DIXIE BROWNING
Biały słoń
panny Phoebe
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Był piękny jak wszystkie białe słonie - te olbrzymie,
bardzo kosztowne posiadłości, które tak trudno
sprzedać. Jego trzy kondygnacje, ozłocone teraz
słońcem późnego października, wysokie okna, błysz
czące jak czarne diamenty w obramowaniu świeżo
pomalowanych na zielono okiennic, spadzisty dach
zakończony wieżyczkami i pomalowany na biało,
sprawiały, że dom wyglądał na znacznie młodszy, niż
był naprawdę.
Oczywiście, ogród miał już za sobą czasy świetności.
Miał je za sobą już pięćdziesiąt lat temu. Teraz
roślinność rozrosła się, podpełzła pod dom, pokręciła
się i splątała.
Phoebe wymieniła przepaloną żarówkę nad szyldem
oznajmiającym, że prowadzi tu pensjonat i odstawiła
drabinkę. Odetchnęła żywicznym zapachem nagrzanych
słońcem sosen, sekwoi i cedrów. Wyrwała chwast
zakrywający wyblakły napis „Na sprzedaż", podeszła
do skrzynki pocztowej i wyjęła z niej plik bezużytecz
nych papierów, które wciąż przysyłano. Tym razem
były to jakieś dwa katalogi i ogłoszenia firmy
czyszczącej dywany w domu klienta. Żadnego listu
od którejkolwiek z sióstr, żadnej wiadomości od
pośrednika, który miał sprzedać jej dom, i żadnego
czeku na milion dolarów.
Phoebe weszła do domu tylnymi drzwiami. Wpa
kowała dopiero co odebrane przesyłki do torby na
makulaturę, przepaloną żarówkę wyrzuciła do śmieci
i weszła na drugie piętro, aby jeszcze raz sprawdzić,
6 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
czy najlepszy pokój jest należycie przygotowany.
Ponieważ pan Galanos zarezerwował miejsce na cały
miesiąc, dała mu największą sypialnię. Miał być jej
jedynym gościem. Wszyscy systematycznie odwiedza
jący jej pensjonat wędkarze już wyjechali, a dwaj
myśliwi, ojciec i syn, odwołali swój przyjazd z powodu
jakichś nagłych spraw rodzinnych.
Galanos. Hiszpan czy Grek? Jeśli będzie chciał
regionalną kuchnię, to stanowczo nie ma szczęścia,
bo kuchnia południowych stanów ma tyle cech
narodowościowych, co kuchnia prowadzona przez
nią. Stali goście chwalili tę kuchnię, ale przecież Gus
Galanos miał się zjawić tu po raz pierwszy. Przysłał
go pan Rappoport, który pracował w jakimś federal
nym biurze. Pan Rappoport był stałym gościem,
a Phoebe miała zaufanie do swych stałych gości.
Dawno temu podzieliła ich na takich, którym mogła
zaufać, i na takich, którzy nie zostaną ponownie
przyjęci. Teraz około tuzina dżentelmenów przyjeżdżało
do niej raz lub dwa razy w roku na ryby lub na
polowanie. Czasami pytali, czy mogą przysłać jej
kogoś spokojnego, kto chciałby tu trochę odpocząć.
Nie wszystkim odpowiadał ten pensjonat. Phoebe
uważała Shawdon za najbardziej urocze miejsce na
świecie, ale jeśli gość nie interesował się łowiectwem
albo wędkarstwem, nie miał tu wiele do roboty.
Jedyną dostępną rozrywką było liczenie samochodów
na platformach pociągu przejeżdżającego w pobliżu
dwa razy dziennie. Oprócz tego można tu było czytać,
spać, spacerować i obserwować naturę.
O, tak, Shawdon to piękne miejsce. Phoebe oddałaby
wszystko, co ma - a, niestety, miała tylko tego
białego słonia i piętnastoletniego forda, żeby się stąd
wydostać.
Przyjechał jedenaście po czwartej drogim sportowym
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
7
samochodem. Phoebe znała się na traktorach i pół-
ciężarówkach, nie na samochodach.
- Czy pani Shaw? - spytał. Miał ciemne włosy
i był tylko o kilka centymetrów wyższy od niej. Nosił
brodę. Mówił z obcym akcentem, ale był to akcent
z New Jersey, a nie grecki czy hiszpański.
- Panna. A pan nazywa się Galanos? Witam
w Shawdon. Zaprowadzę pana do pańskiego pokoju.
Jeśli ma pan ochotę na kawę lub...
- Dziękuję, nie trzeba.
Zdziwiona uniosła nieco brwi, ale nie odezwała się.
Przywykła do różnych ludzi: przyjaznych, zbyt przy
jacielskich i za mało przyjaznych. Ten najwyraźniej
należał do tej ostatniej grupy. No i dobrze.
Gus podążał na górę za zgrabnym tyłeczkiem
osłoniętym spodniami w niebieskie kwiatki. W jednej
ręce niósł sfatygowaną skórzaną walizkę, w drugiej
buty z cholewami i marynarkę. Podróżował już dużo
dalej ze znacznie mniejszym bagażem. Połowę walizki
zajmowały książki, których pewnie i tak nie przeczyta.
Nie tylko przewód pokarmowy i nerwy potrzebowały
odpoczynku. Jego umiejętność koncentracji również
diabli wzięli.
- W kufrze w holu znajdzie pan dodatkowe koce.
Proszę się nie krępować. Tu na górze nie jest zbyt
gorąco, ale zwykle zostawiam...
- Dziękuję. Dam sobie radę.
- ...otwarte drzwi do holu... - Phoebe zacisnęła
wargi. Ten facet najwyraźniej chce, żeby mu dać
spokój. Bardzo jej to odpowiada. Nie prowadzi
pensjonatu po to, żeby mieć liczne towarzystwo, ale
dlatego, że potrzebuje pieniędzy, a ponieważ gość
zapłacił z góry za cały miesiąc - nie ma pretensji.
Zanim zdążyła mu pokazać, gdzie jest łazienka,
odsunął ją delikatnie i zamknął jej drzwi przed nosem.
Zapamiętała płonące czarne oczy, niesforne czarne
8 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
włosy przetykane licznymi pasmami siwizny i zawzięte
usta bez uśmiechu, częściowo ukryte pod szczeciniastą
brodą i wąsami.
A więc to jest Gus Galanos.' Niektóre czynne
wulkany są łagodniejsze. Może poprawią mu się
maniery, kiedy zgłodnieje. Ma co robić i nie musi na
niego czekać. Trzeba napełnić karmniki dla ptaków,
skończyła się kukurydza dla wiewiórek, a w sieni
zalęgła się jeszcze jedna mysia rodzina i najwyraźniej
zamierza przetrwać tam zimę.
Gus siedział na brzegu łóżka i wpatrywał się w tapetę
ozdobioną drobnymi różyczkami. Czy oszalał? Co,
do cholery, robi w takim miejscu z taką kobietą?
Albo i bez niej - to przecież bez znaczenia.
Rap powiedział, że tu jest cicho.
- Spokojnie, cicho i można doskonale odpocząć.
Miejsce jakby stworzone dla człowieka, który wiele
razy przechodził przez piekło. Masz tylko spać, jeść
i spacerować tak długo, aż zmęczysz się i znów
zaśniesz. Spać, przede wszystkim spać, chłopie.
Niedługo wrócisz do nas w najlepszej kondycji.
Gus zaklął. Przez obramowane białymi kroch
malonymi zasłonami okno przyglądał się kępie drzew
i śmiesznemu miniaturowemu domkowi, umiesz
czonemu na żerdzi. To cholerstwo było dokładnie na
wprost jego okna.
Wstał i zaciągnął zasłony. Wprawnym okiem
automatycznie omiótł pokój. Dla pewności przesunął
dłońmi po skrzyni, łóżku, biurku i krześle, sprawdził
brzegi zasłon, szczyt szafy, ramy dwóch obrazów
i lustro.
Pokój jest czysty. Przecież wie o tym, do diabła!
Chyba jeszcze niezupełnie zwariował, to tylko początki
paranoi. Zawsze tak jest po robocie, a chociaż skończył
jedną trzy tygodnie temu i miał dość czasu na złożenie
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 9
raportu, kilka spotkań z konowałem i parę wizyt
u doktora od wariatów, to jednak trudno tak od razu
oderwać się od tamtego życia.
Przekonawszy się, że w pokoju nie ma żadnej
bomby, pluskwy ani niczego śmiercionośnego poczuł
zmęczenie. Oprócz zupełnie starganych nerwów i żołąd
ka, który wydzielał więcej kwasu, niż cały Bliski
Wschód pompował ropy, miał jeszcze jeden problem
- stracił całą witalność. Jego ciało i mózg tak długo
trwały w pełnej gotowości, że już nie umiał się odprężać,
chociaż ciało powoli uczyło się tego na nowo. Potrafił
zasnąć podczas rozmowy i po dziesięciu minutach lub
po dwóch godzinach obudzić się z dudniącym w głowie
szerokoekranowym i kwadrofonicznym koszmarem.
Gus wyciągnął się na łóżku w marynarce i w butach,
położył głowę na pachnącej lawendą poduszce, zamknął
oczy i zasnął.
Dwie godziny później obudził go jakiś fetor.
Pociągnął nosem. Spuszczają nie oczyszczone ścieki?
Wąchał ten potworny smród w wielu krajach na
całym świecie. W swoim także. Przeciągnął się,
przygładził dłonią niesforne włosy, które należałoby
już podciąć, i wyruszył na poszukiwanie źródła tego
smrodu. Nos zaprowadził go do kuchni. Oczywiście
była tam. Zamieniła kwieciste spodnie na sukienkę
w kwiaty, z milutkim białym kołnierzykiem.
- Nie wiem, czy pani zwróciła na to uwagę, ale coś
tu cholernie śmierdzi. Niech pani wezwie hydraulika
albo zawiadomi gazownię.
- To tylko... - zaczęła Phoebe. Właśnie nakrywała
stół na dwie osoby.
- Nie interesują mnie pani kłopoty - powiedział
i wyszedł. Chwilę później usłyszała ruszający gwał
townie samochód i uderzenie żwiru o płot.
- ...kapusta - dokończyła zdanie. Jego zachowanie
bardziej ją rozbawiło niż zdenerwowało. Cierpliwość
10 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
to jedyna rzecz, jakiej Phoebe zawsze miała pod
dostatkiem. Betsy uważano za rodzinną piękność,
Elidę - za nadzwyczaj mądrą, a starszą od nich
o dziesięć i jedenaście lat Phoebe ceniono za zdrowy
rozsądek, cierpliwość i niezmiennie dobry humor.
Cechy te wydawały się nudne w codziennym życiu,
ale musiała przyznać, że w ciągu kilkunastu ostatnich
lat bardzo się jej przydały. -
Przygotowała sobie kolację i, zamiast zjeść w swoim
pokoiku, zaniosła talerz do salonu.
Zjadła, zmyła naczynia i odstawiła na suszarkę.
Pan Galanos zapewne już zrozumiał, co by mu
powiedziała, gdyby jej na to pozwolił. W tej okolicy
jest tylko kilka restauracji, i to bardzo daleko, a te
najlepsze są ukryte w lesie, daleko od utwardzonej
drogi i nie prowadzi do nich żaden drogowskaz.
Ukroiła sobie kawałek ciasta kokosowego, które
upiekła dwa dni temu i usiadła wygodnie przed
telewizorem. Chciała obejrzeć film. Gus Galanos nie
raczył zaczekać, aż mu powie, gdzie leży zapasowy
klucz i teraz musi czekać na powrót gościa, by
wpuścić go do domu. Mimo że Shawdon było
najlepszym po raju miejscem do życia, to jednak
zdrowy rozsądek i agent ubezpieczeniowy wymagali
pewnych zabezpieczeń.
Okazało się, że już kiedyś widziała ten film, więc
rozwiązała krzyżówkę w niedzielnej gazecie, zapisała,
co ma załatwić, kiedy następnym razem pojedzie do
miasta, a potem wzięła prysznic. Złościło ją to
wymuszone oczekiwanie, bo zwykle kładła się spać
o dziesiątej. Niezależnie od tego, czy pana Galanosa
to interesuje, czy nie, i tak musi poznać panujące
w tym domu reguły i zastosować się do nich.
Wyjrzała przez okno, żeby upewnić się, czy światła
u panny Em są w porządku. Zgodnie z umową
światła paliły się na górze, a dół domu był ciemny.
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 11
Ponieważ w sąsiedztwie nie było wielu domostw,
dwie samotne kobiety zawsze w ten sposób sprawdzały
nawzajem swoje bezpieczeństwo.
Kwadrans po północy usłyszała szum silnika
samochodu toczącego się po podjeździe. Zarzuciła na
flanelową koszulę biały pikowany szlafrok i poszła
otworzyć drzwi.
- Dobry wieczór. Udało się panu zjeść porządną
kolację? - Spojrzał na nią jak na intruza. Zamknęła
drzwi frontowe, tłumiąc nieodpartą i nigdy dotąd nie
znaną chęć trzaśnięcia nimi. - Musi pan wiedzieć, że
w tym domu używa się drzwi od strony kuchni
i byłabym wdzięczna, gdyby pan także zechciał z nich
korzystać. - Wciąż patrzył na nią wilkiem. Uśmiechnęła
się. - Mam nadzieję, że udało się panu znaleźć jakąś
miłą knajpkę. W Elizabeth City jest kilka dobrych
restauracji. Mogę panu polecić...
- Mam dobry wzrok, panno Shaw, i umiem czytać
zarówno mapy, jak i tablice ogłoszeń. - Postawił już
stopę na schodku, kiedy zdecydowała, że jednak
znów się do niego odezwie.
- Jeśli chce pan mieszkać w moim domu, musi
pan, niestety, zastosować się do niektórych panujących
tu obyczajów. - Zacisnął wargi. Phoebe nie miała
pojęcia, co go tak bardzo zirytowało. Wiedziała tylko,
że nie zrobiła nic takiego, czym mogłaby zasłużyć
sobie na jego wrogość. Postanowiła zupełnie ją
zignorować. Uśmiechnęła się uprzejmie, żeby ukryć
rzadkie u niej poirytowanie. - Bo w tym domu
przestrzega się pewnych zasad, panie Galanos. Zapłacił
pan za posiłki, więc jeśli zechce pan spędzić cały dzień
poza domem, przygotuję panu suchy prowiant. Jeśli
zaś nie życzy pan sobie, abym przygotowywała panu
posiłki, musi mnie pan o tym uprzedzić. W przeciwnym
wypadku tracę czas i marnuję produkty. - Zrobił
ruch, jakby chciał wejść na schody, ale Phoebe jeszcze
12 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
nie skończyła. - Poza tym muszę panu pokazać, gdzie
chowam zapasowy klucz, żebym nie musiała czekać
na pański powrót.
- Tak jest, proszę pani - powiedział z sarkazmem.
- Zamek frontowych drzwi zacina się od czasu,
gdy jeden z moich gości próbował przekręcić klucz
w odwrotną stronę, więc dopóki się tego nie naprawi,
używamy wejścia od strony kuchni. Klucz jest scho
wany z prawej strony pod wycieraczką - ciągnęła,
ignorując jego grubiaństwo.
- Postaram się zapamiętać - zadrwił. - Czy to
wszystko?
Phoebe głęboko wciągnęła powietrze. Do niektórych
ludzi trzeba mieć anielską cierpliwość.
- Niezupełnie. Nie wiem, czy pan poluje. - Dała
mu trochę czasu na ewentualną odpowiedź, ale
ponieważ milczał, mówiła dalej. - W każdym razie
lasy wkrótce zaroją się od myśliwych, więc jeśli
zamierza pan spacerować, proszę nakładać poma
rańczową kamizelkę. Kamizelki dla gości wiszą
w sieni.
Przyglądał się jej tak długo, że zaczęła się za
stanawiać, czy w ogóle usłyszał, co powiedziała. Może
ma wadę słuchu? A może tylko paskudne maniery?
- Chce pani decydować o tym, w co mam się
ubierać?
Zdziwienie zastąpiło zgrzytliwe tony w jego głosie.
Phoebe stała przed nim ubrana w stary szlafrok,
w niezgrabnych kapciach na stopach. Próbowała
sobie wytłumaczyć, że przecież ten mężczyzna nie
stanowi dla niej żadnego zagrożenia. Przy odrobinie
wysiłku mogłaby nawet patrzeć na niego z góry.
- Jeśli pan... to znaczy, chciałabym, żeby pan...
- Przełknęła ślinę, oblizała wargi i spróbowała zacząć
to zdanie od początku.
- Proszę pana..'.
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 13
- No, niechże to pani wreszcie wydusi. Jestem
zmęczony, głodny i nie mam ochoty spędzić tu
całej nocy czekając, aż zdecyduje się pani coś mi
powiedzieć.
Stary zegar w salonie ze zgrzytem wybił kolejną
godzinę, a wielkie brązowe oczy Phoebe toczyły
bój z nieprzeniknionym czarnym spojrzeniem oczu
gościa.
- W porządku, panie Galanos, sam pan tego chciał.
Jeśli będzie pan czegoś potrzebował, zawsze może
pan o to poprosić. Poza tym nie będę się panem
zajmować.
Gdy przyglądała się, jak wchodzi na schody,
walczyły w niej poczucie winy i złość, której dotąd
nie znała. Nie pamiętała, żeby ktoś kiedykolwiek
tak bardzo ją zirytował. A niech sobie będzie głodny.
Niech śpi w samochodzie, kiedy późno wróci do
domu i znajdzie zamknięte drzwi! Ten facet raczej
umrze z głodu, niż poprosi o kawałek chleba,
myślała.
Umrze z głodu? Na pewno nie! I na dodatek nie
zadowoli się kawałkiem chleba. Gus Galanos jest
typem faceta, który chwyta całe ciasto i nie zawraca
sobie głowy takimi drobiazgami jak „proszę" czy
„dziękuję pani".
Kilka następnych dni minęło tak gładko, że Pho
ebe dziwiła się, dlaczego co wieczór jest taka zmę
czona. Przecież nie dlatego, że ma szczególnie wy
magającego gościa. Wprost przeciwnie. Pierwszego
dnia rano poszła na górę posłać mu łóżko, a on
zachował się tak, jakby przyszła po to, żeby prze
szukać mu kieszenie.
- Co pani tu, do cholery, robi? - zawołał wychodząc
z łazienki.
Phoebe zwykle wietrzyła pokoje, więc odsunęła
14
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
zasłony i otworzyła szeroko okna, zanim zabrała się
do ścielenia łóżka.
- Ścielę pańskie łóżko. Czy przyszłam za wcześnie?
Jeśli chce się pan jeszcze zdrzemnąć - przyjdę później.
- Jeśli będę chciał, żeby moje łóżko było posłane,
zrobię to sam. I niech pani zamknie te cholerne okna!
- Nie mam zamiaru zostawiać otwartych okien.
Chciałam tylko przewietrzyć. - Pociągnęła nosem
dla podkreślenia swoich słów, ale nie było tu zapachu
wełnianych skarpet, brudnego sprzętu myśliwskiego
czy mokrych butów. Pokój wciąż pachniał lawendą,
wykrochmaloną pościelą i... charakterystycznym
ostrym zapachem, bardzo osobistym i bardzo mę
skim.
Nie pokazała po sobie, że gburowaty lokator
zachwiał jej poczuciem pewności. Uśmiechnęła się
i przemaszerowała obok niego z dumnie podniesionym
czołem. Szybko zeszła na dół, do bezpiecznej i przyjaz
nej kcuchni.
Dopiero pół kubka mocnej herbaty z mlekiem
trochę ją uspokoiło. Nawet nie przypuszczała, że
może wybuchnąć z powodu zjadliwego spojrzenia
i kilku ostrych słów. Prawdę mówiąc, nie przypomina
sobie, żeby ktokolwiek kiedykolwiek tak na nią patrzył.
Teraz, kiedy analizowała słowa dziwnego lokatora,
nie wydały jej się aż tak nieprzyjemne.
Ten biedny człowiek po prostu nie panuje nad
sobą. Niektórzy ludzie mają już taki agresywny sposób
mówienia. Nie powiedział tego po to, żeby ją urazić.
Zaproponował tylko, że sam pościele swoje łóżko,
a ona powinna mu była podziękować, zamiast się
dąsać.
Dąsać się? O rany, czy naprawdę się nadąsała?
Zawsze uważano ją za dobre dziecko. Trudno ją było
zdenerwować, a za to bardzo łatwo - uspokoić.
Phoebe zawsze wszystkich umiała pogodzić. To Elida
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 15
była złośnicą, a jej inteligencja sprawiała, że potrafiła
boleśnie kaleczyć ostrym słowem. To Betsy wciąż
chodziła nadąsana, a ponieważ była pięknym niemow
lęciem i w miarę rozwoju piękniała jeszcze bardziej
- pozwalano jej na to. Aż dziw, że nie wyrosła na
zepsutą, pyszną kobietę. No, może trochę.
Phoebe zaczęła się zastanawiać, czy nie jest jednak
bardziej podobna do swoich sióstr, niż jej się wy
dawało. W ciągu kilku dni zademonstrowała
oschłość, trzaskała drzwiami, dąsała się i nie mogła
się zdecydować, w co ma się ubrać: czy jeszcze
raz włożyć stare spodnie w kwiaty, czy przebrać
się w spódnicę z różowego dżinsu i różową mu
ślinową bluzkę.
Następnego dnia po święcie Halloween, którego
z powodu braku dzieci w okolicy właściwie nie
obchodzono w Shawdon, Phoebe przycinała marne,
późne róże i zwiędłe liście irysów, rosnących w jej
ogrodzie. Przycinała krzewy tylko wtedy, kiedy było
to już absolutnie konieczne i zawsze ukorzeniała
obcięte gałązki. Trudno jej było potem znaleźć
w zatłoczonym ogrodzie choćby skrawek ziemi, w którą
mogłaby je posadzić.
Wyprała ręczniki i powiesiła je na podjeździe. To
była jedyna nie zarośnięta przestrzeń, na której mogła
rozciągnąć sznury bielizny. Przystanęła na chwilę
grzejąc się w ciepłym jesiennym słońcu. Spojrzała
wprawdzie kilka razy w stronę lasów, ale na pewno
nie po to, żeby wypatrywać, czy Gus Galanos wraca
do domu ze spaceru. Niech sobie łazi przez cały boży
dzień. To nie jej sprawa.
Widocznie istnieją na świecie ludzie, dla których
wspaniałe wakacje polegają na ukrywaniu się w sypia
lni, włóczeniu po polach i lasach.
Ona sama zupełnie co innego uznawała za godne
16
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
wakacje. Były to wspaniałe, egzotyczne i romantyczne
wizje, ale dopóki nie zadzwoni jej pośrednik z wiado
mością, że stał się cud i ktoś właśnie chce kupić jej
posiadłość, jest uwięziona tu, w Sleepy Hollow, razem
ze swoimi ptakami, wiewiórkami i poczciwym białym
słoniem. No i z czarnobrodym nieznajomym na doda
tek.
A właściwie, kto to jest i co on tu, u licha, robi?
Może to agent z IRS, próbujący złapać ją na zbieraniu
góry pieniędzy od tłumu turystów, którzy marzą
tylko o tym, żeby chłonąć subtelny urok Shawdon
w Północnej Karolinie? Jednak gdyby naprawdę był
agentem urzędu podatkowego, to już dawno by stąd
wyjechał. Odkąd tu zamieszkał, pojawił się w pobliżu
tylko listonosz i Elbert na swoim starym traktorze
oraz panna Em, o której właściwie trudno powiedzieć,
że się pojawiła. Panna Em zwykle przynosiła ze sobą
trójnogi taboret, na który się wdrapywała, żeby móc
zajrzeć przez szybę i upewnić się, że Phoebe jest cała
i zdrowa. Panna Em nie utrzymuje stosunków towa
rzyskich z samotnymi kobietami, prowadzącymi
pensjonaty dla mężczyzn.
Tak, Czarnobrody na pewno nie jest z IRS. Jak
zdążyła się zorientować, nie poluje, nie łowi ryb,
a jeśli ma aparat fotograficzny lub lornetkę, to bardzo
dobrze ukryte gdzieś w kieszeni kurtki. Nie skorzystał
z jej propozycji zabierania suchego prowiantu, chociaż
łaskawie zgadzał się wypić co rano kubek czarnej
kawy z ekspresu. Jego samochód wciąż stał na
podjeździe przodem do szopy, w której przechowy
wała kukurydzę. A ponieważ do najbliższej restauracji
nie da się dojść na piechotę, więc ten facet musi
chodzić aż za linię kolejową, przecinającą pole sojowe,
i przez las przedzierać się do autostrady, gdzie kupuje
jakieś chipsy i czekoladki na stacji benzynowej
Shorty'ego.
BiaŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
17
Phoebe właśnie zdjęła domek dla ptaków, żeby
wyrzucić stamtąd gniazdo latających wiewiórek, kiedy
kątem oka zauważyła swego tajemniczego gościa,
człapiącego przez pole w stronę domu. W nocy
padało i po długim spacerze buty miał tak oblepione
szarym błotem, że ważyły pewnie po kilka kilo
gramów każdy.
- Może je pan tam opłukać - powiedziała i wskazała
stary zlew, zamontowany przed sienią. Obok zlewu
ustawiono ławkę, na której jej goście zwykle zostawiali
cuchnącą i zabrudzoną wierzchnią odzież.
Wytrzymała jego zdolne przepalić azbest spojrzenie,
wzruszyła ramionami i zajęła się swoją robotą.
Jak na tę porę roku, słońce grzało bardzo mocno.
Phoebe ubrała się w swój ulubiony strój roboczy,
składający się z luźnych spodni, które uszyła z resztki
niebieskiego materiału zasłonowego i biało-niebieskiego
swetra zrobionego na drutach, na który naszyła
niebieski kwiatek. Rozjaśnione przez letnie słońce
włosy uczesała rano w koński ogon, ale teraz rozsypały
się i powiewały wokół ramion.
- Co pani tam, do diabła, robi?
Zaskoczył ją.
- Wieszam to z powrotem - powiedziała.
W połowie drewnianego drąga, podtrzymującego
domek dla ptaków, zamontowano zawiasy, żeby można
było wygodnie opuścić i oczyścić domek. Było to
łatwe, chociaż trochę nieprzyjemne zajęcie.
- Niech się pani odsunie. Ja to zrobię.
Phoebe chciała się sprzeciwić, ale w końcu pozwoliła
mu podnieść ciężkie urządzenie i ustawić domek na
miejscu.
Dzięki - mruknęła.
Co to takiego? Jakiś domek dla ptaków?
To gniazdo jaskółek. Zjadają moskity. Dobrze
się Pani spacerowało?
18
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
Cisza. Najwyraźniej tylko on miał prawo zadawać
pytania. Znów poczuła się, jakby zatrzaśnięto jej
drzwi przed nosem.
- Byłabym wdzięczna, gdyby zechciał pan zo
stawić w sieni te zabłocone buty - powiedziała
spokojnie. - Czy ma pan jakieś inne buty na zmianę?
Coś, co mógłby pan nosić w domu po powrocie
ze spaceru.
- Tak, oczywiście.
Weszła do domu, żeby przygotować kolację, a on
powlókł się za nią z nisko spuszczoną głową. Przeszli
przez zarośnięty ogród. Gus sięgnął po kurtkę, którą
zostawił na ławce, żeby pomóc jej przy montowaniu
domu dla jaskółek. Kiedy przerzucił ją przez ramię,
zawartość kieszeni rozsypała się po ziemi, tuż pod ich
stopami.
Zaklął. Phoebe uklękła i sięgnęła po coś, co leżało
najbliżej. Przypadkiem było to opakowanie proszków
od bólu głowy. Gus sięgnął po nie w tej samej chwili.
Ich ręce spotkały się. Zesztywniał, a ona cofnęła
dłoń, jakby jego dotknięcie parzyło. Oboje wymam
rotali jakieś przeprosiny. Patrzyła odrętwiała, jak
zbierał kupione na stacji benzynowej śmieci: dwa
opakowania aspiryny, proszki od bólu głowy, dwie
fiolki proszków przeciwko nadkwasocie, sześć bato
ników Mars i torebkę słonych orzeszków.
- Jeśli ma pan kłopoty... - zaczęła.
- Nie mam.
- To znaczy, jeśli boli pana głowa lub cierpi pan
na niestrawność, mogę panu polecić...
- Jestem pewien, że może pani, panno Shaw
- powiedział bez cienia wdzięczności. - Jeśli będę
potrzebował pielęgniarki, zatrudnię kogoś z kwalifikac
jami.
Phoebe przyglądała się, jak otwiera drzwi kuchenne,
zdejmuje buty, rzuca je w kąt za wielki kocioł
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 19
centralnego ogrzewania i w samych skarpetkach idzie
krótkim korytarzem, łączącym sień z kuchnią.
- Zrobiłeś to jednak, ty czarnobrody ośle. Jednak
to zrobiłeś - mruknęła. - A skoro już do tego
doszedłeś, dlaczego nie pomyślisz o profesjonaliście,
który poprawiłby twoje maniery.
ROZDZIAŁ DRUGI
Zawieszenie broni. W całym swoim życiu Phoebe
nigdy dotąd nie przeżyła czegoś takiego jak zawieszenie
broni, bo nigdy nie była na nikogo wściekła na tyle
długo, żeby potrzebować jakiegoś rozejmu. Jej ojciec
nazywał ją Słoneczną Panienką. Działo się to wtedy,
kiedy jeszcze była jedynaczką, zanim po raz pierwszy
odszedł z domu i po kilku latach wrócił, żeby zrobić
jeszcze dwie córki. Potem odszedł po raz drugi - tym
razem już na zawsze.
Kredą w kominie trzeba zapisać, że tym razem
zachowanie Gusa Galanosa zachmurzyło Słoneczną
Panienkę.
Poza tym dni mijały raczej spokojnie. Centralne
ogrzewanie znów się popsuło i klekotało za każdym
razem, kiedy włączał się wentylator. Przez podwórze
przebiegł ścigany przez psy jeleń i przerwał jej
sznur na bieliznę, zawadziwszy o niego rogami.
Swojego gościa widywała rzadko albo wcale. Wy
łapała mysią rodzinę, która mieszkała w sieni i prze
niosła zwierzątka na drugą stronę kanału Bullyard
z nadzieją, że nie są mistrzami olimpijskimi w pły
waniu.
Poprzedniego dnia Phoebe zauważyła na trawniku
pod oknem jadalni trzy okrągłe dziurki. Najwyraźniej
panna Em przeraziła się czarnej brody Galanosa
i jego sportowego samochodu i wspinając się na
trójnogi taboret sprawdzała, czy Phoebe jeszcze żyje.
Wciąż nie dawała się przekonać, że należy zainstalować
telefon i kategorycznie odmawiała odwiedzania sąsia-
BIAŁY SLON PANNY PHOEBE 21
dki. Tylko dziurki pod oknem przypominały Phoebe,
że gdyby potrzebowała - pomoc jest w zasięgu ręki.
Od dnia, w którym zawartość kieszeni jego maryna
rki rozsypała się na podwórzu, Gus Galanos przestał
przychodzić rano do kuchni na kawę. Phoebe zig
norowała ten afront i nieodmiennie proponowała mu
rano herbatę, mleko, kakao, sok lub gorące śniadanie
- do wyboru, a on codziennie odmawiał czegokolwiek.
Nie wyglądał dobrze. Wiedziała, że wszystkie te
popularne leki nic nie pomogą na jego dolegliwości,
jeśli będzie się żywił batonami i solonymi orzeszkami.
Dobry Boże, czy ten facet nie ma krzty rozumu? Czy
nie ma żadnej matki albo żony, którą obchodziłoby
to, czy dba o siebie?
W końcu to nie jej sprawa, upomniała siebie ostro.
Ma własne sprawy na głowie i nie prowadzi szpitala
dla nieuleczalnie zwariowanych facetów, którzy nie
potrafią przystosować się do otoczenia. Mimo wszystko
ktoś powinien zadbać o to, żeby ten biedny człowiek
jadał przyzwoite posiłki w regularnych porach, zamiast
spać całymi dniami, wpychać w siebie bezwartościowe
żarcie, oglądać telewizję po nocach i włóczyć się po
polach i lasach, doprowadzając się do takiego zmę
czenia, że ledwo mógł dociągnąć do domu.
Phoebe celowo starała się unikać salonu. Ponieważ
i tak przeznaczyła go głównie dla gości, wchodziła
tam tylko po to, żeby go codziennie uporządkować
i posprzątać gruntownie raz w tygodniu. Miała swój
prywatny salon, który kiedyś był jedną z sypialni.
Kiedy umarła jej matka, a wkrótce po niej ciotka
Phee, i Phoebe zdecydowała się na prowadzenie
pensjonatu, żeby związać koniec z końcem, przerobiła
sypialnię na biuro. Już w pierwszym tygodniu korzys
tania z salonu razem z tłumem głośnych, pijących
piwo kibiców sportowych, przesunęła biurko w jeden
kąt pokoju, zniosła ze strychu fotel, kupiła mały
22
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
przenośny telewizor i przyniosła magnetofon z sypialni.
Okazało się, że to doskonały pomysł. Goście czuli się
mniej skrępowani, a ona mogła bez przeszkód i do
utraty przytomności mordować się nad książkami
rachunkowymi. Po pracy czytała, słuchała muzyki
albo oglądała ulubione programy w telewizji. Nie
miały one nic wspólnego ze sportem.
Kimkolwiek jest Gus Galanos, na pewno nie jest
kibicem sportowym. Całymi godzinami ogląda wyłącz
nie wiadomości. Do późnej nocy słucha wszelkich
możliwych programów informacyjnych. Phoebe sły
szała, bo duży salon znajdował się we frontowej
części domu, naprzeciw jej sypialni, jak rozmawia
z telewizorem. Był tak samo niemiły dla przeróżnych
reporterów, jak dla niej.
Dlaczego tak bardzo interesują go serwisy infor
macyjne? Może okradł bank albo coś w tym rodzaju?
A może jest ściganym mordercą? Jeśli tak, to znalazł
wymarzoną kryjówkę.
Tak naprawdę wcale się go nie bała. Pan Rappoport
nigdy by jej nie przysłał przestępcy. Pewnie też jest
reporterem i nawykowo sprawdza konkurentów. Jeden
z tych facetów o stalowych oczach i żelaznych
szczękach, którzy nie potrafią wydusić z siebie ani
słowa, dopóki nie postawi się ich na jakimś ładnym
egzotycznym tle.
- Co za bzdury. Jestem po prostu przemęczona
- powiedziała do siebie.
Znalazła wreszcie logiczny powód tego dziwacznego
fantazjowania, któremu się przed chwilą oddała. Nie
ma przecież ani wybujałej wyobraźni, ani nie jest zbyt
wścibska. To, że jakiś facet śpi w jej najlepszej
sypialni, że zostawia zabłocone buciska w sieni jej
domu, a połowę nocy spędza wyciągnięty w ogromnym
skórzanym fotelu stojącym o dwa metry od jej łóżka,
wcale nie musi znaczyć, że jest nim zainteresowana.
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 23
Teraz, kiedy już ustaliła, że nic ją to nie obchodzi,
może wreszcie przestać o nim myśleć. Reporter czy
zwariowany morderca, ma dla niej tyle powabu, co
pilnik do metalu.
Zabrała się ponownie za stertę rachunków, które
już wcześniej posegregowała. Zupełnie nie mogła się
skupić. Cholerny Gus Galanos! Przyszła tu zaraz po
kolacji, chcąc solidnie popracować, a tymczasem pół
nocy zastanawia się, co to za facet. Jakby nie miała
innych zmartwień na głowie.
Phoebe nie była osobą lubiącą się zamartwiać,
jednak ta nabyta cecha rozwinęła się w niej w ciągu
ostatnich dwunastu lat, kiedy to dochody gwałtownie
zmalały, a wydatki ciągle rosły. Teraz martwienie się
weszło jej już w nawyk.
Oczywiście, gdyby w przyszłym roku znów udało
się wydzierżawić pola sojowe i jeśli żaden ze stałych
gości nie odwoła w ostatniej chwili przyjazdu, jak to
się zdarzyło w tym roku, będzie mogła spłacić kredyt
bankowy. Nienawidziła długów - były niebezpieczne
jak spacer po ruchomych piaskach.
Po śmierci matki Phoebe wzięła z banku pożyczkę
na zapłacenie rachunków, których nie uznała ubez-
pieczalnia. Zaraz potem musiała zaciągnąć kolejną
pożyczkę na pokrycie dachu. Kiedy przedstawiono
jej kosztorys, zdecydowała, że zrobi tylko połowę
dachu. Północna strona, mniej narażona na palące
promienie słońca, była wtedy w znacznie lepszym
stanie, ale teraz i tam dach zaczął przeciekać. Na
razie tylko od frontu, nad gankiem, ale to zła wróżba.
Do tego wszystkiego - jeszcze Betsy. Nauka w innym
stanie kosztuje bardzo drogo, ale Betsy zdecydowała
się studiować na UVA, bo, jak twierdziła, mają tam
znakomity wydział filologii. Okazało się potem, że
zakochała się w najlepszym językoznawcy w klasie,
który wybierał się na ten właśnie uniwersytet. Kiedy
24 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
się odkochała, przebyła już połowę tych kosztownych
studiów. O niecałą godzinę drogi od Shawdon jest
znakomity uniwersytet i gdyby nie to, że Betsy tak
niewiele zostało do ukończenia nauki, Phoebe skłoniła
by ją do przeniesienia się tutaj. Ale skoro już zaczęła
te studia, musi je, do diabła, doprowadzić do końca.
Phoebe poświęciła zbyt wiele lat i zbyt dużo pieniędzy,
żeby miało to pójść na marne. Przynajmniej dwie
z trzech sióstr Shaw będą miały dyplom. Matka
chciała, żeby wszystkie zdobyły wykształcenie i nie
musiały być na utrzymaniu mężczyzny.
W tydzień po przybyciu Gusa znów zaczęło padać.
Tym razem nie był to miły jesienny deszczyk, ale
zimna paskudna ulewa, zacinająca w okna.
Gus obudził się niespokojny, a zanim przyszło
południe, chodził po ścianach. Kilka dni wcześniej
pojechał samochodem do Elizabeth City i zrobił
trochę zakupów, ale ser i konserwy już się skończyły,
a ostatnią paczkę chipsów zjadł w dniu, w którym
nastąpiła zmiana pogody. Jemu to nie przeszkadzało,
ale żołądek dawał mu się we znaki. Zgoda, to, co do
niego wkłada, na pewno nie pomaga, ale czy ma inne
wyjście? Zgłosić się do szpitala, żeby go uznali za
niezdolnego do pracy? Nie, do diabła! Jeśli zdecyduje
się skończyć z robotą, to skończy, ale on sam o tym
zdecyduje, a nie jakaś cholerna komisja złożona z kilku
konowałów i stada urzędasów. Rap też uważa, że
potrzeba mu tylko trochę odpoczynku. Posprzeczał
się z nim, ale wreszcie ustąpił.
- Agencja nie może sobie pozwolić na moje odejście
i doskonale o tym wiesz - tłumaczył Gus. - Ilu mamy
facetów mówiących trzema językami i znających cztery
arabskie dialekty? Ilu agentów jest inżynierami
górnictwa naftowego? Ilu wystarczy zawiązanie ręcz
nika na głowie i narzucenie prześcieradła na ramiona,
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
25
żeby pasować do scenerii połowy państw na Bliskim
Wschodzie?
Gus potrafił i robił to wszystko więcej niż raz.
Przynajmniej dopóki go nie złapali. Ale zanim się to
zdarzyło, wielokrotnie udawało mu się załatwić to,
po co przyjechał i zakopać się potem w piaskach
pustyni. Tylko ostatnim razem nie udało mu się
w porę skończyć roboty. Przez jedenaście tygodni był
„gościem" w małej celi u zawodowych terrorystów,
którzy torturowali go trochę dla zabawy. Te jedenaście
tygodni zostawiło jakieś ślady. Na ciele na pewno.
- List do pana, panie Galanos.
Gus zerwał się o pół sekundy za późno. Nie słyszał,
jak wchodziła. To go cholernie przestraszyło. Nawet
jej nie słyszał. W jego zawodzie taka beztroska może
kosztować życie.
- Panie Galanos?
- Tak, o co chodzi? - warknął. Otworzył szeroko
drzwi i przyglądał się swojej niezbyt pięknej gospodyni.
Był wściekły na siebie i potrzebował kozła ofiarnego,
a ją miał pod ręką. - Powinna pani, do cholery, mieć
więcej rozumu i nie podkradać się do człowieka w ten
sposób.
Otworzyła szeroko oczy i poruszyła wargami.
I jeszcze coś - kobieta w jej wieku nie powinna mieć
takich ust. Powinna mieć uszminkowane wargi,
obojętne, na jakie zwykle nie zwracał uwagi. Ale jej
wargi bez szminki, gładkie i różowe... Zrobiło mu się
gorąco poniżej pasa!
Oskarżycielsko patrzył na jej usta. Przechwyciła
jego spojrzenie, przygryzła zębami dolną wargę. Nie
spuszczając oczu z jej ust, mocniej ścisnął framugę
drzwi.
- Przepraszam, jeśli pana przestraszyłam, ale mam
dla pana list.
- Dobrze. Już dobrze. W porządku. - Kto, do
i'
26 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
diabła, może do niego pisać? Nikt oprócz Rappoporta
nie wie, gdzie jest, a Rap przecież nikomu nie dałby
adresu.
Wciąż trzymała w dłoni kopertę, a on nadal
wpatrywał się w jej usta. Nagle poczuł coś, czego nie
czuł tak długo, że prawie zapomniał, jak to jest.
Cholera! Chwycił list, wymamrotał jakieś podzięko
wanie, zatrzasnął jej drzwi przed nosem i oparł się
o nie plecami. Pot wystąpił mu na czoło. Wciąż
trzymając list w jednej ręce, drugą nieświadomie
dotknął dżinsów z przodu, jakby chciał się upewnić,
że się nie myli. Nie mylił się. To oczywiście zupełnie
nic nie znaczy. Jednak po raz pierwszy od bardzo,
bardzo dawna Gus pomyślał, że może udałoby mu się
wrócić do życia.
List był od Nicka. Gus usiadł na brzegu łóżka
i przeczytał to, co było napisane na kartce. Popatrzył
w okno i przyglądał się bezmyślnie, jak krople szarego
deszczu rozbijają się na szybie. Potem jeszcze raz
przeczytał list.
Nick nie miał mu wiele do powiedzenia: wyniki
meczów, wyniki testów i krótki żart, jaki był właśnie
w obiegu. Nie prosił o pieniądze. Gus pokrywał
wszystkie wydatki związane z jego studiami, a także
zdeponował sporą sumę na osobistym koncie chłopca.
Ava sprzeciwiała się temu stanowczo, ale tym razem
postawił na swoim.
Tato, chciałbym, żebyśmy razem spędzili święta.
Mam trochę wolnego czasu i żadnych planów, ale
nawet nie wiem, czy będziesz w kraju. Moglibyśmy
pograć razem albo chociaż porozmawiać. W każdym
razie ja jestem wolny. Jeśli nie masz teraz czasu, to
może w lecie. Ostatnio dużo myślałem i chyba
chciałbym ci o paru rzeczach opowiedzieć.
Zadzwoni do niego. Nie. Rozmowa to nie jest
najlepsze wyjście. Nigdy nie wie, co powiedzieć i zwykle
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 27
na koniec wygaduje jakieś głupoty, a potem, wściekły,
odkłada słuchawkę.
Jednak napisze. W ten sposób będzie miał czas
przemyśleć dokładnie, co chciałby powiedzieć i znaleźć
najlepszy sposób powiedzenia tego.
Ale najpierw musi zdobyć jakiś papier listowy.
Phoebe gryzła koniec długopisu. Zmarszczyła
czoło, przysunęła sobie kalkulator. Centralne ogrze
wanie musi poczekać. Pan Davis uspokoił ją, że
na pewno nie wybuchnie ani nie rozleci się na
kawałki. Ale jeśli natychmiast nie załata się tego
cieknącego dachu nad gankiem, to dziura może
się powiększyć. Farba na podłodze ganku zaczęła
odłazić w miejscu, gdzie kapie woda. Nie, dach
nie może czekać.
- O rany! - mruknęła i w tej samej chwili zabrzęczał
telefon.
Stojący za otwartymi drzwiami Gus usłyszał, jak
podniosła słuchawkę i przywitała się z jakąś Betsy.
Postanowił zaczekać, aż skończy rozmowę. Zaczęła
mówić i umilkła, znów coś powiedziała - i znów
cisza. Najwyraźniej ta jej przyjaciółka, Betsy, miała
jej do opowiedzenia mnóstwo plotek.
Przez oszklone frontowe drzwi patrzył na nieciekawy
krajobraz. Żadnych zabudowań w zasięgu wzroku,
tylko brązowe pola, zamglone, smutne lasy i szare
niebo. Na palcach jednej ręki mógłby policzyć
przejeżdżające tędy w ciągu dnia samochody. Z ludzi
widział dotąd tylko cztery osoby: starą kobietę
w kaloszach i czerwonym kapeluszu, niosącą w jednej
ręce kota, a w drugiej trójnogi stołek, i mężczyznę
około czterdziestki, z przewieszoną przez ramię
strzelbą, który przyglądał mu się bardzo uważnie.
Najwyraźniej zaakceptował Gusa, bo skinęli sobie
bez słowa głowami i facet poszedł swoją drogą. Poza
28
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
tą dwójką widział tu tylko listonosza i jakiegoś
niedorostka, prowadzącego olbrzymi traktor.
Takie miejsce jak to mogło nawet zdrowego
doprowadzić do szaleństwa. Chociaż, z drugiej strony...
Usłyszał delikatne brzęknięcie odkładanej słuchawki
i odwrócił się w stronę prywatnego apartamentu
swojej gospodyni. Wiedział, w którym pokoju śpi,
a w którym pracuje. Dużo o niej wiedział, biorąc pod
uwagę, że tak naprawdę zupełnie go nie obchodziła.
Siła przyzwyczajenia. Jest człowiekiem, który musi
wszystko wiedzieć.
- Chciałbym pożyczyć kartkę... Czy coś się stało?
Drzwi jej pokoju wciąż były otwarte. Nie słyszała,
jak nadchodził i zupełnie ją zaskoczył. Nie miała
czasu się opanować. Coś ją gryzło. Ta rozmowa
telefoniczna?
To nie twoja sprawa, upomniał sam siebie.
- Stało się? Nie, oczywiście, że nie. To tylko moja
siostra. Właściwie powinnam powiedzieć - jedna
i
moich sióstr. Chciał pan coś pożyczyć?
Siostra ją zirytowała. Starsza siostra. Starsza siostra
ją ochrzaniła? A może młodsza ma zamiar zrobić coś
złego i zawczasu potrzebuje rozgrzeszenia. Albo
pieniędzy.
W każdym razie to naprawdę nie jego interes.
- Tak, kartkę papieru i kopertę. Oczywiście zapłacę.
- Oczywiście nie - mruknęła Phoebe. Wyjęła
z górnej szuflady cztery kartki papieru i dwie koperty.
- Lepiej niech pan weźmie na zapas. Znaczek też?
- Grzebała w szufladzie. - Gdzieś tu miałam cały
arkusz.
- Nieważne - powiedział Gus. Przeszukała trzy
szuflady i teraz przykucnęła przed najniższą. Ciągnęła
i waliła w nią pięścią. Znów się podniecił, obserwując
jej wygięte plecy i drgający tyłeczek, kiedy próbowała
otworzyć szufladę.
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 29
- Może ja spróbuję - zaproponował.
Podniosła się w tej samej chwili, w której za nią
stanął. Musnęła pośladkami jego uda i odskoczyła
tak szybko, że omal nie upadła. Chwycił ją za biodra,
a kiedy złapała równowagę, odsunął się. Uklęknął
i otworzył szufladę dopiero wtedy, gdy stała już
daleko od niego.
- Niech się pani nie martwi o znaczki. Pewnie i tak
nie skończę tego listu wcześniej niż za tydzień. Wie
pani, jak to jest.
- Aha! - Phoebe chwyciła arkusz znaczków i podała
mu go tryumfalnie. - Wiedziałam, że muszą gdzieś tu
być. Niech pan sobie weźmie, ile trzeba. Może pan
włożyć list do skrzynki i podnieść chorągiewkę, żeby
listonosz wiedział, że ma coś stamtąd zabrać. A może
ja zabiorę list? Jadę jutro do miasta.
- A tutaj nie ma poczty? - zapytał Gus, nie dlatego,
że był naprawdę ciekaw, ale dlatego, że z jakiegoś
powodu nie chciał, żeby ta rozmowa już się skończyła.
- Kiedyś była, ale urzędniczka poszła na emeryturę...
Wie pan, ta moja sąsiadka, panna Em. No więc,
kiedy ona poszła na emeryturę, w Shawdon nie został
nikt, kto miałby mniej niż sześćdziesiąt pięć lat,
i w ten sposób ją straciliśmy. To znaczy, straciliśmy
pocztę.
Gus wsunął znaczek do kieszeni koszuli. Światło
lampy odbijało się od siwych pasemek w jego gęstych
czarnych włosach.
- Śmieszne - powiedział niespodziewanie dla siebie.
- Nie wygląda pani na więcej niż sześćdziesiąt lat.
Natychmiast uśmiechnęła się do niego promiennie.
Gus zdał sobie sprawę, że przez całe swoje życie nie
widział ładniejszego uśmiechu.
- Ja się nie liczę - powiedziała skromnie. - Jestem
tu tylko tymczasowo.
- Jak wszyscy - mruknął do siebie, ale usłyszała
30
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
i uśmiech na jej twarzy zbladł. Posmutniała, albo
raczej zamyśliła się.
- Będę sobie robić kakao. Czy panu też zrobić?
- Popatrzył na nią bez przekonania, a ona mówiła
dalej. Spokojnym, monotonnym głosem tłumaczyła,
że kakao nie szkodzi ani na sen, ani na trawienie.
- Chyba że jest pan uczulony na czekoladę. Ma pan
uczulenie?
Zgasiła lampę, podeszła do drzwi, a on ruszył za
nią. Niczego od niej nie chciał, ale nie chciał też
odmówić. Nie był uczulony na czekoladę ani na
placek cytrynowy, który tego dnia upiekła. Nie miał
też uczulenia na domową zupę jarzynową ani na
bułeczki z mąki kukurydzianej. Do niczego go nie
zmuszała, po prostu ułatwiała mu przyjęcie posiłku,
a on z tego skorzystał.
Jest cholernie głodny, a w końcu przecież zapłacił
za pokój i za wyżywienie! Gdyby mieszkało tu więcej
mężczyzn, na pewno korzystałby z jej kuchni. Instyn
ktownie unikał intymnych obiadów we dwoje. Tchórz!
Jeśli przeżył śledztwo u Yousefa, to równie dobrze
może zjeść zupę i ciasto w towarzystwie źle ubranej
i niezbyt ładnej kobiety.
- Upiekła pani takie duże ciasto tylko dla siebie?
- zapytał, zjadłszy co do okruszka dwa wielkie kawałki.
- Jestem z tego znana. Zwykle jednak daję połowę
pannie Em, a ona dzieli się ze mną swoim tortem
orzechowym. No i oczywiście moi mężczyźni zawsze
wracają głodni z ryb albo z polowania, więc nawet
kiedy nikogo tu nie ma, staram się mieć coś w zapasie.
Jej mężczyźni. A właściwie, ilu miała mężczyzn?
I do jakiego stopnia ich miała? Może traci coś więcej
niż tylko trzy solidne posiłki dziennie?
Od tamtego wieczoru między Gusem a Phoebe
zapanowało coś na kształt ostrożnej przyjaźni. Wpraw-
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 31
dzie żadne z nich nie próbowało sprowadzić tej
znajomości na bardziej osobistą płaszczyznę, ale
przynajmniej Gus przestał komplikować sytuację,
a Phoebe... No tak, Phoebe się nie zmieniła. Była
wciąż tak samo spokojna, opanowana, zaradna
i pracowita.
Gus dostrzegł w niej te cechy i w głębi duszy
zastanawiał się, czy to wszystko naprawdę tylko
pozory. Doszedł do wniosku, że raczej nie. Dwa razy
słyszał, jak rozmawia przez telefon: raz ze sprzedawcą
miejsc na cmentarzu i drugi raz z kimś, kto wykręcił
niewłaściwy numer telefonu. Wysłuchała przemowy
sprzedawcy, użaliła się nad stanem gospodarki, a potem
uprzejmie wyjaśniła, że już się zabezpieczyła w tej
materii. Kiedy rozmawiała z facetem, który się pomylił,
Gus odniósł wrażenie, że zaraz zaadoptuje tego
biednego kretyna. Najpierw zawiadomiła go delikatnie,
że nie jest warsztatem George'a. Potem zapytała, pod
jaki numer facet dzwoni i długo tłumaczyła mu, że
przez nieuwagę przestawił dwie cyfry.
- Biedaczek, pewnie ma dysleksję - mruknęła do
siebie.
Nie ma na świecie kobiety tak łatwej we współżyciu.
Wprawdzie Gus niewiele wiedział o kobietach, bo
tylko raz zaryzykował bliski i długotrwały związek.
Zresztą szybko okazało się, że ten jeden raz to i tak
o wiele za dużo.
Kobiety są zmienne, chciwe i przebiegłe. Żądają
męskiej duszy i książeczki czekowej w zamian za
kilka miłych słów i trochę seksu od czasu do czasu.
Gus pamięta, jak przez wiele nocy otwierał drzwi
sypialni Avy i słyszał tylko, że boli ją głowa, albo że
miała okropny dzień, albo cokolwiek innego.
To było po tym, jak urodził się Nick, a przedtem
była w ciąży. Ani na chwilę nie pozwoliła mu
zapomnieć, jakie to dla niej koszmarne przeżycie, te
32
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
dziewięć miesięcy. Przede wszystkim w ogóle nie
chciała mieć dziecka. Nie była jeszcze gotowa do
poświęcenia swojej wolności i swojej figury. Gus
też nie był gotów, ale - gotowi czy nie - zrobili
przecież to dziecko. Kiedy Gusowi zaproponowano
pierwszy zamorski kontrakt, Ava zabrała dziecko,
na które nie była przygotowana i wyjechała do
rodziców. Nigdy nie wróciła. Gus próbował ją
przekonać. Obiecał nawet, że zrezygnuje z pracy
w agencji i zgodził się podjąć pracę w firmie jej
ojca. Wreszcie dał jej rozwód.
Rozgoryczony wrócił do pracy w agencji. Uganiał
się wtedy za jakąś niebezpieczną grupą terrorystów
działających w Europie Wschodniej i w ciągu tych
kilku tygodni prawie udało mu się zapomnieć.
Nawet o tym, że w ogóle ma syna. To było bardzo
dawno temu. Teraz, w wieku czterdziestu dwóch
lat, jest już za stary, żeby wracać w wir walki.
•Refleks mu wysiadł, wzrok nie jest już taki jak
dawniej i ciągle ma jakieś bóle. Nie ma żadnej
rodziny oprócz syna, którego prawie nie zna. Nie
ma domu. Ma za to dokładnie trzy tygodnie na
podjęcie decyzji, czy da się przykuć do biurka
w agencji, czy w ogóle zrezygnuje z tej pracy.
Deszcz zaczął padać, kiedy tylko znalazł się w łóżku.
Na razie nie było jeszcze tak bardzo zimno, ale
prognoza zapowiadała, że chłodny front przyniesie
w te strony podmuch arktycznego powietrza. Pewnie
dlatego w samym środku dobrze znanego koszmarnego
snu włączyło się ogrzewanie, hucząc jak waląca wprost
na niego lokomotywa.
Zlany zimnym potem Gus sięgnął po umieszczoną
na szelkach kaburę, zanim jeszcze na dobre się obudził.
Kabury nie było. Pięść ześliznęła się z nagiej skóry
brzucha. Wciąż jeszcze tkwił po uszy w swoim piekle,
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 33
kiedy otworzyły się drzwi jego pokoju i ukazała się
kobieca sylwetka, ubrana w jasny, obszerny strój.
- Słodki Jezu! Kobieto, przecież to urwie pani
głowę! - krzyczał, a dreszcze wstrząsały całym
jego ciałem. - Niech pani stąd ucieka! Zjeżdżaj,
do cholery!
- Nic się panu nie stało? Bardzo pan krzyczał
- powiedziała Phoebe. Światło z holu oświetlało
piersi i ramiona Gusa Galanosa. Był zlany potem,
trząsł się cały i patrzył na nią, jakby miała co najmniej
dwie głowy.
- Proszę wyjść. Dziękuję, że pani przyszła, ale
teraz proszę natychmiast wyjść. - Jego chropowaty
zwykle głos brzmiał jak ciurkanie wody. Phoebe
zignorowała go z całą stanowczością kogoś, kto
przywykł opiekować się starą ciotką, schorowaną
matką i młodszymi siostrami. Szybko przeszła przez
pokój, stanęła obok łóżka i położyła mu dłoń na
czole. Cofnął się przed tym dotknięciem, jakby parzyło.
- Pewnie się pan przeziębił. Mogę...
Ścisnął jej nadgarstek między kciukiem a palcem
wskazującym i przycisnął go do łóżka. Niemal
przewrócił ją na siebie.
- Proszę nie mówić, że pani nie ostrzegałem.
- Panie Galanos! Nie ma pan gorączki, więc proszę
przestać... Czy mógłby pan puścić moją rękę? Przyniosę
panu aspirynę i coś do picia. I zmienię poszewkę na
poduszce. Proszę przestać! Zgniecie mi pan nadgarstek.
Rozluźnił uchwyt, ale nie wypuścił jej. Był tak
blisko, czuła jego dotyk, jego zapach, widziała wilgoć
na jego skórze. Krople potu spływały mu po szyi.
Phoebe z trudem przełknęła ślinę. Nie mogła złapać
równowagi i nie miała szans, żeby się bronić.
Gdyby doszło do walki, zostałaby łatwo pokonana.
Dziwne, ale nie bała się. Instynktownie czuła, że jej
nie skrzywdzi.
34
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
- Miał pan koszmarny sen, prawda? - zapytała
cicho, próbując mocniej ustawić na podłodze bosą
stopę.
Jego wąskie, głęboko osadzone oczy rozszerzyły
się, gdy na nią patrzył. Rumieniec na twarzy, który
wzięła za objaw gorączki, stawał się coraz bardziej
intensywny.
- Nigdy nic mi się nie śni - powiedział.
- Przecież nie ma się pan czego wstydzić. - Nie
świadomie wpadła w ten sam pocieszający ton, którym
mówiła do matki w ostatnich dniach jej życia, albo
do Betsy i Elidy, gdy jeszcze były małe. - Kiedy
byłam malutka, miewałam najkoszmarniejsze sny na
świecie. Śniły mi się strachy, które chowały się na
półce w szafie i wychodziły, kiedy tylko gasło światło.
- Fascynujące. Niech pani przestanie szarpać, do
cholery.
Szarpnęła jeszcze raz, próbując uwolnić rękę z żelaz
nego uchwytu.
- Nie szarpię, tylko... Czy mógłby pan puścić mój
nadgarstek? Bardzo mi przykro, że sprawiłam panu
kłopot. Chciałam tylko pomóc.
Przesunął kciuk trochę wyżej. Naciskając delikatnie
przysuwał ją do siebie i coraz bardziej pozbawiał
równowagi.
- W niczym pani nie pomaga - powiedział tonem
wywołującym gęsią skórkę na tych częściach jej ciała,
które dotąd nie zareagowały na nocny chłód. - Proszę
mi wierzyć, nie pomogła pani ani trochę, ale jeśli pani
tak bardzo zależy...
- Przecież proponowałam panu - wydusiła Phoebe.
Stała teraz na jednej nodze, a drugą machała w powiet
rzu, próbując utrzymać równowagę. Chciała go
chwycić za ramię, żeby nie upaść, ale ręka jej się
ześliznęła i jak długa runęła na jego gorący tors.
- Na litość boską! - krzyknęła, próbując wstać.
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 35
Serce jej waliło i była pewna, no, może prawie pewna,
że on się z niej śmieje. Jaki mężczyzna nie śmiałby się
z kobiety, która pakuje się w środku nocy do jego
pokoju, a potem się na niego rzuca. - Przepraszam,
że panu przeszkodziłam. Odtąd może pan sobie
krzyczeć, ile wlezie, a ja nawet nie kiwnę palcem.
Proszę mi wierzyć.
Puścił jej nadgarstek, chwycił ją za ramiona i przy
trzymał w pewnej odległości od siebie. Mimo tego,
co przed chwilą powiedziała i pomimo jego skan
dalicznego zachowania, bardzo go żałowała. Ten
facet najwyraźniej ma kłopoty, ale jeśli chce, żeby
mu w czymś pomóc, to od tej chwili będzie musiał
o to poprosić. Niech sobie rujnuje zdrowie tymi
śmieciami, które zjada i jakimiś podejrzanymi le
karstwami. Niech się szarpie z koszmarnymi snami.
To nie jej sprawa! I bez tego ma dość własnych
problemów.
Gus puścił ją, chociaż uważał się za głupca,
który nawet nie próbuje tego, co mu zapropo
nowano. W tym cały problem, że nie był zupełnie
pewien, co właściwie zaproponowała. Aspirynę i coś
do picia? Tylko tyle? Żadna kobieta nie pakuje
się w środku nocy do męskiej sypialni tylko po
to, żeby zaproponować aspirynę i szklankę wody.
A może ona jest wyjątkiem? Ten szlafrok, który
ma na sobie, nie skusi żadnego mężczyzny, a koszula
nocna wcale nie jest lepsza: bawełniana z długimi
rękawami, zapięta wysoko pod szyję - wygląda
jak namiot. Czyżby przyszła na górę z zamiarem
uwiedzenia go? A może naprawdę się zaniepokoiła?
Pewnie narobił więcej hałasu niż zwykle, a teraz
już nawet nie pamięta tego snu. W porządku,
powiedzmy, że naprawdę się przestraszyła. Jest
sympatyczna i myślała, że on ma kłopoty, więc
przyszła mu pomóc. Rzeczywiście, dużo dobrego
36 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
zrobiła tymi swoimi długimi włosami, zaspanymi
oczami i zapachem rozgrzanej kobiety! Do wszy
stkich jego cholernych problemów doszedł jeszcze
jeden - był podniecony.
Westchnął. Położył się na plecach i podłożył sobie
ręce pod głowę. Nocne powietrze chłodziło mokrą
skórę. To było przyjemne i lepsze niż zimny prysznic.
ROZDZIAŁ TRZECI
Phoebe obudziła się późno po nie przespanej nocy.
Czuła się bardzo głupio i odetchnęła z ulgą, kiedy
okazało się, że jej lokator już wyszedł z domu. Miała
najlepsze chęci, a zrobiła z siebie kompletną idiotkę.
Śmieszne, ma trzydzieści sześć lat i zawstydza ją
widok leżącego w łóżku mężczyzny. To prawda, że
w jej życiu było niewielu mężczyzn, ale przecież jest
koniec dwudziestego wieku. Tak jakby przespała
kilkanaście ostatnich lat! Och, jak bardzo chce sprzedać
ten dom i mieć to wszystko z głowy! Panna Em ma
rację. Samotna kobieta nie powinna udostępniać
swojego domu obcym mężczyznom. No tak, ale
przecież nie ma wielkiego wyboru.
Phoebe westchnęła. Podeszła do kuchennych drzwi,
włożyła stary płaszcz myśliwski i nasypała suszonej
kukurydzy do olbrzymiej kieszeni. Płaszcz był bardzo
stary, ale jeszcze zupełnie dobry. Należał do jej
stryjecznego dziadka, którego Phoebe nawet nie znała.
Wuj Russel zmarł, kiedy jeszcze mieszkali w Tennessee,
na długo przed tym, zanim Fred Shaw, jego siost
rzeniec, po raz pierwszy odszedł od żony i córki,
zdecydowawszy, że to jedyny sposób na odzyskanie
wolności i pełną realizację potencjału twórczego. Gdy
wrócił, a potem znów odszedł złamany, ałe wciąż
jeszcze pełen marzeń, Phoebe była już w szkole średniej
i nawet dostawała niewielkie stypendium. Betsy i Elida
miały wkrótce pójść do szkoły. Panie Shaw zdecydo
wały się zmniejszyć wydatki, wrócić do Północnej
Karoliny i zamieszkać ze stryjeczną babką Freda,
38
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
która niedawno owdowiała i napisała do nich, że ma
wielki, pusty dom. Fred Shaw nie zaniedbywał zupełnie
swoich obowiązków rodzicielskich. Kiedy tylko udało
mu się sprzedać jakąś piosenkę, przysyłał im trochę
pieniędzy. Raz, kiedy jedna z jego piosenek znalazła
się w pierwszej dziesiątce, przysłał im tyle, że starczyło
na zainwestowanie w edukację jego córek.
Niedługo potem zachorowała matka i Phoebe prze
rwała studia botaniczne, chociaż do ich zakończenia
pozostał jej tylko jeden semestr. Choroba była długa.
Pochłonęła masę pieniędzy i poświęcenia całej rodziny.
Trzy miesiące po śmierci matki dowiedziały się, że
ojciec zmarł na atak serca w jakimś więzieniu
w Arkansas. Cały jego dobytek składał się z mocno
zużytego martina, mandoliny Gibsona i kilku nie
dokończonych piosenek.
W tym czasie Betsy i Elida były już w szkole
średniej. Elida właśnie ją kończyła, a Betsy - dopiero
zaczynała. Phoebe rozważała nawet możliwość powrotu
na studia i pewnie nawet udałoby się jej zebrać
pieniądze, ale ciotka Phee miała już dziewięćdziesiąt
dwa lata. Była wprawdzie jeszcze zdrowa, sprawna
i dowcipna, ale prawie oślepła i Phoebe w żaden
sposób nie mogła jej zostawić samej, więc nie wyjechała.
Nie była to trudna decyzja, naprawdę. Ciotka Phee
była wspaniałą towarzyszką, delikatną kobietą, która
potrafiła oczarować nawet ptaki na drzewach. Phoebe
zaśmiewała się z jej opowiadań, słuchała starych płyt
Vernona Dalharta na nakręcanym korbą gramofonie
i właściwie nawet nie uroniła łzy, kiedy jej narzeczony
złożył im wizytę, żeby zerwać trwające cztery lata
narzeczeństwo.
Ten dom okazał się pułapką, miłą pułapką. Stryjecz
na babka Phee umarła w przeddzień trzydziestych
trzecich urodzin Phoebe i zostawiła jej w testamencie
cały swój majątek.
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 39
Miła, gorzka i zarazem słodka pułapka.
Gus pojawił się w chwili, gdy Phoebe właśnie
usiłowała namówić Stumpa, żeby wziął z jej ręki
kawałek kukurydzy. Zaczęło padać.
Phoebe postanowiła zapomnieć o wstydliwej nocnej
przygodzie i uśmiechnęła się do niego miło.
- Cześć. Chyba złapał pana deszcz.
- Szczury też pani karmi? - Trzymał ręce w kieszeni
i przyglądał się ponuro wiewiórce bez ogona, która
usadowiła się na gałęzi leszczyny, gdzie już nie można
jej było dosięgnąć.
- Przypadkiem, ale... Och, mówi pan o Stumpie.
Rzeczywiście wygląda trochę jak szczur. Kilka lat
temu jeden myśliwy o mało nie zjadł biedaka na
kolację. Chyba Elbert Brown. Jego rodzina uwielbia
duszone wiewiórki i króliki, a Elbert twierdzi, że nie
umie czytać, więc nigdy nie wie, kiedy zaczyna się
sezon polowań.
- Chyba niezupełnie rozumiem - powiedział Gus.
- Zaraz na początku sezonu, kiedy słychać pierwsze
strzały, zwierzęta znikają. Wie pan, one przecież nie
są głupie. Moje podwórko tak szybko wypełnia się
wiewiórkami i królikami... Jelenie i sarny tu nie
przychodzą, chociaż czasami jakaś zatrzyma się przed
domem. Na moim podwórku nie wolno polować.
Elbert czasami zaczyna sezon wcześniej i zaskakuje
biedne zwierzaki. - Phoebe wyjęła z kieszeni garść
suszonej kukurydzy. - Chodź, kochanie, on ci nie
zrobi krzywdy. Widzisz? Nawet nie ma strzelby.
- Odwróciła głowę. - Był już gotów zejść, kiedy pan
się pojawił. Nie przepada za mężczyznami.
- Nie ma się czemu dziwić, kiedy zna się jego
przeszłość.
Phoebe aż wytrzeszczyła oczy ze zdziwienia: ten
facet prawie się uśmiechnął.
40
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
- Niech pan wejdzie do domu. Na kuchni stoi
garnek z zupą. Proszę się poczęstować. Dam Stumpowi
jeszcze jedną szansę i to będzie koniec na dzisiaj
- powiedziała.
Cała zmokła i przemarzła, zanim wreszcie weszła
do ciepłej kuchni. Gus zostawił w sieni płaszcz i buty.
Siedział w skarpetkach przy kuchennym stole i jadł
parującą zupę jarzynową. Stała przez chwilę i patrzyła
na niego. Coraz mocniej padający za oknem deszcz
stworzył sztuczne poczucie intymności i Phoebe
uderzyło to, że wbrew zdrowemu rozsądkowi ten
obcy mężczyzna doskonale pasuje do jej staroświeckiej
kuchni. Siedział przy stole i jadł zupę, jakby był
u siebie w domu.
- Może zrobię parę kanapek?
- Tak, proszę. Nie jadłem śniadania - mruknął
Gus znad talerza.
Phoebe uśmiechnęła się. Umyła ręce, zebrała
rozpuszczone włosy i zawiązała je z powrotem w koński
ogon. Posmarowała masłem cztery kawałki chleba.
Nie odzywała się i Gus też nic nie mówił. Stała
odwrócona do niego plecami, ale wiedziała, że
przygląda się jej od czasu do czasu. Jakby czuła
dotknięcie jego oczu.
- Proszę - powiedziała, podając mu solidną kanap
kę. Nie pytając o zdanie nalała kubek mleka, sobie
zrobiła kawę i usiadła przy stole naprzeciw Gusa.
- Nienawidzę mleka - powiedział ponuro Gus.
- Pani pije kawę. Dlaczego ja nie mogę?
- Bo po każdej filiżance kawy musi pan brać pół
fiolki pigułek. Nie jestem lekarzem, ale wiem, że są
rzeczy, które szkodzą człowiekowi z wrzodem żołądka.
- Dlaczego, do diabła, sądzi pani, że mam wrzód?
- Odłożona łyżka głośno stuknęła o talerz.
- Widziałam, co pan nosi w kieszeniach. Nie
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 41
pamięta pan? Szczerze mówiąc, wcale mnie to nie
dziwi. Te świństwa, które pan zjada, wyżarłyby dziury
nawet w żelaznym kotle. Mężczyzna w tym wieku
powinien mieć więcej rozumu.
- Tak? Kto panią wyznaczył na mojego opiekuna?
- Dlaczego wciąż wymawia pan słowo „pani" tak,
jakby było obelżywe? Przecież nie jest. Tak samo jak
nie jest obelgą nazywanie mężczyzny „panem".
- Pytałem panią o coś.
- Ja też pana o coś pytałam - przypomniała.
Zmarszczył brwi, żeby pokazać, jak intensywnie
myśli. Potem spojrzał na nią i Phoebe mogłaby
przysiąc, że dostrzegła w tych czarnych, nieprzenik
nionych oczach prawdziwy uśmiech. Ale, oczywiście,
Gus Galanos nie należy do ludzi, którzy się śmieją.
Trudno byłoby nawet powiedzieć, że jest jednym
z tych, którzy się uśmiechają. Prawdę mówiąc, to
nawet wydobycie z tego człowieka kilku grzecznych
słów można by uznać za prawdziwy sukces.
- O co pani pytała? - zapytał w końcu, a Phoebe
uśmiechnęła się szeroko.
- Zapomniałam. Chce pan trochę miodu do mleka?
Nie powinien panu zaszkodzić.
Nic nie powiedział, tylko coś mruknął pod nosem
i ugryzł kęs kanapki.
Kiedy skończyli jedzenie, po obu stronach stołu nie
pozostał nawet okruszek, a obydwa kubki były puste.
- Teraz pewnie poczuł się pan lepiej. Proponuję
drzemkę.
- Brzmi zachęcająco. U mnie czy u pani?
Phoebe otworzyła usta, spojrzała na niego i po
chwili roześmiała się głośno.
- Na deser będzie pan musiał poczekać do kolacji.
Na dzisiejsze popołudnie zaplanowałam pieczenie
ciasta. - Znów się zaśmiała i przygryzła wargę.
- Naprawdę nie chciałam, żeby to zabrzmiało dwu-
42 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
znacznie. Chciałam tylko... O rany, niech pan już
idzie oglądać telewizję. Na pewno jest jakiś mecz.
Wydawało jej się, że uśmiechnął się, zanim wyszedł.
A może to tylko złośliwy uśmieszek. Przez tę brodę
i wąsy trudno odróżnić.
Gus zasnął oglądając wieczorne wiadomości. Pho-
ebe spoglądała na niego od czasu do czasu. Zrobiło
się ciemno. Wiatr wiał teraz z północnego wschodu
i deszcz zacinał w okna. Podeszła na palcach i de
likatnie nakryła go kocem. Na szczęście nie poruszył
się. Biedny człowiek. To śmieszne, jak bardzo na
nią działa. Nigdy w życiu nie spotkała nikogo,
kto umiałby tak łatwo wyprowadzić ją z równowagi
i jednocześnie wzbudzał w niej taki instynkt opie
kuńczy. Tym się nie martwiła, obawiała się natomiast
tego, że Gus Galanos obchodzi ją coraz bardziej
jako mężczyzna. Przez półtora roku była zaręczona
z Keithem, zanim w ogóle się z nim przespała
i naprawdę nie było to nic nadzwyczajnego. Gdyby
po tamtym przyjęciu nie położono ich razem w je
dnym pokoju, mogliby z tym czekać jeszcze całą
wieczność. Był poważny, miły, inteligentny i chociaż
nie miał za grosz poczucia humoru, to pewnie
byłby wspaniałym ojcem.
Gus Galanos za to nie był zbyt przystojny, a jeśli
nawet był, to bardzo dobrze to ukrywał. Jego nastroje
wahały się od ponurego do gburowatego, zachowywał
się niesympatycznie, a jeśli miał jakieś poczucie
humoru, to na pewno okryte tajemnicą państwową.
Byłby okropnym mężem jakiejś biednej kobiety. Z tego,
co wiedziała, to jedną już nawet unieszczęśliwił. Boże
drogi, ale mógłby być wspaniałym kochankiem! Czuła
to przez skórę, chociaż miała w tych sprawach
niewielkie doświadczenie i prawie nic nie wiedziała
o mężczyznach. Kobieca intuicja.
- Panie Galanos, czas na kolację - powiedziała
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
43
cicho. - Proszę się obudzić, bo nie będzie pan mógł
w nocy spać.
Obudził się chwilę wcześniej, niż otworzył oczy.
Zanim jego zmysły zbadały otoczenie, położenie,
w jakim się znajduje, żaden jego mięsień nawet nie
drgnął. Był po szyję nakryty czymś miękkim i ciepłym.
Czuł mieszaninę zapachów jedzenia, pasty do mebli
i kobiety. Zignorował dwa pierwsze i skoncentrował
się na tym ostatnim.
- Mam na imię Gus - powiedział, nie patrząc na
nią. Stała w drzwiach, za jego plecami. Nie otwierając
oczu rozróżniał zapach mydła i jakiegoś talku. Ta
mieszanka sprawiła, że znów dziwnie się poczuł.
- Może jednak pojadę na kolację do miasta - dodał
wstając. Zastanawiał się, dlaczego, do diabła, nie
poszedł dotąd na górę włożyć butów. Mężczyzna
w samych skarpetkach traci powagę.
- Jeśli pan woli...
W jej głosie usłyszał rozczarowanie. Dlaczego? Co
jej przyjdzie z jego obecności? Przecież i tak już
zapłacił z góry.
- Ciągle pada. - Nie chciał, żeby to zabrzmiało jak
oskarżenie.
- Cały czas tak pada. W prognozie o szóstej mówili,
że w tej okolicy usadowił się niż z czymś tam na
północy.
Gus przeciągnął się. Phoebe właśnie wycierała ręce
i zapatrzona zastygła z ręcznikiem w dłoni. Czarna
flanelowa koszula wysunęła mu się ze spodni i odsłoniła
kawałek płaskiego brzucha, pokrytego gęstwiną
ciemnych kręconych włosów. Przełknęła ślinę i od
wróciła głowę, żeby nie palnąć jakiegoś głupstwa.
Spokojnie, dziewczyno! Naprawdę powinnaś częściej
wychodzić z domu. Masz jakieś dziwne objawy.
Zjedli kolację w kuchni. Phoebe zwykle podawała
gościom posiłki w jadalni, ale ponieważ było ich teraz
44 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
tylko dwoje, uznała, że to nie ma sensu. Była
zadowolona, że Gus nie wspominał więcej o kolacji
w mieście.
- A to jest obiecane ciasto - powiedziała, podając
je na stół.
Gus patrzył na niezbyt atrakcyjną kobietę o prostych
jasnych włosach, na jej ciemnobrązowe brwi, błyszczący
nos i zaczerwienione od panującego w kuchni gorąca
policzki. Jeśli jeszcze raz obliże wargi, to on ją położy
na stole i spróbuje wszystkiego, co ma mu do
zaoferowania, a potem jeszcze weźmie dokładkę.
- No dobrze, bardzo mi smakowała kolacja - wstał
tak gwałtownie, że o mało nie przewrócił krzesła - ale
lepiej będzie... To znaczy, muszę już iść. Do zobaczenia
jutro.
Phoebe skinęła głową, chociaż zrobiło jej się przykro.
Czy powiedziała coś złego?
- Rozumiem. Ja też mam jeszcze parę godzin
papierkowej roboty. Ale proszę jechać ostrożnie. Słyszy
pan? Jeśli potrzebny panu parasol, to stoi w rogu
w sieni, koło...
Wyszedł, zanim zdążyła skończyć zdanie. Poszedł
na górę. Pewnie po buty. Jak tylko wyjdzie, będzie
musiała spłukać błoto z tych jego ogromnych buciorów
i postawić je w kącie, za piecem centralnego ogrzewa
nia, żeby wyschły.
Wrócił po dwóch minutach w marynarce i czarnych
butach z cholewami. Gdyby nie jego czarna broda
i za długie włosy, wyglądałby jak żołnierz.
- Czy na wszelki wypadek... - zaczęła.
- Najprawdopodobniej wrócę późno - przerwał
i nie patrząc na nią poszedł w stronę drzwi.
- No pewnie - powiedziała do jego znikających
pleców. - Niech pan ostrożnie je...
Przerwała, bo przy drzwiach obrócił się w miejscu,
podszedł do niej i porwał ją w ramiona. Wymamrotał
BIAŁY SŁOIŚ PANNY PHOEBE
45
coś, jakby przekleństwo, i zaczął ją całować. Nie był
to delikatny pocałunek. Całował tak, jakby chciał ją
tym pocałunkiem ukarać. Phoebe nie mogła otworzyć
ust, żeby zaprotestować. Nawet gdyby chciała. Jego
uścisk pozbawił ją powietrza, a usta gniotły wargi, aż
zakręciło jej się w głowie. Ręce miała unieruchomione
i nie mogła się ruszyć, nie mogła uciec, nie mogła go
objąć. Nawet gdyby tego chciała.
- Och, proszę przestać! Co pan...
Nie przestał. Jeszcze mocniej ją całował, aż rozchyliła
wargi. Poczuła smak jego ust i już zupełnie się poddała.
- Nie mów mi tego - mruknął Gus, prawie nie
podnosząc głowy. - Nie musisz mi mówić, że to
szaleństwo. Sam, do cholery, wiem!
Jakoś tak przesunął ramiona, że przestało jej grozić
połamanie żeber. Jedna ręka zaplątała się w jej włosach,
druga powoli, zniewalająco przesuwała się w dół po
ramionach, po plecach, po biodrach i z powrotem
w górę.
Phoebe odetchnęła głęboko i przyglądała się z bliska
jego groźnie wyglądającej twarzy.
- Nie rozumiem - szepnęła bez złości.
- Wiem. O Boże! Sam tego nie rozumiem. Wiem
tylko, że odkąd wczoraj w nocy weszłaś do mojego
pokoju, nie mogę przestać o tym myśleć. O tym,
jakby to było. Wiedziałem, że jest tylko jeden sposób
na pozbycie się tych myśli. Przepraszam, jeśli ci
zrobiłem krzywdę, jeśli... wprawiłem cię w zakłopota
nie. - Odsunął się od niej, ale nie odchodził. Wciąż
patrzył jej w oczy, jakby rzucał wyzwanie. - No,
i jak? - zapytał, kiedy zegar nad kredensem odmierzył
już całą wieczność.
- To... To znaczy, że ty... - Przerwała, próbowała
się pozbierać i znaleźć jakieś racjonalne wyjaśnienie
tej irracjonalnej sytuacji. W końcu przecież jest dorosła.
To był tylko zwykły pocałunek. Nic więcej. - To
46
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
chyba tak jak z czekoladą. - Zamrugał oczami.
Odczekała chwilę i potem dokończyła: - Wiesz, jak
to jest, kiedy strasznie chce się czekolady? Nawet jeśli
nie jesteś głodny i zdecydowałeś, że nie będziesz nic
jadł, to zjadasz wszystko, co ci wpadnie w ręce, ale to
nie pomaga, bo żadna z tych rzeczy nie jest czekoladą.
- Czekolada - powtórzył Gus.
- No. Już dawno temu nauczyłam się, że kiedy
mnie to nachodzi, to jedynym sposobem na pozbycie
się takiej obsesji jest po prostu zjedzenie kawałka
czekolady.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Następnego dnia Phoebe miała mnóstwo zajęć.
Dzwonił Stanley Realty. Ubrała się więc w swój
najlepszy, dżersejowy kostium i pojechała do miasta.
Lloyd Stanley usiłował już od dawna przenieść ich
stosunki na bardziej prywatną płaszczyznę. Tego dnia
zdecydowała, że jeśli znów ją zaprosi, to pójdzie
z nim na obiad. Był już najwyższy czas, żeby nabrała
dystansu do mężczyzn w ogóle, a szczególnie do
jednego.
Od wczoraj przynajmniej z tysiąc razy łapała się na
tym, że marnuje czas. W środku jakiejś roboty nagle
staje, zamyka oczy i z idiotycznym wyrazem twarzy,
z najdrobniejszymi szczegółami przypomina sobie
tamten pocałunek. Trochę głupie zachowanie, jak na
kobietę w jej wieku.
Ale to było takie zupełnie...
A jego wargi tak niewyobrażalnie...
No tak, są takie wspaniałe: gładkie jak satyna
i niesłychanie mocne, ciepłe i wilgotne, ale ani trochę
zaślinione. Nie mówiąc już o tej brodzie. Phoebe
nigdy dotąd nie całowała się z brodatym mężczyzną.
Wracaj na ziemię, ptasi móżdżku! Ogromnym
wysiłkiem przywołała się do porządku. Umówiła się
na spotkanie. Przyjechała do miasta, żeby...
Jakaś senna myśl przylgnęła do niej jak pyłek
kurzu i Phoebe zamarła sięgając do samochodu po
torebkę. Jego język, myślała rozmarzona. Prawie nie
dotknął jej językiem, ale zdążyła go poczuć. Tylko
koniuszek. Teraz samo wspomnienie tego niebywałego
48
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
dotknięcia, jakby mokrego jedwabiu albo ciepłego
welwetu, wystarczyło, żeby znów ją obezwładnić.
Phoebe otarła pot ze zwilgotniałego nagle czoła
i ogromnym wysiłkiem woli pozbierała rozbiegane
myśli. Co tu właściwie robi, w środku miasta, w swoim
najlepszym ubraniu? Na pewno miała jakiś bardzo
ważny powód, żeby tu przyjechać. Ale jaki?
- Dzień dobry, panno Shaw.
- Dzień dobry - odpowiedziała nieprzytomnie
jakiemuś panu w średnim wieku. Patrzyła, jak idzie
powoli ulicą i bez skutku próbowała przypomnieć
sobie jego nazwisko.
- Cześć, Phoebe! Co cię sprowadza do miasta?
Stojąca obok swego starego samochodu Phoebe
spojrzała na kluczyki, które trzymała w ręku, a potem
na uśmiechniętą siwą kobietę. Powoli i z bólem
wróciła na ziemię.
- Dzień dobry, panno Becky. Całe wieki pani nie
widziałam.
- Rzeczywiście. Nadal mieszka pani w starym domu
panny Phee w Shawdon?
- Ciągle, panno Becky. - W tej części południowych
stanów przyjaciele zawsze mówili do zamężnych kobiet
„panno". Formę „pani" zostawiano obcym. - Właśnie
się spóźniłam na spotkanie z moim pośrednikiem.
- Uśmiechnęła się.
Lloyd Stanley był dość atrakcyjnym czterdziesto
letnim mężczyzną. Dzięki regularnym ćwiczeniom
w klubie bardzo dobrze się trzymał. Miał ładne,
blond włosy, ładne jasne oczy i ładne białe zęby.
Naprawdę był ładnym mężczyzną.
- Może rozważymy wszystkie możliwości przy
obiedzie - zaproponował, a Phoebe skinęła głową na
znak zgody. Nie powinna była żywić nadziei, że
znalazł wreszcie kupca. Po dwóch i pół roku darem
nych poszukiwań zaczynała już widzieć siebie, jak
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 49
w wieku ciotki Phee chodzi z trudnością po podwórzu,
karmi wiewiórki i grzechocze puszką by odstraszyć
węże.
Lloyd mówił z przekonaniem, a Phoebe słuchała
i starała się ukryć rozczarowanie. Okropnie bolała
ją głowa, ale zdecydowała, że się nie podda. Dzielnie
wytrzymała cały obiad, chociaż nie przełknęła ani
kęsa.
Czekolada. Muszą mieć w menu tort czekoladowy!
- Mam w biurze trochę materiałów. Możesz je
zabrać do domu - powiedział Lloyd.
- Nie, dzięki. Przykro mi, że cię zawiodłam. Wiem,
że masz na względzie tylko mój interes, ale...
Pośrednik zaśmiał się. Pod kosztowną opalenizną
z salonu kosmetycznego pojawił się rumieniec.
- Nie chodzi ci chyba o moje porady, sądziłem
jednak, że lepiej powiedzieć ci to wszystko. Czuję się
trochę winny, że dotąd nie sprzedałem twojego domu,
ale taką posiadłość, jak Shawdon... To znaczy, taki
dom, jak twój...
- Wiem, wiem. Taka wielka farma to majątek, ale
tak naprawdę nikt nie ma ochoty tu zamieszkać.
Pewnie powinnam to zaorać, ale to przecież taki
wspaniały, stary dom.
- Ludzie z ochrony środowiska czasami przyjmują
takie posiadłości i potem wymieniają na te, którymi
są naprawdę zainteresowani. Odpisaliby ci od podatku
ogromną sumę. Możemy o tym jeszcze porozmawiać
przy kolacji.
- Podatki od dochodu mnie nie rujnują - powie
działa Phoebe. Udała, że nie usłyszała propozycji
zjedzenia z nim kolacji. - Urząd finansowy pewnie
zaśmiewa się z moich zeznań podatkowych. Najbardziej
obciąża mnie podatek gruntowy.
- Więc możesz się go pozbyć. Nie rozumiesz tego?
Pozbądź się tej posiadłości i automatycznie odpadną
50
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
ci te podatki. Pomyślałem, że zechcesz skorzystać
z tej okazji.
- Wcale tak nie myślałeś. - Uśmiechnęła się, żeby
osłodzić mu swoje ostre słowa. Teraz głowa bolała ją
tak, jakby miała za chwilę pęknąć. - Ale doceniam
twoje dobre chęci. Zrozum, nie mogę sobie pozwolić na
oddanie tego domu za bezcen. Z tej sprzedaży muszę
opłacić jakieś kursy, które pozwolą mi na samodziel
ność finansową do końca życia. - Nie mówiąc już
o opłaceniu ostatnich rachunków uniwersyteckich
Betsy, wstawieniu tych dwóch nowych koron, na które
namawia ją dentysta, i kupieniu jakiegoś samochodu,
który nie trzęsie się i nie rzęzi, kiedy tylko musi gdzieś
pojechać, pomyślała. - To moje gniazdo.
- Rynek posiadłości ziemskich przeżywa teraz
kryzys - tłumaczył cierpliwie pośrednik, prowadząc
ją do swego nowiutkiego bmw.
- Wiem, że to cykliczne. Na rynku jest teraz
okresowa obniżka cen. Wytłumaczyłeś mi to wszystko
już dwa lata temu. - Mówiąc to uśmiechała się do
Lloyda. To naprawdę nie jego wina. Kłopot w tym,
że czas płynie - cyklicznie czy nie. Jeśli nie zacznie tej
swojej reszty życia wystarczająco szybko, to może
stracić wszystko, co jeszcze jej z tego życia zostało.
O dyplomie z botaniki trzeba zapomnieć. Komu
potrzebny jeszcze jeden Miczurin? W tej chwili zależy
jej jedynie na posadzie sekretarki, niedużym dwu-
pokojowym mieszkaniu i jakiejś randce od czasu do
czasu.
Lloyd odwiózł ją do biura, gdzie zostawiła swój
samochód. Wcisnął jej garść broszur wydanych przez
strażników przyrody. Włożyła je do schowka razem
z mapą autostrad sprzed ośmiu lat, starymi kartkami
ze spisem zakupów i nie używaną skrobaczką do lodu.
Nie miała nic przeciwko ochronie przyrody. Sama
przecież chroni całe duże podwórko przyrody. Te
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
51
czterdzieści akrów ziemi, wydzierżawione panu Ferebee,
także karmi sporą liczbę dzikiej zwierzyny w przerwie
między żniwami a sezonem polowań, a gęste krzewy
dzikiej róży pomagają zwierzętom wyrównać szanse
podczas polowań. Więcej już nie może zainwestować
w ochronę przyrody, nie jest aż tak bogata. Bogactwo
zresztą nie jest tu najważniejsze. Phoebe chciała tylko
nadrobić wszystkie zmarnowane lata. Kobiety w jej
wieku mają dzieci w szkole, robią karierę i mają
mężów, którzy im pomagają, kiedy życie staje się
zbyt ciężkie.
A ona co ma? Dom i stare, wysłużone kombi.
Phoebe odstawiła samochód do garażu i przez
tylne drzwi weszła do kuchni. Zawsze trzymała
samochód w garażu. Nie dlatego, że się go wstydziła,
ale dlatego, że gdyby stał na dworze, najprawdopodob
niej by nie zapalił. Coś z akumulatorem, czy jak to
się tam nazywa. Tak powiedział Shorty, który ze
szkaradną regularnością musiał jej uruchamiać ten
złom.
Gus siedział przy kuchennym stole, a wokół niego
walała się sterta pogniecionych kartek papieru.
- Cześć - powiedziała radośnie, zapominając na
chwilę o obolałej głowie. - Wziąłeś sobie coś do
jedzenia?
- Jak się pisze Currituck?
Napisała nazwę na skrawku papieru i przyglądała
się, jak przepisuje litery na pogiętą i poplamioną
kartkę. Nawet do góry nogami widać było, że to list,
a raczej - początek listu.
- Chcesz jakiś papier?
- Nie. Jemu to obojętne. - Nawet na nią nie
spojrzał.
- Przecież nie napisałeś dużo. Zacznij od nowa na
czystej kartce. Zrobisz lepsze wrażenie.
52
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
- Nie muszę robić żadnego wrażenia. Ani dobrego,
ani złego.
- Przepraszam, nie chciałam ci dokuczyć - powie
działa i poszła w stronę frontowych drzwi. Usłyszała
jego głos, kiedy właśnie wychodziła z kuchni.
- To ja przepraszam. Po prostu... Nie radzę sobie...
- westchnął ciężko. - Masz dzieci?
Czy ma dzieci? Pocałował ją, myślała o nim całą
noc i cały dzień, a teraz on chce jeszcze wiedzieć, czy
ona ma dzieci. O co tu, do jasnej cholery, chodzi?
- Nie, nie mam dzieci, panie Galanos. Jednakże
mam ładną papeterię, którą pewnie prędzej zjedzą
mole, niż ją zużyję, więc spokojnie może ją pan sobie
wziąć. Jest w drugiej szufladzie od dołu, po lewej
stronie. Niech się pan nie krępuje!
Gus zamrugał oczami. Warknęła na niego!
- Słuchaj, przepraszam! Nie chciałem cię zdener
wować.
- I nie zdenerwował mnie pan.
Wciąż opryskliwa i zamknięta w sobie. Gus jeszcze
nie widział jej takiej i nie podobała mu się w tej roli.
Łagodne, spokojne, przemiłe kobiety to rzadkość
w życiu każdego mężczyzny, a w jego życiu były
rzadsze niż ptasie mleko. Odchrząknął.
- No, tak... Ja mam. To znaczy, mam dzieci.
Właściwie jedno. Ma na imię Nick. Chyba ci o nim
mówiłem? Napisał do mnie. Chce, żebyśmy spędzili
razem Święto Dziękczynienia. Nie wiem, co mu
odpowiedzieć.
Phoebe opadła na krzesło stojące obok stołu
i westchnęła ciężko. Oparła bolącą głowę na rękach.
- Powiedz mu, że spędzisz z nim święta, głupku.
Przecież to twój syn. Jeśli cię potrzebuje, to masz
z nim być. Od tego są ojcowie, żeby być.
Później, kiedy Phoebe analizowała swoje nowe
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
53
położenie, zauważyła, że gdzieś po drodze osiągnęli
punkt zwrotny we wzajemnych stosunkach. Nie
chodziło tylko o pocałunek, który był jakby eks
perymentem. Przynajmniej dla niego - tylko eks
perymentem.
Powiedział, żeby mówiła do niego Gus i ona też
chciała, aby jej mówił po imieniu. Po tym pocałunku
stało się to zupełnie naturalne. Gus niewiele powiedział
o swoim synu, ale z tego, co powiedział, potrafiła
wyciągnąć wnioski.
Przede wszystkim okazało się, że Gus prawie wcale
nie zna swojego syna. Z pewnych niedomówień
zrozumiała, że od bardzo dawna jest rozwiedziony
z matką Nicka i że to ona wychowywała dziecko.
Przez najważniejsze lata dorastania chłopca nie miał
z nim kontaktu. Nie wiedziała dlaczego. Wywnios
kowała także, że teraz Nick chciałby nawiązać z ojcem
jakieś stosunki, a Gus nie ma zielonego pojęcia, jak
sobie z tym poradzić. Wszystko to razem było bardzo
smutne, bo zauważyła także, że Gus Galanos jest
najbardziej samotnym człowiekiem, jakiego kiedykol
wiek w życiu spotkała. Na samotności Phoebe znała
się jak nikt na świecie.
Stopniowo przyzwyczaiła go do jadania w miarę
regularnych posiłków. Następnym krokiem było
odzwyczajanie go od picia kawy.
- Spróbuj tego. Powinno ci smakować - przekony
wała, podając mu kubek z gorącym napojem przy
rządzonym z palonego zboża i melasy, co nazywano
kawą zbożową.
- Smakuje jak... - nie dokończył, ale domyśliła się,
co chciał powiedzieć. Nie był to, oczywiście, smak
kawy.
- No dobrze. Napij się kawy, ale dolej do niej
dużo mleka. - Nalała do kubka kawy, dolała ćwierć
szklanki tłustego mleka i podała mu.
54 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
Później, tuż przed zmrokiem, Phoebe przyniosła
mu do salonu kubek mleka.
- Proszę. Sądziłam, że może będziesz miał ochotę...
Gus stał przy oknie, przyglądając się ponuremu
niebu. Nagle oczy mu się zwęziły i w mgnieniu oka
był już na środku pokoju.
Jego muskularne ramię przygwoździło Phoebe do
ściany. Zamarła.
- Zobacz, co narobiłeś! - Mleko było wszędzie:
ściekało ze ścian, z dużych oszklonych drzwi do holu,
kapało jej do buta, a na podłodze zrobiła się cała
kałuża.
- Cisza! Stój w tym kącie i nie ruszaj się! Ktoś jest
na ganku.
- Na litość boską, Gus, oszalałeś?
- Jakiś skurwiel zaglądał tu przez frontowe okno
i chcę...
Phoebe podniosła rękę. Zupełnie wyprowadził ją
z równowagi.
- Posłuchaj mnie choć przez chwilę, wariacie! Nie
wiem, jakie zwyczaje panują w okolicy, z której
pochodzisz, ale my tutaj nie rzucamy ludźmi o ściany
i nie rozlewamy mleka tylko dlatego, że ktoś nam
zagląda w okna! - Próbował coś powiedzieć, ale nie
dała mu dojść do głosu. Odsunęła się od ściany
i o mało nie poślizgnęła się na rozlanym mleku.
Obrzuciła go gniewnym spojrzeniem. - W tej okolicy
mamy zwyczaj interesować się naszymi sąsiadami,
ty... ty...
- Wariacie - podpowiedział Gus. Poczuł się trochę
głupio. Przecież nie jest na Bliskim Wschodzie. Tu
również nie Paryż, Londyn czy Waszyngton. A chociaż
zdobył sobie kilku wrogów w ciągu długich lat śledzenia
i wyłapywania terrorystów, to, o ile mu wiadomo,
żaden z nich nie dostał zlecenia, żeby go zabić.
Zwykły, sponiewierany agent bez znaczenia.
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
55
- Zrozum, Gus, to tylko panna Em - powiedziała
Phoebe zmęczonym głosem. - Chciała się upewnić,
czy nic mi się nie stało.
- Ta twoja sąsiadka? Czy ona nie słyszała o tele
fonach?
- Nie ma telefonu.
- To dlaczego nie zadzwoniła do drzwi?
- Mój dzwonek od lat nie działa.
- Więc dlaczego...
Phoebe musiała mu opowiedzieć o niewinnej skłon
ności panny Em do podglądania innych. Gus poczuł
się zobowiązany pomóc jej w porządkowaniu pokoju,
a potem Phoebe przygotowała kolację. Zjedli w mil
czeniu.
- Co to za suchy prowiant, o którym mówiłaś,
kiedy tu przyjechałem? - zapytał Gus następnego
dnia przy śniadaniu.
- To takie paczki, które przygotowuję dla myśliwych
i wędkarzy. Zwykle wychodzą o świcie i wracają do
domu przed wieczorem.
- Nie chciałbym ci sprawiać kłopotu. Może byłoby
ci łatwiej, gdybym zjadał taki suchy prowiant w swoim
pokoju. Myślałem, że może w deszczowe dni...
- Jak sobie życzysz. - Wzruszyła ramionami. Powoli
uczyła się nie reagować na jego dziwactwa. - Jeśli
wolisz jeść sam na górze, to, oczywiście, nie mam nic
przeciwko temu, ale może chciałbyś zaprosić mnie na
piknik?
Spojrzał na nią ponuro, wymamrotał jakieś po
dziękowanie i wyszedł. Phoebe odetchnęła z ulgą.
Lubiła tego człowieka, a raczej sądziła, że mogłaby
go polubić, gdyby tylko potrafił się trochę rozluźnić.
Na razie denerwował ją. Nie potrafiła się odprężyć,
kiedy był w pobliżu i już samo to było niesłychane,
bo Phoebe prawie zawsze była odprężona.
56
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
Elida powiedziała o niej kiedyś, że jest zupełnie
pozbawiona nerwów. To było wtedy, kiedy winda
w szpitalu zatrzymała się między piętrami i uwięziła
Phoebe z jakimś rockowym gwiazdorem, który przy
jechał na gościnne występy. Wszyscy oszaleli. Dowie
działa się później, że jakiś facet w nabijanych ćwiekami
dżinsach biegał w kółko i żądał, aby coś robić, walił
w drzwi, naciskał nie działające guziki. Wszystko to
trwało niecałe dwadzieścia minut. W tym czasie Phoebe
rozmawiała z gwiazdorem (oczywiście go nie rozpo
znała) o przyjęciach i starych krewnych, którymi
trzeba się opiekować, a gwiazdor pokazał jej zdjęcie
swojego nowo narodzonego synka.
Ale Gus Galanos to zupełnie co innego. Coś, co
w nim siedziało, powodowało drganie wszystkich jej
nerwów. Sprawił, że zaczęła mieć nerwy, że zaczęła
się obawiać różnych drobiazgów, takich jak od
dychanie, przełykanie czy założenie nogi na nogę.
Phoebe już od kilku dni nie widziała Stumpa. Na
pewno gdzieś się przyczaił, zauważywszy węszące po
podwórzu psy gończe. Ta doświadczona i sprytna
wiewiórka zadekowała się pewnie w jakiejś dziupli ze
sporym zapasem kukurydzy i orzechów i przeczekuje,
aż wszystko się uspokoi.
Gus stał przy kuchennym oknie, popijając kawę
z mlekiem. Phoebe widziała go przez szybę. Przeszła
obok niego, kiedy wychodziła z domu. Powiedział jej
dzień dobry, a ona poczuła, jak szeroki uśmiech
natychmiast rozjaśnia jej głupią gębę. Niech to szlag
trafi! Obiecała sobie traktować go z dystansem, bo
lepsze traktowanie najwyraźniej przerażało jej gościa.
Dobrze chociaż, że biedak wreszcie śpi spokojniej.
Pewnie stopniowo przezwycięża tę dolegliwość, z którą
tu przyjechał. Phoebe nawet nie próbowała zgadywać,
co się kryje za jego nagłymi wybuchami i jakie
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
57
przeżycia wyżłobiły te głębokie zmarszczki na jego
czole. Pewnie Nick, ale chyba jeszcze coś oprócz tego.
Coś go gryzie. Wygląda jak zaszczuty zwierzak, aż
chciałoby się go utulić i odpędzić ból.
- No właśnie - mruknęła pod nosem i wróciła do
domu. Kobieta, która zdecyduje się pocieszać Gusa
Galanosa, powinna najpierw nałożyć hełm i kamizelkę
kuloodporną. Zatrzasnęła za sobą drzwi, a torbę
z kukurydzą postawiła w kącie.
Phoebe weszła do kuchni, a Gus właśnie wstawał
od stołu. Gdzieś w pobliżu rozległ się huk wystrzału.
Zanim zdążyła się zorientować, leżała na plecach na
kuchennej podłodze, przygnieciona jego ciałem.
- Dobry Boże! Chcesz mnie zabić? - Próbowała się
uwolnić od ciężaru jego sprężystego ciała.
- Leż tu - szepnął jej do ucha. Położył rękę na jej
głowie, uniósł się ostrożnie; wyjrzał przez okno i zanim
zdążyła powiedzieć choćby jedno słowo - sturlał się
z niej i usiadł.
- Tylko mi nie mów, że to znów panna Em!
- powiedział szorstko i odgarnął jej włosy z twarzy.
- Rany, przepraszam cię! Poczekaj, pomogę ci wstać.
Nie zrobiłem ci krzywdy?
- Nic, czego nie mogłoby naprostować dziesięciu
kręgarzy. - Trzęsła się cała. Usiadła i przycisnęła
dłonią oszalałe ze strachu serce. Strzały w tej okolicy
były czymś zpełnie normalnym - to przecież tereny
łowieckie, ale to, że rzucono nią o podłogę i jeszcze
rozgniatano, stanowiło dla niej nowe i niezwykłe
przeżycie. - Chyba nie zauważyłeś, że stajesz się
naprawdę niebezpieczny.
- Przepraszam. To odruch.
- Ciekawe, skąd ci się wzięły takie oryginalne
odruchy.
Zawstydzony Gus delikatnie obciągał jej spódnicę,
która przy upadku podciągnęła się aż na biodra.
58
BIAŁY SŁOŃ FANNY PHOEBE
Phoebe gwałtownym ruchem ściągnęła ją jeszcze niżej.
Odetchnęła głęboko i w milczeniu oceniła sytuację.
Żadnych pękniętych żeber ani złamanych kości.
Rzucanie nią o podłogę i przygniatanie dwutonowym
Rambo Galanosem nie jest wprawdzie jej ulubioną
zabawą, ale pewnie przeżyje to, jeśli tylko serce wróci
wreszcie do normalnego rytmu.
- Czy zechciałbyś mi łaskawie powiedzieć, co tym
razem skłoniło cię do rzucania mną o ziemię? Jeśli to
z powodu kawy, możesz ją sobie pić bez mleka. To
w końcu twój żołądek, a nie mój. Jeśli chcesz sobie
pochodzić po ścianach mojego domu, nie krępuj się,
ale mnie w to nie mieszaj.
Pomiędzy stołem, krzesłami i zlewem było dość
ciasno i wstając musiała uważać, żeby nie urazić się
w potłuczony łokieć i rozcięte kolano. Biedny Gus
wyglądał bardzo marnie i gdyby choć przez chwilę
mogła uwierzyć w to, że ten brodaty mężczyzna
potrafi się zarumienić, przysięgłaby, że właśnie to
zrobił. Starał się nie patrzeć jej w oczy.
-
Gus - zaczęła delikatnie - co ci właściwie jest?
- Nic. Uwierzysz, jeśli powiem, że się potknąłem?
- A chciałbyś, żebym uwierzyła? - O Boże, co się
z nią stało? Za każdym razem, kiedy przeklina tego
faceta, dzieje się coś takiego, że chciałaby wziąć go
w ramiona i pocieszać, i mówić, że wszystko będzie
dobrze, i żeby się niczego nie bał.
Zawstydzony, spróbował się uśmiechnąć.
- Słuchaj, jesteś przecież dziewczyną ze wsi. Nie
słyszałaś nigdy o tym, że hałas może spłoszyć konia?
- Nigdy nie miałam do czynienia z żadnym koniem.
To ten wystrzał?
- Nigdy nie miałaś konia? A to miejsce idealnie
nadaje się na hodowlę koni. Wielka przestrzeń,
mnóstwo paszy...
- Konie to nie kozy... - Pozwoliła mu zmienić
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 59
temat. - Trzeba im kupować paszę, obsługa też drogo
kosztuje. Na pewno dobrze się czujesz?
Najwyraźniej zadała niewłaściwe pytanie. Spo
chmurniał, zanim jeszcze zdążył odpowiedzieć. Jak dr
Jekyll i Mr Hyde; w mgnieniu oka miły, zawstydzony
mężczyzna, od którego uśmiechu topniało jej serce,
zmienił się w surowego Mr Hyde'a o zimnym,
przerażającym spojrzeniu. Jednak intuicja podpowia
dała, że Gus nigdy w życiu by jej nie skrzywdził.
Przez cały następny dzień bolała ją głowa, a właś
ciwie - zatoki. Przynajmniej tak sobie wmawiała.
Nigdy przedtem nie miała takich bólów.
- Za chwilę wyjdzie słońce i przegoni tę mgłę.
Masz zamiar dzisiaj wychodzić? - zapytała, gdy Gus
wszedł do kuchni. W jego włosach błyszczały krople
wody z prysznica. - Napijesz się kawy? - zapytała
z nadzieją w głosie.
Skinął głową i wymamrotał coś, co można było
wziąć za „dziękuję", ale ponieważ mówił raczej do
kołnierzyka swojej czarnej koszuli, nie miała pewności,
czy się nie przesłyszała. Szpakowaty niedźwiedź.
Pomimo bólu głowy miała ochotę wytargać go za
uszy i zmusić, żeby się do niej uśmiechał - czy tego
chce, czy nie.
Nic z tego, westchnęła. Nalała do kubka kawę,
dolała dużo gorącego mleka i podała Gusowi. Sprawiał
wrażenie, że jest jej wdzięczny.
- Myślałem, że się poddałaś i pozwolisz mi pić bez
mleka - powiedział i odwrócił się do okna.
Mgła spowiła ogród, ale już wyłonił się z niej
wierzchołek sosny, a po chwili ukazał się rząd mirtów
i zaraz potem w blasku porannego listopadowego
słońca rozbłysły wielkie złotozielone dęby.
Listopad w Shawdon to coś wspaniałego. W kolo
rach i w zapachu ziemi jest coś takiego, że tam,
60
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
dokąd pojedzie, kiedy już wreszcie sprzeda ten dom,
zawsze będzie z rozrzewnieniem wspominać spędzone
w nim lata.
- ...jeśli ci to nie pasuje, to powiedz. Mogę w końcu
spotkać się z nim gdziekolwiek. Może nawet lepiej
byłoby w mieście. Więcej tam rozrywek.
Zorientowała się, że śni na jawie i rozpaczliwie
próbowała odtworzyć to, co przed chwilą powiedział.
Jest taka nieuważna. To do niej zupełnie niepodobne.
Wszyscy zawsze mówili, że jest cudownym słuchaczem.
- Pomyślałem sobie, że skoro i tak nie masz gości,
to może Nick mógłby...
- Oczywiście! Wspaniale! Bardzo się cieszę. To
znaczy, musisz oczywiście zrobić tak, jak ci wygodnie,
ale obok twojego jest drugi pusty pokój.
Phoebe pośpiesznie zrobiła w myślach przegląd
gości. Elida zawsze przyjeżdża na Święto Dzięk
czynienia i często przywozi swoją przyjaciółkę Candace.
Za to do stycznia nie pojawi się żaden ze stałych
bywalców Shawdon. Betsy już ją uprzedziła, że spędzi
święta z rodzicami swojego narzeczonego. Ostatnio
mówiła o tym tyle, że Phoebe podejrzewała jakąś
poważniejszą sprawę. Bogu dzięki, że Betsy za rok
kończy studia! Koszmarnie drogo kosztowały, ale
przynajmniej zdobędzie coś, co wynagrodzi wieloletnie
wyrzeczenia. A kiedy ostatnie z jej piskląt wyfrunie
z gniazda, Phoebe także będzie mogła wreszcie
odpocząć... gdy tylko uda jej się pozbyć tego nie
szczęsnego białego słonia.
Nieświadomie pokręciła głową, próbując zmniejszyć
ból, który najwyraźniej zamierzał zostać na stałe.
- Brałaś jakieś lekarstwa?
- Co? Nie, nie jest jeszcze tak źle. To chyba zatoki.
Ten deszcz...
- Nie pada.
- No, to może mgła...
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 61
- Siadaj. - Gus zdjął kurtkę i powiesił ją na
oparciu krzesła.
- Muszę skończyć...
- Siadaj! - warknął i Phoebe usiadła. - Gus wyjął
jej z rąk talerz i wstawił do zlewu. - Dlaczego nie
używasz zmywarki do naczyń? - zapytał gładząc
dłońmi jej szyję i wsuwając je we włosy z tyłu głowy.
- Hałas. Zużywa za dużo gorącej wody i... Oj! Co
robisz?
- Rozwiązuję węzły.
Nie powinna mu na to pozwalać, ale uczucie było
tak wspaniałe, że jednak pozwoliła. Chociaż na minutę.
Nie zrobi jej przecież krzywdy.
- Nie ma żadnych węzłów - mruknęła, a jej głos
cichł w miarę, jak rozluźniała się pod kojącym
dotykiem jego dłoni.
- Już dobrze.
Minęło kilka chwil, a potem jeszcze kilka. Phoebe
pochyliła się i przygarbiła plecy. Kazał jej podnieść
głowę i z całej siły naciskać nią na jego rękę, a potem
się rozluźnić. Powtórzyli to ćwiczenie trzy razy i Phoebe
bardzo zachciało się spać. Zabrał dłonie, a ona
zapragnęła chwycić je i położyć z powrotem na swojej
szyi, tam gdzie ich miejce.
- Co ty zrobiłeś? Czuję się tak, jakby za chwilę
miała mi odpaść głowa.
- Byłaś skręcona mocniej niż bomba z trzyminuto-
wym zapłonem. Masz jakieś zmartwienia?
Zrobiła głęboki wdech, ostrożnie pokręciła głową,
jakby chciała się upewnić, że ciągle jeszcze ją ma.
- Zmartwienia? Takie jak wszyscy. Dziękuję, bardzo
mi pomogłeś.
Jej odpowiedź, nie wiadomo dlaczego, rozbawiła
Gusa.
- A więc wrogość. Dusisz w sobie mnóstwo agresji.
Złe sny? Tłumiony seksualizm?
62
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
- Tłumiony seksualizm! - To ją rozśmieszyło.
- Oglądałeś w telewizji jakieś pornosy? Lepiej wróć
do publicystyki. - Usilnie próbowała nie zauważyć
rozbawienia w jego ciemnych oczach. Trudno się
było oprzeć tej prowokacji. - To nie twoja sprawa,
czy mój seksualizm jest stłumiony czy jakiś inny
- powiedziała.
I niech lepiej tak zostanie, pomyślała. Dla dobra
nas obojga.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Phoebe popełniła wielki błąd sądząc, że znalazła
klucz otwierający Gusa Galanosa. Cudownie zlik
widował ból głowy, sprowokował ją do śmiechu, ale
zręcznie unikał odpowiedzi na wszystkie zadawane
przez nią pytania. Przypomniała sobie, że ona za
chowywała się podobnie.
Agresja? Wobec kogo? Leżała w łóżku nasłuchując
poskrzypywania starego drewnianego domu i za
stanawiała się nad sobą. Nie mogła znaleźć niczego,
co choćby trochę przypominało wrogość wobec
kogokolwiek ze znanych jej osób. Po prostu nie jest
agresywna i lubi ludzi. To Elida nosi w sobie całą
agresję rodziny Shaw. Bóg zresztą wie, po kim ją
odziedziczyła, bo Fred Shaw przez całe swoje bezwar
tościowe życie był łagodnym marzycielem, a geny
matczyne też nie wniosły agresji. Matka Phoebe,
łona, potulnie towarzyszyła Fredowi wszędzie, dokąd
tylko zachciało mu się pojechać. Kiedy sprzedał
pierwszą piosenkę, pojechała z nim do Nashville.
Kiedy jako gitarzysta udał się w trasę z jakimś
trzeciorzędnym zespołem, spakowała rzeczy dziecka
i podążyła za nim. Potem byłoby jej zdecydowanie
łatwiej, gdyby o nim zapomniała, ale ona wpuszczała
go do swego życia za każdym razem, kiedy tylko
zechciał wrócić. Czasami znikał na tydzień, a innym
razem - na rok. Dopiero gdy odszedł na dobre,
zabrała swoje trzy córki i wyjechała do jego krewnej.
Phoebe już wtedy nie była dzieckiem.
Stanowczo nie odziedziczyła agresji. A co do
64
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
tłumionego seksualizmu, to nie chce na ten temat
nawet myśleć. Ma chore zatoki - to wszystko. Dwie
aspiryny i gorący kompres wystarczą. Obejdzie się
bez mężczyzny. I właśnie dlatego, że się obejdzie,
obudziła się o wpół do trzeciej rano, patrzy w sufit
i zastanawia się, czy Gus Galanos ma tam, na północy,
jakąś szczególnie mu bliską kobietę.
Zanim wreszcie zasnęła, przez jej głowę przebiegły
tysiące wyobrażeń Gusa Galanosa pieszczącego kobietę
o długich włosach i brązowych oczach. Ta kobieta
przypadkiem tuż pod lewą piersią miała brązowe
znamię w kształcie maleńkiego buldoga.
W ciągu dnia Gus zrobił na piechotę jakieś dwadzieś
cia kilometrów po grząskich i mokrych polach. Dzięki
temu wieczorem zasnął natychmiast, kiedy tylko
przyłożył głowę do poduszki. Towarzyszył mu we
śnie miły zapach schnących na słońcu prześcieradeł,
ale szybko zamienił się w bardziej znajomy odór
strachu, potu, krwi...
Śniła mu się Ava. Zdejmowała z półki książki
i jedną po drugiej uważnie wrzucała do basenu.
Po każdej książce otrzepywała ręce, a dwuletni
Nick ssał palec i płakał. Gus bezradnie patrzył,
jak trzej mężczyźni o przerażająco znajomych twa
rzach wchodzą przez frontowe drzwi, przechodzą
przez dom i wychodzą na patio, gdzie była Ava
z Nickiem. Nagle, jak to we śnie, w domu zaroiło
się od gości. Rozmawiali, śmiali się, pili i jedli
kanapki. Tamci trzej w przepoconych, brudnych
ubraniach uśmiechali się i rozmawiali z gośćmi,
ale z ich ust nie wydobywał się żaden dźwięk.
Zerkali tylko na Nicka i Avę, która wciąż topiła
książki. Maleńką cząstką mózgu, tą jego analityczną
częścią, która nigdy nie śpi, Gus przyglądał się
tej scenie z daleka, jakby wcale go tam nie było.
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 65
Chciał krzyczeć, żeby ostrzec otaczających go uśmie
chniętych ludzi, ale oni nie zwracali na niego naj
mniejszej uwagi. Ava wciąż rzucała do basenu ksią
żki. Zawinięty w pieluchę Nick w poplamionej
koszulce i czyjejś czapce baseballowej na głowie
przyglądał się gościom, ssał palec i popłakiwał.
Scena, jak to we śnie, zmieniła się i teraz Gus
podawał Phoebe martwą wiewiórkę bez ogona.
Oboje śmiali się. Potem znaleźli się w jej sypialni,
którą tak dobrze znał, chociaż nigdy przedtem
jej nie widział. Phoebe go rozbierała, uklękła, żeby
mu rozpiąć pasek, a on rozsunął nogi i...
O Boże. Obudził się nagle z walącym szaleńczo
sercem. Krochmalona pościel była teraz pognieciona
i mokra od potu. Desperacko próbował ocalić od
zapomnienia ostatnią część snu. Jednak już zbyt
dobrze się wyćwiczył w zapominaniu snów i to, co
chciał zatrzymać, także zniknęło jak bańka mydlana.
Pozostała mu tylko pulsująca erekcja i zimna pustka
tak wielka, że mogłaby z powodzeniem połknąć cały
kontynent.
Phoebe w swojej sypialni na parterze mruczała
przez sen, przeciągając się zmysłowo, gdy mężczyzna
o twarzy Gusa wyczyniał z jej ciałem niesłychane
rzeczy, dotykając go delikatnymi, powolnymi ruchami.
Jej wargi szeptały prosząco i ona, która nigdy niczego
od nikogo nie żądała, rozkazywała mu, aby całował
ją tu i tam, i znów, i jeszcze raz...
Obudziła się bez śladu bólu głowy. Przypomniała
sobie, że Gus kazał jej rano zrobić kilka ćwiczeń,
które miały zapobiec bólowi. Wykonała je, a potem
uniosła się na łokciu, gotowa na spotkanie nowego
dnia. Ziewnęła i spojrzała na zegar. Jeszcze wcześnie.
Jeśli wziąć pod uwagę wszystkie problemy, z jakimi
zasypiała, to prawdziwy cud, że nie spała do południa.
66
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
Spotkali się w kuchni. Ubrana w żółtą spódnicę
i kwiecistą bluzkę Phoebe sprawiała wrażenie pogodnej
i radosnej. Smażyła jajecznicę.
- Robię porcję na dwie osoby - powiedziała na
powitanie. - Usmażę ci parę plasterków bekonu. Nie
powinno ci zaszkodzić.
- Nie jestem głód...
- Mimo to zjedz - poleciła łagodnie. - Nie będziesz
czuł ssania w żołądku i potem może nie napełnisz go
batonami i orzeszkami. Chcesz grzankę?
- Jeśli bardzo ci na tym zależy. - Pogodzony
z losem Gus stracił już nieco ostrożności, która
towarzyszyła mu pod prysznicem, przy goleniu,
ubieraniu się i kiedy sprawdzał, czy aby nie zmienił
się widok z okna.
- Bardzo mi zależy. Mam konfitury z dyni, więc
chyba dam ci grzankę. Amelda Brown, żona Elberta,
dodaje do każdego słoika plasterki pomarańczy i trochę
goździków. Są pyszne! - Rozłożyła jajecznicę na
talerze. - Byłabym zapomniała. Elbert przyniósł nam
dziś rano trochę świeżego mięsa. Na kolację będzie
potrawka z wiewiórek z ryżem. Lubisz?
Gus popatrzył na nią osłupiały. Przypomniał sobie
podobne do szczura stworzenie o imieniu Stump,
które widział we śnie.
- Ty jadasz wiewiórki?
- No... tak. Nie jestem wegetarianką.
- Tak, ale... wiewiórki?
- Spróbujesz i też będzie ci smakowało. Najpierw
duszę mięso z cebulą i przyprawami, a potem...
- Do diabła, możesz je sobie dusić nawet z choinką!
Jak możesz jeść stworzenia, które karmisz?
Phoebe położyła po trzy plastry bekonu na talerze
i postawiła je na stole. Nie spuszczała zatroskanego
wzroku z jego twarzy. Nie miała ochoty przypominać
mu, że prawie całe zboże z jej czterdziestoakrowego
V
S
BIAŁY SŁOŃ PANNV PHOEBE 67
pola przeznaczone jest na paszę dla bydła, świń
i drobiu, a on przecież lubi mięso z tych zwierząt.
- Wszystko jest karmione. Tylko niektóre gatunki
dodatkowo jeszcze bywają jedzone. Dobrze się dziś
czujesz, Gus?
- Czuję się świetnie! - Wciąż patrząc na nią, zgarnął
widelcem porcję jajecznicy, zagryzł smażonym beko
nem. A kiedy podała mu grzankę i słoik powideł,
nałożył tyle, że starczyłoby na trzy grzanki.
- Możesz na mnie nie liczyć - mruknął, kiedy już
znów mógł swobodnie mówić.
- Dobrze. - Wzruszyła ramionami i zabrała się do
jedzenia. - To znaczy, że dla panny Em też wystarczy.
Ludzie mający niewielkie, ściśle ograniczone dochody
nie mogą sobie pozwolić na to, żeby nie przyjąć
świeżego mięsa, jeśli ktoś im to zaproponuje. W każ
dym razie panna Em nigdy sobie na to nie pozwala.
- Wrócę późno - mruknął i obrzucił ją spojrzeniem
zdolnym stopić asfalt. - Nie będę na kolacji, nie licz
na mnie.
Phoebe skinęła głową i spróbowała wydobyć plas
terek pomarańczy ze słoika z powidłami. Tak jakby
na niego liczyła. Jakby miała zwyczaj liczyć na
mężczyzn w jakiejkolwiek sprawie. Z doświadczenia
wiedziała, że żaden z nich nie jest wart złamanego
grosza. Ani jej ojciec, ani narzeczony, który nie chciał
przyjąć do wiadomości, że ona ma jakieś obowiązki
wobec rodziny, nie zdali egzaminu. Ostatni i pewnie
najmniej ważny jest Lloyd Stanley. Po prawie trzech
latach prób wciąż nie potrafi sprzedać porządnego
domu.
Nie, Phoebe nie może liczyć na Gusa Galanosa ani
na żadnego innego samca. Phoebe może liczyć
wyłącznie na samą siebie.
Potrawka z wiewiórek była pyszna. Panna Em
68
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
bardzo się ucieszyła, kiedy Phoebe wyjaśniła, że
przygotowała za dużo na dwie osoby, a na dodatek
jej gość zdecydował, że zje kolację poza domem.
Każdy przecież wie, że potrawki z wiewiórek nie
powinno się odgrzewać.
Jak na złość, sama Phoebe straciła apetyt. Roz
grzebała tylko jedzenie po talerzu, a potem wrzuciła
je do stojącej na dworze miski, z której korzystały
wszelkie przechodzące przez jej podwórze psy, szopy
i oposy.
Zmyła naczynia i spojrzała przez okno na odcinające
się na tle złocistego nieba zarysy drzew gęstego jak
dżungla ogrodu. Zmrok zapada teraz tak wcześnie...
Cały tydzień czekała na program Petersona o pta
kach. Zdecydowała się obejrzeć go w salonie, bo
stojący tam duży telewizor był znacznie lepszy od jej
przenośnego telewizorka. Zresztą, dlaczego nie miałaby
obejrzeć telewizji w salonie? W końcu cały ten dom
stanowi jej własność, a poza tym nie ma tu nikogo,
kto mógłby zaprotestować.
W połowie programu zadzwoniła Betsy. Phoebe
usiadła wygodnie, żeby wysłuchać opowieści o tym,
kto z kim chodzi, co kto nosi i dlaczego Betsy
absolutnie koniecznie musiała kupić jeszcze jedną
parę botków, co oznacza, oczywiście, że jest bez
grosza i żeby Phoebe szybko przysłała jej jakieś
pieniądze.
Phoebe zacisnęła usta, ale kiedy się odezwała, w jej
głosie nie dało się usłyszeć nawet cienia nagany.
- Będziesz musiała z tym poczekać, aż zarobię
pieniądze, Bets. Ostrzegałam cię, pamiętasz? Dach
nad gankiem, ogrzewanie, nie mówiąc już...
- W porządku. Słowo. Dam sobie radę.
Takiej reakcji Phoebe nie oczekiwała. Odetchnęła
z ulgą i właśnie zamierzała o tym powiedzieć siostrze,
gdy Betsy znów zaczęła mówić.
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
69
- Phoeb? Słuchaj, czy będziesz w domu na Święto
Dziękczynienia?
- A gdzie mam być? Oczywiście, że będę w domu.
Przyjedzie Elida i przywiezie ze sobą Candace. Nie
mogę się jej doczekać. To już... o Boże, to już prawie
rok, ta jej podróż do Indii i w ogóle. Nie mogę się
doczekać...
- Phoeb, ja jednak nie jadę z rodziną Henry'ego
do Richmond. Mogę przyjechać do domu?
- Oczywiście, kochanie, że możesz przyjechać do
domu! Jeśli chcesz wiedzieć, to zrobiło mi się smutno,
kiedy powiedziałaś, że masz inne plany, więc...
- Ale przyjadę sama. To znaczy, Henry nie przy
jedzie ze mną. My... Słuchaj, wszystko ci wytłumaczę
w domu, dobrze?
Phoebe pomyślała, co też może znaczyć to „wszys
tko", ale dobrze wiedziała, że nie należy teraz pytać.
Prawdopodobnie zerwanie z kolejnym narzeczonym.
Betsy jest pożeraczką męskich serc, ale w końcu nie
można od niej żądać, żeby wychodziła za mąż za
każdego faceta, któremu podoba się jej nieskazitelna
uroda.
- Przyjeżdżaj do domu, kochanie. Przygotuję twoje
ulubione dania.
- Och, Phoebe - jęknęła Betsy. Phoebe westchnęła,
usadowiła się wygodniej i z powrotem usiadła przed
telewizorem. W niektórych sprawach Betsy wciąż
jeszcze zachowywała się jak dziecko. Phoebe bardzo
kochała swoje siostry, ale czasem chciała, żeby Elida
była trochę mniej, a Betsy trochę bardziej niezależna.
Wciąż myśląc o rozmowie z Betsy, Phoebe umyła
się i powędrowała do kuchni, żeby sprawdzić, czy nie
ma do zrobienia czegoś, co oderwałoby jej myśli od
obecnych problemów. Jutro będzie dość czasu, żeby
zastanowić się, co zrobić z Betsy, zdecydować, czy
należy załatać dach nad gankiem i rozważyć znalezienie
70 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
innego pośrednika. Musi porozmawiać z Elbertem
o szynce na święta i upewnić się, że policzy jej tyle,
co innym. Byłoby lepiej, gdyby miał chociaż jedną
z ubiegłego roku. Nie ma nic lepszego niż dobrze
odleżała, suszona szynka.
Myślała o tych wszystkich sprawach, które musi
jutro załatwić, gdy usłyszała, jak otwierają się,
a potem zamykają drzwi od podwórza. Gus zbliżał
się do niej mocnymi krokami, więc wstała szybko,
uporządkowała pogniecione poduszki i zabrała ogry-
zek jabłka.
Zatrzymał się w drzwiach, najwyraźniej zaskoczony
jej widokiem. Bił od niego chłód nocnego powietrza
i mocny męski zapach.
- Właśnie wychodziłam. Chciałam tylko obejrzeć
program o ptakach...
- Jeśli z mojego powodu, to nie wychodź.
- Ale ty chcesz... oglądać wiadomości - mruknęła,
niezdolna przełamać niemoc, która uwięziła ją po
między rypsową kanapą a stolikiem do kawy.
- Naprawdę? Jesteś pewna, że wiesz, czego chcę?
- Zupełnie nie to chciałam powiedzieć - odrzekła
i zezłościło ją, że musi się tłumaczyć jakiemuś obcemu
facetowi.
- Nie? A co chciałaś powiedzieć?
Nie zbliżył się ani na centymetr, ale cały pokój
jakby wypełnił się nagle jego obecnością. Jego plecy
zajęły całe drzwi, a zwisające po bokach ręce wyglądały
tak, że wyrwanie ramy ze ściany na pewno nie
sprawiłoby mu kłopotu. Jego dłonie...
Patrzyła na jego dłonie. Były kanciaste, całe
w bliznach, opalone i stwardniałe, ale paznokcie miał
czyste i dobrze utrzymane. Nagle wyobraźnia pod
sunęła jej tamten obraz, i stała z na wpół otwartymi
ustami patrząc na dłonie, które widziała w swoim śnie.
O Boże, nie pozwól mi znów o tym myśleć! O tym,
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
71
jak dotykał jej ciała, o tym, jak delikatnie ją głaskał,
a potem dotykał mocniej, a potem już bardzo
mocno...
Zarumieniła się. Phoebe nie rumieniła się, odkąd
stała się dorosła, ale tym razem nie dało się inaczej
wyjaśnić tego uczucia gorąca, które wzięło się znikąd
i zalało ją niespodziewanie niemożliwą do opa
nowania falą. Mocno zacisnęła w dłoni ogryzek
jabłka.
- Ja... to znaczy, jeśli czegoś potrzebujesz... może
jabłko? Masz ochotę na jabłko?
Gus omal nie roześmiał się na głos, ale szybko się
opanował. Zbyt dobrze umiał kontrolować uczucia,
szczególnie gdy był bardzo spięty. A Bóg świadkiem,
jest napięty jak cięciwa łuku. Jeździł samochodem
przez kilka godzin, żeby być daleko stąd, i wrócił
z głębokim przekonaniem, że ona już dawno śpi. Ona
tymczasem zaczaiła się na niego w tym starym
pikowanym szlafroku i szydełkowych kapciach. Stoi
tu teraz z promieniejącą twarzą, rozpuszczonymi
włosami pachnącymi szamponem i jeszcze na dodatek
proponuje mu jabłko. Jeszcze jabłko!
- Och, nie - powiedział cicho, wchodząc do pokoju,
ale nie podszedł do niej. - Dziękuję, madam. Obejdę
się bez tej... - O mało nie powiedział „pokusy", bo
kusiła go okropnie, ale przecież nie jabłkiem. Pociągała
go zarumieniona buzia i delikatne wargi bez szminki.
Małe sterczące piersi i słodki, ciepły zapach jej skóry
prześladowały go od chwili, gdy po raz pierwszy
podeszła na tyle blisko, żeby mógł go poczuć.
Nie, wcale nie chciał jabłka. Chciał położyć ją na
kanapie i przekonać się wreszcie, jak ta miła kobieta
wygląda pod tym pikowanym nylonem i grubą flanelą.
Na szczęście miał bardzo dobrze rozwinięty instynkt
samozachowawczy i udało mu się nie pokazać po
sobie swoich myśli.
72
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
- Napiłbym się mleka - powiedział, wchodząc do
pokoju.
Patrzył, jak ostrożnie prześliznęła się obok stolika
do kawy i zdał sobie sprawę, że to nie przywidzenie.
Ona też to czuła. Dostał gęsiej skórki, jak zwykle,
kiedy znalazł się zbyt blisko niebezpieczeństwa.
Gdyby była bombą albo plastikowym ładunkiem
wybuchowym, wiedziałby, jak z nią postępować.
Niestety, tym razem ma do czynienia z kobietą.
W tej chwili potrzebuje kobiety bardziej niż cze
gokolwiek na świecie i to jest właśnie najgorsze,
bo jedyna kobieta, jaką ma do dyspozycji, nie
nadaje się na przelotną miłostkę. A tylko tyle
może jej zaproponować.
Gus opadł na wielki, obity skórą fotel. Przejechał
tego dnia jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów. Prze
szedł polnymi drogami cztery, może pięć kilometrów
w nadziei, że pomoże mu wysiłek fizyczny. Nie
pomógł. Jest zupełnie rozbity. Nawet gorzej. Zaczyna
myśleć o tej kobiecie jak o człowieku, a to zły
znak. Ostatnim razem, kiedy pozwolił sobie na
coś takiego, skończyło się tym, że popełnił największy
błąd w swoim życiu. Od tamtej pory nauczył się
już czegoś o sobie. Nie ma podejścia do ludzi.
Nie udają mu się inne związki niż tylko te najbardziej
przelotne. Najpierw zrujnował swój związek z Avą,
potem z Nickiem. A teraz, jeśli zaraz stąd nie
zwieje, cholernie zamiesza w życiu tej sympatycznej
kobiety o rozkosznym ciele, która nie zasługuje
na taki los, jaki chciał jej zgotować.
Cały kłopot z Phoebe polega na tym, że tak łatwo
z nią żyć pod jednym dachem. Jest przyzwoita, miła
i taka cholernie ufna. Gus wiedział, że może tu pobyć
jeszcze co najwyżej kilka tygodni, tyle tylko, ile
trzeba, żeby wchłonąć jeszcze trochę tego cichego
spokoju, który ona tak obficie wydziela. Ona, ten
BIAŁY SLON PANNY PHOEBE
73
dom i ta ogromna dżungla, nazywana przez nią
ogrodem. Ta kombinacja w nieodgadniony sposób
neutralizowała jad, zatruwający od lat jego organizm.
Zauważył, że zrobiła coś z włosami, kiedy była
w kuchni. Nie jest piękna, na pewno nie tak piękna
jak Ava. Niech go diabli, jeśli wie, co takiego jest
w tej Phoebe. Wie tylko, że jeśli nie będzie bardzo
uważał, to może zechcieć od niej więcej, niż miałby
prawo wziąć.
Stała nad nim, trzymając w dłoniach kubek i tale
rzyk. Gus odetchnął głęboko i próbował odzyskać
panowanie nad sobą. Tak naprawdę to wcale jej nie
chcesz, powiedział sobie. Nie chcesz trzymać jej
nagiego, spragnionego ciała. I nawet nie masz zamiaru
myśleć o tym, jak budzisz się w środku nocy i od
wracasz do niej, myśleć o zatopieniu się w jej słodkim,
uzdrawiającym ciele i pozbyciu się wszystkich demo
nów, jakie kiedykolwiek ciągały cię po piekle. To
wszystko się nie stanie, bo nawet nie pozwolisz na to,
aby się coś takiego stało.
- Przyniosłam ci kawałek cytrynowego ciasta. Jeśli
nie chcesz jeść, to odłóż po prostu do pudełka, dobrze?
Jej ręka drżała, kiedy stawiała kubek i talerzyk na
stoliku do kawy. Zapomniała przynieść serwetkę
i widelczyk. Nie czekając, aż zrobi jakąś uwagę,
odwróciła się.
- Zaraz przyniosę... - powiedziała.
- Słuchaj, przepraszam, jeśli...
Zaczęli mówić w tej samej chwili i w tej samej
chwili oboje nagle zamilkli. Gus oglądał swoje
zaciśnięte w pięści dłonie. Phoebe spoglądała na
wczorajszą gazetę otwartą na artykule redakcyjnym.
Zostawiła ją tu sądząc, że Gus zechce ją przeczytać.
- ...widelczyk i serwetkę - dokończyła i szybko
wyszła z pokoju.
- ...czymś cię zraniłem - powiedział Gus, kiedy
74 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
chwilę później wróciła. - No wiesz, o tych wiewiórkach.
Naprawdę nie chciałem.
- W porządku - skinęła głową. - Chyba wielu
ludzi tak właśnie myśli. Ja prawdopodobnie jestem za
mało wrażliwa.
- Niewrażliwa na jedzenie? - Musiał się uśmiechnąć.
- Nie wiedziałem, że wrażliwość ma z tym coś
wspólnego. Wegetarianie jedzą zboża i warzywa
hodowane na produktach zwierzęcych.
- Masz na myśli nawóz?
- Większość fosfatów - tłumaczył, jedząc ze sma
kiem ciasto - wchodzących w skład nawozu pochodzi
z ryb, które od milionów lat pływają na wolności.
Wspaniałe ciasto.
- Ale nie smakuje rybami? Nie wiem, czego użyto
do hodowli tych cytryn.
Gus zerknął na nią szybko i spostrzegł figlarny
uśmiech na jej twarzy.
- Idź do łóżka, panno Shaw, zanim skończy
się to czymś więcej niż wspólnym zjedzeniem placka
i wymianą uśmiechów w środku nocy. - Westchnął
ciężko.
Jeśli to zdanie wzmocni jej czujność, tym lepiej,
pomyślał Gus, gdy zamknęły się za nią drzwi sypialni.
Kobiety jej pokroju nie powinny się kręcić koło
takich mężczyzn jak on. Phoebe Shaw ma w sobie
niespotykaną wrażliwość. Jest tak krucha i delikatna.
Tak bardzo jej pożąda. Gdyby był mądrzejszy, to dla
jej bezpieczeństwa i własnego dobra wyniósłby się
z tego domu natychmiast, zanim jeszcze pozbędzie się
wszelkich skrupułów i weźmie od niej to, na co ma
tak wielką ochotę.
Phoebe podcinała właśnie smętne jesienne chryzan
temy, kiedy zadzwonił telefon. Schowała do kieszeni
rękawice ogrodowe.
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
75
Dzwoniła Elida. Jak zwykle nie zawracała sobie
głowy uprzejmościami i przeszła od razu do głównego
tematu.
- Phoeb, wybieram się do Florencji na Święto
Dziękczynienia i nie przyjadę do domu. Pomyślałam,
że dam ci znać wcześniej, zanim zaczniesz jakieś
przygotowania.
Phoebe poczuła się zawiedziona. Naprawdę lubiła
starszą ze swoich dwóch młodszych sióstr, a teraz,
kiedy Elida pracuje jako prawnik w Connecticut,
bardzo rzadko się widują.
- Południowa Karolina nie jest znów tak bardzo
daleko. Może mogłabyś wpaść tu po drodze i zostać
parę dni - powiedziała z nadzieją.
- Włochy, kochanie. Jadę do Florencji we Włoszech.
Candy organizuje wystawę rzeźby i pomyślałam, że
mogę z nimi pojechać. Przykro mi, że pomieszałam ci
szyki.
- Ależ nie. - Przyjaciółka Elidy, Candace, prowa
dziła w Stanford znaną galerię sztuki. Dla Elidy była
to wspaniała okazja odwiedzenia Włoch. - Betsy
przyjeżdża do domu. Albo zakochała się po raz
kolejny, albo znów z kimś zrywa.
- Trudno się połapać w życiu uczuciowym Betsy.
Ja nawet nie próbuję.
Phoebe gwałtownie chciała przypomnieć sobie
coś ciekawego, co zatrzymałoby jej wspaniałą, ge
nialną siostrę przy telefonie jeszcze choćby przez
chwilę, ale nic nie przyszło jej do głowy. Elida
powiedziała, że ma rozmowę w drugim aparacie
i szybko się rozłączyła.
Phoebe odłożyła słuchawkę, usiadła na krześle
w kuchni i przez kilka minut wpatrywała się w telefon.
Żywe srebro, pomyślała o Elidzie. Zawsze dzwoni,
żeby ją uprzedzić, że przyjedzie do domu, a potem
w ostatniej chwili odwołuje. Albo odwrotnie, że nie
76
BUŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
przyjedzie, a potem, kiedy Phoebe zupełnie się jej nie
spodziewa, nagle wpada do domu.
Znów zadzwonił telefon. Podniosła słuchawkę. W tej
samej chwili Gus wyłączył telewizor i wszedł do kuchni.
- Nie mówisz poważnie, Lloyd - usłyszał jej słowa.
Nalał sobie kubek mleka i przyglądał się jej zacieka
wiony. Coś w tonie głosu przykuło jego uwagę.
Z poprzedniej rozmowy wywnioskował, że siostra,
która miała ją odwiedzić, nie przyjedzie. Tak to jest
z rodziną. Może w końcu wcale tak dużo nie stracił.
- Naprawdę? - Roześmiała się od ucha do ucha.
- Myślisz, że to poważne?
Gus oparł się o ścianę. Nie ukrywał, że słucha. Czy
naprawdę uważał, że ona nie jest piękna? A cóż on,
do cholery, widział? Patrzył teraz na jej zaczerwienione
policzki i świecące jak topazy oczy i nie mógł sobie
przypomnieć nic piękniejszego.
- Dobrze! Dziś o trzeciej. Mam bardzo mało czasu
na doprowadzenie chałupy do ładu. Szkoda, że on
nie chce zaczekać do jutra. Trudno! Wiem, wiem,
trzeba kuć żelazo, póki gorące. Tak, Lloyd, do
zobaczenia. Stokrotne dzięki.
Odłożyła słuchawkę, obróciła się na stołku i ob
darzyła Gusa promiennym uśmiechem.
- Zgadnij, co się stało!
- Dziś o trzeciej będziesz kuć żelazo.
- Och, nie! Nie do wiary, ale ktoś wreszcie przyjedzie
obejrzeć dom!
Gus wypił mleko, spłukał kubek i postawił go na
suszarce.
- Będę musiał mu powiedzieć, że to najbrudniejszy
dom w całej okolicy - powiedział, ale oczy mu się
roziskrzyły, kiedy ostentacyjnie rozglądał się wokół
siebie. Phoebe zerwała się ze stołka i zarzuciła mu
ręce na szyję. ;.
- Kupiec przyjedzie, rozumiesz? Prawdziwy, żywy
BUŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 77
kupiec! Po tylu latach ktoś wreszcie chce kupić mój
dom! Jestem wolna! Wolna! Wolna!
Gus złapał ją za koński ogon i odciągnął jej głowę
do tyłu tak, że jej twarz znalazła się o centymetr od
jego twarzy.
- Jesteś wariatką, wiesz? Miłą, ale zupełną wariatką.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Gus z przejęciem pomagał w sprzątaniu. Dom był
wprawdzie dobrze utrzymany, ale mieszkający w nim
ludzie zostawiali przecież jakieś ślady. Phoebe biegała
po pokojach i ściereczką do kurzu polerowała meble,
a Gus zmywał i wycierał naczynia.
Zebrała z dwóch łazienek wszystkie używane ręczniki
i wepchnęła je do pralki. Gus wrzucił śmieci i torby
z makulaturą do bagażnika swego samochodu.
Rozłożyła deskę do prasowania i zdjęła z kuchen
nego okna biało-żółte zasłony. Zawsze je gniotła
odsuwając na bok, żeby lepiej widzieć karmnik dla
ptaków. Dziesięć minut później znów wisiały na
swoim miejscu. Na wszelki wypadek zostawiła roz
łożoną deskę i żelazko. Może wpadnie jej w oko
jeszcze coś, co przydałoby się przeprasować.
- Jak sądzisz, czy powinnam powiedzieć o tej
dziurze nad gankiem? - zapytała. Długo badał jej
twarz swymi czarnymi, tajemniczymi oczami. Niemal
czuła ich żar.
- Ubrudziłam się?
- No - mruknął.
- O rany! Nie mogę się przecież nikomu pokazać
w takim stanie. Gus, poczekaj na nich, a ja szybko
wejdę pod prysznic, dobrze? Już po drugiej, a oni
mają przyjechać o trzeciej. I pomyśl o tej dziurze
w dachu. Oczywiście naprawię dach, zanim sfinalizu
jemy transakcję, ale po co komplikować interes?
- Bardzo to duże?
- Ta dziura? Nie, zupełnie mała. Taka szczelinka
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 79
na lewo od drzwi. Trochę się tam łuszczy podłoga, ale
to można pomalować.
- Masz jakiś dywanik?
- Tylko wycieraczkę, ale będzie głupio wyglądało,
jeśli zabiorę ją spod drzwi.
- A dlaczego nie chcesz mu po prostu o tym
powiedzieć?
- Bo może nie kupić domu.
- No więc załataj dziurę.
- Przecież nie mam teraz czasu. Poza tym to tylko
maleńka dziurka nad gankiem. Dach z tyłu domu jest
w bardzo dobrym stanie, a drugą część naprawię, jak
tylko będę miała... jak tylko będę miała trochę czasu.
- Dlaczego, Phoebe?
- Co dlaczego?
- Dlaczego tylko połowę dachu? - Oparł się
ramieniem o ścianę. Miął w palcach ścierkę do kurzu.
Phoebe pomyślała, że żaden mężczyzna nie ma prawa
wyglądać tak męsko i atrakcyjnie przy czyszczeniu
poręczy.
- Co? Ach, chodzi ci o dach? Widzisz, południową
stronę całkiem wypaliło słońce, ale strona północna
mogła jeszcze spokojnie parę lat wytrzymać. - Przy
glądał się jej z takim zdziwieniem, jakby mówiła
w obcym języku. Przestąpiła z nogi na nogę i spojrzała
na zegarek. - Słuchaj, pójdę już...
- Pierwszy raz słyszę o kimś, kto naprawia tylko
połowę dachu.
- To naprawdę nie jest takie głupie. Pan Simons
chciał zrobić wszystko za jednym zamachem, ale na
szczęście jego babcia chodziła do szkółki niedzielnej
prowadzonej przez ciotkę Phee, więc zgodził się zrobić
to po mojemu.
- No tak. Spróbuję to sobie wyobrazić.
Uradował ją widok wesołych iskierek w jego
posępnych zwykle oczach. W końcu jednak udało jej
80
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
się oderwać wzrok od jego twarzy. Powiedziała, że
chyba postawi na ganku jakiś kwiat doniczkowy,
odwróciła się na pięcie i spiesznie odeszła.
Gus patrzył za nią. Podekscytowana Phoebe Shaw
była dla niego kimś zupełnie nie znanym. W ogóle po
raz pierwszy oglądał takie zjawisko. Jest całkiem inna
niż większość kobiet, jakie w życiu poznał. Nie używa
drogich i mocnych perfum, nie nakłada na twarz tony
tynku i zupełnie nie stara się wyglądać seksownie.
Więc co w niej, do cholery, jest takiego, że nie może
patrzeć spokojnie, nawet jak zbiera pajęczyny z sufitu?
Każdy jej ruch tak go podnieca, że musi natychmiast
wyjść z pokoju, żeby nie zrobić jakiegoś głupstwa.
Zachowuje się bardzo dziwnie jak na faceta, który
całkiem niedawno spędził trzy dni w najlepszym
paryskim burdelu i nic mu nawet nie drgnęło.
Wprawdzie był tam tylko służbowo. Tak się złożyło,
że z zakładu Madelaine najlepiej można obserwować
mieszkanie po drugiej stronie ulicy, a ponieważ Gus
znał przywódcę tamtej bandy, jego właśnie wybrano
do wypełnienia tego zadania. Tak, tylko służbowo.
Ciekawe, czy zauważyłby Phoebe Shaw, gdyby była
jedną z panienek Madelaine? Naprawdę nie wie, ale
sama myśl o tym sprawiła, że znów poczuł się bardzo
dziwnie. Ścierką do kurzu wytarł mokre od potu
czoło i rozejrzał się, czy nie trzeba jeszcze czegoś
zrobić. Dom prezentował się wspaniale: staromodny,
ale solidny i wygodny. Gdyby to był jego dom, nie
oddałby go za całe złoto Południowej Afryki. Jednak
jego obecna właścicielka ma najwyraźniej zupełnie
inne plany.
Właśnie wchodził na górę, kiedy usłyszał mrożący
krew w żyłach hałas, a po chwili okropny krzyk
Phoebe. Zapominając o ostrożności zbiegł ze schodów
i przez frontowe drzwi wypadł na ganek. Siedemnaście
lat treningu i doświadczeń poszło na marne.
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 81
- Co się sta... Spokojnie, kochanie, nie ruszaj się!
Nawet gdyby chciała, nie mogłaby się ruszyć. Jedna
noga uwięzła w dziurze w podłodze ganku. Phoebe
próbowała utrzymać równowagę, opierając się na
kolanie i obu rękach. Ze łzami w oczach usiłowała
uwolnić nogę spomiędzy połamanych desek.
- Co za diabelstwo! Chciałam tylko przesunąć
paproć bliżej ściany, a to świństwo...
- Spokojnie, dziecinko. Nie ruszaj się. Możesz
sobie płakać albo kląć, jeśli to ci w czymś pomoże,
ale nie waż się poruszyć, dopóki nie wrócę. - Zniknął
i wrócił tak szybko, że Phoebe nawet nie zdążyła
się zdecydować, czy bardziej pomogą jej przekleń
stwa, czy łzy. Położył przed nią złożoną deskę
do prasowania.
- W porządku, dziecinko - powiedział - weź deskę
w obie ręce. Nie, nie tak, rozłóż ręce szerzej. O tak.
A teraz ostrożnie, pomału, przenieś ciężar ciała na
ręce, połóż lewe kolano na desce i przechyl się do
przodu. Teraz spokojnie. Już cię mam.
Chyba nic sobie nie połamała, ale i tak wszystkie
czynności musiał wykonywać powoli. Nie wiadomo,
ile desek spróchniało, więc gdyby zrobił jakiś nagły
ruch, mogliby oboje wpaść pod podłogę wysokiego
ganku. Najpierw dokładnie sprawdził wytrzymałość
podłogi, potem uklęknął na desce do prasowania.
Wsunął dłonie pod jej ramiona i wziął na siebie ciężar
jej ciała.
- No, już dobrze - mruczał - puść to powoli. Nie
spiesz się. Oprzyj się na mnie. Całym ciężarem. O,
tak, kochanie, no już, chodź tu. No, już cię mam!
Tak, teraz dobrze! - Na nodze nie było prawie
żadnych śladów i mogła nią swobodnie poruszać.
Gdy tylko cała noga wydostała się z dziury, przytulił
dziewczynę mocno do siebie i położył się na plecach,
pociągając ją za sobą.
82
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
Czuł jej łzy, spływające mu na szyję. Klęła, a przynaj
mniej próbowała.
- Cholera, nie mam teraz na to czasu - mamrotała
mu nad uchem. Oddychała ciężko. On też, ale nie
tylko z wysiłku.
- Za chwilę tu będą, a ja... Spójrz tylko na mnie!
Zobacz, jaki tu bałagan! Chyba się poddam. Może
naprawdę mam spędzić całe życie w Shawdon, karmić
ptaki i dbać o ten cholerny stary ogród!
Zsunął ją z siebie i usiadł. Musiał ją szybko
zdjąć z siebie, zanim zdążyła zrozumieć, co się
z nim dzieje. Jeśli jego przeraża sposób, w jaki
reaguje na jej kobiecość, to ona też pewnie cholernie
się boi.
- Tych twoich ślicznych spodni w kwiatki nie da
się już naprawić, ale żadnych innych szkód nie
zauważyłem - powiedział. Dokładnie i ze znawstwem
obejrzał jej nogę. Skrzywił się na widok podrapanej
i zaczerwienionej skóry na łydce.
- Trochę się potłukłaś, skarbie. W tym miejscu
może bardzo boleć.
Tyle to Phoebe sama wiedziała. Skarbie. Mówił do
niej „kochanie", „dziecinko" i „skarbie". Bała się,
była wściekła i zraniona, no, powiedzmy - skaleczona,
ale przecież nie przesłyszała się.
- Cóż to się stało z Chimerycznym Gusem? - za
pytała drżącym głosem.
- Co? - Wygładził nogawkę jej spodni na wgłębieniu
łydki i otrzepał z niej drzazgi.
- Z Gusem Zrzędą? Z Gderliwym Galanosem?
- Nie kuś losu, madam - burknął, ale najwidoczniej
nie zrobił tego przekonywająco, bo uśmiechnęła się
do niego. Miała łzy w oczach, była zrozpaczona
i wyglądała tak rozkosznie, że żaden mężczyzna nie
zaznałby przy niej spokoju.
Pomógł jej wstać. Wziął ją na ręce i zaniósł do domu.
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 83
- Jeśli za pół godziny masz się spotkać z obcymi
ludźmi, to musimy cię doprowadzić do porządku.
- Hej, poczekaj. Nie mogę przecież zostawić tam
tego bałaganu! Co on sobie pomyśli?
- Że w podłodze na werandzie jest dziura.
- Tak, ale nie będzie wiedział dlaczego. Lepiej...
- Dlaczego?
- Dlaczego mam dziurę w podłodze?
- To właśnie chciałbym wiedzieć. Skąd ta dziura?
Phoebe niecierpliwie wskazała drzwi swojej sypialni.
- Możesz mnie już postawić. Nie wiem skąd. To
znaczy, wiem, ale teraz nic na to nie mogę poradzić
i... Gus, naprawdę nie musisz mnie tam wnosić.
Przecież mogę iść sama!
- Korniki?
- Mam umowę z firmą dezynsekcyjną, więc to nie
korniki.
- Słusznie. Chcesz, żebym ci napuścił wody do
wanny?
- Co ty, jesteś pokojówką?
- Nie, specjalistą do walki z terrorystami. - Powie
dział to tak spokojnie, jakby oświadczał, że sprzedaje
buty w domu towarowym.
Phoebe ziewnęła, a on nagle się nachmurzył. Nie
ma pojęcia, dlaczego właściwie to powiedział. Na
palcach jednej ręki może policzyć ludzi, którzy
dokładnie wiedzą, co robił przez kilkanaście ostatnich
lat. Poza jego synem wszyscy ci ludzie są w jakiś
sposób związani z agencją.
Rap ma rację. Traci równowagę.
Położył ją na łóżku i wybiegł, trzasnąwszy drzwiami
tak mocno, że wszystkie obrazy na ścianach sypialni
aż podskoczyły.
Dwadzieścia minut później wyszła ze swego pokoju
znacznie czyściejsza i tylko trochę mniej potargana.
Włożyła wełnianą sukienkę w kwiaty i najciemniejsze
84 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
rajstopy, jakie miała, żeby maskowały zaczerwienienie
na łydce. Poszła prosto na werandę i zobaczyła, że
ktoś - oczywiście Gus - zabrał stamtąd deskę do
prasowania, zmiótł rozsypane drzazgi, przesunął
doniczkę z wielką paprocią blisko ściany i rozłożył jej
liście tak, że zakrywały dziurę.
Ma takiego pecha, że paproć pewnie wpadnie w tę
dziurę właśnie wtedy, gdy Lloyd wejdzie z kupcem na
ganek. Może powinna poprosić, żeby weszli drzwiami
od podwórza?
Gusa nie było nigdzie widać, gdy przyjechali. Phoebe
otworzyła frontowe drzwi i powitała ich promiennym
uśmiechem. Miała nadzieję, że miłe powitanie odwróci
uwagę gości od takich drobiazgów, jak nie przycięte
krzewy, rynna pełna suchych szpilek sekwoi czy kilka
brakujących w podłodze ganku desek.
Gdy Lloyd ich sobie przedstawił, a Daniel Riddick
powiedział coś o wspaniałych wielkich sosnach przed
domem i potem zaczął się zachwycać oryginalnym
szlifem na szybie frontowych drzwi, Phoebe poczuła
się swobodniej. Szybko zabrała ich z ganku i wpro
wadziła do holu.
- Nie ma piwnicy? - zapytał Riddick.
- Nie ma. W tej okolicy poziom wód gruntowych
jest za wysoki, żeby robić piwnice.
- Hm. I jeszcze wysokie pomieszczenia.
- Są przecież takie cudowne. Dzięki temu w lecie
jest tu przyjemnie i chłodno.
- Ale w zimie trudno je ogrzać - odparł przyszły
nabywca.
Phoebe zdobyła się na jeszcze jeden miły uśmiech
i poprowadziła ich na piętro. Riddick koniecznie
chciał obejrzeć wszystkie pokoje i poddasze. Phoebe
rozejrzała się nerwowo po niewielkiej przestrzeni pod
spadzistym dachem i z ulgą stwierdziła, że przez
północną część dachu jeszcze nie widać nieba. Żade-
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
85
monstrowała innowacje wprowadzone przez wuja
Russela: zamykany otwór na szczycie dachu, umoż
liwiający wymianę powietrza i zręcznie zamontowane
na spadzistych ścianach półki, wypełnione pamiątkami
po kilku pokoleniach.
- Są tu powodzie? - zapytał Riddick.
- Dzięki Bogu, nie - zapewniła go Phoebe. Tylko
kiedy leje przez kilka dni pod rząd i ziemia nie
wchłania wody wystarczająco szybko, pomyślała.
I zaraz wytłumaczyła sobie, że w końcu można się
tego spodziewać na takim płaskim terenie.
Gus wszedł przez drzwi od podwórza, stanął przy
kotle centralnego ogrzewania (na wypadek, gdyby
trzeba było szybko wyłączyć hałasujący wentylator)
i przysłuchiwał się rozmowie. Phoebe przedstawiła
ich sobie. Gus podążył za gośćmi i wszedł do kuchni
w chwili, kiedy Riddick zażądał, aby przeprowadziła
ekspertyzę stwierdzającą, czy w domu są korniki.
Nalał sobie szklankę wody, żeby jego obecność w tym
miejscu wyglądała naturalnie. Ten facet to jakiś głupek.
Kogoś Gusowi przypomina, kogoś, kogo bardzo nie
lubi.
- Tak, oczywiście - zgodziła się natychmiast Phoebe.
- Panna Shaw przedstawi panu, oczywiście pisem
nie, wszelkie niezbędne ekspertyzy. Dom jest pod
stałą opieką znakomitej firmy dezynsekcyjnej.
No i dużo jej z tego przyszło, pomyślał Gus.
Naprawdę nie zasłużyła na to, ale cała sprawa i tak
się wyda, a on nie może temu przeszkodzić. Korzystając
z tego, że cała trójka poszła na piętro, wrócił na
ganek i obejrzał zniszczoną podłogę. Nie jest wprawdzie
w tych sprawach ekspertem, ale nie trzeba wielkiego
wysiłku, żeby rozpoznać tu robotę korników. Jej
umowa z tą firmą dezynsekcyjną nie jest warta nawet
papieru, na którym ją spisano. Na pewno nie sprzeda
domu.
86
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
Gus powiedział sobie, że to zupełnie nie jego sprawa.
Jeśli Riddick chce kupić dom, to poczeka, aż ta
cholerna firma wywiąże się z umowy, a jeśli nie... Na
pewno nie powinien mieć tego domu.
To naprawdę jakiś stuknięty facet. Gus zauważył,
jak przyglądał się antycznym meblom, wyblakłym
zasłonom i obrazom na ścianach. Najwyraźniej nie
lubi staroci. Facet w takim krawacie na pewno
chciałby, żeby w pokoju wszystko do wszystkiego
pasowało, jak na wystawie sklepu meblowego. Pewnie
przykryje ten wspaniały dębowy parkiet wykładziną
i na pewno zburzy cudowne obramowanie kominka.
Człowiek nie umiejący uszanować takiego pięknego
starego domu zupełnie nie zasługuje na to, żeby
zostać jego właścicielem.
Wszedł do holu, gdzie stała już pozostała trójka,
i choć był wściekły jak wszyscy diabli, przywołał
na swoją dobrze wyszkoloną twarz uprzejmy
uśmiech. Phoebe stała wspierając ciężar ciała na
prawej nodze. Ręce złożyła przed sobą jak mała
dziewczynka, która za wszelką cenę chce uwierzyć,
że święty Mikołaj jest czymś więcej niż tylko han
dlowym gadżetem.
Gus poczuł, jak coś w nim pękło. Starał się to
przełamać. Słuchał, jak elegancki jegomość w pro
chowcu mówi o rosnącym zapotrzebowaniu na takie
duże wiejskie domy i że gwałtownie idą w cenę. Już
oblicza swoją prowizję, chciwy łobuz.
- Jeśli nie macie państwo nic przeciwko temu, to
chciałbym jeszcze raz rozejrzeć się po pokojach na
piętrze - powiedział Riddick.
- Oczywiście, oczywiście, proszę iść - rozpromienił
się pośrednik - ja poczekam na dole z panną Shaw.
- Przepraszam, ale muszę wziąć coś ze swojego
pokoju. - Gus błyskawicznie podjął decyzję i wbiegł
na schody.
BIAŁY SLON PANNY PHOEBE 87
- Gus, nie możesz poczekać? - wołała za nim
Phoebe.
Udał, że jej nie słyszy i biegł na górę, przeskakując
po dwa stopnie. Właśnie sobie przypomniał, co takiego
było w tamtym facecie, którego nie lubił. Dorastający
pół-Grek, pół-Włoch z niezamożnej rodziny zupełnie
dobrze sobie radził, dopóki nie zaczęto go wozić na
drugi koniec miasta do szkoły w lepszej dzielnicy.
Dyrektorem tej szkoły był taki właśnie facet jak
Riddick: to samo spojrzenie, taka sama pogarda dla
słabszych. Od pierwszego dnia Gus miał z nim kłopoty
i w końcu częściej bywał w gabinecie dyrektora niż
w którejkolwiek z klas. Tyle tylko, że tamte doświad
czenia nie poszły na marne. Dowiedział się wtedy
wiele o ludziach i o sobie, a także nauczył się, co
robić, żeby zasady kierujące ludzkim postępowaniem
pracowały na jego korzyść.
Z tym bubkiem pójdzie mu bardzo łatwo.
- Nie mogę w to uwierzyć - znów jęknęła Phoebe.
Gus zagłębił się w fotel i schował za gazetą. No i po
co mu to było? I tak czuje się wystarczająco winny,
nie musi słuchać jej wzdychania i mamrotania. Po co
ona tak ciągle się zastanawia, co też się stało, że
Stanley zadzwonił do niej zaraz po powrocie do biura
po to, żeby powiedzieć, że transakcja nie dojdzie do
skutku?
Zaszeleścił gazetą. Nie śmiał spojrzeć na Phoebe.
- Tak, zrobił to bardzo brutalnie.
- Ale dlaczego tak nagle zmienił zdanie? Dlaczego
się wycofał? Przecież widziałam, że dom mu się podoba.
Czy ja coś powiedziałam? Zauważyłeś coś szczególnego,
kiedy po raz drugi poszedł na górę?
No, już, panienko, nie zwalaj tego na mnie, pomyślał.
Dobrze wiedział, że to on jest wszystkiemu winien.
Ma poczucie winy i bardzo mu z tym źle.
88
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
- Może dom jest dla niego za duży.
- Wiedział od początku, że to duży dom: pięć
sypialni, trzy łazienki i cała reszta. Wiedział o tym.
I tego właśnie chciał - przestrzeni.
- No więc, może jest tu zbyt spokojnie - powiedział
Gus nie podnosząc wzroku znad gazety, na którą
patrzył bezmyślnie od kilkunastu minut.
- Mówił, że pragnie ciszy i spokoju.
- A skąd ja, do diabła, mam wiedzieć, co się
stało?! - wybuchnął nagle. Rzucił gazetę i zerknął na
Phoebe. Zapragnął zapaść się pod ziemię na widok jej
beznadziejnie smutnych oczu. No dobrze, zepsuł tę
transakcję, bo uważał ją za nieuczciwą. A teraz
oddałby wszystko, co posiada, żeby naprawić uczy
nioną szkodę. A co najgorsze, to tak naprawdę nawet
nie wie, dlaczego właściwie to zrobił.
- Byłam taka pewna - powiedziała płaczliwie i Gus
musiał się mocno trzymać, żeby jej nie przytulić.
- Oj, nie żałuj go. Znajdą się inni chętni. Nawet
ściany zaczną ci pomagać, gdy zjawi się właściwy
kandydat.
- Oczywiście, masz rację. W ogóle nie powinnam
zawracać ci głowy moimi sprawami. - Usta jej zadrżały
i zaraz potem zacisnęły się mocno. - Zamknęłam już
drzwi. Jeśli chcesz coś przegryźć przed pójściem spać,
to weź sobie kawałek ciasta. Dobranoc. Dzięki za
pomoc. Przepraszam, że psuję ci humor moimi
problemami.
Usłyszał cichy zgrzyt klucza w drzwiach jej sypialni
i rozluźnił się. Ależ z niego sukinsyn. Ale w końcu
nigdy nie udawał, że jest kimś innym. Lata przebywania
wśród szumowin tego świata zrobiły swoje. Tyle
tylko, że aż do dzisiaj zawsze zachowywał się hono
rowo. Teraz nawet to zniszczył. I to zupełnie bez
racjonalnego powodu. Pod wpływem jakiegoś idiotycz
nego impulsu celowo storpedował sprzedaż domu,
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 89
tłumacząc sobie, że facet i tak wkrótce odkryje korniki
i dziurę w dachu. Posiał zwątpienie w tym głupku
i zadziałało. Dokładnie tak, jak przewidział. O tak,
po mistrzowsku potrafi zgłębić istotę każdej sprawy
i znaleźć najsłabsze ogniwo łańcucha. Potem wystarczy
tylko mocno nacisnąć we właściwym miejscu, żeby
łańcuch pękł w odpowiednim momencie.
Cholera, w żadnym wypadku nie powinien się w to
mieszać! Ona go przecież nic nie obchodzi! W jego
życiu nie ma miejsca na miłe kobietki i ich nieskom
plikowane, spokojne życie. W końcu, do diabła,
dzięki takim ludziom jak on tacy ludzie jak ona mogą
żyć prawie bezpiecznie. Im szybciej wróci do praw
dziwego świata, tym lepiej. Shawdon nie należy do
prawdziwego świata. W prawdziwym świecie wariaci
zabijają niewinnych ludzi dla jakiejś mętnej i nawet
dla nich nie zrozumiałej idei, a ideologie zderzają się
ze sobą, rozrywając na strzępy kobiety i dzieci.
Wprawdzie po wojnie w Zatoce trochę przystopowali,
ale ten kocioł wciąż stoi na ogniu. Wcześniej czy
później znów wykipi, a zanim to nastąpi, Gus Galanos
musi wrócić do roboty.
Pokręcił głową, żeby rozładować napięcie, które się
w nim zebrało. Powiedział sobie, że to, co zrobił, nie
jest w końcu aż takie złe. Za kilka tygodni zapomni
nawet, jak wyglądała, a tym bardziej zapomni o tym,
że zerwał jej jakąś transakcję, która go w żaden
sposób nie dotyczyła.
Niedługo powinien się zjawić Nick. Za późno, żeby
teraz zmieniać plany. A właściwie dlaczego miałby je
zmieniać? Jakoś wytrzyma te kilka dni, ale od tej
chwili musi skończyć z intymnymi obiadkami we
dwoje, z ciągnącymi się godzinami przerwami na
kawę i z nie kończącymi się rozmowami o wszystkim
i o niczym.
Właśnie tak! I żadnego więcej dotykania! Nawet
90 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
przypadkiem. Żadnego wdychania zapachów, kiedy
obok niego przechodzi i zdecydowany koniec z za
stanawianiem się, jakby to było...
Koniec z tym, do diabła!
Phoebe zrozumiała. Nie wiedziała wprawdzie dla
czego, ale nawet kobieta o tak niewielkim doświad
czeniu jak ona nie mogła nie zrozumieć. Wprawdzie
nie zaczęli sobie znów mówić „pan" i „pani", ale
gdyby zaczęli, nie sprawiłoby to już żadnej różnicy.
- Twój pośrednik dzwonił, kiedy wyszłaś - powie
dział obojętnie dwa dni później.
- Dziękuję. Zostawił jakąś wiadomość?
- Pytał, czy nie chciałabyś rozważyć tej propozycji
Obrońców Przyrody.
- Tak, dziękuję, że zechciałeś przekazać mi wiado
mość. Zjesz kolację w domu?
- Nie, dziękuję. Wychodzę i zjem coś po drodze.
- Tak, oczywiście. - Uśmiechnęła się, ale serce
miała smutne i bała się, żeby tego nie zauważył.
Rzadko teraz bywał w domu. Kiedy nie wychodził,
siedział w swoim pokoju, czytał gazety i słuchał radia
ze słuchawkami, które ostatnio kupił. Wszystko po
to, żeby jej nie sprawiać kłopotu. Zapewniała go
wprawdzie, że może sobie słuchać całą noc, jeśli chce,
i że to jej zupełnie nie przeszkadza.
Uśmiechnęła się do siebie. No dobrze, nie oszukujmy
się, przeszkadza. Nie przypuszczała nawet, że jest to
jeszcze możliwe, ale obudził w niej potrzeby, o których
myślała, że już dawno zmarły śmiercią naturalną.
Całymi dniami grzecznie chodzili wokół siebie na
paluszkach, aż Phoebe miała ochotę krzyczeć, choćby
po to, żeby przerwać ciszę. Całkiem wbrew naturze.
Działał jej na nerwy, a Phoebe przecież nigdy dotąd
nie miała żadnych nerwów. Wszystko przez to, że jest
tak bardzo męski! Prawie całe życie przeżyła w domu
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 91
bez mężczyzn - ci wszyscy myśliwi i wędkarze przecież
się nie liczyli - i jest zupełnie nie przygotowana na ten
typ mężczyzny, jaki prezentuje sobą Gus Galanos.
Nigdy dotąd nawet przez myśl jej nie przeszło, żeby
spoufalić się z którymkolwiek ze swoich gości, chociaż
często proponowali jej wspólne obejrzenie meczu czy
wypicie puszki piwa.
Co takiego niezwykłego ma w sobie Gus Galanos?
Dlaczego chciała się z nim zaprzyjaźnić? Bo chciała.
1 to najbliżej, jak tylko można. Czyżby sprawił to
jakiś składnik jej diety? A może brak towarzystwa?
Albo musi to być związane z wiekiem. Do znudzenia
nasłuchała się o biologicznym zegarze kobiet. To na
pewno nie ma nic wspólnego z czasem, cholera!
Dobrze chociaż, że jego pobyt u niej zbliża się
wreszcie do końca. Phoebe powiedziała sobie, że
kiedy tylko Gus wyjedzie, wszystko znów się ułoży
po staremu. Wszystko będzie jak dawniej. Cały
problem polega na tym, że dopóki on tu jest, to im
więcej Phoebe o nim myśli, tym bardziej jest pod
niecona, a im bardziej jest podniecona, tym więcej
o nim myśli. W jaki sposób udało się temu szatanowi
doprowadzić zawsze spokojną Phoebe do takiego
stanu?
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Powinien był to przeciąć od razu pierwszego dnia.
Wtedy jeszcze miał jakąś szansę. Nie spodziewał się
spotkać takiej kobiety jak Phoebe Shaw, a Gus
wiedział lepiej niż ktokolwiek na świecie, że każda
niespodzianka może okazać się śmiercionośna. Nie
chodzi jednak tylko o tę kobietę. To miejsce też jakoś
dziwnie na niego działa. Takie dziwne miejsce wy
krojone z północno-wschodniego krańca Wielkiego
Mrocznego Bagna.
Gus wychował się w mieście. Cisza i pustka Shawdon
mogły doprowadzić takiego człowieka do szału. Całe
Shawdon składało się zaledwie z kilku domów
rozrzuconych pośród pustych pól w odległości wielu
mil od siebie. Wszystko to otoczone wysokim cichym
lasem i grząskimi czarnymi bagnami. Wiele z tych
domów chyliło się ku upadkowi i już od dawna nikt
w nich nie mieszkał.
Pensjonat panny Shaw, w którym przyjmowano
myśliwych i wędkarzy, stał dokładnie w środku gęstych
lasów i ponurych bagien. Zadbany, odmalowany i od
środka zupełnie stoczony przez korniki, w krótkim
czasie mógł stać się jedynie zabytkiem muzealnym.
Och, bardzo tu wygodnie. Kupiła parę głębokich
foteli, kilka porządnych materaców i bardzo dobrze
gotuje, co musiał przyznać, kiedy już przywykł do jej
dziwnej kuchni.
Nienawidzi tylko tego cholernego hałaśliwego zegara!
Za bardzo mu przypomina bombę, odliczającą ostatnie
minuty jego życia. W końcu przyjechał tu po to, żeby
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 93
zapomnieć, a nie po to, żeby wciąż mu przypominano
o tamtym.
Pomimo zegara i głośno gadającego telewizora
i tak co wieczór słyszał, jak w swoim pokoju po
drugiej stronie holu przygotowywała się do spania.
Uszy miał, niestety, tak wyćwiczone, że rozróżniał
dźwięki na różnych poziomach głośności i dzielił na
niegroźne oraz takie, które wróżą niebezpieczeństwo.
Teraz już potrafi rozróżnić szum prysznica w jej
łazience od pisku rur, kiedy nalewa wodę do zlewu.
Po dwóch skrzypnięciach poznaje, kiedy otwiera drzwi
swego biura i odróżnia stuknięcie komody, gdy próbuje
otworzyć zacinającą się górną szufladę. Słyszy skrzyp
nięcie łóżka, kiedy do niego wchodzi i gasi nocną
lampę.
Wtedy dochodzi do głosu wyobraźnia...
Gus niecierpliwie sprawdził na zegarku datę. Jeszcze
tylko kilka dni do przyjazdu Nicka. Nie tęsknił
specjalnie za synem, ale pomyślał, że przynajmniej
jakiś inny głos od czasu do czasu przerwie ciszę tego
domu. Chociaż, musi uczciwie przyznać, że cisza
i spokój znakomicie podreperowały jego zdrowie.
W każdym razie coś spowodowało, że jego żołądek
bardzo się uspokoił, że przesypia całą noc nie budząc
się w mokrym od zimnego potu łóżku. Powoli,
stopniowo, wraca mu także sprawność umysłu. A to
wszystko razem oznacza, że być może potrafi pozbyć
się poczucia winy i wstydu za to, że nie dość energicznie
sprzeciwiał się oddaniu Avie pełnej kontroli nad
synem i może uda mu się nawiązać jakiś kontakt
z Nickiem.
Gus pomyślał, że najlepiej będzie zacząć rozmowę
od tematów sportowych. Wszystkie dzieciaki pasjonują
się sportem. On sam wprawdzie nie potrafi wzbudzić
w sobie zainteresowania tym, co jacyś kretyni wy
prawiają ze skórzaną piłką, niezależnie od jej kształtu
94 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
i rozmiarów. Umęczony grami, w których przez
całe swoje dorosłe życie uczestniczył, gdzie stawką
było uratowanie albo pozbawienie życia wielu ludzi,
uważał gry sportowe za towar mocno przerekla
mowany. Ale w końcu może się jeszcze czegoś
nauczyć. Wypiją kilka piw, obejrzą ze trzy mecze,
może nawet pojadą do miasta na porządne befsztyki,
i wtedy wreszcie dowie się czegoś o młodym czło
wieku, który przypadkiem urodził się jako jego
własny syn.
No to w porządku. Całe spotkanie z Nickiem ma
już zaplanowane. Jedyne, co mu jeszcze pozostało do
załatwienia, to skończyć raz na zawsze wszelkie
stosunki z tą kobietą.
Phoebe zamówiła u Elberta dojrzałą, wiejską szynkę,
znakomicie wysuszoną. Policzył jej znacznie niższą
cenę od obowiązującej na rynku, ale zmusiła go, żeby
przyjął pełną sumę, chociaż ta ekstrawagancja wygryzie
w jej domowym budżecie ogromną dziurę.
- Panienka wie, zawsze się opiekowałem panią
Phee - przypominał jej Elbert.
Phoebe poznała Elberta i Ameldę, kiedy jeszcze
była małą dziewczynką. Zawsze uważała ich nie tylko
za sąsiadów, ale i za przyjaciół.
- Jak długo mam ją moczyć? - Wskazała zawiniętą
w papier szynkę, którą właśnie przyniósł.
- Na panienki miejscu dałbym jej jakieś dwa dni.
Przez przypadek żem ją przeoczył w tamtym roku
i się przeleżała.
Co znaczyło, że ta szynka powinna być dwa razy
droższa i że będzie dwa razy pyszniejsza, kiedy się ją
wymoczy, oczyści, odsączy i upiecze na wolnym ogniu.
Betsy będzie zachwycona! Nie jest to potrawa grecka
ani włoska, więc Gus prawdopodobnie...
Phoebe wywietrzyła pokój Betsy, zmieniła pościel
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 95
na jej łóżku. Dla syna Gusa przygotowała pokój po
przeciwnej stronie holu. Ciotka Phee nie chciałaby
nawet słyszeć o tym, że niezamężna dziewczyna może
spać bez przyzwoitki na piętrze, na którym śpią dwaj
mężczyźni. Phoebe jednak nie ma ochoty dzielić pokoju
z kimkolwiek, nawet z siostrą, tym bardziej że w domu
jest teraz kilka wolnych sypialni. Betsy kopie jak
osioł i ściąga kołdrę. Biedny mężczyzna, który kiedyś
zostanie jej mężem.
Stosunki Phoebe z jedynym teraz gościem stały się
chłodne, ale za to byli dla siebie uprzedzająco grzeczni.
Przed wyjściem z domu Gus zawsze pytał, czy nie
trzeba jej czegoś załatwić w mieście. Kiedy zaś
wychodził na spacer, uprzedzał, o której wróci
i informował ją, czy będzie jadł posiłki w domu. Jadał
w domu bardzo rzadko.
Wtorkowy poranek w tygodniu poprzedzającym
Święto Dziękczynienia był ponury i mglisty. Gus
wciąż jeszcze siedział w kuchni, kiedy weszła tam,
żeby przygotować sobie śniadanie.
- Pewnie dziś nici ze słońca - zauważył, wskazując
głową szary całun, spod którego widać było tylko
najbliższe krzewy. Mgła wyciszała dźwięki. Nawet
ptaki nie śpiewały.
- Do południa powinno się przejaśnić. Dziś po
południu temperatura ma się podnieść prawie do
dwudziestu stopni. - Phoebe nalała sobie kawy
i wrzuciła do tostera dwa kawałki chleba. Miała tego
dnia zbyt wiele zajęć, żeby tracić czas na smażenie
jajek z bekonem tylko dla siebie.
Gus założył obie dłonie pod głowę i zamknął oczy.
Phoebe pomyślała, że jest bardziej blady i zmęczony
niż zwykle. Wyłączył telewizor dobrze po północy.
Potem słyszała, jak ciężko wchodzi na schody, powoli,
jak bardzo stary człowiek.
- Dobrze się czujesz?
96
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
- A skąd przypuszczenie, że mógłbym czuć się źle?
- Rzucił jej wrogie spojrzenie.
Zamieszała kawę, odłożyła łyżeczkę i ułożyła tosty
na talerzu.
- Myślałam, że może znów boli cię głowa. Czasami
zmiana pogody...
- Naprawdę nie jestem chory. To tylko ta cholerna,
obezwładniająca cisza. Jeszcze jeden dzień i zacznę
chodzić po ścianach.
- Jeśli mogę ci w czymś pomóc...
- Dzięki. Widownia to ostatnia rzecz, jakiej po
trzebuję, kiedy zaczynam chodzić po ścianach.
No i tak to się układało: grzeczne i nie zawsze
grzeczne ustawianie płotów. Im bardziej chciała mu
pomóc, tym bardziej on się cofał, czym doprowadzał
ją niemal do histerii. Kurcze blade! Chciała tylko
zostać jego przyjacielem, a on nawet na to jej nie
pozwala! Nigdy w życiu nie spotkała bardziej samo
tnego i potrzebującego pomocy mężczyzny. Bolało ją,
kiedy patrzył na nią tymi swoimi ciemnymi oczami
zaszczutego zwierzęcia.
Kim jest ten człowiek? Już wydawało jej się, że
zaczyna wreszcie poznawać prawdziwego Gusa Gala-
nosa, ale zaraz potem znów wyrosła między nimi
ściana. Co zrobiła czy powiedziała, że on się tak
zachowuje? Phoebe pomyślała o swoich stałych
gościach. Większość z nich to bogaci biznesmeni,
mogący sobie z powodzeniem pozwolić na zamiesz
kanie w którymś z eleganckich klubów myśliwskich.
Wolą jednak ciszę i domową atmosferę jej skromnego
pensjonatu. Żaden z nich nigdy nie wzbudzał w niej
uczuć nawet zbliżonych do tych, jakie żywiła wobec
Gusa Galanosa. Jej wieloletni narzeczony, Keith,
także nie wzbudzał w niej takich emocji. Zastanawiała
się, na czym polega różnica między Gusem Galanosem
a wszystkimi innymi znanymi jej mężczyznami.
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
97
Zmieniła wodę w garnku, w którym moczyła szynkę.
O tym, że jest inny, wiedziała od początku. Obawiała
się go, a nigdy dotąd nie bała się żadnego mężczyzny.
Czy to dlatego, że ją pocałował? A może dlatego, że
nie zrobił tego po raz drugi? Za każdym razem, kiedy
na niego patrzyła, przypominała sobie, jak się wtedy
czuła i bardzo pragnęła, żeby to uczucie się powtórzyło.
Mgła podniosła się około jedenastej. Gus wybrał
się na spacer wzdłuż torów kolejowych. Chodzenie
po podkładach kolejowych tak bardzo pochłaniało
jego uwagę, że przestał się zastanawiać nad czymkol
wiek innym. Mógł spokojnie rozważyć decyzję, jakiej
oczekiwał od niego Rap.
Przyjechał do Shawdon mając do wyboru trzy
warianty: wrócić do czynnej walki, zostać pracow
nikiem biurowym agencji albo odejść z niej na dobre.
Po tygodniu odrzucił jeden z nich. Do dnia wyjazdu
musi odrzucić jeszcze jeden.
Około czwartej skierował się w stronę domu. Czuł
głód, a ostatnio przestał mieć ochotę na batony
i orzeszki. Musiał przyznać, że bardzo mu brakuje
ciepłej pachnącej kuchni, miłego uśmiechu i talerza
gorącej zupy, kiedy wraca ze spaceru. Bogu dzięki,
ma dość oleju w głowie, żeby się wycofać i nie wpaść
w pułapkę. A niewiele brakowało. Nie chce nawet
myśleć, jak mało!
Przeskoczył żywopłot nad kanałem oddzielającym
pola sojowe od ogrodu Phoebe. Przyciągnęła jego
uwagę jakaś żółta plama w miejscu, w którym nic
takiego nie powinno się znajdować. Zmrużył oczy
i spojrzał pod słońce przez koronę ogromnej sekwoi
rosnącej obok garażu. Zaczął biec.
- Hej, ty! Co ty tam, do jasnej cholery, robisz?
- Zaraz schodzę - Phoebe machnęła ręką. Stała na
dachu, w prawej ręce trzymała grabie. - Jeszcze
trochę zostało.
98 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
Zobaczył, jak zachwiała się i przytrzymała ręką
dachu. Najwyraźniej zgrabiła już szpilki sekwoi z jego
górnej części, a teraz zbierała pozostałą niżej resztę.
Stała po kolana w zaścielających dach szpilkach
i szyszkach.
- Oszalałaś? Złaź natychmiast!
- Pomyślałam sobie, że trzeba zgarnąć stąd te
śmieci, zanim ta strona dachu też zacznie przeciekać.
Teraz muszę tylko... - machnęła ręką koło twarzy
- ... oczyścić rynny. Sio! Idź stąd, do diabła!
- Przestań machać na to stworzenie i złaź stamtąd.
Natychmiast!
Ostrzeżenie przyszło za późno. Ze sterty śmieci,
wypełniających rynny i zagłębienia w dachu, wyleciał
szwadron os. Phoebe wpadła w panikę. Machając na
oślep grabiami podbiegła do drabiny. W zdener
wowaniu chwyciła ją nie z tej strony co trzeba i razem
z drabiną zatoczyła łuk w powietrzu.
- Guuuusss - wrzasnęła uczepiona uchwytu roz
klekotanej drabiny, lecącej prosto na wielką sekwoję.
- Rzuć grabie, popchnij drabinę w bok i skacz jak
najdalej! - wrzasnął Gus, zanim przebrzmiało jej
wołanie.
Zdołała jeszcze odrzucić grabie, ale na resztę było
już za późno. Na szczęście drabina, zanim spadła na
ziemię razem z kurczowo uczepioną jej uchwytu
kobietą, oparła się o wystającą gałąź olbrzymiego
drzewa. Phoebe puściła uchwyt, ale Gus był już na to
przygotowany. Wyciągnął ręce, żeby ją złapać. Phoebe
spadła, przewracając go na usłaną kłującymi, suchymi
gałęziami sekwoi ziemię.
Przez jakiś czas żadne z nich nie było w stanie
wydusić z siebie słowa. Słysząc brzęczenie nadlatujących
os, przerażona Phoebe wtuliła twarz w jego szyję.
Osy odleciały, a ona, dysząc ciężko, uniosła się na
łokciach i spojrzała na pobladłą twarz Gusa.
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 99
- Powinniśmy przestać się spotykać w taki sposób
- powiedziała ponuro.
Przyglądał się jej prawie całą wieczność. Bladość
na tej części twarzy, której nie zasłaniała broda,
ustąpiła miejsca fali czerwieni.
- Niech cię szlag trafi - szepnął.
- Przepraszam! Zrobiłam ci krzywdę? Coś ci
zrobiłam? - Próbowała wyzwolić się z jego uścisku,
ale chwycił mocniej.
- Leż spokojnie. Ja na pewno jestem cały, ale nie
jestem pewien, czy ty sobie czegoś nie połamałaś. Jak
tam twój rozum?
- Nic mi nie jest. Przykro mi tylko, że cię zmiaż
dżyłam. - Przesunęła biodra, próbując stanąć na
czworakach, ale Gus jej nie puścił.
- Przestań się do cholery kręcić - burknął. Zwrócił
jej uwagę dziwny ton jego głosu i nagle owładnęło nią
uczucie nie mające nic wspólnego ze strachem przed
upadkiem.
- Gus? - szepnęła, ale on już przyciągał jej głowę
do siebie.
Przechylił na bok jej twarz i przysuwał wargi do jej
ust. Skorzystał z tego, że usta miała trochę rozchylone,
że była oszołomiona i z tego, że odkąd przewrócił ją
na łóżko, kiedy przyszła go obudzić z koszmarnego
snu, bezskutecznie próbowała wmówić sobie, że wcale
nie potrzebuje tego mężczyzny.
Miał ciepłą brodę, chłodną skórę, pachniał lasem
i suchymi liśćmi. Zaczął ją gwałtownie całować, zanim
zdążyła choćby zdecydować, czy powinna na to
pozwolić. Jęknęła, kiedy ich języki spotkały się,
i przylgnęła do niego całym ciałem. Wszystko wokół:
zapach suchej ziemi, opadłe liście i nagrzane słońcem
chryzantemy, działało jak afrodyzjak.
Gus trzymał w dłoniach jej głowę, całował usta.
Szybko przebiegał wargami przez policzki do za-
100
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
mkniętych oczu i z powrotem do ust. Dłonią gładził
jej ramiona, potem niespokojnie przesunął ją po
plecach w dół i przycisnął do siebie biodra Phoebe.
Jakby i bez tego nie miała palącej świadomości istnienia
twardego wzgórka, naciskającego na jej brzuch. Nie
potrafiła się oprzeć pokusie. Przycisnęła się do niego,
trochę przekręciła i zaczęła powoli kołysać biodrami,
aż obudziła w sobie bolesne pożądanie.
- Boże, dziewczyno, jeśli zaraz nie przestaniesz, to
wezmę cię tu, na podwórzu - jęknął Gus.
- Więc przesuńmy się trochę pod sosny - szepnęła
Phoebe. - Będzie wygodniej.
Uniosła głowę, a on przyjrzał się jej twarzy. Poczuła,
jak fala ciepła oblewa jej policzki.
- Czy tak powinna mówić dama?
Phoebe było zupełnie obojętne, jak powinna mówić
dama. Wiedziała natomiast, że leżąca na Gusie kobieta,
dokładnie świadoma każdego centymetra jego mus
kularnego męskiego ciała, nigdy w życiu bardziej nie
pragnęła żadnego mężczyzny. I jeśli tylko na tym ma
się skończyć ich znajomość, to byłaby idiotką nie
biorąc tego, co jej proponował.
- Nic mnie to nie obchodzi - mruknęła.
- A mnie obchodzi. Te osy ciągle się tu plączą.
Jestem wprawdzie twardy, kochanie, ale nie mam
pancerza. - Jego głos był napięty, chociaż nawet
udało mu się uśmiechnąć. Oczy mu błyszczały jak
w gorączce.
Jedno pomogło drugiemu się podnieść i przytuleni
weszli do domu - prosto do sypialni Phoebe. Gus
obejmował ją ramieniem trochę przerażony, że ona
może odzyskać świadomość, i trochę przestraszony,
że jednak nie odzyska. Jedyną ochronę, jaką mógł jej
zaoferować, miał w portfelu, ale po tak długim
przechowywaniu mogła już nie nadawać się do użytku.
Mimo to ze wstydem musiał się przyznać, że i tak
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 1 0 1
zaryzykuje. Wiedział tylko, że cokolwiek się stanie,
on musi mieć tę kobietę i to musi ją mieć natychmiast.
Z całą świadomością zamknął drzwi na klucz:
zdrowy rozsądek i potrzeba bezpieczeństwa. Dotknął
brzegu jej swetra, świetnie skomponowanego ze
spodniami. Czy jest gdzieś na świecie inna kobieta,
która spadając z dachu z drabiną w jednej i grabiami
w drugiej ręce, potrafiłaby wyglądać jak dama? O Boże!
Przecież mogła się cała połamać! Zdrętwiał. Przytulił
ją mocniej i schował twarz w jej ciepłych, słodko
pachnących włosach.
- Obiecaj mi coś, stokrotko. Obiecaj mi, że nie
będziesz włazić na ten dach, kiedy stąd wyjadę.
Kiedy wyjedzie? I zostawi jej tylko wspomnienia
kilku za krótkich tygodni, spędzonych pod jej dachem,
w jej kuchni i w samotnym łóżku na górze? Phoebe
zastygła.
- Obiecaj! - nalegał, a dźwięk jego głosu skojarzył
jej się z zardzewiałym drutem kolczastym.
Nie ma mowy. Niczego nie będzie obiecywać i nie
da się pozbawić wspomnień. Zwłaszcza że to chyba
jedyne, co jej jeszcze w życiu zostało.
- Czy przyprowadziłeś mnie tu po to, żebyśmy
sobie porozmawiali? - Ze śmiałością, jakiej się po
sobie nie spodziewała, przesunęła dłonie na przód
jego koszuli i rozpięła jeden guzik. Włożyła palce
w powstały otwór i pogłaskała go po twardym płaskim
brzuchu.
Zamknął jej dłoń w swojej i przesunął ją w kierunku
paska od spodni. Usłyszała, jak gwałtownie wciągnął
powietrze i po chwili już ściągał jej przez głowę
sweter, a ona próbowała sobie poradzić z tymi
guzikami, których dotąd nie odpięła. W kilka sekund
rozebrał ją do majtek i białych skarpetek. Nagle
jakby odzyskała świadomość. Spojrzała na niego.
Zrzucił buty i stał teraz przed nią w samych tylko
102
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
dżinsach z rozpiętym suwakiem. Dotarło do niej, że
to przecież ktoś zupełnie obcy, ale mimo to...
- Phoebe? - To jedno słowo wypowiedziane chrap
liwym głosem było tylko pytaniem, ale przyniosło jej
ulgę. Dał jej możliwość wyboru. Przez krótką chwilę
Phoebe zastanawiała się, czy nie skorzytać z za
proponowanego rozwiązania. Przecież nic o tym
człowieku nie wie poza tym, że pochodzi z New
Jersey, ma brodę i syna.
Dał jej szansę i po chwili już ją zabrał.
- Phoebe - szepnął, zdzierając jednym ruchem jej
białe bawełniane majtki i białe skarpetki. Widziała,
jak pulsuje mu tętnica na szyi, zobaczyła ognisty
błysk jego oczu. Oblizała wargi uświadomiwszy sobie,
że jest gotów, aby się z nią kochać. W tej samej chwili
ściągnął dżinsy. Nagle znalazł się w łóżku. Leżała na
plecach, a on klęczał nad nią.
Całował ją długo i namiętnie, pieścił jej usta, aż
oddała mu całą swoją duszę. Jak to możliwe, żeby
kobieta i mężczyzna porozumieli się tak całkowicie,
bez wymówienia choćby jednego słowa? Poza pożą
daniem i nagłą potrzebą wyczuwała jego troskliwość,
zainteresowanie, wątpliwość i nawet trochę gniewu.
Ale przede wszystkim wyczuwała potrzebę i od
powiedziała na nią własnym palącym pragnieniem.
Dłońmi, oczami i ustami Gus składał hołd jej
piersiom, każdej z osobna. Phoebe oszalała. Pioruny
biły w jej ciało raz po raz, a ona poruszała się bez
wytchnienia, doprowadzając ich oboje do szaleństwa.
Chciała na zawsze zatrzymać tę niewysłowioną dziką
słodycz.
Twarde dłonie Gusa okazały się delikatne i pewne.
Pomimo obezwładniającego go napięcia nie spieszył się.
Dotykał delikatnie jej ciała, drażnił, głaskał i wycofywał
się, gdy podchodziła zbyt blisko szczytu, tylko po to,
żeby powrócić, zanim zdążyła złapać oddech.
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 103
Był wspaniałym kochankiem. To pewnie przy
chodzi z wiekiem. Jej doświadczenia w tej dziedzinie
ograniczały się do Keitha, ale wtedy oboje byli
tacy młodzi.
- Gus, ja... - Przesunęła palcem po jego na
brzmiałych męskich sutkach. Patrzyła na niego
zwilgotniałymi oczami i oddychała ciężko.
- Bardzo dawno tego nie robiłam. Ja... jeśli jest
coś, co... to znaczy... Nie znam się na tym...
- Moja słodka - westchnął Gus, tuląc twarz do jej
szyi - umarłbym, gdybyś znała się na tym choćby
odrobinę lepiej. Jesteś cudowna, po prostu wspaniała!
- Dotknął palcem znamienia w kształcie małego
buldoga pod jej lewą piersią i wziął głęboki oddech.
- Ja też miałem długą przerwę.
Zsunął się z niej na moment i zawstydziła się,
widząc, co on robi. Ma trzydzieści sześć lat i nigdy
dotąd nie widziała mężczyzny zakładającego prezer
watywę. Zasmuciła ją ta myśl. Trzydzieści sześć lat.
Gdyby tylko wszystko ułożyło się inaczej, gdyby miał
zamiar zostać tu dłużej...
Ale nic się inaczej nie ułoży, a jeśli to ma być
wszystko, co on jej może dać, to ona wykorzysta go
najlepiej, jak tylko potrafi.
Otworzyła oczy i przyglądała się jego twarzy niemal
tak natarczywie, jak on patrzył na nią.
- Nie robię ci krzywdy?
- Nie. Ja... Och! Zapomniałam. Ja... Gus?
Zaczęła się od niego odsuwać. Gus zamarł. Była
ciasna jak dziewica. Nigdy nie kochał się z dziewicą,
ale wyobrażał sobie, że tak to właśnie powinno
wyglądać. Bał się ją skrzywdzić czy przestraszyć. Był
strasznie podniecony i gotów do eksplozji.
Wtedy poczuł, jak zamknęła się wokół niego, poczuł
zaczynający się spazm i popędził do szczytu. Trząsł
się, wszystkie mięśnie miał napięte do ostateczności.
104
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
Wchodził w nią raz po raz, a gdy ucichł jej ostatni
okrzyk, opadł na jej miękkie, mokre ciało.
Spali. Gus obudził się pierwszy, a przynajmniej tak
mu się zdawało. Kiedy w końcu odważył się spojrzeć
na leżącą obok niego kobietę, zobaczył, że przygląda
mu się szeroko otwartymi oczami. Pomyślał, że jest
najpiękniejszym stworzeniem, jakie w całym swoim
życiu widział. Pomyślał też, że ma teraz większy
problem niż dwadzieścia lat temu, kiedy to spotkał
i poślubił piękną, zimną i ambitną sukę, a potem
zrobił jej dziecko - wszystko to w ciągu sześciu
miesięcy.
- Cześć - powiedziała cicho Phoebe.
- Chyba jeszcze za wcześnie na śniadanie?
- Jakieś dwanaście godzin za wcześnie. - Musiało
być wpół do szóstej, ale wieczorem, a nie rano.
Phoebe weszła na dach trochę po trzeciej. Od tamtej
chwili cały świat przewrócił się do góry nogami.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Phoebe dziękowała Bogu, że tak wiele rzeczy ma
jeszcze zrobić przed świętami. Ułatwiało jej to trochę
niezręczną sytuację, w jakiej się znalazła. Łatwiej
będzie przejść po tych emocjonalnych ruchomych
piaskach.
Gus poszedł na górę wziąć prysznic i przebrać się,
a ona zrobiła to samo w swojej łazience na dole.
Spotkali się w kuchni. Stała przed otwartą lodówką
zastanawiając się, co zrobi na kolację.
- Wychodzimy - powiedział Gus.
- Nie mogę. Dziękuję za zaproszenie, ale mam
tysiąc spraw do załatwienia.
- Tym bardziej. Będziesz miała mniej roboty.
- Kiedy zaczęła go przekonywać, podszedł do niej,
zamknął lodówkę i wziął dziewczynę w ramiona.
- Pozwól mi się zaprosić, Phoebe. Bardzo mi to
potrzebne.
Mnóstwo głupich myśli przeleciało jej przez głowę,
ale zostawiła je sobie na inną okazję. Chce jej zrobić
przyjemność. To coś zupełnie innego, niż gdyby
zostawił pieniądze na toaletce. Nie ma to zupełnie nic
wspólnego z płaceniem i ona dobrze o tym wie,
naprawdę. Brakuje jej tylko tej odrobiny entuzjazmu,
jaki daje doświadczenie. Zupełnie nie wie, jak się
zachować po tym, co między nimi zaszło.
- Jesteś trochę rozkojarzona? - zapytał cicho.
W milczeniu skinęła głową. Spojrzała mu prosto
w twarz, a potem szybko zamknęła oczy. Wydał jej
się tak przerażająco obcy. Czarna broda, ostry akcent,
106
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
brzmiący dziwnie dla ucha przyzwyczajonego do
miękkiego, południowego przeciągania słów.
- Ja też - powiedział. Uwierzyła mu i bardzo jej to
pomogło.
Pojechali do włoskiej restauracji, którą Gus znalazł
kiedyś przypadkiem podczas spaceru. Nie było to
szczególnie atrakcyjne miejsce, ale obiecał, że nie
pożałuje, jeśli tylko pozwoli mu ułożyć dla siebie
menu. Pozwoliła, ułożył i nie żałowała.
Gus zamówił kolację dla dwóch osób. Śmiali się
razem z kiełbasek, z różnych morskich przysmaków
i z tego, jak Phoebe próbowała tłumaczyć nazwy
potraw z menu. Gus polecił jej doskonałe włoskie
lody i potem uśmiechali się do siebie ponad porcjami
spumoni. Opowiedział jej o greckiej restauracji, na
którą trafił zaledwie kilka dni temu. Obiecał, że ją
tam zabierze, żeby uzupełnić jej kulinarną edukację.
Phoebe wróciła do domu w dobrym humorze. Gus
otworzył drzwi, nie przestając obejmować ramieniem
jej talii. Pocałował ją w czubek głowy i wpuścił do
środka.
Czekała, żeby zrobił następny krok, a kiedy to nie
nastąpiło, zaproponowała kawę.
- Muszę zadzwonić do kilku osób. Zrobię to na
górze, nie chcę, żebyś przeze mnie późno poszła spać.
Żeby nie poszła późno spać? Ależ właśnie tylko
o tym marzy!
- Rób, co chcesz - mruknęła.
- A... jutro... Chyba wyjadę z domu bardzo
wcześnie. Nick przylatuje dwadzieścia po dziesiątej,
a przedtem jeszcze muszę się spotkać z paroma osobami
w okolicy Norfolk, więc...
- Oczywiście. - Nadzieje nie ziściły się, ale Phoebe
nie dała nic po sobie poznać. - Wobec tego chyba
rzeczywiście pójdę wcześniej spać. Dziękuję za kolację.
Nie mogła wiedzieć, że długo stał i patrzył na drzwi
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 1 0 7
jej sypialni, kiedy już zamknęła je za sobą. Z jego
ciemnych oczu dałoby się wyczytać żal, rezygnację
i jeszcze coś, co nie tak łatwo nazwać.
Nadeszła wreszcie środa. Najpierw przyjechała Betsy.
Ale nie starym volkswagenem, którego Phoebe kupiła,
kiedy wyprawiała siostrę na uniwersytet, tylko spor
towym samochodem.
- Henry mi go pożyczył - powiedziała obojętnie,
wysiadłszy z auta. - Bał się, że mój nie wytrzyma tylu
kilometrów.
Henry, pomyślała Phoebe. Pożyczać taki samochód
kobiecie typu Betsy? Ten Henry musi być albo świętym,
albo dokładnie zamroczonym głupkiem.
Nie miała jednak czasu na zgłębianie tego problemu,
bo należało wnieść do domu bagaże, wśród których
na pewno znajdowała się wielka torba z brudną
bielizną, i słuchać paplającej bez ustanku, a kończącej
tylko co trzecie zdanie siostry. Betsy jeszcze raz
rzuciła się Phoebe na szyję i przysięgała, że nie ma na
świecie drugiego takiego miejsca, jak... 1 że Phoebe
wygląda... I czy zauważyła, jaką Betsy ma wspaniałą
fryzurę. Henry po prostu oszalał na jej widok, kiedy
wróciła od fryzjera!
Już pół godziny później Phoebe stała przy kuchen
nym stole i przygotowywała szynkę do pieczenia.
Odłożyła na chwilę nóż i przyjrzała się swojej młodszej
siostrze. Tak, rzeczywiście zmieniła uczesanie. Jej
włosy były teraz krótsze, jaśniejsze i jakoś tak
wymyślnie ułożone. Ale nie fryzura zwróciła jej uwagę.
Biła od niej sztuczna wesołość, błękitne i szczere oczy
Betsy odwracały się za każdym razem, kiedy Phoebe
patrzyła na twarz siostry.
- Jak tam na uczelni? - spróbowała zacząć roz
mowę.
Betsy wyjrzała przez okno.
108 BIAŁY SLON PANNY PHOEBE
- Czekasz na jakichś gości? Dwóch facetów w czar
nym rolsie?
- Mój jedyny gość właśnie pojechał odebrać syna
z lotniska.
- Och, Fooby! - Betsy uśmiechnęła się przymilnie.
- Czy zawsze muszą się tu kręcić jacyś obcy faceci?
Chciałam powiedzieć, że to i tak okropne... To znaczy,
ten pensjonat! Takie declasse. A poza tym Święto
Dziękczynienia jest... no wiesz... rodzinnym świętem.
Phoebe zacisnęła usta, ale zdecydowała, że tym
razem nie przypomni siostrze, dlaczego musi pod
porządkować życie osobiste jedynemu sposobowi
zarabiania pieniędzy, jaki umiała wymyślić. Betsy,
ulubienicę całej rodziny, zawsze chroniono przed szarą
rzeczywistością, a Phoebe robiła to tak samo skutecz
nie, jak i jej matka.
- Mam nadzieję, że to nie jest jeden z tych, no
wiesz, z tych, co zawsze gadają tylko o ptakach,
psach, giełdach i tych wszystkich nudnych rzeczach,
no wiesz. Pamiętasz tego starego capa, który tu był
dwa lata temu? Tego, który się upił winem jabłkowym
ciotki Phee i zaczął płakać... Był taki strasznie gruby!
- Tak się składa, że ten stary cap jest senatorem
i ma zaledwie czterdzieści dziewięć lat i wcale nie był
pijany, tylko... wpadł w melancholię. A w ogóle...
Och, cześć, Gus! A to pewnie Nick?
Phoebe zwinnym ruchem wsunęła ciężką brytfannę
z powrotem do piekarnika, wytarła ręce fartuchem
i prawą podała stojącemu wstydliwie w samym środku
kuchni chłopcu. Za nic w świecie nie powiedziałaby,
że tak może wyglądać syn Gusa. Był chudy jak
tyczka, wysoki z metr dziewięćdziesiąt, miał jasne
włosy, dziecinną twarz i sprawiał wrażenie, jakby
chciał natychmiast zapaść się pod ziemię.
Po dopełnieniu prezentacji Phoebe wyrzuciła wszys
tkich do salonu. Nie wiedziała, czy Gus z Nickiem
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 1 0 9
będą jedli w domu. Była tak zaabsorbowana przygo
towaniami do jutrzejszego świątecznego obiadu i kło
potami z Betsy, że w ogóle nie pomyślała, co poda na
obiad dzisiaj. W końcu zdecydowała, że postawi na
stole półmisek zimnych mięs, sery, domowe pikle
i pieczywo, a oni sami przygotują sobie z tego jakiś
posiłek.
Jak można było przewidzieć, Betsy stała się duszą
towarzystwa. Nawet udało jej się rozbawić Gusa.
Nick, który wydał się Phoebe zbyt poważny jak na
chłopca w tym wieku, poświęcił całą swoją uwagę
przygotowywaniu ogromnych kanapek. Połykał je
z podziwu godnym apetytem. Phoebe zaczęła się
nawet zastanawiać, gdzie on mieści te wszystkie
kanapki i czy w ogóle kiedykolwiek się odzywa.
Myślała także o tym, jak wygląda żona Gusa i co się
między nimi wydarzyło, i dlaczego Nick wcale nie jest
podobny do ojca.
Gus zaprosił wszystkich na kolację. Phoebe uda
wała entuzjazm, kiedy zaproponował, że pojadą
do restauracji. Chciała, żeby pojechali jej samo
chodem, który, choć nie tak efektowny, był zde
cydowanie większy. Gus nawet nie zwrócił uwagi
na jej propozycję. Otworzył drzwi i odchylił fotel
z przodu, żeby Betsy mogła się wcisnąć na tylne
siedzenie nowiutkiego sportowego auta. Phoebe
nachyliła się, żeby też zmieścić się z tyłu, ale Gus
chwycił ją za ramię.
- Jedziesz ze mną z przodu - powiedział cicho, ale
stanowczo.
Żadne z nich nie miało ochoty na rozmowę.
Atmosfera w ciasnym samochodzie Gusa stała się tak
gęsta, że można by ją kroić nożem.
O Boże, pomyślała Phoebe, kiedy znaleźli się na
autostradzie, dlaczego nie mogę po prostu przespać
najbliższych trzech dni?
1 1 0 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
W restauracji nie było baru, ale i tak żadne z nich
nie miało ochoty na drinka przed kolacją.
Zamówiła najtańszą potrawę, jaką udało jej się
znaleźć w menu i zmusiła się do zjedzenia całej
porcji, chociaż już dużo wcześniej zupełnie straciła
apetyt.
- Na którym uniwersytecie studiujesz, Nick?
- Wciąż pamiętając o roli pani domu, Phoebe
próbowała nawiązać jakąś rozmowę. - Nie przypo
minam sobie, żeby twój ojciec o tym mówił.
- Yale, proszę pani.
- Jaki kierunek? - próbowała dalej.
Nick spojrzał na Gusa i zaczerwienił się. Gus
patrzył na kość, która pozostała na jego talerzu.
Phoebe pożałowała, że po prostu nie przeprosiła i nie
poszła do toalety, zamiast brać się za rozładowywanie
napięcia.
- Oceanografię, proszę pani - odparł, patrząc
wyzywająco na ojca.
- Bardzo interesujące. - Phoebe zdecydowała
ciągnąć rozmowę na ten temat, choćby miało ją to
zabić. - Betsy kończy właśnie...
- Przepraszam, muszę wyjść...
Phoebe poszła za siostrą. Działo się coś złego
i zdecydowała dowiedzieć się wreszcie, co to takiego.
W toalecie było kilka kobiet poprawiających urodę
przed lustrem i absolutnie nie dało się w tych
warunkach rozmawiać. Zadowoliła się ochłodzeniem
zaczerwienionych policzków kilkoma kroplami zimnej
wody.
- Gotowa? - zapytała Betsy. Kiedy podeszła do
stolika, znów promieniała radosnym uśmiechem.
Wkrótce potem wyszli z restauracji.
Zapakowali się do samochodu, a Gus włączył
magnetofon. Phoebe odetchnęła głęboko, zamknęła
oczy i spróbowała się odprężyć.
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
111
- Zmęczona? - zapytał cicho. Sam dźwięk jego
głosu wzmocnił napięcie. - Zdejmij buty i wyobraź
sobie, że wciskasz stopy w ciepłe błoto. Skoncentruj
się na tym.
- Na ciepłym błocie? - Chyba ze dwie minuty
próbowała. Westchnęła ciężko, a Gus korzystając
z ciemności przykrył jej dłoń swoją. Miała lodowate
palce. Jego ręka była ciepła, silna i dawała poczucie
bezpieczeństwa. Znów westchnęła i zamknęła oczy.
- Powinienem się domyślić, że to na ciebie nie
podziała. Potrzebujesz czegoś mocniejszego.
Zaśmiała się cicho, a Betsy nachyliła się do przodu
ciekawa, co za dowcip opowiedział.
- Ja tylko powiedziałem twojej siostrze, że brodzenie
boso w ciepłym błocie nie jest w jej stylu - wyjaśnił
Gus i Betsy zadowoliła się tą odpowiedzią.
Właśnie wjeżdżali na podjazd. Nick rozprostował
swoje długie nogi i już miał wysiąść z samochodu,
gdy Betsy głośno pociągnęła nosem.
- Czujecie ten zapach?
- Spalone liście? - zgadywała Phoebe. Niecały
kilometr od ich domu Elbert wypalał ściernisko.
- Nie, to trochę jak... - zaczęła Betsy. Gus i Phoebe
popatrzyli po sobie i zaczęli się śmiać.
- Co się dzieje? - zapytał Nick.
- Zupełnie o tym zapomniałem! - wykrztusił
wreszcie Gus.
- Nie, to ja... - Phoebe oddychała ciężko i wycierała
załzawione od śmiechu oczy. - Nie powinnam była
pozwolić ci... O, Boże, aż się boję otworzyć.
- Może zakopiemy to wszystko razem z samo
chodem.
- Nie sądzę, żeby twoje ubezpieczenie obejmowało...
- Odszkodowanie za śmieci? - skończył za nią
i znów oboje wybuchnęli śmiechem.
- To wcale nie jest śmieszne - powiedział Gus
112
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
chwilę później. W bagażniku były trzy torby z maku
laturą i jedna z gnijącymi już śmieciami.
- Wiem, że to wcale nie jest śmieszne. - Phoebe
pociągnęła nosem. - Tak mi przykro. Naprawdę nie
powinnam ci pozwolić...
- Hej, a może któreś z was wyjaśni nam ten
dowcip? Coś ci zdechło w bagażniku, tak? - zawołała
Betsy.
Zanim doszło do wyjaśnień, Gus chciał pozbyć się
całego tego bałaganu i wszyscy zaczęli się zastanawiać,
co z tym fantem zrobić. Jeśli zostawią to na dworze,
do rana szopy rozwłóczą wszystko po podwórku,
a na to, żeby wstawić śmieci do sieni, było już o kilka
dni za późno. Betsy zaproponowała klatki dla psów.
- Są bliżej niż wysypisko śmieci - powiedziała.
- Klatki dla psów? - zaciekawił się Nick. - Jakaś
hodowla?
- Nie, głupolu. To takie schronisko, gdzie prze
chowuje się zagubione psy myśliwskie do czasu, aż
ktoś się po nie zgłosi. Tutaj zdarza się to bardzo
często. Psy myśliwskie nie mają za wiele rozumu.
- Zupełnie tak samo jak ludzie, którzy pakują
śmieci do nowiutkiego KZ 400 - powiedział Nick.
Tym razem młodzież wybuchnęła śmiechem. Gus
ładował śmieci z powrotem do bagażnika.
Gus i Phoebe pojechali wywieźć śmieci, a Nick
i Betsy weszli do domu przygotować kawę. Phoebe
bardzo pragnęła wyłgać się jakoś od tej przejażdżki,
ale ktoś przecież musiał wskazać Gusowi drogę.
Wprawdzie jechali zaledwie pięć minut, ale i tak
przebywanie z nim w ciasnym, choćby i śmierdzącym
wnętrzu samochodu spowodowało, że była napięta
jak zbyt mocno naciągnięta struna skrzypiec. Siedziała
obok niego na pozór spokojna i patrzyła prosto
przed siebie.
- Zostań tu, a ja wywalę to świństwo - powiedział
BIALV SLON PANNY PHOEBE 1 1 3
Gus i wysiadł z samochodu. - Jutro zawiozę to na
wysypisko.
Chwilę później był już z powrotem. Wsiadł i za
trzasnął drzwiczki, ale zamiast włączyć silnik i odjechać,
odwrócił się do niej.
- Zmęczona? - zapytał.
- Nie. Tak. To znaczy, trochę.
- No tak. Phoebe, a to, co się zdarzyło...
- Gus, jestem wykończona. Jedźmy już do domu.
Muszę przygotować indyka, a jutro wstaję bardzo
wcześnie, żeby go upiec i... - Czuła na sobie jego
wzrok.
- Tak, dobrze - powiedział. Odwrócił się, włączył
silnik i zawrócił, a Phoebe powiedziała sobie, że
wcale nie jest niezadowolona. I naprawdę nie była.
Świąteczny obiad okazał się tryumfem kulinarnym
i katastrofą towarzyską. Wprawdzie wszyscy roz
mawiali ze sobą, ale kłopot w tym, że nie z tymi,
z którymi rozmawiać powinni, i na tematy, na
które nie należało rozmawiać. Przynajmniej tak
oceniła to Phoebe, gdy przy pomocy Nicka po
sprzątawszy po tradycyjnej uczcie, weszła wreszcie
do salonu i zobaczyła, że Gus tłumaczy Betsy
zawiłości mah-jonga. Używali do tego starego ze
stawu ciotki Phee. Kiedy były jeszcze dziewczynkami,
Phoebe z tysiąc razy próbowała nauczyć Betsy
tej gry.
Odrywając się na chwilę od rozrzuconych kawałków
bambusa i kości słoniowej, Gus spojrzał jej w oczy
i Phoebe poczuła, jak coś ją ściska w środku.
- Zapomniałam nakarmić ptaki - powiedziała,
uśmiechając się radośnie do Nicka. - Pomożesz mi?
- Pewnie. Wie pani, mógłbym przysiąc, że widziałem
dziś rano na podwórzu wiewiórkę bez ogona.
- To Stump - wtrącił Gus. - Stań z boku, to
114
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
zobaczysz, jak Phoebe karmi go z ręki. Nie goń go
i nie strasz, dobrze?
Phoebe nie dostrzegła w tych słowach niczego, co
usprawiedliwiałoby reakcję Nicka.
- Tak, ojcze - powiedział urażony, czerwieniąc się
po same uszy.
Wyszli razem. Phoebe próbowała uspokoić wzbu
rzonego chłopca.
- Na pewno nie chciał cię pouczać. Kiedy pierwszy
raz...
- Tak pani uważa? Przecież wcale go pani nie zna.
Wciąż daje mi do zrozumienia, że wszystko wie lepiej
i traktuje mnie jak głupie dziecko. Dawno to zro
zumiałem.
Nie bardzo mogła w to uwierzyć. Przy kolacji Gus
prawie wyłącznie rozmawiał z Betsy o nauce obcych
języków, zostawiając Phoebe rozmowę z Nickiem
o jego zainteresowaniach.
Podała chłopcu puszkę z nasionami słonecznika,
a sama nabrała łuskanej kukurydzy do drugiej puszki.
- Naprawdę tak to zrozumiałeś? Ja przypominam
sobie tylko, jak śmiesznie zachował się twój ojciec,
kiedy pierwszy raz zobaczył biednego Stumpa. Myślał,
że to szczur. Nawet zarzucił mi, że karmię szczury,
a kilka dni później, kiedy sąsiad przyniósł nam na
kolację upolowane przez siebie wiewiórki, wyglądał
tak, jakby zaraz miał zwymiotować. Biedak, był taki
śmieszny.
- Śmieszny? Mój stary?
Phoebe dołożyła jeszcze do karmnika kolbę suszonej
kukurydzy. Rozpaczliwie chciała jakoś pomóc temu
wysokiemu, kanciastemu chłopcu o pięknej twarzy
i ponurym nastawieniu do świata. A może raczej
chciała pomóc Gusowi? Odkąd przywiózł syna do jej
domu, wiele razy widziała, jak przygląda się chłopcu
z takim zaskoczeniem i tęsknotą, że musiała się
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 1 1 5
powstrzymywać, żeby nie podejść do niego, nie
przytulić do piersi jego głowy i nie pocieszać, jakby
to on, a nie Nick, był dzieckiem.
Przeleciał nad nimi klucz dzikich gęsi, a w chwilę
potem rozległ się huk wystrzału. Widzieli, jak ostatni
ptak z klucza zgubił rytm i, krzycząc przeraźliwie,
zaczął spadać w dół.
- Aż wstyd, że strzela się do czegoś tak pięknego
- powiedział cicho Nick. Zgarbił się, a jego kościste
nadgarstki wysunęły się z rękawów koszuli. Phoebe
pomyślała, że jest naprawdę wzruszający.
- Zabawne. Rozmawiałam o tym samym z twoim
ojcem. Mimo wszystko zauważyłam, że żaden z was
nie jest wegetarianinem.
- Tak, to prawda. Nie noszę także butów ze
sztucznej skóry. To okropne, prawda? Nie potrafimy
żyć bez zabijania, nawet jeśli to tylko owady, zjadające
nasze ogrody.
- Szkoda - powiedziała Phoebe, opierając się
o starą kamienną wannę dla ptaków, która już
od dawna przepuszczała wodę - że ten, kto ten
system zaprojektował, zapomniał dołączyć do niego
instrukcję obsługi.
- No, tak. Tylko że są tacy, którzy wolą przywracać
stare porządki, zamiast po prostu wystrzelić to
wszystko w kosmos.
- Czy mówisz o kimś, kogo znam? - zapytała.
Nick był jak butelka mocno gazowanej wody sodowej,
którą ktoś potrząsał tak mocno, aż wreszcie musiała
eksplodować. Lepiej, że stało się to w rozmowie z nią,
a nie z Gusem, bo on najwyraźniej zupełnie nie umie
się obchodzić ze swoim dorosłym synem.
Nick opadł na pieniek dębu, który kiedyś został
trafiony piorunem, i Phoebe musiała zapłacić majątek,
żeby go ścięto, zanim runie na dom. Westchnął
i złożył ręce. Czekała cierpliwie.
1 1 6 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
- Czy wie pani, w jaki sposób mój ojciec zarabia
na życie? Mówił coś o tym?
- Niewiele. Powiedział, że jest antycośtam od
terrorystów.
- Tak, na pewno jest anty. Anty-wszystko, co
ja chcę zrobić, tak jak kiedyś był anty-wszystko,
czego chciała moja matka. Mówił pani o niej?
Czy powiedział pani, że odszedł od nas, kiedy
byłem zupełnie malutki i że matka musiała sama
radzić sobie ze wszystkim, podczas kiedy on od
grywał ważnego faceta przed paroma szejkami na
jakiejś pustyni?
- Nick, to chyba nie jest mój...
- Czy powiedział pani, co mi dawał na urodziny?
- ciągnął Nick, zbyt zbolały, aby zwracać uwagę na
jej protesty. - Mogę pani powiedzieć. Nic! Nawet nie
przysyłał życzeń! Nawet nie zadzwonił! Aż któregoś
dnia, hop. Dzwoni do mnie z Księżyca i mówi: hej
synku, spotkajmy się. Jak się to pani podoba?
- Chcesz przez to powiedzieć, że spotkaliście teraz
się po raz pierwszy, odkąd byłeś malutki? - zapytała
Phoebe.
- No, nie, pokazywał się już wcześniej. Na przykład
przyszedł na rozdanie świadectw maturalnych. Też
mi coś. On siedział na jednym końcu sali, a moja
rodzina - na drugim. A w ogóle to wszedł bez
zaproszenia i kiedy chcieli go wyrzucić...
- Och, to okropne! - wykrzyknęła Phoebe, żałując
z całego serca tego mężczyzny, którego, wbrew
zdrowemu rozsądkowi, pokochała.
- To mała sala - Nick wzruszył swoimi szerokimi,
kościstymi ramionami. - Zaproszono tylko najbliższą
rodzinę.
- Zawsze wydawało mi się, że ojciec to też najbliższa
rodzina.
- Przyszła moja matka i ojczym, i dziadek z babcią,
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
117
a miałem tylko cztery zaproszenia. On tam wtargnął,
jakby miał do tego jakieś prawo.
- Och, Nick, nie mogłeś przecież...
- Wyrzucić go? Nie, pozwolili mu zostać. Ale
później, kiedy wszyscy poszli do klubu na przyjęcie,
nie dał sobie wytłumaczyć i wepchnął się, chociaż
nikt go tam nie potrzebował.
- Nick, niezależnie od tego, co o nim myślisz, jest
twoim ojcem. A skoro jednak jesteś teraz tutaj, to
znaczy, że musi ci chociaż trochę na nim zależeć.
- To był błąd. - Kopnął szyszkę. Odkąd zaczął
mówić, ani razu nie spojrzał jej w oczy. - Nigdy mnie
nie potrzebował i nic się w tej materii nie zmieniło.
Matka i Frank polecieli na święta do Argentyny, więc
pomyślałem: do diabła, może by jeszcze raz spróbować?
Stary raz do roku wraca do Stanów, dzwoni do mnie
i opowiada, że chciałby, żebyśmy się lepiej poznali.
No więc pomyślałem, że trochę nim potrząsnę. Tylko
dlatego tym razem się z nim spotkałem, żeby zobaczyć,
jak to będzie. A on co? Korzysta z pierwszej na
darzającej się okazji i znika z jakąś panienką.
- Z panienką? Mówisz o Betsy?
- No, nie chciałem nic złego powiedzieć. Ona
wygląda na bardzo sympatyczną dziewczynę, ta pani
siostra, ale jest więcej niż o połowę młodsza od taty!
Ile może mieć? Dwadzieścia lat? Może dwadzieścia
jeden.
- Ma dwadzieścia cztery lata i nie zauważyłam,
żeby Gus interesował się nią w jakiś szczególny
sposób. Dopiero wczoraj się poznali.
- No, tak... Mama mówi, że niektórym mężczyznom
nawet tyle nie potrzeba. Żenią się szybko, a żałują
powoli.
- Brzmi jak cytat. - Zirytował ją i rozbawił
jednocześnie. Nick Galanos zgłaszał zupełnie nieuza
sadniony sprzeciw wobec nie istniejącej sytuacji. Gdyby
1 1 8 BUŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
naprawdę nie zależało mu na rodzonym ojcu, to nie
zrobiłby takiego szmatu drogi, żeby spędzić z nim
zaledwie kilka dni.
Przepraszam, Gus, że się wtrącam, pomyślała,
ale ktoś przecież musi zrobić z wami dwoma po
rządek.
- Jeśli chcesz wiedzieć - zaczęła - to przez kilka
tygodni pobytu w moim domu stan zdrowia twojego
ojca bardzo się poprawił. Nie śnią mu się już żadne
koszmary i prawie przestał brać lekarstwa.
- Jakie lekarstwa? - Gwałtownie podniósł głowę.
- Co mu jest?
- Naprawdę nie wiem dokładnie. - Udało jej się
ukryć zadowolenie. - Znasz ojca. Prędzej da się zabić,
niż zacznie narzekać. Wydaje mi się, że coś nie
w porządku z jego żołądkiem. No, i te okropne bóle
głowy. Ale to chyba też już mu przechodzi.
Mówiła o tym wszystkim tylko dlatego, że ktoś
wreszcie musiał im obydwu nalać trochę oleju do
głów. Nick musi przestać uważać ojca za opanowanego
i niewrażliwego obcego człowieka i zauważyć w nim
istotę ludzką, która nie jest ani bardziej, ani mniej
doskonała niż cała reszta świata. Pomyślała przelotnie,
jaka musi być ta jego matka, że przez tyle lat
opowiadała chłopcu o człowieku, który uciekł, zo
stawiając ją z maleńkim dzieckiem. Phoebe uważała,
że to kłamstwo. Wprawdzie niewiele wie o Gusie
Galanosie, ale za to zna go na tyle dobrze, że mogłaby
przysiąc, iż za żadne skarby świata nie uchyliłby się
od obowiązków.
Gus obejrzał pięknie wykonane pionki do mah-jonga
i odłożył je na bok. Sporo słoni oddało życie za to,
żeby ludzie mogli się bawić. Jednak zniszczenie klawiszy
wszystkich fortepianów świata, figur szachowych
i pionków mah-jonga nie zwróci życia ani jednemu
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 1 1 9
zwierzęciu. Zabicie słonia dla dwóch kawałków kości
nie może stanowić powodu do dumy.
- Niech żyje plastik, zbawca wszystkich zwierząt
uzbrojonych w kły, obrońca wszechświata - mruknął
do siebie.
- Co? - Betsy spojrzała znad gazety.
- O, przepraszam. Czasami mówię do siebie.
- Ponury grymas zniknął mu z twarzy, gdy przyglądał
się ładnej blondynce w modnych botkach, dżinsach
i jedwabnej bluzce z eleganckiego domu mody.
Wprawdzie istniało między nimi pewne podobieństwo,
ale całe lata miną, zanim Betsy zdobędzie choćby
połowę szyku i urody swojej starszej siostry. Jeśli
w ogóle kiedykolwiek uda jej się to osiągnąć.
- Mnie się też to czasem zdarza. Henry mówi...
„Henry mówi". Użyła tego wstępu co najmniej
z dziesięć razy w ciągu ostatnich kilku minut. Ten
Henry to jakaś bardzo ważna postać w jej życiu.
- Coś mi się wydaje, że jesteście bardzo zaprzyjaź
nieni, ty i ten Henry. - Wcale go to nie obchodziło.
Zadał to pytanie, żeby sprowokować dziewczynę do
wyrzucenia z siebie wszystkiego, co ją gryzło od dnia,
w którym tu przyjechała. Przykręcił trochę ogrzewanie.
- Nie przypominam sobie, żeby Phoebe coś mi o nim
wspominała.
Okrągłe niebieskie oczy Betsy nagle zwilgotniały.
- Przepraszam - chlipnęła - masz chusteczkę?
Gus podał jej chusteczkę i odczekał, aż doprowadzi
się do porządku. Usłyszał trzaśniecie drzwiami i za
proponował Betsy, żeby może lepiej przeszła do
saloniku Phoebe.
Nie mów, kochanie, że nigdy niczego dla ciebie nie
zrobiłem, pomyślał, usłyszawszy zbliżające się znajome
kroki Phoebe. Najwidoczniej miała ze swoją młodszą
siostrą takie same kłopoty, jak on z Nickiem. Różnica
pokoleń.
120 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
Phoebe zostawiła Nicka w pobliżu lodówki, żeby
wziął sobie coś do jedzenia.
- Betsy wyszła? Sądziłam, że gracie w mah-jonga.
- Jest u ciebie. Coś mi się wydaje, że ma z tobą do
pogadania.
Ubrała się w ciemnozieloną wełnianą sukienkę
z koronkowym kołnierzykiem. Stała teraz przed nim,
a spięte w koński ogon włosy wysunęły się ze spinki.
Gus zapragnął przytulić ją do siebie, wdychać słodki
zapach jej ciała, czuć jego miękość i poczuć unikalny,
właściwy tylko Phoebe Shaw smak jej ust.
Oboje zaczęli mówić w tej samej chwili. Phoebe
powiedziała coś o szynce i kanapkach z indyka,
a Gus zaczął:
- Mam nadzieję, że Nick nie był zbyt...
- On jest bardzo miły, Gus, ale ma dużo kłopotów.
Może powinniście sobie porozmawiać.
Gus odwrócił się i spojrzał w okno na przed
wieczorne niebo. Odkąd tu przyjechał, dni znacznie
się skróciły.
- Tak. Pewnie powinniśmy. Nie bardzo umiem
prowadzić takie rozmowy.
- Zauważyłam - powiedziała cicho. Zostawiła go
i poszła do siebie, żeby zobaczyć, co z Betsy. Miała
okropne przeczucie, że wcale jej się nie spodoba to,
co siostra ma do powiedzenia.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Już pół godziny Gus i Nick oglądali jakiś reportaż,
który żadnego z nich nie zainteresował. Właśnie
dojrzeli do rozpoczęcia niezobowiązującej wymiany
zdań, gdy Betsy wpadła do pokoju jak burza.
- Gus, porozmawiaj z moją siostrą! Ja już po
prostu nie mogę... O, Boże, nie mogę... Może ty
potrafisz jej wytłumaczyć... - Opadła na kanapę,
wtuliła twarz w poduszkę i zaczęła bardzo głośno
płakać.
Mężczyźni popatrzyli po sobie.
- Rozumiesz coś z tego, co tu się dzieje? - zapytał
cicho Nick.
- Ni diabła, synu. - Gus pokręcił głową. - Zajmij
się tą młodszą, a ja zobaczę, co się stało starszej.
Głośne łkanie z kanapy zagłuszyło odpowiedź Nicka.
Spoglądał bezradnie to na ojca, to na dziewczynę,
którą zaledwie wczoraj poznał.
- Przykro mi. Na ciebie wypadło - powiedział Gus.
Zebrał się w sobie i przeszedł przez hol. Nie pukając
otworzył drzwi saloniku Phoebe. Wprawdzie burza
wisiała w powietrzu przez cały dzień, ale nie mógł
odżałować, że rozpętała się na dobre właśnie wtedy,
kiedy on i jego syn zrobili pierwszy krok, który dawał
im szanse na przełamanie wzajemnych uprzedzeń.
Nie zapaliła światła w pokoju. To zły znak. Siedziała
przy oknie i dobrze wiedziała, że on tu jest, ale
zupełnie nie zwróciła na niego uwagi. No, ale
przynajmniej go nie wyrzuciła i to chyba dobry znak.
- Phoebe, chcesz porozmawiać? Ja umiem słuchać.
122
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOF.BE
- Wcale nie wiedział, czy naprawdę umie słuchać, ale
wydawało mu się, że w takiej sytuacji mężczyzna to
właśnie powinien powiedzieć. Wolałby raczej rozbrajać
bombę, zmontowaną przez jakiegoś zdolnego skur
wiela. Wprawdzie nie wiadomo, czego się po takiej
bombie spodziewać ani co ją może zdetonować, ale
człowiek zna przynajmniej najgorszą ewentualność.
W tym wypadku nawet tego nie wiadomo.
- Dziękuję, Gus. Bardzo miło z twojej strony, że
zechciałeś się zainteresować, ale naprawdę nic mi nie
jest. Czy mógłbyś zamknąć drzwi wychodząc?
O rany! Jest znacznie gorzej, niż przypuszczał.
- Słuchaj, a może wypijesz filiżankę... - Kawy?
Nie, kawy nie. Jest jak zapalnik. Najmniejszy drobiazg
może spowodować wybuch. - ...gorącego mleka?
Wreszcie się odwróciła i spojrzała na niego. Skorzys
tał z tej okazji i włączył lampę na biurku, a potem
zamknął drzwi.
- Bardzo źle wyglądasz, skarbie. Naprawdę nie
chcesz porozmawiać? Może byłoby ci lżej, gdybyś
zrzuciła ten ciężar na czyjeś barki?
Gus zobaczył, jak odkłada broń. Kobieca broń nie
różni się tak bardzo od męskiej. Uzbrojenie Phoebe
składało się głównie z dumy.
- Przepraszam, że cię niepokoimy. Możesz uwierzyć
albo nie, ale publiczne pranie brudów nie jest
w zwyczaju tego domu.
- Nick zajął się Betsy. - Gus bardzo chciał ją
przytulić, zanim wybuchnie. Była taka delikatna.
Odczuł ból widząc ją w takim stanie. - Chłopak
pewnie lepiej sobie z nią poradzi niż ty.
Phoebe odetchnęła głęboko, żeby się uspokoić.
Wreszcie wzięła się w garść. Wstała, zaciągnęła zasłony
i wygładziła pokrowiec na bujanym fotelu.
- Tak, masz rację. Muszę zająć się kolacją. Zostało
tyle jedzenia, że można by nakarmić...
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 1 2 3
- Całą armię. Jesteś pewna, że chce ci się to robić?
Możemy znów pójść do restauracji.
- W takie święto? Tylko niektóre restauracje dziś
pracują. Jeśli wystarczą wam kanapki z indykiem
i szynką, to zaraz je przygotuję.
W ciągu wielu lat pracy Gus miał do czynienia
z królami i mordercami, z przerażonymi cywilami
i rodzinami w żałobie, ze skostniałymi biurokratami
i fanatykami o dzikim spojrzeniu. Tym razem chodziło
tylko o zwykłe nieporozumienie między dwiema
kobietami, o małą kłótnię rodzinną. Każdy gliniarz
może potwierdzić, że kiedy ma się do czynienia
z rodzinnymi awanturami, to tak, jakby się człowiek
bawił nitrogliceryną. Postanowił zdać się na swój
instynkt.
- Mam wielką ochotę na tę twoją szynkę, jeśli nie
sprawi ci to zbyt wiele kłopotu. Ale wcale nie jestem
pewien, czy Nick zostawił tyle indyka, żeby starczyło
dla wszystkich. Jadłaś kiedyś prosciutto?
Dość długo patrzyła na niego obojętnie, a Gus
przyglądał się, jak próbuje się pozbierać. Mocna
kobieta. Lawenda, koronki i nierdzewna stal.
- Chyba nie. Co to takiego?
- Wieprzowina po włosku. - Opowiadał jej, jak się
przyrządza prosciutto, a ona dzielnie udawała zainte
resowanie. Jednak nie udało jej się oszukać Gusa.
Zauważył szklące się oczy i delikatne drżenie pod
bródka. Widział, że siłą powstrzymuje łzy i sam
musiał się mocno trzymać, żeby jej nie chwycić
w ramiona i tulić, dopóki nie minie ból. Cokolwiek
ta dziewczyna jej zrobiła, rana jest głęboka. Nie znał
Phoebe Shaw na tyle dobrze, żeby wiedzieć, co może
ją tak głęboko zranić. Jednego jednak był zupełnie
pewien: dowie się, co się stało i jeśli tylko będzie to
w jego mocy, zrobi wszystko, żeby to naprawić.
124 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
Zjedli kolację w jadalni. Usadowiła całą czwórkę na
jednym końcu ogromnego stołu. Jak zwykle w święta,
Phoebe poszła do panny Em, żeby ją zaprosić do siebie
i, jak zwykle, staruszka odmówiła. Wobec tego Phoebe
wysłała Betsy ze stertą kanapek na talerzu. Nie mogła
powstrzymać uśmiechu, widząc, jak Nick głodnymi
oczami odprowadza talerz do drzwi. Chłopiec jest
przemiły, ale trzeba współczuć temu, kto musi go żywić.
Jego żołądek to bezdenna studnia.
Po kolacji Phoebe próbowała pełnić rolę gospodyni.
- Co chcesz robić po studiach, Nick?
Nie odpowiedział, za to Betsy wybuchnęła.
- Och! Jak możesz! - krzyknęła. Rzuciła siostrze
mordercze spojrzenie, a potem utkwiła wzrok w talerzu.
- Chcę jeszcze skończyć prawo - odezwał się
wreszcie Nick - a potem będę pracował w zespole do
spraw ochrony środowiska. Niech pani zapyta miejs
cowego supermena, jak on zarabia na życie - odwrócił
się gwałtownie do Gusa.
- Synu, już dość!
- Prawo? - Betsy pociągnęła nosem, podniosła
głowę i promienny uśmiech rozjaśnił jej załzawione
oczy. - Henry studiuje prawo. Czy to nie zbieg
okoliczności?
Phoebe spojrzała na Gusa. Wpatrywał się w szklankę
z wodą. W jego oczach zobaczyła kompletny brak
nadziei. W porównaniu z obcością, dzielącą tego
mężczyznę od jego jedynego syna, jej problemy stały
się nagle zupełnie nieistotne.
Nick zajął się przygotowywaniem kolejnej kanapki.
- Przecież chyba możemy o tym rozmawiać, tato
- powiedział, gdy kanapka była już gotowa. - Nadal
jesteś najemnikiem? - Z niewinnym uśmiechem
popatrzył na obie kobiety i ugryzł kanapkę.
Phoebe miała ochotę go stłuc. Nigdy w życiu
nikogo nie uderzyła, ale ten chłopak aż się o to prosił.
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
125
- O ile pamiętam, twój ojciec mówił, że jest
specjalnym agentem, ale trudno byłoby go nazwać
najemnikiem. - W każdym z jej słów brzmiała nagana.
- Czym? - wykrzyknęła Betsy.
Gus mruknął coś, czego żadne z nich nie zrozumiało.
Nick udawał, że zakrztusił się kanapką i skutecznie
unikał oskarżycielskiego wzroku Phoebe. Odetchnęła,
widząc, że się zaczerwienił. Jej opanowanie bardzo się
teraz przydało.
- Wszyscy oczywiście zgadzamy się, że prawo
dotyczące ochrony środowiska jest dziś bardzo ważne
- próbowała załagodzić sytuację. Pewnie dla znawców
problemów ochrony środowiska jej wypowiedź nie
ma zbyt wielkiego sensu, ale o to może się zatroszczyć
później. - Ja studiowałam botanikę. Jest to dziedzina
bardzo odległa od tego, co robi twój ojciec, ale cieszę
się bardzo, że istnieją na świecie ludzie, którzy
podejmują się wykonywać tego rodzaju pracę. - Ob
darzyła uśmiechem wszystkich zebranych przy stole.
- Czy ktoś ma ochotę na kawałek ciasta?
- Ja zrobię kawę. - Gus gwałtownie wstał od stołu.
- Zawsze źle się czuję po kawie - powiedziała
Betsy. Potem zaczerwieniła się i spojrzała na Phoebe
z miną winowajczyni. Nick wyjadał okruchy ze swego
talerza. Phoebe zauważyła współczująco, że czerwienił
się coraz bardziej. Biedny chłopiec. Biedna Betsy.
Kochała ją przecież, kocha i zawsze będzie kochać,
chociaż w tej chwili jest na nią naprawdę wściekła.
Nie, co za dużo, to niezdrowo!
- Chyba zacznę pić mleko - dodała Betsy. - Wzmac
nia kości i w ogóle...
Phoebe bez słowa wstała od stołu, pomaszerowała
do kuchni i, nie zwracając uwagi na wsypującego
kawę do ekspresu Gusa, nalała duży kubek mleka,
zatrzasnęła drzwi lodówki i wróciła do jadalni.
- Proszę. - Chlapnęła głośno, kiedy z impetem
1 2 6 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
postawiła przed siostrą kubek. Betsy zatrzęsła się
broda. - Pij!
Upiła trochę mleka.
- Nigdy nie lubiłam mleka - powiedziała, uśmie
chając się do Nicka - ale mama kazała mi pić. A twoi
starzy się rozwiedli, nie?
- Betsy, zachowuj się - rzuciła Phoebe.
- Na litość boską, Fooby, daj spokój! Rozwód to
nie jest brzydkie słowo.
- Ale to nie twoja sprawa.
- A wolałabyś porozmawiać o czymś innym? Może
o czymś, co mnie bardzo obchodzi? Nick przynajmniej
może zrobić ze swoim życiem to, na co ma ochotę
i nikt go nie zmusza, żeby robił coś, czego ktoś inny
chce, bo sam nie miał możliwości, żeby to zrobić!
Phoebe zbladła, a Betsy miała choć tyle przy
zwoitości, że się zawstydziła.
- Mnie w to nie wciągajcie - zaprotestował Nick.
- Mam swoje problemy. Matka koniecznie chce,
żebym się zajął prawem handlowym, a ojciec ciągle
mi powtarza, że jestem już na tyle dorosły, że mogę
myśleć za siebie i wobec tego powinienem wstąpić do
wojska.
- A kto nie ma problemów? - Betsy zgniotła
serwetkę i znów wybuchnęła płaczem.
W trudnych sytuacjach Betsy zawsze wykorzystuje
umiejętność płaczu na zawołanie, pomyślała zroz
paczona Phoebe. Tyle tylko, że łzy dla nikogo nie są
dobrym wyjściem.
- Przepraszam cię, Nick, za nas obie. Betsy nie ma
zwyczaju... No cóż, jest trochę przemęczona. Eg
zaminy...
- Nie musi mi pani tego tłumaczyć.
Szybkie dziewczęce kroki na schodach. Trzaśniecie
drzwiami. Phoebe zagryzła wargi.
Cztery lata na marne. Cztery lata oszczędzania
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
127
i odmawiania sobie wszystkiego. Chodziła dumna jak
paw, że przy niewielkiej tylko pomocy stypendium
Elidy i skromnych oszczędności ciotki Phee udało jej
się wykształcić obie siostry. Cztery lata stracone,
wyrzucone na śmietnik!
- Jasna cholera - szepnęła i dokładnie w tym
momencie w drzwiach stanął Gus, niosąc na tacy
filiżanki z kawą. Skręcała w dłoniach serwetkę.
- Panno Shaw?
- Co!
- Synku, mógłbyś zobaczyć, co się dzieje z Betsy?
Ja zajmę się panną Shaw.
- Nie trzeba się mną zajmować!
Żaden z nich nie zwrócił najmniejszej uwagi
na jej protest. Nick posłał ojcu porozumiewawcze
spojrzenie.
- Tak chyba będzie najlepiej - mruknął. - Zostawcie
mi kawałek ciasta.
Gus odczekał, aż na schodach przebrzmiały kroki
wielkich Nickowych stóp, i odwrócił się do Phoebe.
- Widzę, że nie masz ochoty na kawę. Jest tu
gdzieś brandy?
W milczeniu pokręciła głową.
- Mam troszkę whisky w łazience.
- W apteczce?
- W ściennej szafce. Trzecia półka od góry.
- Poszukam - powiedział Gus i zniknął, zostawiwszy
ją przy stole z głową opartą na rękach. Czerpała
perwersyjną przyjemność z opierania łokci o stół.
Poza kieliszkiem wina od czasu do czasu, Phoebe
prawie wcale nie piła alkoholu, ale wzięła od Gusa
szklaneczkę „Black and White". Spróbowała, skrzywiła
się i odstawiła szklankę. Oczy jej zwilgotniały.
Odetchnęła głęboko kilka razy i dopiero wtedy udało
jej się odezwać.
- Dziękuję. Chyba właśnie tego potrzebowałam.
1
1 2 8 BIAŁY Sł.OŃ PANNY PHOEBE
- Na pewno tego - powiedział ze smutnym uśmie
chem.
Siedziała przy stole, a on stał tuż obok niej.
- Jeśli nie masz nic przeciwko temu, to jeszcze się
napiję - powiedziała po chwili.
- Oczywiście, że nie mam. Czy teraz chcesz już
porozmawiać?
- Właściwie nie ma o czym rozmawiać, ale mimo
to dziękuję ci. - Posłała mu swój doskonały uśmiech.
Zbyt doskonały.
- No więc dobrze. Zrób sobie gorącą kąpiel, a ja
posprzątam po kolacji. Potem będziesz już tak senna,
że z radością wskoczysz do łóżka.
- O, nie. Nie mogę pozwolić, żebyś...
- Phoebe.
Zrobił wszystko, żeby pomóc jej się rozluźnić, ale
na efekty było jeszcze trochę za wcześnie.
Po kilkunastu minutach Nick wszedł do kuchni.
- Tato, ja... - Zamilkł na widok Gusa ubabranego
po łokcie gorącą pianą z płynu do zmywania naczyń.
- Tak, chyba trochę się pomyliłem. To znaczy...
Mama mówiła...
- Mogę sobie wyobrazić, co mówiła ci twoja matka.
Pewnie jest w tym nawet trochę prawdy.
- W tym, że jesteś nieodpowiedzialnym chłopcem,
lubiącym się bawić w wojsko?
Ich oczy spotkały się. Gus zrozumiał, czego syn nie
dopowiedział.
- Niektóre dzieci bawią się w żołnierzy, inne
w kosmonautów, a jeszcze inne grają w Monopole.
Twojej matce potrzebny był taki, który lubi grać
w Monopole, pracujący od ósmej do czwartej, a nie
facet, który wciąż musi być pod telefonem i zwykle
dają mu dwie godziny na przygotowanie się do wyjazdu
w jakieś miejsce na świecie, gdzie właśnie dzieją się
same nieszczęścia. Nie udało nam się, ale nigdy nie
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 129
miałem do niej pretensji o to, że chciała rzeczy,
których ja jej dać nie mogłem.
Oczywiście, że miał jej za złe. Był jednak wtedy
zbyt młody i za głupi na to, żeby spełnić jej żądania.
- No, tak... Panna Shaw ma chyba rację. Ktoś
musi naprawiać to, co inni na tym świecie psują.
- Chyba też masz już jakieś doświadczenia, synu
- powiedział Gus. - Chciałbym, żebyś mi o tym
więcej opowiedział, ale raczej nie dzisiaj.
- No właśnie o to chciałem cię zapytać. Betsy
potrzebuje pomocy, i myślałem, że ty...
- Nie ma mowy - przerwał mu Gus. Bąbelki piany
przykleiły się do włosów na jego przedramieniu. - To
miły dzieciak, ale ja nie mam zamiaru udzielać rad
komuś...
- Nie ty! Ja. Chciałem cię zapytać, czy sądzisz, że
panna Shaw może mieć coś przeciwko temu, że ja,
no... Wiesz, ona leży w łóżku, przewraca oczami
i mówi, że Phoebe nic nie rozumie, bo jest już za stara
i zapomniała, jak to jest.
- Kto jest za stary i kto zapomniał, jak to jest?
Nick wzruszył kościstymi ramionami. Miał dziewięt
naście lat i był już prawie mężczyzną, ale czasami
Gus dostrzegał w nim małego chłopca. Pewnie tak
wyglądał, kiedy był dzieckiem. Jak ciężki kamień
zalegał w nim żal za wszystkimi straconymi latami.
- Nie wiem. Tego właśnie chciałbym się dowiedzieć.
Jeśli oczywiście uważasz, że to w porządku.
- Coś mi się zdaje, że obie panie Shaw potrzebują
przyjaciela na dzisiejszy wieczór. Jeśli ty zajmiesz się
tym, co się dzieje na górze, to ja spróbuję uładzić
sprawy tu, na dole.
- Spróbuję. Tato... nie zapomnisz o cieście, co?
Kiedy Gus skończył zmywanie i zapukał do drzwi
jej pokoju, Phoebe była już po kąpieli, ale nie spała.
- Proszę cię, idź stąd.
1 3 0 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
- Phoebe, posłuchaj, kochanie. Wysłałem Nicka
na górę, żeby zajął się twoją siostrą, ale jeśli uważasz,
że to nie w porządku, to go stamtąd wyciągnę. - Nie
wiedział, czy dźwięk, który dotarł do niego przez
drzwi, był śmiechem, płaczem czy też czymś pośrednim.
- Och, nie, to naprawdę żaden problem. Zresztą,
w ogóle nie mam problemów. Wygląda nawet na to,
że wreszcie spełniły się wszystkie moje marzenia.
Cisza. Phoebe siedziała skulona w ogromnym fotelu
na biegunach: boso, z mokrymi włosami. Chlipała
cicho i wmawiała sobie, że to najprawdziwsza prawda.
Przecież właśnie zdjęto jej z barków ostatnią rzecz, za
którą była odpowiedzialna. Betsy wychodzi za mąż.
Odtąd już stanie się problemem dla kogoś innego.
Gus wszedł do pokoju i stanął przed nią. Wziął
w dłonie jej twarz i delikatnie odwrócił do światła.
- Po kąpieli miałaś iść do łóżka.
- Nie chce mi się spać. - Jak mogłaby zasnąć,
kiedy kręci się jej w głowie, jakby jeździła na skrzydłach
wiatraka podczas huraganu?
Gus odwrócił się i bez słowa wszedł do łazienki.
Pomyślała sobie, że pewnie szuka jej szlafroka i już
miała otworzyć usta, żeby mu powiedzieć, że wcale
go nie potrzebuje, kiedy usłyszała, jak z łazienki
przechodzi do kuchni, a potem dalej w głąb domu.
Po chwili wrócił, niosąc jej ulubiony niebieski kubek.
- Wypij to - polecił.
- Powiedziałeś, że nie potrzebuję kawy - mruknęła
Phoebe.
- To nie kawa, tylko mleko. Gorące mleko z cukrem
i odrobiną whisky.
Wtedy dopiero na niego spojrzała. Coś w niej
pękło na widok tego brodatego mężczyzny o groźnym
wyrazie twarzy, który nie chciał przyjąć do wiadomości
jej stanowczego „nie".
- Dobrze, daj to! - Jednym haustem wypiła pół
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 1 3 1
kubka. Nie było gorące, tylko letnie. - Jesteś zado
wolony?
- Na zdrowie. Na wszelki wypadek, gdybyś później
chciała się jeszcze napić, zostawię resztę na nocnym
stoliku.
Phoebe zagryzła wargi. Nos jej poczerwieniał,
a potem cały świat się zamazał.
- O, cholera! Dlaczego musisz tu być? Dlaczego
nie zamknęłam domu i nie wyjechałam na święta do
Holandii? Dlaczego...
- Nie miałem pojęcia, że planujesz jakiś wyjazd.
Jeśli moja obecność tutaj stanowi dla ciebie problem,
to mogę natychmiast wyjechać, ale nie sądzę...
- Nie stanowi. - Tym razem głos jej się załamał.
Wzięła głęboki oddech. - Niczego nie planowałam.
Myślałam...
Patrzyła na niego bezradnie, a z oczu wypływały
powstrzymywane przez dziesięć ostatnich lat łzy.
- Przepraszam. Czy-czy mógłbyś, z ła-łaski swojej,
wyjść?
Nie wyszedł. Wyjął z jej dłoni kubek, postawił go
na biurku i wziął ją w ramiona.
- Jak ty to powiedziałaś? Musimy przestać się
spotykać w ten sposób?
Przytuliła twarz do jego ramienia, ale nawet jego
ciepło nie mogło uciszyć płaczu. Nie próbował jej
pocieszać. Zaniósł ją do sypialni, położył na różowym,
pachnącym lawendą prześcieradle. Potem sięgnął do
klamry paska.
Phoebe była zbyt zobojętniała, żeby protestować.
Zresztą gdyby mogła rozsądnie myśleć, wiedziałaby,
że protest jest ostatnią rzeczą, na jaką ją stać. Chciała,
żeby ją przytulał! Chciała, żeby ktoś wszystko naprawił.
Chciała, żeby ostatnie dwie godziny w ogóle się nie
wydarzyły. Ale wydarzyły się i nic tego nie może
zmienić.
132
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
Przykrył ją po samą szyję, a potem mocno objął.
Czuła na czole ciepło jego oddechu. Policzki miała
mokre od łez. Cholera jasna!
- Jeśli chcesz jeszcze popłakać, kochanie, to nie
żałuj sobie, proszę. Nie zdejmę podkoszulka. Znako
micie wchłania wilgoć.
- Gus, dlaczego się mną zajmujesz? To przecież
nie ma nic wspólnego z tobą - pociągnęła nosem.
- Masz własne spra-sprawy na głowie.
- Panie mają pierwszeństwo. - Przytulił ją do
siebie. Leżała na boku z głową opartą o jego ramię
i jedną ręką na jego piersi. Drugą ręką rozmazywała
po twarzy łzy.
- Betsy jest w ciąży! - Znów się rozpłakała. Za nic
nie mogła nad sobą zapanować.
- Och, czy to o to chodzi?
- Oczywiście, że o to. Ona koniecznie chce wyjść
za mąż!
- Czy to takie straszne?
- Wciąż nie rozumiesz, o co chodzi, prawda?
- Przestała płakać, ale oddychała nierówno, z wielką
trudnością łapiąc powietrze. - Nie chce wracać na
studia!
- Ach, więc tym się martwisz. - Odwrócił się na
bok. Odsunął jej włosy z twarzy, ostrożnie zbierając
pasemka, które przylgnęły do mokrych policzków.
Jeszcze raz pociągnęła nosem i pożałowała, że nie
ma pod ręką chusteczki. Gus, jakby czytał w jej
myślach, wyciągnął rękę ponad głową i podał jej
kilka papierowych chusteczek ze stojącego na nocnym
stoliku pudełka. Wytarła nos i podziękowała. Żadne
z nich nie zwróciło uwagi na to, że noga, którą dla
utrzymania równowagi wyciągnął, pozostała już na
jej nodze.
- Wciąż nic nie rozumiesz, prawda? Prawie pół
życia spędziłam przykuta do tego miejsca. W ciągu
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 1 3 3
ostatnich trzech lat przez trzy i pół miesiąca w roku
przyjmowałam w domu obcych mężczyzn, goto
wałam im posiłki, sprzątałam po nich, wieczorami
znosiłam mecze futbolowe i wysłuchiwałam nie
kończących się opowieści o złowionych rybach i nie
zależnie od tego, co sobie danego dnia zaplano
wałam, gotowałam im to, co upolowali. A wiesz
dlaczego?
- Dlaczego gotowałaś to, co upolowali, czy dlaczego
tu zostałaś? - Wiedział, że musi się wygadać i bardzo
chciał jej to ułatwić.
- Gotowałam to, co upolowali, bo każdy zao
szczędzony na jedzeniu dolar oznaczał, że mogę wydać
jednego dolara więcej na remonty, podatki albo na jej
studia! Zostałam tu, bo mama zachorowała i ktoś
musiał się opiekować nią i dziewczynkami. A potem
zostałam, bo ciotka Phee nie była w stanie mieszkać
sama.
- A twoje siostry? Czy żadna z nich nie mogła się
tym zająć?
- Elida była już wtedy na uczelni, a Betsy liczyła
dni do rozpoczęcia nauki. Nikt mnie nie zmuszał,
żebym została. Zrobiłam to z własnej woli, bo trzeba
było pomóc ciotce Phee, a Elida naprawdę zasługiwała
na to, żeby się uczyć. Przyznano jej nawet niewielkie
stypendium. A Betsy...
- A Betsy? - zapytał Gus po chwili milczenia.
- Betsy - westchnęła Phoebe. - Zawsze traktowałam
ją raczej jak córkę niż jak siostrę. Nawet w dwudzies
tym czwartym roku życia zachowuje się jak dziecko.
- Jesteś zazdrosna?
- O Betsy? Nie. Przynajmniej nic o tym nie wiem.
- Miałem na myśli tego, jak mu tam. No, tego
Henry'ego, który jej zrobił dziecko. Tego, który ci ją
odbiera.
Phoebe pożałowała, że nie może powiedzieć „tak".
134 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
Prawdziwa przyczyna wydawała jej się bardziej
wstydliwa.
- Nie, o niego też nie jestem zazdrosna. Ja... jestem
wściekła, bo byłam taką idiotką. - Podniosła głowę
i oczy z czerwonymi obwódkami spotkały się z jego
opanowanym spojrzeniem. - Ja też byłam zaręczona.
Na studiach. Keith już skończył studia, kiedy ja
musiałam zrezygnować. Sądziliśmy, że przerywam naukę
tylko na jeden semestr. Tak niewiele mi brakowało do
dyplomu... - Zaśmiała się gorzko. - Masz pojęcie, jak
bardzo bezużyteczne jest trzy czwarte dyplomu z bo
taniki?
- Przecież zawsze możesz wrócić. Już nic cię tu nie
trzyma.
- Nie? A dom, który zżera pieniądze i którego nie
mogę sprzedać ani wynająć? A sterta rachunków,
która ciągle tylko rośnie i rośnie? Poza tym teraz
pewnie już nie potrafiłabym nawet odróżnić pręcika
od słupka.
Gus westchnął cicho. Co mógł jej powiedzieć?
Przypomniał sobie, jak zaraz po ślubie pokłócił się
z Avą właśnie o dom. Ona chciała od razu kupić duży
dom w eleganckiej dzielnicy, takiej, z jakiej sama
pochodziła, a on nie chciał się na to zgodzić. Uważał,
że jeśli nie jest się dość ostrożnym, to dom łatwo
może stać się właścicielem człowieka. Zamieszkali
w końcu w luksusowym apartamencie i aż do końca
wciąż kłócili się o to samo. Ava musiała mieć
natychmiast wszystko, czego tylko zapragnęła, a on
ma wrodzoną awersję do zaciągania długów. Długi
pozbawiają kontroli nad własnym życiem.
- Trudno mi się do tego przyznać - szepnęła
Phoebe. - Ale to, niestety, prawda. Przez wszystkie te
lata wmawiałam sobie, że zostałam w domu, bo tak
zdecydowałam, a nie dlatego, że coś mnie do tego
zmusiło. W cichości ducha bardzo byłam z siebie
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 1 3 5
dumna, że jestem taka... taka szlachetna. I tego
właśnie najbardziej się wstydzę! Kiedy Keith mnie
porzucił, wmówiłam sobie nawet, że wcale nie jest mi
przykro. Ale było. Gdzieś głęboko w sobie żałowałam,
że muszę poświęcić wszystko, czego pragnęłam,
zawiesić moje własne życie. A teraz jest już za późno
na zaczynanie od nowa.
Zapadła cisza. Phoebe usiłowała się opanować, ale
zbyt długo tłumiona złość i uraza musiały się z niej
wreszcie wydostać. Płakała, a Gus obejmował ją
mocno.
- Właśnie zaczynałem pracować w agencji - po
wiedział po chwili - w oddziale zajmującym się
międzynarodowym terroryzmem, kiedy poznałem Avę.
Była nie tylko piękna, elegancka i inteligentna, ale
miała też ogromny dar przekonywania. Wtedy, jak
większość mężczyzn w moim wieku, rozum miałem
raczej poniżej pasa... No i pobraliśmy się. Uzgodniliś
my, że Ava wróci na studia prawnicze, a ja zacznę się
przygotowywać do pierwszej akcji. Skończyło się na
tym, że mniej więcej wtedy, kiedy miałem wyjechać
na Bliski Wschód, Ava zaszła w ciążę. Wiesz, jestem
z wykształcenia inżynierem od nafty, a to bardzo
dobre usprawiedliwienie, kiedy agent musi się pokręcić
po tamtej okolicy. No więc w końcu zażądałem od
Avy czegoś, na co ona w żaden sposób nie mogła się
zgodzić i ona tak samo postąpiła ze mną. Nick miał
już wtedy dwa lata i nie pozostało nam nic innego,
jak tylko przeciąć formalne więzy. - Zupełnie nie
wiedział, dlaczego o tym wszystkim opowiada. Może
chciał ją oderwać od jej własnych problemów?
- A kto się opiekował dzieckiem? Ty i Nick nie
macie sobie zbyt wiele do powiedzenia.
- Opieka nad dzieckiem? - Wybuchnął śmiechem.
- Ja żyłem na walizkach, gotów do wyjazdu na każde
wezwanie, a Ava znała się na prawie i na dodatek jej
136 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
wuj był sędzią w sądzie najwyższym. Podpisaliśmy
umowę, która przyznawała mi prawo widzenia dziecka
w „uzgodnionych, odpowiadających obu stronom
terminach". Tyle tylko, że nigdy nie udało mi się
uzgodnić odpowiadającego jej terminu. Kiedy kilka
lat później Ava powtórnie wyszła za mąż, pomyślałem,
że może rzeczywiście dziecku będzie lepiej beze mnie.
Co mu przyjdzie z obcego faceta wdzierającego się
w spokojne życie rodzinne? A poza tym, nie bardzo
potrafię nawiązywać stosunki z ludźmi.
- No, nie wiem - mruknęła Phoebe, głaszcząc
jedwabistą skórę jego ramienia. - Niektóre stosunki
bardzo dobrze ci się udają.
- Nie wierz w to, skarbie - powiedział gorzko.
- Jeśli człowiek żył bez korzeni tak długo jak ja, to
potem jest już za późno, żeby wszystko zmieniać,
nawet gdyby się bardzo chciało.
Za późno, pomyślała Phoebe. Przecież nie może się
z nim kłócić o to, czego sama się obawia. Nawet
gdyby udało jej się pozbyć tego domu i zapłacić
wszystkie rachunki, czy dałaby radę przenieść się
w nowe miejsce i stawić czoło przeciwnościom losu?
Przerażała ją taka perspektywa. Ale najbardziej ze
wszystkiego przerażała ją świadomość, że nie chce już
zaczynać wszystkiego sama. Chce to zrobić z Gusem.
Razem, we dwoje, gdzieś... Gdziekolwiek. Ale jak to
urzeczywistnić, jeśli żadne z nich w taką możliwość
nie wierzy?
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Być przytulaną przez całą noc to najwspanialsze
uczucie na świecie, pomyślała Phoebe. Obudziła się,
ale bała się choćby poruszyć, żeby za szybko nie
skończyć tej nocy. Za oknem szarzało. Jest może
szósta, może siódma rano, zależnie od pogody.
Ostrożnie wyprostowała jedną nogę, potem drugą.
Śpiący Gus dopasował się do nowego układu jej
ciała tak, jakby przespali razem całe życie. Twarz
miał wtuloną w tył jej głowy, obejmował ręką
jej talię.
Phoebe uświadomiła sobie istnienie intensywnego
ciepła wciskającego się w dołek między jej pośladkami.
Spróbowała to przycisnąć mocniej i wstrzymała
oddech, poczuwszy natychmiastową reakcję.
Nie myśl o tym! Przez tyle lat zupełnie nieźle sobie
bez tego radziłaś! Myśl o czymkolwiek innym!
W ciągu kilku następnych minut udało jej się
myśleć wyłącznie o pogodzeniu się z Betsy i o tym,
jak przeżyć tych kilka następnych dni, nie tracąc ani
odrobiny dumy i godności.
Gus poruszył się przez sen. Znów zamknęła oczy.
Może to już ostatni raz w życiu budzi się w ramionach
kochanego mężczyzny. Jeszcze dwa dni i dwie noce.
A może zatrzymać go, nie pozwolić mu odejść? Tak
czy tak, na pewno wyjedzie, a ona zupełnie nic na to
nie poradzi. Phoebe niechętnie wróciła do rzeczywis
tości i zdjęła jego ramię ze swoje talii.
- Nie uciekaj - mruknął przez sen Gus i zanim
zdołała się uwolnić, ramię wróciło i zacisnęło się
1 3 8 BiaŁy SŁOŃ PANNY PHOEBE
wokół niej. Zamknął w dłoni jej pierś. Poczuła, jak jej
determinacja słabnie.
- Lepiej pójdę się umyć i ubrać. - Odsunęła
jego dłoń. - Będą chcieli się napić kawy, kiedy
tylko...
- Dzieciaki długo śpią. - Dłoń ześlizgnęła się na jej
brzuch. - Poza tym całą noc rozmawiali.
- Mimo to jest...
- Mnóstwo czasu - dokończył rozpoczęte przez
nią zdanie. Przytulił twarz do jej szyi i zaczął całować
jej ramię, a ona poddała się miękko.
Dopiero dużo później zaczęła się nad tym za
stanawiać. Zniknęło wszechobecne w jej życiu poczucie
winy. Myślała też o wrodzonym poczuciu obowiązku
i wszystkich urazach, które tak długo w sobie
hodowała. Gdzie się to podziało? Zniknęło. Miała
wrażenie, że jest cebulką kwiatu, którą przykrywa się
zeschłymi liśćmi. Wczorajsze zwiędłe kwiaty to już
przeszłość. Poczuła ciepło, zobaczyła światło i już
zaczyna wypuszczać młode pędy.
- Chcesz jeszcze porozmawiać? - zapytał cicho.
Bała się zaufać swemu głosowi, więc tylko pokręciła
przecząco głową. Rozmawiać? Teraz? Komu potrzebne
są słowa?
Odwrócił ją twarzą do siebie. Patrzyła przez na
wpół przymknięte powieki w jego twarz, tak bliską
i tak bardzo drogą. Uśmiechał się do niej, aż dostała
gęsiej skórki od tego uśmiechu. Ma grube brwi,
czarne jak atrament, ale zadziwiająco miękkie. Czy to
te same brwi, spod których miesiąc temu tak groźnie
na nią patrzył? Przyglądała się jego twarzy: wystającym
kościom policzkowym, bardzo czarnym i gorącym
jak płonące węgle oczom, czerwonym ustom, scho
wanym w gęstwinie czarnego zarostu, i z całej siły
próbowała zapamiętać wszystkie najdrobniejsze szcze
góły. Za tydzień, za rok, nawet za sto lat przywoła
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 1 3 9
w pamięci układ zmarszczek w kącikach jego oczu,
sposób, w jaki...
Dotknięcie jego ust przeszyło ją jak błyskawica.
Było zbyt silne, aby mogła mu się oprzeć. Zamknęła
oczy. Gorąca skóra ocierała się o jej ciepłe, delikatne
ciało, mięśnie napinały się i wiotczały na przemian.
Całował ją coraz mocniej, namiętniej, aż wreszcie
posiadł ją całą.
Otarła się twarzą o jego tors i głośno westchnęła.
Jej wargi znalazły nabrzmiały wzgórek sutki. Dotknęła
jej językiem, a po chwili chwyciła zębami. Wciągnął
głęboko powietrze i poczuła, jak jego płaski brzuch
drgnął pod nią.
- Słodka Phoebe, zabijasz mnie po troszeczku
- westchnął.
Boże, jeśli tylko wspomnienia mają im pozostać na
całą resztę życia, to chciała, żeby niektóre z nich
długo nie zatarły się w jego pamięci. Jej dłoń zaczęła
się powoli przesuwać na dół, zatrzymując się po
drodze w kilku interesujących miejscach i wreszcie
dotarła do celu. Palce przeczesywały napotkaną tam
splątaną gęstwinę. Pozwoliła im poruszać się swobod
nie, pieścić, ściskać i masować, aż nagle Gus gwał
townie chwycił ją za rękę.
- O, Boże! Dziewczyno, co ty wyprawiasz?
- Nie wiesz? Więc chyba coś źle robię. Jeśli mi
pokażesz...
- Już ja ci pokażę.
Gwałtownym ruchem przekręcił się na brzuch
i rozsunął jej uda. Oczy mu błyszczały, a ciężki
oddech zakłócał ciszę wczesnego poranka.
- To nie powinno się stać, ale teraz jest już za
późno - powiedział.
Wszedł w nią jednym pchnięciem, które wyrwało
ostry jęk z jego piersi, a ją zmusiło do cichego
westchnienia. Prąd przebiegał przez ich ciała, gdy
140 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
leżeli, nie mając odwagi się poruszyć. W najdalszym
zakamarku mózgu Phoebe zrodziło się przekonanie,
że gdyby zaraz miała umrzeć, to i tak już doświadczyła
całkowitej szczęśliwości.
Wtedy Gus zaczął się poruszać, a jej całkowita
szczęśliwość stała się jeszcze bardziej pełna.
Phoebe obudziła się po raz drugi. Cienki promyk
zamglonego słońca padał na łóżko. Noga Gusa
spoczywała na niej bezwładnie. Phoebe pogłaskała ją
delikatnie, tak, żeby się nie obudził.
Czyżby naprawdę uśmiechał się przez sen, czy też
tylko tak się jej wydaje? Właściwie może to i nie
uśmiech, ale w każdym razie Gus zupełnie nie
przypomina teraz tamtego spiętego człowieka tar
ganego nocnymi koszmarami, który przyjechał do
niej kilka tygodni temu.
Ostrożnie uwolniła się z jego objęć i usiadła na
brzegu łóżka. Coraz dokładniej czuła obezwładniającą
niemoc, która zawładnęła jej ciałem.
W chwili gdy wyszła spod prysznica, zadzwonił
telefon. Prędko nałożyła szlafrok, mocując się z ręka
wami, które w żaden sposób nie chciały się wsunąć
na mokre ręce.
- Odbieram! - zawołała głośno Betsy. Wtedy
dopiero Phoebe uświadomiła sobie, że w kuchni już
ktoś jest. Potem poczuła zapach świeżo parzonej kawy.
Zastanawiała się, czy wsunąć się z powrotem do
łóżka i przytulić do Gusa, czy też wyrzucić tamtą
dwójkę z kuchni, żeby mógł nie zauważony prześlizgnąć
się do swojego pokoju. W końcu uczesała się, ubrała
i pospieszyła na spotkanie nowych nieszczęść, jakie
może przynieść dzień.
W sobotę Betsy wyjechała do Richmond, gdzie
miała się spotkać z Henrym w jego rodzinnym domu.
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
141
Obiecała, że wkrótce przywiezie go do Shawdon,
żeby poznał Phoebe.
- Teraz, kiedy już przyzwyczaiłaś się do tej myśli,
na pewno go pokochasz - powiedziała Betsy. - Będzie
dla ciebie jak brat, którego zawsze chciałaś mieć.
Phoebe jakoś nie mogła sobie przypomnieć, żeby
kiedykolwiek chciała mieć brata. Wcale nie podobał
jej się mężczyzna, który pozwolił na to, żeby jego
ciężarna narzeczona musiała samotnie stawić czoło
swej rodzinie. Uznała jednak, że krytykowanie Hen-
ry'ego w tej chwili niczego nie naprawi.
- Na pewno mi się spodoba, kochanie. Daj mi
tylko znać kilka dni wcześniej, na wypadek, gdybym
musiała odwołać przyjazd kilku gości.
- Albo na wypadek, gdybyś wreszcie sprzedała
dom. - Uśmiech Betsy w jednej chwili zmienił się
w grymas rozkapryszonego dziecka. Phoebe przygo
towała się na to, co miało nadejść. Żadnego poczucia
winy, obiecała sobie. - Czy naprawdę chcesz go
sprzedać, Fooby? To taki wspaniały stary dom. Zawsze
go kochałam. Rozumiem, oczywiście, dlaczego ciotka
Phee zapisała go tobie, a nie podzieliła między nas,
chociaż ja i Elida byłyśmy tak samo jej krewnymi.
Ale pomyśl tylko, ile on dla nas znaczy. Pomyśl
o moim dziecku, które dorośnie i w każde Święto
Dziękczynienia będzie wracać do domu, gdzie ja się
wychowałam i gdzie mieszkała jego babcia i jego
pra-pra-pra...
- Chcesz powiedzieć, że mam zatrzymać ten dom
jak jakąś relikwię, żebyś mogła tu przywozić swoją
nową rodzinę na kilka dni w Święto Dziękczynienia,
tak? Czy o to właśnie ci chodzi?
- I może czasami nawet na Boże Narodzenie.
Pamiętasz, jak zawsze w Święto Dziękczynienia ciotka
wstawiała chryzantemy i gałązki choinki do tej
mosiężnej wazy w holu, a...
1 4 2 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
- Zawsze je tam wstawiam.
- ...a ten stary kryształowy wazon na serwantce
zawsze był pełen gałęzi cedru i jemioły.
- I nadal jest.
- I zawsze robiło się szynkę od Elberta, a na stole
stała karafka z winem od niego, a panna Em przysyłała
nam cukierki w takiej śmiesznej, zrobionej na drutach
skarpetce, i...
- Nie zapomnij o konfiturach Ameldy - dodała
Phoebe z przekąsem.
- Wiesz, to ważne, żeby dać dzieciom poczucie
stabilności, zakorzenienia w czymś, co jest większe od
nich. Czy wiesz, że badania wykazały...
- Och, bardzo dobrze cię zrozumiałam. A ponieważ
tak bardzo zależy ci na korzeniach i na tradycji
rodzinnej, pozwolę, żebyś razem z Henrym opłacała
utrzymanie, podatki i ubezpieczenie tej całej historii
rodzinnej.
Phoebe wyszła, nie słuchając już tłumaczeń Betsy,
że wcale nie o to jej chodziło, naprawdę, i że nie
miała zamiaru pozbawiać Phoebe jej domu, że
z radością by to robili, gdyby było ich na to stać, ale...
No właśnie.
Phoebe przeprosiła Betsy, zanim jej ostatnia walizka
zniknęła w miniaturowym bagażniku małego spor
towego samochodu. Trochę popłakały przy pożeg
naniu, obiecały sobie, że naprawdę niedługo znów się
spotkają.
Patrzyła za oddalającym się czerwonym samo
chodem i czekała na pojawienie się dobrze znanego
poczucia winy. Nie pojawiło się. Wruszyła ramionami
i wróciła do domu. Gus i Nick byli pochłonięci
rozmową i niszczeniem resztek wczorajszej szarlotki.
Gus musiał użyć wszystkich swoich zdolności
dyplomatycznych, żeby osiągnąć porozumienie z sy
nem. Może nigdy nie będą pokrewnymi duszami
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
143
i pewnie nie nadrobią tych wszystkich straconych lat,
ale teraz przynajmniej mają jakieś podstawy, na
których można coś zbudować. Zrozumiał wreszcie
prosty fakt, że Nick nie potępia wszystkiego, co
ceni jego ojciec. Dzieciak jest po prostu idealistą.
Święcie wierzy w to, że gdy tylko świat zda sobie
sprawę, że współpraca w zarządzaniu naszą planetą
leży w interesie całej ludzkości, wszystko natychmiast
się uspokoi, a ludzie będą żyli długo i szczęśliwie.
Gus zbyt długo żyje na tym świecie, żeby wierzyć
w takie bajki. Wątpił nawet, czy w ogóle kiedykolwiek
był taki naiwny. Nie wychowywał się przecież w od
izolowanym od świata zewnętrznego środowisku,
jak jego syn.
Ojciec Gusa był policjantem w drugim pokoleniu.
Mocno stąpał po ziemi, był ordynarny i zupełnie
nieprzekupny. Matka Gusa, starsza córka dyrektora
restauracji, wierzyła w Boga, rodzinę i dobre jedzenie.
Oboje umarli przedwcześnie, ale zdążyli jeszcze
wszczepić synowi wartości, które sami cenili. Gus
bardzo żałował, że Nick nie może poznać Nicolasa
i Marii Galanos, chociaż, z drugiej strony, chłopiec
pewnie nie umiałby ich docenić. W każdym razie na
pewno nie teraz. Już niedługo sam zrozumie, że nie
zawsze można odróżnić gruboskórnego świętego od
pozłacanego grzesznika. Pozory zwykle mylą.
W sobotę późnym wieczorem Gus zszedł na dół,
trzymając w jednej ręce ortalionową torbę podróżną
Nicka, a w drugiej - swoją starą skórzaną walizkę.
Na ten widok serce Phoebe podskoczyło do gardła.
Uśmiechnęła się i zmusiła do udawania, że świat
wcale nie zawalił jej się na głowę.
- Już wyjeżdżacie? - zapytała pogodnie.
- Moje cztery tygodnie kończą się jutro, a ponieważ
i tak muszę odwieźć Nicka na lotnisko, pomyślałem,
że wyjadę wcześniej.
144
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
- Tak... to chyba rozsądne.
Uśmiechaj się, do cholery. Jeśli teraz się rozpłaczesz,
to na zawsze zapamięta, że masz czerwone oczy
i kapie ci z nosa! A może będziesz go błagać? Albo
pobij go, zwiąż i zamknij na strychu.
Uśmiechnięty Nick schodził po schodach. Zupełnie
niepodobny do ojca. Przypomniała sobie w tym
momencie, że Gus już kiedyś był żonaty. W końcu
nie ma to żadnego znaczenia, jak mało go teraz
obchodzi jego była żona, bo przecież kiedyś tak
bardzo ją kochał, że się z nią ożenił. To dziecko
zrobili razem. Nawet teraz jest w większym stopniu
własnością Avy, niż kiedykolwiek będzie jej wła
snością.
- Będzie mi brakowało Stumpa - zawołał Nick.
Wszedł do salonu i przyniósł stamtąd torbę z książ
kami. Phoebe miała poważne wątpliwości, czy chociaż
otworzył którąś z nich podczas pobytu w Shawdon.
- Do widzenia, panno Phoebe. Dzięki za wspaniałe
żarcie. To naprawdę rewelacyjne miejsce.
- Idź rozgrzać silnik - powiedział Gus i podał
chłopcu kluczyki. - Ja zaraz przyjdę.
Nick uśmiechnął się do nich porozumiewawczo,
a Phoebe zastanowiła się, co też on podejrzewa.
Westchnęła. W końcu to żadna różnica. Nigdy więcej
ich nie zobaczy.
- Phoebe, przykro mi, że...
- Nawet nie próbuj się usprawiedliwiać! - Oczy
miała suche. Może sobie być cała połamana w środku,
ale prędzej umrze, niż da mu coś po sobie poznać.
- Dobrze, nie będę. Skłamałbym mówiąc, że mi
przykro, chociaż Bóg jeden wie, że tak być powinno.
W tych okolicznościach nie było to zbyt mądre, ale
naprawdę nie potrafię tego żałować. - Dotknął palcem
jej ust, jak gdyby nie chciał pozwolić, żeby się z nim
spierała. - Kiedy tu przyjechałem, byłem... ale przecież,
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
145
do diabła, dobrze wiesz, jak było. Jesteś dokładnie
tym, czego potrzebuję, tylko że na początku nie
miałem dość rozumu, żeby to pojąć.
Serce znów podskoczyło do gardła, ale nie odezwała
się. Nie śmiała znów mieć nadziei.
- Ale ja nie jestem tym, czego ty potrzebujesz,
Phoebe. Musisz mieć możliwość dokładnego rozejrzenia
się w sytuacji. Może nawet oboje musimy to zrobić.
- Chcesz powiedzieć, że musimy na to spojrzeć
z dystansu.
Skinął głową, a ona miała ochotę go uderzyć.
Ładny mi dystans. To tylko takie eleganckie określenie
ucieczki. Dobrze, pokaże mu, co może sobie zrobić
z tym swoim dystansem!
- Pozdrów ode mnie pana Rappoporta, dobrze?
To taki przemiły człowiek. Żałuję, że nie przywozi ze
sobą żony, ale ona pewnie bardzo by się tu nudziła.
- Phoebe! Cholera, dziewczyno, spróbuj zrozumieć!
Nie możesz tak po prostu zmienić tematu!
- Jak po prostu? A myślisz, że czego oczekiwałam
od ciebie? Poświęcenia? - Jej wymuszony uśmiech
nikogo by nie przekonał. - Przecież tylko się z tobą
przespałam. Nie przysięgałam ci niczego. Poza tym,
mam swoje plany. Jak tylko sprzedam dom, będę
miała tyle zajęć, że na pewno nie starczy mi czasu na
myślenie o...
W jego oczach pojawił się nagły błysk. Objął ją
i przywarł ustami do jej warg. Żadnej finezji, delikat
ności, tylko czysta frustracja i... chyba gniew.
Skończył, a ona patrzyła na niego wielkimi jak
spodki oczami. Była bardzo blada. Powoli podniosła
dłoń i dotknęła ust. Gus zaklął. Usłyszeli klakson.
Nick się niecierpliwił.
- Opowiadałem ci o Avie. Nic nie zrozumiałaś?
- Zapomniałeś tylko dodać, że wszystkie kobiety
są takie same, a ponieważ z jedną ci się nie udało, to
146
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
nie uda ci się z żadną inną. No więc dobrze. Mówiłam
ci, że ja też kiedyś byłam zaręczona i to on odszedł.
Czy sądzisz, że jestem po tamtym doświadczeniu zbyt
zgorzkniała, żeby pokochać innego mężczyznę? Nie
jestem. To chyba dowodzi wyłącznie mojej głupoty.
Nic mnie już nie nauczy.
To tyle, jeśli idzie o dumę.
- Wcale nie jesteś podobna do Avy. - Patrzył na
nią błagalnie. - Jesteś zupełnie wyjątkowa. Nigdy
w życiu nie spotkałem nikogo podobnego, ale to
jeszcze nie znaczy... - przerwał. Nick znów nacisnął
klakson. - Po prostu za bardzo się różnimy!
- Oczywiście. Ty pochodzisz z New Jersey, a ja
z Północnej Karoliny. Ja jestem blondynką, a ty
brunetem. Jesteś mężczyzną, a ja...
- Przestań, do cholery! Wiesz przecież, o co mi
chodzi! Jestem prostakiem, nie mam salonowych ma
nier, jestem wybuchowy i brutalny. Bardzo dawno
temu przestałem wierzyć w miłość, jeśli w ogóle kiedyś
w nią wierzyłem. Jesteś zbyt uczciwa, żeby zadowolić się
namiętnością, żądzą i próżnością uchodzącą za...
- Już przestań! Wystarczy! Nie jesteś nikim takim.
Może rzeczywiście jesteś trochę wybuchowy, ale to
nie jest najgorsza cecha. Ja też czasem potrafię się
zniecierpliwić.
- Tak, oczywiście. - Zaśmiał się gorzko. - Kochanie,
tak bardzo różnimy się od siebie, że to prawie cud, że
mówimy tym samym językiem. Jesteś taka słodka,
delikatna, wspaniałomyślna, cierpliwa i dobra. Masz
w sobie wszystko, co mężczyzna pragnie znaleźć
w kobiecie i co tak rzadko znajduje.
- Nonsens.
Tym razem roześmiał się naprawdę rozbawiony,
a chwilę później w drzwiach pojawił się Nick i zanim
zdążyła się zorientować, Gus zniknął.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Minął tydzień. Miała nadzieję, że jej przejdzie, ale
nie przeszło. Myślała, że ból ustąpi, ale nie ustąpił.
Wyczekiwała dzwonka telefonu i biegła za każdym
razem, kiedy usłyszała sygnał.
Dzwoniła Elida z Florencji, żeby powiedzieć, że jak
tylko znajdzie jakieś mieszkanie, przyśle Phoebe adres
i numer telefonu. Betsy zadzwoniła, żeby powiedzieć,
że jest zachwycona rodzicami Henry'ego i że oni
także są nią zachwyceni, i żejego młodsza siostra jest
milutka, ale bardzo rozpieszczona, i że wszystkich
podekscytowała wiadomość o dziecku, i czy Phoebe
będzie się bardzo gniewać, jeśli ślub odbędzie się
w domu Henry'ego. Mają ogromny dom nad James
River i kilometry szklarni z różnymi kwiatami i Phoebe
na pewno będzie zachwycona!
W deszczowy poniedziałek na początku grudnia
zadzwonił Lloyd Stanley.
- Chyba wygraliśmy los na loterii.
Po chwili niedowierzania i po wybuchu entuzjazmu
Phoebe wróciła na ziemię i zaczęła wypytywać
o szczegóły.
- Chcesz powiedzieć, że dostanę całą cenę wywoław
czą? Nie targowali się? Ale przecież planowaliśmy, że
coś opuścimy... Tak... tak... oczywiście. Och, nie
mogę uwierzyć, że to się wreszcie stało! Naprawdę nie
przedłożyli ci kontrpropozycji? Może ktoś im powie
dział, że na mojej posiadłości jest ukryta kopalnia złota.
- Mam zadzwonić do nich i powiedzieć, że mogą
to kupić taniej?
148 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
- Spróbuj tylko! Ale powiedz sam, czy to nie
dziwne?
- Dziwne, ale czasami i tak się zdarza. Jestem
przekonany, że agent, który się ze mną skontaktował,
reprezentuje jakieś konsorcjum, które dokładnie wie,
czego chce. Są z innego stanu, więc mogą nie mieć
wyczucia... Tak... Oczywiście, że to uczciwe! Tłuma
czenie kupcowi, czego chce, a czego nie chce, to
naprawdę nie moja rola.
Phoebe przytuliła słuchawkę do policzka, napisała
na kartce cenę wywoławczą i podkreśliła ją kilka razy.
- Co? Tak, uważam, że im szybciej, tym lepiej.
Może być dziś o drugiej?
Przez kilka następnych dni Phoebe była zbyt zajęta,
żeby myśleć o czarnobrodym, ponurym mężczyźnie,
który tak nieoczekiwanie wtargnął w jej życie, prze
wrócił je do góry nogami i odszedł. Była zbyt
zdenerwowana, żeby przesypiać noce, a kiedy w końcu
udało jej się zasnąć, nie śniła jej się wolność, tylko
Gus Galanos. Teraz przynajmniej dni wypełniało jej
coś innego niż bezowocne żale.
Musiała pozbyć się korników, naprawić ganek
i opróżnić wypełniony kuframi i pudełkami strych.
Prawdopodobnie jest gdzieś giełda kolekcjonerów, na
której można by sprzedać licencje łowieckie z początku
dwudziestego wieku, ale nie ma ani siły, ani czasu,
żeby się tym zająć.
A co zrobić ze starym batem? Albo z dziecinnymi
kaloszami czy z setką zardzewiałych puszek po kawie?
Pakowała w torby i w pudła wszystkie rzeczy, które
należało wyrzucić, próbując nie poddawać się wspo
mnieniom.
- To tylko rzeczy - mówiła sobie ze sto razy
dziennie. Mimo że była tak bardzo zapracowana, nie
udało jej się zupełnie uciec od myśli o nawiedzającym
jej sny mężczyźnie. Był wszędzie. Siedział na krześle
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
149
w kuchni i w wielkim skórzanym fotelu. Wyraźnie
widziała, jak stoi pod sekwoją.
Jasna cholera! Mrugała oczami, chcąc odpędzić
marę, ale obraz tylko rozmazywał się na chwilę
i zaraz wracał. Przyłapała się na myśleniu o tym, co
dobrego przygotować na obiad, żeby mu dogodzić,
i o sprawach, którymi chciałaby się z nim podzielić.
Któregoś ranka podniosła z fotela poduszkę i roz
płakała się nad znalezioną tam ćwierćdolarówką
i tabletką od bólu głowy. Po prostu siedziała i ryczała.
O, nie, to się musi skończyć!
Podpisała już wstępną umowę. Myślała, że ten
dzień nigdy nie nadejdzie, ale w końcu naprawdę
przyszedł. Więc dlaczego tak często chce jej się płakać?
To idiotyczne! Przecież ma to, czego chciała. Jej
marzenie wreszcie się spełniło - jest wolna! Ma przed
sobą całe życie. Zobaczy nowe miejsca, pozna nowych
ludzi. To naprawdę bardzo ciekawe, powiedziała sobie
i prawie w to uwierzyła.
- Uprzątnęłam strych i zabudowania, ale wciąż
jeszcze mam mnóstwo różnych rzeczy - powiedziała
do Lloyda Stanleya, gdy jedli razem obiad w Colonial.
- Co z tym wszystkim zrobić?
- Masz wiele antyków. Powinnaś wezwać rzeczo
znawcę i zorganizować aukcję. Musisz, oczywiście,
zostawić sobie wszystko, z czym jesteś związana
uczuciowo.
Phoebe starannie rozkruszała bułeczkę. Ze wszystkim
jest związana uczuciowo i na tym właśnie polega
problem. Na samą myśl o wpuszczeniu do domu
ciotki Phee obcych ludzi, zainteresowanych jedynie
materialną wartością przedmiotów, grzebiących w rze
czach, które do niej należały i wywożących je Bóg wie
dokąd, czuła się jak morderca.
- A może nowy właściciel zechce zostawić sobie co
150
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
ładniejsze rzeczy? - zastanawiała się. - Niezależnie
od tego, co ma zamiar zrobić z domem, będzie
potrzebował jakichś mebli, a rzeczy ciotki Phee
pasują tam tak doskonale. Zawsze tam były i to
po prostu nieuczciwe zabierać je stamtąd po tylu
latach.
Pośrednik przyjrzał się jej, jakby obawiał się o jej
zdrowie psychiczne. Phoebe rozkruszyła całą bułeczkę
i westchnęła. Nikt nie przyrządza ryby tak wspaniale,
jak robią to w Colonial. Jednak chyba ostatnio
potrawy straciły smak. Wszystko straciło smak.
Gratulował sobie, że udało mu się w ostatniej
chwili uciec. Jechał bardzo szybko. Nawet Nick coś
zauważył. Pod pewnymi względami chłopak był
znacznie mądrzejszy od swego ojca. Może nawet pod
wieloma względami.
- Co się stało, tato? Myślałem, że coś między
wami jest - powiedział Nick, kiedy jechali na północ.
Oddali w kasie bilet Nicka i Gus sam odwoził syna
do szkoły. Sądził, że dopóki jest w ruchu, nic mu nie
zagraża. Co do tego też się mylił.
- No, tak... - Gwałtownie szukał odpowiedzi.
Bąknął, że radził jej, jaką ma podjąć decyzję w in
teresach, a Nick wystrzelił z następnym celnym
pytaniem.
- Znowu poświęcenie, co, tato?
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz. Co byś
powiedział, gdybyśmy zatrzymali się w najbliższym
mieście i znaleźli jakąś knajpkę, gdzie dają dobrą
pizzę? A może hamburgera i frytki?
- Wykręcasz się, tak? Złapała cię! Naprawdę cię
złapała!
- Nick, uspokój się, dobrze? Posłuchaj, panna
Shaw i ja... no, zaprzyjaźniliśmy się, ale...
- Tak, zauważyłem. Wczoraj w nocy zaglądałem
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 1 5 1
do twojego pokoju, zanim poszedłem spać. Tylko że
ciebie tam nie było.
- No i co z tego?
- No i co z nią zrobisz? - Nick nie ustępował.
Gus zaklął w języku zupełnie niezrozumiałym dla
jego latorośli. - No, już w porządku. Zerwałem z nią.
I masz rację, może rzeczywiście wpadłem, ale mam
przynajmniej dość rozumu, żeby odejść, zanim które
kolwiek z nas zacznie cierpieć.
- Dobrze, już dobrze - powiedział Nick i następne
sto kilometrów przejechali w milczeniu.
Gus chodził po swoim pustym mieszkaniu i próbo
wał przekonać samego siebie, że jeszcze niezupełnie
oszalał. Ze sto razy podnosił słuchawkę, chcąc
zadzwonić do Phoebe, żeby usłyszeć jej głos, i sto
razy ją odkładał, nie nakręciwszy nawet numeru.
Popatrzył przez okno na szare niebo i przypomniał
sobie inne okno. Z tamtego okna widać było dżunglę,
która tylko dlatego zarosła całą okolicę, że jakaś
kobieta nie miała serca wyciąć tego, co trzeba czasami
usunąć.
Próbował o niej zapomnieć. Wreszcie wymyślił, że
kupi jej dom, dając jej tym samym możliwość ucieczki
przed nim. Będzie bezpieczna, gdy tylko opuści
Shawdon. Przecież nie popędzi za nią, jeśli nie będzie
wiedział, dokąd pojechała. Potem sam prędko zapomni
o cichej kobiecie o długich włosach, znamieniu pod
lewą piersią i uśmiechu, który potrafi stopić hartowaną
stal. Tak, to wspaniały plan.
Powiedział sobie, że kupienie tego domu jest bardzo
mądrym posunięciem. W porównaniu do cen obo
wiązujących w New Jersey jest bardzo tani. Poza
tym, jeśli poważnie myśli o założeniu firmy consultin-
gowej, będzie potrzebował jakiejś siedziby. Wprawdzie
nie podjął jeszcze ostatecznej decyzji, ale już kilka
152
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
międzynarodowych firm chciało go wynająć do
szkolenia personelu. Jeśli zdecyduje się na założenie
własnego interesu, to Shawdon będzie tak samo dobrą
bazą treningową, jak każde inne miejsce na świecie.
Dom nie jest wprawdzie w jego stylu, ale przynajmniej
jest tam spokój. Daleko od szosy, ale blisko do
lotniska. Jest telefon, bieżąca woda, elektryczność.
I wspomnienia.
Gus westchnął ciężko. Może powinien wreszcie
przestać się oszukiwać. Może powinien wrócić do
agencji i poprosić o przydział gdzieś na drugi koniec
świata. Świat jest duży. Człowiek musi się nieźle
nabiegać, żeby znów stanąć twarzą w twarz ze
ścigającymi go demonami.
Tego dnia miała pojechać do miasta, żeby podpisać
ostateczną umowę. Ubierała się bardzo starannie.
Nie będzie tam wprawdzie nikogo oprócz Lloyda
i jego pracowników, ale...
To są podstawy, powiedziała sobie. W końcu dziś
jest pierwszy dzień drugiej połowy jej życia.
Więc dlaczego ma taki ponury nastrój?
Lloyd z tej okazji wyjął butelkę niezbyt drogiego
szampana i ceremonialnie wystrzelił z korka. Phoebe
westchnęła. Nie ma ochoty na szampana. Nie ma
ochoty świętować. Chce załatwić sprawę i mieć to
z głowy.
- Teraz, kiedy już wreszcie pozbyliśmy się tego
domu, mogę ci powiedzieć, że nie przypuszczałem,
żeby kiedykolwiek udało nam się go sprzedać - po
wiedział. Ma za szeroki uśmiech i zbyt jasne oczy,
pomyślała Phoebe.
Ostatnio nic jej się nie podoba, wszystko krytykuje.
To pewnie tylko nerwy. Strach przed nieznanym.
Wypiła łyczek szampana, wygładziła spódnicę na
kolanach i uśmiechnęła się.
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 153
- Zaczynamy?
- Jeśli jesteś gotowa, moja droga - wręczył jej
swoje kosztowne wieczne pióro - jestem do usług.
Wzięła pióro, grubsze i cięższe od jej własnego.
Wydawało jej się, że musi ważyć tonę. Odłożyła je,
wytarła zwilgotniałą dłoń o spódnicę i znów wzięła
pióro. W miejscach, gdzie miała złożyć podpisy,
widniały małe czerwone krzyżyki. Akuratny Lloyd
nic nie pozostawił przypadkowi. Phoebe pomyślała,
że naprawdę nie ma się nad czym zastanawiać. I nagle
okazało się, że zupełnie nie może tego zrobić.
- Przepraszam, ja... - Łzy napłynęły jej do oczu,
odłożyła pióro i odwróciła się.
Natychmiast podbiegł do biurka. Zadawał pytania,
na które nie ma odpowiedzi, głaskał ją i pocieszał.
- Nie wiem dlaczego - powtórzyła po raz trzeci.
- A może chciałabyś porozmawiać z nabywcą?
Wiem, że wczoraj w nocy przyjechał do miasta.
Przyprowadzę go tutaj.
- Sam z nim porozmawiaj, Lloyd. Ja jadę do domu.
Wyszła i zostawiła go z szeroko otwartymi ustami.
O ile dobrze go zna, to miał je otwarte jeszcze
w chwili, gdy podjeżdżała pod dom. Nic ją to nie
obchodzi. Teraz chce tylko, żeby ją zostawiono
w spokoju.
Potrzebuje swojego domu. Potrzebuje ciszy i spokoju
Shawdon, jego uzdrawiających fluidów, żeby wyleczyć
zranioną duszę i ukoić ból, który rozrywa ją na
strzępy...
Phoebe przechadzała się po pokojach, słuchała
głosów i przyglądała się duchom. Nagle usłyszała
nadjeżdżający samochód. To na pewno Lloyd. Przy
jechał, żeby ją przekonać. Biedaczek. Jeśli wszyscy
jego klienci są tak kapryśni jak ona, to cud, że już
dawno temu nie wstąpił do Legii Cudzoziemskiej.
Nie, to nie Lloyd. Lloyd wszedłby frontowymi
154
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
drzwiami. Poza tym nigdy w życiu nie pomyliłaby
odgłosu kroków nadchodzącego od strony sieni
człowieka...
- Gus? - szepnęła i czekała, wpatrzona w drzwi
kuchni.
Przez długą chwilę po prostu stali i patrzyli na siebie.
- Dlaczego? - zapytał wreszcie.
Phoebe pokręciła głową, odetchnęła głęboko i pró
bowała udawać, że on naprawdę tu jest, żywy, że to
nie zjawa wywołana jej ogromną tęsknotą. Zupełnie
zwariowała. Podejrzewała, że to nastąpi, zanim jeszcze
wyjechała z miasta. Teraz ma dowód.
- Dlaczego? Tylko to mi wytłumacz.
Żywy, oddychający dowód. Powoli docierało do jej
świadomości, że ten pachnący wełną, zimnym powiet
rzem i delikatną wodą kolońską mężczyzna jest zbyt
konkretny, żeby mógł uchodzić za wytwór jej wyob
raźni.
- Dlaczego? - szepnęła. - Co dlaczego?
- Przecież tego właśnie chciałaś. Wolności. Chciałaś
mieć pieniądze na spłacenie wszystkich długów, a po
tem chciałaś gdzieś wyjechać i zacząć życie od nowa.
Czy naprawdę tego właśnie chciała? Teraz mogła
myśleć tylko o jednej rzeczy, której chciała nade
wszystko na świecie i nie miało to zupełnie nic
wspólnego z pieniędzmi ani z domem.
- Gus, skąd się tu wziąłeś? O ile wiem, niczego nie
zostawiłeś. Szukałam. - Po jego wyjeździe nawet
spała jeszcze przez tydzień w jego łóżku, zanim zmieniła
pościel. Gdyby zostawił tu choćby nitkę z koszuli, też
by ją znalazła. - To znaczy, nie szukałam celowo.
Chciałam powiedzieć... Musiałam wysprzątać dom
i przygotować meble do wywiezienia, więc, oczywiście...
oczywiście... - Głos jej się załamał, łzy napłynęły do
oczu.
- Phoebe, ja nie chcę, żebyś wyjeżdżała - powiedział
<
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 1 5 5
Gus i podszedł do niej. - Jednak jeśli stąd wyjedziesz,
to i tak ani na krok cię nie odstąpię. Gdziekolwiek
zamieszkasz, ja też tam będę. Jeśli uważasz, że sprawi
ci to kłopot, to lepiej od razu zacznij się uczyć, jak
sobie z tym radzić, bo teraz już zawsze tak będzie.
Teraz z kolei ona zapytała - dlaczego? A kiedy jej
powiedział, nie mogła w to uwierzyć i musiał po
wtórzyć.
- Ty kupiłeś mój dom? Kupiłeś dom, bo mnie
kochasz? A co... z namiętnością i żądzą?
- No, tak. To, niestety, też. - Uśmiechnął się. Był
to nerwowy uśmiech. Wyczekujący.
- Ale czy jesteś pewien? - szepnęła, więc powtórzył
jeszcze raz. Potem jeszcze raz i jeszcze, aż wreszcie
uwierzyła.
To Gus kupił jej dom, a nie żadne konsorcjum.
Przynajmniej kupiłby go, gdyby się w ostatniej chwili
nie rozmyśliła. Nawet teraz nie mogła w to uwierzyć,
chociaż dom był ostatnią rzeczą, o jakiej mogła
myśleć. Dopiero kiedy nasycili się sobą, kochając się
powoli, do utraty tchu i do utraty sił, mogli sobie
wreszcie odpowiedzieć na wszystkie „dlaczego".
- Bo był to jedyny znany mi sposób dania ci tego,
czego najbardziej pragnęłaś - powiedział. - Wolności.
Swobody życia własnymi sprawami bez konieczności
zajmowania się kimkolwiek, poza Phoebe Shaw.
- Pomyślał, że może kiedyś opowie jej o innej
przyczynie, o tym, że kupno jej domu miało go
powstrzymać od popełnienia kolejnego wielkiego błędu.
- A ty? Dlaczego wycofałaś się w ostatniej chwili?
- Wstydzę się o tym mówić.
Gus pogłaskał jej włosy, odwrócił się i schował
twarz w jedwabistych pasmach rozrzuconych po ich
wspólnej poduszce.
- Opowiem ci o moich wstydliwych sekretach, jeśli
ty mi opowiesz o swoich - mruknął.
1 5 6 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
Phoebe położyła głowę na jego ramieniu, ręką
objęła go w pasie, a nogę wsunęła między jego nogi.
To bardzo wygodna i najbardziej na świecie naturalna
pozycja, pomyślała.
- Ten dom to wszystko, co mi po tobie zostało
- powiedziała wreszcie. - Gdybym go straciła,
straciłabym ostatnią rzecz, która mnie z tobą łączyła.
Wydawało mi się, że nie zniosłabym tego. To wszystko.
Teraz opowiedz mi o swoich.
- Jakich „swoich"?
- Swoich wstydliwych sekretach.
- Och, sporo ich jest. Wystarczy opowiadania na
długie lata. - Gus znów ją dotykał, głaskał i pieścił
tak delikatnie i z wyczuciem, jakby rozbrajał bombę
zegarową.
- Wydaje mi się, że z tych wszystkich papierów,
które podpisałem w ciągu ostatnich dwóch tygodni,
wynika, że ten dom jest tak samo mój, jak i twój
- powiedział, a jego czarne oczy śmiały się do niej.
- Phoebe? Ja tylko żartowałem, kochanie. Jeśli chcesz,
żebym się wyniósł, wystarczy, że...
- Cicho. Nie wiem, dlaczego chcesz wziąć na
utrzymanie białego słonia, ale jeśli naprawdę tego
chcesz - jest twój. Jeśli zechcesz, wszystko co mam
będzie należało do ciebie, bo chociaż bardzo kocham
to miejsce, to ciebie kocham jeszcze bardziej.
Przytulił ją mocno do siebie. Jeśli ona go kocha
chociaż w części tak, jak on ją, to wytrzyma wszy
stko. Ta mała, zupełnie wyjątkowa kobietka nie
tylko go wyleczyła, ale jeszcze dała mu spokój.
Nie wiedział dotąd, że coś takiego w ogóle istnieje
na tym świecie.
- Phoebe? Śpisz, kochanie? - zapytał po chwili.
Wtuliła się w niego. - Czy zdajesz sobie sprawę, że to
już będzie na zawsze? Masz ostatnią szansę, żeby się
opamiętać.
BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE
- Ani mi się śni - mruknęła. - Mam tylko jeden
problem. Nagle zgłodniałam.
- Zaraz wracam, dobrze? — Zaśmiał się głośno
i zerwał się z łóżka.
Przyniósł z samochodu swoją walizkę i dwie torby
pełne zakupów. Phoebe przygotowała kolację. Siedzieli
nad talerzami z jajecznicą. Dotykali się, uśmiechali
do siebie i patrzyli sobie w oczy tak długo, aż jedzenie
całkiem wystygło.
- Wciąż nie mogę uwierzyć swojemu szczęściu
- powiedziała cicho Phoebe. Oczy jej błyszczały jak
bursztyn w promieniach słońca. - Nie mogę uwierzyć,
że tu, w Shawdon, w miejscu, z którego przez tyle lat
próbowałam uciec, znalazłam w końcu tę swoją
upragnioną wolność.
Tego wieczoru zaczęła się druga część jej życia.