,
tym razem jednak kochali się znacznie wolniej, jak gdyby
wcześniejsze doznania dały im teraz czas na smakowanie
każdej pieszczoty. Mack nie spieszył się, rozkoszując każdym
gestem i ruchem. W oczach Beth widział te same odczucia,
gdy razem wspinali się na szczyt rozkoszy.
Gdy się tam znaleźli, a ich ciała zalśniły kropelkami potu i
napięły się, z ust obojga wyrwał się równoczesny okrzyk
spełnienia.
Mack zamknął oczy i dopiero teraz zasnął, nie wypuszczając
Beth z objęć.
Beth nie była rannym ptaszkiem. Tylko samodyscyplina i
poczucie obowiązku kazały jej sięgnąć po dzwoniący budzik i
wcisnąć guzik.
Mack! Przypomniała sobie minioną noc, każde dotknięcie,
każdy pocałunek, każdą pieszczotę i krew zaczęła od razu
szybciej płynąć w jej żyłach. Uśmiechnęła się. To lepsze niż
budzik, pomyślała. Poczuła się pełna energii, ożywiona.
Szkoda, że nie ma czasu, by odpowiednio to spożytkować.
Wysunęła się z jego ramion. Spał kamiennym snem człowieka
zmęczonego. Znowu się uśmiechnęła, uświadomiwszy
sobie, że to ona doprowadziła go do takiego stanu. Coś podo-
bnego! Sprawny fizycznie zawodowy sportowiec - i playboy -
niezdolny do wykonania żadnego ruchu! Wchodząc pod
prysznic, wciąż się uśmiechała.
Gdy zimna woda dotknęła jej rozgrzanej skóry, zasłona
prysznica odsunęła się i do kabiny wszedł Mack.
Nie wiedziała, czy jest gotowa na taką intymność nawet po
wspólnie spędzonej nocy.
- Co ty wyprawiasz?! - obruszyła się.
- Łóżko bez ciebie wydawało mi się puste - wyjaśnił. -A
ponadto nie mogę pozwolić, byś mi się wymknęła bez
pocałunku na dzień dobry.
- Zdaje mi się, że masz ochotę na coś więcej niż pocałunek -
zauważyła.
Roześmiał się i przyparł ją do kafelków pokrywających ścianę
kabiny.
- Jestem gotów do negocjacji - oświadczył.
- Należysz do rodziny Carltonów i negocjowanie to twoja
druga natura. Jestem pewna, że zawsze uzyskujesz to, o co ci
chodzi.
- Przekonajmy się, jak nam pójdzie.
- Bardzo chętnie.
Kilkanaście minut później Beth z trudem utrzymywała się na
nogach, a całe jej ciało płonęło, mimo że lał się na nie
strumień zimnej wody. Popatrzyła Mackowi w oczy.
- Coś ty ze mną zrobił? - spytała. - Mam zwyczaj zaczynać
dzień od owsianki.
- Ale to jest zdrowsze - zauważył.
- No, nie wiem. Jakaś jestem słaba - stwierdziła. Wyglądał na
zadowolonego z siebie.
- Ubierz się, a ja przygotuję śniadanie. Myślę, że jajka, bo
potrzebujesz białka.
- Nie ma na to czasu - zaprotestowała, wychodząc spod
prysznica.
Owinęła się ręcznikiem kąpielowym i pobiegła do sypialni.
Rzut oka na zegarek upewnił ją, że się nie myli.
- Zaczekaj. Śniadanie jest najważniejszym posiłkiem w ciągu
dnia - przekonywał Mack. - Jako lekarz, powinnaś o tym
wiedzieć.
- Wiem, ale wiem też, że czeka mnie bardzo ciężki dzień, a
już jestem spóźniona.
- A zatem jeszcze dziesięć minut nie zrobi chyba większej
różnicy, prawda?
Beth starała się nie patrzeć, jak Mack wciąga slipy na
umięśnione, kształtne pośladki. Odwrócił spodnie na prawą
stronę i szybko je włożył, nie zapinając ich w pasie. A ponie-
waż nie miał na sobie nic więcej, podziwiała jego zgrabną,
muskularną sylwetkę, gdy opuszczał pokój, nie tracąc czasu
na dalsze dyskusje.
Sięgnęła do szafy po pierwszą z brzegu bluzkę i spódnicę, i
pospiesznie się ubrała. Przejechała szczotką po zwichrzonych
włosach, pociągnęła szminką wargi i już była gotowa. Gdy
wchodziła do kuchni, sprawiała wrażenie całkiem innej
kobiety. Nic nie wskazywało na to, że przeżyła zmysłową noc.
Była na powrót panią doktor, opanowaną, skupioną,
profesjonalną.
Mack postawił na stole sok i właśnie zsuwał na talerz perfek-
cyjnie usmażone jajka. Miał już na sobie koszulę, ale
szczęśliwie jej nie zapiął. Beth z przyjemnością więc na niego
patrzyła, nabierając przekonania, że łatwo by jej było
uzależnić się od tego widoku, a to mogłoby się okazać
niebezpieczne.
- Siadaj - polecił tonem nieznoszącym sprzeciwu, co nawet
miało pewien urok.
- Tylko na pięć minut - zastrzegła.
Nie chciała się z nim spierać, zwłaszcza że rzeczywiście była
głodna, a jajka, które ona smażyła, nigdy nie wyglądały tak
apetycznie.
- Znalazłeś gdzieś pieczywo? - zdziwiła się na widok
włączonego opiekacza.
- Leżało w zamrażalniku - odrzekł. - Powinnaś tam czasem
zaglądać - dodał kąśliwie.
Położył przed nią posmarowaną masłem grzankę, po czym
usiadł naprzeciw z kubkiem kawy w ręku.
- Ty nie jesz? -spytała.
- Nie wystarczyło jajek. Zjem u siebie - powiedział.
- Możemy się podzielić - zaproponowała, podsuwając mu
talerz.
- Nie. Przygotowałem je dla ciebie, ze specjalnym dodatkiem.
Zmarszczyła czoło.
- Chyba nie znalazłeś tu trucizny?
- Dlaczego miałbym cię otruć?
- Żebym nie mogła nikomu opowiedzieć o nocy spędzonej w
ramionach kobiety, która nie jest ani olśniewającą modelką,
ani seksowną aktorką - wyjaśniła. Wątpliwości ogarnęły ją
wtedy, kiedy Mack wychodził z sypialni. Teraz się nasiliły.
- Oszalałaś? - Spojrzał na nią z niedowierzaniem. - Nie masz
pojęcia, ile bym zyskał w oczach opinii publicznej, gdybym
mógł ogłosić, że spałem ze wspaniałą, inteligentną, oddaną
swej pracy panią doktor. Nic by tak nie poprawiło mego
wizerunku. Należałoby więc mówić o tym jak najgłośniej, a
nie ukrywać. - Roześmiał się. - Co nie znaczy, oczywiście, że
będę to robić.
Beth poczuła rozpierającą ją radość. A więc nie wstydzi się, że
spędził z nią noc. Nie oczekiwała komplementów, ale było jej
miło, że usłyszała tak krzepiące słowa.
- Dlaczego tak mówisz? - Nie mogła się powstrzymać przed
tym pytaniem.
- Ludzie mogliby w końcu zauważyć, że mam również mózg.
Nigdy nie przyszło jej do głowy, że sława piłkarza i playboya
może powodować, iż ludzie nie traktują Macka poważnie. A
przecież sama tak zareagowała. Dopóki go nie poznała lepiej,
uważała, że jest powierzchowny, zarozumiały, pozbawiony
wrażliwości. I nawet dyplom prawnika nie poprawiał tego jej
wyobrażenia, skoro z niego nie korzystał. Zastanawiała się
nawet, czy nie prześliznął się przez studia ze względu na
pozycję rodziny. Na szczęście udało się jej nie zdradzić tych
myśli. Wciąż jeszcze ogarniał ją wstyd na wspomnienie swojej
uwagi, którą on usłyszał, gdy przyszedł po raz pierwszy
odwiedzić Tony'ego.
- Wybacz - powiedziała. - Nie przyszło mi do głowy, jak to
wszystko wygląda z twojego punktu widzenia - uspra-
wiedliwiała się.
- A niby dlaczego miałoby przyjść? - Wzruszył ramionami. -
Nigdy zresztą nie broniłem się przed swą opinią, bo jeśli w
końcu pozwolę, by jakaś kobieta potraktowała mnie poważnie,
będzie to znaczyć, że w grę wchodzą prawdziwe uczucia -
wyjaśnił.
W tonie, jakim wygłosił to oświadczenie, było coś, co
wzmogło jej czujność.
- Ostatnia noc nie powinna ci dawać powodów do niepokoju -
zapewniła. - Nie wiążę z nią żadnych oczekiwań. Po prostu
dwoje ludzi potrzebowało się nawzajem, i tyle.
- I tyle? - powtórzył, przyglądając się jej bacznie.
- A co w tym dziwnego? - Zmusiła się do obojętnego tonu.
- Nic, nic, po prostu wydawało mi się...
- Ależ Mack, nie rób z tego wielkiej sprawy! Nie musisz się
niczym martwić.
- Dobrze wiedzieć. - Pokiwał głową.
Beth spodziewała się ujrzeć ulgę w jego oczach, ale się jej nie
doczekała. Była przekonana, że zamiast ulgi w spojrzeniu
Macka widać rozczarowanie.
Może zresztą tak jej się tylko wydawało, ponieważ właśnie w
tej chwili poczuła się tak zawiedziona jak jeszcze nigdy w
życiu. Gdyby nie musiała iść do szpitala, zastanowiłaby się
zapewne spokojnie, skąd to odczucie.
Z drugiej strony perspektywa spędzenia w towarzystwie
Macka choćby paru następnych minut, gdy była tak rozbita i
tak przeczulona, wydawała się nie do zniesienia.
- Muszę pędzić - powiedziała, wstając od stołu. - Zatrzaśnij
drzwi, wychodząc.
Zanim zdążył zareagować, chwyciła torebkę, klucze i wypadła
z domu. Chciała jak najprędzej znaleźć się w samochodzie,
sama i bezpieczna, i ruszyć przed siebie, zanim na rzęsach
pojawią się zdradzieckie łzy.
ROZDZIAŁ 8
Jeszcze przez dłuższy czas po wyjściu Beth Mack nie ruszał
się z miejsca. Siedział przy stole, wpatrzony w ścianę, i zasta-
nawiał się, dlaczego po tak niewiarygodnej nocy czuje się
podle. Na pewno nie dlatego, że był wobec Beth szczery, że
dał jej do zrozumienia, by nie oczekiwała zbyt wiele po tym,
co zaszło. Odbywał taką rozmowę wiele razy, z dziesiątkami
kobiet. Była to część gry, tak samo rutynowa jak podrywanie,
które z biegiem czasu stało się jego drugą naturą. Zwykle
odczuwał ulgę, gdy wszystko już zostało jasno powiedziane.
Ale Beth nie była jedną z tych kobiet, z którymi miał
dotychczas do czynienia. One od pierwszej chwili znały regu-
ły gry i akceptowały je. Prawdę mówiąc, kierowały się też
własnymi regułami, określającymi poziom zaangażowania
uczuciowego, na jakie miały w danym momencie chęć.
Z Beth sprawy wyglądały inaczej. Choć pozowała na
obojętną, a nawet nonszalancką, w rzeczywistości, o czym
zdążył się przekonać, była tak krucha i delikatna, że wydawało
się, iż pod byle mocniejszym dotknięciem rozpadnie się na
kawałeczki. Wystarczyło posłuchać jej głosu, spojrzeć w oczy,
by zorientować się, jak bardzo jest bezbronna i wrażliwa.
Po raz pierwszy od dawna Mack nie czuł dumny z siebie i ze
swojej otwartości. Uważał ją teraz za wykręt, za sposób na
uwolnienie się od poczucia winy, że robi wyłącznie to, na co
ma ochotę. Zdawał sobie sprawę, że gdyby ciotka dowiedziała
się o wszystkim, miałaby wiele do powiedzenia na temat tego,
jak potraktował Beth. On sam zresztą miał o to do siebie
pretensję.
Oczywiście on i Beth byli dorośli, świadomi swoich czynów.
Ona chciała, żeby stało się to, co się stało, tak jak i on. Tyle
że, jak się zorientował, dla niej ta noc wiele znaczyła. Do
diabła, dla niego też, ale nie zamierzał się przyznać ani pod-
trzymywać tej znajomości. Na pierwszy sygnał ostrzegawczy,
że może się zaangażować uczuciowo, z zasady robił w tył
zwrot i nie oglądał się za siebie.
Dotychczasowe doświadczenie podpowiadało mu, że gdyby
miał choć trochę oleju w głowie, zacząłby omijać szpital
szerokim łukiem. Nie może zaprzestać wizyt u Tony'ego, lecz
może unikać spotkań z Beth. Znał już na tyle jej rozkład zajęć,
że powinno mu się to udać. Koniec z wpadaniem do jej
gabinetu tylko po to, by rzucić na nią okiem. Koniec z kola-
cjami poza szpitalem. Nie miał wątpliwości, że właściwie
odczytała jego zachowanie tego ranka, ale trzeba je poprzeć
dalszym konsekwentnym postępowaniem.
Jeśli więc będzie się trzymał swego sprawdzonego schematu
działania... W tym momencie uświadomił sobie z przykrością,
że będzie się czuł jeszcze gorzej niż w tej chwili. Zaczął się
obawiać, że tym razem nie postępuje roztropnie.
Kiedy zadzwonił telefon, w pierwszej chwili nie zareagował.
Beth wyjechała z domu później niż zwykle, a więc być może
dzwonili ze szpitala. Może to coś pilnego, przynajmniej powie
im, że Beth jest już w drodze. Czy jednak nie zaczną się
plotki, jeśli w słuchawce rozlegnie się męski głos? Jak ona by
zareagowała, dowiedziawszy się, że odebrał telefon?
Telefon nie przestawał dzwonić, więc wreszcie sięgnął po
słuchawkę.
- Halo, tu mieszkanie doktor Browning - odezwał się.
Odpowiedziała cisza.
- Słucham - powtórzył.
- Kim pan, u diabła, jest i dlaczego odbiera pan telefon Beth?
- usłyszał władczy męski głos, którego właściciel nie ukrywał
wrogości.
To pytanie mogło prowadzić na ścieżkę, na którą nie za-
mierzał wchodzić, zwłaszcza że rozmówca nie był uprzejmy
się przedstawić.
- Jestem znajomym doktor Browning - zaczął ostrożnie. -
Właśnie pojechała do szpitala. Czy mam jej coś przekazać?
Znowu odpowiedziała cisza.
- Słucham? - powtórzył.
- Nie. Porozmawiam z nią, gdy wróci - powiedział w końcu
mężczyzna. - Zamierzam ją powiadomić, że z panem
rozmawiałem.
Mack mimo woli uśmiechnął się, słysząc ostrzeżenie.
- Jak pan uważa - rzekł i odłożył słuchawkę.
Nie bardzo wiedział, czy ta pogróżka powinna go rozbawić,
czy raczej zaniepokoić. Wkrótce jednak się dowie. Jego
postanowienie, by unikać Beth, rozwiało się w momencie, gdy
w głosie mężczyzny zabrzmiał zaborczy ton. Jeśli inny
mężczyzna ma prawo uważać Beth za swoją, to co, u diabła,
robiła tej nocy w jego ramionach?! Poczuł ukłucie zazdrości.
A że zdarzyło mu się to po raz pierwszy w życiu, nie zamie-
rzał go zlekceważyć.
Przez pierwsze dwie godziny w szpitalu Beth biegała od
jednego ciężkiego przypadku do drugiego. Zaczynała się za-
stanawiać, czy w ogóle znajdzie choć chwilę na tak ważne dla
niej badania w laboratorium. Miała ponadto pewne kłopoty z
koncentracją, co dotychczas jej się nie zdarzało. Gdy w grę
wchodzili pacjenci, inne sprawy odsuwały się na dalszy plan.
Dziś jednak wyraźnie przeszkadzało jej wspomnienie upojnej
nocy i rozmowy przy stole.
O wpół do dwunastej miała dość tej szarpaniny. Potrzebowała
chwili przerwy. A także kofeiny. Kofeiny i czekolady. Być
może nawet dużo czekolady.
W bufecie wzięła kawę i sporą porcję słodyczy, znalazła stolik
w zacisznym miejscu, rozłożyła smakołyki na blacie i zaczęła
się zastanawiać, od którego batonika zacząć. Może od milky
way, a może od snikersa albo jeszcze lepiej od marsa?
- Jak widzę radykalnie zmieniłaś dietę - zauważył Jason,
siadając naprzeciwko.
- Pilnuj swojego nosa - burknęła.
- Miałaś ciężkie przedpołudnie? A może ciężką noc? -
Radiolog z trudem tłumił śmiech.
Patrzyła na niego, usiłując zgadnąć, co też on wie albo sądzi,
że wie.
- Jeśli masz coś konkretnego na myśli, to powiedz wprost. -
Obrzuciła go podejrzliwym spojrzeniem. - Nie jestem w
nastroju do żartów.
- To widać - przyznał i uśmiechnął się szeroko. - Czekolada,
zwłaszcza przed lunchem, mówi sama za siebie. Takie napady
nie zdarzają ci się na ogół przed czwartą, po obchodzie. -
Wskazał na rozłożone słodycze. - Tym razem chyba lekko
przesadziłaś.
Beth nie czuła się rozbawiona.
- Przyszedłeś, żeby mi podokuczać, czy też masz jakiś inny
zamiar? - spytała.
- A może być i jedno, i drugie? - Popatrzył na nią z miną
niewiniątka.
- Nie, jeśli chcesz jeszcze trochę pożyć - zagroziła. Otworzyła
kolejny batonik i łapczywie go ugryzła.
Jason jednak wcale się nie zniechęcił jej odpowiedzią.
Wyglądał na jeszcze bardziej rozbawionego.
- Dzwoniłem do ciebie do domu - powiedział. - Martwiłem
się, bo nie przyszłaś punktualnie, a to się pani doktor Beth
Browning nie zdarza. Nigdy jeszcze nie opuściła ważnego
spotkania.
- Jakiego spotkania?! - przeraziła się.
- Peyton zwołał nas, żeby porozmawiać o Tonym - wyjaśnił
radiolog. - Chciał omówić parę spraw z całym zespołem przed
dzisiejszą transfuzją. Nie wiedziałaś?
- Do diabła! - zawołała Beth. - Oczywiście, że wiedziałam,
tylko zupełnie mi to wyleciało z głowy. Wściekał się?
- Właściwie chyba raczej odczuł ulgę. Był to bowiem znak
dla nas wszystkich, że ty również jesteś tylko człowiekiem.
Beth ukryła twarz w dłoniach.
- Co się ze mną dzieje?! Jak mogłam zapomnieć o takim
zebraniu? - martwiła się.
- Może miało to coś wspólnego z tym mężczyzną, który
odebrał u ciebie telefon? - zasugerował Jason. - Czy to mo-
żliwe?
Beth poczuła, że płoną jej policzki. Nie mogła chyba być
bardziej zażenowana.
- Ty, hmm... - Patrzyła w roześmiane oczy Jasona. - Ty
rozmawiałeś z moim gościem? - wykrztusiła w końcu, z
trudem się opanowując.
- Owszem - odparł Jason radośnie. - Zabawne, on był równie
lakoniczny jak ty.
- Może dlatego, że nie powinno cię obchodzić, kto to -
odparowała.
- Stawiam na Macka Carltona - oświadczył.
- A skąd ci to przyszło do głowy?
- Męska intuicja - wyjaśnił. - A poza tym poznałem po głosie.
- Przecież tylko raz go widziałeś.
Jason roześmiał się.
- Na razie pominę, że w zasadzie już przyznałaś, że to był
Mack, i powiem tylko, że znam jego głos, bo podczas sezonu
piłkarskiego bardzo często przeprowadzają z nim wywiady w
telewizji. - Spoważniał nagle. - Jesteś pewna, że dobrze robisz,
Beth? Wiesz, jaką ten facet ma opinię?
- No jaką? - mruknęła posępnie.
- Cóż, aniołem nie jest
Beth rozpaczliwie pragnęła z kimś o tym porozmawiać,
chciała poznać męski punkt widzenia, a znając dobrze Jasona,
wiedziała, że zachowa dyskrecję.
- Obawiam się, że już na to za późno - wyznała.
- Chyba się w nim nie zakochałaś? - przeraził się.
- Nie! - wykrzyknęła tak stanowczo, że Jason od razu nabrał
podejrzeń, że nie jest szczera. - Och, zresztą sama nie wiem...
- To znacznie ogranicza moje możliwości w kwestii
udzielenia ci dobrej rady - powiedział.
- Okay, mów. - Beth westchnęła. - Tylko nie pozuj na
triumfującego macho - zastrzegła. - Pamiętaj, że jestem twoją
koleżanką po fachu i przyjacielem. Mack zaś to tylko idol
kibiców piłkarskich, z którym raz rozmawiałeś, i to krótko.
Jason już otworzył usta, ale zaraz je zaniknął. Wyglądał, jakby
zamienił się w słup soli.
- Jason? - ponagliła Beth.
- Myślę, że panu doktorowi odjęło mowę - włączył się Mack i
usiadł obok. - Mam rację?
- Nie da się ukryć - powiedział Jason. - Myślę, że pójdę
zrobić parę zdjęć albo naświetleń, a może zamknę się w
ustronnym miejscu.
- Dzięki. - Mack rzucił mu wdzięczne spojrzenie. - Miło się z
panem rozmawiało. To pan dzwonił, prawda?
- Tak - bąknął Jason i czym prędzej umknął.
Beth więcej się spodziewała po koledze. Czyż nie ostrzegał jej
dopiero co przed Mackiem? Dlaczego więc zrejterował,
zostawiając ją samą w tak niebezpiecznym towarzystwie?
Musi się za tym kryć jakieś męskie tajne porozumienie.
- Odebrałeś rano telefon - stwierdziła oskarżycielsko. -Co cię
napadło?
- Dzwonił i dzwonił - wyjaśnił Mack, wzruszając ramionami.
- Pomyślałem, że to może coś ważnego, że szpital poszukuje
cię w pilnej sprawie.
- A nie przyszło ci do głowy, że to będzie dla mnie
kłopotliwe?
- Uznałem, że bardziej kłopotliwe byłoby, gdybyś nie została
powiadomiona o jakimś przypadku.
- Zadzwoniliby na komórkę.
- Fakt, nie pomyślałem o tym. - Mack zrobił głową ruch w
kierunku, w którym oddalił się Jason. - Sprawiał wrażenie
trochę urażonego, że mnie u ciebie zastał. Jest między wami
coś, o czym powinienem wiedzieć? Sądziłem, że jesteście po
prostu przyjaciółmi.
Mogłaby powiedzieć, że istotnie coś ją łączy z Jasonem, i tym
samym skończyć z Mackiem od razu, ale wtedy musiałby
zastanawiać się, co z niej za kobieta, skoro się z nim
przespała. Może się pogodzić z myślą, że nic więcej między
nią i Mackiem nie zajdzie, ale nie chce, żeby źle o niej myślał.
Miała za wiele szacunku dla siebie samej, choć takie
rozwiązanie w tej akurat chwili byłoby najdogodniejsze.
- Przyjaźnimy się z Jasonem - przyznała. - Jeśli dawał do
zrozumienia, że łączy nas coś więcej, to pewnie martwi się, że
stracę dla ciebie głowę.
- Było w jego głosie coś zaborczego, co brzmiało tak, jakby
miał do ciebie prawo.
W głosie Macka również dały się słyszeć zaborcze tony. Przez
chwilę Beth zastanawiała się nad tym, aż w końcu dotarto do
niej, w czym rzecz. Otóż Mack był zazdrosny. Przez ułamek
sekundy Wielki Mack Carlton był zazdrosny, że w jej życiu
może istnieć inny mężczyzna. Z trudem się powstrzymała
przed wybuchem śmiechu. Tego się nie spodziewała!
- Jason i ja znamy się jeszcze ze studiów - ciągnęła. -Jest
opiekuńczy, nie zaborczy. Stara się mnie chronić.
- Myśli, że trzeba cię chronić przede mną? - spytał z nie-
dowierzaniem Mack.
- A nie?
- Nie mam zamiaru cię skrzywdzić - obruszył się. Beth
spojrzała mu prosto w oczy.
- Za późno - powiedziała spokojnie.
Zanim zdążył zareagować, wstała i skierowała się do naj-
bliższego wyjścia tak pospiesznie, że trudno byłoby za nią
nadążyć. Oczywiście mógłby ją bez trudu zatrzymać, gdyby
chciał, ale fakt, że nie próbował tego zrobić, był dla niej aż
nadto wymowny.
W każdym razie przesłanie było jasne, pomyślała, gdy po
godzinie weszła do swego gabinetu i znalazła na biurku stos
czekoladek, które zostawiła w bufecie. Bardziej niepokojący
był jednak widok Macka na kanapie, na której zwykła odby-
wać drzemkę, gdy nie mogła wyrwać się przed wieczorem ze
szpitala. Na jego piersiach leżało otwarte pismo medyczne, ale
oczy miał zamknięte. Równomierne unoszenie się i opadanie
klatki piersiowej wskazywało, że śpi.
Patrzyła na niego skonsternowana. Zbyt świeże okazało się
wspomnienie minionej nocy. Nagle zapragnęła położyć się
obok Macka i oddać cudownym przeżyciom. Właśnie dlatego
jednak stanowczym krokiem podeszła do biurka i usiadła na
wysłużonym krześle. Zaskrzypiało głośno. Mack otworzył
oczy.
- A, wróciłaś - odezwał się. - Przypuszczałem, że prędzej czy
później tu przyjdziesz.
- Na Boga, przecież to mój gabinet - zauważyła cierpko. -
Można wiedzieć, co tu robisz?
Rzucił jej niepewne spojrzenie.
- Nie mam pojęcia - wyznał.
- Chyba ci się to zdarza po raz pierwszy.
- Żebyś wiedziała - zgodził się. - Peszysz mnie. Uznała jego
szczerość za nieco zbyt czarującą. Może to
tylko część jego gry?
- Jestem osobą prostolinijną - oznajmiła.
- Zorientowałem się już.
- Ale ty nie jesteś prostolinijny.
- Staram się być, w każdym razie wobec ciebie - zapewnił.
- Dlaczego? - spytała.
- Sam chciałbym wiedzieć. Kiedy rano wyszłaś z domu,
siedziałem i zastanawiałem się nad tym, ale nie doszedłem do
żadnego wniosku.
Beth miała już tego dosyć. Straciła dla Macka głowę i wcale
nie była z tego zadowolona. Spędzając z nim noc, popełniła
prawdopodobnie ogromny błąd. Graniczyła więc z
szaleństwem chęć, by go powtórzyć. I wcale nie działał na nią
uspokajająco fakt, że Macka dręczą wątpliwości. Jedno z nich
musiało zachować trzeźwość umysłu i wiedzieć, co się dzieje.
- Skoro tak trudno ci to zrozumieć, może powinieneś przestać
się głowić - podsunęła. - Spędziliśmy ze sobą noc, do niczego
się wzajemnie nie zobowiązując. Ty zresztą nigdy do niczego
się nie zobowiązujesz. Z tego, co o tobie czytałam, wynika, że
nie umawiasz się dwa razy z tą samą kobietą. Sprawa jest więc
zakończona.
- Wszystko utrudniasz. - Zmarszczył czoło.
- Co mianowicie utrudniam? - Nie była w stanie ukryć
rozdrażnienia. - Daję ci wolną rękę, bez żadnych pretensji,
wymówek. Idź sobie, rób, co chcesz, byleś mi dał święty
spokój.
- Tak będzie najrozsądniej - zgodził się.
- A więc zrób to - nalegała.
- Nie mogę. - Potrząsnął głową.
- Dlaczego? Drzwi są tam. Po prostu wstań i wyjdź. Nic
prostszego. - Wstrzymała oddech, czekając, aż to zrobi.
Ale on nie ruszał się z miejsca. Sposępniał. Beth westchnęła.
- O co chodzi, Mack? - spytała.
- Byłaś już na lunchu? - odpowiedział pytaniem.
- Wypiłam kawę i zjadłam coś słodkiego. Wystarczy.
- Ale nie mnie. Chodźmy.
- Nie mam czasu.
- Znajdziesz - przekonywał. - Za godzinę będziesz z po-
wrotem, jak zwykle.
- Jest wpół do pierwszej - broniła się. - W pobliżu nie ma
przyzwoitej restauracji, która nie byłaby o tej porze za-
tłoczona.
- Za godzinę będziesz z powrotem - powtórzył.
On zawsze dotrzymywał słowa, więc Beth w końcu się
zgodziła. A że ani kofeina, ani słodycze nie spełniły swego
zadania, bo nie odwróciły jej myśli od Macka, miała nadzieję,
że może godzina spędzona w jego irytującym towarzystwie
pomoże jej się od niego uwolnić.
- Dobrze, ale tylko godzina i nie będziemy rozmawiać o nas -
zastrzegła.
- Umowa stoi.
I tym razem, gdy podjechali do bardzo uczęszczanej restau-
racji serwującej owoce morza, wolny stolik pojawił się jak za
dotknięciem czarodziejskiej różdżki. W chwilę potem podano
im dwie porcje dymiących krabów z bukietem jarzyn.
- Wyobrażaj sobie, że walisz w moją głowę, a uda ci się z tym
uporać - powiedział Mack, wręczając jej drewniany
młoteczek.
Rozłupywanie krabów wymagało pewnego wysiłku, ale trud
się opłacił. A uderzanie w czerwoną skorupkę, która miała
zastąpić głowę Macka, sprawiało Beth perwersyjną
przyjemność. Odetchnęła, uporawszy się wreszcie z kłopotli-
wym daniem, i dopiero wtedy zauważyła, że Mack prawie nic
nie zjadł.
- Nie byłeś głodny? - zdziwiła się. - Już drugi raz dzisiaj
obserwujesz mnie, kiedy jem.
- Usiłuję cię podtuczyć - zażartował.
- Chcesz mnie przygotować do uboju? - spytała, wpadając w
jego ton.
- Skąd! Chcę tylko poczuć trochę więcej ciała.
- Mack! - Zaczerwieniła się.
- Przepraszam. - Zmitygował się, choć nie wyglądał na
skruszonego. - Przyrzekłem, że nie będziemy rozmawiać o
nas. Domyślam się, że wyklucza to również rozmowę o
seksie.
- To nas nie dotyczy - skwitowała, nie chcąc wdawać się w
dyskusję na ten temat.
- Tak właśnie myślałaś, prawda?
Popatrzyła na niego, nie bardzo wiedząc, co chce przez to
powiedzieć.
- To znaczy?
- Że nie pasujemy do siebie. Ty jesteś poważna, a ja nie. Ty
inteligentna...
- Ty również - przerwała mu niecierpliwie, znużona już tym
pojedynkiem słownym. - Przestań robić z siebie tępego osiłka.
Skończyłeś prawo, mimo że przez cały okres studiów grałeś
zawodowo w futbol. Gdybyś nie był bystry, nie udałoby ci się
to. I trzeba chyba trochę inteligencji, żeby prowadzić z
powodzeniem klub, choć prawdę mówiąc, nie wiem, dlaczego
to robisz.
- Dziękuję - odparł. - To chyba miał być komplement.
- Skoro tak chętnie wyliczasz różnice między nami, czemu
nie wspomnisz i o tym, że ja jestem walczącym o uznanie
naukowcem i lekarzem, a ty bardzo bogatym człowiekiem
interesu, o ile można cię tak określić.
- To zbyt oczywiste, ale i zupełnie bez znaczenia, chyba że
starasz się podjąć decyzję, czy uganiać się za mną dla
pieniędzy. - Mack nie krył rozbawienia.
Beth uznała, że to właściwy moment, by napomknąć o swoim
projekcie badawczym i przekonać się, czy byłby skłonny
wesprzeć go finansowo. Miała przy tym nadzieję, że on nie
dojdzie do wniosku, że rzeczywiście zainteresowała się nim
tylko dla pieniędzy.
- Właściwie to próbuję podjąć decyzję, czy poprosić cię o
sfinansowanie nowego projektu badawczego - oznajmiła
pogodnie.
- Po prostu powiedz, czego potrzebujesz - odparł rzeczowo.
Zaszokowała ją ta odpowiedź. Nie była przygotowana na to,
że od razu się zgodzi.
- Żartowałam - wykręcała się. - No, w każdym razie
częściowo.
- Ja nie.
- O Boże - szepnęła, nie ośmielając się uwierzyć, że on mówi
serio. Dostała, co prawda, dotację, ale gdyby miała więcej
pieniędzy, mogłaby zatrudnić asystenta i praca postępowałaby
znacznie szybciej.
- Cóż, zawdzięczasz to futbolowi i moim mądrym inwes-
tycjom - stwierdził. - Oczywiście, jeśli zdołasz się przemóc i
wziąć pieniądze zarobione w sposób tak głupi jak gra w piłkę-
zauważył z przekąsem.
- Zastanowię się nad tym - odpowiedziała. - Gdy w grę
wchodzi życie dzieci, wyzbywam się dumy - dodała szybko. -
Jeśli więc rzeczywiście mówisz poważnie, naradzę się ze
swoim zespołem i do końca tygodnia przedstawię ci pro-
pozycję.
- Przyjdę, by ją zaakceptować.
Beth obserwowała go uważnie. Potrząsnęła głową, zdumiona
nieoczekiwanym obrotem spraw. Miała jeszcze jeden dowód
na to, że źle oceniła Macka. O ile mogła się po nim
spodziewać atrakcyjnych doznań seksualnych, o tyle jego
hojność była dla niej zaskoczeniem.
- Jesteś całkiem inny, niż myślałam - wyznała.
- Nie taki głupi?
- Wydawało mi się, że tę sprawę już sobie wyjaśniliśmy. -
Oblała się rumieńcem. - Najważniejsze, że jesteś dobry dla
Tony'ego. A co do opinii playboya, to mam wrażenie, że
kształtujesz swój wizerunek specjalnie na użytek mediów, a w
rzeczywistości jesteś zupełnie inny.
- Po ostatniej nocy doszłaś do tego wniosku? - spytał, patrząc
na nią z zaskoczeniem. - I po dzisiejszym poranku?
Beth pokiwała głową.
- Tak. Gdy teraz patrzę na te parę minionych tygodni,
uświadamiam sobie, że ani razu się nie umówiłeś. Każdy
wieczór spędzałeś w szpitalu.
Rzucił jej spojrzenie, pod wpływem którego serce zaczęło jej
bić przyspieszonym rytmem.
- A jak uważasz, co my obydwoje robiliśmy? - spytał
spokojnie. - Mam na myśli czas sprzed ostatniej nocy.
- Przełykaliśmy coś w biegu - przypomniała, zbita z tropu
jego rozbawioną miną.
- Były to spotkania wolnego mężczyzny z piękną, inte-
ligentną, wolną kobietą. Dla mnie zatem to były randki. -
Uśmiechnął się szeroko. - No i patrz, dokąd nas zaprowadziły.
- A niech mnie diabli! - Dziwnym trafem uważała wszystkie
te spotkania za przypadkowe, przyjacielskie, niezobowiązu-
jące, podczas gdy on najwyraźniej traktował je jak swego
rodzaju grę wstępną.
- Wątpię, by cię diabli wzięli, chyba że pozwolisz, bym cię
wykorzystał - zakpił. - Nie ma szansy, by to się powtórzyło?
Nie w tej chwili, oczywiście, ale któregoś dnia, gdy nie
będziesz musiała pędzić natychmiast do szpitala.
Przed ostatnią nocą Beth uznałaby, że nie ma cienia szansy, by
to się stało. Jeszcze tego ranka, gdy przypomniał, że nie
należy traktować go poważnie, również powiedziałaby „nie".
Teraz, widząc jego wyczekujące, pełne nadziei spojrzenie,
domyślając się, ile go musiało kosztować zadanie tego pyta-
nia, postanowiła przekonać się, dokąd to wszystko może ich
doprowadzić.
- Nigdy nic nie wiadomo - odparła wreszcie, czując, że serce
wyrywa jej się z piersi.
Mack roześmiał się, jakby nie oczekiwał innej odpowiedzi.
- Przyjmuję to za „tak" - rzekł.
- Czy zdarzyło się kiedykolwiek, by jakaś kobieta ci od-
mówiła? - spytała Beth.
- Częściej, niż ci się wydaje. Ale z drugiej strony zadawałem
to pytanie dużo rzadziej, niż sądzisz.
Ku swemu szczeremu żalowi, Beth bardzo pragnęła wierzyć w
to „częściej" oraz w to, że media przedstawiają go w
fałszywym świetle. Ale nawet ona zdawała sobie sprawę, że
nie ma dymu bez ognia.
A może jednak... Może miał to być rodzaj obrony przed
zaangażowaniem uczuciowym? W to również chciała wierzyć.
ROZDZIAŁ 9
Po odwiezieniu Beth do szpitala Mack poszedł prosto do biura
Destiny. Rzadko tam bywała, ale parę telefonów upewniło go,
że tego popołudnia ciotkę zastanie. Postanowił się z nią
zobaczyć, bo potrafiła trzeźwo patrzeć na rzeczywistość nawet
wtedy, gdy w swoim przekonaniu on stawał w obliczu
niewiadomego. Teraz właśnie zaistniała taka sytuacja. Od
czasu poznania Beth dręczyło go uczucie niepewności i dys-
komfortu psychicznego.
Rozmowa przy lunchu okazała się nadzwyczaj pouczająca i
wiele mu wyjaśniła. Odkrył, że Beth jest większą ryzykantką,
niż mógłby się spodziewać. Obawiał się, że po jego propozycji
spędzenia wspólnie kolejnej nocy wyrzuci go za drzwi,
zwłaszcza po tym, jak się rano rozstali. Tymczasem ona wcale
nie powiedziała „nie", co wzmogło jego ciekawość i go
zaintrygowało.
Nie bardzo wiedział, co Beth naprawdę o nim myśli i do
jakich wniosków doszła w sprawie ich wspólnej przyszłości.
Może pomysł, żeby zasięgnąć w tej kwestii rady Destiny, nie
był najmądrzejszy, ale postanowił spróbować.
Czuł się na swój sposób dłużnikiem ciotki, dzięki której
przecież poznał Beth. Nie zamierzał wspominać jej o tym,
przeciwnie, gdyby doszło do rozmowy na ten temat, zapewne
by się wyparł, choć wiedział, że ciotka jest na tyle bystra, by
między wierszami wyczytać z jego słów wszystko to, co
przemilczy.
- Ostatnio rzadko cię widuję - powitała go, gdy pochyliwszy
się, ucałował ją w policzek. - Gdzie to się podziewasz
wieczorami?
Mack nalał sobie kawy i zajął fotel, zastanawiając się, na jak
daleko posuniętą szczerość może sobie pozwolić. Niezależnie
od tego, co jej wyjawi, na pewno nie będzie ukrywała
satysfakcji. Postanowił więc najpierw ostrożnie wybadać, co
już wie.
- Pytasz, jakbyś nie wiedziała. - Rzucił jej rozbawione
spojrzenie.
Bardzo przekonująco odgrywała rolę niewiniątka, ale on już
się nie da nabrać. Zabawne byłoby, gdyby zdołał zmusić ją do
przyznania się do intrygi. Przekomarzanie się z Destiny i
unikanie miłosnych sideł, które na nich zastawiała, było nie
lada wyzwaniem dla niego i braci. Na ogół udawało mu się
uniknąć. Ale ciotka była godnym przeciwnikiem. Kto wie, czy
Beth nie dlatego tak go zafascynowała, że była pierwszą ze
znanych mu kobiet, która dorównywała bystrością i inteli-
gencją Destiny, i podobnie jak ona stanowiła prawdziwe wy-
zwanie. Na swój sposób coś je łączyło.
- Myślisz, że pytałabym, gdybym wiedziała? - odparowała
Destiny, nie wypadając z roli.
- Oczywiście. - Parsknął śmiechem. - Chcesz po prostu, bym
ci wszystko powiedział i żebyś mogła triumfować.
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz, Mack. - Jej niewinna
mina wciąż była wzorcowa.
- Czy to nie ty nalegałaś parę tygodni temu, żebym odwiedził
tego chorego chłopca? - Spojrzał na nią uważnie, szukając
choćby najmniejszej reakcji.
Ale Destiny zachowywała twarz pokerzysty.
- Tony'ego Vitale'a? - spytała po chwili namysłu. Ciotka
naprawdę była niezłą aktorką. Wiedział, że nie
musiała sobie tego nazwiska przypominać, bo zapewne co-
dziennie przekazywano jej najświeższe wiadomości ze szpi-
tala. Bóg świadkiem, że wszędzie miała swoich informatorów.
- Właśnie - odparł.
- A więc nadal go odwiedzasz? - Ożywiła się. - To wspaniale!
- Popatrzyła na niego z uznaniem. - Jestem pewna, że bardzo
mu to pomaga. Kochanie, jestem z ciebie dumna.
- Jego stan jest bardzo ciężki. - Mack na moment zapomniał o
porachunkach z ciotką. - To bardzo dzielny chłopiec. Serce mi
się kraje, gdy na niego patrzę.
- Kiedy pierwszy raz rozmawiałam z jego lekarką, mówiła
mi, że to nie wygląda dobrze - powiedziała Destiny. - Nic się
nie zmieniło?
- Owszem, na gorsze.
- Tak mi przykro. - Destiny szczerze się zasmuciła. - Jego
matka musi być zrozpaczona. Chyba jednak uda im się coś
zrobić?
- Mam nadzieję. - Mack spojrzał jej w oczy z niewinną miną.
- Skoro tak się interesujesz tym chłopcem, to myślę, że
zechcesz zasilić fundusz na badania, który zakładam w jego
imieniu - powiedział.
Ciotka uniosła brwi, co świadczyło o tym, że naprawdę udało
mu się ją zaskoczyć.
- Sponsorujesz projekt badawczy? - spytała. – Ależ Mack, to
wspaniały pomysł! Cudowny! Oczywiście, że możesz na mnie
liczyć. Który lekarz kieruje badaniami? Mack roześmiał się
głośno.
- Podejrzewam, że w ciągu sekundy sama wymienisz to
nazwisko.
Destiny przez chwilę sprawiała wrażenie skonsternowanej.
- Naprawdę nie mam pojęcia - oświadczyła. - Jest tam wielu
doskonałych lekarzy.
- Spróbuj - nalegał Mack.
Destiny zastanawiała się przez moment.
- Chyba nie ta śliczna Beth Browning? A może...?
Mack podniósł kubek z kawą gestem, jakim wznosi się toast.
- Brawo - powiedział. - Trafiłaś.
- Domyślam się, że jest bardzo dobrym specjalistą - po-
wiedziała z pozorną obojętnością Destiny, jak gdyby mówiła o
kimś, kto nie ma nic wspólnego z jej bratankiem. Nawet
mrugnięciem oka nie zdradziła, że wybrała tę kobietę dla
Macka prawdopodobnie również ze względu na jej inteligen-
cję i wykształcenie.
- Jest też kobietą bardzo ładną i wolną, ale to, oczywiście,
nawet nie przyszło ci do głowy, kiedy mnie tam wysyłałaś,
prawda?
Wydawało się, że Destiny nadal będzie grać komedię, ale w
końcu wzruszyła ramionami i poddała się.
- Może i przyszło - wyznała.
- Och, daj spokój! - Mack roześmiał się. - Znowu namieszałaś
i jesteś z tego cholernie dumna.
Destiny popatrzyła mu prosto w oczy.
- Naprawdę tak cię to irytuje, Mack? - spytała. - Przecież z
Richardem mi się udało, prawda? On i Melanie są szczęśliwi.
- Ale mnie małżeństwo nie interesuje - oświadczył, choć
znacznie mniej zdecydowanie, niż uczyniłby to jeszcze parę
tygodni temu.
- Tak samo mówił Richard - przypomniała ciotka.
- Dlaczego uparłaś się, żeby nas pożenić? - zaciekawił się
Mack. - Zamierzasz wyjechać? Może myślisz o powrocie do
Francji i do dawnego stylu życia, kiedy już nas wszystkich
pourządzasz? Dlatego tak ci pilno?
- Nie chodzi o mnie - zaprotestowała. - Chodzi o was. Żaden
z was nic nie wie o miłości. Nie rozumiem, jak mogłam nie
nauczyć was tego, co w życiu najważniejsze. Uznałam, że
najwyższy czas coś w tej sprawie zrobić.
Było w jej głosie tyle żalu, że zrobiło mu się przykro, bo nie
mógł jej dać tego, na co tak czekała.
- Wiem, myślisz, że bez żon i dzieci nie będziemy szczęśliwi,
ale przecież kryteria szczęścia są różne - powiedział.
- Wymień choć jedno - zażądała.
- Nawet kilka - odparł. - Sukces, przyjaźń, rodzina.
- Właśnie o rodzinie mówię - rzuciła zniecierpliwionym
tonem.
- Mamy siebie i mamy ciebie. O to mi chodzi. - Spojrzał na
nią przenikliwie. - Chyba że, jak powiedziałem, zamierzasz
nas po tych wszystkich latach opuścić i chcesz mieć pewność,
że ktoś zajmie w naszym życiu twoje miejsce.
- Nie bądź śmieszny - żachnęła się. - Jestem zadowolona ze
swego życia.
- Jak to? - Mack szeroko otworzył oczy. - Przecież w twoim
życiu nie ma mężczyzny.
Zmarszczyła brwi i spoważniała, jakby zaatakowano ją jej
własną bronią.
- Nie musisz być złośliwy, Mack - parsknęła.
- Po prostu zwracam ci uwagę, że przeczysz sama sobie.
- A więc skoro jesteś zdecydowany się nie ożenić, to dlaczego
widujesz się z Beth? - spytała.
Nie umiał odpowiedzieć na to pytanie. Beth przecież zupełnie
nie przypominała kobiet, z którymi zwykł się umawiać. Nie
była beztroska ani lekkomyślna, lecz poważna i refleksyjna i
aż za bardzo przejmowała się swoimi pacjentami.
W ostatnich tygodniach często czuł się zawstydzony, że tak
niewiele spraw traktował poważnie i tak łatwo szedł przez
życie. Pamiętał wprawdzie o dobrych uczynkach, bo Destiny
wpoiła jemu i braciom poczucie obowiązku wobec bliźnich,
ale nigdy nie brał sobie tego do serca tak bardzo, jak to czyniła
Beth, którą los innych naprawdę obchodził. Oddawała się
całym sercem swej pracy, a co ważniejsze, jej praca naprawdę
czemuś służyła. W porównaniu z tym jego zajęcia wydawały
się niepoważne i błahe. Nawet wizyty u Tony'ego nie mogły
przecież uratować chłopca, podczas gdy Beth i jej zespół byli
w stanie to uczynić.
Mack troszczył się, naturalnie, o braci i ciotkę, martwił się też
o Tony'ego Vitale'a i inne dzieci, ale zachowywał dystans do
otoczenia. Utrata rodziców w dzieciństwie sprawiła, że w
sprawach uczuciowych zachowywał daleko posuniętą
ostrożność. Bał się pokochać kogoś, bo nie sposób było prze-
widzieć, kiedy los zechce zabrać ukochaną osobę. Lękał się,
że miłość może sprowadzić nieszczęście. Zdawał sobie spra-
wę, że to tylko reakcja dziecka na stratę bliskich, ale coraz
mocniej uświadamiał sobie, że wciąż jeszcze się z tym nie
uporał. W obliczu nasilającego się uczucia do Beth i przywią-
zania do Tony'ego oraz lęków, jakie w nim tkwiły, zaczął
powoli dochodzić do wniosku, że przeszłość dręczy go tak
samo, jak dręczyła jego braci.
- Mack - perswadowała Destiny - nie spotykałbyś się z taką
kobietą jak Beth Browning, gdybyś nie myślał o niej
poważnie. Ona nie jest jedną z tych sprytnych światowych
kobiet, które możesz bez problemu zostawić w każdej chwili.
Skinął głową potakująco, choć Beth, oczywiście, twierdziła
coś całkiem przeciwnego, stwarzając pozory, że i ona traktuje
ich związek niezobowiązująco.
- Wiem - powiedział.
Uznanie tego faktu znaczyło, że powinien niezwłocznie
rozstać się z Beth. To jedyne słuszne posunięcie, choć wyma-
gające pewnych wyrzeczeń. Kiedy wyobraził sobie jednak, jak
puste stałoby się życie bez Beth, nie mógł się zdecydować na
ten krok.
- A więc? - drążyła Destiny. Patrząc jej w oczy, podjął
decyzję.
- Chciałbym któregoś dnia przyjść z nią do ciebie na kolację.
Co ty na to?
Oczy Destiny rozbłysły radością.
- Byłabym szczęśliwa! - wykrzyknęła. - Wiesz przecież, jak
lubię poznawać twoich przyjaciół. Dziś mam wolny wieczór.
Odpowiada ci?
Uznał, że to dobry pomysł. Niewykluczone, że ta wspólna
wizyta pomoże mu opanować zamęt w uczuciach.
- Odpowiada - odrzekł. - Porozumiem się z Beth i za jakąś
godzinę dam ci znać.
- Doskonale.
Widział w oczach ciotki znajomy wyraz pełnego nadziei
oczekiwania.
- Mam nadzieję, że nie wyciągniesz z tego spotkania po-
chopnych wniosków - rzekł. - Rzadko przyprowadzałem do
ciebie kobietę, bo zawsze pojawiał się ten twój błysk w
oczach, oznaczający, że słyszysz już dźwięk weselnych
dzwonów.
- Postaram się przyjąć Beth jak najlepiej i nie wyciągnę
czasopisma z radami dla nowożeńców - obiecała ciotka. -
Nawet nie zostawię żadnego na widocznym miejscu.
Mack dobrze wiedział, że jest całe mnóstwo innych zmy-
ślnych sposobów, by poruszyć temat małżeństwa.
- I nie będziesz pokazywała zdjęć ślubnych Richarda? -
wymienił jeden z nich.
- Na Boga, nie! - obruszyła się Destiny. - Jakże bym mogła
zmuszać kogoś do oglądania rodzinnych zdjęć? To takie
nudne. - Roześmiała się. - Choć jest takie jedno twoje zdjęcie
w wannie, kiedy miałeś dwa latka. Myślę, że mało kobiet nie
wzruszyłoby się na jego widok, takie jest słodkie. Patrząc na
nie, można od razu wyobrazić sobie, jakie śliczne będą twoje
dzieci.
Mack rzucił ciotce przerażone spojrzenie.
- Zmieniłem zamiar - oświadczył. - Będę trzymać Beth z dala
od ciebie.
- Żartowałam, kochanie - zapewniła Destiny. - Nie będę cię
peszyć.
- Przysięgasz?
Ciotka położyła dłoń na piersi.
- Ani jednego niewłaściwego słowa - obiecała.
- Ciekawe, czemu mnie to nie przekonuje? - mruknął Mack.
- Bo masz naturę cynika - stwierdziła ciotka. - Chciałbyś,
żebym przygotowała coś szczególnego? Może jakąś moją
specjalność prowansalską?
- Cokolwiek - odparł, rozmyślając, czy jednak nie popełnia
błędu, poddając Beth ocenie Destiny i jej dociekliwym
pytaniom. - Pamiętaj tylko, że będę szczęśliwy, jeśli uda mi
się wyrwać ją ze szpitala na godzinę. To nie może być więc
jedna z tych twoich pięciodaniowych kolacji.
- Dobre jedzenie wymaga czasu. Nie można się spieszyć.
Doskonale o tym wiesz - przekonywała Destiny.
- Ale wiem również, że Beth nie przyjdzie, jeśli pomyśli, że
to oficjalna okazja. To będzie po prostu spotkanie we trójkę,
bez tych twoich wieczorowych strojów. Beth przypuszczalnie
przyjedzie prosto ze szpitala i zaraz potem tam wróci.
- Skoro nalegasz... - Destiny zerknęła spod oka. - Mam
przygotować hot dogi i fasolkę z puszki? To będzie i szybko, i
tanio - zauważyła sucho.
Mack wiedział, że ciotka nie musi żartować. Przestrzegała
form obowiązujących osobę z jej pozycją społeczną i towa-
rzyską.
- Mam nadzieję, że wymyślisz coś lepszego - powiedział. -
Szczerze mówiąc, liczę na to.
Obserwowała go przez chwilę, wreszcie skinęła głową.
- A więc dobrze, ale mogę o coś spytać?
- Oczywiście.
- Dlaczego ta kolacja jest tak ważna, skoro Beth nic dla ciebie
nie znaczy?
- Czy nie możemy po prostu zjeść jej razem, w miłej
atmosferze, nie czyniąc z tego wstępu do zaręczyn? - zapytał
żałosnym tonem.
- Ja mogę. - Destiny posłała mu wymowne spojrzenie. -A ty?
Ponieważ Mack nie był przygotowany na to pytanie, wstał i
ruszył do drzwi.
- A więc do wieczora - rzucił.
- Będę czekać, kochanie - zapowiedziała słodko Destiny.
- O tak, jestem pewien - odparł Mack, żałując, że uległ
impulsowi i zaproponował spotkanie we troje.
Tłumaczył sobie wprawdzie, że chciałby poznać opinię
Destiny na temat jego znajomości z Beth, ale niewykluczone,
że prawda kryła się gdzie indziej. Może miał nadzieję, że
ukazanie wrażliwej, praktycznej Beth realiów życia Carltonów
przerazi ją i że nie będzie musiał łamać jej serca, robiąc to co
zawsze...
Beth miała fatalny dzień. Pacjent rozlał butelkę ja-
snopomarańczowego płynu antyseptycznego, niszcząc jej
bluzkę. Peyton zrugał ją za nieobecność na porannym ze-
braniu, choć zrobił to z lekkim rozbawieniem. A Tony patrzył
na nią z wyraźnym żalem, że nie było jej w czasie transfuzji.
- Pani wie, że jak pani mi robi zastrzyk, to mniej boli -
powiedział z rozgoryczeniem. - Czekałem na panią.
- Wiem, kochanie, i bardzo cię przepraszam - tłumaczyła się,
z pewną ulgą stwierdzając, że chłopiec mówi silniejszym
głosem, a jego policzki wreszcie nabrały lekkich rumieńców.
- Gdzie pani była? - dopytywał się.
- Miałam same ciężkie przypadki - wyjaśniła. - Wiem, że to
żadne wytłumaczenie. Powinnam być tutaj.
- Macka też nie było - żalił się chłopiec. Beth spojrzała na
niego zaskoczona.
- Nie było go dzisiaj? - zdziwiła się.
- Nie, chociaż obiecał, że przyjdzie.
To wszystko nie miało sensu. Mack był przecież rano w
szpitalu. Westchnęła, uświadomiwszy sobie, że większość
tego czasu spędził z nią.
- Jeśli powiedział, że przyjdzie, to na pewno przyjdzie
- przekonywała chłopca. - Zawsze dotrzymuje słowa,
prawda?
- Tak. - Tony przyjrzał jej się bacznie. - Pani go lubi?
- spytał.
- Jest wspaniałym przyjacielem - odparła wymijająco.
- Ale czy go pani lubi? - dociekał Tony. - Myślę, że on lubi
panią - dodał, nie czekając na odpowiedź.
Beth stłumiła śmiech. Mack uprzedził ją, że Tony interesuje
się ich znajomością, ale mimo to pytanie chłopca ją
zaskoczyło.
- Chciałem, żeby się zakochał w mojej mamie - wyznał Tony.
- To by było fantastycznie. Ale on nie zwraca na nią uwagi.
Jeśli nie może być moim ojczymem, to byłoby super, gdyby
był z panią, pani doktor. Pani jest ładniejsza niż te jego
wymalowane babki ze zdjęć w gazecie. Pani jest taka pra-
wdziwa, pani rozumie, o co mi chodzi?
- Dziękuję, Tony. Doceniam twoją lojalność, ale nie sądzę,
bym mogła konkurować z modelkami.
- Ależ jak najbardziej! - rozległ się głęboki męski głos. Beth
odwróciła się i zobaczyła w drzwiach Macka.
- Długo podsłuchujesz? - spytała podejrzliwie.
- Na tyle długo, by usłyszeć, że mój kumpel próbuje nas
znowu swatać. - Rzucił jej zuchwałe spojrzenie. - No i jak,
doktorko? Chcesz pójść dziś na kolację do mojej ciotki?
Nie pojmowała. Zaprasza ją do Destiny?
- Może porozmawiamy o tym później? - zaproponowała.
- Niech pani się zgodzi, pani doktor - zachęcał Tony.
- Nie codziennie może panią zaprosić taki facet jak Wielki
Mack.
- Zobaczę - mruknęła i dodała: - Mogę cię na chwilę prosić,
Mack? Wyjdźmy na korytarz.
Mack mrugnął do Tony'ego.
- Mam nadzieję, że nie zamierza dać mi kosza. Odmowa nie
jest przyjemna.
Tony ze zrozumieniem pokiwał głową.
- Dlaczego stawiasz mnie w takiej niezręcznej sytuacji?
- napadła na niego Beth, gdy tylko znaleźli się na korytarzu.
- Destiny zaprosiła nas na wieczór i obiecałem, że w ciągu
godziny dam jej odpowiedź - wyjaśnił. - Nie byłem pewny,
czy cię znajdę, kiedy wyjdziesz już od Tony'ego. A zresztą, o
co chodzi? Był szczęśliwy, gdy usłyszał, że proszę cię, byś ze
mną poszła.
- To właśnie mnie martwi - potrząsnęła głową. - Te
oczekiwania Tony'ego wobec nas. A twoja ciotka? - Spojrzała
na niego badawczo. - Jesteś pewien, że naprawdę chce mnie
widzieć u siebie?
- Prawdę mówiąc, to był mój pomysł - przyznał. Beth była
zaskoczona.
- Ty naprawdę chcesz nas poddać zakusom ciotki. Wydawało
mi się, uznajesz ją za mistrzynię w manipulowaniu ludźmi.
Skąd ci przyszło do głowy, żeby podsunąć jej taką okazję?
- To ona wymyśliła naszą znajomość.
Beth przypomniała swoją kolację z Destiny i wiedziała, że
Mack mówi prawdę.
- To dlaczego chcesz jej w tym pomóc? - Nie pojmowała jego
postępowania.
- Czy ja wiem?
- Nic z tego nie rozumiem - stwierdziła z irytacją. - Myślę, że
spasuję.
- I pozwolisz, by Destiny uznała cię za tchórza? Albo jeszcze
gorzej, aby doszła do wniosku, że już jesteś zaangażowana
uczuciowo i próbujesz zwalczyć to uczucie?
- Co? To zbyt zawiłe dla mnie. - Beth popatrzyła na niego
zdezorientowana.
- Ale nie dla Destiny - zapewnił. - Uprzedzam cię, że jeśli się
teraz wykręcisz, dopiero się zacznie. A tak po prostu zjemy z
nią kolację. Może ciotka dojdzie do wniosku, że nie pasujemy
do siebie?
Nagle Beth zrozumiała, w czym rzecz. Nie wiedziała jeszcze,
czy jej się to podoba, ale zorientowała się, co kieruje
Mackiem. Chciał się wycofać i liczył na to, że jego ukochana
ciocia utwierdzi go w tym, dochodząc do wniosku, że Beth nie
jest dla niego odpowiednią partnerką. Wówczas spokojnie
będzie mógł się ulotnić.
Popatrzyła mu w oczy.
- A więc o to ci chodzi? Chcesz, by Destiny uznała, że nie
nadaję się dla ciebie, bo pozwoli ci to nie widywać się ze mną.
- Chyba oszalałaś! - oburzył się, trochę za szybko i trochę za
gwałtownie.
- Czyżby? - spytała powątpiewająco. - Mack, rozumiem, że
się możesz bać, rozumiem też, że mogłeś wybrać taki sposób
zakończenia naszej znajomości. Nikt nie zdoła cię zmusić, byś
był ze mną, a już na pewno nie ja. Ja zresztą też nie skaczę z
radości z powodu tego, co zaszło między nami.
- Nie szukam sposobu zerwania - oświadczył Mack poważnie.
- Nie? Mieliśmy na siebie ochotę, owszem, ale ochota mija,
nie jest permanentna. Zamiast wpadać w panikę, powinniśmy
oboje albo płynąć z prądem, albo wycofać się od razu, zanim
sprawy się skomplikują. Nie mam zamiaru się obrazić, wiem,
że jakoś przeżyję twoje odejście.
Chciała mówić dalej, zrobić wszystko, żeby ułatwić mu
zerwanie, ale Mack pochylił się nagle i zamknął jej usta
pocałunkiem. Od razu zapomniała wszystko, co zamierzała
powiedzieć.
Kiedy wreszcie odsunął się od niej, popatrzyła na niego
całkiem zdezorientowana.
- Co to miało znaczyć? - spytała.
- To był jedyny sposób, żeby ci przerwać - odrzekł. - Za dużo
rozmyślasz. Przestań się zastanawiać, co ja czuję. Skoro ja
sam tego nie wiem, skąd ty możesz wiedzieć?
Do Beth, pozostającej wciąż pod wrażeniem pocałunku, nie
bardzo dotarły te słowa.
- Całowanie mnie pod pokojem pacjenta, w korytarzu, gdzie
w każdej chwili może ktoś się zjawić, jest absolutnie
niedopuszczalne - oświadczyła sucho.
- Wybacz.
Szukała w jego twarzy choć cienia skruchy, ale niczego
takiego nie dostrzegła. Wręcz przeciwnie, wyglądał na bardzo
zadowolonego z siebie.
To jego zachowanie, ta rozmowa, idiotyczny pomysł kolacji u
Destiny - tego już było za wiele. Odwróciła się.
- Muszę iść - oznajmiła, kierując się w stronę gabinetu.
- Przyjadę po ciebie o wpół do siódmej - zawołał.
- Nie.
- Bądź gotowa.
- Nie wybieram się na żadną kolację - oświadczyła sta-
nowczo.
- Oczywiście, że się wybierasz.
Zawróciła i podeszła do Macka. Stali teraz twarzą w twarz.
Jeśli zajdzie potrzeba, zacznie krzyczeć i zrobi prawdziwą
scenę.
- Nie zamierzam iść do twojej ciotki na kolację - powtórzyła.
- W porządku. - Skinął głową.
Zdumiała ją ta nagła ugodowość. Z mało zrozumiałego
powodu zirytowała ją nawet bardziej niż jego pewność, że
przyjmie zaproszenie.
- Może jednak pójdę - zmieniła zdanie.
- W porządku. - Mack sprawiał takie wrażenie, jakby z
trudem tłumił śmiech.
- Ale spotkamy się na miejscu - zastrzegła. Zdziwił się, ale
znów skinął głową.
- Dobrze, zostawię ci adres.
- Nie trzeba - rzuciła beztrosko, posyłając mu promienny
uśmiech. - Już tam byłam.
Spojrzał na nią tak, jakby oświadczyła, że zna drogę na Marsa.
- Kiedy, u diabła?!
- Parę tygodni temu - odrzekła.
- Zanim przysłała mnie tutaj, do Tony'ego? - pytał po-
dejrzliwie.
- Nie, potem. Ściśle mówiąc, tego samego dnia, ale później.
Twoja ciotka ma nieomylne wyczucie. Zadzwoniła do mnie
parę minut po twoim wyjściu.
- Nie wspomniała o tym - powiedział, bardziej do siebie niż
do Beth. - Ty zresztą również nie uznałaś za stosowne mnie
poinformować o tej wizycie.
- Jestem pewna, że twoja ciotka nie spowiada ci się ze
wszystkich swoich spotkań towarzyskich - oznajmiła Beth. -I
ja też nie zamierzam tego robić.
- Dobrze wiedzieć. - Potrząsnął głową.
- Do zobaczenia o siódmej - rzekła. - Może zadzwonię do
Destiny i spytam, czy nie będzie miała nic przeciwko temu,
żebym przyszła z osobą towarzyszącą.
- Zrób to, a on zaraz będzie martwy - ostrzegł. Roześmiała
się. Po raz kolejny wzbudziła zazdrość
w Wielkim Macku Carltonie. I to nie byle jaką. Widząc jego
minę, uznała, że rozsądniej będzie nie poddawać go często
takim testom. Poklepała go po policzku.
- A więc dobrze, tylko ty i ja, przyjacielu.
- Nie jestem twoim przyjacielem - żachnął się. - Wybij to
sobie z głowy.
- Nie? A więc jak byś siebie określił? - zainteresowała się.
- Jestem mężczyzną, którego właśnie doprowadzasz do szału.
- Nagle uśmiechnął się szeroko. - Oczywiście, jeśli dobrze
rozegrasz tę partię, to około dziesiątej ja doprowadzę cię do
szaleństwa.
- Fascynująca perspektywa. - Kiwnęła głową. - Zapamiętam
to.
Jeszcze raz pocałował ją w usta.
- To na zachętę - wyjaśnił.
Wracając do pokoju Tony'ego, pogwizdywał cicho. Beth
odczekała, aż drzwi się za nim zamkną, i oparła się o ścianę.
Ten bezczelny, zarozumiały facet po raz kolejny doprowadził
do tego, że z trudem utrzymywała się na nogach. Może się
tylko modlić, żeby nigdy się nie dowiedział, jak łatwo mu to
przychodzi. Ale zważywszy na jego znajomość kobiet, trzeba
przyjąć, że doskonale o tym wie.
ROZDZIAŁ 10
Mack krążył po domu Destiny niczym tygrys po klatce. Gdzie,
u licha, podziewa się Beth? Dzwonił przed godziną do szpitala
i dowiedział się, że wyszła o wpół do szóstej. Domyślił się, że
pojechała do domu, żeby się przebrać, gdyż bluzkę miała
poplamioną jakimś okropnym pomarańczowym płynem, ale
jak długo może trwać zmiana ubrania i przejazd mostem? W
takich sprawach nie miał żadnego doświadczenia, a to tylko
potwierdzało, jak mało obchodziły go zwyczaje kobiet, z
którymi się spotykał.
Dochodziło wpół do ósmej. U kobiety tak punktualnej jak
Beth spóźnienie o całe pół godziny lub więcej było nie do
pomyślenia.
- Może byś usiadł? - zaproponowała Destiny z wyraźną
irytacją. - Przyprawiasz mnie o ból głowy. Beth powiedziała,
że będzie, to będzie.
- Miała być pół godziny temu.
- Kochanie, jestem przekonana, że nie wystawi cię do wiatru.
Mack wyczuł delikatną aluzję, że tylko on ma powód do
niepokoju. A nie był wcale pewien, czy Beth w ostatniej
chwili nie zrezygnuje. To było prawdopodobne, jeśli chciała
mu zagrać na nosie. Nie podejrzewał jej o przebiegłość do
chwili rozmowy w szpitalnym korytarzu. Wciąż nie bardzo
wiedział, jak się do tego ustosunkować, zwłaszcza że dowie-
dział się o spotkaniu z Destiny.
- Nie wykazywała entuzjazmu - powiedział. Destiny
popatrzyła na niego poważnie.
- Ale ma bardzo dobre maniery - zauważyła. - Mogła nie dać
znać tobie, gdyby jej coś nagle wypadło, ale na pewno
zadzwoniłaby do mnie.
Nie podobała mu się sugestia, że być może w jakiejś mierze
jest winny nieobecności Beth.
- Nie obraziłem jej - zastrzegł się. - A swoją drogą, co ty
wiesz o jej manierach? Ach, prawda - dodał, nie czekając na
odpowiedź.— Przecież była u ciebie na sympatycznej kola-
cyjce jakiś czas temu. Na kolacyjce, o której jakoś zapomnia-
łaś powiedzieć, kiedy dziś rozmawialiśmy.
- Powiedziała ci? - Destiny rzuciła mu zdumione spojrzenie.
- Z wielkim triumfem - odparł.
- Czy to nie interesujące?
- Co w tym takiego cholernie interesującego, że w końcu
przyznała się, że spiskujecie za moimi plecami? O ile się
orientuję, byłaś z nią w zmowie od dawna. Niewinne wyzna-
nie to na pewno wierzchołek góry lodowej.
- Nie zachowuj się melodramatycznie. - Ciotka zmarszczyła
czoło. - To była zwykła kolacja, nic ponadto. Nie robiłyśmy
planów w związku z tobą, nie knułyśmy spisku. Coś ci się roi?
Przecież sam podejmujesz decyzje w sprawach osobistych.
Chyba nie sądzisz, że zastawiam na ciebie pułapkę?
- Och, daj spokój. - Mack popatrzył na Destiny spod oka. -
Już dawno się nauczyłem, że nie wolno cię nie doceniać.
Może ci się nie uda doprowadzić mnie do ołtarza z wybraną
przez ciebie kobietą, ale na pewno nie zaniechasz prób.
- Uważasz, że Beth jest tak bezwolna, że pozwoli mi sobą
sterować?
Zastanawiał się już nad tym i wiedział, że to nieprawdopo-
dobne. Jeśli czegoś był pewien, to tego, że Beth jest osobą
niezależną, która doskonale wie, czego chce. Nikomu nie
przyszłoby do głowy uznać jej za istotę bezwolną. Bóg
świadkiem, że nie wahała się mówić mu, co myśli. Równie
otwarta musiała być także wobec Destiny. Gdyby więc ciotka
zagadnęła ją o niego, Beth prawdopodobnie roześmiałaby się
jej w twarz.
- Nie jest bezwolna - odparł.
- Wiesz, Mack, mówiąc szczerze, dziwię się, że podtrzymałeś
propozycję wspólnej kolacji, kiedy już dowiedziałeś się o
moim spotkaniu z Beth. Skoro najwyraźniej węszysz spisek
wszędzie, gdzie się pojawię, to dlaczego nie odwołałeś
dzisiejszego spotkania?
Doskonale wiedział, do czego Destiny zmierza, ale bawiły go
jej uwagi.
- No właśnie dlaczego? - spytał.
- Szukasz potwierdzenia, że Beth tutaj nie pasuje? Chciał
zaprzeczyć, ale ciotka za dobrze go znała. Poza tym
Beth podejrzewała to samo. Te dwie kobiety, które znały go
lepiej niż inni, przejrzały go na wylot.
- Przeszło mi przez myśl, że ona, być może, dojdzie do
takiego wniosku - przyznał Mack.
- I co wtedy? - Destiny nie spuszczała wzroku z jego twarzy,
czekając na odpowiedź. - Na pewno nie liczyłeś na to, że cię
rzuci? - spytała, kiedy się nie odezwał. - Na to właśnie
liczyłeś, prawda? - Patrzyła na niego uważnie.
- To nie tak, ale trudno chyba uznać mnie za szczególnie
pożądaną partię zwłaszcza dla kobiety, która chce wyjść za
mąż i stworzyć rodzinę.
- Przestań, to nie czas ani miejsce na fałszywą skromność -
skarciła go Destiny. - A zresztą, czy Beth wspominała o
małżeństwie?
- Nie.
- Albo o tym, że chce stworzyć rodzinę?
- Nie.
- A więc czy aby nie uprzedzasz faktów? - Świdrowała go
wzrokiem. - A może jest odwrotnie? Może to ty zaczynasz
myśleć o małżeństwie? - W oczach Destiny zatańczyły wesołe
iskierki. - O mój Boże, nic dziwnego, że jesteś przerażony i
chcesz się jak najprędzej ulotnić. Więcej. Ponieważ sam nie
wiesz, co z tym wszystkim zrobić, masz nadzieję, że Beth cię
wyręczy w podjęciu decyzji.
Nie mógł odmówić ciotce logiki. Wciąż jednak się niepokoił,
dlaczego Beth jeszcze nie ma.
- Chyba zadzwonię do niej na komórkę - powiedział wreszcie.
- Może stoi gdzieś w korku.
- Nie odpowiadając na pytanie, nie wykręcisz się - ciągnęła
ciotka. - Jeśli stałaby w korku, to chyba by zadzwoniła,
prawda?
- Na wszystko masz odpowiedź. Destiny roześmiała się
uszczęśliwiona.
- Lubię tak myśleć - odrzekła w chwili, gdy rozległ się
dzwonek do drzwi. - Jeszcze się nie zorientowałeś? Roz-
chmurz się trochę, jeśli nie chcesz przestraszyć naszego go-
ścia, zanim przekroczy próg. - Uśmiechnęła się kpiąco. -A
może właśnie o to ci chodzi?
Gdy szedł do drzwi, wciąż czuł złość, choć sam nie wiedział,
czy złości się na ciotkę, czy na Beth. Otworzył, ale na widok
Beth złość mu przeszła. Wyglądała okropnie.
- Co ci się stało? - przeraził się, zwróciwszy jednak uwagę, że
zanim się ubrudziła, była perfekcyjnie wyszykowana na ten
wieczór. Wszystko, co na sobie miała, idealnie har-
monizowało ze sobą i pasowało świetnie do jej typu urody.
- Złapałam gumę - oznajmiła krótko.
Sądząc z jej wyglądu, musiała sama zmieniać koło.
- Nie mogłaś zadzwonić do warsztatu albo do mnie? -zdziwił
się.
Rzuciła mu zniecierpliwione spojrzenie.
- Umiem zmienić koło. Uznałam, że szybciej zrobię to sama,
niż doczekam się mechanika w godzinach szczytu. Powinnam
wrócić do domu, żeby się przebrać, ale i tak byłam spóźniona,
więc postanowiłam przyjechać.
Obrzucił ją wzrokiem.
- Na pewno nic złego sobie nie zrobiłaś? Wyciągnęła ręce,
żeby mógł je obejrzeć.
- Spójrz, ani śladu krwi. Żadnych skaleczeń. To tylko smar i
kurz. Mogłabym pójść do łazienki i trochę się ogarnąć?
- Chodźmy. - Poprowadził ją w głąb domu. - Mydło nie
zmyje tego brudu. Znajdziemy coś w garażu. Ben trzyma tam
swój ukochany samochodzik i wciąż coś przy nim dłubie.
Wierz mi, w tym domu wie się, co to olej i smar. Nie wiem
tylko, czy uda mi się znaleźć coś do oczyszczenia sukienki.
Beth spojrzała na kwiecisty jedwab i jęknęła.
- To nowa sukienka. Mam ją na sobie po raz pierwszy.
Mack nie mógł wyjść ze zdziwienia. Mogła się zranić,
manipulując przy kole, a ona martwi się sukienką.
- Kupię ci inną - rzekł niecierpliwie.
- Sama sobie kupię! - prychnęła.
- Ale to nie rozwiąże sprawy na teraz. - Podał jej szmatkę i
pojemnik ze środkiem czyszczącym. - Zabierz się do smaru, a
ja pogadam z Destiny. Na pewno znajdzie coś, co będzie na
ciebie pasować. Nosicie ten sam rozmiar. Zaraz wrócę i za-
prowadzę cię do łazienki.
Destiny poszła do garderoby i wyjęła odpowiednie rzeczy.
Kiedy Mack chciał je wziąć, zaprotestowała.
- Nie będziesz pomagał się jej rozbierać w moim domu -
oświadczyła.
- Spodziewałbym się raczej, że będziesz mnie do tego
zachęcać - powiedział rozbawiony.
- Możesz sprawdzić w tym czasie, czy kolacja się nie
przypaliła. - Ciotka spojrzała na niego groźnie. - I zmniejsz
trochę płomień.
- Tak jest, proszę pani.
- Mack...
- Słucham.
Destiny rzuciła mu ciepłe, uspokajające spojrzenie.
- Mówiłam, że cię nie zostawi.
Westchnął, nie starając się nawet ukryć, jaką ulgę przyniosła
mu ta świadomość.
Beth pogładziła delikatną tkaninę sweterka, który Destiny jej
dała, by narzuciła na jedwabny topik. Nie mogła się nadziwić
różnicy w jakości między nim a swoimi rzeczami. Zawsze
uważała, że wydawanie pieniędzy na ciuchy nie ma sensu, ale
teraz zrozumiała, dlaczego zamożni ludzie to czynią. Doszła
do wniosku, że takiego sweterka w ogóle nie chciałaby
zdejmować.
- Myślę, że powinnaś go zatrzymać - powiedziała Destiny. -
W tym bladoróżowym kolorze bardzo ci do twarzy. Prawda,
Mack?
Mack skinął głową, nie w pełni świadomy, co się wokół niego
dzieje. Od chwili przyjścia Beth ogarnął go dziwny nastrój.
Nie potrafił go nazwać. Bardzo się niepokoił, czekając na
Beth, i odetchnął z ulgą, gdy wreszcie zobaczył ją w progu.
Ucieszył się, że nic się jej nie stało. Musiało jednak upłynąć
trochę czasu, zanim włączył się do rozmowy przy stole.
W niczym to jednak nie zmąciło atmosfery. Destiny po
mistrzowsku panowała nad wszystkim. Miała tysiące pytań na
temat Tony'ego i pracy Beth.
- Mack wspomniał, że zamierza sponsorować program
badawczy - zaczęła ostrożnie. - Mam nadzieję, że zgodzisz się
i na mój udział.
Beth popatrzyła na nią z ogromną wdzięcznością.
- To wspaniałomyślny gest - powiedziała. - Wiem, że już
wspierasz nasz szpital. Na pewno chcesz się włączyć i teraz?
- Oczywiście. Gdy tylko przedstawisz nam projekt, Mack i ja
omówimy to z naszymi adwokatami. Carlton Industries też
będzie partycypować w programie. Twoje badania powinny
być przyzwoicie finansowane.
- Czyżbym słyszał wzmiankę o naszym przedsiębiorstwie i o
wydawaniu pieniędzy? - Richard z żoną nieoczekiwanie
zjawili się w jadalni akurat w chwili, gdy nadeszła pora
deseru.
- Tak - potwierdziła Destiny - i żebyś ich nie skąpił. Praca
Beth jest bardzo ważna.
- Jesteś pewna, że nie próbujesz właśnie kupić Beth dla
Macka? - zażartował Richard.
Żona zgromiła go wzrokiem.
- O co chodzi? - obruszył się. - Przecież znasz Destiny.
- Nie potrzebuję, żeby ktokolwiek kupował dla mnie kobietę !
- wybuchnął Mack. - I tak mam ich za dużo.
- Ale żadnej odpowiedniej - zauważyła Destiny. Żona
Richarda popatrzyła na Beth ze współczuciem.
- Nie przejmuj się nimi - powiedziała. - Bardzo się cieszę, że
wreszcie mogę cię poznać.
- Tak? - Beth zdziwiła się, że Melanie Carlton już o niej wie.
- Chciałabym ci przekazać wyrazy solidarności.
- Nie rozumiem - zdziwiła się Beth. Melanie wskazała
wzrokiem Destiny.
- O ile się nie mylę, właśnie znalazłaś się na drodze walca
parowego rodziny Carltonów. Zadzwoń do mnie, jeśli bę-
dziesz miała tego dość. Dam ci swój numer telefonu. Może nie
potrafię cię ocalić, ale chociaż omówimy parę manewrów.
Beth od razu wyczuła w Melanie bratnią duszę.
- Będzie mi to potrzebne, prawda? - spytała.
- Jeszcze jak. - Melanie znów rzuciła wymowne spojrzenie w
kierunku Destiny.
- Naprawdę nie uważam, żebyś miała powody do narzekania -
stwierdziła ciotka z błyskiem rozbawienia w oczach,
świadczącym o tym, że bynajmniej nie poczuła się dotknięta
słowami żony Richarda.
- Teraz nie - przyznała Melanie, biorąc męża pod rękę. -
Wszystko zaczęło się dobrze układać, z chwilą gdy ustąpi-
liśmy i zrobili to, czego Destiny chciała.
Mack przez całą tę wymianę zdań zachowywał milczenie, ale
w końcu nie wytrzymał.
- Co was tu właściwie sprowadza? - zwrócił się do brata.
- Czyżbyś, przejeżdżając obok, poczuł nagłą potrzebę odwie-
dzenia ciotki?
- Prawdę mówiąc, zostaliśmy zaproszeni na deser. - Richard
uśmiechnął się szeroko.
- Naprawdę? - Mack spojrzał groźnie na Destiny. - Chyba
czegoś nie rozumiem.
- A cóż tu jest do rozumienia? - żachnęła się ciotka. - To
przecież mój dom i chyba mam prawo zaprosić bratanka z
żoną, kiedy zechcę. Pomyślałam, że czas, by poznali Beth.
- Richard nie wspominał, że połknął haczyk, który zarzuciłaś
parę tygodni temu? Pomknął prosto do szpitala, żeby poznać
Beth. Sądziłem, że zdał ci już dokładną relację ze swej
bytności.
- Taak? - Destiny po mistrzowsku udała zaskoczenie.
- Cóż go do tego skłoniło? Na pewno nie zdawkowa uwaga,
którą, być może, uczyniłam.
- Przyszedł triumfować nade mną - odparł Mack, zanim
Richard zdołał otworzyć usta. - Pewno wyobrażał sobie, że już
dokładnie zaplanowałaś przebieg ceremonii ślubnej i chciał się
przekonać, na ile ci się to udaje.
- Czy z tobą było podobnie? - Beth zwróciła się do Melanie.
- Gorzej. Ożenek Richarda był pierwszą częścią wielkiego
planu Destiny, który wypróbowała na nas.
Beth ukryła twarz w dłoniach. Nie miała pojęcia, że sytuacja
tak szybko wymknie się spod kontroli. W końcu zaczerpnęła
tchu i spojrzała na zebranych.
- Na mnie już czas - oznajmiła. - Wracam do szpitala.
- Masz rację - przytaknął gorliwie Mack, zrywając się z
krzesła.
- Nie musisz mnie odwozić - powiedziała. - Mam przecież
samochód, zapomniałeś?
- Ale bez koła zapasowego. Kto wie, co się może stać. Pojadę
za tobą na wszelki wypadek.
- Nie ma takiej potrzeby.
- Owszem, jest.
Uświadomiła sobie, że Mack nie ustąpi. Nie wiedziała tylko,
czy kieruje się troską o nią, czy raczej chęcią wyrwania się z
grona rodzinnego.
- A więc dobrze - zgodziła się. - Dziękuję za miły wieczór. I
jeszcze raz przepraszam za spóźnienie. Rzeczy odeślę jak
najszybciej - zwróciła się do pani domu.
- Nadal uważam, że powinnaś je zatrzymać - odparła Destiny.
- Bardzo ci w nich do twarzy.
- Nie, nie mogę. - Beth potrząsnęła głową. Nie chciała tej
sprytnej kobiecie zawdzięczać niczego.
- Jak sobie życzysz. - Destiny nie nalegała dłużej. - Ale
zaczekaj jeszcze chwilę. Przygotowałam deser czekoladowy.
Wiem, że masz słabość do czekolady.
- Ja też - skwapliwie wtrąciła Melanie. - Zjem za nią.
- Zanim wyjdziecie, chcielibyśmy z Melanie coś ogłosić -
oznajmił Richard.
Wszystkie oczy zwróciły się na niego.
- Będziemy mieli dziecko - powiadomiła uroczyście Melanie.
- A niech mnie! - wykrzyknął Mack. Chwycił brata w objęcia
i poklepał go po plecach. - Gratuluję!
Z oczu Destiny płynęły łzy wzruszenia, gdy całowała Melanie
i jej męża.
Melanie mrugnęła do Beth.
- Teraz my będziemy w centrum zainteresowania - po-
wiedziała. - Zmykajcie.
- O nie, najpierw wzniesiemy toast - zaprotestowała Destiny.
- Melanie dostanie napój jabłkowy, a my napijemy się
szampana.
Beth zgodziła się, nie chcąc zepsuć Melanie i Richardowi tej
uroczystej chwili.
- Ja też poproszę o sok. Czeka mnie jeszcze praca.
- Co się dzieje, u diabła - zniecierpliwił się Mack. - Przygotuj
sok dla wszystkich. Zaraz siadam za kierownicą, więc nie
powinienem pić alkoholu.
- Richard, kochanie, pójdziesz ze mną do kuchni? -zwróciła
się Destiny do bratanka. - Pomożesz mi przygotować szklanki.
A ty, Mack, posprzątaj ze stołu i przynieś deser. - Zerknęła ku
Beth. - Teraz może się skusisz na krem czekoladowy?
- Oczywiście. - Beth skinęła głową. Pokusa była zbyt duża,
by się jej oprzeć.
- Wiedziałam. - Destiny rozpromieniła się.
- Powiedz mi, czy bardzo na ciebie naciskają? - zagadnęła
Melanie, gdy zostały same w pokoju.
- Właściwie nie jest tak źle - powiedziała Beth. - Mack i ja
zgadzamy się, że ani ja, ani on nie jesteśmy zainteresowani
małżeństwem.
- Naprawdę tak myślisz? - Melanie zachichotała.
- To przecież prawda - upierała się Beth.
- Jestem pewna, że on istotnie tak uważa – stwierdziła
pojednawczo Melanie. - I wiem, że ty chcesz w to wierzyć, ale
widziałam, jak on na ciebie patrzy. Mack jest w tobie na zabój
zakochany.
- Nonsens. - Beth wzruszyła ramionami. - Może to raczej
namiętność, czy ja wiem zresztą?
- W przypadku mężczyzn z rodziny Carltonów to niekiedy
jedno i to samo. Ja nie mówię o przejściowym zafascyno-
waniu. Mówię o takiej namiętności, która trwa i z każdym
dniem staje się intensywniejsza.
Beth była zakłopotana szczerością Melanie i jej
przenikliwością. Przez cały wieczór starała się nie dać po
sobie poznać, jak bardzo Mack na nią działa. Nawet jeśli był
w najwyższym stopniu irytujący, nie mogła myśleć o niczym
innym jak tylko o tym, że jeszcze tego wieczoru doprowadzi
ją do szaleństwa.
- Chyba nie zaprzeczysz, że tak samo jest z wami? - do-
pytywała się Melanie.
- Nie powinnyśmy chyba rozmawiać na ten temat - po-
wiedziała Beth, zakłopotana trafną oceną sytuacji.
- Nie chciałam cię urazić, przepraszam - wycofała się
Melanie. - Powiedziałam to tylko dlatego, że sama przez to
przeszłam i widzę, co się święci. Jeśli Carlton już wpada, to
po uszy. Zadzwoń, gdybyś chciała o tym pogadać. - Wyjęła z
torebki wizytówkę i zapisała na niej numer domowy. - Proszę.
Teraz masz już mój numer do biura i do domu. Wiesz, Beth,
jedyny sposób dla nas, by chronić niezależność, to trzymać się
razem. Byłabym szczęśliwa, wiedząc, że mam wsparcie
psychiczne, kiedy byłam w takiej sytuacji, w jakiej ty
znalazłaś się teraz.
Beth roześmiała się.
- Chętnie zobaczę, jak to działa. - Schowała wizytówkę do
kieszeni. Wyczuwała, że mogłaby się zaprzyjaźnić z tą
szczerą, spontaniczną kobietą, która przejrzała Carltonów na
wylot. Całe lata upłynęły zarówno od czasu, gdy miała przy-
jaciółkę, której mogłaby się zwierzać, jak i kiedy miała się z
czego zwierzać.
Do jadalni wróciła Destiny z Richardem i Mackiem. Nieśli
napoje i deser.
Podczas wznoszenia toastu spojrzenia Macka i Beth spotkały
się. Okay, przyznała Beth w duchu, Mack ją podnieca, ale
zakochać się na poważnie w słynnym w mieście playboyu?
Nie ma mowy. Nie wolno do tego dopuścić.
Mack odwrócił się na bok i patrzył na Beth. Wyglądała tak
spokojnie i tak pięknie z zarumienionymi policzkami, z zaró-
żowioną gładką skórą. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek
przeżywał już taki moment, takie absolutne spełnienie i za-
spokojenie.
- Masz zamiar spędzić całą noc na przyglądaniu się, jak śpię?
- wymamrotała Beth.
- Nie miałem pojęcia, że wiesz o tym. Myślałem, że naprawdę
zasnęłaś, a ty tylko udajesz.
- Udawałam. Wykończyłeś mnie. Musiałam odpocząć.
- Jeśli ktoś musi odpocząć, to z pewnością ja. Myślałem, że
pojadę z tobą do szpitala, zostawię cię i wrócę do domu
spędzić spokojną noc we własnym łóżku. Jeszcze nie doszed-
łem do siebie po ostatniej nocy. Dobrze, że już nie jestem
zawodnikiem. Trenerzy mieliby dużo do powiedzenia na te-
mat mojej kondycji.
- Ha! Doskonale wiedziałeś, dokąd jedziemy po wyjściu od
Destiny. W końcu to ty jechałeś pierwszy.
- Cóż, byłem pełen nadziei - przyznał. - Cały czas zerkałem
we wsteczne lusterko, żeby sprawdzić, czy nie skręcasz do
szpitala.
- Myślałam o tym - powiedziała Beth. - Z góry jednak było
wiadomo, co wybiorę.
- Cieszę się, że uznałaś mnie za bardziej interesującego od tej
twojej papierkowej roboty.
- Bo jesteś znacznie bardziej interesujący, a moje badania
mogą przyspieszyć bieg po twoje pieniądze.
- Powiesz mi, nad czym pracujesz? - spytał, uzmysłowiwszy
sobie, że interesuje się wszystkim, co jest dla niej ważne. Nie
przypominał sobie, by kiedykolwiek wcześniej obchodziło go
coś więcej niż czas, który spędzał z kobietą w łóżku.
- Wszystkiego dowiesz się z projektu - odrzekła. - Naprawdę
chcesz, żebym teraz o tym mówiła?
- Mógłbym cię słuchać w nieskończoność, niezależnie od
tego, o czym byś mówiła - odparł szczerze, nie mniej niż ona
zdziwiony tym wyznaniem. - Pasjonujesz się swoją pracą.
- A ty nie?
- Zapomniałaś już, co o tym mówiłaś? Że futbol to tylko gra -
przypomniał.
- Głupio powiedziałam. Bardzo ważne, by człowiek mógł
robić to, co jest mu bliskie i co lubi. Ty to robisz. Kto wie,
może któregoś dnia pozwolę ci zaprosić się na mecz i
wysłucham, co robią ci wszyscy dobrze zbudowani
mężczyźni, biegający tam i z powrotem po trawie.
Mack nie wierzył własnym uszom.
- Nigdy nie byłaś na meczu piłki nożnej?
- Nigdy.
- Ale w telewizji oglądałaś? - dopytywał się.
- Nic na to nie poradzę, nie.
- A więc ta lekceważąca opinia nie wynikała z osobistych
doświadczeń? - upewniał się.
- No cóż, chyba masz rację.
- Jeśli znajdę gdzieś książkę na temat futbolu dla nowicjuszy,
to ci ją kupię. - Mack potrząsnął głową. - Kiedy już dowiesz
się paru rzeczy i pójdziesz kilka razy na mecz, wrócimy do
uzupełniania tej luki w twojej edukacji.
- Zrobisz mi test? - Zachichotała. - Jestem bardzo dobra w
testach.
Usłyszał niską, kuszącą nutę w jej głosie i jego ciało naty-
chmiast zareagowało. Przyciągnął ją do siebie.
- A co powiesz na ten test? - mruknął. - Jesteś gotowa?
- O tak - odpowiedziała z entuzjazmem.
Przez resztę nocy ani futbol, ani manipulacje Destiny czy
przyszłość nie zaprzątały Mackowi głowy.
ROZDZIAŁ 11
Kiedy następnego dnia w porze lunchu Beth weszła do
szpitalnej kawiarni, powitały ją ukradkowe spojrzenia kole-
gów, którzy wyglądali tak, jakby mieli coś na sumieniu. Jason
próbował szybko wsunąć pod stół gazetę, trzy osoby skiną-
wszy jej głową, podniosły się i szybko wyszły z kawiarni.
Został tylko Jason i Peyton.
To dziwne zachowanie miało niewątpliwie coś wspólnego z
gazetą. Beth zdecydowanym krokiem podeszła do Jasona i
wyrwała mu ją z ręki.
- Piszą coś ciekawego? - spytała, unosząc gazetę do oczu i
usiłując przebiec wzrokiem tytuły. Nie było to łatwe, bo Jason
starał się jej odebrać dziennik. Rzuciła mu groźne spojrzenie.
- Nic takiego - bąkał. - Jakieś głupoty.
Niestety, miał tak wymowną minę, że Beth od razu się
zorientowała w kłamstwie.
- To dlaczego nie chcesz, żebym to zobaczyła? - spytała. - A
może jest tam reklama agencji towarzyskiej albo środków na
potencję, która twoim zdaniem mogłaby mnie zgorszyć?
- Daj spokój, Beth. - Jason zaczerwienił się. - Wiesz przecież,
że takie rzeczy nas nie interesują.
- A więc o co chodzi?
Kiedy po raz kolejny sięgnął po gazetę, usunęła rękę i do-
kładniej przyjrzała się stronie, którą byli pochłonięci, gdy
weszła do kawiarni. Jedyne, co mogło przykuć ich uwagę, to
codzienna rubryka plotek znanego z prasy bulwarowej repor-
tera Pete'a Forsythe'a.
- Czytacie lokalne plotki? - spytała, nie wierząc własnym
oczom. - Myślałam, że jesteście ponad takie głupoty. Nie
lepiej byłoby przejrzeć prasę medyczną? Mamy jej pod
dostatkiem.
- To jest o wiele ciekawsze i w jakimś sensie nas dotyczy -
powiedział Peyton z błyskiem w oku.
Tak rzadko można było widzieć tego poważnego hematologa
rozweselonego, że Beth przestała się irytować. Ważne, że w
ogóle się uśmiechał. Niestety, miała przeczucie, że nie może
tego zlekceważyć. Raz jeszcze rzuciła okiem na tytuł: „Nasz
bohater zaginął w akcji". Wciąż jeszcze nie wiedziała w tym
nic intrygującego.
- No więc co was tak poruszyło? - Spojrzała pytająco na
kolegów.
- Przeczytaj pierwszy akapit - rzekł Jason zrezygnowanym
głosem.
Przebiegła wzrokiem początek artykułu i zmartwiała.
„Znany playboy i zapalony sportowiec Mack Carlton, którego
zwykło się widywać wszędzie tam, gdzie należy się pokazać,
zawsze z jakąś pięknością u boku, znikł ostatnio z pola
widzenia. Osamotnione kobiety zaczynają się niepokoić.
Czyżby jakaś tajemnicza przyjaciółka wykradła go z wiru
życia towarzyskiego?
Udało nam się znaleźć odpowiedź na to pytanie. Wielki Mack
spędza ostatnio dużo czasu w miejscowym szpitalu, i jak
wieść głosi, wcale nie na badaniach lekarskich. Jego uwagę
zwróciła atrakcyjna pani doktor, a on zabiega o jej względy z
dala od wścibskich oczu przedstawicieli lokalnej prasy.
Bądźcie spokojni, wielbiciele i wielbicielki Macka. Trzymamy
ręką na pulsie. Poinformujemy was pierwsi, jeśli były za-
wodnik, a obecnie właściciel drużyny, zechce stanąć na
ślubnym kobiercu. Z tego, co się dowiedzieliśmy, powinno to
nastąpić jeszcze przed rozpoczęciem nowego sezonu
piłkarskiego".
Beth przeczytała notatkę po raz drugi. Policzki jej płonęły.
Mimo że nie wymieniono nazwiska, mężczyźni przy stoliku
- nie mówiąc o tych, którzy na jej widok opuścili kawiarnię
- doskonale wiedzieli, kogo autor ma na myśli. W przeciwnym
razie nie zareagowaliby tak i nie starali się ukryć przed nią
gazety.
- Bardzo mi przykro - tłumaczył się Jason. - Miałem nadzieję,
że tego nie zobaczysz. To bzdury, Beth, nie przejmuj się.
- Nikt tych głupot nie czyta - pocieszył ją Peyton.
- Och, przestańcie! - zirytowała się. - Jeśli wy to prze-
czytaliście, to cały Waszyngton także - powiedziała. - Na-
wiasem mówiąc, to dobrze, że zwróciliście mi uwagę.
- Co zamierzasz zrobić? - przeraził się Jason.
- Nie planuję w każdym razie zabicia Forsythe'a, nie obawiaj
się - odparła.
- I chyba nie zamierzasz zerwać z Mackiem? - spytał Jason z
niepokojem. - Miałem nadzieję, że wasz związek przetrwa
przynajmniej przez sezon piłkarski, bo mogłabyś mi wówczas
załatwiać bilety na mecze.
- Coś podobnego, a nie łaska pomyśleć o mojej reputacji?
- Ależ twoja reputacja pozostaje nieskalana - włączył się
Peyton. - Twoje nazwisko nie zostało wymienione. Tylko parę
osób orientuje się, o którą panią doktor chodzi.
- No jasne, tylko wy, chłopaki, rodzina Macka, wszyscy,
którzy nas tu widzieli, i parę osób w restauracji. Jak myślicie,
ile czasu trzeba, żeby ktoś ze zorientowanych powiadomił
Forsythe'a? Ludzie uwielbiają sprawiać wrażenie dobrze
poinformowanych.
- A cóż to ma za znaczenie? - Peyton wzruszył ramionami. -
Oboje jesteście wolni. Spotykacie się, i co w tym złego?
Beth wiedziała, że wszystko to brzmi rozsądnie, ale czuła się
podle.
Zdawała sobie sprawę, że wiele ryzykuje, wdając się w
znajomość ze znanym playboyem, ale gdy to już się stało,
opuścił ją zdrowy rozsądek. Ostatnio myślała tylko o tym, jak
wspaniałe jest być w jego ramionach. Jeśli jednak przedtem
spojrzenia innych tylko ją denerwowały, to teraz upokarzały,
tak jak wtedy, gdy jej były narzeczony rozpuszczał kłamliwe
plotki na jej temat.
- Muszę coś zrobić - upierała się. - Muszę położyć temu kres,
zanim sytuacja się pogorszy.
- Co możesz zrobić, żeby do tego nie dopuścić? - spytał
Peyton.
- No właśnie - przytaknął Jason. - Jeśli zadzwonisz do
Forsythe'a, dostarczysz mu tej brakującej informacji, której
potrzebuje, żeby napisać następny artykuł.
Uświadomiwszy sobie, że rzeczywiście niewiele może zrobić,
Beth westchnęła ciężko i usiadła. Jason obserwował ją
zatroskany, wreszcie wstał.
- Czekoladę? - spytał.
- Wszystkie, które są w automacie - powiedziała. Nawet
gdyby automat został świeżo napełniony rano, prawdopodob-
nie i tego byłoby jej mało. Sięgnęła po portmonetkę.
- O nie, ja stawiam - zaprotestował Jason. - Czuję się
odpowiedzialny za sprowokowanie tego czekoladowego na-
padu.
- Dołączam się - powiedział Peyton, wciskając koledze kilka
dolarów.
- Jestem tylko zniechęcona, ale nie w nastroju samobójczym -
wyjaśniła Beth, rozbawiona tym przejawem troski. -A może
zużylibyśmy część tych pieniędzy na wykupienie wszystkich
egzemplarzy tego szmatławca ze szpitalnych kiosków?
- Za późno - westchnął Peyton. - Wiesz, jak tu się rozchodzą
plotki. Wystarczy, że jedna osoba czegoś się dowie, a do
lunchu wiedzą już wszyscy.
Peyton miał rację. Tylko telewizja CNN była szybsza od
szpitalnej poczty pantoflowej.
- Weź też chipsy - zawołała Beth za Jasonem, który zmierzał
do automatu ze słodyczami.
- Chipsy? - Peyton zaniepokoił się nie na żarty. - Przecież ty
nigdy nie jesz chipsów.
- Podle się czuję.
- To plastikowe żarcie nic ci na to nie pomoże - rzucił.
- A co pomoże? - spytała.
- To zależy.
- Od czego?
- Od tego, czy jesteś zakochana w Macku Carltonie - odparł
Peyton.
Zaszokowana, że lekarz, tak bardzo zaabsorbowany swoją
pracą, mógł w ogóle wpaść na taki pomysł, poczuła się w
obowiązku zaprzeczyć.
- Oczywiście, że nie - obruszyła się, choć ten protest wypadł
mało przekonująco.
- Nie nabierzesz mnie, Beth. - Peyton potrząsnął głową. - To
zapewnienie musiałoby brzmieć bardziej wiarygodnie, żebym
uwierzył, a brzmi tylko żałośnie.
- Dlaczego w ogóle muszę cię przekonywać?
- Nie mnie. Siebie.
Ach tak. Trafił w sedno. Sama już przecież nie wierzy w
swoje protesty.
Mack wściekł się po przeczytaniu gazety. Beth wpadnie w
szał. On mógł czuć złość, ale przyzwyczaił się już do widoku
swojego nazwiska w prasie. Zdążył się też oswoić z tymi
wszystkimi półprawdami i insynuacjami w rubryce Pete'a
Forsythe'a. Nauczył się traktować je jak cenę płaconą za
sławę. Ale Beth? Nie zdążyła wyrobić w sobie mechanizmów
obronnych.
Nie zamieszczono wprawdzie w tekście jej nazwiska, ale to
tylko kwestia czasu. Każda z wielu wtajemniczonych osób
może uzupełnić te brakujące dane. Nie zdawał sobie sprawy,
jak bardzo cenił brak zainteresowania mediów tą znajomością,
dopóki nagle jego spokój nie został zakłócony.
Podniósł słuchawkę i wykręcił numer Beth. Zostawił wia-
domość na sekretarce, po czym spróbował dzwonić na pager.
Wiedział, że w szpitalu nie używa komórki. Dopiero po dzie-
sięciu minutach oddzwoniła. Było to dziesięć najdłuższych
minut w jego życiu. Zastanawiał się nawet, czy w ogóle zech-
ce z nim rozmawiać.
- Tak mi przykro - zaczął, gdy wreszcie usłyszał jej głos. -
Powinienem cię ostrzec, że coś takiego może się zdarzyć.
- Mogłam się sama domyślić. - Westchnęła. - Nawiasem
mówiąc, czy to nie w tej rubryce widywałam niemal
codziennie twoje nazwisko? To dlatego się do ciebie uprze-
dziłam.
- Może i tak, ale sądziłem, że zachowujemy się dyskretnie.
Nie chciałem, żebyś się znalazła w centrum uwagi.
- To nie twoja wina - uspokoiła go. Odetchnął z ulgą, bo
zabrzmiało to szczerze.
- Dziękuję - powiedział.
- Za co?
- Że mi odpuściłaś.
- Posłuchaj, Mack, wiem, że zachowywaliśmy dyskrecję, ale
nie można powiedzieć, iż nigdzie razem się nie pokazywa-
liśmy. Unikaliśmy jedynie miejsc, w których zwykle bywasz
w godzinach największej oglądalności, jeśli można to tak
określić. Cóż, należało się spodziewać, że prędzej czy później
do tego dojdzie.
- Nie mogę się nadziwić, że się nie denerwujesz.
- Na ciebie? Nie. Wierz mi, nie zamierzam się w ogóle
przejmować. Jason i Peyton wykupili dla mnie całą czekoladę,
jaka była w automacie, żebym się uspokoiła, a poza tym
przekonali mnie, że mogło być o wiele gorzej.
- Jeszcze może być gorzej - ostrzegł ją Mack. - Jeśli Forsythe
weźmie coś na celownik, nie popuści. Spytaj Melanie, jaką
rolę odegrał w jej związku z Richardem.
- Skoro o tym wspomniałeś, to muszę powiedzieć, że
pamiętam tę sprawę. Zastanawiam się, kto teraz dał znać
Forsythe'owi. W końcu jestem tylko zwykłą lekarką, a nie
jedną z twoich znanych w towarzystwie flam.
- Przypuszczalnie właśnie dlatego tak go to intryguje -
zauważył Mack i nagle wpadło mu do głowy coś tak oczy-
wistego, że powinien od razu na to wpaść. - Do diabła! -
zaklął pod nosem.
- Co? - zdziwiła się Beth.
- Posłuchaj, zobaczymy się później, okay? Muszę coś
załatwić.
- Cóż to takiego ważnego, że nie możesz dokończyć roz-
mowy? - zdziwiła się, pełna podejrzeń.
- Zamierzam uciąć sobie pogawędkę ze źródłem informacji
Forsythe'a - odparł.
- Wiesz kto to?
- Nie mam jeszcze pewności, lecz mogę się założyć, że się nie
mylę.
- Kto to?- spytała Beth.
- Destiny, oczywiście.
- Niemożliwe, nie zrobiłaby tego. - Beth była zaszokowana.
- Kochanie, to typowe dla cioteczki. Od tygodni miesza tę
potrawę pod nazwą „my". Po wczorajszej kolacji stwierdziła
najwidoczniej, że należy dodać trochę pieprzu i uznała, że
najlepiej będzie wciągnąć w to Forsythe'a. Już wcześniej go
wypróbowała. Pewno ma zapisany jego prywatny numer fa-
ksu, pod który wysyłała mu te wszystkie smakowite kąski na
temat Richarda i Melanie.
- Mówisz poważnie? - Beth była zbulwersowana. - Ona stała
za tym?
- O tak, i była z tego bardzo dumna - stwierdził Mack. - Znasz
to powiedzenie, że w miłości i na wojnie wszystkie chwyty są
dozwolone. Cóż, Destiny uważa, że prowadzi wojnę o miłość,
a rubryka Forsythe'a jest jedną z broni, którą się posługuje.
- Jedziesz do niej?
- Jak tylko odłożę słuchawkę.
- Wstąp po mnie - poprosiła. - Chcę w tym uczestniczyć.
Mam więcej do stracenia niż ty.
- Będę za dwadzieścia minut - odparł, lekko ubawiony tym,
że jest tak żądna krwi.
- Czekam przed szpitalem.
- No, no, Destiny - mruknął do siebie, przewidując rozwój
wypadków. - Nie wykręcisz się tak łatwo.
Przynajmniej raz nie będzie musiał prowadzić z ciotką
rozgrywki. Usiądzie i poczeka, aż Beth załatwi za niego spra-
wę. Do diabła, to będzie zabawniejsze niż obserwowanie
dwóch seksownych kobiet taplających się w błocie.
Destiny Carlton była jednak nieuchwytna. Złość Beth rosła z
każdym kolejnym telefonem Macka, pod którym informowano
go, że ciotka właśnie wyszła.
- Przyczaiła się - orzekł w końcu.
- Sprytna - powiedziała Beth nie bez podziwu. Destiny była
godnym przeciwnikiem. Nie ulegało wątpliwości, że tylko
dlatego jej bratankowi nie udało się wymknąć.
- Masz ochotę na lunch? - spytał Mack.
- W miejscu publicznym? - przeraziła się nie na żarty.
- Och, myślę, że potrafię to tak załatwić, żeby paparazzi nas
nie wytropili.
- Jak?
- Poznasz rękę mistrza - obiecał.
Odbył kilka rozmów telefonicznych, po czym przejechał
zatłoczonymi ulicami w tempie, którego pozazdrościłby mu
niejeden wyścigowy kierowca. Skręcił w zaułek i zatrzymał
się pod nieoznakowanymi drzwiami.
- Zaraz wracam - poinformował, polecając, by zaczekała w
samochodzie.
- Na pewno jestem tu bezpieczna? - zaniepokoiła się Beth.
- Jak najbardziej - odparł. - Możesz bać się najwyżej
szczurów.
Zadrżała.
- Pospiesz się.
- Wrócę za pięć minut - zapewnił.
Beth siedziała jak sparaliżowana, wypatrując czyhającego
reportera. Na szczęście nie upłynęło nawet pięć minut, a Mack
był już z powrotem. Niósł pojemnik, z którego rozchodził się
niebiański zapach, wart chwil niepokoju spędzonych na
oczekiwaniu.
- Czosnek - szepnęła w zachwycie. - Pomidory. Boże, skąd
tyś to wytrzasnął? Na drzwiach nic nie jest napisane.
- To najlepsze spaghetti, jakie jadłaś w życiu - powiedział. -
Jedziemy do ciebie?
Skinęła głową, wciąż łakomie łapiąc w nozdrza rozchodzącą
się woń.
- Uważaj, żeby pudełko się nie przewróciło - napominała go. -
Jedź już, bo mi ślinka leci.
Mack zerknął na nią kątem oka.
- Na swojej prywatnej liście afrodyzjaków obok czekolady
umieszczam włoskie dania na wynos.
- Koniecznie.
- Czy to znaczy, że dziś po południu zostanę uszczęśliwiony?
- spytał z nadzieją w głosie.
Beth rozważała tę propozycję około piętnastu sekund.
- Jeśli będzie czas - odparła z namysłem. - Wiesz przecież, że
muszę wracać do pracy. Peyton i Jason teraz mnie zastępują,
ale w końcu ludzie zaczną się dopytywać, gdzie się
podziewam.
Mack wziął zakręt na dwóch kołach i za trzy minuty zatrzymał
się z piskiem opon przed domem Beth.
- Nigdy nie brałeś udziału w rajdach? - spytała.
- Nie, to nudne. Wolę manewrować po zatłoczonych ulicach.
To dopiero wyzwanie.
- Po prostu lubisz wyzwania - skonstatowała.
- Można tak to ująć.
Beth postawiła pojemnik na stole w kuchni i spojrzała mu w
oczy.
- Tym właśnie dla ciebie jestem, Mack? Wyzwaniem?
Spodziewała się żartobliwej odpowiedzi, ale najwyraźniej
potraktował pytanie poważnie.
- Nie w takim sensie jak myślisz - odparł.
- A w jakim?
- Nie wiem, czy potrafię to wytłumaczyć.
- Postaraj się - poprosiła.
Wyraz jego twarzy i poważny ton świadczyły, że to może być
coś naprawdę ważnego.
- Dobrze - zgodził się po chwili namysłu. - Oto, co myślę. Nie
chciałem zdobyć twego serca czy pójść z tobą do łóżka tylko
po to, by dowieść sobie, że to możliwe - mówił, patrząc jej w
oczy. - Chodziło mi raczej o to, żeby sprawdzić, jak silnie
mogę się zaangażować, zanim wpadnę w panikę.
Beth nie bardzo wiedziała, jak to rozumieć, nie była pewna,
czy w ogóle chwyta sens tych wyjaśnień.
- I co? - spytała. Zaskoczyła go.
- Jeszcze do tego nie doszło - odrzekł.
Beth nadal nie widziała, co on właściwie ma na myśli.
- Dlaczego uważasz, że powinno w ogóle do tego dojść?
Westchnął i odwrócił wzrok.
- Nie wiem, Beth. Naprawdę. Natomiast wiem, że biorąc pod
uwagę wszystkie okoliczności, powinienem być przerażony
jak diabli.
Wykonując tego popołudnia szpitalne obowiązki, Beth nie
mogła przestać myśleć o rozmowie z Mackiem. Czego on się
tak boi? Że zawładnie jego sercem, chociaż on się przed tym
broni? A może mimo niewiarygodnych wprost doznań seksu-
alnych i coraz większej intymności nie jest w stanie zaanga-
żować się uczuciowo?
A czego ona chce? Ostatnio sama nie bardzo wie. Gdyby tylko
Destiny nie zaczęła tej afery z Pete'em Forsythe'em! Skończy
się na tym, że w ich związek wkradnie się prozaiczna
rzeczywistość, zanim jeszcze będą gotowi na taką kon-
frontację. A to może popsuć wszystko - stępić podniecenie,
osłabić fascynację, poddać egzaminowi uczucia.
Czy nie to właśnie przytrafiło się jej już kiedyś? Ubieganie się
o dotację wprowadziło w związek uczuciowy element rze-
czywistości, ujawniło prawdziwą naturę narzeczonego. Beth
była na swój sposób wdzięczna losowi, że odkryła drugie „ja"
tego człowieka, zanim się pobrali, ale było to dla niej bardzo
bolesne przeżycie.
Teraz obawiała się, że związek z Mackiem nie przetrwa
bezboleśnie burzy, która nad nimi zawisła.
Kiedy otworzyła drzwi pokoju Tony'ego, zdziwiła się,
zastawszy Macka przy jego łóżku. Myślała, że tylko podrzucił
ją do szpitala i odjechał, tymczasem on tkwił tutaj, prze-
glądając komiksy, podczas gdy Tony spał.
- Ciekawa lektura? - zażartowała. - Czy nie dlatego tu
przesiadujesz, by móc czytać to wszystko?
- Chyba nie - odparł, nie spuszczając z niej wzroku. - To dla
ciebie przychodzę. Myślałem, że to zrozumiałaś po naszej
dzisiejszej rozmowie.
Otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, ale się powstrzymała.
Rzęsy Tony'ego drgnęły, a to wskazywało, że tylko udaje sen,
a tymczasem pilnie nadstawia ucha.
- Później wrócimy do tego - oświadczyła.
- Nie, pani doktor, teraz - zaprotestował Tony, otwierając
oczy. - Tak dobrze się zaczęło.
- Myślałem, że śpisz - zdziwił się Mack.
- Spałem, ale się obudziłem - powiedział chłopiec,
uśmiechając się szelmowsko. - Wiedziałem, że lubisz doktor
Beth. Nawet powiedziałem o tym mamusi.
- Słuchaj, moje życie uczuciowe to nie twoja sprawa. - Mack
pogroził mu palcem.
- Dlaczego? - zdziwił się Tony. - Myślałem, że jesteśmy
przyjaciółmi.
- Oczywiście, że jesteśmy, ale większość dorosłych lubi sama
decydować o swoich sprawach - wtrąciła Beth.
- No tak, ale u was za długo to trwa - stwierdził Tony.
- Coś podobnego! A kto tak mówi? - spytał Mack.
- Ja. - Chłopiec posłał mu zadziorne spojrzenie. - Wiesz, że
nie mogę czekać w nieskończoność.
Powiedział to jak rzecz najbardziej oczywistą w świecie, z
którą dawno się już pogodził, ale Mackiem wstrząsnęły te
słowa. Beth była zdumiona, że Tony zdaje sobie sprawę, jak
bardzo jest chory, a pozostaje wciąż tak opanowany.
- Przecież nie możesz tego wiedzieć! - zaprotestowała
gwałtownie, walcząc ze łzami napływającymi do oczu. Nie
wolno jej płakać przy Tonym i przy Macku. - Nie zostawię cię
samego. Nie pozwolę, byś się poddał.
Chłopiec ujął jej rękę.
- Już dobrze, pani doktor. To przecież nie pani wina - po-
wiedział.
- Nie w tym rzecz. Będzie lepiej, Tony - zapewniła. -Musisz
w to wierzyć.
- Wcale nie chcę umrzeć - rzekł chłopiec - ale kiedyś trzeba
spojrzeć prawdzie w oczy.
- A prawda wygląda tak, że nie wiemy, co się zdarzy -
oświadczyła Beth. - Tylko Bóg wie. Tymczasem masz
Peytona i mnie, mamę i Macka oraz mnóstwo innych ludzi,
którzy trzymają za ciebie kciuki. - Wskazała na kolorowe
obrazki, wiszące na ścianie dokoła łóżka, namalowane przez
kolegów z klasy. - Widzisz? Wszyscy twoi koledzy o tobie
myślą.
Tony westchnął i oparł się o poduszki.
- Wiem, ale nieraz wydaje mi się, że czas odejść. - Popatrzył
smutno na Macka. - Wiesz, co mam na myśli?
Choć równie wstrząśnięty jak Beth, Mack przysiadł na łóżku i
wziął go za rękę.
- Trzeba być bardzo dzielnym, żeby walczyć z tą chorobą -
oznajmił spokojnie. - A ty, Tony, jesteś najdzielniejszym
człowiekiem, jakiego spotkałem w życiu. - Zwrócił wzrok ku
Beth. - Ale nie wstyd powiedzieć „dość", gdy walka staje się
zbyt trudna. Nikt cię nie będzie za to winił.
Beth chciała krzyczeć na Macka za te słowa, ale wiedziała, że
on ma rację. I że to właśnie chciał usłyszeć Tony z ust
swojego idola. Wstrzymała oddech, modląc się, by Mack
powiedział coś więcej, by zapewnił chłopca, że ta chwila
jeszcze nie nadeszła.
Mack ścisnął dłoń Tony'ego.
- Ale wiesz co? - dodał łagodnie. - Wierzę, że doktor Beth
dobrze wie, co mówi. Za wcześnie, by się poddać.
- Tak myślisz? - W oczach Tony'ego rozbłysła iskierka
nadziei.
- Oczywiście - zapewnił Mack. - Sądzę, że masz jeszcze dużo
sił do walki. Przyrzekam, że będę cię w niej wspomagać. Jeśli
jednak nadejdzie dzień, kiedy nie będziesz mógł znieść
dalszego leczenia czy kolejnego zastrzyku, po prostu nam
powiedz. Dobrze?
Tony skinął głową.
- I nie pozwolisz, żeby mamusia była bardzo smutna? - spytał.
Mack unikał wzroku Beth, bo i on walczył ze łzami.
- Z mamusiami to zupełnie inna sprawa - odparł. - Nie ma
sposobu na ich smutek, ale one wszystko rozumieją.
Tony zadrżał i przytulił się do niego.
- Kocham cię - wyszeptał.
Beth widziała, jak Macka obejmuje chłopca, ale nie dosłyszała
jego słów. Nie musiała jednak słyszeć, by wiedzieć, że
powtórzył to, co wyznał Tony.
I właśnie w tej chwili największej rozpaczy, gdy serce pękało
jej z bólu nad Tonym, poczuła, że wypełnia je jeszcze inne
uczucie. Zmuszona była przyznać sama przed sobą, że jest
szaleńczo zakochana w Macku Carltonie.
ROZDZIAŁ 12
Mack wyszedł z pokoju Tony'ego na wpół oślepiony łzami.
Nieświadomy, co się wokół niego dzieje, przeszedł szybko
przez hol, zbiegł schodami, przeskakując stopnie, i jak
najprędzej opuścił teren szpitala. Chciał uciec od tych przy-
tłaczających emocji, zaczerpnąć świeżego powietrza... do
diabła, sam już nie wiedział, co jeszcze. Nigdy dotąd tak się
nie czuł, był całkowicie bezradny i wściekły, że odkrył w so-
bie słabość.
Był również wstrząśnięty tym, jak łatwo udało się Tony'emu
skruszyć mur, którym się otoczył, broniąc się przed sil-
niejszymi emocjami. To, co się zaczęło jako dobry uczynek, a
co później trwało, by mógł widywać się z Beth, przekształciło
się w końcu w szczere uczucie do tego chłopca. Pokochał to
dziecko o silnym charakterze, bystrym umyśle i wielkim
sercu. A dziś po raz pierwszy tak wyraźnie uświadomił sobie,
że może je stracić.
Był już w połowie drogi do samochodu, gdy usłyszał wołanie
Beth i uprzytomnił sobie, że za nim pobiegła. Zatrzymał się,
by na nią poczekać.
- Nie mogę o tym mówić - powiedział, gdy podeszła.
Nie zwróciła uwagi na te słowa. Wpatrywała się w niego z
napięciem.
- Wiem, że jesteś przygnębiony - zaczęła. - Któż by nie był?
- Beth, mówiłem, że nie zamierzam na ten temat rozmawiać -
powtórzył.
Był przekonany, że tego nie zniesie. Nie chciał uczuć
zredukować do słów, nie chciał roztrząsać swego stanu w
spokojny, rzeczowy sposób. Fakty o niczym nie świadczą.
Nic, co powiedziała Beth, choć dawało pewną nadzieję, nie
mogło zagwarantować przyszłości Tony'emu.
- Mack, wiem, że musisz mieć w głowie zamęt, ale chcę ci
powiedzieć, że świetnie sobie poradziłeś - kontynuowała, nie
zwracając uwagi na jego protesty. - Byłeś naprawdę
wspaniały. Potrafiłeś dodać mu otuchy i zachęcić do walki, nie
owijając niczego w bawełnę. Nie zbyłeś go. Niełatwo było
tego słuchać, ale Tony potrzebuje kogoś, przed kim może być
zupełnie szczery, kogoś, kto nie będzie się wzbraniał przed
wysłuchaniem, co on naprawdę czuje. Jest szczęśliwy, że ma
ciebie.
Szczęśliwy? Jeśli uważa, że Tony w ogóle może być
szczęśliwy, a tym bardziej dlatego, że on go odwiedza, musi
być szalona. Tony nie potrzebuje wizyt, potrzebuje cudu.
Próbując pojąć, jak do tego doszła, obserwował ją zza
okularów przeciwsłonecznych. Nie były, co prawda, potrzebne
w zapadającym zmroku, ale tylko one pozwalały mu ukryć
łzy. Mimo to był przekonany, że Beth wie, w jakim on jest
stanie, że go rozumie i rozpaczliwie stara się dodać mu otu-
chy, a to przecież on powinien być podporą. Dla niej ta
rozmowa też nie była łatwa.
Zaczerpnął głęboko powietrza.
- Nie masz pojęcia, ile mnie kosztowało, żeby siedzieć przy
nim i nie przeklinać Boga, lekarzy i całego świata - odezwał
się wreszcie.
- Ależ mam - zapewniła. - Jak sądzisz, czy ja się tak nie czuję
dziesiątki razy w ciągu dnia, tysiące razy w roku? Nie mogę
jednak zważać na siebie, muszę myśleć o dzieciach i o ich
przeżyciach. Najgorsze, co można zrobić, to zamknąć się na
ich lęki. Wtedy czułyby się jeszcze bardziej osamotnione.
Rodzice często nie chcą spojrzeć prawdzie w oczy i wtedy
zapada cisza, która z każdą chwilą narasta. Myślę, że
najgorzej jest wówczas, gdy nikt tej ciszy nie przerwie, bo nikt
nie będzie miał szansy powiedzieć słów pożegnania.
Mack westchnął. Zdał sobie sprawę, że smutek i żal Beth
przeżywa codziennie.
- Czy wiesz, jak bardzo cię podziwiam i szanuję? - spytał.
Pragnął się do niej przytulić, ponieważ on też potrzebował
pociechy. Pohamował się, ponieważ Beth od dawna musiała
sobie z tym wszystkim radzić, i wiedział, że nie powinien się
domagać, by i jego wspierała. Owszem, cierpiał, ale chore
dzieci i ich rodzice byli w dużo gorszej sytuacji. Beth powinna
dla nich oszczędzać swoje siły.
- To, co robisz jest ważne, a w dodatku robisz to z takim
oddaniem, tak wspaniale sobie radzisz w sytuacji, gdy wzlo-
tom niejednokrotnie towarzyszą upadki.
- Nie zliczyłbyś tych wszystkich kubków, które potłukłam w
ciągu roku - powiedziała ze smutkiem.
Widział, że stara się rozładować atmosferę, ale zrobiło mu się
jej jeszcze bardziej żal z powodu tej samotnej walki z
przygnębieniem.
- Pomaga? - spytał.
- Ani trochę - przyznała.
- A co pomaga?
- Sukcesy - powiedziała. - Każde, nawet najmniejsze
zwycięstwo pozwala mi przetrwać do następnego razu.
- Tony potrzebuje takiego zwycięstwa - zauważył ze
smutkiem Mack.
- Będzie je miał - zapewniła Beth. - Wierzę w to, Mack.
- Szczerze? - spytał, obserwując ją z uwagą. - Czy może
dlatego, że to jedyny sposób, żebyś mogła rano wstać z łóżka?
- I jedno, i drugie. - Westchnęła. - Mogę ci jakoś pomóc? -
Popatrzyła na niego z troską. - Może chciałbyś wpaść na
kolację? Albo poszlibyśmy do kina, oderwalibyśmy się choć
na dwie godziny od rzeczywistości.
Mack potrząsnął głową. Mógł się łatwo przyzwyczaić do jej
obecności, potrzebował jej, ale to go przerażało. Podobnie jak
Beth, nauczył się sam sobie radzić z emocjami. Oczywiście na
ogół oznaczało to ignorowanie ich, ale ona nie musiała o tym
wiedzieć.
- Zadzwoń, jeśli zmienisz zdanie - powiedziała pełna
zrozumienia.
- Dzięki - odparł, pochylił się i pocałował ją delikatnie w
czoło. Musiał się opanować, by nie wziąć Beth w ramiona. -
Wyśpij się dzisiaj. Zobaczymy się rano.
Kiedy w parę chwil później wyjeżdżał z parkingu, wiedział, że
Beth wciąż tam stoi, odprowadzając go spojrzeniem pełnym
troski i niepokoju. Kusiło go, by zawrócić. Wiedział, że ona
odczuwa taki sam ból, tyle że potrafi go lepiej maskować.
Gdyby okazał słabość i zawrócił, przywarliby do siebie, może
nawet trochę by im to pomogło, ale w końcu okazałoby się, że
nie tego każde z nich w tej chwili potrzebuje. To, czego
potrzebowali naprawdę, to iskierki prawdziwej nadziei dla
Tony'ego.
Albo siły, by wytrzymać jego odejście.
Beth z bólem w sercu obserwowała, jak Mack odjeżdża.
Rozumiała jego potrzebę samotności, ale czuła się opuszczo-
na. Sięgnęła do kieszeni, wyjęła wizytówkę Melanie Carlton i
telefon komórkowy.
- Beth! - ucieszyła się Melanie. - Nie spodziewałam się, że
tak szybko zadzwonisz.
- Chciałam cię prosić o przysługę - powiedziała Beth.
Zrelacjonowała rozmowę z Tonym. - Mack bardzo to przeżył.
Myślisz, że Richard mógłby do niego zajrzeć? Mówił, co
prawda, że chce być sam, ale myślę, że rozmowa z bratem
dobrze by mu zrobiła.
- Oczywiście - odrzekła Melanie bez wahania. - Możesz
chwilę zaczekać? Porozumiem się z Richardem. Wtedy my
mogłybyśmy coś zaplanować dla siebie. Wydaje mi się, że i ty
potrzebujesz przyjaznego ucha.
- Dziękuję. - Beth była Melanie wdzięczna za zrozumienie.
Po krótkiej chwili Melanie wróciła do telefonu.
- Załatwione - oznajmiła. - Richard już dzwoni do Bena, a
potem wytropi Macka. Nie pozwolą, żeby im się wymknął.
- Wiedziałam, że mogę na was liczyć.
- Zawsze - zapewniła Melanie. - A skoro chłopcy będą zajęci
sobą, może zjadłybyśmy razem kolację? Myślę, że nie tylko
Macka należy podtrzymać na duchu.
Beth doszła do wniosku, że mimo zmęczenia jest to dobra
okazja, by dowiedzieć się czegoś więcej o mężczyźnie, który
zawładnął jej sercem. Nie powinna jej zmarnować. Poza tym
Melanie miała rację. Beth rozpaczliwie potrzebowała towa-
rzystwa. Po raz kolejny intuicja podpowiedziała jej, że Mela-
nie stanie się jej serdeczną przyjaciółką.
- Powiedz gdzie i kiedy.
- Przyjadę po ciebie - zaproponowała Melanie. -W
Georgetown jest takie miejsce, które oboje z Richardem
bardzo lubimy. - Wymieniła nazwę restauracji nieopodal do-
mu Beth. - Spotkajmy się o szóstej. Dobrze?
- Świetnie.
- Aha, i jak wiesz, nie będę się w nic wtrącać - zapewniła
niepytana Melanie. - Jeśli zechcesz mi coś powiedzieć o sobie
i Macku, z przyjemnością wysłucham, jeśli nie, to nie.
Beth ubawiło to zapewnienie, bo świadczyło o tym, że
Melanie nie posiada się z ciekawości.
- Trzymam cię za słowo.
- Do licha, chyba będę musiała cię upić, żebyś zapomniała o
mojej obietnicy. - Melanie roześmiała się.
- Wiedziałam, że nie zamierzasz jej dotrzymać - powiedziała
Beth.
- A jednak nadal chcesz się ze mną spotkać. Dzielna
dziewczynka - zażartowała Melanie.
- Nie taka dzielna - zaprotestowała Beth. - Po prostu
przekonana, że z tobą sobie poradzę. Destiny to co innego.
- A więc nie proponuję, byśmy ją zaprosiły - odrzekła
Melanie. - A poza tym miło będzie choć raz dowiedzieć się
wcześniej niż ona, co się dzieje w rodzinie - dodała. - Przy-
sięgam, że ta kobieta wszystko widzi i słyszy.
- Skoro już o tym mowa, przypomnij mi, żebym cię spytała o
Pete'a Forsythe'a - powiedziała Beth.
- Och, mogę ci od razu powiedzieć. To zasługa Destiny -
orzekła Melanie poufnym tonem. - Założyłabym się o własne
dziecko, co w mojej obecnej sytuacji wcale nie jest
lekkomyślnym stwierdzeniem.
- Mack też jest pewien, że to jej sprawka - zauważyła Beth. -
Próbowaliśmy się z nią skontaktować, ale dziwnym trafem
stała się nagle nieuchwytna.
- Nie wątpię! - Melanie zachichotała. - Z pewnością kazała
mówić, że jej nie ma. A wszyscy pracownicy ją uwielbiają.
Będą ją chronić do upadłego, nawet przed własną rodziną.
Zastanawiam się, czym ona sobie zasłużyła na taką lojalność.
- To niezwykła kobieta - stwierdziła Beth.
- Niezwykła i przebiegła - dodała Melanie. - Na pewno nie
jesteś dla niej równorzędną partnerką, zwłaszcza teraz, w tak
drażliwej sytuacji. Spróbuję popracować nad tobą podczas
kolacji. A więc do zobaczenia.
Poczuwszy się nieco raźniej, Beth skierowała się do pokoju
Tony'ego, by sprawdzić przed wyjściem, jak on się czuje.
Wolała się też upewnić, że Maria Vitale jest z synem.
Tony i jego matka siedzieli pochyleni nad grą scrabble. Nie
zauważyli jej, więc cicho zamknęła drzwi i odetchnęła z ulgą,
że chłopiec jest spokojny i lepiej się czuje.
Jutro będzie czas, by się martwić.
Gdy Richard zadzwonił, Mack od razu domyślił się, że to
sprawka Beth. Richard, od kiedy się ożenił, nigdy sam z siebie
nie proponował męskich wypadów, a i przedtem nie był do
tego skory. Co do Bena, trzeba było nie lada sztuczek lub
wyraźnego polecenia Destiny, by go wyciągnąć z jego samotni
na farmie w Middleburgu.
Ponieważ Richard uznał wieczorne spotkanie za umówione,
Mackowi nie pozostało nic innego jak pojechać do restauracji
znajdującej się w połowie drogi między Alexandrią a
Middleburgiem.
- Z jakiej okazji to spotkanie? - spytał starszego brata, który
czekał już przy stoliku w głębi sali.
Bena jeszcze nie było.
- Ben miał ochotę na chińszczyznę, a ja uznałem, że zasługuje
na to, by mu dotrzymać towarzystwa, skoro od razu zgodził
się przyjechać - wyjaśnił Richard. - Nawiasem mówiąc, w
takim miejscu trudno byłoby prowadzić poważną rozmowę.
Myślę, że skończy się na pogawędce. - Popatrzył bacznie na
Macka. - Sądzę, że to ci odpowiada.
Mack skinął głową.
- Im głupsza rozmowa, tym lepiej - zgodził się zadowolony,
że brat zna go tak dobrze.
- Jasne, ale czy nie chciałbyś mi powiedzieć, co się dzieje w
twoim życiu, zanim przyjdzie Ben?
- Nie - uciął Mack. - Chcę się natomiast napić. Richard skinął
na kelnerkę.
- Whisky? - spytał brata.
- Podwójną.
Starszy brat już miał wygłosić ostrzeżenie na temat nie-
bezpieczeństwa nadużywania alkoholu, gdy do stolika pod-
szedł Ben.
- Widzisz, na jakie poświęcenie się dla ciebie zdobywam? -
spytał i wbił wzrok w Macka. - Dobrze się czujesz?
Mack skinął głową.
- Umówmy się - powiedział. - Nie zadam ci żadnego
osobistego pytania, jeśli ty oszczędzisz sobie pytań dotyczą-
cych mojego życia.
- Umowa stoi - zgodził się szybko Ben, nie chcąc, by bracia
dopytywali się, czy doszedł już do siebie po przeżytej tragedii.
- Założę się, że Melanie i Beth plotkują w najlepsze, a my
mamy tak siedzieć bez słowa? - odezwał się Richard. - Czy też
może zaczniemy rozmowę na temat futbolu? Albo korupcji w
polityce? A może terroryzmu?
- Beth jest z twoją żoną? - Mack był zaskoczony.
- O tak - odparł Richard, uradowany, że mógł przekazać bratu
tę wiadomość. - Melanie nie mogła się doczekać. Spodziewa
się nie lada rewelacji.
- Już po tobie, braciszku. - Ben wyszczerzył zęby w
uśmiechu. - Przestań się więc przejmować i zabierz się do
chińszczyzny.
- Zamknij się - burknął Mack. - Byłoby znacznie gorzej,
gdyby umówiła się z Destiny. - Przypomniał sobie, jak bardzo
Beth się zdenerwowała z powodu ciotki. - Wiecie, jaki numer
ciotka wycięła? Przekazała informację o nas Forsythe'owi.
Beth była wściekła. Wyobrażam sobie, co czeka Destiny.
- Dużo bym dał, żeby uczestniczyć w ich spotkaniu - zapalił
się Richard.
- Jeśli będzie okazja, zarezerwuję ci miejsce w pierwszym
rzędzie - obiecał Mack.
Właśnie dopijał drinka, gdy zobaczył, że oczy Bena
rozszerzają się, a Richard zastyga z otwartymi ustami. Powoli
się odwrócił. Do ich stolika zmierzała Cassandra, top
modelka, z którą zerwał parę miesięcy temu. Była skąpo
odziana i prowokująco wypinała imponujący biust. Podeszła
wolnym, kołyszącym się krokiem i pocałowała go w usta.
Jeszcze niedawno taki pocałunek nie pozostawiłby go
obojętnym.
- Witaj, kochanie - wyszeptała zmysłowo, ignorując jego
braci. - Tęskniłam za tobą.
Mack usiłował odsunąć jej rękę, manipulującą wokół klamry u
jego paska.
- Cass, chciałbym ci przedstawić moich braci - powiedział. -
Richard, Ben - wskazał. - A to Cassandra.
Zdziwiona jego brakiem entuzjazmu, zatrzymała przez chwilę
wzrok na jego twarzy, po czym przeniosła spojrzenie na braci.
- Miło mi was poznać, panowie - rzekła. - Do zobaczenia
wkrótce, Mack.
Wydęła wargi, urażona brakiem ich reakcji i odeszła od
stolika, prezentując kształtne pośladki opięte spódniczką,
która więcej pokazywała, niż zakrywała. Richard i Ben od-
prowadzili ją wzrokiem, po czym popatrzyli z rozbawieniem
na Macka.
- Do diabła, nie ma to jak być tobą - zauważył Richard.
- Kobiety, zainteresowanie, media. - Ben potrząsnął głową ze
współczuciem. - Istne przekleństwo, co?
Mack uniósł kieliszek.
- Wiecie co? Mógłbym się napić w domu i mieć to z głowy.
- Ale dlaczego? - spytał Richard. - Tutaj masz miłość
braterską, chińskie jedzenie i niezły program rozrywkowy.
- Jedna kobieta zatrzymująca się przy stoliku to jeszcze nie
program rozrywkowy - zaprotestował Mack.
- A gdyby tak trzy? - spytał Ben, wskazując głową w kie-
runku, z którego nadchodziły dwie inne. - Do diabła, niezła
zabawa.
Mack posłał w kierunku kobiet gniewne spojrzenie. Zawróciły
natychmiast.
Kochał swoich braci. Doceniał, że chcieli mu uatrakcyjnić
wieczór, ale myślami był gdzie indziej. Powinien zabrać Beth
na kolację czy do kina, jak mu proponowała. Może jeszcze nie
jest za późno? Może do niej zadzwonić, żeby przysłała tu
Melanie, i spotkać się z nią?
Wspaniały plan, tyle że mało realny. Beth jest inna niż on. Nie
zostawi osoby, z którą się umówiła, żeby spotkać się z kimś
innym. Co nie znaczy, że on musi tu tkwić.
Odsunął krzesło i wstał.
- No, chłopcy, kocham was i doceniam to, co dla mnie
zrobiliście, ale muszę iść - oznajmił.
- Dokąd? - zdziwił się Richard.
- Wszystko jedno, byle jak najdalej od tych wszystkich harpii
polujących na mężczyznę - odparł.
Bracia spojrzeli na niego ze zdumieniem.
- On jest naprawdę zakochany - stwierdził Ben.
- Na to wygląda - zgodził się z nim Richard.
- Zamknijcie się - warknął Mack.
W tym momencie uświadomił sobie, że jego bracia trafili w
sedno. Jest zakochany w Beth. Zwlekał z przyznaniem się do
tego, spodziewał się, że wpadnie w panikę, a tymczasem
poczuł ulgę, że wreszcie nazwał swoje uczucie. Siadając za
kierownicą, uśmiechał się pogodnie.
- A niech mnie diabli - mruknął, jadąc do domu. Może
Destiny ma rację? Biorąc pod uwagę, jak bardzo jest na nią
wściekły, upłynie jeszcze dużo wody, zanim jej to powie.
Mack wciąż jeszcze był pogrążony we śnie, gdy rozległ się
dzwonek telefonu przy łóżku.
- Słucham? - Podniósł słuchawkę na wpół przytomny.
- Co ty sobie właściwie myślisz? - rozległ się zaniepokojony
głos Destiny.
- Co? - Usiadł na łóżku.
- Nie widziałeś porannych gazet?
- Obudziłaś mnie - odparł. - Co sobie wyobrażasz? - za-
reagował ostrzej, niż wypadało. Może być zły na ciotkę, ale
nie powinien być niegrzeczny.
- Weź gazetę i zadzwoń do mnie, gdy przeczytasz Forsythe'a -
powiedziała i rozłączyła się.
Mack przez chwilę wpatrywał się w aparat, po czym odłożył
słuchawkę. Nie przypominał sobie, kiedy ostatnio Destiny
była w takim nastroju.
Wciągnął dżinsy, wziął zza drzwi gazetę i rzucił okiem na
rubrykę plotek.
„Mack wrócił!" - oznajmiał tytuł, jak gdyby nagle wrócił z
kosmosu.
„Być może pogłoski o zafascynowaniu Macka Carltona panią
doktor były przedwczesne" - czytał. „Wczorajszego wieczoru
nasz fotoreporter wyśledził Macka w towarzystwie jego
dawnej kochanki, supermodelki Cassandry Wells".
Mack popatrzył na zdjęcie obok notki. Przedstawiało jego i
pochyloną ku niemu Cassandrę. Fotograf zrobił takie ujęcie,
że bracia nie byli widoczni. Teraz zrozumiał oburzenie Desti-
ny. Sam zresztą poczuł złość, bo wiedział, co rzeczywiście
zaszło ubiegłego wieczoru.
Podniósł słuchawkę i wykręcił numer ciotki.
- To nie tak jak myślisz - powiedział. - To zdjęcie nie ma nic
wspólnego z rzeczywistością.
- Może to fotomontaż? - wycedziła Destiny. - Proszę cię,
Mack, nie pleć bzdur.
- Nie fotomontaż, ale wycięli Richarda i Bena - tłumaczył.
- Twoi bracia również tam byli? - spytała Destiny po chwili
milczenia.
- Tak.
- Myślę, że pogadam z nimi na temat zachowania w miejscu
publicznym - oświadczyła Destiny, bynajmniej nie uspokojona
wyjaśnieniami.
Gdyby nie zabrzmiało to tak poważnie, pewno by się
roześmiał.
- Destiny, myślę, że jesteśmy trochę za starzy na lekcje
wychowawcze - zauważył.
- Na pewno nie! - parsknęła. - Jak zamierzasz wyjaśnić to
Beth? Musi być zdruzgotana. Upokorzyłeś ją publicznie.
- Destiny - przerwał. - Tego już za wiele. Jeśli ktokolwiek jest
odpowiedzialny za upokorzenie Beth, to zgodzisz się chyba,
że ty. Pete Forsythe nie dowiedziałby się o niej, gdybyś mu
nie powiedziała.
- Masz rację. - Ciotka westchnęła ciężko. - To był chyba błąd.
- Chyba? To z pewnością był błąd - oświadczył Mack z
emfazą.
- Kochanie, zapytam cię więc po raz kolejny. Dlaczego się z
nią nadal spotykasz? Miałam nadzieję, że tym razem to coś
poważnego, a ty się pokazujesz z dawną dziewczyną.
- Czy ty nie słuchasz, co do ciebie mówię? - zniecierpliwił
się. - Nie pokazuję się z żadną dziewczyną. Cassandra
przysiadła się na moment, ale to wystarczyło, by fotoreporter
sfotografował, jak mnie całuje. To nie ma nic wspólnego z
Beth - przekonywał. - Będę jednak szczęśliwy, jeśli w ogóle
zechce ze mną rozmawiać.
- Mogę ci jakoś pomóc?
- Myślę, że już dość namieszałaś. Sam sobie poradzę.
- Mack, zanim się zobaczysz z Beth, zastanów się, czego
naprawdę chcesz. Jeśli nie masz wobec niej uczciwych za-
miarów, to lepiej się z nią rozstań.
- Chcesz, żebym zerwał?
- Skąd! Wcale nie chcę, ale może to najlepsze wyjście? Co do
wczorajszego wieczoru, to przepraszam, że wyciągnęłam
pochopne wnioski - kajała się. - Po prostu wściekłam się,
widząc cię z byle kim, skoro mógłbyś mieć taką kobietę jak
Beth. No, ale to już twoja sprawa.
Mack uśmiechnął się słysząc o „byle kim". Fotografie
Cassandry zdobiły okładki niemal wszystkich liczących się
magazynów mody.
- Doceniam twoją troskę- powiedział - ale może pozwolisz,
żebym sam zajął się swoim życiem?
- Oczywiście. Wiem, że zrobisz wszystko jak najlepiej
- odparła potulnie Destiny.
- Dziękuję - odrzekł Mack, zdając sobie sprawę, że ta
uległość nie potrwa dłużej niż dwadzieścia cztery godziny.
- Kocham cię.
- A ja ciebie.
Gdy tylko skończył rozmowę, zadzwonił do kwiaciarni i
zamówił bukiet z dwunastu róż, zlecając, by przesłano go Beth
do szpitala. Oczywiście, istnieje nikła nadzieja, że Beth nie
widziała porannej gazety. Wtedy róże przysporzą mu
dodatkowych punktów, pozwalając na spędzenie następnej
nocy w łóżku Beth i uchronią przed roztrzaskaniem wazonu na
jego głowie.
ROZDZIAŁ 13
Kiedy po porannym obchodzie Beth wróciła do gabinetu,
spostrzegła na biurku bukiet białych róż w kryształowym
wazonie, a także Jasona, który siedział z ponurym wyrazem
twarzy na jej krześle.
- Coś się stało? - zaniepokoiła się. - Chyba nie chodzi o któreś
z dzieci? Właśnie skończyłam obchód. Wydaje się, że
wszystko w porządku.
- Nie chodzi o dzieci. - Jason potrząsnął głową.
- A więc o co?
- Myślę, że powinnaś usiąść.
Uniosła brwi i patrzyła na niego znacząco. Nie zorientował
się, o co jej chodzi.
- Siedzisz na moim krześle - wyjaśniła.
Ustąpił jej miejsca, a sam przysiadł na krześle stojącym obok
biurka.
- No więc usiadłam - powiedziała Beth, bacznie mu się
przypatrując i starając się odgadnąć przyczynę tego dziwnego
zachowania. - Co się dzieje, Jason? Zazwyczaj nie bywasz taki
tajemniczy.
- Myślę, że powinniśmy porozmawiać o Macku - stwierdził,
nie spuszczając z niej poważnego spojrzenia.
Było to tak nieoczekiwane oświadczenie i tak niepasujące do
Jasona, że Beth nie bardzo wiedziała, jak zareagować.
- Chcesz porozmawiać o Macku? - powtórzyła z namysłem. -
Czy chodzi o bilety na mecz?
- Daj spokój z tymi cholernymi biletami! - zaperzył się. -
Uważam, że powinnaś przestać się z nim widywać.
Nie byłaby bardziej zdziwiona, gdyby Jason zaproponował jej
małżeństwo.
- Dlaczego nagle interesują cię moje spotkania z Mackiem?
Wydawało mi się, że będziesz zadowolony - powiedziała. -
Przecież błagałeś, żebym z nim nie zrywała, przynajmniej do
zakończenia sezonu piłkarskiego.
Wzruszył lekceważąco ramionami w sposób typowy dla
większości mężczyzn, którzy potrafią w parę sekund twierdzić
coś całkiem innego, niż mówili przed chwilą.
- Zmieniłem zdanie - oświadczył.
- A mógłbyś powiedzieć, z jakiego powodu? - zainteresowała
się.
Skrzywił się jak mały chłopak zmuszany do doniesienia na
kolegę.
- Muszę?
- Tak, Jason. Jeśli chcesz, żebym przestała się widywać z
Mackiem, powinieneś mi powiedzieć dlaczego - tłumaczyła. -
Przypuszczam, że znasz jakiś ważny powód. A więc o co
chodzi?
- On się dla ciebie nie nadaje, Beth. Ty jesteś wartościową,
wspaniałą osobą, a on... - Przez chwilę szukał odpowiedniego
słowa. - Okay, on jest playboyem, draniem i... Jak to
powiedzieć? Łajdakiem, tak, skończonym łajdakiem.
- Też mi nowina! - Beth parsknęła śmiechem. - Wydaje mi
się, że wszyscy byliśmy tego świadomi, zanim jeszcze pojawił
się w szpitalu.
- Ale on nadal jest playboyem - nie dawał za wygraną Jason. -
Nawet jeśli może ci się wydawać, że jest tobą zainteresowany.
Zmartwiała, gdy dotarł do niej wreszcie sens słów Jasona.
Przecież Mack wciąż obracał się w swoim świecie. Beth my-
ślała, że są ze sobą związani, pokochała szczerze Macka, a on
zdawał się to uczucie odwzajemniać. A może, co najbardziej
prawdopodobne, zaczął o nią szczególnie dbać właśnie dlate-
go, że znowu spotyka się z inną kobietą... zakładając, że Jason
ma rację.
- Skąd wiesz? - spytała. Wyjął z kieszeni gazetę.
- Coś mi mówi, że to wyjaśnia, skąd te kwiaty - odparł,
wręczając jej gazetę.
Beth popatrzyła na zdjęcie zrobione poprzedniego wieczoru.
Była pewna, że Mack jest ze swoimi braćmi. Najwyraźniej
wybrał skuteczniejszy sposób na poprawienie sobie humoru.
Zrobiło jej się słabo na widok tej wyzywającej kobiety,
oplatającej go ramionami.
Zgniotła gazetę i cisnęła ją do kosza. Popatrzyła na Jasona
obojętnie. Duma kazała jej ukryć uczucia nawet przed przy-
jacielem.
- No i co? - rzuciła, siląc się na nonszalancki ton.
- Jak to co? Nie obchodzi cię, że spotkał się z jakąś modelką?
- Do niczego się wobec mnie nie zobowiązywał - odpo-
wiedziała rzeczowo, choć miała wrażenie, że serce rozpadnie
się jej na drobne kawałeczki. - Poza tym ta fotografia, być
może, wprowadza w błąd - dodała, nie wierząc we własne
słowa.
- To dlaczego przysłał ci kwiaty? Czuje się winny. Beth,
wiem, jak postępują mężczyźni. W końcu sam jestem męż-
czyzną.
Rzuciła okiem na bukiet. Niewątpliwie o czymś świadczy,
uznała. Najchętniej cisnęłaby kwiatami o podłogę, ale nie
chciała tego robić przy Jasonie. Przyjemnie jednak będzie
rozbić wazon na głowie Macka.
Zanim zdążyła odpowiedzieć Jasonowi, rozległ się dzwonek
telefonu. Spojrzała na wyświetlacz. To był numer Macka. Nie
ma mowy, by rozmawiała z nim w obecności Jasona.
- Nie odbierzesz? - spytał.
- Nie.
- To Mack, prawda? - domyślił się.
Nie było sensu zaprzeczać. Gdyby dzwonił któryś z lekarzy
czy rodziców, natychmiast podniosłaby słuchawkę.
- Tak.
- Metoda uników niczego nie załatwi - zauważył.
- A co proponujesz? - spytała. - Żebym odebrała telefon i
powiedziała, co o nim myślę, nie dając mu nawet szansy na
wytłumaczenie się? Tylko to mogłabym zrobić w twojej
obecności. Gdybym zachowała się inaczej, straciłbyś dla mnie
szacunek.
- Skądże! - gwałtownie zaprotestował. - Jestem twoim
przyjacielem i będę nim niezależnie od decyzji, jaką podej-
miesz. Jestem wściekły, to prawda, bo przez ostatnie tygodnie
byłaś szczęśliwsza niż kiedykolwiek przedtem. Choć byłem
zaskoczony, dowiedziawszy się o was, ze względu na ciebie
chciałem, żeby to trwało.
- No cóż, wszyscy wiemy, że nie jestem w typie Macka. -
Beth usiłowała zrobić dobrą minę do złej gry.
Te parę miłych tygodni to dar losu, ale prędzej czy później
musiały się skończyć. Ludzie niedobrani często zbliżają się do
siebie w sytuacjach krytycznych, ale rzadko kiedy taki
związek wytrzymuje próbę czasu. Gdyby tylko nie była tak
pewna, że mają szansę. A była pewna zwłaszcza po tym, co
usłyszała poprzedniego wieczoru od Melanie Carlton. Była
przeświadczona, że między nią a Mackiem zaczyna się coś
szczególnego.
- Czy ty naprawdę możesz to znieść tak spokojnie? - spytał
Jason niedowierzająco.
- Muszę, prawda? - Była to jedyna szczera odpowiedź, jakiej
mu mogła udzielić.
Mack był sfrustrowany. Beth nie odpowiadała na jego
telefony, co znaczyło, że widziała to nieszczęsne zdjęcie i że
nawet po otrzymaniu kwiatów jej gniew nie minął. Nie mógł
mieć jej tego za złe, ale świadomość, że nie może natychmiast
wyjść z biura, by pobiec do niej i wszystko wyjaśnić, dopro-
wadzała go do szału. Gdyby nie to, że kończył właśnie z ad-
wokatem i agentem omawiać warunki zaangażowania obrońcy
do drużyny, wymknąłby się pod byle pretekstem. Na szczęście
spotkanie dobiegało końca.
Popatrzył na dokumenty. Może mógłby wynegocjować lepsze
warunki, ale w tym momencie było mu wszystko jedno.
Podniósł głowę i obrzucił wzrokiem obu mężczyzn.
- Panowie, myślę, że możemy uznać sprawę za załatwioną -
rzekł.
W pierwszej chwili przestraszyli się, ale po sekundzie
spojrzeli na siebie wyraźnie usatysfakcjonowani.
- Do licha, myślałem, że będzie pan walczył o każdego centa
- powiedział znany agent sportowy Lawrence Miller. - Miło
załatwia się sprawy z takim partnerem jak pan.
- Pozwoliłem, żebyście mi docisnęli śrubę - Mack zaśmiał się
- ale to się już nie powtórzy. Proszę mi jednak wybaczyć,
mam coś bardzo pilnego do załatwienia. - Podniósł się z
krzesła.
- Interesy z panem to prawdziwa przyjemność - stwierdził
adwokat Jerry Warren. - Zdobył pan znakomitego zawodnika.
- W pełni to doceniam. - Mack mrugnął do agenta. - Zanim
zaczniecie triumfować, powinniście wiedzieć, że byłem
przygotowany na zaoferowanie jeszcze miliona jako premię za
podpisanie kontraktu.
Zanim mężczyźni zdążyli zareagować, opuścił gabinet i ruszył
prosto do windy. Dochodziła czwarta. Jeśli się pospieszy,
prawdopodobnie zastanie Beth u Tony'ego, a tam trudno by jej
było żądać jego głowy.
Beth uniosła głowę znad łóżka Tony'ego, którego właśnie
badała i zobaczyła w drzwiach Macka. Serce podeszło jej do
gardła. Przez cały dzień powtarzała sobie, że Mack tak na-
prawdę nic dla niej nie znaczy.
- Będziesz musiał przyjść później - zakomunikowała oschle.
- Ojej, pani doktor, proszę, niech Mack zostanie - zaprote-
stował słabym głosem Tony. - Cały dzień na niego czekałem.
- Będę na korytarzu - obiecał Mack. - Wrócę, jak tylko pani
doktor zapali dla mnie zielone światło.
Beth rozpoznała w tych słowach wyraźne przesłanie. Nie
pozbędzie się go łatwo, zwłaszcza że przez cały dzień ignoro-
wała jego telefony.
- Och, zostań - zgodziła się niechętnie. - Już kończę.
- Jesteś pewna? - Mack nie spuszczał z niej wzroku.
- Oczywiście - odpowiedziała, mając nadzieję, że zabrzmiało
to naturalnie.
Ale gdy tylko wszedł, oblała ją fala gorąca. Wyglądał
rewelacyjnie. Miał na sobie jeden z tych popielatych, dosko-
nale skrojonych garniturów i o ton ciemniejszy krawat. Sta-
nowił ucieleśnienie biznesmena, który może się poszczycić
samymi sukcesami, o sylwetce sportowca i opalonej twarzy.
Zanim poznała Macka, nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo
pociągające może być to połączenie. Westchnęła z żalu, że
Mack już nie należy do niej.
Nigdy zresztą nie należał. Nie powinna o tym zapominać.
Ostatnie tygodnie były tylko iluzją.
Skończyła badanie Tony'ego, wpisała uwagi do jego karty i
odwróciła się, by wyjść.
Mack zastąpił jej drogę.
- Dostałaś kwiaty?- spytał.
- Wysłałeś pani doktor kwiaty? - Oczy Tony'ego rozbłysły z
podniecenia. - To fantastycznie. Dlaczego mi pani nie
powiedziała?
- Może uznała, że jej sprawy osobiste nie są twoimi sprawami
- zauważył cierpko Mack.
- A może uznałam, że nie warto o tym mówić. - Beth patrzyła
Mackowi prosto w oczy.
Zrozumiał aluzję.
- Musimy porozmawiać - powiedział półgłosem.
- Nie ma o czym - odparowała.
- Beth, nie rób tego. Powinnaś dać mi szansę na wytłuma-
czenie się - poprosił.
- Ja powinnam ci dać szansę? - zdumiała się.
- Tak. Jesteś nam to winna. Może wpadnę do ciebie za
godzinę? Przyniosę coś na kolację. Będziemy mogli spokojnie
porozmawiać i wszystko wyjaśnić, zanim ta idiotyczna
sytuacja jeszcze bardziej się zagmatwa.
Beth walczyła ze sobą. Z jednej strony chciała uchronić
resztki dumy, z drugiej zaś wiedziała, że uczciwość nakazuje
go wysłuchać, nawet gdyby uznała, że on nie ma do powie-
dzenia nic, co by było warte wysłuchania.
- Nie przynoś kolacji, ale wpadnij - zgodziła się. - Choć nie
myślę, żeby to coś zmieniło.
- Może i nie, ale muszę spróbować. - Mack uniósł jej
podbródek i spojrzał prosto w oczy. - To ważne, Beth. To
bardzo ważne.
Poczuła mrowienie na skórze od tego niewinnego dotyku, co
tylko świadczyło o tym, że choćby była nie wiadomo jak zła,
wciąż jeszcze na nią działał. Powinna mu zdecydowanie
powiedzieć „nie". Problem jednak polegał na tym, że było już
na to za późno.
Mack mówił bez przerwy od chwili, gdy tylko przekroczył
próg. Beth słuchała uważnie każdego słowa i ż najwyższym
trudem powstrzymywała się przed przyjęciem przeprosin, tym
bardziej że co chwila jej dotykał, niby przypadkowo, co
wzmagało jej pragnienie, by poddać się i przyjąć wszystkie
wyjaśnienia.
- Czy dociera do ciebie to, co mówię? - spytał wreszcie.
- Nic się nie działo. Nie umówiłem się z Cassandrą. Byłem z
Benem i Richardem, a ona zatrzymała się na chwilę przy
naszym stoliku. Spytaj ich, potwierdzą.
- Już to mówiłeś- przypomniała. - To z pewnością znów się
zdarzy. Cassandrą to tylko element twojej przeszłości. Nie
wiem, czy potrafiłabym żyć z takim obciążeniem. Nie chcę
każdego ranka zastanawiać się, co znowu przeczytam w ru-
bryce plotek.
Mack pokiwał głową.
- Masz rację, zdaję sobie sprawę, jak to może wyglądać -
przyznał. - Nawet jeśli nie będę miał nic na sumieniu.
- Popatrzył ze smutkiem. - Może Destiny ma rację.
- W jakiej sprawie?
- Rozmawiałem z nią rano, zadzwoniła, gdy tylko zobaczyła
to zdjęcie. Była wściekła. Wiedziała, że bardzo cię to zmartwi.
I znienacka zmieniła zdanie.
- Na jaki temat? - zainteresowała się Beth.
- Nasz - odparł.
- W jakim sensie?- Beth zadrżała.
Przecież Destiny najbardziej sprzyjała ich związkowi. To ona
była inspiratorką pierwszego spotkania. Jeśli więc zmieniła
zdanie, to zgasła wszelka nadzieja. Nikt nie znał Macka lepiej
niż ciotka.
- Przypomniała mi, że nie powinienem prowadzić z tobą
żadnych gierek, bo nie jesteś taka jak kobiety, z którymi się
spotykałem, a więc powtórzyła to wszystko, co mówiła
wcześniej - powiedział Mack. - Tym razem była poważnie
zaniepokojona, że mogę złamać ci serce. Nie chce, żeby tak
się stało. Oczywiście stwierdziła, że w sprawach uczuć jestem
ignorantem.
Beth zesztywniała. Bardziej od tego, co myśli Destiny,
interesowało ją, co zamierza zrobić Mack. Popatrzyła mu w
oczy.
- Abstrahując od wczorajszego incydentu, chciałabym
wiedzieć, jakie masz zamiary. Czy bawiłeś się mną? Czy to
była tylko gra? Myślałam, że już to wyjaśniliśmy, ale może
coś się zmieniło?
Postanowił nie owijać w bawełnę. Ujął jej ręce i popatrzył na
nią z poważnie.
- Naprawdę tak nie uważałem, ale może powinienem jasno
określić swoje stanowisko, o ile nie zrobiłem tego wcześniej.
Nie chcę tego przeciągać. Nie mogę. Spróbowałem, ale nie
mogę.
Beth zaniepokoiła się jeszcze bardziej.
- Zaskoczyłeś mnie - rzekła, zmuszając się do mówienia
spokojnym, rzeczowym tonem. - Choć w zasadzie, sądząc po
twoim dotychczasowym życiu, nie powinnam się dziwić.
Nawet jeśli to tylko wrażenie. - Zastanawiała się, czy można
wierzyć wrażeniom. Teraz już znała odpowiedź.
- To fakt, nie tylko wrażenie - powiedział, potwierdzając jej
przypuszczenia.
Beth ujrzała w oczach Macka niepokój. Jak na ironię, teraz,
gdy wszystko stało się jasne, nie była już przekonana, że
rozstanie, mające uchronić ich obydwoje przed zadawaniem
sobie bolesnych ran, stanowi najlepsze rozwiązanie.
- To wszystko dlatego, że jako dziecko straciłeś rodziców i
boisz się zaangażować, żeby znowu nie stracić ukochanej
osoby - powiedziała łagodnie. - Dlatego nie chcesz skorzystać
z szansy.
Nie wyglądał na zaskoczonego jej oceną sytuacji. Skinął
głową.
- Wydawało mi się, że jestem uodporniony na urazy, jakie
mogła spowodować śmierć rodziców, ale okazuje się, że nie -
wyznał. - Zawsze wyszukiwałem sobie jakieś powody, które
pozwalały mi się wycofać, gdy tylko związek zaczynał
wyglądać poważnie. Myślałem jednak, że z tobą będzie ina-
czej. Wiesz, co do ciebie czuję. Dziś rano, gdy sobie uświado-
miłem, że mógłbym cię stracić przez to głupie zdjęcie w ga-
zecie, wpadłem w panikę, ale nie minęła chwila, a już uzmy-
słowiłem sobie, że nie mogę się zdecydować na następny
krok.
- Jaki krok? Masz na myśli małżeństwo? - spytała Beth.
- Tak. - Skinął głową. - Ogarnia mnie lęk na sam dźwięk tego
słowa. Jak w tej sytuacji nie mam brać pod uwagę możliwości,
że to z powodu wczesnej utraty rodziców?
Beth też się obwiała, ale z drugiej strony ona również zaznała,
czym jest pustka po utracie ukochanej osoby. Jej rana się
zabliźniła, ale to nie znaczy, że zabliźniła się rana Macka. Tak
czy inaczej, rozpaczliwie starał się być wobec niej uczciwy.
Doceniała to.
- Nie musisz nic więcej mówić. Jestem ci wdzięczna za
szczerość - powiedziała, zdecydowana jednak nie rezygnować
bez oporu.
Zdawała sobie sprawę, że łączący ich związek nie jest idealny,
choć zaczynali dobrze się rozumieć. Od kiedy się poznali,
Mack wciąż czymś ją zaskakiwał. Trochę ją zasmuciło, że tym
razem stało się inaczej, że zachował się zgodnie z jej
przewidywaniami - cofając rękę, zanim zdążył się oparzyć.
- Powinniśmy przestać się spotykać - powiedział po chwili. - I
to od razu, zanim zranię cię jeszcze mocniej.
- Tego właśnie chcesz? - spytała zduszonym głosem. Jeśli tak,
będzie musiała się z tym pogodzić. Nie ma innego wyjścia.
- Nie.
Odetchnęła z ulgą. Będzie się musiała zastanowić dlaczego,
ale to już kiedy indziej. Tego wieczoru chciała czuć ramiona
Macka, obejmujące jej ciało, pragnęła jego pieszczot i
pocałunków. Sprawiły, że przez ostatnie tygodnie czuła się jak
nowo narodzona. Potem może będzie musiała pozwolić mu
odejść, ale jeszcze nie teraz.
- Cóż, dobrze - stwierdziła lekko, by zamaskować swoje
uczucia. - Ja też nie chcę rozstania. A ty chyba zapomniałeś,
że i ja straciłam kogoś, kogo kochałam, brata. Wiem, jak takie
przeżycie może człowieka złamać, może też odbić się na jego
dalszych losach.
- Ale...
- Byłeś wobec mnie szczery, Mack - przerwała mu. -I bardzo
dobrze. Jestem dorosła i sama mogę ocenić, kiedy ryzyko staje
się za duże. Nie ty powinieneś podejmować decyzję, w
każdym razie nie w moim imieniu.
Dotknął lekko jej policzka.
- Nie zniósłbym, gdybym cię zranił, gdybym ci zniszczył
życie - powiedział.
- Może tak się stanie. - Wstała z krzesła i przytuliła się do
Macka. - Ale nie dziś. Nie dzisiejszej nocy. Chyba że chcesz
natychmiast wyjść, nie kochając się ze mną.
Przypatrywał jej się przez chwilę, po czym po jego twarzy
przemknął lekki uśmiech.
- Nie masz na to szans, kochanie. Żadnych.
Minęło parę dni. Mack siedział w swoim gabinecie, zasta-
nawiając się nad przebiegiem wydarzeń, dzięki któremu Beth
pozostała w jego życiu. Przez chwilę uważał, że wszystko się
skończyło, że musiało się skończyć. Był zdziwiony, że tak
bardzo go to martwiło.
Dopóki Destiny nie skontaktowała się z Pete'em Forsythe'em,
Beth była jedyną kobietą w jego życiu, o której istnieniu
media nie miały pojęcia. Teraz, gdy znowu znalazł się w
blasku fleszów, jeszcze bardziej cenił tamte dni. Okazało się,
że niezwykle przyjemnie mieć życie prywatne niedostępne dla
opinii publicznej.
Na szczęście jego ostrzeżenia powstrzymały ciotkę przed
wyjawieniem tożsamości Beth. Pomyślał, że może zdjęcie z
Cassandrą było prawdziwym zrządzeniem losu, bo odwróci
uwagę Forsythe'a od tajemniczej lekarki, ale się mylił.
Właśnie pół godziny wcześniej zadzwonił Jason, by mu
powiedzieć, że reporter od rana węszy w szpitalu.
Dobrze się stało, że ci, którzy orientowali się w rodzaju
znajomości łączącej go z Beth, chcieli ją uchronić przed
wścibstwem łowcy sensacji. Jason zapewnił go, że ani on czy
Peyton, ani pozostali lekarze i pielęgniarki zajmujący się To-
nym nie pisną ani słowa. Tony byłby wprawdzie uszczęśli-
wiony, gdyby mógł wyjawić ten sekret, ale szpital był zobo-
wiązany do chronienia danych osobowych chorego dziecka,
które Mack odwiedzał.
Poprzedniego dnia, gdy Forsythe spotkał Macka przed
szpitalem, ten uciął wszelkie próby rozmowy krótkim
oświadczeniem „bez komentarza" i wbiegł do środka, zanim
zdążyli go dopaść fotoreporterzy czyhający przy wejściu.
Wiedział, że taka odpowiedź wzmoże ich ciekawość, gdyż był
znany z tego, że chętnie współpracował z prasą. Nie uważał
reporterów za przeciwników, raczej za gwarantów swojej
popularności.
Kobiety, ż którymi go widywano, pławiły się w jego po-
pularności. Tymczasem Beth nie pociągało zainteresowanie
mediów. Była z nim mimo to, a nie dlatego, że chętnie go
fotografowano.
Jego związek z Beth był jego osobistą sprawą, nie mediów ani
fanów. Dziwił się niekiedy, że można być z kobietą przez całe
tygodnie z dala od świateł reflektorów i nie odczuwać
znudzenia czy zniecierpliwienia. Mieli mnóstwo wspólnych
tematów, oprócz futbolu, oczywiście, co też zresztą okazało
się miłą odmianą. Przebywając z Beth, musiał korzystać z
szarych komórek, żeby jej dorównać, i stwierdził, że sprawia
mu to przyjemność.
Rozmyślania przerwał mu telefon.
- Dzwoni doktor Browning - poinformowała sekretarka.
- Mówi, że to pilne.
Z drżeniem serca podniósł słuchawkę.
- Beth? Co się stało? Nic ci nie jest?
- Chodzi o Tony'ego - powiedziała oficjalnym tonem. -
Nastąpiło nagłe pogorszenie.
Kiedy? Jak? Dlaczego? Tysiące pytań cisnęło mu się na usta,
ale Mack zdawał sobie sprawę, że nie ma czasu na dyskusję.
- Już jadę! - zawołał. - Trzymaj się! I przekaż Tony'emu, żeby
się trzymał.
- Pospiesz się, Mack - poprosiła.
ROZDZIAŁ 14
Jeśli nie znajdziemy dawcy szpiku, chłopiec nie ma szans -
powiedział do Beth jakiś nieznany Mackowi lekarz. Peyton i
Jason stali obok, bardzo przygnębieni. - Gdybyśmy mieli
możliwość transplantacji, podalibyśmy wyższą dawkę chemii i
przygotowali go do zabiegu. Nic innego nie wchodzi już w
rachubę.
- Nikogo odpowiedniego na liście dawców? - spytała Beth tym
samym rzeczowym tonem, jakim rozmawiała z Mackiem
przez telefon.
Mówiła tak jakby chodziło o kogoś, kogo ledwie zna, a nie o
chłopca, którego pokochała tak jak Mack.
Obserwował ją z niepokojem. Była blada, pod oczami miała
sińce. Zachowywała się w sposób wyważony i profesjonalny,
ale wyraźnie nie było to naturalne. Musiała być równie
przybita jak on.
Jason dał mu znak, żeby do nich dołączył. Podszedł więc do
Beth, położył rękę na jej ramieniu i lekko ścisnął, jakby chciał
dodać jej otuchy. Rzuciła mu szybkie spojrzenie, w którym
malowała się wdzięczność.
Gdy pogrążyła się w rozmowie z lekarzami, Mack odwrócił
się i przez uchylone drzwi zobaczył w korytarzu Marię Vitale.
Oparła czoło o ścianę i płakała cicho. Nigdy nie widział
nikogo tak zrozpaczonego i osamotnionego. Uznał, że może
zrobić choć tyle, by podtrzymać ją na duchu w tej
dramatycznej sytuacji.
- Porozmawiam z Marią - powiedział, pochyliwszy się ku
Beth. - Będę w korytarzu, gdybyś mnie potrzebowała.
Po raz drugi popatrzyła na niego z wdzięcznością. Podszedł do
pani Vitale.
- Mario...- powiedział cicho. Uniosła głowę, twarz miała
mokrą od łez.
- Och, Mack, jak dobrze, że jesteś. Nie wiem, jak to
wytrzymam. On już nie chce walczyć. Powiedział, że ty
zrozumiesz, że wszystko mi wytłumaczysz, że na niego już
czas, ale przecież nie mogę mu pozwolić odejść. To moje
dziecko. Jak mogę pozwolić mu odejść?
Mack rzadko bywał w kościele, nie miał powodu, by wdawać
się w układy z Panem Bogiem. Kiedy gazety doniosły o
wypadku samolotu, było na to za późno. Modlitwy na nic by
się zdały.
- Mario, to nie od ciebie zależy - przemówił łagodnie. - Bóg
ma własne plany wobec Tony'ego. Tylko on może
zadecydować, co dalej.
- Po co Bogu moje dziecko? - spytała gniewnie, z trudem
powstrzymując szloch. - Tony jest wszystkim, co mam.
Wobec tego stwierdzenia Mack poczuł się bezradny.
- Co ci powiedziała doktor Browning? - spytał.
- Jeśli szybko nie znajdzie się dawca, nie będzie już żadnej
nadziei. - Popatrzyła na niego z rozpaczą. - Dawcy nie ma.
Oddałabym memu dziecku własne życie, ale oni mówią, że to
niemożliwe. Nie ma zgodności tkankowej czy coś takiego. A
jego ojciec... - Machnęła ręką. - Nigdy niczego Tony'emu nie
dał od dnia, w którym mały przyszedł na świat. Nawet nie
wiem, gdzie teraz jest.
- Nie masz innej rodziny?
- Nie na tyle bliskiej, by prosić o pomoc - odpowiedziała
przybita.
Mack wreszcie uzmysłowił sobie, co mógłby zrobić. Powinien
na to wpaść parę tygodni wcześniej, ale jakoś nie przyszło mu
do głowy, że mógłby pomóc w ten właśnie sposób. Ścisnął
dłoń Marii.
- A więc pozwól, bym się przekonał, czy nie mogę dać
Tony'emu trochę nadziei. Wracaj do niego, rozmawiaj z nim.
Powiedz mu, że go kochasz. Powiedz mu, że ja również
niedługo przyjdę. Musi wiedzieć, że jesteś przy nim i że wiele
osób robi coś dla niego.
Skinęła głową i otarła łzy. Wyprostowała się i podniosła
głowę.
- Wyszłam na korytarz, bo nie chciałam, żeby widział, jak
płaczę. Prosił, żebym tego nie robiła. Taki już jest. Nie martwi
się o siebie, tylko o mnie. Moje kochane dziecko.
- A więc koniec z łzami - powiedział Mack. - W każdym razie
dopóki jest nadzieja.
- Jesteś prawdziwym przyjacielem. - Maria uśmiechnęła się
smutno. - Nigdy nie zapomnę, że przychodziłeś do niego
każdego dnia. To było dla Tony'ego jak spełnienie snów. Jeśli
to jego ostatnie dni, to dzięki tobie były szczęśliwe.
- Pozwól, żebym sprawdził, czy mogę zrobić dla niego coś
naprawdę ważnego.
Gdy Maria wchodziła do pokoju syna, Mack zerknął do
środka. Chłopiec był bledszy niż zwykle, miał zamknięte
oczy. Sprawiał wrażenie tak słabego, że wydawało się, iż
życie już z niego uszło. Mackowi serce się ścisnęło, ale to go
tylko utwierdziło w postanowieniu.
Zamknął cicho drzwi i udał się do wyjścia, gdzie mógł
skorzystać z telefonu komórkowego. Może już za późno, ale
musi przecież coś zrobić. Nie chodzi o jakieś dziecko, chodzi
o Tony'ego, którego w ciągu minionych tygodni pokochał jak
własnego syna. Nie może go stracić.
Nagle znów był chłopcem i wraz z Richardem i Benem
słuchał, jak jakiś obcy człowiek mówi im, że rodzice nie żyją.
Gosposia stała, płacząc cicho, gdy podawano suche fakty o
katastrofie samolotu w górach. Ben płakał razem z nią, a
milczący Richard wyglądał jak ogłuszony. Mack rozumiał, co
to śmierć, ale wtedy jeszcze nie pojmował całej jej grozy. Nie
miał pojęcia, jak przeraźliwie będą osamotnieni.
Dopiero po pogrzebie zaczęło do niego docierać, że już nigdy
nie ujrzą matki ani ojca. A kiedy sprowadziła się Destiny,
starając się, by życie wróciło do normy, pojął w pełni, że już
nic nie będzie tak jak przedtem. Ciotka była zupełnie inna niż
rodzice, ale na swój sposób sympatyczna i umiejąca zjednać
sobie ludzi. Często się śmiała, była nieprzewidywalna, gotowa
na nowe doświadczenia. Dzięki niej łatwiej było udawać, że
wszystko jest w porządku.
Ale nie było. Dopiero teraz uzmysłowił sobie, że nigdy nie
było dobrze, że lęk przed utratą bliskich zakorzenił się w nim
niezmiernie głęboko. Dotarło to do niego teraz, gdy zastana-
wiał się, czy na skutek głupiego incydentu nie utraci Beth, czy
z wyroku losu nie straci Tony'ego.
Nie myślał jednak wyłącznie o sobie. Nie chciał, aby Maria
Vitale stanęła w obliczu takiej tragedii, jaka odcisnęła trwałe
piętno na jego życiu. Nie mógł patrzeć, jak Beth usiłuje stawić
czoło sytuacji tak bardzo przypominającej śmierć ukochanego
brata.
Idąc korytarzem, przeglądał w myślach listę osób, którą
naprędce sporządził. Gdy mijał Beth, rzuciła mu pytające
spojrzenie. Poinformował ją, że będzie na zewnątrz gmachu.
Skinęła głową i wróciła do rozmowy z kolegami. Zastanawiali
się, jak przedłużyć Tony'emu życie choć o parę dni czy nawet
o parę godzin.
Pół godziny potem wciąż jeszcze rozmawiał przez komórkę.
Beth skończyła naradę i poszła go poszukać. Wziął ją za rękę i
uśmiechnął się ze znużeniem, kończąc ostatnią rozmowę.
- Dobrze się czujesz? - zaniepokoiła się, widząc, w jakim jest
stanie.
- Jak mogę się dobrze czuć? - odpowiedział pytaniem,
zdziwiony, że ona ma jeszcze siłę, żeby martwić się o innych,
podczas gdy sama potrzebuje wsparcia.
Podniosła rękę i dotknęła jego policzka.
- Nie przeżywaj tego aż tak - powiedziała. - Wiedzieliśmy, że
to może nastąpić.
Drażnił go jej spokój, ciche pogodzenie się z klęską.
- Nie możemy do tego dopuścić - rzucił gniewnie. - Nie
zamierzam słuchać, że się poddajesz, że rezygnujesz z walki.
- Niekiedy robisz wszystko, co możesz, a to i tak nie
wystarcza - stwierdziła rzeczowo.
- Nie pogodzę się z tym - powtórzył. - Dzwoniłem już do
kilku osób.
- Do kogo?
- Do chłopców z drużyny.
- Po co? - zdziwiła się.
- Tony potrzebuje szpiku do transplantacji, prawda? To jego
jedyna nadzieja?
Skinęła głową.
- Ale szanse... - zaczęła.
- Wezwałem wszystkich, których znam, żeby przyszli na
badanie jako potencjalni dawcy - przerwał jej, zniecierpli-
wiony ciągłymi wątpliwościami. - Czy laboratorium sobie
poradzi?
Popatrzyła na niego z niedowierzaniem, lecz w jej oczach
błysnęła iskierka nadziei.
- Tak - odparła. - Zaraz ich zawiadomię. Ale czy na pewno
wyjaśniłeś im, że to nie jest zwykłe badanie krwi?
- Wiedzą o tym - zapewnił. - Rozumieją, że to jedyna szansa
na uratowanie życia chłopca. - Spojrzał jej w oczy. - Możesz
zacząć od razu, ode mnie. Powinienem to zrobić już dawno,
ale nie przyszło mi to do głowy.
Beth łzy napłynęły do oczu.
- Och, Mack. Ścisnął jej rękę.
- A więc zaczynajmy. Nie ma czasu do stracenia. Ten
chłopiec musi żyć, Beth. Musi.
Beth mogłaby przysiąc, że wyczerpała cały zapas łez, kiedy
umarł jej brat. Od tamtego czasu pozostawały suche w obliczu
każdej śmierci, z jaką się zetknęła. Mogła być wstrząśnięta,
tracąc pacjenta, mogła być załamana przegraną walką, ale
nigdy nie uroniła łzy. Nawet dziś, gdy była zmuszona
pogodzić się z faktem, że dla Tony'ego nie ma już żadnej
szansy, jej oczy pozostały suche.
Ale teraz, patrząc, jak pojawiają się kolejni zawodnicy, by
poddać się badaniu, nie była w stanie powstrzymać łez. Mack
poszedł w końcu do kiosku i wrócił z największym pudełkiem
chusteczek higienicznych, jakie dostał.
Łzy znów napłynęły jej do oczu, gdy spostrzegła brata Macka,
Richarda, któremu towarzyszył nieznany mężczyzna.
Domyśliła się, że to musi być trzeci Carlton, ten artysta
samotnik, Ben. Towarzyszyła im Destiny.
Mack podszedł do ciotki z otwartymi ramionami.
- Nie musiałaś przychodzić - powiedział. - Prosiłem tylko,
żebyś się skontaktowała z Richardem i Benem.
- Ależ musiałam! - żachnęła się Destiny. Uścisnęła lekko dłoń
Beth, chcąc dodać jej otuchy. - Ja również chcę się poddać
badaniu.
- Nie, Destiny - zaprotestowała Beth.
- Dlaczego? Jest jakiś powód, dla którego miałabym być
zdyskwalifikowana jako dawca?
- Nie, ale nikt od ciebie tego nie oczekuje.
- Ja oczekuję tego od siebie - skwitowała Destiny. - Dokąd
mam iść?
Beth popatrzyła na Macka, spodziewając się, że zaprotestuje,
ale on się do tego nie kwapił. Wręcz przeciwnie, objął ciotkę i
przycisnął do siebie.
- Czy mówiłem ci już, jak bardzo cię podziwiam? -spytał.
- Nie musiałeś - odparła. - Żaden z was nie musiał. Wiera, że
waszym zdaniem bywam nie do wytrzymania, że was
denerwuję, we wszystko się wtrącam, ale wiem również, że
mnie kochacie.
- Rzeczywiście tak jest i nic tego nie zmieni – rzekł Mack. -
Ale podziw i szacunek to coś, na co zasługujesz niezależnie od
naszej miłości.
- Mack ma rację - poparł go Ben. - Jesteś nadzwyczajną
kobietą, Destiny.
- Och, przestańcie! - zażądała. Wzięła od Beth chusteczkę i
otarła oczy. - Widzicie, coście narobili? Płaczę przez was.
- A przecież wiemy, jak bardzo dbasz o makijaż - zażartował
Richard.
- Zwłaszcza w takim miejscu jak szpital - zauważyła cierpko
ciotka. - Tylu wokół przystojnych lekarzy. Chciałabym
wyglądać jak najlepiej.
- Mam cię zaprowadzić gdzieś, gdzie mogłabyś się przy-
pudrować, zanim pójdziemy do laboratorium? - spytała żar-
tobliwie Beth. - Peyton Lang jest niezły, a do tego wolny -
dodała poufnym szeptem.
- Naprawdę? - Oczy Destiny rozbłysły. Mrugnęła do Macka. -
Widzisz, kochanie, to nie jest całkiem bezinteresowne z mojej
strony.
- Opowiadaj te bajki komu innemu, Destiny - odparł.
- Połowa mężczyzn z Waszyngtonu leży u twoich stóp, a ty
żadnego nie zaszczyciłaś nawet, spojrzeniem.
- Też coś, sami politycy i bankierzy. - Ciotka wzruszyła
lekceważąco ramionami. - Lekarz to coś zupełnie innego.
Osoba w białym kitlu zapewnia poczucie bezpieczeństwa.
- Mrugnęła porozumiewawczo do Macka.
Wzniósł oczy ku niebu.
- Myślę, że zaczekam tutaj - powiedział. - Nie wiem, czy
mógłbym spokojnie patrzeć, jak Destiny trzepocze zalotnie
rzęsami na widok Peytona.
- Ja również - zgodził się z nim Ben. - Zaczekam z Mackiem,
aż mnie zawołają. - Przeniósł wzrok na Richarda. - A zanim
cokolwiek powiesz, braciszku, uprzedzam, że nie zamierzam
się wycofać. Obiecałem i słowa dotrzymam.
- Nie przyszło mi nawet do głowy, że mógłbyś postąpić
inaczej. - Richard zwrócił się do Macka. - Na wszelki wypa-
dek bądź czujny - rzekł. - Wiesz, jak Ben reaguje na widok
igły.
- Potrzebne będą igły? - Ben przeraził się nie na żarty.
- Jedna, ale duża - potwierdził Mack.
Beth roześmiała się, chociaż sytuacja, z powodu której się tu
znaleźli, nie była wesoła.
- Ben, nie słuchaj, co oni wygadują. Mack zgrywa się na
bohatera, ale nawet on zzieleniał w czasie badania.
- Och, to mnie pociesza - uznał Ben. - Do diabła, wytrzymam.
Chodźmy. Beth, prowadź. Jeśli Mack mógł to zrobić, to i ja
mogę.
- Ja to robię tylko dla czekolady i pocałunku Beth - wyjaśnił
Mack. - Wy będziecie musieli zadowolić się cukierkiem.
- Niekoniecznie. - Beth znów się roześmiała. - Jestem w
nastroju do rozdawania pocałunków.
- Może lepiej, że większość zawodników już sobie poszła -
zauważył Mack.
- Zazdrosny, co? - zadrwił Ben.
- Jak cholera - odparł Mack bez wahania.
Serce Beth przepełniła radość. Życie jest nieprzewidywalne,
pomyślała. Nawet w chwili skrajnej rozpaczy los może
nieoczekiwanie się uśmiechnąć. Może po dzisiejszym badaniu
wszystko między nią a Mackiem dobrze się ułoży, a może nie.
Była jednak pewna, że nigdy nie zapomni tego pochodu ludzi,
którzy przyszli na prośbę Macka. Tylko ktoś naprawdę
wyjątkowy mógł kilkoma telefonami spowodować taką ma-
nifestację dobrej woli.
Cokolwiek stanie się z Tonym, niezależnie od tego, jak
tragicznie to wszystko może się dla chłopca zakończyć, już
zawsze będzie myśleć o nim jak o kimś, kto jej uświadomił, że
nie może pozwolić Mackowi odejść, w każdym razie bez
walki.
Gdy wyszli już ostatni ochotnicy, kiedy pożegnali się bracia
Macka oraz Destiny, Mack wciąż jeszcze niecierpliwie
przemierzał szpitalny korytarz, czekając na wyniki testu. Na
pewno ktoś z jego listy okaże się dawcą. Wiedział, że szanse
na to są niewielkie - Beth i Peyton nie robili dużych nadziei -
ale wciąż liczył na cud i modlił się o dobre wieści.
- Powinieneś iść do domu - powiedziała Beth. - To jeszcze
potrwa.
- A ty zostajesz? - spytał.
- Tak.
- To ja też. Może pójdziemy na kawę? - zaproponował.
- Chyba nie dam rady wypić jeszcze jednej - powiedziała - ale
chętnie zjadłabym kawałek czekolady. Chodźmy do kawiarni.
- Potrzebujesz czegoś pożywniejszego niż czekolada -
zauważył Mack, gdy znaleźli się przy bufecie. - Może sałatkę?
Albo zupę?
- Coś mi się wydaje, że ściągnąłeś mnie tu pod pretekstem
kawy. A tymczasem chciałeś, żebym to ja coś zjadła, prawda?
Nie próbował zaprzeczać.
- To był bardzo długi i wyczerpujący dzień, a ty nic nie
jadłaś.
- Jestem do tego przyzwyczajona.
- To niedobrze - stwierdził, ustawiając na tacy pełne talerze. -
Co byś powiedziała na ciasto? Nieźle wygląda. Z jagodami
czy brzoskwiniami?
- Mack, nie zasnę przez pół nocy, jeśli zjem to wszystko -
broniła się.
- Sądzę, że i tak nie będziemy spać przez pół nocy - za-
uważył. - Wezmę obydwa kawałki. Spróbujesz każdego.
Podeszli do kasy
- Słyszałam, co pan zrobił dla tego chłopca, panie Carlton -
zagadnęła kasjerka. - Mam nadzieję, że znajdzie się dawca.
- Zwróciła wzrok ku Beth. - Jeśli nie dziś, to jutro, pani
doktor - dodała.
- Jutro? - powtórzyła Beth, nie rozumiejąc, co kasjerka chce
przez to powiedzieć.
- Nie oglądała pani dziennika? - zdziwiła się tamta. -Mówili,
że Mack Carlton ściągnął na badanie całą drużynę.
Prowadzący zaapelował, żeby się zgłaszać. Mówiono mi, że w
naszej centrali telefon wprost się urywa, tylu jest chętnych do
oddania szpiku. Rejestr dawców powiększy się o mnóstwo
osób.
Beth łzy napłynęły do oczu.
- Pojęcia o tym nie miałam - wyznała.
- Ja również - powiedział Mack. - Ale to dobra wiadomość,
prawda? Są przecież inni chorzy, którzy czekają na szpik.
- Tak.
Zanim zdała sobie sprawę z tego, co robi, wspięła się na palce
i pocałowała Macka. Był to długi, zapierający dech pocałunek,
który sprawił, że nieliczni o tej porze goście zaczęli klaskać.
Kiedy wreszcie Beth oderwała się od niego, Mack obrzucił ją
zaskoczonym spojrzeniem.
- Za co to było?
- Za to, że zrobiłeś coś nadzwyczajnego. Nigdy już nie będę
narzekać na media, które nie dają ci spokoju.
Mack zastanowił się przez chwilę. Choć raz jego sława
okazała się pożyteczna. Przyniosła Tony'emu, a może i innym
chorym, szansę na walkę o życie.
- Ja też nie - stwierdził. - Do diabła, może nawet poślę
Forsythe'owi butelkę whisky na znak pokoju.
- No, no, nie posuwaj się za daleko.
Mack przeszedł przez kawiarnię i wybrał stolik w rogu sali.
Obserwował bacznie, czy Beth je, czy tylko grzebie w talerzu.
Prawie skończyła ciasto, gdy do kawiarni wpadł
uszczęśliwiony Peyton.
- Mamy dawcę!- zawołał już od drzwi.
W kawiarni rozległy się oklaski i okrzyki radości. Oczy
Macka napełniły się łzami, policzki Beth były mokre.
- Kto? - spytała Beth.
- Ja? Któryś z zawodników? - niecierpliwił się Mack, mając
nadzieję, że to on. Nie dlatego, że był żądny chwały, ale z tego
powodu, że stworzyłoby to między nimi a Tonym trwałą więź.
Peyton potrząsnął głową.
- Twoja ciotka, Mack - oznajmił. - Ona będzie dawcą.
ROZDZIAŁ 15
Mack wciąż jeszcze był w szoku po usłyszeniu wiadomości
przyniesionej przez Langa. Destiny, kobieta, która uratowała
jego i braci od pogrążenia się w rozpaczy po śmierci
rodziców, teraz miała uratować innego małego chłopca, tym
razem od śmierci. Powinien się domyślić, że tylko ciotka
może utrzymać przy życiu Tony'ego.
Martwił się jednak bardzo, czy Destiny wytrzyma fizycznie
procedurę przeszczepienia szpiku. Ona roześmiałaby mu się w
nos na wzmiankę, że nie jest już młoda. Prawdę mówiąc,
mając niewiele ponad pięćdziesiątkę, rzeczywiście była w
lepszej kondycji niż niejedna kobieta znacznie od niej
młodsza. A jednak Mack się martwił.
- Peyton, jesteś pewien, że ona to wytrzyma? - spytał.
- Musimy, oczywiście, przeprowadzić jeszcze kompleksową
ocenę, ale nie widzę powodu, dla którego nie miałaby dobrze
znieść zabiegu - powiedział hematolog.
- Chciałbym po prostu mieć pewność, że nie ma ryzyka.
- Minimalne - zapewnił go Peyton. - Chcesz do niej za-
dzwonić, żeby powiadomić ją o wyniku testu, czy też ja mam
to zrobić? Musi się do nas zgłosić jak najprędzej na dalsze
badania, zanim zaczniemy następną chemioterapię u Tony'ego
i wyznaczymy termin transplantacji.
- Wstąpię do niej wieczorem - obiecał Mack. - Wybrałabyś
się ze mną? - zwrócił się do Beth. - We dwoje łatwiej nam
będzie ją powstrzymać przed natychmiastowym przyjazdem
do szpitala.
- Jestem pewna, że zdołamy przekonać Destiny, że jutro rano
nie będzie za późno. A co z panią Vitale? - Popatrzyła
pytająco kolegę. - Przekazałeś jej dobrą wiadomość?
Peyton pokręcił głową.
- Pomyślałem, że pewnie wy zechcecie to zrobić - odparł. -
To dzięki wam mamy teraz poważną szansę ocalenia
Tony'ego.
- Och tak! - zawołała Beth z entuzjazmem. - Mack, zrobisz
to?
Nagłe to wszystko go przytłoczyło. Miał ogromną chęć
krzyczeć z radości, ale równocześnie chciało mu się płakać.
Cieszył się jak chyba jeszcze nigdy w życiu, że jest nadzieja
na szczęśliwą przyszłość Tony'ego, z drugiej jednak strony
gnębił go lęk o Destiny.
- Może powinnaś pójść tam sama? - powiedział do Beth.
- Nie wiem, czy zdołam się opanować.
- Wcale nie musisz, Mack. - Beth ścisnęła jego dłoń.
- To cud. Zdarzył się cud. A nawet twardym zawodnikom
wolno płakać w obliczu cudu.
- Lekarzowi też - dodał Peyton, patrząc ze zrozumieniem na
Beth.
- Później, kiedy Tony będzie bezpieczny. A poza tym
wylałam już wszystkie łzy - dodała, unikając jego wzroku.
Peyton rzucił jej znaczące spojrzenie, które tylko dla drugiego
lekarza było czytelne. Mack nie wiedział, jak je rozumieć.
- Ukrywacie coś przede mną? - spytał wprost.
- Nie - zapewniła Beth. - Mamy wszelkie przesłanki, by
wierzyć, że w chorobie Tony'ego nastąpi zwrot. Przeszczep
szpiku powinien spowodować remisję i jeśli wszystko dobrze
pójdzie, chłopiec jeszcze z nami zostanie. Będzie pod stałą
kontrolą, będziemy przeprowadzać częste badania krwi, żeby
się upewnić, że liczba białych ciałek wzrasta. Zrobimy
wszystko, co się da, by w przyszłości mógł żyć normalnie.
Mack nie wiedział, czy wierzyć w słowa Beth, ale wziął je za
dobrą monetę. Był bardzo zmęczony wątpliwościami i
obawami, które dręczyły go przez cały dzień.
Na korytarzu stanął z boku, gdy Beth i Peyton przekazywali
dobrą wiadomość Marii Vitale. Kiedy wreszcie dotarło do
niej, że dla syna zaświtała nadzieja, podbiegła do Macka i
rzuciła mu się na szyję. Nie oczekiwał takiego wybuchu uczuć
i po raz kolejny tego dnia musiał powstrzymywać łzy. Po
chwili przestał się hamować.
- Mario, proszę mi nie dziękować - błagał zakłopotany. -
Niczego nadzwyczajnego nie zrobiłem.
- Jak to? Przecież to ty ściągnąłeś tu tych wszystkich ludzi -
mówiła rozgorączkowana. - I to twoja ciotka uratuje mego
syna. Do końca życia będę błogosławić i ciebie, i ją.
- Najważniejsze, że teraz Tony zyskuje szansę na dalszą
walkę - powiedział Mack. - Nic nie mogłoby mnie bardziej
uszczęśliwić.
- Co teraz będzie? - Maria zwróciła się do Beth.
- Myślę, że doktor Lang wyjaśni to pani najlepiej. Mack i ja
pojedziemy do Destiny, żeby ją powiadomić i przygotować na
dalsze badania.
Już mieli wychodzić, gdy Maria podeszła do Macka i
popatrzyła mu w oczy. - Proszę, powiedz swojej ciotce, że
będę się za nią modlić.
- Powiem, Mario - obiecał. - Możesz być spokojna.
W milczeniu jechali do Destiny. Beth nieśmiało próbowała
nawiązać rozmowę, ale Mack był za bardzo zmęczony, żeby
odpowiadać.
- Masz jeszcze wątpliwości? - spytała w końcu.
- Wątpliwości? Skąd ta myśl? - zdziwił się. - A poza tym ja
już nie mam z tym nic wspólnego. Teraz wszystko nie tyle w
rękach, ile w szpiku Destiny.
- Pytam, bo ciągle milczysz. Bałam się, że może się martwisz
o Destiny, i uważasz, że jeśli coś się jej stanie, to z twojej
winy. Nikt nie miałby do ciebie pretensji, gdybyś tak właśnie
myślał. Ja zawsze się boję, kiedy zalecam pacjentowi
ryzykowne leczenie, nawet jeśli to jego jedyna szansa. To
naturalna reakcja.
- Skłamałbym, mówiąc, że nie odczuwam lęku, ale nie mam
wątpliwości, że podjęła właściwą decyzję. Jeśli Destiny
zechce, będę przy niej.
- Nic nie może się jej stać - uspokajała go Beth.
- Kochanie, oboje wiemy, że nie ma żadnej gwarancji, ale nie
mogę się cofnąć. I nie chcę. Tony musi otrzymać swoją
szansę.
- Mogę ci coś powiedzieć? I nie będziesz zły? - Dotknęła jego
ręki.
- Przekonaj się - zachęcił.
- Kocham cię. Jeśli nawet nie kochałam cię do tej pory, to
teraz kocham - oznajmiła.
Mack chciał odpowiedzieć, zdobyć się na wyznanie, ale nie
zdołał.
- W porządku. Ja wiem. - Beth uśmiechnęła się.
Przez chwilę patrzył na nią w milczeniu, po czym skinął
głową. Ona wie. To właśnie jest niezwykłe w tej kobiecie.
Wie, co się dzieje w jego sercu, nawet jeśli nie potrafi tego
sam wyrazić.
Któregoś dnia znajdzie właściwe słowa. Beth zasługuje na to,
żeby je usłyszeć.
Od nich zależy ich przyszłość.
- Nie rozumiem, o co ten cały hałas - powiedziała Destiny,
gdy po paru dniach rodzina spotkała się u niej na kolacji. - To
całkiem prosta procedura. Ten przystojny doktor Lang
wszystko nam dzisiaj wyjaśnił.
- Prosta dla lekarza, który to wykonuje rutynowo - zauważył
Mack. - Ty nigdy przedtem tego nie robiłaś.
- Cóż, na szczęście będę miała obok siebie doświadczonych
lekarzy, którzy zrobią to, co najtrudniejsze - przypomniała
ciotka. - A teraz przestańcie. Podjęłam decyzję. Gdybym
nawet nie zrobiła tego wcześniej, to po dzisiejszej wizycie u
Tony'ego na pewno. To zdumiewający chłopak! Mam
nadzieję, że nasze kontakty nie skończą się na przeszczepie.
- Cieszę się, że tak uważasz - powiedział Richard. - Żaden z
nas nie mógłby spokojnie żyć, gdyby coś ci się stało.
- A więc przekonajmy się, że nic się nie stanie. - Destiny nie
okazywała niepokoju. Popatrzyła na Melanie. - Jak się
czujesz? Miewasz poranne mdłości?
Mack westchnął. Ben i Richard również. Było oczywiste, że
na ten wieczór temat transplantacji został wyczerpany.
Destiny podjęła postanowienie już przed paru dniami, kiedy
tylko usłyszała, że może być dawcą. Zamierzała stawić się w
szpitalu o szóstej rano, niezależnie od tego, co powiedziałby
każdy z nich. Maszyna poszła w ruch, Tony otrzymał dużą
dawkę chemii i został przygotowany do zabiegu. Nie było
odwrotu. Mack odetchnął z ulgą, a równocześnie - wciąż się
bał.
- Czuję się świetnie. - Melanie odpowiedziała na pytanie
Destiny. - Może dlatego, że Richard nie pozwala mi podnieść
nic cięższego od szklanki. - Roześmiała się.
- Ciesz się z tego, póki możesz - poradziła Destiny. -Kiedy
dziecko się urodzi, Richard znowu wpadnie w pracoholizm i
będziesz zdana tylko na siebie. - Odsunęła talerz. -A teraz
chcę wam coś powiedzieć - zwróciła się do swoich gości. -
Bardzo się cieszę, że przyszliście, ale muszę się wyspać, jeśli
mam wstać rano. Zatem dobranoc wszystkim, zobaczymy się
rano w szpitalu.
- Ja zostaję - oświadczył Ben wyzywająco.
- My także - dodał Richard.
Destiny spojrzała na nich ze zniecierpliwieniem, ale w końcu
poddała się.
- Skoro ma was to uszczęśliwić... - Wzruszyła ramionami. -
Ponieważ będę pod tak dobrą opieką, to może pójdziesz do
Beth? - zwróciła się do Macka. - Towarzystwo dobrze jej
zrobi. Nie jestem tylko pewna, czy rozumiem, dlaczego od-
rzuciła moje zaproszenie.
- Uważała, że to powinno być spotkanie czysto rodzinne -
wyjaśnił Mack.
- Ona też należy do rodziny - odparła Destiny. - Albo będzie
należała Jeśli ktoś, kogo znamy, wszystkiego nie popsuje.
- Skończ z tym swataniem, Destiny! - zdenerwował się Mack.
- Wszystko w porządku.
- Naprawdę? - Twarz Destiny rozjaśniła się w uśmiechu.
- A co? Pozwoliłabyś, żeby było inaczej?- Ben popatrzył na
nią z powątpiewaniem.
Mack nachylił się i pocałował ciotkę w policzek.
- Jestem ci to winien - wyjaśnił.
- Jak zwykle. Dobranoc kochanie. - Uśmiechnęła się.
- Przekaż ode mnie pozdrowienia Beth i powiedz, że liczę na
nią. Jestem pewna, że zdoła szczęśliwie przeprowadzić przez
to wszystko i Tony'ego, i mnie.
- Na twoim miejscu zachowałbym te słowa dla siebie - rzekł
Richard.
- Wierz mi, nie idę do Beth po to, żeby ją stresować.
- A co będziesz robić, braciszku? - spytał znacząco Ben.
Destiny rzuciła mu karcące spojrzenie.
- To nie twój interes, młody człowieku - powiedziała.
- Sądziłam, że lepiej cię wychowałam.
- Czasami nie mogę się oprzeć pokusie pogmerania w życiu
osobistym Macka - odpowiedział Ben, bynajmniej nie
zakłopotany. - Żyję poniekąd jego życiem.
Destiny przyjrzała mu się z namysłem. Mack wiedział, co
przyszło jej na myśl. Jeśli Ben szuka pośrednich podniet, to
może niedługo będzie gotów do ponownego związku z ko-
bietą?
- Jestem przekonany, że zanim Destiny wyjdzie ze szpitala po
jutrzejszym zabiegu, znajdzie ci jakąś uroczą pielęgniarkę -
powiedział.
Ben uniósł ręce w obronnym geście.
- Mam nadzieję, że nie - odparł. - Przecież nie doprowadziła
jeszcze do końca twojej sprawy, prawda?
- Jesteś pewna, że naprawdę chcesz to zrobić? - spytała Beth
po raz dziesiąty, ciągle nie mogąc uwierzyć, że cud jest na
wyciągnięcie ręki. Nie mogła się powstrzymać przed zada-
waniem tego pytania, choćby nawet Destiny miała stracić
cierpliwość.
- Daj spokój, Beth - poprosiła Destiny. - Moi bratankowie
dość mnie wczoraj wymęczyli. Nie ma mowy, bym zmieniła
zdanie. - Ścisnęła dłoń lekarki i popatrzyła na Macka.
- Wiedziałam już od dawna, że twoje i moje życie będzie
splecione na zawsze. Myślę, że Mack w końcu też to zrozu-
miał, prawda, kochanie?
Mack posłał jej uroczy uśmiech.
- Przestań się za mnie oświadczać, Destiny. Dam sobie radę
sam. I zrobię to tutaj, kiedy będziesz leżeć na szpitalnym
łóżku, żebyś mogła usłyszeć każde słowo.
- O czym wy mówicie? - Beth nie mogła się połapać.
- Wrócimy do tego później - obiecał. - Teraz najważniejszy
jest Tony.
- To jednak sprawa zbyt ważna, by można było czekać
- zauważyła Destiny.
Mack rzucił na nią okiem i sięgnął do kieszeni.
- Myślę, że równie dobrze mogę zrobić to teraz - powiedział,
zwracając się do Beth. - Przecież Destiny nie pójdzie do sali
operacyjnej, dopóki nie zobaczy tego na twoim palcu.
Beth wciąż nie miała pojęcia, o co chodzi. A może po prostu
trochę się bała, że nie jest jeszcze gotowa na to, by usłyszeć te
ważne słowa?
- Mack, co się dzieje? - spytała ostrożnie.
Patrzył jej w oczy tak długo, aż zapomniał, gdzie się znajduje.
Nie pamiętał o szpitalu, o Destiny, siedzącej tuż obok. Była
tylko Bem i on.
- Strach, że możemy stracić Tony'ego, uświadomił mi, iż
życie jest za krótkie, by marnować choć minutę na rozważa-
nia, co by było gdyby - powiedział. - Nie wiemy, co się zdarzy
w przyszłym roku, w przyszłym miesiącu czy nawet jutro.
Serce Beth zaczęło bić jak oszalałe. On na pewno nie zamierza
tego zrobić, nie tutaj, nie teraz! Bardzo pragnęła, by to się
stało, jednak obawiała się, że nie jest na to przygotowana.
- Wiem jednak, że pragnę, byś była przy mnie, cokolwiek się
stanie - mówił. - Kocham cię, Beth, i zawsze będę kochał.
Zapadło milczenie. Mack czekał na odpowiedź.
- No i...? - włączyła się Destiny, trącając Beth. - On czeka.
Odpowiedz mu.
Beth nie spuszczała wzroku z Macka.
- Prosisz mnie, żebym za ciebie wyszła? - odezwała się w
końcu.
- Może nie jestem obiektywna, ale wydawało mi się, że
wyraził się zupełnie jasno - wtrąciła się znów Destiny. - Nie
każ mu tego powtarzać, bo może stchórzyć.
- Wykluczone - zapewnił Mack. - Nie wtedy, kiedy chodzi o
coś tak ważnego. Jeśli trzeba, będę pytał w nieskończoność.
Wyraz jego twarzy świadczył o tym, że istotnie jest na do
zdecydowany. Nagle Beth uświadomiła sobie, że czuje to
samo co on. Jeśli więc on zdobył się na wyznanie, nie będzie
trzymać go w niepewności.
- Tak - szepnęła, ocierając łzy radości. - Tak.
- Włóż jej pierścionek - poleciła Destiny. Rzucił jej gniewne
spojrzenie.
- Myślę, że poradzę sobie bez twoich rad. W końcu po-
wiedziała „tak", prawda?
- Ale czas ucieka - przypomniała. - Zaraz po mnie przyjdą, a
chciałabym mieć pewność.
Mack ujął dłoń Beth i wsunął na jej palec pierścionek z
brylantem.
- Teraz już przepadło - powiedział.
- Nie wycofasz się?
- Nigdy - przyrzekł. - Carltonowie są uczciwi i honorowi,
wierz mi.
- Chyba wiem o tym od dawna - uśmiechnęła się Beth.
- Może nie od dawna - przypomniał jej Mack - ale od czasu,
gdy te cechy mogły się ujawnić. - Mrugnął po-
rozumiewawczo. - Teraz idę do Tony'ego, by przekazać mu
dobrą wiadomość, zanim go zabiorą do sali operacyjnej.
Obiecałem chłopcu, że jeśli powiesz „tak", będzie naszymi
drużbą.
- Co takiego? - zdumiała się Beth.
- Kochanie, Destiny może i była inicjatorką naszego związku,
ale rola rozgrywającego przypadła Tony'emu. Zasługuje na to,
by wiedzieć, że odniósł sukces.
- Mógłbyś mu powiedzieć po operacji - zauważyła Beth.
Mack skinął głową i posmutniał nagle.
- Wiem, ale na wypadek...
- Nie ma mowy! - przerwała mu. - Tony to twardy zawodnik.
Jestem pewna, że zatańczy na naszym weselu.
Twarz Macka rozjaśniła się.
- W porządku. To zapewnienie mi wystarczy.
Wydawało się, że upłynęła wieczność, zanim Beth i Peyton
opuścili wreszcie salę operacyjną i oznajmili, że zakończono
transplantację. Mack z braćmi, Melanie i Maria Vitale
siedzieli w poczekalni, pijąc kawę za kawą i modląc się, żeby
wszystko przebiegło bez zakłóceń.
- Oboje dobrze się czują? - Mack wpatrywał się w Beth. Jeśli
coś by przebiegło nie tak, jak przewidywano, poznałby to po
jej oczach. Były jasne i radosne.
- Doskonale - zapewniła go.
- Kiedy będziemy wiedzieć, czy operacja przyniosła
oczekiwany skutek i Tony'emu nic już nie grozi? - spytał.
- Za chwilę. Są wszelkie powody do optymizmu. Mack
pomyślał o swojej obietnicy, że Tony będzie drużbą
na ich ślubie. Odciągnął na bok Beth.
- Czy nie powinniśmy ustalić daty ślubu jak najwcześniej? -
spytał.
- Z jakich powodów tak ci pilno do ożenku? - Patrzyła na
[niego zaskoczona.
- Wiesz, o czym mówię.
- A ja ci powiedziałam, że są wszelkie powody do opty-
mizmu. Niczego przed robą nie ukrywam, Mack.
Po raz pierwszy od dłuższego czasu odetchnął z ulgą.
- Może jednak nie powinniśmy odkładać ślubu? - zastanawiał
się.
- Dlaczego?
- Byłbym niepocieszony, gdybyś zmieniła zdanie, kiedy
kryzys minie - wyjaśnił.
- Nie licz na to. A jeśli już o to chodzi, to raczej ja powinnam
się tego obawiać.
Mack wziął ją w ramiona i mocno przytulił. Po raz pierwszy w
życiu miał pewność, że jego uczucia są szczere, silne i
prawdziwe.
- Kochanie, niczego nie musisz się obawiać - zapewnił. -
Powiedziałem ci kiedyś, że nigdy w życiu nie złamałem
słowa, jeśli w grę wchodziły ważne interesy.
- Uczciwość Carltonów - skomentowała.
- To również - przyznał. - A ponadto to najważniejszy interes
w moim życiu.
- Ważniejszy niż kontrakt z nowym obrońcą?
- Wiesz o tym? - Był wyraźnie zaskoczony.
- Czytam dział sportowy w gazecie.
- Od kiedy?
- Od chwili, gdy zakochałam się w słynnym zawodniku,
którego nazwisko pojawia się tam niemal codziennie - poin-
formowała. - Nie mogę dopuścić, by cały świat wiedział o
tobie więcej niż ja.
- To ci nie grozi, kochanie.
EPILOG
Był pierwszy piątek października, gdy doktor Beth Browning
brała ślub z Mackiem Carltonem w obecności licznie
zgromadzonych lekarzy, ludzi nauki, hałaśliwych piłkarzy,
kochającej rodziny i wciąż zdumionych przyjaciół. Przed ko-
ściołem zebrał się tłum ciekawskich, zwabionych informacja-
mi w rubryce Pete'a Forsythe'a. Reporter, oczywiście, znał
wszystkie szczegóły, choć Destiny utrzymywała, że nie ma z
tym nic wspólnego.
Drużbą był Tony Vitale, który miał zdrową cerę i szeroko się
uśmiechał. Czekał przed ołtarzem u boku Macka.
Szepnął mu coś do ucha i Mack spojrzał w kierunku drzwi.
Jego twarz również rozjaśniła się uśmiechem.
Zanim panna młoda na dźwięk pierwszych taktów weselnego
marsza postawiła pierwszy krok w stronę ołtarza, zatrzymała
przez chwilę wzrok na obu swoich chłopcach. Jeśli Tony ma
przed sobą perspektywę długiego, zdrowego życia, to
zawdzięcza ją Mackowi i Destiny. Rodzina, której częścią
Beth miała się zaraz stać, była naprawdę niezwykła.
Destiny siedziała blisko ołtarza, obok matki Tony'ego. Po
transplantacji obie panie bardzo się zaprzyjaźniły. Destiny
zaczęła nawet matkować Marii i jej synowi, żeby zapewnić im
choć trochę łatwiejsze życie.
Richard i Ben stali w pobliżu brata i Tony'ego. W smokingach
prezentowali się bardzo efektownie, choć Ben wyglądał na
lekko zaniepokojonego, jakby przeczuwał, że teraz, kiedy
Mack pożegna się z kawalerskim stanem, ciotka zajmie się
jego życiem osobistym.
Już tylko ceremonia ślubna dzieliła Beth od przyszłości, o
której nawet nie marzyła w dniu, w którym Mack Carlton,
wchodząc do szpitalnej kawiarni, wkroczył zarazem w jej
życie. Ceremonia i miodowy miesiąc, pomyślała, i krew
szybciej zaczęła krążyć jej w żyłach.
Miodowy miesiąc wymagał z jej strony pewnych kompro-
misów. Ponieważ nie chcieli czekać ze ślubem do oficjalnego
zakończenia sezonu piłkarskiego w styczniu, miesiąc miodo-
wy zaplanowano według terminarza rozgrywek - najpierw San
Francisco, potem St. Louis. Beth kupiła książkę poświęconą
futbolowi i dziesięć czasopism naukowych, żeby mieć zajęcie,
gdy Mack wybierze się na mecz.
Czas między rozgrywkami również dokładnie zaplanowała.
Nieważne, w jakim znajdą się mieście. I tak nie zamierzała
opuszczać pokoju hotelowego aż do godziny rozpoczęcia
kolejnego meczu.
Randka z przeznaczeniem
Trzem braciom Carltonom, osieroconym w dzieciństwie,
pozostał pokaźny spadek i, co może ważniejsze, kochająca ich
ciotka. Ta energiczna i uparta kobieta posiadła umiejętność
kojarzenia idealnych par.
Potrafiła też dokonać niemożliwego - przekonać dwoje
poranionych przez życie ludzi, żeby nie bali się miłości.
Mack, świadom planów ciotki Destiny, która pragnęła
szczęśliwie ożenić bratanków, nie dostrzegł nic
niebezpiecznego w jej prośbie. Chętnie zgodził się odwiedzić
w szpitalu chorego na białaczkę chłopca, który był zagorzałym
miłośnikiem futbolu i podziwiał Macka, do niedawna
królującego na boisku. Mack, cynik i playboy, zaprzyjaźnił się
z Tonym. Odkrył także, że opiekująca się chłopcem lekarka,
którą początkowo podziwiał za jej poświęcenie, wzbudziła w
nim namiętność. Do tej pory unikał zaangażowania, ale teraz
zrozumiał, że szkoda każdej chwili...