D228 Browning Dixie Złamane skrzydła

background image

DIXIE BROWNING

Złamane

skrzydła

Tytuł oryginału:

Two Hearts, Slightly Used


background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY


Frances Smith Jones czuła się tak, jakby trafiła na skraj

cywilizowanego świata. Stała na sfatygowanych deskach
pomostu, otoczona sporą ilością bagażu, i patrzyła na za-
mgloną smugę na horyzoncie. Wyspa Coronoke. Chłopak
z przystani poszedł po łódź.

Zniknąć, paląc za sobą wszelkie mosty; kilka dni temu

miała wrażenie, że to świetny pomysł. Teraz wyglądało to
raczej na poważny błąd, nie pierwszy zresztą w jej życiu.

Pomasowała czoło między ściągniętymi brwiami; ćmią-

cy ból głowy dokuczał jej od rana. Potem dyskretnie po-
tarła ręką obolałe siedzenie. Przynajmniej tego mogę być
pewna, pomyślała; jeśli mam zaczynać życie od nowa, to
nie jako zawodowy kierowca.

- Część rzeczy mogę wziąć, proszę pani - usłyszała

głos przewoźnika - ale reszta musi tu pozostać. Mam tylko
małą motorówkę. Nabralibyśmy za dużo wody.

Nazywał się Jerry. Odnalazła go w ostatniej chwili, gdy

zarńykał mikroskopijne biuro przystani. Zapytała o most
na Coronoke.

- Most na Coronoke? Dawno się rozleciał... Chodziłem

wtedy do szóstej klasy. Wspominali o odbudowie, ale wła-
dze stanowe nie dały pieniędzy... zresztą ludzie na wyspie
lubią mieć spokój. Dziś jeszcze panią przewiozę, a resztę
rzeczy mogę wziąć jutro wieczorem... Chyba że pożyczy
pani łódkę od Maudie i zabierze je sama. Niedługo mam
spotkanie z dziewczyną, a rano idę do szkoły. - Błysnął

R

S

background image


w uśmiechu białymi zębami, które ładnie kontrastowały
z jego opaloną twarzą.

Frances dawała mu jakieś siedemnaście lat, choć wyglą-

dał na mniej. Ona miała trzydzieści dziewięć i w tej chwili
czuła ciężar każdej przeżytej minuty.

Wskazała najmniejszą torbę podróżną, pękate rekla-

mówki ze sklepu spożywczego i płaską walizeczkę miesz-
czącą podręczny komputer - to musiała zabrać od razu.
Resztę zamknęła w bagażniku samochodu.

Zmrok zapadał szybko, po części z powodu grubej war-

stwy chmur, które zasłoniły niebo późnym popołudniem.
Wcześniej nawet nie brała pod uwagę, że będzie szukała
domu stryja po ciemku. Stryj opowiadał, że na wyspie jest
tylko pięć letnich domków i coś w rodzaju pałacyku my-
śliwskiego..

„Jeśli będziesz mieć kłopoty, zwróć się do Maudie",

mówił. „Mieszka w Trofeum Keegana".

Ba, najpierw trzeba ją znaleźć, pomyślała.
Jeszcze niedawno wszystko wydawało się takie proste.

Złożyła wymówienie w pracy, spotkała się z prawnikiem,
żeby przepisać dom na rodzinę Jonesów, i zadzwoniła do
stryjka Seymore'a w Filadelfii z zapytaniem, czy nadal ma
letni domek gdzieś nad Atlantykiem. Jeżeli tak, to czy
można go wynająć na parę tygodni. Chciałaby mieć trochę
czasu, zanim zdecyduje, co zrobić z resztą swojego życia.
Proponowała, że zapłaci za wynajęcie domku, choć wie-
działa, że to nadweręży jej skromne oszczędności. Stryj
Seymore nawet nie chciał o tym słyszeć. „Upieczesz mi
coś dobrego na Boże Narodzenie", powiedział: i obiecała
mu to, choć nie miała pojęcia, gdzie i co będzie robić za
rok.

Optymizm, wściekłość i determinacja kierowały dotąd

jej postępowaniem. W tym nastroju wmówiła sobie, że oto,

R

S

background image


nareszcie wolna, może przeżyć największą przygodę swe-
go życia.

Gdzieś po drodze z Fort Wayne w stanie Indiana do

Coronoke w Północnej Karolinie, po złapaniu gumy
w dwóch kołach po kolei, iluś tam godzinach błądzenia
w poszukiwaniu drogi i incydencie z szalejącym na auto-
stradzie kierowcą, przed którym ledwie uszła z życiem, jej
entuzjazm zaczął maleć.

Motorówka z głośnym warkotem przemierzała wzbu-

rzoną wodę, cieśniny. Przyciskając do piersi swoją cenną
walizkę, Frances zastanawiała się, w którym momencie jej
mózg przestał działać. Była najstarsza z piątki rodzeństwa;
zawsze uważano ją za jedyną rozsądną osobę w awantur-
niczej rodzinie Smithów. Milutka, potulna Frances, taka
rozsądnie myśląca, praktyczna.

Jasne, potulna i praktyczna jak słomianka przed drzwiami!
Czuła to coraz wyraźniej, gdy zbliżali się do małej,

porośniętej lasem wyspy. Jedynym znakiem ludzkiej obe-
cności była przystań, w tej chwili całkiem pusta. Niezbyt
przyjemne miejsce, co tu kryć! .

Zapłaciła swemu przewoźnikowi, licząc w duchu na to,

że nie będzie musiała często korzystać z jego usług.

- Gdzie mogę znaleźć kogoś o imieniu Maudie? - za-

pytała, gdy jej rzeczy znalazły się na brzegu. Nadwerężone
wcześniej siedzenie obtłukła sobie całkiem o twardą ławkę
motorówki. Dygotała z zimna, z włosów ściekały krople
słonej wody.

- Maudie? Jest w Utah. Pojechała zobaczyć wnuczka.
- W Utah! Cudownie! Może więc pan mi powie, gdzie

jest domek pana Seymore'a? Nazywa się Kryjówka Czar-
nobrodego czy jakoś tak...

- Jaskinia. Czarnobrodego. Stary spryciarz nie miał

zwyczaju ukrywać się przed kimkolwiek, nawet kiedy po-

R

S

background image

rucznik Meynard nacierał na niego z toporem. To było
niedaleko stąd, po tamtej stronie cieśniny.

Frances nie była w nastroju do wysłuchiwania prze-

brzmiałych opowieści o piratach,

- Niech się nazywa, jak chce, ale gdzie to jest?
- Przepraszam panią.. Niektórzy ludzie lubią słuchać

takich historii, niektórzy nie. Trzeba pójść ścieżką przez
las - wskazał ręką ledwie widoczny prześwit pośród ciem-
nych, gęsto, rosnących drzew -i a potem skręcić w prawo.
Domy sapo tamtej stronie wyspy; Jaskinią Czarnobrodego
to ostatni budynek w rzędzie. Osłony przeciwsztormowe
pomalowane są w zielone; pasy. Łatwo go poznać.

Uznając swoje zadanie za wykonane, wskoczył do łódki

i szykował się do odpłynięcia.

Frances została na pomoście ze swym zdziesiątkowa-

nym dobytkiem. Walczyła z pokusą, żeby wsiąść z powro-
tem do łódki i wracać razem z przewoźnikiem. Mogłaby
spędzić tę noc w hotelu na Hatteras. Rano wszystko wy-
glądałoby lepiej… No, na pewno nie gorzej niż teraz.,

- Jerry, czy....- zaczęła, kiedy otworzył przepustnicę

i pomachał jej ręką na pożegnanie.

- Do zobaczenia, proszę pani! Dziewczyna na mnie

czeka!

- A pędź sobie na złamanie karku - mruczała pod no-

sem do wtóru oddalającego się warkotu silnika. - Jeśli to
ma być tutejsza gościnność, to... Wypchajcie się wszyscy,
mam was gdzieś!

Po chwili okazało się jednak, że nie jest sama. Drewnia-

ny pomost zatrząsł się pod ciężarem czyichś kroków. ....

- Jeśli przyjechała pani do Keeganów, to ich nie ma.

Jeśli szuka pani motelu, to nie dysponujemy .czymś takim.
Jeśli oczekuje pani gościnności ze strony tutejszych mie-
szkańców, to muszę panią poinformować, że jej zapasy

R

S

background image


akurat się wyczerpały. Przykro mi... Wysiadła pani na nie-
właściwym przystanku.

Zobaczyła przed sobą wysokiego mężczyznę, którego

szczupła postać aż się prosiła o parę dodatkowych kilogra-
mów. Flanelowa koszula nieokreślonej barwy opadała
luźno z szerokich ramion. Smukłe biodra i długie nogi
okrywały, znoszone dżinsy. Nawet bez dodatkowych kilo-
gramów górował nad nią swą potężną sylwetką, choć Fran-
ces nie była niska. Miała metr siedemdziesiąt wzrostu,
aczkolwiek, podobnie jak nieznajomy, powinna trochę
przytyć. Całkiem niedawno stała się, co tu kryć, chuda.

Dobrana z nas para, dwa worki kości. Tylko psy byłyby

nami zachwycone, pomyślała, tłumiąc rozbawienie. Fran-
ces nigdy nie miała zwyczaju śmiać się z byle czego, przy-
najmniej od wczesnych lat podstawówki.

- Keeganowie? - spytała. - Czy niejaka Maudie należy

do tej rodziny?

Mężczyzna stał teraz bliżej. Przytłumione światło padało

na niego od tyłu, ale widać było, że wyraz jego twarzy
daleki jest od entuzjazmu. Zignorował jej grzeczne pytanie.

- Mówiłem pani, że nie ma tu czego szukać - ciągnął.

- To miejsce jest zabezpieczone na zimę. Telefony wyłączo-
ne, prąd też, ludzie wyjechali. Jeśli zechce pani odwiedzić
wyspę pod koniec maja, doczeka się pani lepszego przyjęcia.

A tak niedawno sądziłam, że nie może być gorzej, tłukła

się jej po głowie natrętna myśl. Dokuczliwy wiatr, który
zmroził ją w czasie przeprawy, ucichł o zmierzchu, ale ziąb
i tak przenikał wilgotne ubranie. Nos miała pewnie tak
samo siny, jak podkówki pod oczami. Trudno z takim wy-
glądem zrobić dobre wrażenie.

- Co mi pan proponuje jako transport powrotny? - za-

pytała z przesadną słodyczą. - Może będzie pan tak miły
i wskaże mi przystanek autobusowy?

R

S

background image


Nieznajomy nie mógł wiedzieć, co ten ton oznacza.

Odpowiedział jednym, mało cenzuralnym słowem.

- Przykro mi, jeśli pana rozczaruję - odparła, szczęka-

jąc zębami - ale nie wykonam pańskiego uprzejmego po-
lecenia. Proszę pokazać, dokąd mam iść, a sama sobie po-
radzę.

Mężczyzna stał nadal bez ruchu z założonymi na piersi

rękami.

- Mam zamieszkać w domku pana Seymore'a, Nazywa

się Jaskinia Czarnobrodego. Ma okiennice w zielone pąsy!
- Doprowadzona do ostateczności, zaczęła zbierać swoje
bagaże. W porządku, nie musi mi pan mówić! Ja tylko...

- Osłony przeciwsztormowe.
- Co? Niech się nazywają, jak chcą, sama znajdę ten

domek! - fuknęła wściekle. Głowa bolała ją coraz bardziej,
była głodna, przemarznięta i ledwie żywa ze zmęczenia po
niemal trzech dniach podróży. Cały ostatni tydzień był
upiorny.

Ostatnie dziesięć lat było upiorne, dodała w myśli, ale

dawno postanowiła sobie, że zapomni o tym i zajmie się
przyszłością. Przed nią jeszcze jakieś czterdzieści lat. Mu-
szą być wspaniałe! Coś jej się przecież od życia należy.

Wzięła w rękę walizeczkę z komputerem, w drugą rękę

torbę podróżną i ogarnęła wzrokiem reklamówki z zakupa-
mi. Potem spojrzała na niebo z niemą prośbą, żeby deszcz
nie padał jeszcze przez jakiś czas. Obecny tu „komitet
powitalny" na pewno nie miał zamiaru jej pomóc.

Dobrze, nie musi, Otarła się o niego, ruszając przez pomost

w stronę wąskiej ścieżki, którą pokazał jej Jerry. Jeśli domki
są po drugiej stronie wyspy, dlaczego ten smarkacz nie pod-
płynął swoją parszywą motorówką trochę bliżej?

Bo tutejsi mieszkańcy cenią sobie spokój, powiedział.

Pies drapał ich bezcenny spokój! Tu nawet nie ma przy-

R

S

background image


zwoitego chodnika! Buty miała pełne piasku już po stu
metrach marszu, a nikt nie był uprzejmy powiedzieć jej,
ile musi jeszcze przejść.

- Widzę, że chce pani postawić na swoim - usłyszała

za sobą ostry głos,

Z zaskoczenia o mało nie wpadła na najbliższe drzewo.

Tego też nie cierpiała! Szedł za nią pa cichu, nawet go nie
słyszała!

Zamierzała go zignorować, ale pokusa była zbyt silna.

Spojrzała ukradkiem przez ramię i trochę się zawstydziła
swojej furii. Niósł dwie największe torby z zakupami. Pa-
miętała, jakie były ciężkie. Dwa kilo tego, dwa kilo tam-
tego, mnóstwo puszek - chciała mieć spore zapasy.

Znalazł się tuż przy niej pośród ciemnych, gęstych zarośli.
- Jak pani zamierza dostać się do wnętrza domu?- za-

pytał.

O krok od niej stoi jakiś łobuz o niewiadomych zamia-

rach, a wokół noc i las... Próbowała nie myśleć w ten spo-
sób. Po co się denerwować.

- To jasne, że muszę się włamać - odparła. - Jeśli nie

znajdę po ciemku mojego podręcznego łomu, rzucę kamie-
niem w okno. - Obca jej dotąd chęć przekory sprawiła, że
nie powiedziała o kluczu, który stryjek przysłał jej pocztą.

- Po to właśnie są osłony przeciwsztormowe.
- Ach, tak? Będę więc musiała znaleźć ten łom choć

nie lubię włamywać się po ciemku. Mam jeszcze dynamit,
ale użyję go w ostateczności. Wybuch zniszczyłby dom.

Ten obcy za chwilę zirytuje się jeszcze bardziej, myślała,

alejuż tylko złość dodawała jej sił. Jeśli podda się choć na
chwilę, oklapnie jak przekłuty balon.

- Mam klucz od właściciela! - krzyknęła w desperacji.

- Nie naruszam cudzej własności! Czy musi pan zachowy-
wać się jak pies dozorcy?!

R

S

background image


- Może nie muszę - wzruszył ramionami. - Choć po-

winienem panią ostrzec, że zbiornik generatora jest pewnie
pusty i nie będzie pani miała światła, ogrzewania ani bie-
żącej wody. Może pani znajdzie jakąś świecę, ale na tym
koniec luksusów.

- Dla mnie to wystarczy - oświadczyła. Na razie jedy-

nym luksusem, ó jakim marzyła, było łóżko i dach nad
głową. Nawet bez tego dachu mogła się obyć, póki nie
padało. - Jutro będę się martwić resztą - dodała, szukając
klucza w torbie.

Oby to był właściwy klucz, modliła się w duchu. Stryjek

Seymore miał już swoje lata... Mógł, na przykład, przysłać
jej klucz od piwnicy.

Na szczęście klUcż pasował. Weszła do środka i ode-

tchnęła z ulgą. Wreszcie w domu! Po chwili jednak prze-
biegł ją dreszcz. Zimno tu było jak w grobie, wilgotno
i śmierdziało myszami.

- Widziałam w życiu przytulniejsże jaskinie - mruknę-

ła. - Czy riietoperże śmierdzą tak samo jak myszy?

- Ostrzegałem panią. - Nieznajomy stał tuż za ni4

i przez chwilę była nawet zadowolona z jego obecności.

- Rzeczywiście, ostrzegał mnie pan. Czy już panu po-

dziękowałam? Nie? Zatem bardzo dziękuję za pomoc i ży-
czliwe przyjęcie. Teraz, jeśli nie ma pan nic przeciwko
temu, pójdę po resztę moich bagaży, bo w nocy może pa-
dać.

- Nie ,,może", ale na pewno będzie - mruknął. -Czy

ma pani latarkę?

- Jasne, że mam latarkę! - Wyciągnęła z torebki małe

plastikowe cacko, przeznaczone głównie do oświetlania
dziurki od klucza.

- Bardzo ładna. Czy tam, gdzie się panią zajmowali,

wiedzą o tej ucieczce?

R

S

background image


Miała ochotę się rozpłakać, nawet nie tyle nad własnym

położeniem, ale dlatego, że ten facet mógł podziwiać jej
głupotę w pełnej krasie. Porządna latarka została w Fort
Wayne razem z jej ukochanymi książkami, kanapą po mat-
ce, marmurowym stolikiem po ciotce Becky, bardzo po-
rządnym radiem i innymi rzeczami.

- Owszem, wiedzą. Zostawiłam liścik w moim domu

wariatów, że przenoszę się gdzie indziej. Jeszcze raz dzię-
kuję panu za okazaną pomoc i życzliwość - dodała z prze-
słodzonym uśmiechem. Mimo otwartych drzwi we wnętrzu
domu było absolutnie ciemno. Nacisnęła wyłącznik latarki.
Bez żadnego skutku.

- Ostrzegałem panią - powtórzył, wciąż trzymając

w rękach torby z zakupami. Dostrzegła uśmiech na jego
twarzy. Wydał się jej złośliwy.

- To żaden problem - powiedziała. - Nie boję się ciemno-

ści. Proszę to położyć gdziekolwiek... o tam, na blacie.

- Mogę jeszcze pójść po tamte...
- Dziękuję uprzejmie. Przyda mi się trochę ruchu. -

Przytrzymała otwarte drzwi, mając nadzieję, że rozpaczli-
wy grymas na jej twarzy przypomina uśmiech. Jeszcze parę
sekund i zacznie płakać, przeklinać albo kopać!-... Wolała-
by to robić bez świadków.


Kilka minut później Brace był już w Trofeum Keegana.

Wchodząc, sięgnął odruchowo do przełącznika, żeby zapalić
światło. Opuścił dłoń, zacisnął ją w pięść i wepchnął do kie-
szeni. Sumienie zaczynało go gryźć z powodu tych wszy-
stkich kłamstw, którymi uraczył nieznajomą. Jasny gwint, nie
przypominał sobie, żeby miał kiedyś jakieś sumienie.

Jeśli ona jutro jeszcze tu będzie, sprawdzi ten przeklęty

generator. Bak nie miał prawą być pusty. Starali się, aby
były pełne, żeby woda nie zbierała się na ściankach.

R

S

background image


Oczywiście mógł otworzyć przełączniki zasilania w jej

domku i generator nie byłby potrzebny. Przynajmniej póki
będzie płynął prąd z głównej stacji. Z drugiej strony, nie
powinna czuć się tu zbyt dobrze. Im mniej komfortu,
tym prędzej wróci tam, skąd przyjechała. W tej chwili nie
życzył sobie żadnego towarzystwa. Keegan zapewniał
go, że wyspa w zimie jest praktycznie opustoszała. Najwy-
żej kilku zagorzałych myśliwych może tu przypłynąć na
krótko.

Na szczęście widział po ciemku jak kot. Bez światła skie-

rował się do odremontowanej, środkowej części domu, na-
zwanego kiedyś Trofeum Keegana. Posiadłość zbudowano
mniej więcej sto lat temu dla prywatnego klubu łowieckiego.
Była już prawie ruiną, kiedy zjawił się Rich Keegan, spokrew-
niony z jej budowniczym. Przyjechał sprawdzić, czy jest je-
szcze co ratować, zanim wygaśnie umowa dzierżawna zawar-
ta z jego rodziną na dziewięćdziesiąt dziewięć lat.

W posiadłości mieszkała kobieta imieniem Maudie, roz-

wódka z dorosłą córką. Keegan poślubił Maudie i razem pod-
jęli dzieło odbudowy eleganckiej niegdyś łowieckiej posiad-
łości. Założyli też niewielką, ale nieźle rozwijającą się firmę
lotniczą, dzięki której istniała łączność między lotniskiem
Billy Mitchell na wyspie Hatteras i stałym lądem.

Brace dotarł wreszcie do swego pokoju i zapalił światło.

Stąd nie mogło być widoczne w domku nieznajomej. Sto-
jąc przed okazałym biurkiem, nad którym zawieszone było
ozdobne lustro w pozłacanej ramie, przyjrzał się swojej
twarzy po raz pierwszy, odkąd przybył tu półtora tygodnia
temu. Obiecał opiekować się wyspą, dopóki Keeganowie
nie wrócą z podróży do Utah.

Gdy ta kobieta tu przyjechała, było prawie ciemno. Nie

mogła mu się przyjrzeć. Szkoda. Sam jego wygląd przera-
ziłby ją wystarczająco. Nie musiałby uciekać się do tych

R

S

background image


wszystkich kłamstw. Na dłuższą metę pamiętanie tego, co
jej nałgał, będzie trudniejsze niż wyznanie prawdy.

Bez emocji przyglądał się swemu odbiciu w lustrze.

Niektóre części twarzy wyglądały znajomo: głęboko osa-
dzone szare oczy, przymrużone przez lata spoglądania
w słońce. Linią włosów zaczynała cofać się w górę - przy-
najmniej tak mu się wydawało. Włosy miał jeszcze gęste,
w trudnym do określenia odcieniu brązu. Na czubku głowy
wydawały się znacznie jaśniejsze w letnim słońcu. Siwizna
dopiero się pokazywała, zresztą nie dbał o to. Każdy z tych
siwych włosów miał swoją bolesną historię. Tak jak blizny
na twarzy, myślał, przyglądając się siatce cienkich, jasnych
linii pokrywających policzek. Lewa kość policzkowa znaj-
dowała się wyżej niż prawa, ale nowy nos był znacznie
lepszy od poprzedniego modelu. Ten dawny nieraz oberwał
w trakcie mniejszych lub większych bijatyk i powiedzmy
szczerze, że po tym wszystkim ledwie spełniał swoją rolę.
Poprawiona wersja miała swoje dobre strony. Brace z apro-
batą powiódł palcem po równym grzbiecie.

Zgasił światło i uśmiechnął się niewesoło w ciemności.

Różne rzeczy zdarzały mu się podczas długiego i burzli-
wego życia. Podniósł kiedyś kloc drewna wielki jak stara
sekwoja, próbując coś sobie udowodnić - nie wiadomo
dokładnie, co. Przez ładnych parę lat funkcjonował na mie-
szance lotniczej benzyny, adrenaliny i testosteronu.

Tak było do momentu, kiedy w czasie testowania nowe-

go samolotu ATX-4 rozbił się i ledwie to przeżył. Katastro-
fa złamała mu skrzydła na zawsze. Trzydzieści dwa mie-
siące w szpitalu daje człowiekowi aż za dużo czasu na
myślenie.

Gdy zrekonstruowali go na tyle, że odzyskał ludzką

postać, przyszedł czas na rehabilitację. Wtedy spotkał Ri-
cha Keegana. Obaj nie byli zbyt towarzyscy, ale łączyła

R

S

background image


ich przeszłość związana z lotnictwem. Inni pacjenci oglą-
dali telewizję w świetlicy; oni zostawali sami na oddziale
i rozmawiali. Pokryta bandażami twarz stwarzała coś w ro-
dzaju bariery ochronnej. Brace łatwiej mógł otworzyć się
przed innym człowiekiem, pierwszy raz od czasu, kiedy
trzydzieści lat wcześniej zwierzał się ojczymowi z rodzi-
ny zastępczej, że jego tata jest generałem lotnictwa i mu-
si bronić ojczyzny; nie ma czasu na zajmowanie się dziec-
kiem.

Tak naprawdę wcale nie wiedział, kim byli jego ojciec

i matka. Kiedyś usłyszał, jak pracownik z pogotowia opie-
kuńczego rozmawiał o nim z policjantem, bo nastoletni
Brace znów coś zmalował. Opiekun mówił, że chłopaka
znaleziono w wózku na zakupy w toalecie domu towaro-
wego i że sprawia im więcej kłopotów niż którykolwiek
z podopiecznych. Brace do dziś pamiętał, jak dumny był
z tego wyróżnienia.

Nazwali go John Henry, bo musiał mieć jakieś imię, ale

to mu nie pasowało. Miał trzynaście lat, kiedy sam wybrał
sobie imię: Bracewell, po bohaterze wojennym sławnym
w okolicy, w której mieszkał. Ridgeway to nazwa domu
towarowego. Podobał mu się ten pomysł. Gdy osiągnął
właściwy wiek, zalegalizował swoje imię i nazwisko.

Poszedł do kuchni, żeby podgrzać zaparzoną rano kawę.

Palenie rzucił jeszcze wtedy, gdy miał twarz pokrytą ban-
dażami. Podawano mu w owym czasie tyle leków, że o al-
koholu też nie było mowy. Pozostała mu tylko kawa, czarna
i bardzo mocna. Może kiedyś wygryzie mu dziurę w żo-
łądku, ale Brace do szpitala już nie pójdzie. Przysiągł sobie,
że nigdy więcej. Jeśli kiedykolwiek się tam znajdzie, to
tylko nogami do przodu, w torbie na zwłoki.

Był pilotem do zadań specjalnych, ale, cholera, przeżył

jakoś, Miał czterdzieści trzy lata. Złego diabli nie biorą;

R

S

background image


był za wielkim draniem, żeby młodo umrzeć. Usiadł wy-
godnie w głównym salonie Trofeum, nalał sobie do kubka
mocnej kawy i włączył wideo. Na kasecie nagrany był
stary film szkoleniowy z okresu drugiej wojny światowej.

Oto P-51. Kochana maszyna! Ziewając, rozsiadł się wy-

godnie w skórzanym fotelu. Piec włączył się automatycz-
nie, bo na zewnątrz robiło się coraz zimniej. Deszcz lał jak
z cebra, wicher uderzał o ściany od północnego wschodu.

Na wpół drzemiąc, zastanawiał się, czy przybyła na

wyspę kobieta znalazła skrzynkę z przełącznikami. Zresztą
nawet gdyby ją znalazła, nie wiedziałaby, do czego służy.
Żona Richa uruchomiłaby wszystkie urządzenia w ciągu
dwóch minut, ale Maudie była naprawdę wyjątkowa.

Wspomniał bez szczególnych emocji kilka nieważnych

kobiet, które przewinęły się przez jego życie; tymczasowe
przygody, z założenia i na mocy obustronnej umowy.

A potem, jakby bez udziału jego woli, pojawiło się inne

wspomnienie. Głos Sharon, rozbrzmiewający przed
drzwiami jego szpitalnego pokoju: „O Boże, ja nie mogę
na niego patrzeć! On nawet nie mówi! Skąd lekarze wiedzą,
że jego mózg jeszcze działa? A jeśli nigdy nie będzie wy-
glądał lepiej niż teraz? Musi nosić maskę... Na miłość
Boga, czego się po mnie spodziewacie? Mam wyjść za mąż
za to… coś?!"

Sharon Bing. Siostra faceta, który przez wiele lat pró-

bował namówić Brace'a, aby został jego wspólnikiem.
Sharon popierała zamiary Pete'a. Zaczęło się jak zwykła
znajomość i niespodziewanie przerodziło w romans. Stary
P. G. Bing pracował w przemyśle lotniczym; potem stał się
właścicielem lokalnej linii przewozowej. Przekazał dzie-
ciom swoją firmę. Jego córce podobała się perspektywa
wyjścia za mąż za pilota, który testował najnowsze woj-
skowe samoloty. Brace myślał: „Czemu nie?" Wszystkiego

R

S

background image


innego już w życiu doświadczył. No, prawie wszystkiego.
Co mu szkodzi spróbować?

I wtedy zdarzyła się katastrofa. Przez pierwsze tygodnie

najważniejszym zadaniem było żyć i oddychać. Okazał się
twardszy, niż przypuszczali lekarze.

Najważniejsze dla Sharon okazało się jednak to, jak

będzie wyglądał. No cóż, była piękną, inteligentną kobietą
i miała prawo mieć wymagania. Nie chciała żyć z kaleką
i nie potępiał jej za to, choć doprowadziła go do jeszcze
gorszego stanu niż on swojego ATX-a.

Nadal nosił przy sobie jej zdjęcie: zmysłowe spojrzenie

spod wpół przymkniętych powiek, wydatne usta, zachęca-
jący dekolt. Dzięki temu nie zapominał, jak to bywa, gdy
człowiekowi za bardzo na kimś zależy.

Może tam, w szpitalu, cierpiałby przez nią bardziej, ale

środki przeciwbólowe wprawiały go w stan ciągłego otę-
pienia. Wszystko poza twarzą w strzępach i zabiegami chi-
rurgów wydawało się jakby mniej ważne.

Z trudem oderwał się od wspomnień i wrócił do rzeczy-

wistości. Owa rzeczywistość to między innymi wysoka,
bardzo szczupła kobieta z ciemnymi włosami w strąkach
i ostrym głosem, sympatyczna jak wściekły szerszeń.

To prawda, że sam nie był milszy, ale, do pioruna,

Keegan zapewniał, że będzie tu sam! Dlatego zgodził się
pilnować tej wyspy przez parę tygodni! Potrzebował ciche-
go, spokojnego miejsca, żeby rozważyć swoje życiowe
opcje i na coś się zdecydować. Jak człowiek, cholera, może
się skoncentrować, kiedy wścibska, obca baba pojawia się
nie wiadomo skąd, wgapia mu się w twarz i zadaje idioty-
czne pytania?

Do diabła, przecież nie jest przewrażliwiony! Niechże

sobie ta kobieta myśli, co chce, ale niech robi to gdzie
indziej!

R

S

background image


Spędzi tu dzień lub dwa, dłużej i tak nie wytrzyma na

bezludnej wyspie, w nie ogrzanym domku, z dala od skle-
pów i kawiarni!

Nie ma mowy. Jeśli w ogóle zna kobiety - a niestety po-

znał je dobrze - ona wyjedzie stąd jutro przed południem.

Stary film szkoleniowy nie pochłaniał dziś jego uwagi.

Brace widział go już ze sto razy. Ziewając, mówił sobie
w duchu, że mógł przynajmniej włączyć jej telefon. Za-
dzwoniłaby na przystań i poprosiła o przysłanie łodzi.

Rano musi schować motorówkę Keegana, żeby tej sza-

lonej babie nie przyszło do głowy płynąć samej.

- To się nazywa mieć szczęście - mruknął. Ziewając

coraz szerzej, patrzył, jak pilot P-51 demonstruje perfe-
kcyjne, trzypunktowe lądowanie. Nie ma się nawet nad
czym zastanawiać, mówił sobie. Kobieta, która zamiast
porządnej latarki nosi przy sobie różowe pstrykadełko
wielkości pomadki do ust, w życiu nie wypłynie czterdzie-
stokonnym ścigaczem na nieznane wody.

Napięte mięśnie powoli rozluźniały się. Może nawet

sam odwiezie ją na Hatteras? No pewnie! Czemu nie?
Udowodni jej, jakim jest miłym facetem, bo nawet nie każe
się prosić.

R

S

background image

ROZDZIAŁ DRUGI


Dla kobiety, która świetnie radziła sobie z komputerem,

robotem kuchennym, hydrauliką w podstawowym zakresie
i trudną sztuką dyplomacji w warunkach bojowych, łódź
motorowa nie była szczególnym wyzwaniem. Widziała
przecież, jak chłopak z przystani tam nacisnął, tu pociąg-
nął, coś popchnął i odpłynął, niedbale przytrzymując ster
łokciem. Wprawdzie ten silnik jest może większy, ale za-
sady obsługi muszą być te same. Najważniejsze to pamię-
tać, że w sterowaniu wszystko odbywa się na odwrót. Ster
w prawo, łódka płynie w lewo i vice versa.

Na wszelki wypadek odwiązała cumy, zanim dotknęła

czegokolwiek na tablicy rozdzielczej. Węzły wyglądały
dość dziwnie; wolała odcumować łódź, zanim włączy sil-
nik. Potem mogłaby mieć kłopoty.

Trzeba tu tylko trochę zdrowego rozsądku, mówiła so-

bie. Zdrowy rozsądek był zawsze jedną z jej zalet. Bracia
Bill i Denis nauczyli ją paru rzeczy o silnikach spalino-
wych. A może to właśnie jest motor? Kiedyś Bill objaśniał
jej różnicę, ale niewiele z tego zapamiętała. Sporo rzeczy
umiała naprawie w domu własnymi rękami, ale do nazw
nie miała już głowy.

Kiedy wreszcie łódź ruszyła, Frances stwierdziła, że

aluminium na wodzie zachowuje się całkiem inaczej niż na
przykład opony na jezdni. Nie stawia oporu. Posuwa się,
gdzie chce. Po jakimś czasie, metodą prób i błędów, wy-
prowadziła jednak łódź na otwartą wodę.

R

S

background image


No i co, wielka mi sztuka, pomyślała zadowolona z siebie.
Wtedy zauważyła wystające tu i ówdzie z wody słupki.

Jeden był zielony, ze światłem na czubku, pozostałe jasne,
w nieokreślonym kolorze. Na wszelki wypadek starała się
omijać każdy z nich, zachowując rozsądną odległość. Za-
nim uświadomiła sobie, że może właśnie te słupki wyty-
czają wodny szlak, była zdrętwiała z wrażenia i wysił-
ku. Trzy razy omal nie utknęła na mieliźnie, w ostat-
nim momencie szamocząc się z nieposłusznym sterem.
Tę motorówkę zaprojektował chyba mańkut, pomyślała.
Jej leworęczna siostra, Debbie, poradziłaby sobie z nią
dużo lepiej.

Gdy cel podróż był już widoczny, uświadomiła sobie,

że za chwilę będzie się borykać z kolejną trudnością. Pod-
legła jej jednostka pływająca o nazwie „Coronoke" nie ma
przecież żadnych hamulców poza kotwicą przy dziobie.
Jak sieją zatrzymuje? Po zgaszeniu silnika może płynąć
nie wiadomo jak długo, i co wtedy? Wyłączyła go więc
tytułem próby, modląc się, żeby potem raczył znowu za-
palić. Łódź w istocie płynęła jeszcze czas jakiś, ale niedłu-
go; ruch do przodu wydawał się możliwy do opanowania.
Czemu jednak skręca? Przecież ster jest ustawiony na
wprost?

Pochłonięta nawigacyjnymi eksperymentami, poczuła

ból kurczącego się z głodu żołądka. Ostatni posiłek spożyła
zeszłego popołudnia w przydrożnej restauracji w Manteo.
Danie było tak tłuste, że jadane regularnie gwarantowało
przyspieszoną miażdżycę, ale tym razem pozwoliło jej
funkcjonować jakoś az do tej chwili. Niestety, zapasy ka-
lorii wyraźnie się kończyły i oczami duszy widziała talerz
swoich „Domowych Płatków Fancy", bez tłuszczu, ze
zwiększoną zawartością błonnika.

Przeprowadziła jeszcze dwie próby dotarcia z rozpędu

R

S

background image


do wybranego celu, po czym dobiła szczęśliwie do przy-
stani, nie niszcząc ani pomostu, ani łodzi.

Nadal nieco przerażona, ale niezmiernie dumna ze

swych wyczynów, owinęła cumę wokół pachołka. Jedyną
jednostką pływającą, jaką miała zaszczyt prowadzić do tej
pory, była gumowa łódeczka w dziecinnej wannie. Wygra-
moliła się na pełne drzazg deski pomostu i opadła na nie,
oddychając głęboko zimnym powietrzem. Właśnie chłód
przypomniał jej, że trzeba natychmiast wracać. Władowała
rozliczne, torby, pudła i pakunki do łodzi i odbiła od brze-
gu. Okazało się, że cała operacja, łącznie z przyspieszonym
kursem sterowania, zabrała jej niewiele ponad godzinę.


Tymczasem na Coronoke działy się ciekawe rzeczy. Bra-

ce stał na końcu mola, nawet nie czując ostrego, lodowa-
tego wiatru. Klął, na czym świat stoi. Do wszystkich wod-
nych diabłów, wiedział od początku, że z tą babą będą
kłopoty. Po pierwsze, musi ją stąd wykurzyć! Keegan przy-
sięgał, że nie będzie tu nikogo, inaczej Brace w ogóle nie
poszedłby na ten układ.

Przecież uwierzyła w to, co mówił o braku podstawo-

wych wygód! Miał w zapasie opowieści o tornadach, hu-
raganach i komarach wielkości helikoptera. Mógł nawet
dorzucić do tego historyjki o rozsmakowanych w ludzkim
mięsie aligatorach.

Zanim jednak zdążył to zrobić, ta wiedźma ukradła mu

łódź. Przecież sam chciał ją przewieźć z powrotem! Jeśli
jest cos gorszego ód kobiety w typie podstawowym, czyli
kleszcza, który przyczepia się i marudzi, to jest nim wariant
„Zosia-Samosia".

Właśnie się golił, kiedy usłyszał pierwsze parsknięcia

silnika. Wybiegł na molo w slipach i wysokich gumiakach,
z twarzą pokrytą kremem do golenia, tylko po to, żeby

R

S

background image


zobaczyć, jak motorówka pruje w poprzek zatoki, a ta
przeklęta baba czepia się steru jak kurczak wąskiej grzędy.
Gdy tak stał, obwieszczając światu, jakie słowa są po-
wszechnie uważane za brzydkie, w Trofeum zadzwonił te-
lefon. Kiedy wreszcie podniósł słuchawkę, rozmówca się
rozłączył.

Przypomniał sobie jeszcze parę brzydkich słów. I co się

teraz stanie z jego kryjówką i świętym spokojem?! Zamie-
rzał przemyśleć tu to i owo. Pete Bing proponował mu
znowu spółkę. Sprawa była jasno postawiona - Brace wy-
kłada gotówkę na stół, dostaje za to przyzwoity pakiet akcji
Aero Bing, potem otrzymuje pensję i obejmuje jakieś sta-
nowisko, na przykład głównego projektanta. Bzdura, nigdy
w życiu nie siedział przy desce... Jak zachowa się w tej
sytuacji Sharon? Trudno było przewidzieć jej reakcję. Mó-
wili o długoterminowym kontrakcie. Brace poprosił o trzy
miesiące do namysłu. Od tamtej chwili upłynęło już sześć
tygodni.

A teraz taki pasztet! Jak człowiek ma się skupić na.

czymkolwiek?! Mamrocząc dalsze klątwy na widok wzbu-
rzonego śladu na wodzie po czerwonym ścigaczu Keega-
nów, próbował sobie przypomnieć, ile paliwa zostało w ba-
ku. Wczoraj, zanim Jerry przywiózł tę babę, kręcił się
po północno-zachodniej stronie wyspy, sprawdzając sta-
nowiska łowieckie, potem popłynął po przesyłki poczto-
we, ale przystań była zamknięta, potem jeszcze... Niech
to diabli! Wygląda na to, że przez nią będzie musiał ścią-
gać na wodę następną łódkę z hangaru i przyholować
ścigacz.

Wrócił do Trofeum; musiał dokończyć golenie i ubrać

się. Powinieneś się cieszyć, chłopie, tłumaczył sobie. Masz
ją z głowy. Odjechała i to jest najważniejsze. Może tylko
trochę było mu głupio, że to on ją stąd wypędził i że musiał

R

S

background image


w tym celu tak łgać. Z natury był przecież człowiekiem
prawdomównym.

Postąpił tak tylko dla jej dobra. Czułaby się tu okropnie,

a on musiałby wysłuchiwać narzekań na wiatr, piasek
w butach i zimno. To nie jest miejsce dla kobiety, a dla
samotnej kobiety tym bardziej. Przedstawicielkom płci
pięknej nie służy izolacja. Potrzebują ciepła, czułości i tro-
skliwej opieki.

Czemu ta kobieta go w ogóle obchodzi!
Natomiast powinna go obchodzić łódź Keegana.
Obliczył sobie, że benzyny powinno jej wystarczyć do

Hatteras. Wziął uniwersalny klucz i pobiegł do jej domku;
musiał sprawdzić, czy niczego nie zostawiła. Nie ma prawa
zostać nawet najmniejszy drobiazg dający pretekst do po-
wrotu!

Niestety, zostało bardzo dużo. Nie rozpakowana waliz-

ka. W kuchni na blacie zapasy co najmniej na rok. W ła-
zience kosmetyki i szczoteczka do zębów, w sypialni noc-
na koszula na nie posłanym łóżku. Znowu poczuł ból ze-
sztywniałych mięśni.

Nie miała zamiaru wyjechać. Ta niecna złodziejka

zabrała mu motorówkę i pojechała po resztę swoich
klamotów! Czy nie rozumiała tego, co wczoraj do niej
mówił?

Dobrze. Wczoraj starał się jeszcze być dżentelmenem.

Baba chce iść na udry? Już on jej pokaże, co potrafi. Dzięki
służbie w wojsku umiał działać Szybko. Zebrał parę wyję-
tych już rzeczy, ściągnął ż łóżka prześcieradła i wepchnął
to wszystko do torby. Potem rozejrzał się jeszcze, czy
wszystko zostało spakowane. Wystawił torbę na drewniany
taras, obok walizki z komputerem. Wszedł z powrotem po
siatki z jedzeniem. Kupiła, niech więc to zabierze. Pozbie-
rał produkty z nadzieją, że nie ma wśród nich lodów. Mar-

background image


ny jej los, jeśli upaprze sobie przez nią ostatnią parę czys-
tych dżinsów.

W tej temperaturze chyba nie powinny się rozpuścić. Na

zewnątrz było niewiele powyżej zera, a w domku, za-
mkniętym od października, pewnie jeszcze zimniej.

Sumienie jednak nie dawało mu spokoju. Spała chyba

w ubraniu nałożonym na nocną koszulę. Nie dostrzegł na
łóżku żadnego koca. Maudie mówiła, że większość loka-
torów ma w domkach lekkie koce na lato, ale ta gapa
pewnie nie wiedziała, gdzie ich szukać.

Do cholery, przecież nikt nie przyjeżdża tu w zimie, tym

bardziej samotna kobieta! Owszem, Maudie mieszkała tu
kiedyś sama bez względu na porę roku i miała wszystko
pod swoją opieką, ale to wyjątkowa kobieta. Ona wycho-
wała się na Coronoke, zna od dziecka zdradliwą aurę Outer
Banks. W tych okolicach pogoda mogła się zmienić dia-
metralnie w ciągu godziny. Maudie nieraz musiała całe
dnie obywać się bez prądu.

Jakiś głos podpowiadał mu, że powinien dać tej kobiecie

jeszcze jedną szansę, pokazać jej wszystkie urządzenia,
włączyć prąd, telefon, pożyczyć kilka koców...

Nie. To na nic. Ona teraz nie przyjmie, żadnej pomo-

cy, choć z jego strony byłby to wielki akt łaski. Na pew-
no spodziewała się, że jest tu kurort ze słoneczną plażą
i wszystkimi luksusami na skinienie ręki, od gorącej ką-
pieli do koktajli w barze. Obracał z bagażami cztery razy,
zanim załadował wszystko do łódki. Sumienie odezwało
się znowu. Ten ktoś, kto dał jej klucz, był idiotą. Spodzie-
wała się, że tu wypocznie, ale to on, Brace, ją stąd wyrzucił:
Dobrze, poświęci jej jeszcze trochę czasu i poradzi, żeby
wsiadła na prom do Ocracoke, potem na Cedar Island
i ruszyła na południe, gdzie panuje lato. Może Jekyll Is-
land, może, St. Augustine. Dużo słońca, wesołe towarzy-

R

S

background image


stwo - właściwe miejsce dla samotnej kobiety, która chce
się rozerwać.

Tego nie ma na Coronoke. Z pewnością nie w styczniu.

Na pewno nie teraz, kiedy on ma tu rządzić.


Frances patrzyła na oddalającą się przystań. Naciska-

ła wszystkie guziki i ciągnęła za wszelakiego rodzaju
dźwignie, aż w końcu doszła do wniosku, że zabrakło pa-
liwa. Na łódce było jedno wiosło; próbowała wiosło-
wać nim tak szybko, jak mogła, ale skutek był prawie
żaden. Im szybciej wiosłowała, tym gwałtowniej prąd uno-
sił ją coraz dalej od wyspy. Jedynymi żywymi istota-
mi w pobliżu było kilka pelikanów. Czy istnieją pelikany
pocztowe? Może zaniosłyby wiadomość do straży przy-
brzeżnej?

Jak mogła zrobić takie głupstwo? Najbardziej przytom-

na i praktyczna osoba w rodzinie Smithów; w rodzime Jo-
nesów również. Ta, która zawsze przypominała rodzeństwu
o wzięciu parasola i drobnych pieniędzy, gdyby trzeba by-
ło zadzwonić do domu. Zawsze przypominała mężowi i je-
go rodzinie o witaminach i o tym, żeby jedli mniej tłusz-
czu, soli i białego cukru.

Nad zatoką ukazał się mały, czerwono-zielony samolot.

Wstała i zaczęła wymachiwać rękami.

- Ratunku! Tu jestem! Przyślijcie pomoc!
Pantofel na skórzanej podeszwie obsunął się na mokrym

metalu i motorówka zachwiała się gwałtownie. Usiadła
z impetem i schwyciła się burty. Miała wrażenie, że jest
jedyną ludzką istotą zostawioną na ziemi.

Absurd. Po prostu zabrakło benzyny, Jej, która napomi-

nała rodzinę, żeby niczego nie robić pochopnie, a już ni-
gdy, absolutnie nigdy, nie zaczynać dnia bez zjedzenia
śniadania. Teraz popełniła oba te grzechy i proszę, w co się

R

S

background image


wpakowała. Umrze tu z głodu, a wiatr zniesie jej zwłoki
na otwarty ocean.

W odległości mniej więcej trzystu metrów rysował się

nieco bagnisty brzeg. Właśnie rozważała szanse, czy zdoła
dotrzeć tam wpław, zanim zamieni się w sopel lodu, kiedy
usłyszała wysoki, jednostajny dźwięk.

- Na pomoc! -jęknęła. Obracając się w tył, zobaczyła

dwie motorówki pędzące ku niej z przeciwnych kierun-
ków. - Dzięki ci, Boże, który czuwasz nad idiotami... -
wymruczała z wdzięcznością. Woda wyglądała naprawdę
na bardzo zimną i głęboką, a prąd był taki silny.

Niebiosom była winna podziękowanie za ratunek, ale

stryjek Seymore usłyszy kilka „ciepłych" słów, jeśli będzie
jej dane znaleźć się kiedyś w pobliżu telefonu. Starszy pan
zapomniał powiedzieć jej o paru rzeczach raczej istotnych
dla osób, które przybyły na tę wyspę.

Jerry dopłynął pierwszy. Druga łódka była mniejsza

i wolniejsza, ale dalej zmierzała ku niej całym rozpędem.

- Co pani chce zrobić? Utopić się? - zawołał chłopak,

błyskając swymi wspaniałymi zębami. Przez ławicę chmur
przebił się właśnie mały promyk słońca.

- Nie jestem pewna, ale chyba skończyła mi się benzy-

na. Czy to możliwe?

Jerry wzruszył ramionami, po czym przyciągnął swą

łódź do burty ścigacza, wszedł na pokład i zajrzał do zbior-
nika na rufie. Frances nigdy nie czuła się tak głupio.

- No cóż, rzeczywiście. I to całkiem niedawno.
- Bardzo przepraszam za kłopot- powiedziała Frances.

- Czy ty jednak nie powinieneś być teraz w szkole?

Zanim Jerry mógł odpowiedzieć, przy drugiej burcie

znalazła się następna łódź, a w niej ten wysoki, niesym-
patyczny mężczyzna, który próbował pozbyć się jej z wy-
spy. Wczoraj nie widziała wyraźnie jego twarzy, ale zapa-

R

S

background image


miętała dobrze tak charakterystyczną sylwetkę. Zakłopota-
na spojrzała na niego spod oka. Miał jej za złe, że poży-
czyła sobie jego łódź, to było widać. Gotował się ze złości,
to też było jasne jak słońce. W jego rysach było jednak coś
dziwnego, co nie zgadzało się z wyrazem oczu.

Dobrze, że Jerry był przy niej. Ten drań byłby w stanie

wpakować ją do worka i wyrzucić za burtę.

- Zabrakło jej benzyny - obwieścił Jerry z uśmiechem.
- Gdyby nie kradła mojej łodzi po kryjomu - odpowie-

dział gbur - uprzedziłbym ją, żeby sprawdziła zawartość
paliwa w baku.

- Jestem pewna, że by pan to zrobił.- wtrąciła Frances,

uważając, że ma prawo wziąć udział w rozmowie na swój
temat. - Uprzedzał mnie już pan o wielu rzeczach. A jeśli
chodzi o rzekomo ukradzioną łódkę, to mówiono mi, że
lokatorzy domków mają prawo jej używać. Zresztą nie było
innej.- Nie czekając na odpowiedź, zwróciła się do chło-
paka: - Jerry, czy znasz się choć trochę na generatorach?
Chciałabym cię prosić...

- Ja to załatwię - wtrącił ponurym głosem gbur. Ten

człowiek przypominał Frances liny, którymi cumowała
łódź na przystani. Twarde, ostre, ze śladami zużycia, ale
nie słabości.

- Oczywiście; Ten pan może sprawdzić generatory,

choć to chyba nie jest potrzebne. Ostatnio prąd był przez
cały czas. - Jerry zamienił zbiorniki z paliwem; obiecał,
że napełni pusty i zostawi go na przystani. Frances wzru-
szyła ramionami. To już ich sprawa. Czekała, grzejąc się
w słabych promieniach słońca, aż gbur skończy mocować
swą motorówkę do ścigacza. Oznaczało to, niestety, wąt-
pliwą przyjemność wspólnej podróży na wyspę.

Jerry pomachał im ręką na pożegnanie, a jego odpływa-

jąca łódka posłała w stronę skulonej Fances strumień lodo-

R

S

background image


watej wody. Z westchnieniem otarła oczy po słonym pry-
sznicu. Dziękuję, Jerry, tego mi było trzeba, pomyślała.
Jeszcze niedawno była tak dumna ze swoich wyczynów na
ścigaczu. Nawet niewiele brakowało, żeby pozbyła się sko-
rupy, w którą wepchnęła ją świadomość, że jedenaście lat
jej małżeństwa było jedną wielką pomyłką.

- Chyba się sobie nie przedstawiliśmy, prawda? Jestem

Frances Smith Jones - skierowała te słowa w stronę kan-
ciastych pleców, pochylonych teraz nad tablicą rozdzielczą
ścigacza.

Cisza.
W porządku! Jeśli ten człowiek pragnie zachować in-

cognito, jej to nie przeszkadza. Jeżeli jest coś na świecie,
co ją definitywnie przestało interesować, to mężczyźni.
Przynajmniej w tym wcieleniu!

Silnik parsknął. Po chwili jego warkot przybrał na sile.

Mężczyzna odwrócił się i usiadł przy sterze, twarzą do niej.
Frances patrzyła w jego oczy z przeświadczeniem, że do-
kładnie taki kolor powinna mieć góra lodowa. Niepokoiła
ją ich nieprzejrzysta szarość.

Reszta była... dość interesująca, stwierdziła. Mocno za-

rysowana szczęka, zbyt wystające kości policzkowe.
A usta... w tym momencie miały taki wyraz, jakby ich
właściciel żuł cytrynę. Aż ją kusiło, żeby się do niego
uśmiechnąć, z czystej przekory.

Nos miał za to bardzo piękny. W bladych, jakby prze-

puszczonych przez mgłę promieniach słońca widziała sub-
telną siatkę blizn po lewej stronie jego twarzy. Zanim zdą-
żyła zastanowić się na tym odkryciem, powiedział:

- Ridgeway. Co pani wyprawia? Kradnie pani moto-

rówkę, nie sprawdzając nawet poziomu paliwa?

Ból głowy, o którym starała się od rana nie myśleć,

obezwładnił ją jak cisnąca obręcz.

background image


- Nie ukradłam pańskiej motorówki, panie Ridgeway

- powiedziała przez zaciśnięte zęby. - Pożyczyłam ją. Po-
wiedziano mi, że właściciele domków i osoby wynajmują-
ce mogą korzystać z łodzi. A jeśli mowa o sprawdzeniu
paliwa, miał pan rację. Powinnam była to zrobić; Nastę-
pnym razem na pewno o tym nie zapomnę; nie mam zwy-
czaju popełniać tego samego błędu dwa razy.

Brace otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale zmienił

zdanie. Ryk silnika nie sprzyjał konwersacji. Dzięki temu
Frances miała sposobność zdziwić się, co też robią na
pokładzie jej pozostawione w domku bagaże.

Na dodatek ścigacz zawrócił nagle w stronę przystani.
- Co pan robi?! - starała się przekrzyczeć warkot silni-

ka. - Dokąd pan płynie?!

- Na przystań!
- Przecież już tam byłam! Chcę płynąć do domku!
- Nie ma mowy, szanowna pani. Wróci tu pani za parę

miesięcy.

W tym hałasie nie sposób było dyskutować. Zła jak osa,

trzęsąc głową z bezsilnej złości, poczołgała się na rufę,
żeby być bliżej sternika. Przysunęła twarz do jego ucha
i krzyknęła:

- Niech pan posłucha! Nie wiem, kim pan jest na Co-

ronoke, może dyżurnym draniem, ale mój stryjek jest wła-
ścicielem tego domku! Dał mi do niego klucz i powiedział,
że mogę w nim mieszkać, jak długo mi się będzie podoba-
ło! To nie moja wina, że jakaś tam Maudie, która miała mi
pomóc, jest w Utah! Guzik mnie to obchodził Przyje-
chałam i chcę tu zostać! Zaraz zawiezie mnie pan na Co-
ronoke albo oskarżę pana o... o... Jak będę chciała to coś
wymyślę!

Gdyby go tak nie zdenerwowała, może uznałby

ją za zabawną. Nie była ani stara, ani nieatrakcyjna, choć

R

S

background image


w tej chwili wyglądała jak przepuszczona przez wyżyma-
czkę. Brace jednak nie przepadał za kobietami z zawziętym
charakterkiem, nawet jeśli miały oczy koloru ciemnych
fiołków i takie piękne usta...

Zaklął w duchu. Chyba ma jeszcze kłopoty z głową od

czasu, kiedy jego pokiereszowany zewłok przeorał kuku-
rydziane pole razem z paroma tonami pogiętego metalu...

Zrobił gwałtowny zwrot ścigaczem i klęcząca u jego

stóp kobieta krzyknęła. Gdyby nie schwycił jej za ramię,
uderzyłaby głową o ławkę sternika. Z bliska w zapachu
słonej wody i jej zmoczonego ciała poczuł coś bardziej
wyrazistego, ton świeżo skoszonej trawy, kwiatów. Była
taka szczupła. Skóra i kości, wyczuwalne pod palcami
przez materiał pikowanej kurtki.

Mimo hałasu silnika słyszał jej urywany oddech; on też

nie oddychał normalnie. Idiotyczna reakcja. Pewnie za dłu-
go trzymał się z dala od kobiet.

I co się stanie z jego spokojnym życiem na wyspie? Tak

się starał tę kobietę stąd wykurzyć, a teraz będzie znowu
nosił tony jej bagażu... Nigdy nie sądził, że ogarną go
wyrzuty sumienia. Na pociechę miał tylko perspektywę, że
ona nie zechce przyjąć od niego żadnej pomocy. Urażoną
dumę demonstrowała aż nadto wyraźnie. Obserwując, jak
szła przed nim ze sztywno wyprostowanymi plecami* pra-
wie się uśmiechnął.

Prawie.
Brace znał kobiety niemal tak dobrze jak samoloty. Jako

wyczynowy pilot uważał się za eksperta w obu dziedzi-
nach. Kobiety uwielbiały lotników. Gdy był młody, uważał
zaliczanie dziewczyn dla sportu za zabawne. Kiedyś brał
udział w samolotowych akrobacjach dla potrzeb kręconego
filmu. Pete i Sharon Bing przygotowywali maszyny do
batalistycznych scen. Sharon już wtedy robiła do niego

R

S

background image


słodkie oczy, ale Brace był zbyt zajęty statystkami, które
w Hollywood były łatwą zdobyczą.

Potem skończył techniczne studia i zaczął pracować dla

pewnej rządowej instytucji jako oblatywacz. Ani jego fi-
nanse, ani męsko-damskie układy na tym nie ucierpiały.
Stał się tylko bardziej wybredny.

W jego otoczeniu znów pojawiła się Sharon. Zaczęli

się spotykać. Po trzech miesiącach zaproponował jej mał-
żeństwo, a może ona mu je zaproponowała? Później nie
mógł sobie uświadomić, kto poruszył ten temat. W łóżku
było im ze sobą tak dobrze, łączyły ich sprawy zawodo-
we...

Ich małżeństwo nie dotrwałoby nawet do końca miodo-

wego miesiąca. Teraz o tym wiedział. Niektórzy mężczyź-
ni nadają się na mężów, inni nie. Od czasu kiedy zo-
perowano mu twarz, nie myślał o kobietach. Wię-
kszość z nich odwracała się z odrazą na widok jego blizn.
Niektóre reagowały inaczej; blizny je podniecały, ale ta-
ka reakcja tylko wzbudzała w nim złość. Nie mógł się
do tego przyzwyczaić. Choć miał obcą twarz, pozostał
sobą.

- Obrócimy jeszcze tylko raz - powiedziała ta nieznoś-

na kobieta, kiedy złożył pierwszą część bagażu na tarasie
domku. - Z resztą poradzę sobie sama.

Gdyby tego nie powiedziała, nie proponowałby jej po-

mocy. Teraz, na przekór, nalegał.

- Ja wszystko przyniosę. Pani powinna wejść do środka

i się ogrzać.

- W takim razie proszę pokazać mi, co robić ,z tym

generatorem. Mogę znowu spowodować jakąś katastrofę,
a wolę ograniczyć się do jednej dziennie.

Jasny gwint, ten generator.
- Proszę pani... Hmm... Pani Jones...

R

S

background image


- Frances. Frances Smith Jones.
- Widzi pani, generatorem nie trzeba się przejmować.

Zewnętrzna stacja już działa. - Prawdę mówiąc, prąd
z centralnego generatora płynął przez cały czas, odkąd Bra-
ce pojawił się na wyspie. Parę razy światła gasły albo
ciemniały w czasie uderzeń wiatru, ale to była wina kom-
presorów, które źle znoszą zmiany mocy. Letnie domki
były połączone z główną stacją i każdy miał swoje wyłą-
czniki.

- Musi pani tylko przestawić dźwignię. Skrzynka jest

za drzwiami. Czy mam to zrobić?

Stał przed nią z rękami założonymi na piersi, ona na-

przeciw w tej samej pozie. Jej zachowanie było aż nadto
wymowne. Prawie go to rozśmieszyło. Dotrzymała mu
pola w tej potyczce.

- Umiem przestawić dźwignię wyłącznika, panie...

Hmm... Może jednak pokaże mi pan ten generator. Na
wszelki wypadek.

- Generator używany jest tylko w sytuacjach awa-

ryjnych. Nie będzie pani tu tak długo, żeby go potrzebo-
wać.

Od dawna Brace nie widział takich iskier, jakie zalśniły

teraz w jej oczach, Błękitny ogień. Lawendowobłękitny.
Dla mężczyzny, któremu stawianie czoła niebezpieczeń-
stwu wypełniało większą część życia, był to doprawdy
podniecający widok.

Cofnął się o dwa kroki. O, nie! Ta kobieta go nie poko-

na. Niczym. Nie skuszą go iskry w błękitnych oczach,
długie nogi, delikatne, wrażliwe, wydatne usta. Potrzebo-
wał teraz kobiety mniej więcej tak samo jak następnej rany
w głowie.

- Proszę dać mi znać, kiedy postanowi pani stąd wyje-

chać, pani Jones. Sam panią odwiozę. Wolę, żeby dotarła

R

S

background image


pani do Hatteras w jednym kawałku - powiedział, kładąc
rękę na klamce.

Uśmiechnęła się z przesadną słodyczą.

- To niezwykle miło z pana strony - dodała przez za-
ciśnięte zęby, kiedy zamykał drzwi.

Niezwykle miło. Jasne. On też tak uważał.

R

S

background image

ROZDZIAŁ TRZECI


Do wieczora chmury znów zasłoniły niebo. Wiatr zawo-

dził jak stado dzikich zwierząt, ale przynajmniej nie pada-
ło. Frances połknęła dwie następne aspiryny. Stos najpo-
trzebniejszych rzeczy nadal czekał na rozpakowanie. Mę-
czył ją ból głowy i zatkany nos. Pewnie będę miała zapa-
lenie zatok, skonstatowała ponuro. Morskie powietrze
wcale, nie działa jak balsam, choć tak się powszechnie
uważa.

Nie wpłynęło też na jej apetyt. Czuła głód, ale żołądek

buntował się na widok jedzenia. Może przez ten ciągły ból
głowy?

To możliwe, ale oprócz jedzenia przywiozła tu ze sobą

artykuł do korekty i musi się nim natychmiast zająć. „No-
we dania Fancy" - jej comiesięczna kolumna w gazecie;
ten artykuł miał byś ostatni przed upływem okresu wymó-
wienia.

Oprócz tego musi napisać książkę: „Smaczna dieta Fan-

cy" - zestaw jej najlepszych przepisów. Dwa tygodnie te-
mu upłynął termin oddania wydruku do wydawnictwa.
Trzeba przygotować tekst jak najszybciej; temat jest mod-
ny, konkurencja nie śpi i może się okazać, że wydawca pod
byle pretekstem zerwie umowę.

Wtedy będzie musiała zwrócić zaliczkę. Frances brako-

wało pieniędzy. Dostała na początek jedną trzecią sumy,
następną część honorarium obiecali po przyjęciu ostatecz-
nej wersji, resztę po wydaniu książki. Kiedyś tak ją cieszyła

R

S

background image


ta propozycja. Miała oderwać jej myśli od niezbyt przyje-
mnej sytuacji w domu.

I co? Ma wreszcie mnóstwo czasu i minimum obowiąz-

ków. Żadnych brudnych naczyń, nie posłanych łóżek, skarg
i narzekań. Żadnych problemów, poza tym-że nigdy w ży-
ciu nie czuła się tak okropnie.

Przez cały dzień nie zauważyła, by ktokolwiek pojawił

się w tej okolicy. Chyba rzeczywiście poza nią i tym okro-
pnym gburem nie było na wyspie nikogo. Mało, pociesza-
jąca perspektywa. Jakże on się nazywa? Jakoś tam. Nie-
ważne.

Z natury nie była zbyt towarzyska! Nie poświęcała temu

problemowi szczególnej uwagi. Nie była również odlud-
kiem. Jako najstarsza z piątki rodzeństwa przyzwyczaiła -
się do życia pośród wielu ludzi. Matką umarła, kiedy Fran-
ces miała siedemnaście lat. Musiała-wtedy zrezygnować
z życia towarzyskiego, porzucić marzenia o uniwersytecie
i zadowolić się nauką w college'u. Nie żałowała, że tak się
stało, choć marzyła o innym życiu. Dom zawsze był takim
radosnym miejscem, pełnym gwaru i śmiechu, tłumnie od-
wiedzanym przez rodzinę i licznych przyjaciół.

Niektórzy z tych przyjaciół byli ludźmi wyjątkowymi,

rozmyślała, przywołując wspomnienia, Dwa razy o mało
się nie zaręczyła: najpierw, kiedy miała osiemnaście
a potem dwadzieścia jeden. W tym czasie ojciec, nauko-
wiec zajmujący się roślinnymi pasożytami różnych regio-
nów Afryki, już ich praktycznie opuścił.

Finansowo byli zabezpieczeni, choć to właśnie ona mu-

siała pamiętać o rosnących podatkach od nieruchomości.
Dom został spłacony. Frances zawsze świetnie umiała za-
planować wydatki. Jej rodzeństwo podejmowało dodatko-
wą pracę po lekcjach, kiedy tylko wiek im na to pozwalał.
Niemniej jednak póki ojciec pozostawał za granicą - a nic

R

S

background image


nie wskazywało na to, aby miał ochotę wracać - Frances
odpowiadała za wszystko.

Jeśli ktoś chce mnie wziąć, to z dobrodziejstwem inwen-

tarza, mówiła że śmiechem do Paula, kolegi z college'u,
który prawie się jej oświadczył.

W końcu nie zrobił tego. Zaczął spotykać się z Carol,

jej najlepszą przyjaciółką. Gdy okazało się, że Carol jest
w ciąży, wyjechał, aby podjąć pracę na Zachodnim Wy-
brzeżu. Nigdy nie napisał, nie zadzwonił ani nie wrócił.
Frances była przy Carol, kiedy urodziło się dziecko, i po-
cieszała ją, jak umiała, gdy oddano je do adopcji. Czuła się
winna, bo to ona zapoznała przyjaciółkę z Paulem; w głębi
duszy odczuwała jednak ulgę, że nie ją to spotkało.

Trzy lata później następny kandydat na męża został

zawczasu ostrzeżony. Powiedziała Adamowi o ojcu prze-
bywającym za granicą, siedemnastoletniej Debbie i szes-
nastoletniej Rebie, o bliźniakach, Billu i Denisie. Adam
był zupełnie inny niż Paul; prawnik, interesujący się poli-
tyką, starszy i poważniejszy. Dojrzały mężczyzna powi-
nien zrozumieć, że Frances ma rodzinne zobowiązania.
Zresztą byli w sobie tak szaleńczo zakochani. Zdołał ją
namówić, żeby przeprowadziła się do jego mieszkania.

Kiedy powiedziała mu o wszystkim, Adam nie miał nic

przeciwko temu, żeby nadal dzieliła z nim mieszkanie -
i przy okazji łóżko - ale uważał, że na tym etapie jego
kariery angażowanie się w pomoc rodzinie utrzymanki nie
jest właściwym posunięciem. Pamiętała jak uśmiechała się
wtedy, aż zdrętwiała jej twarz. Czuła bezsilną złość, że
znów okazała się idiotką. Dwa razy dała się ponieść uczu-
ciu, powtórnie zaufała mężczyźnie i została odrzucona. Jej
wiara w siebie zachwiała się na długo.

Cztery lata później spotkała Kennetha. Po ukończeniu

studiów pracowała wówczas jako dietetyczka w małej pry-

R

S

background image


watnej klinice. Pierwszą rzeczą, jaka zrobiła na niej wra-
żenie, było jego przywiązanie do rodziców. Frances już nie
musiała opiekować się rodzeństwem; wszyscy byli doro-
słymi ludźmi. Wymuszona jednak kiedyś przez okoliczno-
ści odpowiedzialność za innych weszła jej w krew. Kto
chciał, mógł skorzystać.

Ojciec, gdyby jeszcze żył, patrzyłby z upodobaniem na

jej nowego narzeczonego, myślała z gorzkim rozbawie-
niem. Po wielu latach, już za późno, zdała sobie sprawę,
jak bardzo Kenneth przypominał pasożytnicze rośliny, któ-
rym doktor Smith poświęcił wiele lat swego życia.

- Och, dosyć tego! - mruknęła z irytacją. Tyle ra-

zy przyrzekała sobie, że nie będzie wracać do przygnę-
biających wspomnień. Nawet bez nich czułą się coraz
gorzej.

Następnego dnia obudził ją jakiś łomot - a raczej serią

łomotów - i to zaraz po świcie. Frances usiadła na łóżku
z mocno bijącym sercem, zamętem w głowie i przeświad-
czeniem, że śni jakiś koszmarny sen. Otwarła ostrożnie
jedno oko i spojrzała na budzik. Obie wskazówki znajdo-
wały się u dołu tarczy. Albo budzik się zepsuł, albo jest pół
do szóstej, chyba że zapomniała przestawić go po wy-
jeździe z Indiany. Mój Boże, o tej porze roku pół do szóstej
to przecież środek nocy!

- A niech to wszyscy diabli! -jęknęła. Opadając z po-

wrotem na łóżko, przykryła głowę poduszką. Nie pomogło.
Kanonada trwała dalej. Po chwili poddała się. Choć na
zewnątrz było całkiem ciemno, pod jej oknami zaczynała
się właśnie trzecia wojna światowa.

Ktoś chyba włączył ogrzewanie, bo było za ciepło. Gło-

wa pękała jej z bólu. Jęcząc, wyrzuciła z siebie kilka prze-
kleństw, prawie zapomnianych od studenckich czasów. I to

R

S

background image


też nie pomogło. Gdyby miała telefon, wezwałaby policję,
straż.

Albo karetkę pogotowia. Czuła się okropnie. Najlepiej,

żeby i ją zastrzelili przy okazji! Wreszcie będzie po wszy-
stkim...

Strzały karabinowe rozbrzmiewały już rzadziej, ale każ-

dy z nich sprawiał, że czuła ból niemal rozsadzający cza-
szkę. Żołądek nie wytrzymałby następnej porcji aspiryny;
nie miała nic innego. Przecież na tej przeklętej wyspie na
pewno nie znajdzie apteki!

Dobry Boże, ona narzeka! Całe życie nie znosiła narze-

kania! Zwlokła się z łóżka i włożyła kurtkę. Ledwie panu-
jąc nad atakiem mdłości, skierowała się chwiejnie do
drzwi. Jeśli ma wyzionąć ducha bez życzliwej osoby przy
boku, to niech ten gbur wie, gdzie ma odesłać zwłoki…


Brace nie spał już, kiedy zaczęła się strzelanina. Spo-

dziewał się jej, odkąd pogoda się ustaliła. Keegan mówił
mu, że kilku myśliwych, którzy od lat przyjeżdżali tu po-
lować na kaczki, może znowu zawitać na wyspę. Powinien
był uprzedzić tę Jones. Zastanawiał się nad tym przedtem,
ale uznał, że strzelanina nad ranem z pewnością poprawi
jej nastrój. Potem o tym zapomniał. A teraz, cholera, zno-
wu ogarnęło go idiotyczne poczucie winy!

Wychodził spod prysznica, kiedy ktoś załomotał do

drzwi. Dama od Czarnobrodego, bez wątpienia. Złośliwe
iskierki zabłysły mu w oczach, kiedy rozważał w pośpie-
chu, co jej powie.

Kto mógł strzelać? Przemytnicy narkotyków? W to

pewnie nie uwierzy. Inwazja w zatoce... Lokalna wojna
gangów? Brzmi nie najgorzej. Może jej zresztą nic nie
mówić. Niech ta cholerna baba domyśla się najgorszego.
Wyniesie się stąd natychmiast.

R

S

background image


Obwiązał biodra ręcznikiem i włożył buty.
- Idę już, idę - mruczał mało przyjaznym głosem. Po-

wstrzymując się od złośliwego uśmiechu, otworzył drzwi.
Powie jej, że rozpoczęły się manewry wojskowe, a nieba-
wem nastąpi bombardowanie cieśniny...

Jeden rzut oka na kobietę wczepioną kurczowo w futry-

nę wystarczył, żeby zapomniał o swoich bajkach. Twarz
miała rozpaloną, fiołkowe oczy zmienione bólem. Szczę-
kała zębami w ataku dreszczy.

Bez słowa ujął jej ramię i wprowadził kobietę do środka.
- No dobrze... Proszę^ się uspokoić. Przecież nic się

takiego nie dzieje. - Zwężonymi oczami przyglądał się jej
twarzy. Nie była piękna, w każdym razie to kobieta nie
w jego guście. Atrakcyjna, być może. Nawet przystojna.
Ładnie zbudowana, choć wychudzona. Parę kilogramów
więcej dobrze by jej zrobiło.

- Muszę skorzystać z pana telefonu - wychrypiała.
- Czy chodzi o coś więcej poza tym strzelaniem do

kaczek?

- Strzelanie do kaczek? O pół do szóstej rano?
- Pół do siódmej według naszego czasu.
Frances zachwiała się na nogach. Brace schwycił ją za

ramiona, zanim upadła na Sztalugi Maudie.

- Proszę usiąść i powiedzieć, co się stało. Naprawdę jest

pani tak gorąco? - Poprowadził ją w stronę wygodnego
skórzanego fotela. Osunęła się nań bezwładnie; na jej bla-
dej twarzy mocne rumieńce wyglądały, jak plamy. Niepo-
kojąca kombinacja.

Nieczyste sumienie znowu się odezwało. Brace czuł, że

teraz musi postępować fair.

- Widzi pani, strzelanie to głupstwo. Wiem, że powi-

nieniem panią uprzedzić. Paru facetów przyjeżdża tu kilka
razy w sezonie aż z Wirginii; To biznesmeni, którzy lubią

R

S

background image


sobie postrzelać. Upolują parę kaczek, zdziebko popiją
i wynoszą się z powrotem. Trochę hałasu, ale to nic
groźnego. - Wodził oczami po delikatnych rysach jej twa-
rzy. - Coś się jednak stało?

- Poproszę... ten telefon...
Przyniósł aparat bez słowa. Sięgnęła do tarczy, ale ręka

drżała jej tak bardzo, że nie mogła wystukać numeru.

- Może ja to zrobię - powiedział. - Proszę mi podać

numer. - Wyglądała na zbyt słabą, żeby móc rozmawiać.

- Najpierw lekarza... Potem do siostry... Numer kie-

runkowy 219. - Przymknęła oczy, a Brace czuł coś, czego
nie doświadczał od bardzo długiego czasu. Od jakichś trzy-
dziestu pięciu lat, ściślej biorąc. Ta kobieta wyglądała okro-
pnie i czuła się pewnie jeszcze gorzej, ale coś mu mówiło,
że zapadnięte policzki i podkrążone oczy to skutek nie
tylko ostatniej nocy. Ignorując jej słabe protesty, wybrał
numer najbliższego lekarza. Potem patrzył, jak próbowała
wziąć się w garść.

- Tu Frances Jones... Zatrzymałam się w domu pana

Seymore'a na Coronoke - mówiła schrypniętym głosem.
Brace słuchał, jak podawała symptomy choroby. Zanim
skończyła, postawił już swoją diagnozę. Dobrze, że za-
szczepili go przeciw grypie jeszcze przed wyjściem ze
szpitala.

- Tak, ja... - zaczęła, po czym po długiej pauzie wy-

rzekła: - Nie, nie mogę tam przyjechać... Rozumiem,
ale...

Brace wyjął słuchawkę z jej słabnącej dłoni i szybko

zreferował sytuację. Zanim skończył, przeklinał w duchu
pogodę, system opieki lekarskiej i swoje parszywe szczę-
ście, dzięki któremu jest teraz z chorą kobietą w miejscu,
gdzie tak bardzo chciał być sam.

Miał mnóstwo wad, to prawda, pewnie daleko więcej

R

S

background image


niż zalet, ale nie odwróciłby się od bliźniego W potrzebie.
Ta kobieta potrzebowała teraz pomocy jak mało kto.


Kiedy wróciła do świadomości, ostatnim wyraźnym

wspomnieniem były gwałtowne mdłości; wymiotowała
kilka razy. Ktoś trzymał jej głowę, potem obmywał twarz
zimną wodą i wycierał do sucha. Pamiętała jeszcze, że
zrzucała z siebie koc, potem dostawała dreszczy z zimna,
potem znów było jej gorąco. Ten ktoś znowu wycierał ją
wilgotnym ręcznikiem.

Aż wstydziła się myśleć o tym, co mogło się jeszcze

zdarzyć. Miała na sobie nocną koszulę. Suchą. Przedtem
była mokra od potu. Przypominała sobie coraz więcej:
przecież kiedy tu przyszła, żeby zadzwonić, była komplet-
nie ubrana.
Ostrożnie otwarła jedno oko. Piekło, ale coś widziała.
To znaczy, że jeszcze nie umarła. Głowa bolała ją w dal-
szym ciągu, ale Frances nie czuła już upiornego łupania.
Czuła się słaba i rozbita. Mdłości chyba ustąpiły.

Pamięć podsuwała kolejne fragmenty niedawnych prze-

żyć. Czy ten mężczyzna rzeczywiście wykonywał dla niej
tę wszystkie mało przyjemne rzeczy, które kiedyś robiła
dla rodzeństwa? W dzieciństwie bracia i siostry łapali każ-
dą chorobę aktualnie grasującą w szkole.

Usłyszała stuk otwieranych gdzieś drzwi. Spróbowała

otworzyć oboje oczu naraz. Po raz pierwszy zdała sobie
sprawę, że nie leży we własnym łóżku i nie przebywa
w Jaskini Czarnobrodego. Nie mieszkała tam na tyle długo,
żeby czuć się jak w. domu, ale tego wąskiego pokoju z wy-
sokim sufitem nie znała na pewno.

- Może dać pani coś do picia?
Przez mgłę zobaczyła, jak mężczyzna podchodzi do jej

łóżka z tacą, na której stała szklanka i puszka coli. Był

R

S

background image


bardzo wysoki, dostrzegła to jeszcze wyraźniej, leżąc
w horyzontalnej pozycji.

- Pani organizm bardzo się odwodnił.
- O Boże - wymruczała żałośnie.
- Herbata czy cola? Może zje pani krakersa? Doktor

radził, żeby zacząć właśnie od nich. Jeśli utrzyma je pani
w żołądku, przyśle jakiś lek na ból głowy. Pewnie nieźle
panią łupie.

W ustach czuła smak waty, włosy były wilgotne i po-

zlepiane w strąki; cała czuła się lepka. Co za ironia losu;
pielęgnowała innych podczas wszelkich chorób i dolegli-
wości: świnka, wszawica, symulacje, ataki hipochondrii,
ale sama nie chorowała nawet przez jeden dzień w życiu.
Być może nie mogła sobie na to pozwolić. Teraz, w naj-
bardziej nie sprzyjających okolicznościach, dała się zwalić
z nóg jakiemuś paskudnemu wirusowi.

- Tak mi przykro - próbowała powiedzieć to mocnym

głosem, ale skutek był dość mizerny.

- Nie ma powodu. Przecież to się zdarza.
- Mnie nie.
Brace uniósł brwi i Frances zauważyła po raz pierwszy,

że oprócz ledwie widocznej, srebrzystej siatki blizn na
lewej stronie twarzy przez jedną brew przebiega głębsza,
ukośna szrama. Nadawała mu dziwnie zawadiacki, wygląd.

- Tak zwane żelazne zdrowie? - zapytał z nieco krzy-

wym uśmiechem.

Uśmiechając się, wyglądał zupełnie inaczej. Miała ochotę

rzucić mu się na szyję i wypłakać swe krzywdy w jego sze-
rokich ramionach - co znaczyło, niestety, że nie tylko żołą-'
dek, ale i mózg ucierpiał podczas przebytej choroby.

- Nie miałam czasu chorować - odpowiedziała z tru-

dem. Nadal chciało jej się płakać i kładła to na karb pogry-
powej słabości. Nigdy przecież nie płakała. - Tak bardzo

R

S

background image


mi pan pomógł, a ja... a ja... - Rozłożyła bezradnie ręce.
Zwykłe mężczyźni nie czuli się dobrze przy chorych. Po-
dejrzewała, że ktoś taki jak on - choć naprawdę nie miała
dotąd do czynienia z tym gatunkiem mężczyzn ~ wręcz nie
znosi podobnych sytuacji.

- Cokolwiek tni się stało, już minęło - wychrypiała.

- Zaraz się stąd wyniosę.

- Nie ma mowy.-Postawił tacę na stoliku obok, bardzo

dekoracyjnym, mahoniowym meblu z marmurowym bla-
tem i wygiętymi nogami. - Pierwszy podmuch wiatru zwa-
li panią z nóg. Proszę leżeć spokojnie, a ja pobawię się
w lekarza, dobrze? Zaczyna mi się to podobać. Teraz po-
mogę pani usiąść.

Podparł ją ramieniem, zanim zdążyła zaprotestować.

Dotknięcie jego dużej, ciepłej dłoni pod plecami sprawiło,
że zaczęła drżeć.

- Zimno? Gorączka spadła dzisiaj rano; ale doktor po-

wiedział, żeby na panią uważać. Przeziębienie teraz mo-
głoby wywołać komplikacje.

- Dziś rano? Bogu dzięki! Wydawało mi się, że leżę tu

parę dni.

- Tylko jeden dzień i noc. Była pani nieprzytomna

przez większość...

- Dzień i noc! - jęknęła. - Ale jak ja... Kto mi…
- Proszę nie robić z tego problemu, dobrze? Położyłem

panią do łóżka i przyniosłem z domku Seymore'a trochę
rzeczy, gdyby były potrzebne. To żaden kłopot;

Zakryła rękami twarz.
- Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, wolałabym teraz

umrzeć. - Nigdy w życiu nie czuła się tak zakłopotana. To,
że obcy człowiek trzymał przed nią kubeł; kiedy miała
torsje; było wystarczająco okropne. Ale oprócz tego ten
mężczyzna zdjął jej ubranie, zmieniał koszulę i...

R

S

background image


Na miłość boską, nikt nigdy tego dla niej nie robił, nawet

Kenneth, przez tyle lat małżeństwa, zanim zginął.

Brace oparł jedno kolano na łóżku i podniósł ją, nadal

podpierając ramieniem jej plecy. Głowa Frances spoczęła
na jego barku. Brace stwierdził, że jest to całkiem inne
odczucie niż wtedy, kiedy trzymał ją półprzytomną w cza-
sie kolejnego ataku mdłości.

Odkąd Frances Smith Jones, długonoga i smukła,

z aksamitnym ciałem barwy kości słoniowej i oczach jak
ciemne fiołki znalazła się w jego sanktuarium, odkrył
w sobie cechy, o które nawet się nie podejrzewał. Nie miał
żadnego domowego zwierzęcia od wczesnego dzieciństwa,
kiedy to jego szczur, Simon, zdechł, zjadając zatruty ser.
Jak na faceta bez doświadczenia całkiem nieźle sobie radził
z pielęgnowaniem chorej istoty.

Naprawdę nieźle.
Przed upływem wieczoru Frances poczuła się prawie

zdrowa. Doszła do wniosku, że wirus dopadł ją, bo wresz-
cie do tego dojrzała. Przez całe lata żyła jak w kieracie,
prowadząc dział o gotowaniu w miejscowym magazynie,
pracując nad książką, która przyniosłaby jej popularność
i poprawiła finanse, dbając o dom i swoich wiecznie nie-
zadowolonych teściów.

W końcu, na parę dni przed Bożym Narodzeniem, jej

życie zmieniło się w jednej chwili. Odkryła coś, o czym
całe miasto wiedziało od lat - praktycznie od początku
swego małżeństwa dzieliła męża z inną kobietą. Na doda-
tek kochani teściowie, Florence i Henry Jonesowie, którzy
wprowadzili się do ich domu, bo bali się mieszkać sami,
którym dogadzała jak mogła najlepiej, wysłuchiwała go-
dzinami ich paplaniny, którym od tylu lat pomagała pod
każdym względem, również finansowym, wiedzieli od
dawna o podwójnym życiu swego syna.

R

S

background image


Najpierw nie chciała w to uwierzyć: przeżywała etap

zaprzeczania, jak tłumaczyła jej Carol, która przeczytała
wiele popularnych poradników z dziedziny psychologii po
epizodzie z Paulem i dzieckiem. Potem przyszedł gniew
i zawzięta chęć zerwania wszelkich więzów z przeszłością,
pragnienie, żeby zacząć wszystko od nowa gdzieś daleko
od domu i znajomych. I pomyśleć, że przez dwa lata trwała
w żałobie po swoim mężu, bojąc się przyznać nawet przed
sobą, że znów źle wybrała mężczyznę swego życia i znów
została oszukana.

Uwolnienie się od więzów przeszłości stało się dla niej

szczególnie trudne; była wszakże ofiarą wiecznego poczu-
cia odpowiedzialności. Rodzina Jonesów do tego stopnia
zawładnęła nią i jej życiem, że w odcinaniu się od nich nie
starczyło już sił na negocjacje. Musiała poświęcić wiele
rzeczy i spraw, które w innych okolicznościach dałoby się
uratować.

Spakowała parę osobistych rzeczy, umówiła się z prawni-

kiem i przepisała dom na teściów. Niech teraz Florence i Hen-
ry martwią się płaceniem świadczeń, ubezpieczeniem, na-
prawami i podatkami! Niech przekonają się, jak to jest, gdy
trzeba kłócić się z sąsiadem, którego pies hałasuje w nocy,
a starsi państwo muszą się wyspać. Niech się sami użerają
z gazeciarzem, żeby rzucał gazety na podłogę ganku, a nie na
dach. Może wreszcie sami się pomartwią,..

O, szlag by to... Jasne! Tyle lat żyła nerwami, że w pier-

wszej chwili rozluźnienia dopadł ją przeklęty wirus. Po-
zwoliła sobie na słabość.

Brace trzymał w ramionach jej zesztywniałe ciało, ob-

serwując ze zdziwieniem, jak zarys delikatnego podbródka
stwardniał, a w oczach pojawił się dziwny błysk.

- Uda się to powstrzymać, czy mam biec po kubeł?

- spytał szybko.

R

S

background image


Musiała się roześmiać, choć łzy słabości i żalu już na-

pływały jej do oczu.

- Czy chwalono już pana za niezwykle taktowne

obchodzenie się z chorymi? - zapytała.

- Nie. Ale czekam na to z zapartym tchem.

Frances nagle zdała sobie sprawę, że też nie zachowuje

się lepiej. Nie przywykła do opieki i dowodów troski ze

strony kogokolwiek.

Brace wyrównał poduszki pod jej plecami i cofnął się

w oczekiwaniu, że pacjentka wygodnie się ułoży. Nie do-
czekał się, więc wyszedł.

Gdy zobaczyła, że zniknął w drzwiach, łzy polały się

strugami. Pociągnęła nosem, przełknęła ślinę i wytarła
twarz rękawem.

Zachowałam się okropnie, pomyślała. Powinnam była

wynieść się stąd, zanim zrobiłam z siebie taką idiotkę.
Teraz już jest za późno. Krzywiąc się, piła małymi łykami
colę, zagryzając kawałkiem krakersa. Nie miała na nie
ochoty, ale musiała odzyskać siły,

Jej ubranie wisiało na wieszaku w wielkiej mahoniowej

szafie obok kilku par dżinsów i kolekcji byle jakich koszul.
Szara z dzianiny, czarna flanelowa, jeszcze jakaś nieokre-
ślonej barwy. Trzymając się poręczy łóżka, zdołała się jakoś
ubrać. Zużyła na to' cały zapas sił, ale został jej jeszcze
Upór. Stojąc chwiejnie na środku pokoju powtórzyła sobie
to, co zamierzała powiedzieć gospodarzowi.

Brace czytał. Światło padające z wysokiego okna uwy-

datniało jego kanciaste rysy, nierówne kości policzkowe
i siatkę blizn na lewej stronie twarzy. Zaczerpnęła powie-
trza, żeby się uspokoić.

- Panie Bridgeman, zrobił pan dla mnie bardzo dużo,

choć wcale pan nie musiał. Bardzo panu...

- Ridgeway.

R

S

background image


- Co?
Parę warstw nylonu i cienkiej włóczki nie chroniło Fran-

ces przed zimnem. Już dygotała. Drżał również jej głos.

- Nazywam się Brace Ridgeway i, do diabła ciężkiego,

miała pani nie wstawać!

Zerwał się z fotela i przemierzał pokój długimi krokami,

nawet nie udając, że łagodnie obchodzi się z pacjentką.

Frances przyciskała do piersi zawiniątko z pościelą, bie-,

lizną i przyborami toaletowymi, które Brace przyniósł z jej
domku.

- Jestem już całkiem zdrowa, panie Ridgeway, dzięki

pana troskliwej opiece. Może pan wrócić do swojego łóżka.

- Powinna pani w nim zostać. Położyłem tam panią

dlatego, bo tylko to jedno było posłane.

- Rozumiem, ale... jeszcze raz panu dziękuję; napra-

wdę będzie lepiej, jeśli...

- Do diabła, niech pani wreszcie przestanie być taka

niezależna! Nie wyzdrowiała pani na tyle, żeby samodziel-
nie myśleć.

Frances zjeżyła się natychmiast.
- Może to pana zdziwi, ale mam zwyczaj myśleć sa-

modzielnie od wielu lat. Prawie weszło mi to w krew.
Jeszcze raz dziękuję; odeślę panu upraną pościel.

Brace cisnął książkę na podłogę.
- Proszę bardzo, niech się pani jeszcze bardziej rozcho-

ruje! Guzik mnie to obejdzie! Ja tu pani nie zapraszałem.
I jeśli nikt pani dotąd tego nie powiedział, pani Jones, to
oświadczam, że traktuje pani ludzi obrzydliwie!

W innej sytuacji może mogłaby wymyślić jakąś kąśliwą

ripostę, ale teraz chciała uciec, zanim znowu zacznie pła-
kać. Dawniej nigdy nie płakała! Widocznie tutejsza grypa
tak się objawia - wirus mazgajstwa z Północnej Karoliny.
Jeśli jednak zacznie się teraz mazać, ten facet gotów po-

R

S

background image


myśleć, że to przez niego. Niedoczekanie! Żaden mężczy-
zna nie doprowadzi jej już do łez!

- Miło mi to słyszeć - podniosła głowę królewskim

gestem. - Jeszcze raz dziękuję za wszystko, panie Ridge-
way. Zostawię upraną pościel na moim ganku. Odbierze ją
pan sobie w dogodnej chwili.

Zużyła na wypowiedzenie tych słów resztki determina-

cji, ale wyszła z podniesionym czołem i suchymi oczami,
prawie nie chwiejąc się na nogach, choć przed sobą widzia-
ła rozmazaną mgłę.

A w ogóle to co mu się nie podoba w tym, jak ona

traktuje ludzi? Niebawem i jego dopadnie ta skręcająca
żołądek grypa. Ciekawe, jak wówczas będzie wyglądał
jego stosunek do bliźnich!

R

S

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY


Wymuszonego przypływu energii starczyło na krót-

ko; Frances przespała resztę dnia. Obudziła się póź-
nym popołudniem, głodna i lepka od potu. Gdy wykąpała
się, umyła włosy i wysmarowała olejkiem obolałe ciało,
była nadal głodna, ale już zbyt zmęczona, aby cokolwiek
zjeść.

Żadne dobre duchy nie wysprzątały kuchni, kiedy jej

nie było. Kubek z resztką zimnego kakao nadal stał na
stole. Siatka z zakupami leżała na blacie. Wydruk książki,
ułożony schludnie obok komputera, czekał na korektę
i uzupełnienia.

Jej książka... Wydawca magazynu liczył na to, że po

sukcesie książki dział dietetycznych nowinek Fancy zyska
nowych czytelników i pismo zwiększy nakład. Wobec ta-
kich perspektyw pozwolił jej wypożyczyć biurowy kom-
puter i laserową drukarkę. I pomyśleć, że do tej pory Fran-
ces pouczała innych, żeby nie mówić „hop", zanim.... Teraz
sama powiedziała „hop", a szanse na przeskoczenie były
coraz mniejsze.

W minorowym nastroju układała na półkach przywie-

zione produkty, kiedy Brace Ridgeway załomotał do drzwi
i wszedł. Nie pomyślała o tym, żeby je zamknąć.

- Czyżbym coś u pana zostawiła? - zapytała. Miała na

sobie przedpotopową nocną koszulę i czerwony flanelowy
szlafrok. Niezbyt odpowiedni strój do przyjmowania gości,
ale Brace miał okazję ją widzieć, kiedy miała na sobie

R

S

background image


jeszcze mniej. Uświadamiając sobie, co widział wówczas
ten obcy mężczyzna," oblała się rumieńcem.

Gość stanął tuż przy drzwiach, jakby chciał zamknąć je na

zasuwę. Był ubrany w rozpiętą skórzaną kurtkę i powypycha-
ne na kolanach dżinsy. Rozwichrzone włosy, przetykane roz-
jaśnionymi przez słońce pasmami, opadały na kołnierz.

- Ciekawe, co też pani teraz robi? - zapytał podejrzli-

wym tonem.

- Odpowiadam na głupie pytania.
- Niech się pani tak nie mądrzy..
- A pan niech nie zadaje idiotycznych pytań.
- Przyniosłem pani kolację. Chyba przespała pani cały

dzień.

- Rzeczywiście. Bardzo panu dziękuję za dobre chęci,

ale potrafię sobie przyrządzić coś na kolację.

- Naprawdę? W tej chwili wygląda pani tak, jakby się

miała za chwilę przewrócić. Niniejszym informuję, że
wczoraj straciła pani za dużo sił i parę krakersów niczego
nie załatwi. Przyniosłem zupę.

Zupa. Ślinka napłynęła jej do ust. Jej cytrynowa zupa

zyskała kiedyś niejedną nagrodę. Za wołowy rosół z klu-
skami doprawiany żółtkiem dostała olbrzymi srebrny pu-
char z odpowiednią inskrypcją.

Oczywiście teściowa nie omieszkała jej wytknąć, że

puchar był tylko posrebrzany, ale Frances cieszyła się ze
swego sukcesu. Liczyło się to, że zdobyła nagrodę. Zupa.
Gorąca, pożywna, domowa zupa... .

- Jaka? - zapytała.
- Mam puszki. Niech pani wybierze.
- Zupa z puszki?
- No, no, czy ja wyglądam na tę kobitkę z telewizji,

która miesza w garnkach i występuje w programie „Gotuj
zdrowo"?

R

S

background image


- Przepraszam, nie pomyślałam...
- Niedawno słyszałem, że to nawyk. Weszło pani

w krew.

- Przepraszanie?
- Nie, myślenie.
Dopiero po jakimś czasie przypomniała sobie, o czym

ten człowiek mówi. Kłócili się o coś wtedy.:. Czuła, że
nie ma już sił. Usiadła ciężko w fotelu z opuszczonymi
ramionami.

- Myśli pan, że moglibyśmy darować sobie kłótnie i za-

cząć wszystko od nowa?

Braće wzruszył ramionami, próbując nie patrzeć na jej

bose stopy. Były tak wąskie, prawie zbyt delikatne, żeby
nosić jej ciało. Jak na tak szczupłą kobietę miała ładnie
zaokrąglone łydki, a kolana, które ukazały się pomiędzy
rozchylonymi połami szlafroka.

Z wysiłkiem przerwał kontemplowanie poszczególnych

fragmentów jej ciała. Wyjął dwie puszki zupy z kieszeni
lotniczej kurtki i zdecydowanym ruchem postawił na ku-
chennym blacie,

- Czy ma pani jakieś pantofle?
- Lubię chodzić boso.
- W styczniu? Szanowna pani, ktoś powinien się panią

zająć. To dziwne, że udało się pani przeżyć do tej pory.

- Głównie dzięki unikaniu aroganckich facetów, któ-

rzy używają zwrotu „szanowna pani" w charakterze wy-
zwiska.

Mierzyli się wzrokiem przez chwilę. W przebłysku

przypomnienia Frances zobaczyła swych nastoletnich braci
bliźniaków w czasie typowej dla nich kłótni. Dialog skła-
dał się z wypowiedzi w rodzaju: „Bo co?", „No co, bo co?"
i tak w kółko, dopóki ktoś, zwykle Frances, nie przerwał
tej farsy.

R

S

background image


Na samo wspomnienie braci kąciki jej ust uniosły się

w górę, oczy zabłysły na tle wymizerowanej twarzy. Brace
pochylił się nad nią.

- Kobieto, czy ty się dobrze czujesz?
Zaczął przemieszczać się w stronę drzwi, na wypadek

gdyby miała zachować się nieobliczalnie.

- Przepraszam. Nie uśmiechałam się do pana, tylko do

moich braci bliźniaków.

Zamrugał powiekami. Przecięta lewa brew uniosła się

pod dziwnym kątem.

- Ach, tak. Rozumiem.
Jego zachowanie sprawiło, że Frances dostała ataku

śmiechu, Wyglądał na przestraszonego. Próbowała mu
wszystko wyjaśnić, ale zanim wydobyła z siebie jakieś zro-
zumiałe zdanie, Brace przewracał już zawartość szuflad
w poszukiwaniu otwieracza do konserw.

- Ta pomidorowa byłaby niezła z odrobiną tabasco, ale

to za ostra kombinacja dla pani chorego żołądka. Druga
jest z zielonego groszku. Proszę wybrać.

Odetchnęła głęboko jeszcze parę razy.
- Wybieram obie - odparła zmęczonym głosem. Osu-

nęła się na oparcie fotela i przymknęła oczy. Niech się
dzieje co chce, byle nie musiała się stąd ruszać. Zresztą,
kiedy ona słabła, dn robił się mniej napastliwy. Uświado-
miła sobie, że wcale nie chce go wypędzać, przynajmniej
na razie.

- Nie rozumiem? Obie zupy?
- Czemu nie? - powiedziała,- nie otwierając oczu. -

Można, zmieszać je razem, dodać trochę sherry i wyjdzie
z tego gęsta, pożywna zupka.

- Mówi pani poważnie?
Otwarła oczy, zaintrygowana tą szczególną łagodnością,

która wyłaniała się czasem spod kamiennej maski, łagod-

R

S

background image


nością pełną samopotępienia, bo ten twardy człowiek pew-
nie uważał ją za słabość.

- Nigdy nie żartuję na temat jedzenia - odpowiedziała.

- Gotowanie to bardzo poważne zajęcie.

Rzucił jej uważne spojrzenie i wzruszył ramionami.

Przy tym wzroście i tak szerokich ramionach powinien
ważyć jakieś dziewięćdziesiąt kilo. Nie miał nawet osiem-
dziesięciu. Może chorował? Albo miał jakiś wypadek? Czy
nie było nikogo, kto by go dobrze karmił?

Dlaczego, do diabła, wciąż przejmuje się losem każdej

napotkanej żywej istoty? Musi z tym skończyć. Co on ją
w końcu obchodzi? W tym domu jest jeden wygodny fotel
i właśnie ona w nim siedzi. Jeśli znajdzie się ktoś, kto
będzie w miarę regularnie dostarczał jej pożywienie, może
tu siedzieć aż do końca świata.

- Panie Ridgeway... Brace... jest mi wszystko jedno,

co zrobisz z tymi zupami i jak będą smakowały. Nie spo-
dziewaj się tylko, że będę mogła utrzymać łyżkę w ręku.

W odpowiedzi usłyszała zgrzyt otwieracza do puszek

i stukanie garnków. Być może zanim on ugotuje tę zupę,
kuchnia będzie przypominała pobojowisko, ale nie obcho-
dziło jej to. Naprawdę nie pamiętała, żeby ktoś robił dla
niej cokolwiek nawet wtedy, kiedy złamała lewy nadgar-
stek. Tamtego dnia obracała materac mamy Jones na drugą
stronę po raz czwarty. Mama Jones cierpiała na typowy
syndrom księżniczki na ziarnku grochu,

- A masz sherry? - zapytał Brace.
Zamrugała powiekami i stwierdziła, że jej twarz znaj-

duje się tuż przy jego udzie; przy smukłym, muskularnym
udzie mężczyzny. Wyprostowała się w fotelu i odetchnęła
głęboko. Pachniał skórą i proszkiem do prania.

- Sherry?.- powtórzyła.
- Żeby dolać ją do SB.

R

S

background image


- SB? Co to jest?
- Szara Breja. Nazwana przez ciebie gęstą, pożywną

zupką. Widziałaś kiedyś w naturze taki kolor? Będziesz
chyba jadła z zamkniętymi oczami, bo możesz mieć na-
wroty torsji.

- Pomarańczowa i zielona... Po zmieszaniu rzeczywi-

ście przypominają błoto. Faktycznie nie zastanawiałam się
nad kolorem. I nie mam sherry. A jeśli stryjek Seymore
trzyma tu zapas alkoholu, to na pewno dobrze go ukrył.

Brace wzniósł oczy do sufitu. Całkiem niebrzydkie

oczy, pomyślała. Nadal emanował z nich chłód, choć nie
przypominały już bryłek lodu.

- I ona teraz mi to mówi -mruknął. Wyłączył prąd pod

płytką kuchenki i dodał: - Beze mnie nie wolno ci niczego
robić. Zaraz wracam.

Frances czuła się śpiąca, głodna i trochę otumaniona.

Znowu zamknęła oczy. Niech będzie breja. I tak ją zje.
Nawet dwa talerze.

Brace wrócił za dwie minuty z filiżanką w ręku. Rzucił

okiem na Frances, spoczywającą bezwładnie w fotelu, i ru-
szył do kuchenki. Bez namysłu wlał to, co przyniósł, do
garnka. Frances pociągnęła nosem.

- Sherry?
- Burbon - odpowiedział;

Frances gwałtownie otworzyła oczy.

- Burbon... Whisky?
- Doda ci wigoru. Zupa pachnie całkiem przyjemnie,

ja ci to mówię. Chyba minąłem się z powołaniem.

Nawet nie pytała, ile whisky było w tej filiżance. Wszy-

stko jedno. Zwykle nie wypijała więcej niż szklankę wina
przy jakiejś okazji. Nie dlatego, żeby była abstynentką.
Zdawała sobie sprawę, że alkohol jest drogi. Mogła się bez
niego obyć.

R

S

background image


Brace podał jej zupę na tacy. Nieufnie sondowała łyżką

zawiesistą mieszaninę.

- Taki kolor mają błota bagienne - stwierdziła, ostroż-

nie próbując zupę. Brace czekał na jej opinię z rozbrajają-
cym wyrazem twarzy, nadziei i niepokoju. - Mmm. Dziw-
ne, ale niezłe... - Przełknęła zawartość następnej, tym ra-
zem pełnej łyżki. - Nawet bardzo smaczne.

Brace wydał westchnienie ulgi.
- Mnie się też wydawało, że to dobra kombinacja.
Jedli w milczeniu przez parę minut. Potem Brace wstał

i zaczął grzebać w pojemniku na chleb, szukając czegoś.
W końcu wyjął paczkę biskwitów.

- Nie masz słonych herbatników? - zapytał.
- Soli masz tu już dość. W zupie jest dzienna racja tej

trucizny dla pięcioosobowej rodziny - rzuciła bez zastano-
wienia. Lata nauki i pracy w charakterze dietetyczki spre-
cyzowały jej poglądy na temat tego białego mordercy. -
Mówiłeś, że minąłeś się z powołaniem. Co naprawdę
robisz?

- Testuję samoloty. Jestem pilotem - odparł szorstko.

Łyżka Frances upadła z brzękiem na tacę.

- Pilot-oblatywacz! Powinnam się była domyślić.
- Dlaczego?
- Któż inny mógłby zrobić z normalnych zup mieszan-

kę wybuchową? - Niespodziewanie uśmiechnęła się. Bra-
ce patrzył, jak jej oczy rozbłysły w tym uśmiechu, i myślał,
że bardzo szczupłe kobiety z kwadratowym podbródkiem
i mocno zarysowanymi, zapadniętymi policzkami wyglą-
dają całkiem interesująco. W każdym razie taki typ urody
nie zaszkodził Katherine Hepburn.

- Może zjesz jeszcze trochę? - zapytał, wstając.
- Jeśli nie muszę siadać zaraz za kierownicą, to proszę

bardzo.

R

S

background image


Niewiele mówili, jedząc zupę. Frances czuła, że Brace

jest nadal spięty, jakby wciąż jeszcze jej nić ufał. Zastana-
wiała się, dlaczego. Czuła się dużo lepiej. Nie wiedziała,
jaki udział ma w tym ciepłe jedzenie, a jaki burbon; naj-
ważniejsze było to, że odzyskiwała siły.

Brace zgasił górne światło w kuchni i zapalił lampę nad

stołem. Siedząc w półcieniu, przyglądała mu się całkiem
otwarcie, co niechybnie musiało być skutkiem whisky;
zupy nigdy dotąd nie działały na nią w ten sposób.

Jego twarz wyglądała jak zestaw części zamiennych.

Śmieszne porównanie. Poza tym nieźle się prezentuje, choć
musi przede wszystkim trochę utyć. Zupy na śmietanie,
ciastka z kremem - wszystko, czego normalny człowiek
powinien unikać jak ognia. Wzrok Frances ześliznął się po
jego klatce piersiowej, zadziwiająco szerokiej. Spojrzała
na jego wąskie biodra; miała wrażenie, że spodobałoby się
jej to, czego nie widać na zewnątrz.

Zauważyła, że Brace widzi, jak ona na niego patrzy,

i oblała się gorącym rumieńcem.

- Przypomnij mi, żebym nie zbliżała się nawet do al-

koholu, dobrze? - mruknęła, bardziej rozbawiona niż prze-
jęta tą sytuacją. Od lat nie patrzyła tak na żadnego męż-
czyznę.

Lewa brew Brace'a znowu wykonała dziwny taniec nad

okiem. Kusiło ją, żeby spytać go ó tę bliznę; 0 tę siatkę
blizn poniżej też. Nie zrobiła tego. Jakoś bardziej intereso-
wało ją jego wnętrze niż wygląd, Dlaczego jest taki nieuf-
ny? Co sprawiło, że ten człowiek wybrał tak niebezpieczny
zawód? I co robi na Coronoke?

- Brace, jak to się stało, że... - zaczęła, kiedy on wstał

i przeciągnął się. Patrzyła zafascynowana, jak flanela
i dżins przesuwają się po jego długim, szczupłym ciele.
Zupełnie straciła wątek.

R

S

background image


- Myślę, że na mnie już pora - powiedział, sięgając po

lotniczą kurtkę.

- Ale przecież... - Z trudem przełknęła ślinę. - Tak,

oczywiście... jeszcze raz dziękuję. Tyle dla mnie zrobiłeś
przez te dwa dni. Aż trudno mi uwierzyć, że mogłeś się na
to zdobyć; widziałam, że za wszelką cenę chciałeś się mnie
stąd pozbyć. Tym bardziej to doceniam.

- I ja się sobie dziwię. To wcale nie leży w moim cha-

rakterze. - Uśmiechnął się, a wokół jego oczu pojawiła się
cienka siateczka zmarszczek.

Ma naprawdę ładne oczy, uznała. Przejrzyste, głęboko

osadzone, otoczone grubymi, gęstymi rzęsami. Ale było
w nich znowu znajome ostrzeżenie: „Trzymać się z daleka.
Teren prywatny. Kto go naruszy, będzie karany z całą su-
rowością prawa. Albo odholowany z powrotem na własny
koszt". Uśmiechnęła się do tej myśli. Całkiem niedawno
Brace starał się, jak tylko mógł, aby jej pomóc.

Nie powinien się jej bać. Nie była żadnym zagrożeniem

dla niego ani dla żadnego innego mężczyzny. Trzy razy się
o tym przekonała. Widziała też-, jak ojciec zajmował się
rodziną tylko wtedy, kiedy ją powiększał. Był to czwarty
mężczyzna, który ją zawiódł.

Teraz jednak nie chciała, żeby Brace odchodził. Spała

cały dzień i nie była zmęczona, choć dziwnie rozluźniona.
Oboje czuli błogość po zupce wzmocnionej alkoholem.

Nie chciała być sama. Nie była przyzwyczajona do tego,

choć często w minionych latach marzyła o chwili spokoju
w samotności.

- Czy nie wiesz, co się dzieje z moim telewizorem?

- spytała, żeby zacząć jakiś temat. - Pokazuje przeważnie
taniec duchów w śnieżnej zamieci.

- Przykro mi, ale mój również nie działa lepiej. Jeste-

śmy na granicy terenu działania przekaźnika, a telewizji

R

S

background image


kablowej tu nie ma. Jeśli masz wideo, to u Keeganów jest
niezły zestaw kaset. Są książki, jeśli lubisz czytać. Przyjdź,
i weź sobie, co chcesz. Nigdy nie zamykam domu, póki
jestem na wyspie.

- Dziękuję. Może wpadnę za dzień lub dwa. - Przygo-

towywał się do odejścia, a tak chciała nakłonić go, żeby
został.

Zatrzymał się nagle, nakładając swą ciężką lotniczą kur-

tkę. Popatrzył na Frances przez ramię; cienie rzucane przez
wiszącą nisko lampę podkreśliły nieregularność rysów i te
głęboko osadzone, tajemnicze oczy. Wygląda jak ranny
wojownik, pomyślała.

Biada kobiecie na tyle nierozumnej, żeby się w nim

zakochać.

Nie poprosiła go, żeby został, on też tego nie propono-

wał. Z widocznym przynajmniej na zewnątrz spokojem
powiedziała mu dobranoc i patrzyła za nim, póki nie znik-
nął na wąskiej ścieżce pod zwisającymi gałęziami. Stała na
progu, spoglądając w ciemność, aż ciche bżyczenie pieca
przypomniało jej, że wpuszcza do wewnątrz chłodne po-
wietrze. Niechętnie zamknęła drzwi.

To zabawne... obcy dla niej dźwięk fal uderzających

o brzeg działał tak kojąco. Urodziła się i mieszkała w głębi
lądu. Rzeki nie szepczą: „Ciicho... doobrze... ciii". Rzeka,
którą pamiętała z dzieciństwa, Maumee, nigdy tak do niej
nie szeptała.

Niebo nad głową usiane było gwiazdami, bilionami

gwiazd odbijających się w ciemnej powierzchni wody cieś-
niny. Nie było tu latarni ani oświetlonych okien wzdłuż
ulicy. Nie słychać było miłych, a czasem też niemiłych
odgłosów dobiegających z ludzkich domostw: kosiarki ha
trawniku, grającego radia, śmiechu dzieci czy szczekania
psów.

R

S

background image


Tylko: „Ciicho.... doobrze... ciii".
Wyspy to bardzo szczególne miejsca, myślała. Człowiek

czuje się taki bezbronny, otoczony tylko przez niebo i wo-
dę. Nawet sąsiednia wyspa Hatteras, dużo większa od Co-
ronoke, miała tylko półtora kilometra szerokości i wynu-
rzała się z wód Atlantyku o pięćdziesiąt kilometrów od
stałego lądu.

Nie po raz pierwszy Frances zastanawiała nad tym, czy

dobrze zrobiła, stawiając wszystko na jedną kartę i zrywa-
jąc więzy łączące ją z przeszłością.


Brace z rękami wciśniętymi w kieszenie zbliżał się do

Trofeum. Z przyjemnością wdychał przesycony jodem,
słony zapach wysychających wodorostów. Kiedy tu przy-
był, buszował po całej wyspie. Keeganowie odpłynęli, a on
przemierzał ją niezmordowanie w dzień i w nocy, brodząc
w rozlewiskach, przedzierając się przez gąszcze tutejszego
lasu, pełnego drapiących krzewów i zwisających pnączy.
Samotne noce na wyspie skłaniały do introspekcji, więc
musiał się tak zmęczyć, żeby spać mocno i nie mieć snów.

Stopniowo uświadamiał sobie, że wreszcie myślenie

o przeszłości - o Sharon, o tyto, że koścista dłoń śmierci
chybiła o włos - iż to myślenie zaczynało tracić swoją złą
moc. Przez tyle lat żył beztrosko. Kiedyś jednak nadchodzi
czas, gdy człowiek musi albo pogodzić się z tym, jak ułożył
sobie życie, albo starać się je jeszcze zmienić lub też po
prostu je sobie odebrać. Wiele rzeczy mówiono o nim
przez minione lata, ale nikt nie mógł mu zarzucić, że łatwo
się poddaje.

Dziś nie wędrował myślami wstecz; Brace Ridgeway,

dziecko ulicy, bywalec więziennych cel, śmiałek wyzywa-
jący los, wbrew rozsądnym postanowieniom wciąż rozmy-
ślał o Frances Jones, kobiecie o lawendowobłękitnych

R

S

background image


oczach, o włosach ciemnych i lśniących, które falowały
wokół jej szyi, gdy nagle odwracała głowę.

Kim naprawdę była, do diabła? Co robiła w takim miej-

scu? O tej porze roku? Nic mu tu nie pasowało.

Była inteligentna i na swój sposób piękna. Dotąd po-

dobały mu się kobiety o urodzie bardziej rzucającej się
w oczy. Bardziej... wyzywającej. Tak, to prawda, lubił,
żeby miały w sobie coś z dziwki; może dlatego, że dobrze
się z nimi wówczas czuł.

Kobiety z towarzystwa, z nienagannymi manierami wy-

niesionymi z ekskluzywnych szkół i poczuciem przynależ-
ności do elity, przyprawiały go o ból brzucha. Miał do
czynienia z paroma takimi osobami w latach dzieciństwa,
kiedy pogotowia opiekuńcze umieszczały go w coraz to.
innej rodzinie zastępczej. Kilka takich domów poznał, gdy
był już dorosły. Niektóre z nich lubiły się czasem połajda-
czyć z kimś nie należącym do ich elitarnego środowiska.

Kiedyś dumny był z tego, że jest twardym facetem. Po

wielu latach ta twardość okazała się bardziej przeszkodą
niż korzystną postawą wobec życia. Odkrył, że pod swoją
twardą skorupą ma wiele miejsc bardzo wrażliwych i wiele
nie zabliźnionych ran. Udało mu się ukryć je przed świa-
tem, ale kiedy próbował zapełnić pustkę panującą w sercu
miłością do kobiety nazywającej się Sharon Bing, dostał
od życia potężnego kopniaka.

Lekcja życia numer 629. Nie inwestuj więcej, niż mo-

żesz stracić. W cokolwiek. W szczególności w miłość do
kobiety.

Frances Jones; Frances Smith Jones, jak podkreślała po

zjedzeniu drugiego talerza zakrapianej zupy, należała do
nie znanego mu gatunku kobiet. Jeszcze jej do końca nie
rozgryzł. Była kiedyś zamężna. Na serdecznym palcu lewej
ręki miała ślad po obrączce; zdjęła ją więc niedawno. Dla-

R

S

background image


czego jednak ta kobieta przyjechała na Coronoke w środku
zimy, sama? Nie wyglądała na taką, która się poddaje,
ucieka. Jednak tu była. I na pewno sama.

Cokolwiek stało się z jej małżeństwem, nie powinno

to go obchodzić. Był jednak ciekawy... choć trudno mu
było się do tego przyznać. Był również przekonany, że
nawet gdyby wyspie groziła zagłada, Frances Smith Jones
i tak by stąd nie wyjechała. Jest niezwykle dumna. Wystar-
czyło popatrzeć na te wyprostowane plecy. Uśmiechnął się
na wspomnienie, jak walczyła z nim zawzięcie przez pier-
wsze dni. Gdyby nie grypa, pewnie ich walka trwałaby
dalej.

Myślał o, niej, stojąc tuż nad wodą z tyłu Trofeum. Pa-

trzył poprzez cieśninę Pamlico w stronę zatoki Hatteras,
w stronę wyspy Ocracoke, i zastanawiał się, jaki był ten jej
mąż i dlaczego się rozstali. Po co przyjechała aż tutaj?
Coronoke nie było nawet na większości map.

To wszystko oczywiście nie miało znaczenia, ale Brace

z natury był dociekliwy. Poza tym był tu kimś w rodzaju
strażnika, wypada więc zainteresować się czasem gościem
przebywającym na tej wyspie.


Frances była znowu u siebie. Nałożyła na twarz pół

słoika kremu nawilżającego i ze zmarszczonym czołem
pochyliła się nad lustrem. Czy to coś między brwiami to
zmarszczka, czy tylko cień?

Jednak zmarszczka. Na miłość boską, koniec ze mną,

westchnęła w duchu. Za kilka miesięcy skończę czterdzie-
ści lat! Kto powiedział, że życie zaczyna się po czterdzie-
stce? Idę o zakład, że to nie była kobieta.

- Spróbuj spojrzeć na to z innej strony, staruszko -

mruknęła do siebie, szczerząc zęby w grymasie, który miał
przypominać uśmiech. Czterdziestolatka z wydaną książką

R

S

background image


na koncie, dietetyczka zatrudniona w szpitalu i dwóch do-
mach opieki, posiadająca własną kolumnę w. gazecie, ko-,
bieta bez długów i rodzinnych zobowiązań.

Taka czterdziestolatka, nawet ze zmarszczkami tu i tam,

jest o niebo lepsza niż trzydziestolatka w słodkim trójkącie
z mężem i jego fryzjerką, parą teściów-pasożytów, opieku-
jąca się młodszą siostrą, której trzeba kupić aparat na zęby,
dwoma braćmi w college'u i pochłonięta pracą, którą
w każdej chwili mogli jej wymówić. Taką kobietą była
dziesięć lat temu i jakoś to przeżyła.

Grymas zmienił się w prawdziwy uśmiech. Fancy, jesteś

w porządku! Jesteś całkiem w porządku. Przecież wciąż
masz rodzinę! Rozjechali się tu i tam, ale to twoi bliscy.
I masz siebie.

Jutro od rana zasiądzie do korekty ostatniego artykułu,

wyśle poprawiony tekst, a potem zabierze się do książki.
Jest prawie skończona, trzeba tylko nieco wygładzić styl
i dokonać paru uzupełnień w dziale przekąsek. Niskokalo-
ryczne przekąski to wdzięczny temat. Jeśli mają być jesz-
cze pożywne, sprawa się nieco komplikuje, ale Frances
przywiozła tak wiele notatek. Coś się znajdzie.

A Breja z Bourbonem a la Ridgeway? Ta zupa to nie

przekąska, a przepis na nią nie pasuje do książki kuchar-
skiej Frances, tak jak Brace nie pasuje do jej nowego życia.

Problem w tym, że on już stał się częścią jej nowego

życia. Oczywiście tylko na pewien czas, ale jednak...

Żadne jednak! Oboje znaleźli się w przymusowej sytu-

acji, kiedy zachorowała. Po prostu nie było wyboru. Teraz,
kiedy jest zdrowa, nie będzie miała dla niego czasu. On
wkrótce zrozumie, co to znaczy.

Frances nie potrafi już nikomu zaufać. Tyle lat była

ślepa, głupia i pozwalała robić z siebie słomiankę, o którą
najbliżsi z upodobaniem wycierali sobie nogi. Wystarczy!

R

S

background image


Nowa Frances Smith Jones zamierza się zmienić. Pragnie

być normalną ludzką istotą. Co oznacza, że będzie dużo
twardszą facetką, niż na to wygląda.

Szanowny pan pilot będzie miał okazję przekonać się

o tym jako pierwszy!

R

S

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY


Frances była prawie zadowolona z nowej pasty do chle-

ba: chudy twarożek z cheddarem o obniżonej zawartości
tłuszczu, znakomite źródło wapnia i białka. Ta pasta napra-
wdę była niezła, szczególnie na ryżowej chrupce o smaku
sera. Chociaż, gdyby jeszcze dodać trochę niskokalorycz-
nego majonezu... i odrobinę tabasco.

- Tabasco! Na mózg mi padło!
Gryząc koniec ołówka, zrobiła parę notatek w książce

z przepisami i znowu włożyła ołówek do ust.

Pilot-oblatywacz, patrzcie państwo! Przyprawia na ostro

pomidorową zupę! Bezduszny typ, który przy byle okazji
klnie jak marynarska papuga.

Jej ojciec był naukowcem. Najgorszym przekleństwem,

jakie wymknęło mu się z ust w czasie jednej z rzadkich
wizyt w domu, było: „Do diabła, Frances, czy te dzieci
muszą tak wrzeszczeć?"

Ken również był wcieleniem nienagannych manier. Przy-

stojny, dobrze ubrany agent ubezpieczeniowy o postępo-
wych poglądach. Chodził nawet na spotkania Parent-Tea-
cher Association*

1

, choć nie chciał słyszeć o posiadaniu

własnych dzieci. Podobno jego firma prowadziła ubezpie-
czenia szkolnej sekcji sportowej. Jego rodzice byli rozczu-


1

*Parent-Teacher Association - rodzaj komitetu

rodzicielskiego, współpracującego z nauczycielami w
sprawach dotyczących
szkoły (przyp. tłum.):

R

S

background image


leni postawą synalka. Gdyby mogli, kazaliby tłoczyć każde
jego słowo złotymi czcionkami dla potomności. Takiego
dwulicowego kłamcy! Kiedyś wstydziła się tych myśli. To
naturalne, tłumaczyła sobie z wyrzutem, że rodzice uwa-
żają swoje dziecko za ósmy cud świata, nawet jeśli latorośl
jest draniem i łobuzem.

Gdyby wtedy wiedziała, że syn tej larwy, która maltre-

towała jej włosy, chodził właśnie do szkoły odwiedzanej
przez jej męża! Może nawet był dzieckiem Kena. Wszystko
wyszło na jaw, kiedy pewnego dnia znalazła w starej teczce
męża, dwa lata po jego śmierci, bardzo niedyskretny liścik
od niejakiej Kiki.

Na kopercie był adres jego biura. Nabazgrana nie-

wprawną ręką epistoła odkrywała wyraźnie zarówno natu-
rę, jak i czas trwania ich związku.

Florence i Henry próbowali najpierw to jakoś zbagate-

lizować ; twierdząc, że kochany Kenny darzył tę sympaty-
czną fryzjerkę wyłącznie przyjaźnią i powodowany tymże
uczuciem okazywał zainteresowanie jej biednemu dziecku,
które nie miało ojca. Niestety, o romansie Kena wiedziało
całe miasto. Pierwszy przeciek przerwał tamę; Frances zo-
stała uraczona wszystkimi rewelacjami na temat wielolet-
niego związku jej męża. Ukrywano je przed nią przez tyle
lat po części z tak zwanego dobrego serca, po części z po-
wodu jej zaślepienia.

- Przyjaźń! Żeby wam odpadły te oszukańcze ozory!

- mruknęła pod adresem rozkosznych teściów i zatrzasnęła
notatnik z przepisami.

Posmarowała ryżową chrupkę odtłuszczonym serem pi-

mento i nadgryzła, uśmiechając się zjadliwie, Allie, jej
przyjaciółka z redakcji, wyjaśniła powody długoletniej
konspiracji, którą uprawiali nawet bliscy znajomi. Podobno
wszyscy sądzili, że Frances wie o romansie męża; ale jest

R

S

background image


zbyt dumna, żeby o tym mówić. Nikt nie ośmielał się pis-
nąć słówka o Kenie i Kiki w jej obecności.

Dumna! Przecież kobieta mająca choćby odrobinę am-

bicji i dumy nie zostałaby ani dnia dłużej z takim oszu-
stem!

Trzeciego dnia po znalezieniu listu podjęła ostateczne

decyzje; sfinalizowanie wszystkich spraw zabrało jej jesz-
cze tydzień. W pierwszym odruchu chciała wyrzucić te-
ściów na ulicę. Niech się ktoś inny z nimi męczy. Potem
zdała sobie sprawę, że sumienie nie da jej spokoju. Prze-
pisała na nich dom, w nadziei że to wystarczy dla ugłaska-
nia dręczącego ją sumienia. Problem nawet nie polegał na
tym, że teściowie zostaliby bez grosza. Ken nigdy nie
przepisał swej polisy na życie z rodziców na żonę. Bezpo-
średnio po jego śmierci dziwiło ją to niedopatrzenie;
w końcu był agentem ubezpieczeniowym. Dwa lata
później pośród różnych myśli zjawiła się i ta, czy nie zo-
stawił jeszcze jednej polisy dla swojej fryzjereczki, ale
wtedy nie miało to już dla Frances znaczenia.

Wtedy chciała już tylko odejść od wszystkiego, co w jaki

kolwiek sposób łączyło ją z dawnym życiem, i zostawić
za plecami stracone złudzenia, przykre wspomnienia
i uczucie goryczy.

Nagle podjęła postanowienie. W pośpiechu zgarnęła łyżką

trochę serowej pasty do plastikowego pojemnika, chwyciła
paczkę ryżowych chrupek i ruszyła w stronę drzwi. Czasem
byle jakie towarzystwo jest lepsze niż żadne.

Uczciwie mówiąc, Brace nie był byle jakim towarzy-

stwem, przynajmniej od czasu, kiedy przestał uważać ją za
uciekinierkę z więzienia czy domu wariatów, ukrywającą
się na jego ukochanej wyspie. Nie ufał jej... W porządku.
Ona też mu nie ufała. Mimo to mogą zachowywać się jak
dojrzali ludzie.

R

S

background image


Jedyny jej sąsiad na wyspie rąbał drewno. Podążając za

odgłosami uderzeń siekiery, znalazła go w odległym krań-
cu wspaniałej, lecz zaniedbanej posiadłości, zwanej Tro-
feum. Na dworze było kilka stopni powyżej zera, ale je-
go koszula wisiała przerzucona przez gałąź uschniętego
cedru. Dżinsy zsunęły się nieco, kiedy uniósł siekierę nad
głową,

Przyciskając do piersi pojemnik z serkiem i chrupki,

Frances wodziła oczami po muskułach przesuwających się
pod skórą. Chudy? Ale gdzie tam! Szczupły, może tak, ale
tego mocnego męskiego ciała nikt nie nazwałby przecież
chudym.

Lśniąca warstwa potu podkreślała krągłość mięśni, wil-

gotne włosy na piersi były bardzo ciemne. Gęsta, rozwi-
chrzona czupryna, naznaczona już siwizną, lśniła w słońcu
wszystkimi odcieniami brązu.

Ciało Kena było całkiem gładkie, włosy na głowie jasne

i nienagannie uczesane. Często odwiedzał swoją ulubioną
fryzjerkę.

Porzuciwszy wspomnienia o świętej pamięci małżonku,

zastanawiała się, jakim sposobem widok twardych, krętych
włosów na męskim ciele może mieć tak szczególny wpływ
na jej fizyczne odczucia; świadomość nie miała w tym
żadnego udziału.

Siekiera z błyskiem spadła na pień, gwałtownie rozłu-

pując kawał drewna na pół. Zaraz potem, jakby od dawna
wiedział o obecności Frances, Brace wytarł ręce o tył spod-
ni i odwrócił się, obrzucając gościa z chłodnym, szacują-
cym spojrzeniem.

- Czym mogę ci służyć?
Na pewno nie przyszło mu do głowy, że ona może tylko

pragnąć jego towarzystwa. Ta myśl dziwnie ją zirytowała.

- Spróbuj. To pasta do chleba albo gęsty sos. Skosztuj

R

S

background image


i powiedz z, ręką na sercu, co o tym myślisz. - Wręczyła
mu plastikowy pojemnik i paczkę z chrupkami.

- Czy mam rozsmarować to scyzorykiem, palcami, czy

może siekiera wystarczy?

- Och, przepraszam, to był impuls. Mam z tym nadal

problemy...

- Z czym masz problemy? - Przyglądał się jej pode-

jrzliwie, jakby przyniosła mu truciznę. Cofnęła się zniechę-
cona. Beznadziejny pomysł. Z głupimi pomysłami nie mia-
ła problemów.

- Nie umiem działać pod wpływem impulsu. Z tym

trzeba się chyba urodzić. Powinnam była przynieść jakiś
nóż.

Jego twarz o fascynujących rysach przybrała inny wy-

raz. Uśmiechnął się.

- Daj spokój - powiedział, zabawnie przeciągając sło-

wa. Zdjął końcem palca koszulę z suchej gałęzi i skinął
głową w stronę domu. Po chwili wahania Frances ruszyła
za nim.

Mył się przy kuchennym zlewie. Jej teściowa byłaby

tym zaszokowana! Gdy wycierał ręce w ścierkę, Frances
posmarowała chrupkę pastą, położyła na talerzyku i czeka-
ła z założonymi na piersi rękami.

- Czekam na obiektywną opinię. Moje kubki smakowe

kiepsko funkcjonują po grypie. Mów prawdę. Przepis na
tę pastę chcę zamieścić w mojej książce.

Spojrzał na posmarowaną chrupkę, potem na Frances,

powoli przenosząc wzrok z jej rozwichrzonych włosów na
różowy golf i dżinsy, które włożyła głównie dla wygody.

- Czy powinienem przygotować jakieś antidotum, za-

nim zaryzykuję? - Nadal był nagi od pasa w górę. Wyciąg-
nął spod stołu krzesło, usiadł na nim okrakiem i wziął
posmarowaną pastą chrupkę do ręki.

R

S

background image


- Ja miałabym cię otruć? Do końca życia będę ci wdzię-

czna za pomóc.

- Nie zapominaj, że chciałem cię stąd wyrzucić.
- Ale potem pielęgnowałeś mnie w chorobie. Jesteśmy

kwita.

Spojrzał na nią sceptycznie i ugryzł niewielki kęs, Fran-

ces czekała, wpatrując się w jego usta. Miał piękne zęby.

- No i co?
- Chciałaś usłyszeć obiektywną opinię?
Skrzywiła się. Po takim pytaniu nie była już taka pewna

sukcesu. Chciała usłyszeć, że jest geniuszem wśród specja-
listów od spraw kulinarnych.

Nieprawda. To, co w rzeczywistości chciała od niego

usłyszeć, było tak absurdalne, że w życiu by się do tego
nie przyznała.

- Nie zamierzam twierdzić, że to prawdziwy ser pimen-

to - tłumaczyła się. - Ten tutaj to substytut z obniżoną
zawartością soli i tłuszczu. Ale... co myślisz o tej paście?
Nadaje się do jedzenia? - Czekała, przyglądając się z upo-
dobaniem ręce, która trzymała na wpół zjedzoną ryżową
chrupkę. Prawdziwie męska ręka. Wcale nie gładka ani
delikatna.

Ugryzł następny kęs i Frances przyglądała się z kolei jego

szyi, subtelnej grze mięśni pod opaloną skórą. Mówiła sobie,
że nie obchodzi ją jego opinia, ale obchodziła, więc czekała.

On zwleka specjalnie, myślała. Skrzyżowała ramiona na

piersiach i zaczęła stukać nogą o podłogę.

- Tabasco - powiedział wreszcie.
- Co? - jęknęła.
- Powiedziałem...
- Słyszałam, co powiedziałeś! Czy to jedyna przypra-

wa, jaką znasz? Każdy pilot musi mieć ognioodporny żo-
łądek?

R

S

background image


Wzruszył ramionami.
- Chciałaś usłyszeć moją obiektywną opinię.

Frances z ciężkim westchnieniem opadła na krzesło

i podparła ręką podbródek.
- Potrzebowałam obiektu do doświadczeń, który miał-

by normalnie działający zmysł smaku. Brakuje mi jeszcze
pół rozdziału do końca książki, a cholerny wydruk miał
być wysłany do Nowego Jorku najpóźniej piętnastego.
I co? Po pierwsze, strąciłam dostęp do drukarki, a po dru-
gie, jedyny osobnik w promieniu iluś tam mil, który mó-
głby wypowiedzieć się na temat smaku komponowanych
przeze mnie potraw, nie reaguje na nic poza pikantnym
sosem.

- Ach, tak - powiedział Brace. Ta kobieta pisze książkę

kucharską, dotarło do niego. Stąd przenośny komputer,
pudło kuchennych sprzętów i potężne torby z różnymi pro-
duktami. Prawie służbowy wyjazd.

Co on o.niej myślał, to osobna sprawa. Na razie byli

kwita, jak sama powiedziała. Proszę bardzo. Parę razy po-
czuł mocno jej charakterystyczny, świeży zapach. Rozebrał
ją kiedyś do naga i zmienił koszulę; była wtedy zbyt chora,
by protestować. Pamiętał, jak jej fiołkowe oczy napełniają
się światłem, a potem mrocznieją znowu. Wewnętrzny sy-
stem alarmowy dawno błyskał czerwono. Instynkt samo-
zachowawczy kazał mu wołać: „Kobieto, trzymaj się ode
mnie z daleka!"

Westchnął.
- Widzisz, może gdybym spróbował więcej... - Sięg-

nął do plastikowego pojemnika, kiedy zadzwonił telefon.
Zerwał się, prawie przewracając krzesło. Wreszcie jakaś
wymówka... - Przepraszam cię. Może innym razem - rzu-
cił przez ramię.

Pewnie, innym razem, czyli nigdy, pomyślała Frances.

R

S

background image


To w ogóle był głupi pomysł, chociaż... Może Brace ma

rację? Parę kropel ostrego sosu mogłoby dodać paście wy-
razu. Umieści go na liście dodatków do wyboru; to nawet
mniej kaloryczne niż jej propozycje: czyli zielone oliwki
albo ziarna słonecznika. Nie zwracając uwagi na prowa-
dzoną cichym głosem rozmowę, umyła nóż i zamknęła
pojemnik z pastą. Podstawowa receptura może zakończyć
rozdział przekąsek. Pastę można dodawać do kotlecików
z selera, podać na ryżowych chrupkach, na...

- Nie, do diabła, nie możesz tu przyjechać! Mówiłem

ci...

Frances była już przy drzwiach i zatrzymała się. Nie

podsłuchiwała, Brace prawie krzyczał, stojąc o trzy metry
od niej:

- Posłuchaj, mówię przecież, że nie jestem gotowy. Kiedy

podejmę decyzję, dowiesz się o niej pierwsza. Do diabła,
Sharon, nie nalegaj, bo odwołam wszystko już teraz!

Co odwoła, myślała Frances. Kto to jest Sharon?
- No dobrze, dobrze, czy mogłabyś poprosić Pete'a do

telefonu?

Frances cicho zamknęła za sobą drzwi.

Upłynęły dwa dni, zanim go znowu zobaczyła. Pier-

wszego dnia poprawiła artykuł i przygotowała tekst do
wysłania. Następnego dnia, nie pytając nikogo o zdanie,
wyprowadziła na wodę jedną z mniejszych motorówek, tę
samą, której Brace użył podczas akcji ratunkowej. Oczy-
wiście, tym razem sprawdziła, czy jest dość paliwa.

Brace czekał przy kei, kiedy triumfalnie zakończyła rejs.

Nie uszkodziła łódki, wysłała swój artykuł i znalazła ko-
goś, kto pożyczy jej drukarkę, kiedy ostateczna wersja
książki będzie gotowa. Brace wyglądał jeszcze bardziej
ponuro niż wtedy, gdy ujrzała go po raz pierwszy. Wyciąg-

R

S

background image


nął ręce po torby z zakupami, więc podała mu je. Nie
zamienili ani słowa.

Co się stało? pomyślała z niepokojem. Może w czasie

ostatniej rozmowy powiedziała mu coś przykrego? A może
powinna spytać go, zanim wzięła łódkę?

No nie, to byłaby dziecinada!
Postawił torby obok, na pomoście, i wyciągnął rękę,

żeby pomóc jej wyjść z lodzi. Przez mgnienie oka zawa-
hała się, po czym ujęła podaną dłoń. Była sucha i twarda;
doprawdy nie było powodu, żeby drżące fale przebiegały
jej ciało aż do kolan. Pewnie tak się tylko zdawało.

- Kupiłam trochę tabasco - zaczęła nieśmiało, pociera-

jąc dłoń o nogawkę workowatych wełnianych spodni.

Spojrzenie oczu w kolorze bryły szarego lodu jakby

trochę złagodniało. Po chwili Brace prawie się uśmiechnął.

- Sprytne posunięcie. Keczup i tabasco pomagają

ukryć mnóstwo grzechów.

Jeśli już o grzechach mowa, pomyślała Frances, to ten

mężczyzna potrafi uśmiechać się bardziej tajemniczo niż
Mona Lisa. I znacznie bardziej kusząco. Brace Ridgeway
jest kłębkiem tajemniczych sprzeczności i chyba już za-
nadto się nim interesuje. Gdyby miała choć trochę rozsąd-
ku, odpłynęłaby już w chwili, kiedy pierwszego wieczoru
chciał ją stąd wyrzucić.

Powoli podniosła dwie torby z zakupami i skierowała

się na ścieżkę. Jeśli on weźmie trzecią, nie będzie miała
nic przeciwko temu. Powinna zredukować swoje oczeki-
wania do minimum; rozczarowania będą mniej przykre.
Czegoś się już nauczyła od życia.

Szedł tuż za nią.
- Jak ci mówiłem, odrobina tabasco może zatuszować

niejeden kucharski błąd. Prawdę mówiąc, niewiele się
znam na gotowaniu.

R

S

background image


- A ja się znam. Prawdę mówiąc, nawet żyję z tego.
- Czy to miał być żart?
- Nie. W kuchni jestem lepsza niż w żartach.
- No, no, miło mi to słyszeć.

Zanim skończył się tydzień, zawarli pakt o nieagresji.

Frances przeprowadzała ostateczny test przepisów z ostat-
niego rozdziału, Brace służył za królika doświadczalnego.
Miała nadzieję, że przynajmniej niektóre przekąski będą
mu smakować. Sprawdzała je dokładnie już wcześniej, ale
nie musiał o tym wiedzieć.

Przyniosła cały zestaw: płatki łączone z otrębami, ro-

dzynkami i ziarnami słonecznika, wszystko podzielone na
jednorazowe porcje, w każdej inna kombinacja przypraw.
Plastikowe torebki były ponumerowane, niektóre ze sło-
dzikiem, inne bez. Brace pilnie raportował swoje spostrze-
żenia.

Pod koniec drugiego tygodnia zaczęli jadać wspólnie

obiady i kolacje. Brace dostarczał produktów, Frances go-
towała; nie rozmawiali przy tym wiele. Wychodził zaraz
po posiłku; Frances mówiła sobie, że powinna się z tego
cieszyć. Gdyby zostawał, ich znajomość mogłaby prze-
kształcić się w romans. Ona zaś nie powinna zapominać
o tym, że postanowiła już nigdy nie zaufać żadnemu męż-
czyźnie.

Niestety, Brace zaczął ją obchodzić, choć wcale się o to

nie starał. Martwiła się, że jest taki szczupły. Przypominał
jej wygłodzonego wilka, zbyt dzikiego, by przyjąć pomoc,
ale jednocześnie zbyt głodnego, by nie odczuwać pokusy.
Miała przeczucie, że jego pragnienia dotyczą nie tylko
jedzenia.

Gdy to sobie uświadomiła, przywoływała z uporem

wspomnienia o Adamie Westphallu, który złamał jej serce

R

S

background image


i zabrał dziewictwo, umiejętnymi wykrętami broniąc się
przed jakąkolwiek odpowiedzialnością za los jej rodziny.
Myślała o Paulu Capro, który najpierw ją adorował, potem
zaś rzucił, by zrobić dziecko jej najbliższej przyjaciółce
i uciec z miasta na zawsze.

Przypominała sobie swego ojca, który spłodził gromad-

kę dzieci, po czym wyjechał do afrykańskiej dżungli, zo-
stawiając ich na łasce losu.

W tej kolekcji był jeszcze uroczy, subtelny, kochający

swoich rodziców Kenneth Randolph Jones, ze; swymi
nienagannie wypielęgnowanymi paznokciami, idealnie
ostrzyżonymi włosami, staroświeckimi manierami i moral-
nością podwórzowego kocura.

Powiedzmy, że ten Ridgeway jest rzeczywiście niedo-

żywiony. Widziała czasem w jego oczach coś, co przypo-
minało jej spojrzenie bezdomnego zwierzęcia, które prawie
nie pamięta, co znaczy ciepła strawa i bezpieczny dom.

Powiedzmy, że będzie go karmiła. Może przespacero-

wać się czasem te kilkaset metrów, i ugotować mu coś
naprawdę pożywnego, ale to wszystko. Nie będzie siostrą
miłosierdzia hołubiącą jakichś wyrzutków Społeczeństwa.
Jest specjalistką od żywienia, autorką felietonów o zdrowej
i smacznej kuchni i jeśli szczęście dopisze, będzie miała
w swoim dorobku własną książkę kucharską.

Jeśli Brace potrzebuje towarzystwa w innych celach,

niech zaprosi tu tę Sharon. Sądząc z tonu rozmowy, chyba
się dobrze znali.


Kupiła soloną, wędzoną na hikorowym drewnie szynkę,

prawdziwe masło i kawał polędwicy, nawet nie myśląc
o wpływie tych produktów na poziom cholesterolu. Zrobiła
zapiekane ziemniaki z dojrzałym nowojorskim cheddarem.
Upiekła całą blachę małych tart z serem i rodzynkami.

R

S

background image


Użyła do nich przyzwoitego, tłustego twarogu i prawdzi-

wych jajek, nie jakichś tam dietetycznych substytutów.
Usmażyła kurczaka według przepisu ciotki Roweny z Geor-
gii, polewanego tłuszczem z szynki. Żeby nieco uspokoić
sumienie, upiekła jeszcze brytfankę brązowego ryżu z czar-
ną fasolą, siekaną cebulą, pietruszką i kminkiem.

Brace z kolei przyniósł pstrąga i pieczone żeberka. Dbał

ojej motorówkę, napełniał regularnie zbiornik paliwa, na-
prawił obluzowaną okiennicę i bojler nad umywalką,
z którego cały czas leciała woda. Obydwie rzeczy umiała-
by naprawić sama, ale tak było miło nie musieć tego robić.

- Dobra kobieto, ale ty umiesz gotować - mówił teraz,

rozpierając się z błogim westchnieniem w starym fotelu
stryjka i zamykając oczy. Podała mu obiady z czterech dań,
bez żadnych niskokalorycznyeh oszustw. Liczba kalorii
serwowanych przez nią potraw wystarczyłaby mu na trzy
dni. Ważne, że zjadł brokuły i słodkie ziemniaki.

To przecież potężny mężczyzna. Kenneth był dokładnie

jej wzrostu, Paul i Adam nieco wyżsi, ale drobniejszej bu-
dowy. Brace, gdyby nawet był jeszcze chudszy, i tak w
porównaniu z nimi był lepiej zbudowany. Wielki, żylasty
zgryźliwiec, ot co... Chociaż ostatnio nie mogła się skar-
żyć. Nie kłócił się z nią od prawie trzech dni. Nie dokuczał
od dwóch.

- Dlaczego to się rozpadło? - zapytał, nie otwierając

oczu.

Frances, trzymając przy ustach kubek z kawą capucci-

no, zakrztusiła się podwójnym łykiem.

- Przepraszam, o co ci chodzi? Co się rozpadło?
- Byłaś zamężna, prawda? Teraz jesteś sama. Dlaczego

puściłaś go w trąbę?

- Nie uważam wprawdzie, aby to miało cię obchodzić,

ale mój mąż zginął w wypadku dwa lata temu.

R

S

background image


Brace zaklął cicho.
- Niech mnie diabli porwą... Fancy, tak mi przykro. Ja

naprawdę palnąłem tak głupio bez żadnych złych intencji.

- Wiem o tym - odpowiedziała, choć zdawała sobie

sprawę, że za tym pytaniem nie kryła się zwykła ciekawość.
- A co się stało z twoją twarzą? - zapytała.

Brace nie poruszył się, ale jego rysy wyrażały napięcie.
- Dlaczego myślisz, że coś mi się stało? Może urodzi-

łem się taki brzydki.

Wcale nie był brzydki; miała wrażenie, że on o tym wie.

- Jestem w stanie rozpoznać skutki operacji plastycz-
nej. Mój młodszy brat szalał na desce i zderzył się z taflą
szklanych drzwi; miał wtedy czternaście lat. Ten nos zrobili
ci znacznie lepiej niż jemu. Czy dobrze działa?

Brace powiódł palcem po udanej konstrukcji.
- Myślę, że tak. Poprzedni był trzy razy złamany. Czy

zostało jeszcze trochę ciasta?

- Zostało bardzo wiele.
- Czy mam o nie bardzo pięknie poprosić?
- Przypuszczam, że nie robiłeś tego nigdy w życiu.
- Nie bądź tego taka pewna - powiedział z cieniem

goryczy w głosie. Przyglądał się jej przez przymknięte po-
wieki. Frances zastanawiała się, jak osądza to, co widzi.
Nagle zapragnęła cofnąć na chwilę czas, pomalować usta,
odświeżyć twarz. Chciałaby być młodsza, bardziej atra-
kcyjna... i nie bać się aż tak, że ktoś znowu zrani jej serce.

- Mam nadzieję, że nie masz problemów z poziomem

cukru we krwi - przekomarzała się; wracając do poprze-
dniego tematu. - W tym cieście jest go mnóstwo.

Wstał z fotela jednym płynnym ruchem.
- Daj spokój - uciął, podnosząc szybko zniszczoną

skórzaną kurtkę.

Patrzyła za nim, nie rozumiejąc, co go tak dotknęło.

R

S

background image


Trzasnął drzwiami i zniknął w ciemnościach. Frances sie-

działa bez ruchu, zła, pełna sprzecznych uczuć, czując się
tak, jakby coś bardzo cennego wymknęło się jej z rąk.


Przez długi czas Brace stał na końcu mola, patrząc na

rozległą cieśninę Pamlico. Od czasu do czasu jego wzrok
wynajdywał w ciemnej, spokojnej głębi fluoryzujący
błysk, kiedy przepływało tam jakieś stworzenie.

Frances pewnie pomyślała, że pomieszało mu się w gło-

wie. Może tak. W przeciwnym razie już wcześniej wie-
działby, że posuwa się zą daleko.

Zimne, wilgotne powietrze chłodziło jego gorące ciało.

Zmusił się, żeby wrócić wspomnieniami do Sharon, zoba-
czyć oczami wyobraźni jej twarz; parę tygodni temu miał
jeszcze przy sobie jej fotografię. Teraz leżała pod szafą na
książki. Wypadła z kieszeni kurtki, kiedy cisnął ją na stół,
który się wywrócił. Od tamtego czasu nie starał się jej
stamtąd wydobyć.

Chyba powinien. To może mu przypomnieć, co się zda-

rza, kiedy człowiek za bardzo komuś zaufa.

Teraz, kiedy na zewnątrz jest tak zimno, a noce są puste

i długie, myśl o cieple i towarzystwie drugiego człowieka
jest bardzo pociągająca. Ale przecież ten kij ma dwa końce.
Już raz Brace został boleśnie zraniony. Bycie samemu nie
jest aż takie trudne. Już się do tego przyzwyczaił. Jeśli życie
go znów doświadczy, będzie przynajmniej wiedział, komu
to zawdzięcza.


Kanonada zaczęła się przed świtem. Frances śnił się

długi rząd urodzinowych tortów z zapalającymi się setkami
świeczek.

- Gdyby te cholerne kaczki też mogły strzelać, to by

się te hałasy niebawem skończyły - mruknęła, próbując

R

S

background image


nakryć głowę poduszką. Niewiele jej to pomogło. Wstała
więc i ubrała się. Z kubkiem kawy w ręku usiadła nad
alfabetycznym spisem potraw omawianych w jej książce.

Strzelanina rozbrzmiewała sporadycznie przez cały

dzień, aż pogoda zrobiła się całkiem paskudna. Już koło
południa ciemne chmury przykryły połowę nieba. Frances
ugotowała sobie cytrynową zupę na rosole z kurczaka
i upiekła chrupki chleb. Brace się nie pokazał.

Wieczorem deszcz zacinał z rosnącą siłą. Na kolację

upiekła na ruszcie rybę, przygotowała ziemniaki z pietru-
szką i duszoną zieloną fasolkę. Jadła sama przy zapalonej
świecy.

Czytała po raz trzeci tę samą stronę, kiedy ktoś załomo-

tał do drzwi. Wiatr wył dookoła jak stado wilków, deszcz
uderzał w okna.

Pomyślała, że Brace powinien stać tam za drzwiami tak

długo, aż mu zardzewieją stawy, ale niebawem serce jej
zmiękło i gwałtownym ruchem odsunęła książkę na bok.
Przytrzymując drzwi zamykające się pod naporem wiatru,
wyjrzała w ciemność, powściągając uśmiech:

- Na miłość Boga, Brace, co ty robisz w taką…
Uśmiech zgasł całkiem na jej wargach, głos uwiązł

w gardle, gdy zobaczyła trzech obcych mężczyzn o czer-
wonych twarzach. Dwóch miało na sobie myśliwskie ubra-
nia w różnych odcieniach zieleni, trzeci kamizelkę o bar-
wie zgaszonego oranżu. Pochylili się w jej stronę, aż się
cofnęła, czując mocny zapach whisky. O jedną chwilę za
późno rzuciła się do tyłu, próbując zatrzasnąć drzwi. Bez
skutku. Nie była w stanie odeprzeć ataku. Nawet nie mu-
sieli się wysilać; oparli się tylko o drzwi. Upadła do tyłu,
napastnicy wdarli się rozpędem do środka.

Nagle poczuła, jak bardzo się boi. Zbierając resztki od-

wagi, powiedziała:

R

S

background image


- Dom, którego szukacie, jest dalej, przy tej samej

ścieżce.

Nawet gdyby miała na sobie mundur pułkownika, nie

wzbudziłaby w nich respektu.

- Ho, ho, patrzcie, co znalazłem - wychrypiał najmłod-

szy z trójki. Miał chyba z pięćdziesiąt kilo nadwagi i był
zalany w drobny mak.

- Jaaa... tylko chciaałem... schoować się... przed d...

deszczem, serdeńko - powiedział ten w pomarańczowej
kamizelce. Zachwiał się i potknął o chodnik; Frances skry-
ła się za krzesło.

- Chyba się panowie pomylili - mówiła. - To nie jest

leśniczówka. Mężczyzna, którego szukacie...

- Nie potrzebujemy żadnego mężczyzny, kwiatuszku.

Tak mi się zdaje, że właśnie znaleźliśmy to, czego szukamy,
prawda, Charlie?

Trzeci mężczyzna miał czarne, kręcone włosy przykryte

przepoconą czapką i był przystojny w wyzywający sposób,
który spodobałby się niektórym kobietom, ale nie jej. Na-
wet gdyby z nim była na bezludnej wyspie.

Spoglądała w stronę drzwi sypialni, próbując sobie

przypomnieć, czy można je zamknąć od środka. Gdyby
była choć trochę bliżej tylnego wyjścia. Gdyby...

Kędzierzawy ruszył do przodu i schwycił ją za ramię.

Kopnął dzielące go od niej krzesło i przycisnął Frances do
piersi. Tracąc równowagę, odchyliła twarz w bok. Śmier-
dział jak gorzelnia. Wszyscy cuchnęli alkoholem.
- Ostrzegam pana, jeśli nie...
- Hej, chłopaki, tu jest ciasto! - zawołał grubas. Wsa-
dził palce w krem i wepchnął spory kawał ciasta do ust;
część spadła na podłogę i przód jego drelichowej kurtki.
- Ludzie, jakie to dobre!

- To też - gruchał ochryple kędzierzawy, przyciągając

R

S

background image


Frances znowu ku sobie. Kopnęła go w obutą stopę w i za-
gryzła wargi z bólu. Jej nogi były bose. Gdyby mogła
uwolnić kolano...

- Chyba zboczyliście z drogi, chłopcy - usłyszała zna-

jomy głos. Trzeci z przybyszów, który właśnie odkorkował
butelkę wina, upuścił ją na blat. Spadła, ochlapując gęstymi
bryzgami przód szafki i białą, błyszczącą podłogę. Grubas
obejrzał się przez ramię, rozmazując wkoło kolejną porcje
cytrynowego kremu. Kędzierzawy uchwycił zgiętym ra-
mieniem szyję Frances, drugą ręką szukał czegoś pod połą
kurtki. Zajął się tym na tyle, że Frances zdołała pchnąć go
łokciem w bok. Brace nie tracił czasu. Nagle dwaj intruzi
znaleźli się na podłodze. Ten, który nadal trzymał Frances,
mamrotał coś na temat niewinnych zamiarów, próbując
jednocześnie wyciągnąć broń.

Za chwilę też leżał na podłodze z wykręconą do tyłu

ręką. Brace, klęcząc nad nim, uniósł wzrok.

- Czy wszystko w porządku, Fancy?
- T... t... tak- wyszeptała.
- Muszę wyrzucić te śmieci. Zaraz wracam. Nie zamy-

kaj drzwi.

Nie zamykaj. Mój Boże, od teraz będzie je tarasować

szafą, zabije drzwi i okna gwoździami...

- Dobrze, nie zamknę - wydusiła. Brace wywlókł posu-

wającego się na czworakach pięknisia na zimny, zacinający
deszcz.

- Jeśli jutro będziecie trzeźwi, możecie wrócić po wasz

arsenał. - Usłyszała, jak mówił to do napastników znajdu-
jących się za drzwiami, zbierając leżącą na podłodze broń.
- Lecz jeśli teraz nie wyniesiecie się z wyspy w ciągu pię-
ciu minut, możecie się nie fatygować. Stracicie tylko czas.

- Hej, człowieku, ta strzelba kosztowała dwieście do-

larów!

R

S

background image


- Zostało cztery minuty i liczę dalej...
- Daj spokój, stary, nie chcieliśmy zrobić nic złego, my

tylko...

Brace chwycił jedną ze strzelb sprawdził obie komory

i przyłożył ją do oka. Odgłosy przekleństw cichły szybko
w oddali. Po chwili zastąpił je tylko monotonny szum de-
szczu i wycie wiatru z północnego wschodu.

Frances drżąc na całym ciele oplotła się ramionami,

żeby nie załamać się całkiem, gdy czekała na jego powrót.
Może to śmieszne, ale upragniona niezależność przestała
być taką miłą perspektywą. Najbardziej na świecie potrze-
bowała teraz pary silnych męskich ramion, które trzyma-
łyby ją w objęciach, aż przestanie drżeć. Myśl, że owa para
silnych męskich ramion spowodowała to drżenie, nawet
nie przyszła jej do głowy.

Czekała na Brace'a, Może to, co rodziło się między

nimi, nie było jeszcze przyjaźnią, ale mu ufała. Wbrew
wszystkiemu, czego nauczyło ją długie i niezbyt wesołe
życie, zaczęła mu ufać tak, jak nie ufała dotąd nikomu
innemu. .

R

S

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY


- Nie będą cię już niepokoić - powiedział Bracę, za-

mykając za sobą drzwi. - Widzisz, ci durnie w tę pogodę
nie mogli wystrzelać zapłaconego limitu. Im dłużej to trwa-
ło, tym więcej pili. Stare budy myśliwskie to żadna osłona
przed deszczem. Kiedy zaczęło porządnie lać, wypatrzyli
światło w twoim domku i postanowili wpaść z wizytą.

- Jestem zdziwiona, że udało im się w ogóle tu dotrzeć

- odparła Frances. Nie dygotała już tak jak przed chwilą.
Czasami tylko wstrząsał nią jeszcze lekki dreszcz.

Brace zwrócił uwagę na jej bladość i nienaturalnie bły-

szczące oczy. Z rękami ciasno oplecionymi wokół ramion
wyglądała na przerażoną i bezbronną.
- Przypuszczam, że nie masz tu brandy?

- Nie, i nie proponuj mi swojego burbona. Wystarczy,

że nałożę ciepły szlafrok i podkręcę termostat.

- To burbon Keegana, nie mój. Miałaś tu coś, czym

polewałaś jabłka któregoś wieczoru.

- Maderę, ale nie mam na nią ochoty. W ogóle nie

potrzeba mi alkoholu ani niańki, a już na pewno... - prze-
rwała, słysząc jakiś ostry dźwięk za oknem. - Boże! - wy-
szeptała. - Wrócili!

- Tylko gałąź trzasnęła. Spokojnie... Najpierw usiądź,

zanim zemdlejesz. Jeśli powiesz, gdzie jest szlafrok, to go
przyniosę. - Mówił mocnym, kojącym tonem, nalewając
wody do czajnika i stawiając go na kuchni. Frances nie
przyznałaby się, nawet za pudło najlepszych czekoladek,

R

S

background image


jak się cieszy, że został. Nie chciała być sama. Co innego
być samą we własnym mieszkaniu, przy swojej ulicy,
w znajomym otoczeniu. Samotność w obcym domu na
praktycznie bezludnej wyspie, gdzie jedynym sposobem
nawiązania kontaktu z cywilizacją jest podróż łodzią, nie
jest taka zabawna.

- Widzę, że znalazłaś koce - powiedział Brace, wycho-

dząc z sypialni. Podtrzymywał szlafrok, kiedy wkładała
ręce w rękawy. Potem ułożył jej bose stopy na podnóżku
i owinął je bawełnianym kocem.

- Były w szafie na najwyższej półce. Musiałam stanąć

na krześle. Używam wszystkich trzech, ale to ledwie wy-
starcza.

- Wystarczyłyby może na chłodniejszą letnią noc, ale

nie teraz. Keegan mówił, że goście bardzo rzadko przyjeż-
dżają tu w zimie. Trzeba odkręcać wodę, a potem znowu
ją spuszczać ze wszystkich rur. Jak poradziłaś sobie pier-
wszej nocy?

- Zdrowy rozsądek i podstawowa wiedza o hydraulice.

- Spojrzała na niego spod oka, Brace wsypał dwie garście
herbaty na wrzątek i postawił czajnik z powrotem na płyt-
ce. Lubiła mocną herbatę, ale bez przesady. - Do mojej
poproszę mleka. Dużo mleka.

Sączyli oboje mocny napar i słuchali zawodzenia wi-

chru. Frances ogrzewała zlodowaciałe palce, mocno obe-
jmując kubek, i czuła wypełniające ją ciepło. Brace sie-
dział okrakiem na krześle i łykał czarny jak smoła płyn,
jakby to była woda.

- Powinieneś dodawać mleka. Stężona tanina źle działa

na układ trawienny - obwieściła. - Och, przepraszam. To
mój następny nawyk.

- Czy ktoś już ci mówił, że się do wszystkiego wtrą-

casz?

R

S

background image


- Wszyscy tak mówią. - Widziała przekorny błysk

w jego oczach. Droczył się z nią. Nie ma się o co obrażać.
Ogarniające ją ciepło robiło swoje, okropne wspomnienie
chwili, kiedy w jej drzwiach stanęli ci obcy ludzie, zaczęło
się rozwiewać. - Brace, taka ci jestem wdzięczna. Gdybyś
nie przyszedł w porę...

- Dałabyś sobie radę - powiedział, choć naprawdę był

innego zdania. Na szczęście dziś wieczorem był tak roz-
drażniony, że nie mógł zasnąć. Broń i alkohol to niebez-
pieczna kombinacja.

Frances spoglądała na swój pusty kubek.
- Kiedyś, wiele lat temu - zaczęła nienaturalnie spo-

kojnym głosem - chłopak z sąsiedztwa przeciął siatkę na
drzwiach od podwórza i wszedł do naszego domu. Brałam
wtedy prysznic. Zabrał sześćdziesiąt dolarów, które leżały
na stole. Złapałam go, kiedy już wychodził, i wcale nie
przyszło mi do głowy, że powinnam się bać... może tylko
trochę... bo go znałam. Ale tamci... to obcy! Byli pijani
i mieli broń, a ja... -Zadrżała. Jej oczy znowu zrobiły się
błyszczące.

Nie podobał mu się ten szklany wzrok. Widział kiedyś

człowieka, który cudem uniknął śmierci; miał takie same
oczy. Może by jej pomógł porządny kielich albo parę go-
dzin mocnego snu. Na razie potrzebowała przyjaznej du-
szy. Nie można zostawiać jej samej.

Niestety, na wyspie był tylko on.
Postawił na podłodze pusty kubek, przysunął się bli-

żej i ujął jej nogi. Usiadł na podnóżku, położył je sobie
na kolanach i przez koc zaczął masować stopy Frances.
Niańczenie tej irytująco hardej kobiety chyba wejdzie mu
w nawyk.

- Ciii... mała Jonesie... bez protestów, jeśli mogę pro-

sić...

R

S

background image


- Po... postanowiłam używać panieńskiego nazwiska.

Co powiesz na Smitty? - Wypiła z kubka ostatni łyk her-
baty i potrząsnęła głową z zabawnym grymasem.

- Nalać ci jeszcze trochę?
- Broń Panie Boże, chociaż ta gorąca herbata była mi

na pewno potrzebna.

- Jasne.
Nie spuszczała wzroku z jego twarzy, kiedy masował

jej lodowate stopy mocnymi, twardymi dłońmi. Kiedy
się uśmiechał, choć to się rzadko zdarzało, jego twarz mia-
ła zupełnie inny wyraz, jakby drugi człowiek wyglą-
dał spod twardej, poskładanej z różnych fragmentów
maski. W tej chwili czuła się przy nim tak dobrze i bez-
piecznie.

Dość niepokojące odkrycie.
Z ociąganiem zsunęła nogi z jego kolan i natychmiast

zatęskniła za kojącym ciężarem masujących je przed chwi-
lą rąk. Idiotyczne uczucie... Tak długo nie dotykał jej
żaden mężczyzna; tyle czasu upłynęło od chwili, kiedy
w ogóle pragnęła takiego dotknięcia. Zmusiła się do sze-
rokiego uśmiechu i ukrywając zmieszanie, podjęła pier-
wszy lepszy temat. '

- Tak się zastanawiam... czy żeby wrócić do panień-

skiego nazwiska, trzeba wziąć adwokata?

- Nigdy nie miałem panieńskiego nazwiska, trudno mi

więc coś radzić. Smitty, hm? Chyba wolę Fancy.

- To tylko mój autorski pseudonim.
- A co jest złego w nazwisku Jones?
- Należało do mego męża. - To stwierdzenie było je-

dyną informacją na temat jej małżeństwa, pomyślał Brace.
- A ponieważ go tu nie ma i nie może zaprotestować,
ogłaszam, że nazywam się znowu Smith.

- Wnoszę z tego, że nie mieliście dzieci.

R

S

background image


Frances przygryzła dolną wargę; myśli Brace'a na ten

widok powędrowały znów na manowce, i w roztargnieniu
zaczął gładzić podeszwy jej stóp. Z ledwie słyszalnym we-
stchnieniem odrzekła:

- Nie, nie mieliśmy dzieci.
Odnalazł pod kocem palce stóp i rozcierał je po kolei.
- Czy był jakiś powód?
Jego dłonie robiły tak cudowne rzeczy z jej zimnymi

stopami; w tej chwili mogłaby odpowiedzieć mu na każde
pytanie, nawet na to, ile ma lat.

- Chyba nie. Chciałam mieć dziecko. Nawet tuzin dzie-

ci, ale jakoś się nie złożyło.

- Czy był jakiś powód? -powtórzył. Uważaj, człowie-

ku, ostrzegał się w duchu. To są prywatne sprawy i ty nie
musisz...Wzruszyła ramionami i koc zsunął się z jej ra-
mion, odsłaniając linię szyi, jakby zbyt smukłej, żeby dźwi-
gać bogactwo czarnych, błyszczących włosów. Twarz za-
różowiła się nieco i Brace zdał sobie sprawę, że patrzy
z zachwytem na delikatny rumieniec.

- Myślę, że mieliśmy za mało czasu - powiedziała ze

słabym, smutnym uśmiechem. - Przez jakiś czas pracowa-
łam na dwóch posadach, bo spłacaliśmy dom. Potem spro-
wadzili się do nas rodzice Kena; musiałam poświęcać im
dużo czasu. Ken uważał, że powinniśmy się odpowiednio
przygotować, zanim powiększymy rodzinę. Nawet z dwie-
ma pensjami to nie było takie proste. Właściwie ledwie
wiązaliśmy koniec z końcem.

- To przykre.
W ciemnofiołkowych oczach na chwilę pojawił się wy-

raz goryczy; nie wiedział, co o tym myśleć, ale w końcu
Frances ziewnęła.

- No, nie aż tak. Wiesz, nie chciałam ci sprawić takich

kłopotów. Najśmieszniejsze jest to, że zawsze byłam abso-

R

S

background image


lutnie samowystarczalna. To inni przychodzili do mnie po
pomoc, a teraz... wiszę ci u szyi jak małpie dziecko.

- To żaden problem - powiedział.
Właśnie, że jest to problem. Jeszcze jaki. Powoli zaczął

to sobie uświadamiać.

- Co ty na to, gdybym jutro upiekła ci cytrynowe ciasto

z makiem i całkiem zeszła z oczu? Na zawsze? - Skrzy-
wiła twarz w zabawnym półuśmieszku. - Albo przynaj-
mniej do czasu, kiedy skończę tę nieszczęsną książkę, wy-
ślę wydruk i znajdę jakiś pomysł na resztę mojego życia.
Może tak być?

Mogło tak być, ale to była paskudna umowa, myślał

Brace trzy dni później. Myśliwi wrócili, żeby zabrać swoją
broń. Nie zachęcał ich do ponownych odwiedzin. Spraw-
dził trzy stanowiska łowieckie, prymitywnie sklecone z de-
sek i gałęzi. Keegan mówił, że kilka innych zniszczył hu-
ragan Emily jakiś czas temu. Sezon huraganów w tym roku
już minął, ale według Maudie wiatry z północnego wscho-
du bywały bardzo groźne aż do marca. Może któryś z nich
załatwi te ostatnie trzy budki.

Frances przyniosła ciasto i rondel z wegetariańskim chi-

li, które nie było wcale takie złe; oczywiście przyprawił je
po swojemu ostrym teksaskim sosem. Potem zniknęła. Mó-
wił sobie, że to bardzo dobrze, sam kiedyś tak się zacho-
wywał. Co innego jednak coś sobie mówić, co innego zaś
w to wierzyć. Sama świadomość, że Frances tu jest, zale-
dwie kilkaset metrów od jego domu, napełniała go niepo-
kojem.

Obejrzał wszystkie kasety ze zbioru Keeganów, prze-

czytał każdą książkę, która wzbudziła choć cień zaintere-
sowania, a nawet parę takich, których miał dość od począt-
ku. Wszystko na nic. Miotał się jak kropla wody po roz-
grzanej blasze.

R

S

background image


Do diabła, ta kobieta zrujnowała wszystkie jego plany,

nawet o tym nie wiedząc!

Po kolejnych dwóch dniach słonecznej i dość ciepłej po-

gody obszar wysokiego ciśnienia przesunął się; zatokowy niż
czaił się na ten moment od dawna. Zaczął wiać wiatr, tempe-
ratura spadła o kilkanaście stopni w ciągu sześciu godzin.
Brace uznał, że pora sprawdzić piec w Jaskini Czarnobrode-
go. Przy okazji zobaczy, czy sąsiadka nie potrzebuje nowych
zapasów. Przecież nie może pozwolić, żeby teraz wypłynęła
łódką i napytała wszystkim jakiejś biedy! Już ja ją znam,
myślał. Prędzej umrze z głodu niż poprosi o pomoc.

To fakt, że kobiecie, która z paru zwykłych warzyw robi

królewskie jadło, śmierć głodowa raczej nie grozi. Warto
by kupić na Hatteras trochę ostryg i zobaczyć, co ona
z nich wyczaruje.

Brace szczycił się tym, że sprawy kuchni obchodzą go

równie mało, jak wielu innych mężczyzn. Był sam wystar-
czająco długo, żeby nauczyć się obsługiwać otwieracz do
puszek, ręczny i elektryczny. Niemniej jednak, kiedy czło-
wiekowi stuknie czterdziestka, nieźle jest zastanowić się,
co sieje. Sól... tłuszcze nasycone... podobno są niezdro-
we. Kontakt z fachowcem nie zawadzi.

Tyle że jeśli facet wymyśla coś takiego jako pretekst do

spotykania się z kobietą, to wpadł jak śliwka w kompot. ;

Spotkał ją w połowie drogi; zimny wiatr rozwiewał na

wszystkie strony jej lśniące czarne włosy.

- Cześć! Zrobiłam wczoraj jarską lasagnę. Zostało jej

dużo. Pomyślałam sobie, że pomożesz mi się z nią uporać.
Sama mozarella tyle kosztuje...

- Coś ci powiem - odparł z zapałem Brace - jeśli po-

zwolisz mi robić wszystkie zakupy, będę znowu twoim
królikiem doświadczalnym. Tabletki na żołądek załatwię
na własny koszt.

R

S

background image


- No to umowa stoi!
Frances zawsze była zdania, że łatwiej jest gotować dla

dwojga. Poza tym Brace nadal był za szczupły. Tym, co
sam gotował, prędzej czy później by się otruł. Przygoto-
wanie posiłku w jego mniemaniu zaczynało się od otwarcia
pierwszej z brzegu puszki, przyprawienia jej taką ilością
ostrego sosu, żeby zawartość zaczęła palić żywym ogniem,
i dodania tyle soli, że normalny człowiek opuściłby ten
padół natychmiast. Deser składał się z potężnej porcji leku
na nadkwasotę.

Brące nie musi wiedzieć, że skończyła książkę i nie

potrzebuje nikogo do prowadzenia doświadczeń.

Pierwszego wieczoru trwania układu jedli rzuconą na

gorący tłuszcz krojoną polędwicę z brązowym ryżem
i Brace rozglądał się pilnie za solniczką. Nie znalazł jej.
Wzruszył ramionami, po czym wymiótł talerz do czysta.
Dwa razy.

Do północy grali w karty, zwierzając się z paru sekre-

tów. Brace wyznał, że lubi ssać pomarańczę, mając w
ustach miętowy cukierek. Frances zaś twierdziła, że żyje
z wiecznym poczuciem winy.

- Może to ogólnie babski problem albo rezultat kato-

lickiego wychowania - rozważała. - Być może wpływ na
to ma fakt, że byłam najstarsza w takiej gromadzie rodzeń-
stwa. Zamierzam z tym skończyć.

- Jakiej winy? - zapytał Brace, bolejąc nad utratą

trzech lew po kolei.

- Każdej. Mówię szczerze. Samochód nie chce zapalić?

Moja wina. Powinnam była dać go wcześniej do przeglądu.
Nie mogę znaleźć porannej gazety? Moja wina. Powinnam
była zaczekać na roznosiciela i wyrwać mu ją z ręki; nie
musiałabym później włazić na dach i strząsać jej z rynny
kijem od szczotki.

R

S

background image


- No nie, naprawdę to zrobiłaś?
- Słowo harcerza.
Brace rozdawał karty, jakby tylko to go interesowało.
- Nie żartuj. Coś jeszcze? - zapytał.
- Chodzi ci o poczucie winy? Na przykład niewier-

ność...

Upuścił talię i karty rozsypały się po stole.
- Ty?!
- Niech to diabli, nie! Nie ja! - mruknęła. - Zapomnij

o tym, co przed chwilą powiedziałam. Widzisz, po co mi
whisky? Trzy filiżanki gorącej czekolady i zaczynam pa-
plać bez opamiętania. Pozbieraj karty. Gramy dalej.

W połowie rozdania podjęła temat.
- Uważam, że twój sekret jest byle jaki. Opowiedz mi

jakąś historyjkę ciekawszą od tej o pomarańczy i cukierku.

- Uważasz, że to byle co? No, dobrze... Ukradłem

kiedyś cztery felgi, trzy sprzedałem, a czwartą zwróciłem
właścicielowi i dostałem nagrodę,

- Bujasz?
- Słowo harcerza - powtórzył jej przysięgę.
- Wątpię, czy w ogóle wiesz, jak wygląda harcerz -

przekomarzała się z nim Frances.

- Nie masz racji! Byłem najprawdziwszym harcerzem,

z legitymacją, przez prawie dwa tygodnie.

- To rzeczywiście długo, ho, ho - śmiała się z figlarny-

mi błyskami w oczach. Brace czuł, że sytuacja staje się
równie niebezpieczna, jak skok z wysokości tysiąca me-
trów bez spadochronu. Czym to się skończy, myślał. -1 co?
Ukradłeś drużynowemu gwizdek?

- Jego gwizdek nie był mi potrzebny. Poderwałem mu

narzeczoną.

- Znowu bujasz! - Aż krztusiła się ze śmiechu.
- Słowo har...

R

S

background image


- Cicho bądź!
Jak to się dzieje, że od śmiechu tej kobiety kręci mu się

w głowie, jakby wykonywał w powietrzu piekielny korko-
ciąg? Od dawna... a może nawet nigdy, z żadną kobietą
nie czuł tego, co teraz.

Wycofaj się, stary, krzyczało coś w jego duszy. Ten mo-

del nie jest dla ciebie!

Ale z drugiej strony, jeśli spróbuje się do niej zbliżyć,

a ona go odtrąci, to sytuacja wróci do normy. Już to kiedyś
przerabiał.

A jeśli go nie odtrąci?
Taak... co wtedy?
Frances zgarnęła ostatnią lewę. Brace przesunął garść

drobnych w jej stronę i wstał. Szarpnął palcami kołnierzyk
czarnej flanelowej koszuli, przeciągnął się i powoli pod-
szedł do termostatu. Sprawdził go i niby przypadkiem spo-
jrzał na zegarek.

- O Jezu, która to godzina! Jadę jutro z samego rana na

Hatteras. Jeśli chcesz, żebym ci coś kupił, to zrób listę.

- Oczywiście. Dziękuję. Zrobię.
Nie proponuje, żebym z nim pojechała, pomyślała. Pa-

trzyła, jak chwycił kurtkę i szybko wyszedł, wpychając po
drodze ręce w Oporne rękawy.

Zanim zamknęła drzwi, był z powrotem przy niej. Miała

usta wciąż otwarte ze zdumienia, kiedy porwał ją w ramio-
na. Tym łatwiej przyszło mu poznać smak jej warg. Poca-
łunek był szybki, ale tak głęboki i mocny, że oboje aż
zachwiali się, kiedy ją puścił. Jego oczy wpiły się na chwilę
w jej twarz palącym spojrzeniem, po czym błyskawicznie
odwrócił się i wepchnął ręce w kieszenie.

- Brace... zaczekaj!

Nawet nie zwolnił kroku.

R

S

background image


Frances źle spała tej nocy. Wcześnie rano wstała i ubrała

się; Niedługo potem usłyszała szum włączanego silnika
motorówki. Chwyciła kurtkę, listę zakupów, torebkę i po-
pędziła ścieżką do przystani.

- Brace! Czekaj! Obiecałeś, że zaczekasz!

Przywitał ją niezbyt serdecznie.

- Mówiłem, żebyś zrobiła listę - mruknął.
- Tu jest! - Pomachała mu kartką przed nosem i cof-

nęła rękę, kiedy po nią sięgnął.

Nawet w jasnym, zimnym świetle dnia wspomnie-

nie tamtego pocałunku nie zbladło. Oboje byli tego świa-
domi.

Każde z nich miało zamiar zapomnieć o tym, co się

wydarzyło. Brace znowu sięgnął po listę, ale Frances po-
kręciła głową.

- Jadę z tobą. Muszę kupić parę rzeczy w aptece.
- Dopisz je do listy.
- To osobiste rzeczy - oświadczyła.
Po prostu nie chciał z nią być. Karmiła go przez tyle

dni, godzinami grała z nim w karty, opowiadali sobie za-
bawne historyjki. Potem swoim pocałunkiem sprawił, że
cały świat wokół niej nagle zawirował. Teraz znowu stał
się ponurym gburem.

- Coś ci chyba dolega od rana? Niestrawność? - spytała

z przesadną słodyczą.

- Guzik cię to... Właź już, cholera, jeśli musisz, nie

będę tracił całego dnia!

Mając dziką ochotę go udusić, przemaszerowała wzdłuż

pomostu i wsiadła do motorówki.

- Wiesz, co się mówi o ludziach, którzy ciągle operują

inwektywami? Że ich słownictwo jest ubogie.

Stracił następne pół minuty, udowadniając, że jego

słownik wcale nie jest ubogi.

R

S

background image


- Może byś mi pomogła? - fuknął na koniec. - Odwiąż

tamtą cumę.

Mogłaby mu powiedzieć, co może sobie zrobić z tą

cumą, ale dała spokój. Mężczyźni! I pomyśleć, że tego
gbura zaczynała już prawie lubić.

Prawie? Nie spała przez pół nocy, rozpamiętując tamten

pocałunek; gorzej, wyobrażając sobie jego szczupłe, moc-
ne ciało i delikatnie pieszczące je swoje własne dłonie.
Zastanawiała się, jak to możliwe, żeby taki pokryty blizna-
mi facet podniecił jej zmysły krzywym uśmiechem i poca-
łunkiem, który skończył się, zanim zdołała ochłonąć ze
zdumienia.

Jak to się stało, że mężczyzna twardy jak skała, który

nie lubił jej tak bardzo, że aż chciał wypędzić ją z wyspy,
mimo wszystko ją pocałował. Dlaczego troszczył się o nią
kiedyś tak, że sama nie umiałaby lepiej? Zrobił dla niej
więcej niż Kenneth przez cały czas, kiedy byli razem,
a Ken twierdził, że ją kocha.

To fakt, że jej mąż był kłamcą. Kimkolwiek natomiast

był Brace Ridgeway - a podejrzewała, że gdyby dowie-
działa się o nim wszystkiego, przeżyłaby szok - niewątpli-
wie był uczciwym człowiekiem. Jeśli uważał, że jest głu-
pia, mówił to. Jeśli jej nie lubił, też tego nie ukrywał.

Jeśli więc chciał pocałować kobietę, robił to. A gdyby

chciał iść z nią do łóżka, to czy.

Na miłość boską, kiedy się ma trzydzieści dziewięć lat

i cztery miesiące, pora unikać takich fantazji. Choć mo-
że to kolejny trudny etap w rozwoju kobiety... Przekwi-
tartie.

Brace zakręcił ostro za bojką znakującą tor wodny

i przymknął przepustnicę, gdy zbliżyli się do falochro-
nu. Wolno posuwali się wzdłuż nabrzeża. Sumienie zaczęło
go gryźć, zanim jeszcze odbili od Coronoke, i teraz rów-

R

S

background image


nież nie dawało mu spokoju. Przeżył tyle lat w błogiej
nieświadomości jego istnienia; czemu uaktywniło się aku-
rat teraz?

Przynajmniej spał dobrze tej nocy, bez koszmarów i bu-

dzenia się po ciemku jak dawniej, gdy cisza dokuczała mu
bardziej niż ryk silników odrzutowca.

Jeśli ostatnio budził się nad ranem, to z całkiem innych

powodów. Jego sny przypominały filmy pornograficzne.
W roli głównej występowała w nich długonoga, czarno-
włosa damą o fiołkowych oczach, która ma ostry język
i małe piersi o delikatnych różowych koniuszkach. Za-
przedałby duszę diabłu, gdyby uważał, że ją w ogóle po-
siada, żeby dotknąć ich choć raz.

Problem polegał na tym, że ten raz mógłby mu nie

wystarczyć. Dla faceta, który poza jednym pożałowania
godnym incydentem trzymał się od kobiet z daleka, była
to przerażająca perspektywa. Wystrzegał się ich od chwili,
kiedy jako pięciolatek przekonał się, że dzieci można brać
i oddawać z powrotem jak wybrakowany towar.

Na dodatek znowu dzwoniła Sharon. Poszedł właśnie

do łóżka po wypiciu szklanki burbona, kiedy zadźwięczał
telefon. Sharon prosiła, żeby przyjechał do Wirginii na
urządzone przez Bingów przyjęcie.

Odmówił i odłożył słuchawkę. Zadzwoniła znowu. Od-

łożył słuchawkę obok telefonu. To na razie załatwiło prob-
lem Sharon.

Z tą kobietą nie pójdzie mu tak łatwo.
- Czy godzina ci wystarczy? - mruknął mało przyja-

znym głosem, rzucając cumę na najbliższy pachołek. Fran-
ces zjeżyła się, słysząc ten ton, i sama wdrapała się z łódki
na pomost. Wyglądało to dość zabawnie, ale nie poprosi-
łaby go o pomoc za całe złoto fortu Knox.

- W zupełności - odparła. Chyba musi darować sobie

R

S

background image


wizytę w aptece, która znajdowała się o kilka kilometrów
stąd. Jeśli nie kupi wszystkiego w supermarkecie, jakoś
sobie poradzi. Zamiast odżywki do włosów może użyć
majonezu, nieraz już to robiła, choć ten, który ma w domu,
może się do tego nie nadawać.

- Czy zamierzasz sterczeć tu przez cały dzień i gapić

się w wodę?

- Czekam, aż skończysz cumować łódkę.
Miała ochotę potrząsnąć nim, żeby się opamiętał. Co by

mu się stało, gdyby powiedział zwyczajne „dzień dobry"?
Na miłość boską, już myślała, że jakoś się dogadali, a on
musiał ją pocałować. Lepiej byłoby obyć się bez pocałun-
ku, niż tracić to, co udało się im do tej pory osiągnąć.
Czemu mężczyźni muszą mieć takie humory?

Kenneth też miewał humory. Dwa lata po śmierci męża,

gdy dowiedziała się o jego podwójnym życiu, zrozumiała
lepiej, co kryło się za jego nagłymi, trudnymi do wyjaśnie-
nia zmianami nastroju. Nie miał, biedaczek, łatwego życia:
problemy w pracy zawodowej, spotkania z kochanką, któ-
rej musiał pomagać w wychowywaniu syna, i udawanie
przykładnego męża przed ślubną żoną. Nawet jeśli ta żona
była wyjątkowo łatwowierna. Wszystko działo się
w obrębie czterdziestu kilometrów i wiedziało o tym pół
miasta, z jego rodzicami włącznie. Biedny Kenny, myślała
ze smutnym uśmiechem.

Brace zobaczył ten uśmiech i szybko się odwrócił. Bez

słowa okrążyli biuro przystani. Na parkingu Frances odna-
lazła swój samochód, Brace zaś swój. Pojechała tuż za nim
do dużego sklepu „Red and White". Nie zwracała na niego
uwagi, pakując do wózka kolejne zakupy.

W sklepie było niewielu klientów: dwóch urzędników,

jakiś mężczyzna przy ladzie z mięsem i kobieta przegląda-
jąca kasety wideo. Brace wziął dwie butelki keczupu, dwie

R

S

background image


z sosem tabasco, pół tuzina puszek z chili, wieprzowinę
z grochem, makaronem i trzy z peklowaną wołowiną. Do
tego olbrzymią butlę środka przeciw nadkwasocie.

Stała tuż za nim w kolejce do kasy. Spojrzała spod oka

na lekarstwo i roześmiała się drwiąco. Gdyby jego wzrok
mógł zabijać, padłaby trupem na miejscu.

Miasteczko tętniło życiem tylko w sezonie. Na początku

lutego działało zaledwie parę sklepów. Frances włożyła
zakupy do swego samochodu, Brace do swojego. Poszła
za nim na pocztę, żeby zapytać o listy. Nic dla niej nie było.
Wyszła, zanim Brace zapytało swoje. Wycofywała właśnie
samochód z parkingu, kiedy jej sąsiad opuścił pocztę z pu-
stymi rękami. Poczekała, aż ruszy w stronę przystani.

Nie przejechali nawet trzystu metrów, kiedy z krzaków

przy drodze wyskoczył pies. Frances serce podeszło do
gardła; z całej siły wcisnęła hamulce. Kundel zniknął wśród
drzew małego cmentarzyka po drugiej stronie drogi.

Przypomniała sobie wtedy zdziczałego szczeniaka, któ-

rego dzieci przyniosły do domu wiele lat temu. Rodzeń-
stwo Smithów chętnie znosiło do domu różne zwierzaki:
ranne ptaki, bezdomne koty, wygłodzone psy. Kiedy mijał
urok nowości, zwierzę powierzano opiece najstarszej sio-
stry. Niańczyła całe zoo.

Szczeniaka znaleziono w starym domu przeznaczonym

do rozbiórki. Robotnik zawinął go w koc i dał Rebie, która
oczywiście przekazała go w ręce Frances. Zapchlone stwo-
rzenie kłapało zębami na każdego, kto próbował je nakar-
mić, nie mówiąc już o próbach głaskania. Po kilku dniach
Frances miała zamiar oddać psiaka do schroniska. Przed-
tem jednak szczeniak uciekł z zaimprowizowanego kojca
i wpadł pod wyjeżdżającą zza zakrętu ciężarówkę.

Dzieci płakały. Nawet Frances uroniła parę łez. Zawinęli

go w stary chodniczek i pogrzebali w ogrodzie. Debbie

R

S

background image


z powagą położyła psi herbatnik na malutkim grobie, a Re-
ba wsadziła tam cebulkę tulipana. Psi herbatnik przetrwał
dłużej niż tulipan. Reba była kiepską ogrodniczką.

Frances zamrugała powiekami. Dlaczego przypomniała

sobie ten epizod ze szczeniakiem? Odsunęła od siebie
dziwne myśli. Kilka minut później podawała Brace'owi
torby z zakupami, po czym wsiadła do motorówki.

Nieufność. Nietrudno było ją rozpoznać. Frances na-

uczyła się jej w aż nadto bolesny sposób. Kundel z cmen-
tarza, tamten biedny szczeniak i mężczyzna siedzący przy
sterze mieli ze sobą wiele wspólnego.

R

S

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY


Nareszcie! Skończyła książkę. Zamiast satysfakcji od-

czuwała jednak dziwne przygnębienie. Skończyła ją. I co
teraz? Będzie czytać ogłoszenia, poszuka nowej pracy, no-
wego mieszkania i zacznie wszystko od nowa. Przyszłość,
która jeszcze tydzień temu napełniała ją taką nadzieją, dziś
wydawała się mroczna i ponura.

Metodycznie układała kartki z tabelami, z których wyli-

czała ilość kalorii, zawartość tłuszczów, nasyconych i niena-
syconych, błonnik, witaminy i sole mineralne dla wszystkich
przepisów umieszczonych w „Smacznej diecie Fancy".

- Ładny tytuł... Fancy - powiedział Brace. Od paru dni

znowu wpadał codziennie i miał okazję widzieć nagłówek
na roboczym wydruku książki.

- Redaktor naczelny mojego magazynu uznał, że Fan-

cy*

2

lepiej brzmi - wyjaśniła. - Frances jest takim pospoli-

tym imieniem. Mówił, że dopóki nie zamieścimy mojego
zdjęcia, nikt się nie dowie, że uroda Fancy jest równie
pospolita jak jej prawdziwe imię.

Brace przyszedł z listem od stryjka Seymore'a. Zacho-

wywał się tak, jakby byli przypadkowymi znajomymi. Al-
bo wrogami, którzy traktują się względnie uprzejmie. Oparł
się o wyłożoną boazerią ścianę, uniósł brwi i przypatrywał
się jej przez chwilę.

2

* Fancy - niezwykła, wyszukana (przyp.tłum.).

R

S

background image


- No... niezwykła, to może za dużo powiedziane, ale

z pewnością możesz się podobać.

Był to komplement, który jednak nie poprawił Frances

samopoczucia. Miała na sobie stare spodnie i purpurową
aksamitną bluzkę, którą Debbie jej podarowała, przenosząc
się do Teksasu. Ani śladu makijażu, włosy świeżo umyte,
jeszcze mokre.

Z rozmysłem powiodła oczami po jego potarganej wia-

trem czuprynie, starej roboczej koszuli i spłowiałych dżin-
sach. Dlaczego mężczyzna ubrany byle jak wygląda tak
seksownie, a kobieta jak sierota z przytułku?

Aczkolwiek... Ken w zaciszu domowym nosił bermudy

w kratkę, czarne skarpetki i kapcie. Wyglądał w tym tak
seksownie jak mokra ścierka do naczyń.

- Dziękuj ę za gazety - powiedziała. Prosiła, żeby przy-

wiózł ich jak najwięcej. Trzeba zacząć poszukiwania. Naj-
chętniej zamieszkałaby gdzieś blisko Debbie czy Reby, ale
żadna z sióstr nie zdecydowała jeszcze, gdzie osiądzie na
stałe. Jeśli znów się gdzieś przeprowadzą, Frances mo-
że znaleźć się o tysiące kilometrów od kogokolwiek zna-
jomego.

Brace wziął garść kart indeksowych i przeglądał je u-

ważnie.

- Nie do wiary! Czyżby moje ukochane oliwki też za-

wierały tłuszcz?

- Jeśli lubisz oliwki, to dziwię się, że jesteś taki chudy.
- Przyganiał kocioł garnkowi - zakpił, ale zabrzmiało

to dość przyjaźnie.

Gdy wszedł, Frances siedziała przy kuchennym stole.

Teraz pochylał się nad nią, opierając ręce ó blat. Jego ra-
miona otaczały ją, kiedy zerkał na tytuły w gazecie.

Frances niespokojnie odgarnęła włosy ż czoła. Wolała-

by, żeby się odsunął. Czuła wyraźnie ciepło jego ciała

R

S

background image


i napięcie, ukrytą energię, która z niego emanowała. To
było co najmniej denerwujące.

- Czytałaś ten artykuł o kongresmenie i jakiejś cizi,

którą wziął ze sobą na południe Francji? Twierdzi, że to
jego kuzynka i towarzyszy mu wyłącznie dlatego, że mówi
po francusku. - Ręka Brace'a przypadkiem musnęła jej
łopatkę i oparła się na plecach. To niby nic nie znaczyło,
ale Frances wolałaby, żeby cofnął tę rękę. Mogłaby wresz-
cie zacząć normalnie oddychać.

Odchyliła się trochę, ale jego dłoń pozostała tam, gdzie

była, ciepła i ciężka. Przesunął ją tylko wyżej i objął kciu-
kiem nasadę jej szyi.

- Myślę, że powinnam iść teraz... hmm... -wyrzekła

zduszonym głosem.

Dokąd iść? Co robić? Nie chciała robić z siebie idiotki

tylko dlatego, że dotyka jej jakiś mężczyzna!

- Aha, dostałem jeszcze kartkę od Maudie - powiedział

tak szczególnym, gardłowym tonem, że aż dostała gęsiej
skórki.

- Od Maudie? - Odsunęła jego rękę i Brace cofnął się

o krok. Wmawiała sobie, że nie jest tym rozczarowana,
i dobrze wiedziała, że to kłamstwo.

Stał nie dalej niż metr, z kciukami założonymi za pasek,

i przyglądał się jej badawczo.

- To z nią miałam się skontaktować po przyjeździe,

prawda? - spytała z niepewnym uśmiechem. - Stryj Sey-
more mówił, że Maudie we wszystkim mi pomoże.

Brace odchrząknął; ten dźwięk zabrzmiał jak nagłe po-

ciągnięcie smyczka na strunie.

- Zamiast Maudie miałaś mnie. Obawiam się, że pier-

wszego dnia nie byłem dla ciebie szczególnie miły.

Jej uśmiech przestał być niepewny; Frances najwyraź-

niej rozbawiło jego wyznanie.

R

S

background image


- Drugiego dnia też nie, ani trzeciego...
- Ale pamiętaj, że podawałem ci kubeł. Odrobina

wdzięczności mi się za to należy. A potem zjawili się ci
myśliwi...

W jego głosie brzmiało rozbawienie. Frances wolałaby

jednak, żeby stał się napastliwy. Wiedziałaby, jak się za-
chować.: Człowiek, który zachowywał się jak doktór Jekyll
i za chwilę przypominał Hyde'a, nieco ją przerażał.

- Dziękuję ci jeszcze raz za dostarczenie przesyłek i ga-

zet, Brace powiedziała spokojnym i zdecydowanym to-
nem. - Na pewno masz pilniejsze sprawy niż... niż...

- Fancy - odparł drżącym głosem. - Chodź tutaj.
- Ta pogoda może każdego wykończyć, prawda? Jednego

dnia jest ciepło, następnego znów zimno. Naprawdę...

Wsunęła krzesło pod stół, zdecydowana pozbyć się Bra-

ce'a, zanim zrobi coś naprawdę głupiego.

Mogła sobie darować te wysiłki.
- Fancy, chodź tutaj.
To był rozkaz. Jeśli uczyni, czego Brace żąda, wiadomo,

co będzie dalej. On pocałuje ją znowu, ona odda mu ten
pocałunek i wtedy...

Brace nie poruszył się. Frances zadrżała. Gwałtownie

nabrała tchu i poczuła zapach zimnego, słonego powietrza.

- Brace? Co ty chcesz ze mną zrobić?
- Czy musisz pytać?
- Chyba powinnam o to spytać.
Patrzył na nią długo, po czym, ź nie ukrywaną niechęcią,

cofnął się o krok.

- Tak. Może masz rację. - Jego oczy miały drapieżny

wyraz, głos brzmiał jak pomruk lwa, ale jej nie dotknął.
Założył ręce na piersiach i patrzył w skupieniu na czubek
swego buta.

Frances wmawiała sobie, że zachowała się właściwie.

R

S

background image


Drżącymi dłońmi porządkowała karty indeksowe książki.

Nawet wobec siebie nie była w stanie się przyznać, jak
rozpaczliwie pragnęła znowu wtulić się w jego ramiona,
czuć dotyk jego warg na swoich ustach.

Kobieto, opamiętaj się, tłumaczyła sobie w duchu. Bra-

ce Ridgeway to tylko epizod w twojej żałosnej egzystencji.
Epizod? Doprawdy! Ten mężczyzna stał się przecież kimś
o stokroć ważniejszym niż jakikolwiek facet w twoim do-
tychczasowym życiu!

- Naprawdę dziękuję za gazety, Brace, Przejrzeje dziś

wieczorem i oddam ci je jutro.

Brace potrząsnął głową przecząco. Czy to znaczyło, że

nie chce, aby zwróciła mu gazety, czy też znowu miał jej
dość? Nagle na jego ustach ukazał się rozbrajający u-
śmiech.

- Czy możesz mi wybaczyć?
- Co powinnam ci wybaczyć? - powtórzyła słabym

głosem.

- To, że zachowywałem się jak łobuz.
- No, myślę... że czasami nie umiesz, inaczej się zacho-

wywać.

- To prawda - powiedział, nadal się uśmiechając.
- Ale byłoby lepiej, gdybyś wyjawił mi, czy według

ciebie jestem twoim przyjacielem, czy wrogiem. To mę-
czące zgadywać za każdym razem, czy powinnam przy-
nieść ci coś, co ugotowałam tylko dla ciebie, czy też cho-
wać się, gdzie popadnie.

- Naprawdę dajesz mi wybór? A więc oświadczam, że

uważam cię za swoją przyjaciółkę.

Doprawdy? pomyślała zaskoczona.
- No cóż, zakładam, że rzeczywiście tak uważasz. Zre-

sztą... niedługo i tak wyjadę - przerwała, a ponieważ on
nie padł na kolana i nie błagał, żeby została, ciągnęła dalej

R

S

background image


z pozornym ożywieniem: - Może uda nam się do tego
czasu stać się parą przyjaciół.

Brace patrzył, jak rumieniec napływał i znikał na jej

policzkach. Stał oparty o ścianę, z kciukami znowu zało-
żonymi za pasek od spodni. Nie licz na to za bardzo, moja
kochana, myślał. Nigdy nie przyjaźnił się z kobietą; nigdy
tego nie pragnął. Jeśli chciał teraz czegoś od Fancy Smith,
to nie chodziło mu o przyjaźń.

No, może rzeczywiście na początek, zanim dowie się,

dlaczego ta kobieta tak go zafascynowała, będzie odgrywał
rolę jej przyjaciela.

Tej nocy miał kolejny sen „tylko dla dorosłych"." Le-

ciał w stronę słońca w starym myśliwcu z czasów dru-
giej wojny światowej. P-39 był jednomiejscowym samo-
lotem z silnikiem za kokpitem, niemniej jednak ona
siedziała za nim, z tyłu. Była naga, miała na sobie tylko
pokrowiec na spadochron. Zgodnie z logiką snu wi-
dział każdy centymetr jej długiego, smukłego ciała, gdy
przyciągał do siebie drążek i mierzył w samo słońce. Przez
głośny warkot silnika Allison V-12 słyszał jej śmiech, który
był tak uroczy, tak prawdziwy i radosny... Gdy się obudził,
wciąż słyszał ten dźwięk i czuł pulsującą erekcję, którą
opanował dopiero serią forsownych ćwiczeń i zimnym pry-
sznicem.

Teraz biegł skrajem plaży po mocno ubitym piasku.

Okrążył prawie całą wyspę, po czym skręcił w głąb lądu,
bo dalej był jej bagnisty skraj od północnego wschodu.
Spojrzał na zegarek. Dwanaście minut do cogodzinnych
wiadomości. Podążał ścieżką przez las, nie zwalniając kro-
ku, aż dotarł do piątego domku, na końcu ścieżki.

Do jej domku.
Podobno biegnąc tutaj, chciał pozbyć się pewnych my-

śli! Za nic nie zaangażuje się w związek z Fancy. Właśnie

R

S

background image


dlatego, że tak bardzo tego pragnie i czuje wszystkimi
zmysłami, iż by to było.

Biegł dalej. Posłucha w domu dziennika radiowego, tyle

się przecież dzieje, może obejrzy na wideo komedię, po-
śmieje się do. rozpuku albo sprawdzi, czy na giełdzie dalej
trwa hossa. Oderwie się jakoś...

Bzdura! Mógłby równie dobrze pragnąć polecieć na

Księżyc.

Wrócił do domu, nalał sobie kawy i przemyślał, słucha-

jąc radia, wiele rzeczy. Nie poleciał tylko na Księżyc. Wy-
łączył radio, wziął gazetę. Odłożył ją. Odchylił głowę na
bok, nasłuchując cichego warkotu samolotu nad cieśniną.
Może powinien ostrzec Fancy, że pogoda niedługo się po-
psuje.

Pewnie siedziała przez cały dzień nad swoimi kuchar-

skimi przepisami i nawet nie wyściubiła nosa z domku.

Fancy. Uśmiechnął się, przypominając sobie, co mówiła

o swoim szefie. Nazwał ją osobą pospolitą. Idiota! Była
taka, jak pewien wspaniały silnik, który niegdyś testował,
zanim go rozwalił. Wyrafinowanie i elegancja. Lśniąca
gładkość, moc, wytrzymałość. Pani F. Smith Jones.

Po raz kolejny, klnąc cicho pod nosem, wsunął w szcze-

linę magnetowidu kasetę o starym mitchellu B-25 i usa-
dowił się w fotelu. Zabawne... Ten bombowiec został
ochrzczony nazwiskiem generała Billy Mitchella, który
przedstawił teorię, że samoloty mogą skutecznie zatapiać
okręty tylko w pobliżu lądu. Udowodnił jej słuszność właś-
nie w pobliżu tej wyspy.

Teraz, ponad siedemdziesiąt lat później, ślepy los rzucił

dwóch byłych pilotów na ten mały skrawek lądu, o którym
mało kto w ogóle słyszał!

Może jednak los nie bywa ślepy?

R

S

background image


Frances ugotowała tyle spaghetti, że starczyłoby go dla

dwojga. Zastanawiała się, czy nie zanieść porcji owego
specjału do Trofeum. Jednak nie zrobi tego, postanowiła.
Brace nie odwiedzał jej od czasu, kiedy przyniósł gazety
i list od stryja. Tego ranka przebiegał tuż koło jej domku
i nie wstąpił.

Tak zatem wygląda jego przyjaźń! Jest jeszcze bardziej

nieufny niż ona sama.

W oddali odezwał się pomruk burzy. Chcąc opanować

się, nerwowo nacisnęła włącznik telewizora, obejrzała
znów taniec duchów w śnieżnej zamieci i wyłączyła go
z powrotem. Dni były wyraźnie dłuższe, ale niska pokrywa
chmur sprawiała, że zmrok zapadał wcześnie. Frances za-
paliła dwie lampy i żyrandol. Pogwizdując, umyła kilka
talerzy i znowu pomyślała o dodatkowym spaghetti. Jest
jeszcze sałatka. Mogłaby to zanieść do Brace'a, ale znie-
chęcił ją szum deszczu za oknem. Zresztą szum to za mało
powiedziane. Rozpętała się prawdziwa nawałnica.

Światła przygasły na chwilę. Frances usiadła na fo-

telu i usiłowała sobie przypomnieć, co wie o generato-
rach. Powiedziano jej, że nie będzie tej wiedzy potrze-
bowała.

Światła znowu zamigotały, przez chwilę jeszcze świeci-

ły, po czym zgasły zupełnie, Przez dwie minuty Frances
siedziała bez ruchu. Przerażona blaskiem błyskawic, pró-
bowała liczyć sekundy dzielące je od grzmotów. Można
dzięki temu ustalić, jak daleko jest burza. W każdym razie
można zająć czymś umysł.

Dziewięć, dziesięć, jedenaście...
Oślepiający blask poraził Frances. W tej samej chwili

rozległ się straszliwy łoskot. Powietrze wypełnił zapach
surowego drewna sosny i ozonu. Przykryła głowę ramio-
nami i zaczęła się modlić:

R

S

background image


- Panie Boże, spraw, żeby ta burza jak najszybciej minęła.

- Nie musiała udawać tutaj przed nikim, że się nie boi.

Gdy Brace ją wreszcie znalazł, siedziała w spiżarni,

trzęsąc się ze strachu. Wszedł tylnymi drzwiami, bo fron-
towe tarasowała olbrzymia sosna powalona przez piorun.

- Fancy, nic ci się nie stało?
Patrzyła na niego bez słowa, skulona pomiędzy szafką

na szczotki i pompą. Był całkiem przemoczony, wilgotne
ubranie przylegało do jego szczupłego ciała, mokre włosy
przylepiły się do czoła. W świetle świecy w przeciwsztor-
mowej osłonie jego twarde rysy przypominały maskę.

Dla niej był jednak najpiękniejszą ludzką istotą na świe-

cie. Bez namysłu rzuciła mu się w ramiona, zbyt wystra-
szona, by mieć jakiekolwiek opory.

- O Boże, jak to dobrze, że przyszedłeś, Brace... My-

ślałam, że piorun uderzył w dom. Coś wybuchło, a potem
ten żywiczny zapach i jeszcze...

- Dobrze już, dobrze.
- Czy ty mnie słuchasz? Piorun uderzył w dom! Brace,

ja to słyszałam! Czułam to!

Zarzuciła mu ręce na szyję, prawie go dusząc. Uwolnił

się od tego uścisku, obejmując ją mocno. Jej dłonie były
lodowato zimne.

- Ciii... Uspokój się, moja mała... Wszystko będzie

dobrze.

- Ale przecież mówię ci, że coś wybuchło i... Czujesz

dym? Boże, czy to dach się pali?

- Nic się nie pali, kochanie, ale jeżeli chcesz być pewna,

sprawdzę. - Odwrócił się, ale Fancy nie puszczała jego
ramienia.

- Dobrze... ale nie teraz. Jak się skończy.

Popatrzył na nią dziwnie, jednocześnie rozbawiony i za-
kłopotany. Ogarnęło go pożądanie tak nagłe, tak mocne, że

R

S

background image


pogodził się z tym, co nieuniknione. Chwycił ją w ramio-
na, gładził jej plecy, bohatersko opierając się przemożnej
chęci objęcia dłońmi jej pośladków i przyciśnięcia brzucha
Fancy do tego, co tak boleśnie pulsowało, domagając się
spełnienia.

- Będziesz całkiem mokra - wymruczał, dotykając

ustami jej włosów. Była wysoką kobietą, ale on górował
nad nią wzrostem. Pasowali do siebie.

Kiedy światło zgasło, Brace włączył generator w Trofeum.

Fancy tego nie zrobiła. Dobrze, że chociaż znalazła tę świecę.
Blade, migotliwe światło osrebrzało ślady łez na jej policz-
kach. Z czułością otarł je kciukiem, nagle świadomy, jak jego
wilgotne ubranie paruje od dotyku dwojga gorących ciał.

Tu było im niewygodnie.
- Uspokój się, kochanie, nie ma się czego bać. Burza

już minęła. - Wdychał głęboko jej zapach, intensywny,
przesycony mocną wonią trawy i ziół, tak kobiecy i osza-
łamiający. Objął ją jeszcze mocniej. Zanurzył twarz w jej
włosach i westchnął głęboko. W tym momencie zdał sobie
sprawę, że jej sutki są twarde jak kamień.

Niech to diabli, tylko nie to! Czy ona w ogóle wie, co

się z nimi dzieje?

Pewnie, że wie. Nie jest dzieckiem; była już zamężna.

Z nią działo się to samo, co z nim.

- Frances? Fancy...-wyszeptał.
- To jest szaleństwo. Brace, ja zwykle nie zachowuję

się w taki sposób. To po prostu. .

- Wiem. Byłaś sama, w obcym domu, na opustoszałej

wyspie, i wiedziałaś, że nie możesz zadzwonić po pomoc.
Wiem, kochanie. Wcale nie musisz się tłumaczyć.

Ale Frances chciała się wytłumaczyć. Czy istnieje jakiś

rozsądny powód, dla którego ona wciąż pozostaje w jego
ramionach, mimo że niebezpieczeństwo już minęło?

R

S

background image


Nie, poza tym, że bardzo pragnęła pozostać jak najdłu-

żej w mocnych, opiekuńczych ramionach mężczyzny, któ-
ry robił wszystko, żeby ją stąd wyrzucić, i odstraszał każ-
dego, kto chciał się do niego zbliżyć, który raz promienio-
wał ciepłem, a za chwilę stawał się zimny jak lód...

Odsunęła się, a Brace pozwolił jej na to.
- Masz rację - odpowiedziała drżącym głosem. - Na-

prawdę nie mam się czego obawiać poza tym, że robię
z siebie idiotkę. - Roześmiała się z przymusem. - To zre-
sztą nic nowego; jedna z niewielu rzeczy, które naprawdę
umiem robić znakomicie.

Blask świecy wydobywał z mroku jego piękny nos

i dziwnie fascynujące rysy twarzy. Uśmiechnął się, tuląc
jej zaciśnięte pięści do swojej piersi.

- Nie wierzę. Czyż nie jesteś tą dzielną damą, która

sama prowadzi ścigacz, pisze książki i której nazwisko
znajdzie się na czele listy bestsellerów „New York Ti-
mes'a"? Która...

- Mówisz o mojej książce kucharskiej? Dobre sobie!
- No, no, nie przerywaj mi. Mam natchnienie - konty-

nuował aksamitnym głosem. - Która umie sprawić, że wa-
rzywa smakują prawie jak normalne jedzenie?

Jedzenie. Oto powrót do rzeczywistości. Oswobodziła

ręce z jego uścisku i schowała je za plecami,

- Tak. Chyba już czas, żeby ta wszechstronnie utalento-

wana dama zaczęła zachowywać się jak dorosły człowiek.

W tym momencie burza sprawiła im pożegnalną niespo-

dziankę. Błyskawica rozdarła niebo tuż za oknem i prawie
natychmiast rozległ się ogłuszający grzmot. Frances rzuciła
się z powrotem w silne, męskie ramiona.

- Och, Boże, jak ja tego nienawidzę! -krzyczała, przy-

tułając twarz do mokrej koszuli na piersi Brace'a. Zaśmiał
się podniosła na niego wzrok.

R

S

background image


- To wcale nie jest śmieszne!
- Oczywiście, że nie - odparł, poważniejąc.
Pochylił nad nią twarz opromienioną migotliwym świat-

łem świecy. Frances zamknęła powieki. Pierwszy pocału-
nek był tylko konsekwencją okoliczności. Następne zaś
- czymś nieuniknionym.

Za to, co stało się potem, Frances winiła burzę, a także

przez tyle lat umniejszane przez innych poczucie własnej
wartości. Próbowała zrzucić winę na wszystko poza pra-
wdziwą przyczyną, bo nie chciała przyznać jej prawa do
istnienia. Nie potrafiła przyznać, że zrobiła to znowu; za-
kochała się w tym niesamowitym mężczyźnie.

Jego usta były twardsze, niż na to wyglądały, ale rów-

nocześnie niewiarygodnie delikatne. Pierwszy pocału-
nek skończył się, zanim była w stanie w ogóle zareago-
wać. Drugi pogłębiał się stopniowo i słodko; Brace mu-
skał jej usta wargami, aby się otwarły, trącał końcem nosa
kąciki jej ust, dawał jej dość czasu, gdyby chciała od tego
uciec.

Nie chciała. Za nic w świecie. Kiedy wpił się wargami

w jej usta, nie ukrywając dłużej zmysłowości tego poca-
łunku, otwarła je z całą gotowością, pragnąc wziąć wszy-
stko, co chciał jej teraz dać, ofiarować mu tyle samo i je-
szcze wiele więcej.

Po prostu pragnęła go. Pragnęła go fizycznie, ale też

rozpaczliwie chciała dotrzeć do jego poranionego, wrażli-
wego wnętrza, które czuła pod chłodną, zewnętrzną powło-
ką. Odnosiła wrażenie, jakby ręka obejmująca jej pierś
i wyzwalająca lawinę seksualnego pożądania, sięgała jesz-
cze głębiej, aż do serca, .

Brace oderwał usta od jej warg i przez chwilę oddychał

z trudem. Potem jedną ręką chwycił świecę, drugą dłoń
Frances i oboje ruszyli w stronę sypialni.

R

S

background image


Tam obrzucił ją znowu tym na wpół rozbawionym, na

wpół nieufnym jeszcze spojrzeniem.

- Obawiam się, że cię zmoczę. - Ubranie nadal przyle-

gało mu do ciała. Pewnie już parowało.

- Wyschnę - szepnęła. Jeśli się wpierw nie rozpłynę,

dodała w myśli..

Miała wrażenie, jakby w pokoju zabrakło powietrza.

Nie mogła złapać tchu. Drżała i płonęła jednocześnie; od-
wróciła się w stronę toaletki i drżącymi dłońmi przygładzi-
ła włosy. Brace stanął tuż za nią, obejmując ramionami jej
talię. Przesunął wyżej rękę, obejmując pierś; głowa Frances
opadła na jego bark. Jęknęła cicho. Burza już minęła, ale
mogłaby przysiąc, że jej ciało nadal drży z przerażenia.

Czuła, jak Brace napiera na jej pośladki, gotowy i twar-

dy, i to podnieciło ją, jak nic dotąd w jej dorosłym życiu.
Jak mogła żyć tyle lat, nie doświadczając takiego pożąda-
nia? Czyżby dopiero teraz dojrzała jako kobieta?

A może to tylko Brace tak na nią działał?
Końcem nosa lekko muskał jej szyję; odpowiadała ci-

chym okrzykiem na każde dotknięcie. Potem obrócił ją
i przygarnął tak, że czuła jeszcze wyraźniej, jak bardzo jej
pożąda. Pocałował ją z rosnącą, zmysłową gwałtownością
i oboje znaleźli się w poziomej pozycji, spleceni nogami
i ramionami.

Ponownie otworzyła usta i Brace skorzystał natych-

miast z tego zaproszenia. Wyczuwał smak kakao, cynamo-
nu i jeszcze czegoś, co było jej własną słodyczą. Czuł
zapach kobiety ogarniętej pożądaniem, co jest najpotęż-
niejszym afrodyzjakiem.

Wiedział, że go pragnęła. Nie młodego ogiera, którym był

dwadzieścia lat temu, i nie pilota w glorii jego niegdysiejszej
chwały. Pożądała go takiego, jakim był, odstawionego na'
boczny tor mężczyznę w średnim wieku, który niewiele miał

R

S

background image


do zaoferowania poza doskonałym nosem- przyzwoitym
kontem w banku i renomą doświadczonego pilota.
Wspomnienia odchodziły i powracały jak echo nadaj-
nika dalekiej stacji. Zlekceważył je. Trzymał w ramio-
nach Frances, mówił sobie; nie była to żadna z jego ła-
twych zdobyczy z czasów beztroskiej młodości. Ona była
inna.

To prawda... ale to nie znaczyło, że mógł jej dać coś

więcej niż to, co dawał tamtym kobietom.

A może mógł?
Nie, do cholery, to niemożliwe. Oboje są dorośli i wie-

dzą, co robią. Spędzą ze sobą dzisiejszą noc i może jeszcze
kilka następnych, Potem Frances odjedzie. On też kiedyś
opuści tę wyspę. Będą mogli wracać do tych paru miłych
wspomnień, a to już bardzo dużo. Po co się wahać?

Jego koszula była już rozpięta. Frances pomogła mu

zsunąć ją z ramion. Uniósł brzeg jej aksamitnej bluzki
i ściągnął ją, odsłaniając piersi, te piękne piersi, których
nie był w stanie zapomnieć. Wtedy Frances była taka cho-
ra, a on miał dość siły woli, żeby nie wykorzystać sytuacji,
ale to nie znaczyło, że zapomniał.

Na toaletce obok nadal płonęła świeca. Przysunął ją

bliżej, żeby Frances nie bała się ciemności. Sam wolałby
nie oświetlać swego pokiereszowanego ciała. Lata ćwi-
czebnych lotów bynajmniej nie zatuszowały tego, co zaro-
bił wcześniej w ulicznych bójkach.

Zdjął resztę ubrania i pomógł Frances zsunąć spodnie

przez biodra. Jak na tak szczupłą kobietę, była pięknie
zaokrąglona tam, gdzie trzeba. Zresztą wiedział, że gdyby
okazała się rzeczywiście tak chuda, jak mu się kiedyś wy-
dawało, i tak by jej pożądał. Frances była tą kobietą, której
pragnął, szczegóły nie miały znaczenia. To powinno być
dla niego ostrzeżeniem.

R

S

background image


Czując, że sam nie jest w stanie się wycofać, zmusił się,

aby dać jej ostatnią, szansę.

- Fancy, posłuchaj... zrozum, ja nie obiecuję ci nicze-

go...

- A czy ja cię o coś prosiłam?
- Nie, ale myślałem, że może... Przecież wiesz, co chcę

ci powiedzieć.

Spokojnie, Ridgeway. Zachowaj spokój, powtarzał so-

bie. Nie chciał, żeby Frances czuła się potem odrzucona.
Chciał, żeby oboje traktowali to tak samo. Przeczuwał, że
i ona należy do tych pokiereszowanych przez los, i prędzej
dałby sobie odciąć rękę, niżby ją skrzywdził. Zawsze może
wziąć zimny prysznic albo wyjść na dwór i postać na de-
szczu przez parę godzin.

Coś mu mówiło, że parę godzin to za mało.
- Wiem, kochanie, że o nic mnie nie prosiłaś. Nie chcę

jednak, żebyśmy się źle zrozumieli. To jest twój pierwszy
raz od... no, odkąd umarł twój mąż, czy tak?

Jest przecież wdową, mówił sobie w duchu. Piękną,

młodą wdową, którą coś zraniło całkiem niedawno; Musi
być dla niej czuły i delikatny. Zrobi to powoli... Tak, żeby
było jej naprawdę dobrze. Tyle przynajmniej mógł obiecać.

Frances z trudem przyjmowała do świadomości, że oto

leży w łóżku z mężczyzną, którego w ogóle nie znała trzy
tygodnie temu, i dyskutuje z nim o swoich relacjach mał-
żeńskich.

- Słuchaj, Brace, jeśli zmieniłeś zdanie i nie chcesz, to

mi po prostu o tym powiedz.

- Ja zmieniłem zdanie? Kiciuniu, ja chcę tego tak bar-

dzo, że aż się boję, że cię rozczaruję.

- To na co czekamy?
- Chciałem dać ci szansę, gdybyś chciała się jeszcze

zastanowić.

R

S

background image


- Nie chcę się zastanawiać - powiedziała po prostu.
- Ja też wolałbym tego nie robić - mówił Brace, wo-

dząc palcem po jej podbródku, przesuwając go w dół szyi,
pomiędzy piersiami. - Właśnie się dziwię, dlaczego nie
przestaję gadać i nie biorę się do roboty.

Nie wiedziała, czy ma się teraz rozpłakać, czy dać mu

w gębę.

- Brace, czy ktoś już mówił ci, że jesteś romantykiem?
- Nie.
- To nie czekaj na to z zapartym tchem.
Za chwilę zamarła w bezruchu. Wędrujący palec Ridge-

waya właśnie okrążał jej pępek. Brace leżał przy niej na
boku, wsparty na łokciu, oświetlony od tyłu przyćmionym
światłem świecy. Kusiło ją, żeby wsunąć palce w jego gęste
włosy i pociągnąć je. Mocno!

Zamiast tego pochyliła się w jego stronę i ugryzła go,

nie myśląc o tym, co robi. Jej zęby trafiły na pierś, a ściślej
biorąc brązowy, otoczony krętymi włosami koniuszek mę-
skiej piersi. Krzyknął cicho. Mrucząc pod nosem jakieś
łagodne klątwy, pochylił twarz nad jej piersią i oddał jej tę
pieszczotę. Wciągając w nozdrza jej ciepły zapach, napo-
minał samego siebie, że to jej ma być dobrze. Wydawała
mu się taka krucha. Był tym dziwnie wzruszony. Dotąd
żadna kobieta nie wyzwoliła w nim podobnych uczuć.

- Nie chcę się spieszyć - wyszeptał, pieszcząc wargami

jej krągłą szyję, choć czuł, że rozpaczliwie chciałby to
zrobić. Słyszał głośne bicie jej serca, urywany oddech,
i rozpalał się coraz bardziej, wiedząc, że właśnie on to
sprawił. Ssał czubek jej piersi. Frances przymknęła oczy
i westchnęła. Jej ciało wyprężyło się.

- Proszę cię - szeptała, kiedy kolejna fala dreszczy

wstrząsnęła jej ciałem. Nigdy nie doświadczyła bliskości
mężczyzny tak żywiołowo!

R

S

background image


Nigdy też nie czuła się tak cudownie, tak absolutnie...

kobietą!

Z niezwykłą wrażliwością pieścił językiem wnętrze ust

Frances, tak jak ręce pieściły jej ciało, W chwili kiedy
rozwarł palcami słodkie wejście do jej kobiecości, szalone
pożądanie dręczyło ją tak, że jęczała cicho:

- Brace, proszę cię, Brace... - Uniosła biodra do góry,

błagając w ten sposób, aby wreszcie skończył tę rozkoszną
torturę, ale on jeszcze się wahał.

- Kochanie, zasługujesz na wiele więcej, niż...
- Nie obchodzi mnie, na co zasługuję, wiem tylko,

czego teraz chcę!

I to byłą ta rozsądna Frances Jones? Wykrzykująca

w łóżku swe seksualne żądania? Nie poznawała samej sie-
bie. Kiedyś, kiedy będzie mogła znowu normalnie myśleć,
powie sobie, że to wszystko przez Kena, i że to mu się
należy za lata niewierności, nawet pośmiertnie.

Ale to nie Ken zawinił. I nie o to chodziło, że kobieta

choć raz w życiu powinna się zapomnieć. To było oczaro-
wanie niezwykłym mężczyzną, który patrzył teraz na nią
tak, jakby widział wnętrze jej duszy. Klęczał nad nią, jego
palce przesuwały się między jej nogami i za chwilę miał
wypełnić sobą tę pustkę wewnątrz niej, ukoić dręczący ból
w środku i sprawić, że znowu będzie sobą.

R

S

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY


Jeśli to ma być wszystko, co mogę z nim przeżyć, my-

ślała, ulatując w przestworza, niechże choć trwa jak naj-
dłużej, niech się zaraz nie kończy!

Zdarzeń nieuniknionych nie sposób jednak powstrzy-

mać. Zbyt długo na to czekała; on też czekał zbyt niecier-
pliwie. Ledwie się połączyli, wszystko wokół ogarnęła na-
gła eksplozja. Brace wydał z siebie dźwięk dziwnie podo-
bny do łkania. Potem osunął się na Frances, wtulając twarz
w zagłębienie jej barku.

Przez krótką chwilę czuła na sobie cały jego ciężar,

trzymała w ramionach twarde, spocone ciało. Rozbudzone
aż do bólu zmysły podrażniał zapach sandałowego mydła
i męskiego potu. Potem odsunął się i odczuła to tak, jakby
ją z czegoś odarto i wyrzucono nagą na zimny deszcz.

Chciała znowu przyciągnąć go do siebie, wtulić się w jego

ciepłe ramiona, pozostać w nich chociaż do chwili, gdy opu-
ści ją uczucie bolesnej pustki. Nie zrobiła tego. Nie będzie się
wygłupiać. Mężczyźni nie znoszą kobiet, które się tak zacho-
wują. Ten mężczyzna nie znosi tego tym bardziej.

- Przepraszam... Frances, przepraszam cię. - W jego

głosie była jakaś cierpkość, której przedtem nie słyszała.

Westchnęła. Nie powiedział „kochanie". Nawet nie

„Fancy". Tylko „Frances". Oficjalnie.

Za co ją przepraszał? Czy za to, że była taka bezna-

dziejna? Ledwie się zaczęło; a już było po wszystkim. Czy
może za to, że w ogóle poszedł z nią do łóżka?

R

S

background image

Cokolwiek by to było, wolała nie znać odpowiedzi.

Ze smutnym uśmiechem naciągnęła koce na siebie, okry-
wając się nimi aż po czubek głowy. Była zziębnięta do
szpiku kości. Brace po omacku przyciągnął ją do siebie.
W tej samej chwili zapadł w sen. Słuchając jego głębokie-
go, równego oddechu, leżała z szeroko otwartymi oczami,
rozmyślając nad tym, czego jej brakuje, co zniechęca męż-
czyzn do niej jako kobiety. Tylko jeden mężczyzna zapra-
gnął jej na tyle, żeby chcieć z nią być mimo zobowiązań,
jakie miała wobec rodzeństwa, choć wtedy bracia i siostry
byli już dorośli. Jednak nawet jemu nie dała tego, czego
chciał od niej jako kobiety. Tak szybko przestał się nią
interesować. Teściowa mówiła, że kochał się w tamtej la-
luni, zanim w ogóle spotkał Frances. Kiki była zamężna.
Ken ożenił się z Frances, potem mąż tamtej odszedł. Nad-
sztukowana silikonem fryzjerka postanowiła kontynuować
swój romans z Kenem. Fakt, iż był żonaty, stanowił szcze-
gół bez znaczenia. Kiki dostawała alimenty, Ken, oprócz
swojej pensji, korzystał także z pieniędzy Frances. Bawili
się na całego; odpowiedzialność za szarą rzeczywistość
spoczywała na cudzych barkach.

Ostrożnie obróciła się na bok i zobaczyła, że Brace już

nie śpi. Leżał obok, słaby blask świecy odbijał się w jego
oczach. Żadne z nich nie poruszyło się, nie powiedziało
ani słowa. Blade, migoczące światło łagodziło jego niere-
gularne rysy. Zaczęła żałować, że poszła do łóżka z prawie
obcym mężczyzną.

Frances Aldeana Smith Jones, która najpierw była zwo-

lenniczką seksualnej wstrzemięźliwości, a potem propago-
wała najwyższą ostrożność jako przykazanie dla młod-
szych sióstr, teraz sarnia zapomniała o gorzkich lekcjach,
których nie szczędziło jej życie. Na tę chwilę...

Czego? Miłości? To nie mogła być miłość, mimo tego,

R

S

background image


co krzyczało jej serce. Rozum mówił, że nie zna Brace'a
na tyle, żeby go kochać. Jeśli zaś zawsze będzie taki jak
teraz, to i tak nie zdoła go poznać.

- Jakieś refleksje? - zapytał poważnym, cichym gło-

sem. Zaskoczył ją; nie umiałaby teraz skłamać.

- Tak. Nawet wiele. - Ledwie widziała jego twarz, ale

czuła na sobie uważne spojrzenie jego oczu.

- Wcale mnie to nie dziwi. Jeśli dama bierze sobie

kochanka po raz pierwszy... bo jestem pierwszy po twoim
mężu, czy tak? - skinęła głową i ujrzała w ciemnościach
błysk jego uśmiechu - to ma prawo do czegoś więcej niż
jednego nieudanego zbliżenia.

- Nie nazwałabym tego wzięciem sobie kochanka - za-

uważyła sucho.

Nie chciała z nim o tym rozmawiać. Postacie z filmów

może wdają się po tym w rozmowy, ale w normalnym
życiu jest inaczej. Z Kenem wszystko odbywało się szyb-
ko: chrząknięcie, jęk, pomruk i chrapanie. Środa i piątek
wieczór, potem tylko środa, potem nigdy.

Mówił, że praca go wyczerpuje. Męczyły go pewnie

te ukrywane przed żoną miłosne ekscesy. Jego mała Kiki
zawsze witała Frances słodziutkim uśmieszkiem. Byle
jak podcinała jej włosy, po czym kazała sobie słono pła-
cić za modne strzyżenie. Frances w bezsensownym poczu-
ciu winy wobec samotnej, borykającej się z losem mat-
ki, godziła się na to i odwiedzała Kiki. A jakie dawała
napiwki!

Poczucie winy. Myślała o tym, kiedy ciepła dłoń Brace'a

przesuwała się tam i z powrotem po jej biodrze. Zawsze brała
wszystko na siebie, łącznie z kwaśnymi deszczami i deficy-
tem w państwowym budżecie. Dosyć tego!

- Frances? Czy ty śpisz? Chciałem ci powiedzieć, że...
- Nie musisz się tłumaczyć. Jesteśmy oboje na tyle

R

S

background image


dorośli, żeby wiedzieć, co robimy. Na pewno... - Urwała
z cichym okrzykiem. - Brace, przestań! To łaskocze!

- Łaskocze? To? - Jego palce przebiegły po zewnętrz-

nej stronie jej uda, okrążyły kolano i przesunęły się na
wewnętrzną stronę, w górę... - A to?

- Wszystko!
- Dlaczego uważasz, że nie jesteśmy kochankami? -

W jego głosie słyszała rozbawienie. Jej odczucia były cał-
kiem inne. Była... wzburzona. I wściekła. Czuła się tak,
jakby obiecano jej królewski obiad w pięciogwiazdkowej
restauracji tylko po to, by sprzątnąć go jej sprzed nosa,
zanim wzięła sztućce do ręki. Gwałtownym gestem odsu-
nęła jego dłoń. Brace pochylił się nad nią nisko i musnął
delikatnie wargami jej szyję.

- Bo nimi nie jesteśmy - ucięła ostro. - Po prostu dla-

tego, że my... Brace, przestań!

- Dlatego, że co, Fancy? - Nie przestawał pieścić jej

dłońmi i ustami; robiła bezskuteczne uniki, próbując zapa-
nować nad sobą. - Przecież kochaliśmy się; jesteśmy więc
kochankami, czy nie?

- Uprawialiśmy seks! To niczego nie zmienia, wszy-

stko jest tak, jak było, zanim.

- Kochaliśmy się!
- Uprawialiśmy seks!
Podniósł głowę akurat w chwili, gdy świeca zamigotała

i zgasła.

- Próbujesz być twarda; porzuć ten ton, bo wcale do

ciebie nie pasuje.

- Nie wyobrażaj sobie, że wiesz, co do mnie pasuje.

Nie znasz mnie i nie udawaj, że jest inaczej. I nie wysilaj
się na jakieś oszukańcze obietnice; nie jestem aż tak głupia.

Ręka Brace'a znieruchomiała na jej piersi. Frances od-

sunęła ją, ale Brace był uparty. Drażnił palcem twardą

R

S

background image


brodawkę, jakby chciał udowodnić Frances swoją nad nim
władzę.

Wiedziała, że mu ulegnie.
- Czy ja ci coś obiecywałem? - zapytał.
- Nie, ale...
- No właśnie. I nie mów mi, moja pani, że cię nie znam.

Wiem o tobie wiele więcej, niż sądzisz. Zdaję sobie rów-
nież z tego sprawę, że to, co się przed chwilą stało, nie było
dla ciebie czymś wspaniałym. To moja wina. Przepraszam.
Mówiłem ci, że miałem długą przerwę...

- No, dobrze... - Nigdy w życie nie przypuszczała, że

będzie rozmawiać o takich rzeczach z obcym mężczyzną.

- Tak się składa, że wiem, co się kryje pod tą twoją

udawaną niezależnością, w którą zakuwasz się jak w żela-
zny gorset każdego ranka. Jesteś…

- Nie, ja...
- Niejedna rzecz cię boli, czasami się boisz, ale prędzej

umarłabyś, niż poprosiła o pomoc. Nie wiem, kto cię w to
wpędził, ale jestem przekonany, że nie jesteś stworzoną do
życia w samotności.

- Skąd ty możesz wiedzieć o...
- Całe życie byłaś wśród ludzi, prawda? Przyzwyczai-

łaś się do tego, że służyłaś innym jako oparcie. Jesteś typem
człowieka, który bywa silny, dopóki inni potrzebują jego
siły. Jeśli przestają cię potrzebować, usuwasz się na bok
i po cichu rozpadasz się w kawałki. Dobrze mówię?

- Aż za bardzo. I nie powiem, żeby mi było z tym dobrze

- przyznała ze śmiechem, który zabrzmiał jak łkanie.

Brace objął ją i przyciągnął bliżej. Tak bardzo potrze-

bowała teraz odrobiny czułości, więc pozwoliła mu na to.
Tylko na chwilę, obiecała swojemu sumieniu.

Zaraz jednak sam uścisk przestał wystarczać. Burza mi-

nęła i na niebie znów zaświeciły gwiazdy. Ciepła, wyłożo-

R

S

background image


na drewnem sypialnia pachniała cyprysowymi deskami,
mydłem, seksem i woskiem roztopionej świecy. To najbar-
dziej zmysłowa mieszanina zapachów, jaką znam, pomy-
ślała.

- Tym razem będzie wspaniale - wyszeptał Brace.
Spełnił swoją obietnicę. Kochał się z nią powoli, w głę-

bokim skupieniu. Potem oboje zamarli w objęciach oszo-
łomieni, bez sił. Zanim osunęła się w niebyt, czuła na
ustach jego smak, zapach w nozdrzach, jej ręce poznały
każdy pokryty bliznami cal jego szczupłego, sprężystego
ciała.

I była w nim zakochana po uszy! Wbrew wszelkim

uprzedzeniom, wszystkim gorzkim lekcjom, których
nie szczędziło jej życie od chwili, kiedy Paul Capro złamał
jej serce, gdy dostała na urodziny pudełko czekoladek za-
miast zaręczynowego pierścionka. Była zakochana w męż-
czyźnie, którego prawie nie znała i który otwarcie mówił,
że nie może jej niczego obiecać poza krótką podróżą do
nieba.


Brace brał prysznic; Frances urzędowała w kuchni,

wrzucając różne przysmaki do płatków. Usłyszała na ze-
wnątrz warkot motorówki.

- Brace? Chyba będziemy mieli towarzystwo! - zawo-

łała przez otwarte drzwi. - Spodziewałeś się kogoś?

- Nie. Pewnie to ktoś do ciebie! - odkrzyknął. Nawet

tembr jego głosu sprawiał, że miękły jej kolana. Musi się
wziąć w garść, i to szybko.

Odmierzyła porcję bezkofeinowej kawy i wsypała ją

do filtra. Warkot ucichł. Może ktoś chciał obejrzeć wy-
spę z cieśniny? Może jakiś wędkarz? Dźwięk niesie się
nad wodą daleko, jeśli jest dobra pogoda. Dziś był cudow-
ny dzień; Wszystko wokół wydaje się niezwykłe, myślą-

R

S

background image


ła, wykonując parę tanecznych kroków w przypływie ra-
dości.

Wlała właśnie do szklanek sok z warzyw, kiedy Brace

podszedł do niej od tyłu i objął rękami w pasie. Pochylił
głowę nad ramieniem Frances i pieszczotliwie połaskotał
nosem jej szyję.

- Dla mnie z odrobiną tabasco, poproszę.
- Na śniadanie?
- Mój sok ma być taki sam jak moje kobiety: palący

i pieprzny.

- Święta Franciszko, ostatni raz słyszałam takie gadki

przed maturą!

- Być może, ale twoi koledzy tylko się zgrywali. Moja

opinia wypływa z doświadczenia.

Brace sięgnął po tackę z przyprawami; Frances obróciła

się w jego ramionach i wyciągnęła rękę w stronę lodówki.
W ułamku sekundy oboje zapomnieli, co chcieli robić,
i akcja potoczyła się w całkiem innym kierunku.

Cel nowych działań był oczywisty i nie tak odległy, ale

przerwało im stukanie do drzwi.

- Ja otworzę - szepnęła, niechętnie wysuwając się z je-

go objęć. Jej twarz płonęła rumieńcem, miała obrzmiałe
usta, oczy błyszczały gorączkowo. Pocałowała go w prze-
ciętą blizną brew.

- Pośpiesz się, dobrze? Mamy ważną sprawę do zała-

twienia - przypomniał.

Z trudem dotarła do drzwi. W wejściu stał Jerry, chłopak

z przystani.

- Dzień dobry, pani Smith. Nie wie pani, gdzie może

być pan Ridgeway? Przywiozłem mu gościa, a w domu go ;
ma. Wszystkie łodzie są przy pomoście, więc pomyślałem,
że może znajdę go u pani.

Brace stanął za jej plecami.

R

S

background image


- Masz do mnie jakąś sprawę, synu?
- Dzień dobry, panie Ridgeway. Owszem, mam. Przy-

wiozłem gościa.

Jerry spoglądał badawczo na Brace'a i Frances.
- Ta pani pytała, czy wiem, gdzie pan mieszka. Powie-

działem, że tak, ale nikogo nie było w domu i obiecałem,
że pana poszukam.

Brace zaklął pod nosem, chwycił koszulę i wyszedł bez

słowa. Z bezładnych wyjaśnień Jerry'ego Frances zrozu-
miała jedno: do Brace'a przyjechała kobieta.

W Trofeum czekała Sharon. Kiedy Brace tam dotarł,

gotował się ze złości; zdążył się domyślić, kto do niego
przyjechał. Pete dał mu czas do namysłu i chyba zamierzał
dotrzymać słowa. Jego siostra widocznie straciła cierpli-
wość. Była o dwa lata starsza od brata, ale wyglądała na
dwadzieścia dwa. Miała twarz niewinnego aniołka.

Wygląd bywa mylący. Łysiejąca głowa Pete'a kryła

przenikliwy umysł i umiejętność dążenia do celu, piękna
Sharon zaś była przede wszystkim wyrachowaną egoistką;
Mogła już nie pragnąć Brace'a dla siebie, ale chcieć dla
spółki Big Aero. Spółce bardzo by się przydało doświad-
czenie Brace'a, które zdobył, pracując przed wypadkiem
dla pewnej instytucji rządowej. Prędzej się znajdę w pieklę,
niż ona mnie znów wykorzysta, pomyślał.

- A to niespodzianka, prawda? - zawołała. Wstała ze

stojącego przed wejściem krzesła, żeby go przywitać. Po
raz pierwszy, odkąd pamiętał, jego byłą narzeczona wyglą-
dała mizernie.

- Dzień dobry, Sharon. - Skinął głową z rezerwą. -

Rzadko bywasz w takich miejscach, prawda?

Wzruszyła ramionami i wskazała swój bagaż. Wszystko

na niej i wokół niej, od pantofli z jaszczurki do nienagan-
nie uczesanych platynowych włosów było szczytem ele-

R

S

background image


gancji. Myśli Brace niespodziewanie powróciły do kobiety
w wypchanych wełnianych spodniach, zwyczajnej bluzce
i z przeważnie bosymi nogami, nawet w środku zimy.

- Wybierałam się gdzie indziej - mówiła - ale odwołali

mój lot. Na lotnisku dowiedziałam się o czarterach do Ou-
ter Banks. To był impuls.

- Ach, tak - odpowiedział Brace. Sharon Bing nigdy

nie robiła nic pod wpływem impulsu; oboje o tym wiedzie-
li. Nawet ich zaręczyny były wykalkulowane; ria pewno
nie zamierzała wiązać się z nim z miłości. Łzawy epizod
pod drzwiami w szpitalu też miał swój cel. Chciała, żeby
to on z nią zerwał. Pewnie uznała wtedy, że stracił wszelką
wartość dla firmy, a tym bardziej dla niej.

Brace wstawił walizki do pokoju, mając nadzieję, że do

wieczora Sharon opuści wyspę. Kazałby jej wynosić się
natychmiast, gdyby nie dwie sprawy. Ciekaw był, po pier-
wsze, z czym teraz wystąpi. Po drugie, chciał się przeko-
nać, jak wpłynie na niego jej obecność.

To, że wyglądała dziś tak źle, nie miało znaczenia. Na-

wet z podkrążonymi oczyma i wypiekami na policzkach
wyglądała ładniej niż większość kobiet, choćby nie wiado-
mo jak się starały. Sharon urodziła się piękna i szybko
nauczyła się, jak ulepszyć to, co dała jej natura.

Wiedziała też, jak wykorzystać swoją urodę.
- Chcę drinka - wymruczała, osuwając się na najwy-

godniejsze krzesło w pokoju.

- Jest dopiero dziesiąta rano.
- Na miłość boską, od kiedy stałeś się takim świętosz-

kowatym nudziarzem? Nie zapomniałam, jak to bywało,
kiedy się poznaliśmy... Pamiętasz?

- Tak, pamiętam. Burbon czy brandy?
Wzruszyła ramionami i rozpięła górny guzik jedwabnej

bluzki.

R

S

background image


- Przecież wiesz, co lubię.
- Mam tylko burbona, brandy i jakieś podejrzane wino.

Keeganowie niewiele piją. Maudie używa wina jako do-
datków do sosów, a whisky i brandy podaje w sytuacjach
kryzysowych.

- Niech będzie burbon. Dla mnie to jest sytuacja kry-

zysowa. Po takim lądowaniu! Pilot okazał się kompletnym
amatorem. Prawie zaorał dziobem w coś, co tu nazywają
pasem startowym. Już ja się postaram, żeby mu odebrali
licencję... jeżeli ją w ogóle ma! - zawołała, wyciągając
zza pleców poduszkę i rzucając ją ze złością na ziemię.

- Ta linia czarterowa należy do mego przyjaciela. On

nie zatrudnia amatorów.

- Możesz więc powiedzieć swojemu przyjacielowi, że

Federalny Nadzór Lotnictwa chętnie dowie się, że...

- Daruj sobie te numery, Sharon. Już mnie to nie bierze.

Lepiej powiedz, po co tu naprawdę przyjechałaś. Potem
odwiozę cię z powrotem na Hatteras. Mam nadzieję, że
załatwiłaś sobie transport z wyspy przed zmierzchem, bo
pas startowy nie mą świateł. - Nalał burbona, przyrzekając
sobie, że uzupełni jego zapas przed wyjazdem. Gdy poda-
wał jej szklankę, zauważył, że Sharon nie ma na palcu
pierścionka z półtorakaratowym brylantem, który jej dał na
zaręczyny. Pewnie go sprzedała, pomyślał.

- Nie zamierzam wracać bez ciebie - odparła. - Jestem

tutaj, ponieważ ty tu jesteś. - Na jej twarzy pojawił się
dobrze mu znany, promienny uśmiech, ale natychmiast
zgasł. Brace mierzył ją chłodnym, sceptycznym spojrze-
niem. Kąciki jej ust opadły. - Więc dobrze, przyznaję, że
popełniłam błąd, zrywając z tobą wtedy. Na miłość Boga,
Brace, ja byłam w szoku! Zobaczyłam cię od razu, po
pierwszej operacji. Powinieneś o tym pamiętać. To, co po-
wiedziałam, kiedy... no...

R

S

background image



- Kiedy leżałem na oddziale intensywnej terapii z twa-

rzą w klamrach i szwach? Niech to diabli, złotko, jakże
mógłbym ci mieć to za złe? Zresztą przysłałaś mi kwiaty,
prawda?

Przysłała mu wtedy tuzin róż z listem, w którym napi-

sała, że wyjeżdża na Zachodnie Wybrzeże i nie wie, kiedy
wróci.

Wcześniej usłyszał, co mówiła o nim, i jeśli miał jesz-

cze jakieś złudzenia, to stracił je, czytając ten list. Nie
był nawet napisany jej ręką; podyktowała go przez tele-
fon sprzedawcy w kwiaciarni, który przyjmował zamówie-
nie.

Poza tym był uczulony na zapach róż. Nawet o tym nie

pamiętała. Teraz przyglądał się kobiecie, która owinęła go
sobie kiedyś wokół palca, a potem bezlitośnie porzuciła,
gdy jej najbardziej potrzebował. Zastanawiał się, kiedy
poczuje tak dobrze znany ból.

Nic. Nawet mu serce nie drgnęło. Choć trzeba przyznać,

że zjawiła się tu nie w porę.

Niedługo jednak okazało się, że Sharon musi pozostać

na wyspie. Już na początku rozmowy domyślił się, co jej
jest. Ten sam wirus, który nękał połowę ludności południo-
wo-wschodnich stanów, jak donosił ostatni dziennik radio-
wy. Ten sam, z którym przyjechała tu Fancy.

Nie miał zamiaru męczyć się z chorą i narzekającą na

bałagan w domu Keeganów kobietą. Rzeczy Maudie leżały
porozrzucane byle jak. Keegan spędził pół życia w wojsku
i lubił porządek, ale Maudie nie umiała zmienić swojej
natury.

Skrzydło dla gości było zamknięte na zimę. Pompa cie-

plna wyłączona, woda spuszczona z grzejników. Nie-
daleko stały cztery puste domki; Brace nie czuł się upo-
ważniony, aby umieścić swego gościa w którymkolwiek

R

S

background image


z nich. Poza tym wiedział, że niedługo zaczną się kłopoty.
Sharon będzie wymagała opieki, podobnie jak poprzednio
Fancy.

Jest jedno wyjście...
Nie. Nie ma prawa o to prosić, Sharon jest jego gościem,

nie Fancy. Nawet w najtrudniejszych chwilach swego ży-
cia nie wykorzystywał nikogo.

Za swoje pielęgniarskie umiejętności Brace dałby sobie

dwójkę z plusem. Sharon jako pacjentka była nieznośna.
Fancy przynajmniej podziękowała mu za ito, że podawał
jej kubeł, wycierał twarz, przebierał i karmił.

Sharon dawała mu nieźle w kość. Ciągle czegoś chciała,

o coś się gniewała, a on był wszystkiemu winien. Wciąż
powtarzała, że przyjechała tu wyłącznie dla niego.

- A kto ci kazał? - pytał. - Myślałem, że jesteś na wa-

kacjach.

- Naprawdę myślisz, że mogę urządzić sobie wakacje?

- marudziła. Potem po raz kolejny oskarżała go, że choruje
wyłącznie dlatego, że tu przyjechała. Na zachód od Missi-
sipi nikt nie choruje na grypę.

Brace znosił humory Sharon ze stoickim spokojem, wie-

dząc, że niedługo się jej pozbędzie. Mogło być dużo gorzej.
Miał zamiar się przecież z nią ożenić.

Ręcznik, który służył do robienia okładów, był zbyt

mokry, herbata za gorąca i za mocna, grzanka przypalona,
a krakersy zleżałe.

- W tej wilgoci krakersy szybko się psują! - tłumaczył

zniecierpliwiony.

- O Boże, przestań na mnie krzyczeć! Głowa mi pęka

z bólu! Muszę iść do toalety.

Brace pomógł jej wstać.
- Oprzyj się na mnie.
- Nie popędzaj mnie, do cholery! Masz maniery jak

R

S

background image


nosorożec! Ani źdźbła wrażliwości! Wcale się nie dziwię,
że nie możesz latać. Gdzie są moje kapcie?

- Nie widziałem tu żadnych kapci.
- No nie, ta głupia pokojówka chyba ich nie zapako-

wała! Kup mi jakieś, przecież tu jest telefon! Zadzwoń do
Neimana Marcusa i każ, żeby przysłali mi natychmiast
kilka par. Znają mój rozmiar.

- Kiedy te kapcie tu dotrą, ty stąd wyjedziesz. - Brace

trzymał ją tak, jakby była z porcelany. Owszem, Sharon
wyglądała na kruchą istotkę, ale wiedział swoje. Była twar-
da jak wojskowy but.

- Do diabła, Brace, przestań mnie stąd wyrzucać!
- Ja cię stąd nie wyrzucam - odrzekł coraz bardziej

zniecierpliwiony. - Daj tylko sobie spokój z tym przeglą-
daniem się w lustrze...

- Moje włosy...
- Twoje włosy są w porządku!
- A skąd ty możesz wiedzieć? Tylko jeden raz w życiu

okazałeś cień dobrego gustu: kiedy chciałeś się ze mną
ożenić! - Trzasnęła drzwiami, wchodząc do łazienki. Brace
uderzył zaciśniętą dłonią w wypolerowane deski boazerii,
które w niczym nie zawiniły.

Na pewno wdzięczy się do lustra, pomyślał. Znał ją

i wiedział, że nie była w stanie stracić okazji podziwiania
swego odbicia.

Jego poczucie humoru nagle odżyło.
- Wiesz, złotko - zawołał, podchodząc do zamkniętych

drzwi - nie chciałem być prosięciem i mówić ci smutnej
prawdy ó twoich włosach... Lakier niestety puścił i ukle-
pały się z tyłu jak materac. Przód jest tak skołtuniony, że
do jego rozczesania będziesz musiała użyć grabi. A to, co
masz na karku.

W łazience coś rozbiło się z trzaskiem o drzwi. Brace

R

S

background image


chrząknął. No cóż, czasami człowiek musi przedsięwziąć
specjalne środki, żeby poradzić sobie z tak zwaną słabą
płcią.

Następnego dnia zapukał do drzwi Frances. Nie widział

jej od ubiegłego poranka, czyli od przybycia Sharon, Po-
myślał właśnie, że chciałby siedzieć teraz wygodnie w skó-
rzanym fotelu i patrzeć na Frances pracującą nad książką.
Widziałby jej palce biegające po klawiaturze komputera,
słyszałby, jak mruczy coś pod nosem. Zawsze mówiła do
siebie w czasie pracy i to go dziwnie wzruszało. Przyszło
mu do głowy, że jego serce odpowiada w ten szczególny
sppsób na wszystko, co wiąże się z tą kobietą. Nawet na tę
jej śmieszną, udawaną niezależność.

Prawdę mówiąc, to było najbardziej ujmujące.
Otwarła drzwi i stała w nich, nie zapraszając go do środ-

ka, ale również nie zatrzaskując mu ich przed nosem.

- Cześć. Czy jesteś zajęta? - zapytał, zakłopotany jej

uważnym spojrzeniem.

- Potrzebujesz czegoś?
- Nie... To znaczy... chyba tak. Mogę wejść na chwilę?

Frances właśnie ubierała się, by pojechać na Hatteras
i wysłać wydruk książki swemu wydawcy. Zamierzała też
zrobić zakupy, może przystrzyc włosy i przejrzeć gazety
z ogłoszeniami. Książkę już skończyła i może się wreszcie
zastanowić, dokąd pojedzie po opuszczeniu wyspy. Musi
znaleźć naprawdę dobrą pracę.

- Jeśli jesteś zajęta, mogę przyjść później.
Cofnęła się, próbując się opanować. Widziała go znowu.

Przez cały dzień i noc starała się nabrać dystansu do tego,
co zdarzyło się między nimi, ale jedno spojrzenie na piękny
nos Brace"a, jego krzywą brew i przepastne szare oczy
zniweczyło tamte wysiłki.

- Czyżby wizytująca cię dama wyjechała? Nie zabawiła

R

S

background image


długo. - Jej uśmiech był tak fałszywy jak czterodolarowy
banknot.

- Nie, jeszcze tu jest. Jutro wyjeżdża, ale mam pewien

kłopot i chciałem cię prosić o przysługę.

Widziała, że się wahał. Czyżby był rzeczywiście zakło-

potany? To, co zdarzyło się między nimi, zmieniło prawie
wszystko. Nie byli ani przyjaciółmi, ani wrogami. Ani też
kochankami, choć Brace tak uważał. Na chwilę zapomniała
o narzuconej sobie pozie i spojrzała w te nieufne, szafę
oczy. Poczuła w sercu ból tak wielki, że chciała go uderzyć,
żeby i on poczuł to samo i cierpiał tak jak ona.

Nie zrobiła tego. To nie leżało w jej naturze. Jeśli się jest

dla innych słomianką do wycierania nóg, to już na całe życie.

- Chętnie bym ci pomogła, ale właśnie szłam na przy-

stań. Może ci coś przywieźć z Hatteras?

W czasie ostatniej, bezsennej nocy Frances doszła do

wniosku, że gdyby znajomość Brace'a z tą anonimową
kobietą miała niewinny charakter, to przyprowadziłby ją tu
i przedstawił.

Nie zrobił tego.
- Co się stało? Skończyły ci się zapasy? Możesz wziąć

ode mnie, co chcesz, ale obawiam się, że niewiele tego
zostało...

Brace wytarł spocone czoło, choć w cieniu werandy

było najwyżej kilka stopni powyżej zera.

- Wiesz, okropnie mi głupio cię o to prosić, ale czy

mogłabyś pozwolić Sharon zamieszkać w twoim domku?
Tylko na jedną noc. Rich i Maudie z dzieckiem właśnie tu
jadą. Mam ich odebrać z przystani za trzy kwadranse,
a Sharon źle się czuje i teraz stąd nie wyjedzie. Zachoro-
wała na tę samą grypę, którą ty przeszłaś.

Grypa. Frances stłumiła cisnący się na usta uśmiech. To

wiele wyjaśnia, choć może nie wszystko.

R

S

background image


- Czy to znaczy, że musiałeś odgrywać rolę siostry mi-

łosierdzia po raz drugi? Biedny Brace, co za paskudny
pech.

- Fancy, nie żartuj! Ja naprawdę potrzebuję pomocy!

- Wsunął palce we włosy, mierzwiąc je jeszcze bardziej.

Frances ogarnęło nagłe wzruszenie. On jej potrzebował!

Miała przeczucie, że na świecie jest bardzo niewiele kobiet,
które mogłyby usłyszeć takie słowa od Brace'a Ridgewaya.
Weteran wielu ciężkich potyczek nie miał zwyczaju przy-
znawać się do słabości, a tym bardziej prosić o pomoc.

Na jej ustach powoli ukazał się uśmiech; fiołkowe oczy

zapłonęły blaskiem. Otworzyła szeroko drzwi.

- Dość już tego wietrzenia. Wejdź do środka i powiedz

mi, o co chodzi.

R

S

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY


Sharon wpadła w złość, gdy jej powiedział, że będzie

musiała albo wyjechać z Coronoke, albo przeprowadzić się
do sąsiadki. Brace aż się spocił. Zawsze szanował cudze
i własne prawo do prywatności; wprowadzając się do domu
Keeganów w czasie ich nieobecności, musiał przełamać
wiele psychicznych oporów. Nie chciał, by gospodarze
zastali go w swoim domu z kobietą.

- Przecież jest tu tyle miejsca - tłumaczyła mu ze zło-

ścią. - Ile jest pokoi w tej ruderze? Dziesięć, dwadzieścia?

- Oba skrzydła są zamknięte na zimę. Zimą tu nikt nie

przyjeżdża.

- Ale ty tu jesteś i ta kobieta. Nie rozumiem, dlacze-

go...

- Daj spokój. Idziemy.
- Niech cię diabli porwą, Ridgeway. Nie chcę mieszkać

z jakąś obcą babą!

- Powinnaś się cieszyć, że ktoś chce udzielić ci gościny.

Dostaniesz nocleg i śniadanie. Masz do wyboru jeszcze
motel na Hatteras, jeśli oczywiście jest czynny.

- Jesteś nieczuły jak kamień! Jak ja w ogóle mogłam

kiedykolwiek chcieć wyjść za ciebie za mąż?! Chyba zwa-
riowałam!

Brace nawet nie trudził się odpowiedzią. Ledwie skry-

wając zniecierpliwienie, prowadził Sharon piaszczystą
ścieżką. Zastanawiał się, jak kobieta, która ma dość rozu-
mu, żeby zajmować kierownicze stanowisko w nieźle pro-

R

S

background image


sperującym przedsiębiorstwie swego brata, jest jednocześ-
nie tak głupia, by przyjeżdżać tutaj w butach na dziesię-
ciocentymetrowych obcasach. Jeśli miałby znosić jej na-
rzekania jeszcze przez jeden dzień, wolałby zapakować ją
w kontener i wysłać towarowym transportem na adres
Bing Aero.

- Dlaczego nie chcesz jechać ze mną? - nagabywała

Brace'a. - Polecielibyśmy samolotem czarterowym do
Norfolk, a stamtąd po południu...

- Nie ma mowy.
- Dlaczego musisz pilnować tej obrzydliwej budy?

Przecież tam nawet nie ma czego ukraść!

- Uważaj na te zarośla - ostrzegł.
Sharon próbowała odsunąć kopnięciem płożący się po

ścieżce kolczasty pęd. Rozdarła sobie pończochę.

- Niech to szlag trafi! - złorzeczyła. - Może się jed-

nak dowiem, kim jest ta kobieta, do której mnie prowa-
dzisz?

- Nazywa się Jones i przyjechała tu, żeby skończyć -

swoją książkę.

- Jest pisarką? Przyjaciółką Keeganów?
- Ta osoba ma wolne łóżko i godzi się je odstąpić. To

ci powinno wystarczyć. Czy mógłbyś iść szybciej? Dotar-
cie do pasa startowego zajmie mi co najmniej godzinę
- warknął. - Keeganowie będą się niecierpliwić.

Sharon spojrzała na niego z namysłem; coś znowu knuła.
Brace czuł, jak, mięśnie karku twardnieją mu jak stal.

Powtarzał sobie jednak w duchu, że ta kobieta była kiedyś
jego narzeczoną, jest siostrą jego przyjaciela i partnera
w interesach i złapanie jej za gardło mogłoby mu ulżyć,
ale niczego nie zmieni.

Frances otworzyła drzwi. Nie była już w spodniach.

Przebrała się w sukienkę w brzoskwiniowo różowym kolo-

R

S

background image


rze, który w szczególny sposób podkreślał kolor jej oczu.
Policzki miały ten sam różowy kolor i wyglądała tak prze-
pięknie; Brace patrzył na nią z zachwytem.

Nagle pomyślał, że mógł wszystko urządzić całkiem

inaczej, choć może nie miał wielkiego wyboru.

- Pani Bing, pani Smith Jones - przedstawił je sobie.

- To znaczy... hmm, Smith... chole... Fancy, to jest Sha-
ron. - Szarpnął palcami za kołnierzyk. Wolałby mieć przed
sobą pluton egzekucyjny... - Panie wybaczą, ale bardzo
się spieszę.

- Nie słyszałam, żeby ten samolot już nadleciał - za-

uważyła Frances.

- No, taak, ale... Oni nie mogą czekać. Dziecko może

się zaziębić.

- Martwisz się o dziecko? - zdziwiła się Sharon. - Od

kiedy to nasz znany podrywacz przejmuje się kimkolwiek
poza samym sobą? Czy nie opowiedział pani jeszcze hi-
storii swego życia? To zadziwiające, co można czasem
znaleźć w domu towarowym, nieprawdaż, pani Johnson?

- Smith - poprawiła ją z roztargnieniem Frances. Wy-

glądała na zakłopotaną. Sharon robiła wrażenie bardzo za-
dowolonej z siebie, natomiast Brace rozważał, jak daleko
mógłby się posunąć w ewentualnych rękoczynach, Tamtej
nocy, kiedy postanowili się pobrać, był na tyle wstawiony,
żeby wspomnieć Sharon o paru rzeczach, o których nie
mówił nikomu.

Frances nie wiedziała, co się dzieje, ale wyczuwała złe

intencje Sharon. Stanęła pomiędzy nimi.

- Idź już, Brace. Poradzimy sobie. Nie mogę się docze-

kać spotkania z tą sławetną Maudie.

Miał ochotę chwycić ją w ramiona i ukryć gdzieś, żeby

nie mogło jej dosięgnąć zło.

- Jestem ci to winien - powiedział tak cicho, żeby jego

R

S

background image


słowa trafiły tylko do jej uszu. Frances potrząsnęła głową
z uśmiechem.

- Nic mi nie jesteś winien - odpowiedziała. Ona też nie

była mu nic winna. Koniec rachunków i kwita. Trzeba się
pozbyć głupich, niebezpiecznych marzeń i snów

Patrzyły za nim obydwie.
- Mam w domu niskokaloryczne ciasto z jabłkami i jo-

gurtem. Jeszcze gorące. Czegopani się napije, panno Bing?
Kawy czy herbaty?

Brace biegł wzdłuż nabrzeża, czując się tak, jakby właś-

nie wyskoczył z felernym spadochronem i wylądował na
czubku bardzo wysokiego drzewa. Nie jest źle, ale do ziemi
jeszcze daleko. Keeganowie wracają o trzy tygodnie
wcześniej, niż zamierzali. Przestanie być potrzebny na Co-
ronoke. Nie zdążył niczego konkretnego zaplanować.

Frances nie znała się na intrygach. Nie była pewna, na

czym polegają gierki Sharon, ale widziała coraz wyraźniej,
która z nich wygrywa, a która przegrywa w tym swoistym
pojedynku.

- Biedny Brace - westchnęła Sharon - musiał wypra-

wić mnie z domu dla zachowania pozorów- To śmieszne,
prawda?

- Myślałam, że to raczej z powodu dziecka. Mogłoby

zarazić się grypą.

- Tak powiedział? - Sharon bawiła się bransoletką wy-

sadzanego diamentami zegarka. - Sądzę, że po prostu nie
chciał, aby go ktoś nakrył na zabawie w tatę i mamę. Śmie-
szne. Nigdy dotąd nie był pruderyjny. Wręcz przeciwnie,..
kto jak kto, ale ja coś o tym wiem. Polecieliśmy kiedyś do
Dayton na pokazy lotnicze i zamknęli nas w karetce pogo-
towia na siedem godzin. To był pierwszy raz... No, może
nie będę wchodzić w szczegóły.

R

S

background image

Frances powiedziała coś, jej zdaniem, stosownego i za-

cisnęła pięści tak, że paznokcie wbiły się we wnętrze dłoni.

- Dziwi mnie to, że Brace wstydzi się powiedzieć tym

ludziom, że z nim sypiam. Ale kto może wiedzieć, co myśli
mężczyzna? - Odchyliła się w tył i wyciągnęła dó przodu
jedną stopę. Zgięła ją w kostce, żeby wysypać z pantofla
piasek ha świeżo zamiecioną podłogę. - Rozumiem, że
Keeganowie są pani przyjaciółmi?

- Nigdy w życiu ich nie widziałam.
- Nie? Czyżby więc Brace panią tu zaprosił?
- Nie. Ten domek należy do mego stryja. Jestem tu od

niedawna.

Sharon piła herbatę małymi łykami. Zmarszczyła nos

i uznała, że nie będzie jadła ciasta.

- Brace mówił, że pani jest pisarką.
- To za dużo powiedziane. Jestem specjalistką od ży-

wienia. Kiedyś pracowałam jako dietetyczka, potem zaczę-
łam prowadzić comiesięczną kolumnę w gazecie, a teraz...

- Bardzo, interesujące. A dalsze plany?
- Plany? No, cóż... skończyłam książkę, więc zacznę

znów pracować jako dietetyczka. Czytałam wiele o kur-
sach zawodowych. Mogłabym też zatrudnić się w szkole.
Program nauczania tak bardzo się zmienił od czasu, gdy
byłam uczennicą. Tyle nowych przedmiotów.

Sharon ziewnęła. Filiżanka zachybotała się na spodku.

Frances miała ochotę ugryźć się w język. Na miłość boską,
którego mikroelementu mi brakuje, myślała, że jestem taką
idiotką? Ile jeszcze takich pomyłek? Była tak samo ugrze-
czniona w stosunku do tej wydry, jak kiedyś wobec Kiki
Bonhurst!

- Sądzę jednak, że to są mniej interesujące szczegóły.

Mam to i owo do zrobienia, pójdę już do siebie... - zakoń-
czyła swój monolog.

R

S

background image


- Jest pani taka uprzejma...
Pewnie, że była uprzejma. Jak zwykle, choć najchętniej

wylałaby resztę herbaty na łeb tej platynowej lali, a potem
zamknęła się w sypialni i płakała przez okrągły tydzień!


Maudie Keegan należała do kobiet, które radzą sobie

bez trudu z każdą krytyczną sytuacją. Pojawiła się w dom-
ku Seymore'a i zaprosiła Frances i Sharon na pożegnalną
kolację; miał to być ostatni wieczór spędzony przez Sharon
na Coronoke.

Frances była zaskoczona jej wizytą; Sharon prawdopo-

dobnie też, choć nie dawała tego po sobie poznać.

- Brace mówił, że jest pani wspaniałą kucharką, pani

Jones.

- Proszę mi mówić po imieniu. Jestem Frances. Wra-

cam do panieńskiego nazwiska, trochę z tym zamieszania,
więc...

- A ja mam na imię Sharon. - Panna Bing wyciągnęła

smukłą dłoń takim gestem jakby robiła pani Keegan nie-
zwykły zaszczyt.

Maudie przysiadła na poręczy fotela i pociągnęła nosem

z aprobatą.

- Cynamonowe bułeczki? Nie jadłam ich już od lat!
- To ciasto z jabłkami i jogurtem. Może weźmiesz je

ze sobą do domu? Tu się zmarnuje.

- Cudownie! W domu nie mam ani odrobiny ciasta,

a przecież nie zdążę niczego upiec. Nawet się nie rozpako-
waliśmy.

- Naprawdę chcesz nas zaprosić na kolację? .
- Oczywiście. Jestem zmęczona podróżą; dzięki wam

będę mogła posiedzieć przy stole i nacieszyć się tym, że
znów jestem w domu. Gdyby nie taka okazja, pewnie bym
wyciągała rzeczy z walizek i prała je przez całą noc.

R

S

background image



Frances obiecała, że przyniesie coś do jedzenia. To

i owo się znajdzie.

- Brace mówił, że to więcej niż pewne - przyznała

Maudie i obie się roześmiały.


Stół uginał się od różnych smakołyków: dietetyczne

dania Frances, przetwory ze spiżarni Maudie, wędzona
ryba Richa i ciasto czekoladowe.

Brace opowiadał Keeganowi, jak prowadził kiedyś dwu-

płatowiec nad płonącym budynkiem, a jego kolega wisiał na
wypuszczonej drabince. Maudie zbierała palcem okruchy cia-
sta na obrusie, Frances wkładała talerze do zmywarki. Z są-
siedniego pokoju dobiegł nagle cichy płacz niemowlęcia.

Rich wstał od stołu i rzekł z uśmiechem:
- Wódz wzywa. Teraz ja się nim zajmę, kochanie - po-

wiedział do żony.

Sharon była wyraźnie znudzona tą domową sielanką.
- Oddałabym wszystko za martini z wódką - mruknę-

ła. - Brace, pamiętasz jak... Bracewell? Obudź się!

Brace wcale nie spał. Z przymkniętymi powiekami na-

pawał się ciepłym poczuciem błogości, które wypełniało
ten dom od kilku godzin. Na pewno przyczynili się do tego
Rich i Maudie Keegan, ale nie tylko oni. Kiedy zobaczył
Frances wchodzącą tu z brytfanką pod pachą i koszykiem
w ręce, coś w jego sercu zaczęło topnieć i łamać się jak
cienki lód pod wpływem promieni wiosennego słońca.

Obserwował ją przez cały ten wieczór, ale zamienili ze

sobą tylko kilka słów. To zresztą nie miało znaczenia. Być
blisko niej znaczyło więcej. Widział, jak łatwo nawiązała
serdeczny kontakt z Maudie i Richem i z ogromną przyje-
mnością bawiła się z ich jedenastomiesięcznym synkiem.

Mówiła kiedyś, że bardzo chciała mieć dzieci. Czas

mijał nieubłaganie. Miała go coraz mniej. To niesprawied-

R

S

background image


liwe, ubolewał. Myślał jeszcze o wielu innych rzeczach,
niekoniecznie rozsądnych, ale bardzo miłych.

Do diabła, jeśli Sharon nie przyjechałaby tak nie w po-

rę... a Keeganowie zostaliby jeszcze w Utah przez parę
dni, miałby czas zastanowić się nad pewnymi sprawami
spokojnie. Rozważyć wszystkie za i przeciw.

Przed kolacją Keegan, Brace i Sharon rozmawiali o in-

teresach; Maudie karmiła dziecko, a Frances przygotowy-
wała jedzenie. Rich z pewnym rozbawieniem obserwował
Sharon, która niezwykle sugestywnie przedstawiała swoje
poglądy. Owszem, znała się na tym, o czym mówiła. Jej
umysł pracował doskonale i Brace czuł, że cokolwiek by
zaplanowała, zrealizuje to i odniesie sukces. Przystąpienie
do Aero Bing nie było złym pomysłem.

Potem jego wzrok padł na Frances. Brace zobaczył w jej

twarzy coś, co trąciło znajomą strunę w jego duszy. Wie-
dział, dlaczego jej oczy pociemniały od smutku. Domowe
ciepło. Harmonia. Wyczuwalna więź między Keeganem,
Maudie i ich malutkim dzieckiem.

Keegan przyniósł synka z dziecinnej sypialni. Kołysał

go na kolanie, podczas gdy Sharon ostrym tonem dowo-
dziła swych racji na temat wpływu aerodynamiki kształtu
na wytrzymałość maszyny. Mała rączka dziecka badała
uważnie nos taty. Brace spojrzał w oczy Fancy i jego twarz
rozjaśniła się uśmiechem. Spokój. Może go człowiek. prag-
nąć, jeśli przestanie szukać najlepszej odpowiedzi na każde
pytanie i jakoś ułoży własne życie.

Była zaledwie dziesiąta, kiedy Rich zaczął skrycie zie-

wać. Brace pamiętał, że Keeganowie mieli za sobą męczą-
cy dzień. Spojrzał na Frances i skinął głową w stronę
drzwi. Sharon wygłaszała właśnie monolog na temat no-
wego systemu kontroli danych, który podobno był jej wy-
łącznym dziełem. Opowiadała z błyszczącymi oczami, jak

R

S

background image

wielkie oszczędności dało to spółce w ciągu ostatnich
trzech lat.

- No, pora kończyć - przerwał jej Brace. - Odprowa-

dzę was do domu.

Sharon spojrzała na niego, nie rozumiejąc.
- Mówiłam właśnie Richowi o...
- Opowiesz o tym kiedy indziej. Oni mają za sobą

ciężki dzień. - Brace uśmiechnął się widząc, jak Keegan
ziewa już całkiem otwarcie.

- No cóż, proszę mi wybaczyć - odparła ostro Sharon.

Wstała i wygładziła na biodrach szarą gabardynową spód-
nicę. - Przykro mi, jeśli was znudziłam.

Brace przerwał niezręczne tłumaczenia Richa.
- Chodźcie, chodźcie. Wzeszedł już księżyc, nie musi-

my nawet zapalać latarki. -Frances, pakująca właśnie swe
umyte naczynie do koszyka, spojrzała na niego przez ramię
i uśmiechnęła się. Oboje jednocześnie przypomnieli sobie
jej śmieszną, różową latareczkę.

Nagle jej oczy znów się zaćmiły. Wrócił do nich smutek

i nieufność. Brace wiedział, że wiele w tym jego winy.

Wiatr ucichł zupełnie, zrobiło się cieplej, księiyc prze-

świecał jasno pomiędzy gałęziami dębów i sóseń. Nad
wpełzająćymi cicho na brzeg falami uschnięty od dawna
cedr rozpościerał bezlistne gałęzie jak srebrny duch nocy.

To chyba najspokojniejsze miejsce na świecie, myślała

Frances. Parę tygodni temu uznałaby to za niemożliwe, ale
jednak będzie żałować swego wyjazdu z wyspy.

Zieleń, pomyślał Brace. Nigdy dotąd nie kojarzył zapa-

chów z kolorami, ale tó, czym pachniała Frances, przypo-
minało zieleń, z domieszką czegoś bardziej wyrazistego,
ale nie agresywnego, To coś było... po prostu nią.

Sharon używała modnych i drogich perfum, które były

za mocne, zbyt słodkie i zbyt prowokujące. Dziwny wybór.

R

S

background image



Niezbyt pasuje do służbowych rozmów z personelem na-

ukowo- technicznym i ekspertami od finansów, a na tym
polegała jej praca. Widać nie znam się na kobietach aż tak,
jak mi się wydawało, pomyślał.

- Co za upiorne miejsce! Aż mnie ciarki przechodzą

- mruczała Sharon. - Jak ktoś z własnej woli godzi się tu
mieszkać?

Dotarli do domku i Brace postawił koszyk Frances na

ganku. Nie kryjąc zniecierpliwienia, powiedział do Sharon:

- Bądź gotowa na dziewiątą rano. Przewiozę cię na

drugą, stronę i załatwię przelot do Norfolk. - Odwrócił się
w stronę Frances; czekali, aż Sharon wejdzie do środka.
Gdy tamta zwlekała, ponaglił:1- Powinnaś się spakować,
bo jutro możesz zaspać.

Gdy wreszcie zostali sami, wyciągnął ramiona do Fran-

ces. Jej ręce otoczyły jego szyję tak mocno, jakby przez
cały ten wieczór czekała tylko na tę chwilę, Bracę przytulił
ją do swego twardego, spragnionego ciała.

- Czemu wszystko tak się pokiełbasiło?-; zapytał, ale

zaraz uniemożliwił jej jakąkolwiek odpowiedź.

Znacznie później, kiedy uniósł już głowę, jego palce

nadal bawiły się kosmykami jej jedwabistych włosów.

- Myślę teraz o różnych rzeczach, ale nie wiem, jak ci

o tym powiedzieć, żeby to nie zabrzmiało głupio... no,
wiesz... - Spojrzał na nią spod przymkniętych powiek
i roześmiał się cicho, śmiechem stłumionym przez zakło-
potanie. - Myślę o twoich oczach i twoim ciele, o twoich
włosach... o różnicy między tym, co ładne i piękne, Nie
wiedziałem, że to jest co innego… Śmieszne, no nie?

Frances nie miała pojęcia, o czym Brace mówi. Wie-

działa tylko, że jest tam, gdzie być powinna, to znaczy
w jego ramionach, i nie obchodzą jej żadne racje życiowe,
głupie pytania i nieważne odpowiedzi.

R

S

background image



- Pamiętasz, jak mówiłem, że nie mogę ci niczego obie-

cać?

Skinęła głową.
- Aj a ci powiedziałam, że nie potrzebuję obietnic. Pod-

trzymuję to.

Drzwi domku otworzyły się znowu i Sharon wyszła na

ganek.

- Brace, chyba zostawiłam moje pióro u Keeganów. Ry-

sowałam cykl paliwowy dla R-40, pamiętasz? Musiałam je...

- Sharon, do pioruna, wracaj do łóżka!
- Nie krzycz na mnie. To było moje ulubione pióro, ko-

sztowało ponad dwieście dolarów i...

- Przyniosę ci je jutro rano, dobrze? A teraz, jeśli mogę

cię prosić, wracaj do łóżka.

Sharon przysunęła się bliżej i wsunęła mu dłoń pod

pachę.

- Czy to propozycja, kochanie? - zamruczała zmysło-

wo. Brace zaklął.

- Przepraszam cię, Fancy, zobaczę się z tobą po powro-

cie. Skończymy tę rozmowę.

- Fancy, hm? Podoba mi się. - Sharon zaczęła się

śmiać. - Z moim imieniem niewiele da się zrobić. Share*

3

z pewnością nie jest w jego guście. - Spojrzenie jej niebie-
skozielonych oczu było aż nadto znaczące. Frances wspo-
minała je przez długą, bezsenną noc.

Nie wolno ci popełnić tego samego błędu jeszcze raz,

tłumaczyła sobie, otulając się kocem w łóżku i próbując
odnaleźć ciepło, które czuła jeszcze tak niedawno.

Za późno. Zdawała sobie sprawę, iż kocha Brace'a Rid-

gewaya.

3

* Share - robić coś razem, dzielić wspólny los (przyp.

tłum.).

R

S

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Frances czekała. Godzina jazdy tam, godzina z powro-

tem; to nie powinno trwać tak długo, nawet gdyby Brace
musiał odwozić Sharon na pas startowy i załatwiać czarter.
Czekając, zabrała się do sprzątania pokoju, w którym spała
Sharon. Przede wszystkim porządnie go wywietrzyła; wnę-
trze wypełniał ostry zapach drogich perfum.

Umyła włosy, nałożyła na twarz maseczkę z płatków

owsianych i ogórka, wypolerowała paznokcie.

Potem upiekła wyjątkowo tuczące czekoladowe ciasto

z konfiturą z wiśni. Skończyła lukrować je tuż przed
zmierzchem; podziwiała swoje dzieło przez parę minut
i płakała przez kilka następnych. Pogoda znów się zmieni-
ła, temperatura spadała gwałtownie i chmury pokryły nie- .
bo tuż przed zachodem słońca. Jej nastrój był podobny.
Wzięła ciasto i poszła do Richa i Maudie.

- Czy naprawdę chcesz nam oddać wszystko? - spytała

Maudie. Miała twarz w rumieńcach, odpięte trzy guziki
bluzki i podejrzanie wyglądającą czerwoną plamę z boku
szyi, jakby ocierał się o nią ktoś, kto nie golił się od rana.

Frances znowu poczuła napływające do oczu łzy. Przez

prawie czterdzieści lat swego życia uroniła ich bardzo
niewiele. Teraz nadrabiała zaległości w przyspieszonym
tempie.

- Weźcie to ciasto, bardzo was proszę - mówiła. - Jeśli

wy go nie zjecie, pochłonę je w całości.

R

S

background image



- Przecież Brace wróci za parę dni - zauważyła Mau-

die. - Gdybyś je owinęła w folię, na pewno wytrzyma.

- Niech je chleb. - Frances wzruszyła ramionami. Zdo-

była się na niepewny uśmiech i pożegnała Keeganów. Parę
dni... Pewnie Maudie sama to sobie wymyśliła.

Wydruk książki był już wysłany. Pewna autorka roman-

sów powiedziała jej, że odpowiedź przychodzi nie wcześ-
niej niż za miesiąc. Zaczęła więc czytać ogłoszenia w ga-
zetach. Ofert pracy wcale, nie było tak wiele. Powinna była
lepiej się zastanowić, kiedy składała wymówienie i odda-
wała teściom dom.

Zanim poszła spać, zakreśliła siedem ogłoszeń w trzech

gazetach i napisała cztery odpowiedzi. Nazajutrz, przy
śniadaniu, napisała pozostałe trzy i przygotowała wszystko
do wysłania. Zainteresowało ją siedemnaście ofert pracy
w pięciu różnych miastach.

Zamierzała wybrać się na pocztę, ale jeden rzut oka na

wzburzoną wodę zniechęcił ją do podróży. Zaniosła listy
do Trofeum. Rich może je wysłać, jadąena zakupy.

Potem wybrała się na spacer. Zimny wiatr wiał ostro

z północnego zachodu, bryzgi spienionej wody zalewały
połowę plaży. Wzrok Frances wędrował najczęściej w kie-
runku ledwie widocznej przystani na Hatteras, ale to chyba
oczywiste, mówiła sobie. Wokół tylko woda i woda...

- Cholerny świat - mruknęła ze złością.
Pół godziny później leżała w wannie z gorącą wodą,

rozmyślając nad kolejnym gorzkim doświadczeniem. Bra-
ce nie obiecywał jej niczego. Nawet to podkreślał Pewnie,
że to lepiej, niż gdyby obiecał jej ślub na Hawajach, a po-
tem się wycofał. Zastanawiałaby się pewnie jak głupia nad
wyborem ślubnej sukni.

Połączył ich tylko seks. Teraz wiedzą o nim więcej od

niej nawet dzieci z podstawówek!

R

S

background image


Westchnęła i zanurzyła głowę w wodzie.
Tylko seks. Ich pierwszy raz... Było tak, jakby oboje

nie mieli doświadczenia. Tyle ceregieli, a potem... bach,
i po wszystkim! Najdziwniejsze jednak, że to nie wydawa-
ło się Frances przykre. Po zbliżeniu z mężem zawsze czuła
się rozczarowana, pełna nieokreślonego żalu i smutku.
Z Brace 'em było inaczej. Liczyło się to, że spali razem, że
on nie poszedł zaraz do swojego łóżka. Trzymał ją w ra-
mionach i rozmawiał z nią, a potem kochali się znowu.
Pieścił ją tak, że dreszcz przeszywał Frances od czubka
głowy aż do palców u stóp.

Usiadła w wannie z włosami oblepionymi wokół głowy

i powiedziała sobie, że kimkolwiek jest Brace Ridgeway,
żaden mężczyzna poza nim nie okazał się dla niej tak hoj-
ny. Nikt dotąd nie poświęcił tyle czasu, żeby zrozumieć jej
odczucia i zaspokoić pragnienia. Wiedziała, że powinna
być mu wdzięczna za to, że .dał jej z siebie aż tak wiele.
Próbowała być. wdzięczna. Naprawdę. Ale była zachłanna.
Chciała więcej. Pragnęła Brace'a nie tylko jako kochanka.

I nie tylko na jedną noc.
Jeżeli człowiek chce płakać, nie myśli o tym, gdzie się

znajduje. Może to robić także w wannie. Frances, prakty-
czna jak zawsze, płakała aż do chwili, kiedy nos zatkał się
jej tak, że nie mogła oddychać. Wówczas odwinęła z rolki
dwa metry toaletowego papieru, dokładnie wytarła nos.
i oczy i wypuściła letnią już wodę z wanny. Czuła się zmę-
czona i trochę głodna, ale przynajmniej choć na chwilę
zapomniała o swoich rozterkach.

Jutro będzie miała dość czasu, żeby posprzątać domek

i spakować się. Pojutrze pojedzie na Hatteras i zostawi
dyspozycję, aby listy do niej kierowano do Keeganów,
zanim ustali swój nowy adres.

R

S

background image



Po odbyciu ostatniego spotkania Brące wybrał się

na zakupy. Nabył spodnie i blezer, parę garniturów, któ-
re pewnie porosną mchem w jego szafie, i wszystkie nie-
zbędne dodatki. Potem kupił jeszcze butelkę wody koloń-
skiej, butelkę szampana i pudełko importowanych czeko-
ladek.

Wreszcie zamówił pierścionek. Nic rzucającego się

w oczy, ale jedyny w swoim rodzaju. Sam wybrał kamienie
i mimo dezaprobaty jubilera kazał oprawić je w białe złoto.
Nie łączy się ametystów z szafirami, przekonywał go fa-
chowiec. Lepiej wybrać inne kamienie.

Brace jednak nie zamierzał zmienić zdania. Ametysty

pasowałydo oczu Fancy, szafiry odzwierciedlały jej cha-
rakter, do tego diamenty, które tworzyły piękne tło dla
ciemniejszych kamieni.

Mówił sobie, że za bardzo się śpieszy, że działa pocho-

pnie, ale nic go nie zdołałoby powstrzymać. Myślał o rze-
czach, którym dawniej nigdy nie poświęcał uwagi; o czu-
łości, szczerości„stałości. Zastanawiał się, jak to jest, kiedy
ukochaną kobieta się śmieje, kiedy jest smutna, jak odczu-
wa się jej dobroć i przyjaźń.

Po raz pierwszy od... niech to diabli, po raz pierwszy

w ogóle myślał o tym, jak to będzie dzielić resztę swojego
życia, chwile dobre i złe z taką kobietą jak Fancy Smith.
Owszem, to może pochopna decyzja, ale instynkt mówił
mu, że nie może jej stracić.

Kiedy mijał granicę Północnej Karoliny, podśpiewywał;

do wtóru dobiegającej z radia melodii country; ostatni raz
zdarzyło mu się śpiewać na-koncercie rockowym, z którego
zresztą go wyrzucono. Wszedł wtedy na scenę i zamierzał
wystąpić w duecie z solistą.

- Czy pani mówi to serio? - krzyczała Frances do słu-

chawki. Maudie wpadła do niej na chwilę, żeby podzięko-

R

S

background image


wać za wspaniałe ciasto. Zadzwonił telefon. To był ktoś
z wydawnictwa.

- Przecież niedawno wysłałam do was tę książkę! Już

zdążyliście ją przeczytać? - dziwiła się Frances; Maudie
coraz pilniej przysłuchiwała się rozmowie. - Oczywiście,
że mogę to zrobić! Naprawdę tak się pani podoba mój styl,
żeby...

- Żeby co? - spytała Maudie głośnym szeptem.
- Nie, nie mam swojego agenta, ale...
- Chcecie nakręcić film? - Zielone oczy Maudie, za-

okrągliły się. Przysiadła na poręczy fotela i chłonęła każde
słowo wypowiadane przez Frances do słuchawki. Parę mi-
nut później, gdy rozmowa się skończyła, wołała z entuzja-
zmem; - Będziesz gwiazdą filmową, prawda? Chcą, żebyś
przyjechała do Hollywood i...

- Chcą wiedzieć, kiedy mogę napisać następną książ-

kę kucharską - przerwała jej Frances, wciąż oszołomiona.
- Podoba im się mój styl... Zanim przeczytali do końca tę
pierwszą, zdecydowali, że chcą opublikować całą serię:
przekąski, zupy, dania na przyjęcia. Jestem szczęśliwa!
Redaktorka powiedziała, żebym znalazła sobie agenta, bo
chcą podpisać ze mną kontrakt na kolejne trzy tomy.

- No to siadaj do maszyny, moja droga!
- Spakowałam ją. Naprawdę to nie jest maszyna do

pisania, tylko komputer.

- A co z tobą i Brace'em?
Cały entuzjazm Frances zniknął nagle i bezpowrotnie.
Maudie poszła nakarmić synka. Frances zaś, rozmyśla-

jąc o tym, co się zdarzyło, doszła do wniosku że te wspa-
niałe wieści z wydawnictwa nie mogły nadejść w dogod-
niejszej chwili. Rozpaczliwie potrzebowała pieniędzy, ale
jeszcze bardziej zależało jej na tym, by móc zająć się
czymś, aby zapomnieć...

R

S

background image


Brace. Jeśli myślała choć przez chwilę, że wylanie paru

litrów łez do wanny jej pomoże, była w błędzie. Znała
Paula Capro przez półtora roku, zanim się nieomal zarę-
czyli. Z Adamem spotykali się osiem miesięcy, zanim zo-
stali kochankami, a Kenneth... mój Boże, znała Kena
ponad cztery lata, zanim się pobrali, po czym okazało się,
że nie wiedziała o nim prawie nic.

Jak to się więc stało, że mężczyzna, którego znała zale-

dwie parę tygodni i który robił wszystko, żeby ją od siebie
odstraszyć, tak całkowicie zawładnął jej sercem?

Paul i Adam byli już tylko niewyraźnymi cieniami prze-

szłości. Ken... pamiętała, czym ujął ją na tyle, że przyjęła
jego oświadczyny. Uważała, że mężczyzna, który tak dba
o swoich rodziców i co dzień do niej dzwoni, powinien być
dobrym mężem: Był również przystojny na swój wymu-
skany sposób.

Brace miał twarz pokrytą bliznami. Nie zawsze był

uprzejmy. Czasami wychodził od niej bez słowa poże-
gnania.

Był jednak mężczyzną, którego się nie zapomina. Choć

miał tak wiele wad, żadna kobieta nie mogłaby wyrzucić
go z pamięci, jeśli kiedykolwiek była w nim zakochana.

Przekąsiła coś, żeby nie czuć głodu, i znów przeglądała

ogłoszenia, zastanawiając się, ile w różnych miastach pła-
ciłaby za mieszkanie. Powieki jakoś same opadły i po paru
minutach usnęła z głową na stole obok rozrzuconych gazet
i na wpół zjedzonej kanapki.

Obudziło ją bzykanie komara.
Komar? W lutym?
Motorówka i..
W środku nocy?
Ziewając szeroko, wstała, przeciągnęła się i spojrzała na

zegarek. Za kwadrans dziesiąta; pora kłaść się spać. Wszel-

R

S

background image


kie decyzje mogą zaczekać do jutra rana. Wyczyściła zęby,
umyła twarz i nałożyła krem, po czym wyszczotkowała
sobie włosy. Kładła się już do łóżka, kiedy ktoś zastukał
do drzwi. Zanim odsunęła zasuwę, wiedziała, kto za nimi
stoi.

- Brace, co ty... Brace?
Na progu stał elegancko ubrany obcy mężczyzna. Miał

doskonale ostrzyżone włosy. Ubrany był w spodnie z we-
łnianej flaneli, granatowy blezer i koszulę z rozpiętym koł-
nierzykiem. Ze swoim zgrabnie uformowanym nosem, nie-
równymi policzkami i krzywym uśmiechem wyglądał
wspaniale.

- Na miłość boską, wejdź do środka - wyjąkała Fran-

ces, otulając się szlafrokiem. Najwyższy czas sprawić sobie
szałową nocną koszulę z czerwonego jedwabiu, pomyślała.
Dekolt z przodu, koronkowe ramiączka...

- Nie obudziłem cię chyba? - Brace wahał się przez

chwilę, po czym przekroczył próg.

- Skądże! Tylko drzemałam. -I znowu było jak kiedyś.

Patrzyli na siebie zakłopotani.

- Ja... hmm... może powinienem zaczekać do jutra

- zaczął Brace. Jego twarz znów przypominała maskę.

- Cokolwiek masz mi do powiedzenia, możesz wyja-

wić to teraz. - Frances celowo stała nadal, aby i on nie
mógł usiąść. Zapaliła górne światło. Oczy Brace'a zwęziły
się pod wpływem blasku. Pewnie sądził, że może tu wpaść
o każdej porze i pójść z nią do łóżka, pomyślała. Nic z te-
go! Nawet jeśli już raz popełniła błąd, pora wziąć się
w garść.

- Po co przeglądasz rubrykę: „Mieszkania do wynajęcia"?

- zapytał, podnosząc jedną z rozłożonych na stole gazet
i marszcząc brwi. Próbowała nie widzieć, jak wspaniale wy-
gląda w blezerze przylegającym do jego szerokich ramion.

R

S

background image


- Po co? Za dzień czy dwa opuszczam tę wyspę. Muszę

gdzieś zamieszkać.

- Wyjeżdżasz stąd? Dlaczego?

Patrzyła na niego w milczeniu.

- Przecież nie możesz wyjechać! Nie teraz! Skąd ten

pośpiech? - Wyglądał tak, jakby zapowiedź Frances napra-
wdę nim wstrząsnęła.

- Brace, czy ty w ogóle coś jadłeś? - spytała, bo

w zmąconym umyśle pojawiła się tylko ta myśl.

- Jestem głodny, ale nie myślę o jedzeniu.
Coś w brzmieniu jego głosu sprawiło, że każdy nerw jej

ciała zadrżał. Miała wrażenie, że powietrze pełne jest ele-
ktryczności, jak w czasie burzy tydzień temu. Cofnęła się
o krok.

- Myślę, że powinieneś już iść.
- Nie, nigdzie stąd nie wyjdę.
- Brace, ja nie chcę...
- Ale ja chcę, Fancy. Naprawdę.
Ogarnął ją gniew, zabarwiony trwogą i jednocześnie

podnieceniem. Poczuła, jak twardnieją jej sutki. Ukryła to,
krzyżując ręce na piersiach.

- Jesteś już dość dorosły, żeby wiedzieć, że człowiek

nie zawsze dostaje to, czego chce. Skoro jesteś głodny, dam
ci jeść. Jeśli chcesz mi coś powiedzieć, wysłucham cię, ale
nie licz na więcej. Jutro czeka mnie wiele zajęć i powinnam
się wyspać.

- Nie będziesz spała tej nocy i wiesz o tym. Ja też nie

usnę. - Jego twarz nie przypominała już maski. Gdzieś
głęboko w przejrzystych szarych oczach pojawił się szcze-
gólny blask, który sprawił, że Frances stała się jeszcze
bardziej czujna.

- Zlituj się nade mną, Brace! Daj mi spokój i nie przy-

chodź tu, póki nie wyjadę!

R

S

background image


- Nigdy nie uważałem cię za tchórza. Dostrzegałem

w tobie inne cechy: niezależność, brak rozwagi, upór. Ale
nie tchórzostwo. Czego się boisz, Fancy?

- Nie nazywaj mnie tak! - krzyknęła.
Brace zdjął kurtkę i rzucił ją na krzesło. Zsunęła się na

podłogę. Nie zwrócił na to uwagi. Frances cofnęła się znów
o krok, nieufna i przestraszona. Zadrżała.

- Zimno ci? - zamruczał, jakby coś sugerując. Krzywa

brew uniosła się w górę.

- Nie, nie jest mi zimno. Wręcz przeciwnie. - Mówiąc

to, rzuciła się do ucieczki. Brace uśmiechnął się i zaczął ją
gonić... wokół kanapy, krzesła i stołu. Nie wiedziała, do-
kąd uciekać. Rzuciła się w stronę spiżarni, ale silne ramio-
na zablokowały jej drogę.

Brace stał tuż obok niej.
- Nie bój się tak, kochanie. Nie zamierzam cię do ni-

czego zmuszać.

- Wiem - wyszeptała. - I... było mi bardzo miło cię

poznać, Brace... Życzę ci wielu sukcesów we współpracy
z Bingami i szczęścia w życiu osobistym. Czy mógłbyś
teraz zamknąć za sobą drzwi z tamtej strony?

Jego uśmiech stał się tak drapieżny, że aż poczuła mro-

wienie na karku.

- I mnie było miło cię poznać, Fancy. Życzę nam oboj-

gu wiele szczęścia w przyszłości, tyle że ja nigdy nie li-
czyłem na to, że szczęście przychodzi samo. Trzeba wie-
dzieć, kiedy należy samemu zapracować na swoje szczę-
ście. Naprawdę chcesz, żebym odszedł? I rzeczywiście nie
wiesz, po co tu przyszedłem? Przecież wiedziałaś, że wró-
cę, prawda?

W milczeniu pokręciła głową, niezdolna odwrócić

wzroku od jego twarzy.

- Wiedziałaś, że nie skończyliśmy tamtej rozmowy.

R

S

background image


- Ale Sharon...
- Zapomnij o Sharon. Ona nie ma nic wspólnego z nami.
- Z nami? - wyszeptała cicho. Coś ścisnęło ją mocno

w żołądku. Zobaczyła, że kącik jego ust zadrgał w ten
zabawny sposób, który już znała.

- Ale to... To nie tak miało wyglądać!

Nie zapytał, co miała na myśli; nie musiał.

- Ja byłabym ubrana w coś bardzo drogiego, z jedwa-

biu. Ty powinieneś upaść na kolana i...

- Jeśli znajdzie się tu jakaś poduszka, mogę to zrobić.
- Och, cicho bądź! To było głupie marzenie, a ja mam

za dużo lat, żeby śnić o takich bzdurach. Nigdy nie byłam
romantyczką.

- Naprawdę? - zapytał i usłyszała w jego głosie czu-

łość. - To zabawne… ja nauczyłem się marzyć, nie tyl-
ko na jawie, ale i we śnie. Wiesz, czego najbardziej pra-
gnę?

- Usiąść znów za sterami samolotu, jeść pikantne po-

trawy. .. Brace, czy ty musisz to robić?

Uśmiechał się i odrzekł, pochylając się nad nią:
- Tak, myślę, że muszę. - Zbliżył się do niej jesz-

cze bardziej. - Naprawdę muszę... - wyszeptał, zanim
jego usta spoczęły na jej wargach, wilgotne, ciepłe, na-
glące.

Dłonie oparł na jej ramionach i uciskał je kolistymi

ruchami, gładził, muskając kciukami wrażliwe zagłębienia
nad obojczykami. Gdy poczuła jego narastające pożądanie,
wszelkie rozsądne myśli gdzieś pierzchły. Przywarła do
niego, oplatając go ramionami.

- Brace, przecież to nie ma sensu - westchnęła, kiedy

na chwilę oderwała usta od jego warg. Zaplanowała sobie
całe przyszłe życie, a on chce udowodnić, że czegoś w nim
będzie brak. To nie było fair!

R

S

background image


- Cii... to naprawdę ma sens - szeptał kojącym głosem,

prowadząc ją do sypialni.

Tym razem kochał się z nią powoli, doprowadzając ją.

do granicy szaleństwa. Błagała go o litość.

- Przecież nie musimy się śpieszyć, kochanie. Mamy

całą noc - odpowiadał.

Jak szalona walczyła, żeby nad nim zapanować. Pozwo-

lił jej wygrać, śmiejąc się. Przewróciła go na plecy, ale
kiedy objęła udami jego brzuch, Brace przestał się śmiać.
Jęknął i zamknął oczy. To poczucie władzy nad nim było
dla Frances nowym, niezwykłym przeżyciem.

Pokierował nią i znowu się połączyli... Frances zaczęła

się poruszać. Po chwili jej ruchy stały się szalone, gwał-
towne; zgubiła rytm. Trzymając ją w objęciach, Brace uło-
żył się na boku i umiejętnie przeplótł jej i swoje nogi tak,
by znów mogli podjąć ten cudowny taniec. Teraz on pro-
wadził, ona podążała za nim. Kiedy doprowadził ich oboje
do celu, przytulił ją mocniej do siebie; odpoczywali w mil-
czeniu.

Po chwili pochylił się nad nią. Ich spojrzenia spotka-

ły się. Frances widziała w jego oczach wzruszenie i czu-
łość.

- To tylko zapowiedź tego, co możemy razem przeży-

wać - szepnął. - Czy wiesz, co chcę ci powiedzieć?

W oszołomieniu pokręciła głową. Wiedziała tylko tyle,

że nigdy, nigdy w życiu nie przestanie go kochać. Nawet
na łożu śmierci będzie wspominać, jak wyglądał, kiedy był
zły lub rozbawiony, zatroskany lub szczęśliwy. Będzie pa-
miętała, jak przekomarzał się z nią, żartował z Maudie
i rozmawiał z Richem o lataniu.

I będzie zawsze pamiętała, jak się z nią kochał.
- Fancy... Wiedz, że nie mam talentu krasomówczego.

W takiej chwili mężczyzna...

R

S

background image


- Kobieta też... Brace, ja... - zamilkła nagle. Nie

chciała wprawiać go w jeszcze większe zakłopotanie. -
W jakiej chwili? - spytała tylko.

- Kiedy próbuje powiedzieć kobiecie, jak bardzo ją

kocha, ale nie chciałby, żeby zabrzmiało to idiotycznie.

Frances poczuła, że nie może oddychać, jakby w pokoju

nagle zabrakło powietrza.

- On może to... po prostu powiedzieć, prawda?
- Chyba… tak, ale to będzie brzmiało... pretensjo-

nalnie.

- Brace, powiedz to!
- Taak, zaraz... - Odchrząknął głośno. Frances czuła,

że łzy napływają jej do oczu, a serce tłucze się w piersi jak
oszalałe.

Odchrząknął znowu, ale ona nie mogła się już doczekać.
- A ty... nie widziałeś, jak bardzo cię kocham? Myśla-

łam, że umrę, gdy próbowałam to w sobie stłumić! - Śmia-
ła się teraz i płakała na przemian z powodu radości, która
wypełniła jej serce.

Porywając ją w ramiona, wyszeptał schrypniętym głosem:
- Ja też! Boże, najdroższa moja, nawet nie zdawałem

sobie sprawy, co się ze mną dzieje, dopóki nie zrozumia-
łem, że mogę cię stracić. Musiałem się w końcu do tego
przyznać, najpierw przed samym sobą. Ja też!

Wiedziała, że mężczyzna, który przyprawiał każdą po-

trawę ostrym sosem i zasypiał, oglądając filmy o wojsko-
wych samolotach, nie potrafi rozprawiać o miłości. Znała
takich, którzy robili to znakomicie. Słyszała niejeden raz
słodkie, ale kłamliwe słówka. Tym razem z radością przy-
jmowała to szczere, z głębi serca płynące wyznanie: „Ja
też".

Gdy zasnęła w jego ramionach, Brace leżał z otwartymi

oczami, patrząc w ciemność. Kochał ją tak bardzo. Kiedyś

R

S

background image


może będzie umiał wyznać jej swoją miłość w taki sposób,
żeby nie brzmiało to śmiesznie i głupio.
- Teraz może jej po prostu okazać swoje uczucie. Nawet
gdyby poświęcił na to całe życie, sprawi, że Frances będzie
pewna jego miłości.

R

S


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
42 Wybrancy losu7 Browning Dixie Kobieca intuicja
Browning Dixie Ten wspaniały Skorpion
Browning Dixie Wypatrywanie burzy
Browning Dixie Czerwcowe tornado
Browning Dixie Twardy jak kamień
131 Browning Dixie Ten wspaniały Skorpion
0463 Browning Dixie Narzeczona mimo woli
Browning Dixie Kobieca intuicja 06
Browning Dixie Czerwcowe tornado
2007 53 Na ślubnym kobiercu 2 Browning Dixie Ślub z milionerem
412 Browning Dixie Przeznaczenie
197 Browning Dixie Mężczyzna miesiąca Twardy jak kamień
Browning Dixie Wypatrywanie burzy
15 Browning Dixie Wypatrywanie burzy
81 Browning Dixie Czerwcowe tornado
Browning Dixie Wybrańcy Losu Kobieca intuicja
043 Browning Dixie Biały słoń panny Phoebe

więcej podobnych podstron