043 Browning Dixie Biały słoń panny Phoebe

background image

DIXIE BROWNING

Biały słoń

panny Phoebe

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Był piękny jak wszystkie białe słonie - te olbrzymie,

bardzo kosztowne posiadłości, które tak trudno

sprzedać. Jego trzy kondygnacje, ozłocone teraz

słońcem późnego października, wysokie okna, błysz­

czące jak czarne diamenty w obramowaniu świeżo

pomalowanych na zielono okiennic, spadzisty dach

zakończony wieżyczkami i pomalowany na biało,

sprawiały, że dom wyglądał na znacznie młodszy, niż

był naprawdę.

Oczywiście, ogród miał już za sobą czasy świetności.

Miał je za sobą już pięćdziesiąt lat temu. Teraz

roślinność rozrosła się, podpełzła pod dom, pokręciła

się i splątała.

Phoebe wymieniła przepaloną żarówkę nad szyldem

oznajmiającym, że prowadzi tu pensjonat i odstawiła

drabinkę. Odetchnęła żywicznym zapachem nagrzanych

słońcem sosen, sekwoi i cedrów. Wyrwała chwast

zakrywający wyblakły napis „Na sprzedaż", podeszła

do skrzynki pocztowej i wyjęła z niej plik bezużytecz­

nych papierów, które wciąż przysyłano. Tym razem

były to jakieś dwa katalogi i ogłoszenia firmy

czyszczącej dywany w domu klienta. Żadnego listu

od którejkolwiek z sióstr, żadnej wiadomości od

pośrednika, który miał sprzedać jej dom, i żadnego

czeku na milion dolarów.

Phoebe weszła do domu tylnymi drzwiami. Wpa­

kowała dopiero co odebrane przesyłki do torby na

makulaturę, przepaloną żarówkę wyrzuciła do śmieci

i weszła na drugie piętro, aby jeszcze raz sprawdzić,

background image

6 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

czy najlepszy pokój jest należycie przygotowany.

Ponieważ pan Galanos zarezerwował miejsce na cały

miesiąc, dała mu największą sypialnię. Miał być jej

jedynym gościem. Wszyscy systematycznie odwiedza­

jący jej pensjonat wędkarze już wyjechali, a dwaj

myśliwi, ojciec i syn, odwołali swój przyjazd z powodu

jakichś nagłych spraw rodzinnych.

Galanos. Hiszpan czy Grek? Jeśli będzie chciał

regionalną kuchnię, to stanowczo nie ma szczęścia,

bo kuchnia południowych stanów ma tyle cech

narodowościowych, co kuchnia prowadzona przez

nią. Stali goście chwalili tę kuchnię, ale przecież Gus

Galanos miał się zjawić tu po raz pierwszy. Przysłał

go pan Rappoport, który pracował w jakimś federal­

nym biurze. Pan Rappoport był stałym gościem,

a Phoebe miała zaufanie do swych stałych gości.

Dawno temu podzieliła ich na takich, którym mogła

zaufać, i na takich, którzy nie zostaną ponownie

przyjęci. Teraz około tuzina dżentelmenów przyjeżdżało

do niej raz lub dwa razy w roku na ryby lub na

polowanie. Czasami pytali, czy mogą przysłać jej

kogoś spokojnego, kto chciałby tu trochę odpocząć.

Nie wszystkim odpowiadał ten pensjonat. Phoebe

uważała Shawdon za najbardziej urocze miejsce na

świecie, ale jeśli gość nie interesował się łowiectwem

albo wędkarstwem, nie miał tu wiele do roboty.

Jedyną dostępną rozrywką było liczenie samochodów

na platformach pociągu przejeżdżającego w pobliżu

dwa razy dziennie. Oprócz tego można tu było czytać,

spać, spacerować i obserwować naturę.

O, tak, Shawdon to piękne miejsce. Phoebe oddałaby

wszystko, co ma - a, niestety, miała tylko tego

białego słonia i piętnastoletniego forda, żeby się stąd

wydostać.

Przyjechał jedenaście po czwartej drogim sportowym

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

7

samochodem. Phoebe znała się na traktorach i pół-

ciężarówkach, nie na samochodach.

- Czy pani Shaw? - spytał. Miał ciemne włosy

i był tylko o kilka centymetrów wyższy od niej. Nosił

brodę. Mówił z obcym akcentem, ale był to akcent

z New Jersey, a nie grecki czy hiszpański.

- Panna. A pan nazywa się Galanos? Witam

w Shawdon. Zaprowadzę pana do pańskiego pokoju.

Jeśli ma pan ochotę na kawę lub...

- Dziękuję, nie trzeba.

Zdziwiona uniosła nieco brwi, ale nie odezwała się.

Przywykła do różnych ludzi: przyjaznych, zbyt przy­

jacielskich i za mało przyjaznych. Ten najwyraźniej

należał do tej ostatniej grupy. No i dobrze.

Gus podążał na górę za zgrabnym tyłeczkiem

osłoniętym spodniami w niebieskie kwiatki. W jednej

ręce niósł sfatygowaną skórzaną walizkę, w drugiej

buty z cholewami i marynarkę. Podróżował już dużo

dalej ze znacznie mniejszym bagażem. Połowę walizki

zajmowały książki, których pewnie i tak nie przeczyta.

Nie tylko przewód pokarmowy i nerwy potrzebowały

odpoczynku. Jego umiejętność koncentracji również

diabli wzięli.

- W kufrze w holu znajdzie pan dodatkowe koce.

Proszę się nie krępować. Tu na górze nie jest zbyt

gorąco, ale zwykle zostawiam...

- Dziękuję. Dam sobie radę.

- ...otwarte drzwi do holu... - Phoebe zacisnęła

wargi. Ten facet najwyraźniej chce, żeby mu dać

spokój. Bardzo jej to odpowiada. Nie prowadzi

pensjonatu po to, żeby mieć liczne towarzystwo, ale

dlatego, że potrzebuje pieniędzy, a ponieważ gość

zapłacił z góry za cały miesiąc - nie ma pretensji.

Zanim zdążyła mu pokazać, gdzie jest łazienka,

odsunął ją delikatnie i zamknął jej drzwi przed nosem.

Zapamiętała płonące czarne oczy, niesforne czarne

background image

8 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

włosy przetykane licznymi pasmami siwizny i zawzięte

usta bez uśmiechu, częściowo ukryte pod szczeciniastą

brodą i wąsami.

A więc to jest Gus Galanos.' Niektóre czynne

wulkany są łagodniejsze. Może poprawią mu się

maniery, kiedy zgłodnieje. Ma co robić i nie musi na

niego czekać. Trzeba napełnić karmniki dla ptaków,

skończyła się kukurydza dla wiewiórek, a w sieni

zalęgła się jeszcze jedna mysia rodzina i najwyraźniej

zamierza przetrwać tam zimę.

Gus siedział na brzegu łóżka i wpatrywał się w tapetę

ozdobioną drobnymi różyczkami. Czy oszalał? Co,

do cholery, robi w takim miejscu z taką kobietą?

Albo i bez niej - to przecież bez znaczenia.

Rap powiedział, że tu jest cicho.

- Spokojnie, cicho i można doskonale odpocząć.

Miejsce jakby stworzone dla człowieka, który wiele

razy przechodził przez piekło. Masz tylko spać, jeść

i spacerować tak długo, aż zmęczysz się i znów

zaśniesz. Spać, przede wszystkim spać, chłopie.

Niedługo wrócisz do nas w najlepszej kondycji.

Gus zaklął. Przez obramowane białymi kroch­

malonymi zasłonami okno przyglądał się kępie drzew

i śmiesznemu miniaturowemu domkowi, umiesz­

czonemu na żerdzi. To cholerstwo było dokładnie na

wprost jego okna.

Wstał i zaciągnął zasłony. Wprawnym okiem

automatycznie omiótł pokój. Dla pewności przesunął

dłońmi po skrzyni, łóżku, biurku i krześle, sprawdził

brzegi zasłon, szczyt szafy, ramy dwóch obrazów

i lustro.

Pokój jest czysty. Przecież wie o tym, do diabła!

Chyba jeszcze niezupełnie zwariował, to tylko początki

paranoi. Zawsze tak jest po robocie, a chociaż skończył

jedną trzy tygodnie temu i miał dość czasu na złożenie

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 9

raportu, kilka spotkań z konowałem i parę wizyt

u doktora od wariatów, to jednak trudno tak od razu

oderwać się od tamtego życia.

Przekonawszy się, że w pokoju nie ma żadnej

bomby, pluskwy ani niczego śmiercionośnego poczuł

zmęczenie. Oprócz zupełnie starganych nerwów i żołąd­

ka, który wydzielał więcej kwasu, niż cały Bliski

Wschód pompował ropy, miał jeszcze jeden problem

- stracił całą witalność. Jego ciało i mózg tak długo

trwały w pełnej gotowości, że już nie umiał się odprężać,

chociaż ciało powoli uczyło się tego na nowo. Potrafił

zasnąć podczas rozmowy i po dziesięciu minutach lub

po dwóch godzinach obudzić się z dudniącym w głowie

szerokoekranowym i kwadrofonicznym koszmarem.

Gus wyciągnął się na łóżku w marynarce i w butach,

położył głowę na pachnącej lawendą poduszce, zamknął

oczy i zasnął.

Dwie godziny później obudził go jakiś fetor.

Pociągnął nosem. Spuszczają nie oczyszczone ścieki?

Wąchał ten potworny smród w wielu krajach na

całym świecie. W swoim także. Przeciągnął się,

przygładził dłonią niesforne włosy, które należałoby

już podciąć, i wyruszył na poszukiwanie źródła tego

smrodu. Nos zaprowadził go do kuchni. Oczywiście

była tam. Zamieniła kwieciste spodnie na sukienkę

w kwiaty, z milutkim białym kołnierzykiem.

- Nie wiem, czy pani zwróciła na to uwagę, ale coś

tu cholernie śmierdzi. Niech pani wezwie hydraulika

albo zawiadomi gazownię.

- To tylko... - zaczęła Phoebe. Właśnie nakrywała

stół na dwie osoby.

- Nie interesują mnie pani kłopoty - powiedział

i wyszedł. Chwilę później usłyszała ruszający gwał­

townie samochód i uderzenie żwiru o płot.

- ...kapusta - dokończyła zdanie. Jego zachowanie

bardziej ją rozbawiło niż zdenerwowało. Cierpliwość

background image

10 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

to jedyna rzecz, jakiej Phoebe zawsze miała pod

dostatkiem. Betsy uważano za rodzinną piękność,

Elidę - za nadzwyczaj mądrą, a starszą od nich

o dziesięć i jedenaście lat Phoebe ceniono za zdrowy

rozsądek, cierpliwość i niezmiennie dobry humor.

Cechy te wydawały się nudne w codziennym życiu,

ale musiała przyznać, że w ciągu kilkunastu ostatnich

lat bardzo się jej przydały. -

Przygotowała sobie kolację i, zamiast zjeść w swoim

pokoiku, zaniosła talerz do salonu.

Zjadła, zmyła naczynia i odstawiła na suszarkę.

Pan Galanos zapewne już zrozumiał, co by mu

powiedziała, gdyby jej na to pozwolił. W tej okolicy

jest tylko kilka restauracji, i to bardzo daleko, a te

najlepsze są ukryte w lesie, daleko od utwardzonej

drogi i nie prowadzi do nich żaden drogowskaz.

Ukroiła sobie kawałek ciasta kokosowego, które

upiekła dwa dni temu i usiadła wygodnie przed

telewizorem. Chciała obejrzeć film. Gus Galanos nie

raczył zaczekać, aż mu powie, gdzie leży zapasowy

klucz i teraz musi czekać na powrót gościa, by

wpuścić go do domu. Mimo że Shawdon było

najlepszym po raju miejscem do życia, to jednak

zdrowy rozsądek i agent ubezpieczeniowy wymagali

pewnych zabezpieczeń.

Okazało się, że już kiedyś widziała ten film, więc

rozwiązała krzyżówkę w niedzielnej gazecie, zapisała,

co ma załatwić, kiedy następnym razem pojedzie do

miasta, a potem wzięła prysznic. Złościło ją to

wymuszone oczekiwanie, bo zwykle kładła się spać

o dziesiątej. Niezależnie od tego, czy pana Galanosa

to interesuje, czy nie, i tak musi poznać panujące

w tym domu reguły i zastosować się do nich.

Wyjrzała przez okno, żeby upewnić się, czy światła

u panny Em są w porządku. Zgodnie z umową

światła paliły się na górze, a dół domu był ciemny.

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 11

Ponieważ w sąsiedztwie nie było wielu domostw,

dwie samotne kobiety zawsze w ten sposób sprawdzały

nawzajem swoje bezpieczeństwo.

Kwadrans po północy usłyszała szum silnika

samochodu toczącego się po podjeździe. Zarzuciła na

flanelową koszulę biały pikowany szlafrok i poszła

otworzyć drzwi.

- Dobry wieczór. Udało się panu zjeść porządną

kolację? - Spojrzał na nią jak na intruza. Zamknęła

drzwi frontowe, tłumiąc nieodpartą i nigdy dotąd nie

znaną chęć trzaśnięcia nimi. - Musi pan wiedzieć, że

w tym domu używa się drzwi od strony kuchni

i byłabym wdzięczna, gdyby pan także zechciał z nich

korzystać. - Wciąż patrzył na nią wilkiem. Uśmiechnęła

się. - Mam nadzieję, że udało się panu znaleźć jakąś

miłą knajpkę. W Elizabeth City jest kilka dobrych

restauracji. Mogę panu polecić...

- Mam dobry wzrok, panno Shaw, i umiem czytać

zarówno mapy, jak i tablice ogłoszeń. - Postawił już

stopę na schodku, kiedy zdecydowała, że jednak

znów się do niego odezwie.

- Jeśli chce pan mieszkać w moim domu, musi

pan, niestety, zastosować się do niektórych panujących

tu obyczajów. - Zacisnął wargi. Phoebe nie miała

pojęcia, co go tak bardzo zirytowało. Wiedziała tylko,

że nie zrobiła nic takiego, czym mogłaby zasłużyć

sobie na jego wrogość. Postanowiła zupełnie ją

zignorować. Uśmiechnęła się uprzejmie, żeby ukryć

rzadkie u niej poirytowanie. - Bo w tym domu

przestrzega się pewnych zasad, panie Galanos. Zapłacił

pan za posiłki, więc jeśli zechce pan spędzić cały dzień

poza domem, przygotuję panu suchy prowiant. Jeśli

zaś nie życzy pan sobie, abym przygotowywała panu

posiłki, musi mnie pan o tym uprzedzić. W przeciwnym

wypadku tracę czas i marnuję produkty. - Zrobił

ruch, jakby chciał wejść na schody, ale Phoebe jeszcze

background image

12 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

nie skończyła. - Poza tym muszę panu pokazać, gdzie

chowam zapasowy klucz, żebym nie musiała czekać

na pański powrót.

- Tak jest, proszę pani - powiedział z sarkazmem.

- Zamek frontowych drzwi zacina się od czasu,

gdy jeden z moich gości próbował przekręcić klucz

w odwrotną stronę, więc dopóki się tego nie naprawi,

używamy wejścia od strony kuchni. Klucz jest scho­

wany z prawej strony pod wycieraczką - ciągnęła,

ignorując jego grubiaństwo.

- Postaram się zapamiętać - zadrwił. - Czy to

wszystko?

Phoebe głęboko wciągnęła powietrze. Do niektórych

ludzi trzeba mieć anielską cierpliwość.

- Niezupełnie. Nie wiem, czy pan poluje. - Dała

mu trochę czasu na ewentualną odpowiedź, ale

ponieważ milczał, mówiła dalej. - W każdym razie

lasy wkrótce zaroją się od myśliwych, więc jeśli

zamierza pan spacerować, proszę nakładać poma­

rańczową kamizelkę. Kamizelki dla gości wiszą

w sieni.

Przyglądał się jej tak długo, że zaczęła się za­

stanawiać, czy w ogóle usłyszał, co powiedziała. Może

ma wadę słuchu? A może tylko paskudne maniery?

- Chce pani decydować o tym, w co mam się

ubierać?

Zdziwienie zastąpiło zgrzytliwe tony w jego głosie.

Phoebe stała przed nim ubrana w stary szlafrok,

w niezgrabnych kapciach na stopach. Próbowała

sobie wytłumaczyć, że przecież ten mężczyzna nie

stanowi dla niej żadnego zagrożenia. Przy odrobinie

wysiłku mogłaby nawet patrzeć na niego z góry.

- Jeśli pan... to znaczy, chciałabym, żeby pan...

- Przełknęła ślinę, oblizała wargi i spróbowała zacząć

to zdanie od początku.

- Proszę pana..'.

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 13

- No, niechże to pani wreszcie wydusi. Jestem

zmęczony, głodny i nie mam ochoty spędzić tu

całej nocy czekając, aż zdecyduje się pani coś mi

powiedzieć.

Stary zegar w salonie ze zgrzytem wybił kolejną

godzinę, a wielkie brązowe oczy Phoebe toczyły

bój z nieprzeniknionym czarnym spojrzeniem oczu

gościa.

- W porządku, panie Galanos, sam pan tego chciał.

Jeśli będzie pan czegoś potrzebował, zawsze może

pan o to poprosić. Poza tym nie będę się panem

zajmować.

Gdy przyglądała się, jak wchodzi na schody,

walczyły w niej poczucie winy i złość, której dotąd

nie znała. Nie pamiętała, żeby ktoś kiedykolwiek

tak bardzo ją zirytował. A niech sobie będzie głodny.

Niech śpi w samochodzie, kiedy późno wróci do

domu i znajdzie zamknięte drzwi! Ten facet raczej

umrze z głodu, niż poprosi o kawałek chleba,

myślała.

Umrze z głodu? Na pewno nie! I na dodatek nie

zadowoli się kawałkiem chleba. Gus Galanos jest

typem faceta, który chwyta całe ciasto i nie zawraca

sobie głowy takimi drobiazgami jak „proszę" czy

„dziękuję pani".

Kilka następnych dni minęło tak gładko, że Pho­

ebe dziwiła się, dlaczego co wieczór jest taka zmę­

czona. Przecież nie dlatego, że ma szczególnie wy­

magającego gościa. Wprost przeciwnie. Pierwszego

dnia rano poszła na górę posłać mu łóżko, a on

zachował się tak, jakby przyszła po to, żeby prze­

szukać mu kieszenie.

- Co pani tu, do cholery, robi? - zawołał wychodząc

z łazienki.

Phoebe zwykle wietrzyła pokoje, więc odsunęła

background image

14

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

zasłony i otworzyła szeroko okna, zanim zabrała się

do ścielenia łóżka.

- Ścielę pańskie łóżko. Czy przyszłam za wcześnie?

Jeśli chce się pan jeszcze zdrzemnąć - przyjdę później.

- Jeśli będę chciał, żeby moje łóżko było posłane,

zrobię to sam. I niech pani zamknie te cholerne okna!

- Nie mam zamiaru zostawiać otwartych okien.

Chciałam tylko przewietrzyć. - Pociągnęła nosem

dla podkreślenia swoich słów, ale nie było tu zapachu

wełnianych skarpet, brudnego sprzętu myśliwskiego

czy mokrych butów. Pokój wciąż pachniał lawendą,

wykrochmaloną pościelą i... charakterystycznym

ostrym zapachem, bardzo osobistym i bardzo mę­

skim.

Nie pokazała po sobie, że gburowaty lokator

zachwiał jej poczuciem pewności. Uśmiechnęła się

i przemaszerowała obok niego z dumnie podniesionym

czołem. Szybko zeszła na dół, do bezpiecznej i przyjaz­

nej kcuchni.

Dopiero pół kubka mocnej herbaty z mlekiem

trochę ją uspokoiło. Nawet nie przypuszczała, że

może wybuchnąć z powodu zjadliwego spojrzenia

i kilku ostrych słów. Prawdę mówiąc, nie przypomina

sobie, żeby ktokolwiek kiedykolwiek tak na nią patrzył.

Teraz, kiedy analizowała słowa dziwnego lokatora,

nie wydały jej się aż tak nieprzyjemne.

Ten biedny człowiek po prostu nie panuje nad

sobą. Niektórzy ludzie mają już taki agresywny sposób

mówienia. Nie powiedział tego po to, żeby ją urazić.

Zaproponował tylko, że sam pościele swoje łóżko,

a ona powinna mu była podziękować, zamiast się

dąsać.

Dąsać się? O rany, czy naprawdę się nadąsała?

Zawsze uważano ją za dobre dziecko. Trudno ją było

zdenerwować, a za to bardzo łatwo - uspokoić.

Phoebe zawsze wszystkich umiała pogodzić. To Elida

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 15

była złośnicą, a jej inteligencja sprawiała, że potrafiła

boleśnie kaleczyć ostrym słowem. To Betsy wciąż

chodziła nadąsana, a ponieważ była pięknym niemow­

lęciem i w miarę rozwoju piękniała jeszcze bardziej

- pozwalano jej na to. Aż dziw, że nie wyrosła na

zepsutą, pyszną kobietę. No, może trochę.

Phoebe zaczęła się zastanawiać, czy nie jest jednak

bardziej podobna do swoich sióstr, niż jej się wy­

dawało. W ciągu kilku dni zademonstrowała

oschłość, trzaskała drzwiami, dąsała się i nie mogła

się zdecydować, w co ma się ubrać: czy jeszcze

raz włożyć stare spodnie w kwiaty, czy przebrać

się w spódnicę z różowego dżinsu i różową mu­

ślinową bluzkę.

Następnego dnia po święcie Halloween, którego

z powodu braku dzieci w okolicy właściwie nie

obchodzono w Shawdon, Phoebe przycinała marne,

późne róże i zwiędłe liście irysów, rosnących w jej

ogrodzie. Przycinała krzewy tylko wtedy, kiedy było

to już absolutnie konieczne i zawsze ukorzeniała

obcięte gałązki. Trudno jej było potem znaleźć

w zatłoczonym ogrodzie choćby skrawek ziemi, w którą

mogłaby je posadzić.

Wyprała ręczniki i powiesiła je na podjeździe. To

była jedyna nie zarośnięta przestrzeń, na której mogła

rozciągnąć sznury bielizny. Przystanęła na chwilę

grzejąc się w ciepłym jesiennym słońcu. Spojrzała

wprawdzie kilka razy w stronę lasów, ale na pewno

nie po to, żeby wypatrywać, czy Gus Galanos wraca

do domu ze spaceru. Niech sobie łazi przez cały boży

dzień. To nie jej sprawa.

Widocznie istnieją na świecie ludzie, dla których

wspaniałe wakacje polegają na ukrywaniu się w sypia­

lni, włóczeniu po polach i lasach.

Ona sama zupełnie co innego uznawała za godne

background image

16

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

wakacje. Były to wspaniałe, egzotyczne i romantyczne

wizje, ale dopóki nie zadzwoni jej pośrednik z wiado­

mością, że stał się cud i ktoś właśnie chce kupić jej

posiadłość, jest uwięziona tu, w Sleepy Hollow, razem

ze swoimi ptakami, wiewiórkami i poczciwym białym

słoniem. No i z czarnobrodym nieznajomym na doda­

tek.

A właściwie, kto to jest i co on tu, u licha, robi?

Może to agent z IRS, próbujący złapać ją na zbieraniu

góry pieniędzy od tłumu turystów, którzy marzą

tylko o tym, żeby chłonąć subtelny urok Shawdon

w Północnej Karolinie? Jednak gdyby naprawdę był

agentem urzędu podatkowego, to już dawno by stąd

wyjechał. Odkąd tu zamieszkał, pojawił się w pobliżu

tylko listonosz i Elbert na swoim starym traktorze

oraz panna Em, o której właściwie trudno powiedzieć,

że się pojawiła. Panna Em zwykle przynosiła ze sobą

trójnogi taboret, na który się wdrapywała, żeby móc

zajrzeć przez szybę i upewnić się, że Phoebe jest cała

i zdrowa. Panna Em nie utrzymuje stosunków towa­

rzyskich z samotnymi kobietami, prowadzącymi

pensjonaty dla mężczyzn.

Tak, Czarnobrody na pewno nie jest z IRS. Jak

zdążyła się zorientować, nie poluje, nie łowi ryb,

a jeśli ma aparat fotograficzny lub lornetkę, to bardzo

dobrze ukryte gdzieś w kieszeni kurtki. Nie skorzystał

z jej propozycji zabierania suchego prowiantu, chociaż

łaskawie zgadzał się wypić co rano kubek czarnej

kawy z ekspresu. Jego samochód wciąż stał na

podjeździe przodem do szopy, w której przechowy­

wała kukurydzę. A ponieważ do najbliższej restauracji

nie da się dojść na piechotę, więc ten facet musi

chodzić aż za linię kolejową, przecinającą pole sojowe,

i przez las przedzierać się do autostrady, gdzie kupuje

jakieś chipsy i czekoladki na stacji benzynowej

Shorty'ego.

background image

BiaŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

17

Phoebe właśnie zdjęła domek dla ptaków, żeby

wyrzucić stamtąd gniazdo latających wiewiórek, kiedy

kątem oka zauważyła swego tajemniczego gościa,

człapiącego przez pole w stronę domu. W nocy

padało i po długim spacerze buty miał tak oblepione

szarym błotem, że ważyły pewnie po kilka kilo­

gramów każdy.

- Może je pan tam opłukać - powiedziała i wskazała

stary zlew, zamontowany przed sienią. Obok zlewu

ustawiono ławkę, na której jej goście zwykle zostawiali

cuchnącą i zabrudzoną wierzchnią odzież.

Wytrzymała jego zdolne przepalić azbest spojrzenie,

wzruszyła ramionami i zajęła się swoją robotą.

Jak na tę porę roku, słońce grzało bardzo mocno.

Phoebe ubrała się w swój ulubiony strój roboczy,

składający się z luźnych spodni, które uszyła z resztki

niebieskiego materiału zasłonowego i biało-niebieskiego

swetra zrobionego na drutach, na który naszyła

niebieski kwiatek. Rozjaśnione przez letnie słońce

włosy uczesała rano w koński ogon, ale teraz rozsypały

się i powiewały wokół ramion.

- Co pani tam, do diabła, robi?

Zaskoczył ją.

- Wieszam to z powrotem - powiedziała.

W połowie drewnianego drąga, podtrzymującego

domek dla ptaków, zamontowano zawiasy, żeby można

było wygodnie opuścić i oczyścić domek. Było to

łatwe, chociaż trochę nieprzyjemne zajęcie.

- Niech się pani odsunie. Ja to zrobię.

Phoebe chciała się sprzeciwić, ale w końcu pozwoliła

mu podnieść ciężkie urządzenie i ustawić domek na

miejscu.

Dzięki - mruknęła.

Co to takiego? Jakiś domek dla ptaków?

To gniazdo jaskółek. Zjadają moskity. Dobrze

się Pani spacerowało?

background image

18

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

Cisza. Najwyraźniej tylko on miał prawo zadawać

pytania. Znów poczuła się, jakby zatrzaśnięto jej

drzwi przed nosem.

- Byłabym wdzięczna, gdyby zechciał pan zo­

stawić w sieni te zabłocone buty - powiedziała

spokojnie. - Czy ma pan jakieś inne buty na zmianę?

Coś, co mógłby pan nosić w domu po powrocie

ze spaceru.

- Tak, oczywiście.

Weszła do domu, żeby przygotować kolację, a on

powlókł się za nią z nisko spuszczoną głową. Przeszli

przez zarośnięty ogród. Gus sięgnął po kurtkę, którą

zostawił na ławce, żeby pomóc jej przy montowaniu

domu dla jaskółek. Kiedy przerzucił ją przez ramię,

zawartość kieszeni rozsypała się po ziemi, tuż pod ich

stopami.

Zaklął. Phoebe uklękła i sięgnęła po coś, co leżało

najbliżej. Przypadkiem było to opakowanie proszków

od bólu głowy. Gus sięgnął po nie w tej samej chwili.

Ich ręce spotkały się. Zesztywniał, a ona cofnęła

dłoń, jakby jego dotknięcie parzyło. Oboje wymam­

rotali jakieś przeprosiny. Patrzyła odrętwiała, jak

zbierał kupione na stacji benzynowej śmieci: dwa

opakowania aspiryny, proszki od bólu głowy, dwie

fiolki proszków przeciwko nadkwasocie, sześć bato­

ników Mars i torebkę słonych orzeszków.

- Jeśli ma pan kłopoty... - zaczęła.

- Nie mam.

- To znaczy, jeśli boli pana głowa lub cierpi pan

na niestrawność, mogę panu polecić...

- Jestem pewien, że może pani, panno Shaw

- powiedział bez cienia wdzięczności. - Jeśli będę

potrzebował pielęgniarki, zatrudnię kogoś z kwalifikac­

jami.

Phoebe przyglądała się, jak otwiera drzwi kuchenne,

zdejmuje buty, rzuca je w kąt za wielki kocioł

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 19

centralnego ogrzewania i w samych skarpetkach idzie

krótkim korytarzem, łączącym sień z kuchnią.

- Zrobiłeś to jednak, ty czarnobrody ośle. Jednak

to zrobiłeś - mruknęła. - A skoro już do tego

doszedłeś, dlaczego nie pomyślisz o profesjonaliście,

który poprawiłby twoje maniery.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

Zawieszenie broni. W całym swoim życiu Phoebe

nigdy dotąd nie przeżyła czegoś takiego jak zawieszenie

broni, bo nigdy nie była na nikogo wściekła na tyle

długo, żeby potrzebować jakiegoś rozejmu. Jej ojciec

nazywał ją Słoneczną Panienką. Działo się to wtedy,

kiedy jeszcze była jedynaczką, zanim po raz pierwszy

odszedł z domu i po kilku latach wrócił, żeby zrobić

jeszcze dwie córki. Potem odszedł po raz drugi - tym

razem już na zawsze.

Kredą w kominie trzeba zapisać, że tym razem

zachowanie Gusa Galanosa zachmurzyło Słoneczną

Panienkę.

Poza tym dni mijały raczej spokojnie. Centralne

ogrzewanie znów się popsuło i klekotało za każdym

razem, kiedy włączał się wentylator. Przez podwórze

przebiegł ścigany przez psy jeleń i przerwał jej

sznur na bieliznę, zawadziwszy o niego rogami.

Swojego gościa widywała rzadko albo wcale. Wy­

łapała mysią rodzinę, która mieszkała w sieni i prze­

niosła zwierzątka na drugą stronę kanału Bullyard

z nadzieją, że nie są mistrzami olimpijskimi w pły­

waniu.

Poprzedniego dnia Phoebe zauważyła na trawniku

pod oknem jadalni trzy okrągłe dziurki. Najwyraźniej

panna Em przeraziła się czarnej brody Galanosa

i jego sportowego samochodu i wspinając się na

trójnogi taboret sprawdzała, czy Phoebe jeszcze żyje.

Wciąż nie dawała się przekonać, że należy zainstalować

telefon i kategorycznie odmawiała odwiedzania sąsia-

background image

BIAŁY SLON PANNY PHOEBE 21

dki. Tylko dziurki pod oknem przypominały Phoebe,

że gdyby potrzebowała - pomoc jest w zasięgu ręki.

Od dnia, w którym zawartość kieszeni jego maryna­

rki rozsypała się na podwórzu, Gus Galanos przestał

przychodzić rano do kuchni na kawę. Phoebe zig­

norowała ten afront i nieodmiennie proponowała mu

rano herbatę, mleko, kakao, sok lub gorące śniadanie

- do wyboru, a on codziennie odmawiał czegokolwiek.

Nie wyglądał dobrze. Wiedziała, że wszystkie te

popularne leki nic nie pomogą na jego dolegliwości,

jeśli będzie się żywił batonami i solonymi orzeszkami.

Dobry Boże, czy ten facet nie ma krzty rozumu? Czy

nie ma żadnej matki albo żony, którą obchodziłoby

to, czy dba o siebie?

W końcu to nie jej sprawa, upomniała siebie ostro.

Ma własne sprawy na głowie i nie prowadzi szpitala

dla nieuleczalnie zwariowanych facetów, którzy nie

potrafią przystosować się do otoczenia. Mimo wszystko

ktoś powinien zadbać o to, żeby ten biedny człowiek

jadał przyzwoite posiłki w regularnych porach, zamiast

spać całymi dniami, wpychać w siebie bezwartościowe

żarcie, oglądać telewizję po nocach i włóczyć się po

polach i lasach, doprowadzając się do takiego zmę­

czenia, że ledwo mógł dociągnąć do domu.

Phoebe celowo starała się unikać salonu. Ponieważ

i tak przeznaczyła go głównie dla gości, wchodziła

tam tylko po to, żeby go codziennie uporządkować

i posprzątać gruntownie raz w tygodniu. Miała swój

prywatny salon, który kiedyś był jedną z sypialni.

Kiedy umarła jej matka, a wkrótce po niej ciotka

Phee, i Phoebe zdecydowała się na prowadzenie

pensjonatu, żeby związać koniec z końcem, przerobiła

sypialnię na biuro. Już w pierwszym tygodniu korzys­

tania z salonu razem z tłumem głośnych, pijących

piwo kibiców sportowych, przesunęła biurko w jeden

kąt pokoju, zniosła ze strychu fotel, kupiła mały

background image

22

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

przenośny telewizor i przyniosła magnetofon z sypialni.

Okazało się, że to doskonały pomysł. Goście czuli się

mniej skrępowani, a ona mogła bez przeszkód i do

utraty przytomności mordować się nad książkami

rachunkowymi. Po pracy czytała, słuchała muzyki

albo oglądała ulubione programy w telewizji. Nie

miały one nic wspólnego ze sportem.

Kimkolwiek jest Gus Galanos, na pewno nie jest

kibicem sportowym. Całymi godzinami ogląda wyłącz­

nie wiadomości. Do późnej nocy słucha wszelkich

możliwych programów informacyjnych. Phoebe sły­

szała, bo duży salon znajdował się we frontowej

części domu, naprzeciw jej sypialni, jak rozmawia

z telewizorem. Był tak samo niemiły dla przeróżnych

reporterów, jak dla niej.

Dlaczego tak bardzo interesują go serwisy infor­

macyjne? Może okradł bank albo coś w tym rodzaju?

A może jest ściganym mordercą? Jeśli tak, to znalazł

wymarzoną kryjówkę.

Tak naprawdę wcale się go nie bała. Pan Rappoport

nigdy by jej nie przysłał przestępcy. Pewnie też jest

reporterem i nawykowo sprawdza konkurentów. Jeden

z tych facetów o stalowych oczach i żelaznych

szczękach, którzy nie potrafią wydusić z siebie ani

słowa, dopóki nie postawi się ich na jakimś ładnym

egzotycznym tle.

- Co za bzdury. Jestem po prostu przemęczona

- powiedziała do siebie.

Znalazła wreszcie logiczny powód tego dziwacznego

fantazjowania, któremu się przed chwilą oddała. Nie

ma przecież ani wybujałej wyobraźni, ani nie jest zbyt

wścibska. To, że jakiś facet śpi w jej najlepszej

sypialni, że zostawia zabłocone buciska w sieni jej

domu, a połowę nocy spędza wyciągnięty w ogromnym

skórzanym fotelu stojącym o dwa metry od jej łóżka,

wcale nie musi znaczyć, że jest nim zainteresowana.

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 23

Teraz, kiedy już ustaliła, że nic ją to nie obchodzi,

może wreszcie przestać o nim myśleć. Reporter czy

zwariowany morderca, ma dla niej tyle powabu, co

pilnik do metalu.

Zabrała się ponownie za stertę rachunków, które

już wcześniej posegregowała. Zupełnie nie mogła się

skupić. Cholerny Gus Galanos! Przyszła tu zaraz po

kolacji, chcąc solidnie popracować, a tymczasem pół

nocy zastanawia się, co to za facet. Jakby nie miała

innych zmartwień na głowie.

Phoebe nie była osobą lubiącą się zamartwiać,

jednak ta nabyta cecha rozwinęła się w niej w ciągu

ostatnich dwunastu lat, kiedy to dochody gwałtownie

zmalały, a wydatki ciągle rosły. Teraz martwienie się

weszło jej już w nawyk.

Oczywiście, gdyby w przyszłym roku znów udało

się wydzierżawić pola sojowe i jeśli żaden ze stałych

gości nie odwoła w ostatniej chwili przyjazdu, jak to

się zdarzyło w tym roku, będzie mogła spłacić kredyt

bankowy. Nienawidziła długów - były niebezpieczne

jak spacer po ruchomych piaskach.

Po śmierci matki Phoebe wzięła z banku pożyczkę

na zapłacenie rachunków, których nie uznała ubez-

pieczalnia. Zaraz potem musiała zaciągnąć kolejną

pożyczkę na pokrycie dachu. Kiedy przedstawiono

jej kosztorys, zdecydowała, że zrobi tylko połowę

dachu. Północna strona, mniej narażona na palące

promienie słońca, była wtedy w znacznie lepszym

stanie, ale teraz i tam dach zaczął przeciekać. Na

razie tylko od frontu, nad gankiem, ale to zła wróżba.

Do tego wszystkiego - jeszcze Betsy. Nauka w innym

stanie kosztuje bardzo drogo, ale Betsy zdecydowała

się studiować na UVA, bo, jak twierdziła, mają tam

znakomity wydział filologii. Okazało się potem, że

zakochała się w najlepszym językoznawcy w klasie,

który wybierał się na ten właśnie uniwersytet. Kiedy

background image

24 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

się odkochała, przebyła już połowę tych kosztownych

studiów. O niecałą godzinę drogi od Shawdon jest

znakomity uniwersytet i gdyby nie to, że Betsy tak

niewiele zostało do ukończenia nauki, Phoebe skłoniła­

by ją do przeniesienia się tutaj. Ale skoro już zaczęła

te studia, musi je, do diabła, doprowadzić do końca.

Phoebe poświęciła zbyt wiele lat i zbyt dużo pieniędzy,

żeby miało to pójść na marne. Przynajmniej dwie

z trzech sióstr Shaw będą miały dyplom. Matka

chciała, żeby wszystkie zdobyły wykształcenie i nie

musiały być na utrzymaniu mężczyzny.

W tydzień po przybyciu Gusa znów zaczęło padać.

Tym razem nie był to miły jesienny deszczyk, ale

zimna paskudna ulewa, zacinająca w okna.

Gus obudził się niespokojny, a zanim przyszło

południe, chodził po ścianach. Kilka dni wcześniej

pojechał samochodem do Elizabeth City i zrobił

trochę zakupów, ale ser i konserwy już się skończyły,

a ostatnią paczkę chipsów zjadł w dniu, w którym

nastąpiła zmiana pogody. Jemu to nie przeszkadzało,

ale żołądek dawał mu się we znaki. Zgoda, to, co do

niego wkłada, na pewno nie pomaga, ale czy ma inne

wyjście? Zgłosić się do szpitala, żeby go uznali za

niezdolnego do pracy? Nie, do diabła! Jeśli zdecyduje

się skończyć z robotą, to skończy, ale on sam o tym

zdecyduje, a nie jakaś cholerna komisja złożona z kilku

konowałów i stada urzędasów. Rap też uważa, że

potrzeba mu tylko trochę odpoczynku. Posprzeczał

się z nim, ale wreszcie ustąpił.

- Agencja nie może sobie pozwolić na moje odejście

i doskonale o tym wiesz - tłumaczył Gus. - Ilu mamy

facetów mówiących trzema językami i znających cztery

arabskie dialekty? Ilu agentów jest inżynierami

górnictwa naftowego? Ilu wystarczy zawiązanie ręcz­

nika na głowie i narzucenie prześcieradła na ramiona,

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

25

żeby pasować do scenerii połowy państw na Bliskim

Wschodzie?

Gus potrafił i robił to wszystko więcej niż raz.

Przynajmniej dopóki go nie złapali. Ale zanim się to

zdarzyło, wielokrotnie udawało mu się załatwić to,

po co przyjechał i zakopać się potem w piaskach

pustyni. Tylko ostatnim razem nie udało mu się

w porę skończyć roboty. Przez jedenaście tygodni był

„gościem" w małej celi u zawodowych terrorystów,

którzy torturowali go trochę dla zabawy. Te jedenaście

tygodni zostawiło jakieś ślady. Na ciele na pewno.

- List do pana, panie Galanos.

Gus zerwał się o pół sekundy za późno. Nie słyszał,

jak wchodziła. To go cholernie przestraszyło. Nawet

jej nie słyszał. W jego zawodzie taka beztroska może

kosztować życie.

- Panie Galanos?

- Tak, o co chodzi? - warknął. Otworzył szeroko

drzwi i przyglądał się swojej niezbyt pięknej gospodyni.

Był wściekły na siebie i potrzebował kozła ofiarnego,

a ją miał pod ręką. - Powinna pani, do cholery, mieć

więcej rozumu i nie podkradać się do człowieka w ten

sposób.

Otworzyła szeroko oczy i poruszyła wargami.

I jeszcze coś - kobieta w jej wieku nie powinna mieć

takich ust. Powinna mieć uszminkowane wargi,

obojętne, na jakie zwykle nie zwracał uwagi. Ale jej

wargi bez szminki, gładkie i różowe... Zrobiło mu się

gorąco poniżej pasa!

Oskarżycielsko patrzył na jej usta. Przechwyciła

jego spojrzenie, przygryzła zębami dolną wargę. Nie

spuszczając oczu z jej ust, mocniej ścisnął framugę

drzwi.

- Przepraszam, jeśli pana przestraszyłam, ale mam

dla pana list.

- Dobrze. Już dobrze. W porządku. - Kto, do

i'

background image

26 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

diabła, może do niego pisać? Nikt oprócz Rappoporta

nie wie, gdzie jest, a Rap przecież nikomu nie dałby

adresu.

Wciąż trzymała w dłoni kopertę, a on nadal

wpatrywał się w jej usta. Nagle poczuł coś, czego nie

czuł tak długo, że prawie zapomniał, jak to jest.

Cholera! Chwycił list, wymamrotał jakieś podzięko­

wanie, zatrzasnął jej drzwi przed nosem i oparł się

o nie plecami. Pot wystąpił mu na czoło. Wciąż

trzymając list w jednej ręce, drugą nieświadomie

dotknął dżinsów z przodu, jakby chciał się upewnić,

że się nie myli. Nie mylił się. To oczywiście zupełnie

nic nie znaczy. Jednak po raz pierwszy od bardzo,

bardzo dawna Gus pomyślał, że może udałoby mu się

wrócić do życia.

List był od Nicka. Gus usiadł na brzegu łóżka

i przeczytał to, co było napisane na kartce. Popatrzył

w okno i przyglądał się bezmyślnie, jak krople szarego

deszczu rozbijają się na szybie. Potem jeszcze raz

przeczytał list.

Nick nie miał mu wiele do powiedzenia: wyniki

meczów, wyniki testów i krótki żart, jaki był właśnie

w obiegu. Nie prosił o pieniądze. Gus pokrywał

wszystkie wydatki związane z jego studiami, a także

zdeponował sporą sumę na osobistym koncie chłopca.

Ava sprzeciwiała się temu stanowczo, ale tym razem

postawił na swoim.

Tato, chciałbym, żebyśmy razem spędzili święta.

Mam trochę wolnego czasu i żadnych planów, ale

nawet nie wiem, czy będziesz w kraju. Moglibyśmy

pograć razem albo chociaż porozmawiać. W każdym

razie ja jestem wolny. Jeśli nie masz teraz czasu, to

może w lecie. Ostatnio dużo myślałem i chyba

chciałbym ci o paru rzeczach opowiedzieć.

Zadzwoni do niego. Nie. Rozmowa to nie jest

najlepsze wyjście. Nigdy nie wie, co powiedzieć i zwykle

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 27

na koniec wygaduje jakieś głupoty, a potem, wściekły,

odkłada słuchawkę.

Jednak napisze. W ten sposób będzie miał czas

przemyśleć dokładnie, co chciałby powiedzieć i znaleźć

najlepszy sposób powiedzenia tego.

Ale najpierw musi zdobyć jakiś papier listowy.

Phoebe gryzła koniec długopisu. Zmarszczyła

czoło, przysunęła sobie kalkulator. Centralne ogrze­

wanie musi poczekać. Pan Davis uspokoił ją, że

na pewno nie wybuchnie ani nie rozleci się na

kawałki. Ale jeśli natychmiast nie załata się tego

cieknącego dachu nad gankiem, to dziura może

się powiększyć. Farba na podłodze ganku zaczęła

odłazić w miejscu, gdzie kapie woda. Nie, dach

nie może czekać.

- O rany! - mruknęła i w tej samej chwili zabrzęczał

telefon.

Stojący za otwartymi drzwiami Gus usłyszał, jak

podniosła słuchawkę i przywitała się z jakąś Betsy.

Postanowił zaczekać, aż skończy rozmowę. Zaczęła

mówić i umilkła, znów coś powiedziała - i znów

cisza. Najwyraźniej ta jej przyjaciółka, Betsy, miała

jej do opowiedzenia mnóstwo plotek.

Przez oszklone frontowe drzwi patrzył na nieciekawy

krajobraz. Żadnych zabudowań w zasięgu wzroku,

tylko brązowe pola, zamglone, smutne lasy i szare

niebo. Na palcach jednej ręki mógłby policzyć

przejeżdżające tędy w ciągu dnia samochody. Z ludzi

widział dotąd tylko cztery osoby: starą kobietę

w kaloszach i czerwonym kapeluszu, niosącą w jednej

ręce kota, a w drugiej trójnogi stołek, i mężczyznę

około czterdziestki, z przewieszoną przez ramię

strzelbą, który przyglądał mu się bardzo uważnie.

Najwyraźniej zaakceptował Gusa, bo skinęli sobie

bez słowa głowami i facet poszedł swoją drogą. Poza

background image

28

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

tą dwójką widział tu tylko listonosza i jakiegoś

niedorostka, prowadzącego olbrzymi traktor.

Takie miejsce jak to mogło nawet zdrowego

doprowadzić do szaleństwa. Chociaż, z drugiej strony...

Usłyszał delikatne brzęknięcie odkładanej słuchawki

i odwrócił się w stronę prywatnego apartamentu

swojej gospodyni. Wiedział, w którym pokoju śpi,

a w którym pracuje. Dużo o niej wiedział, biorąc pod

uwagę, że tak naprawdę zupełnie go nie obchodziła.

Siła przyzwyczajenia. Jest człowiekiem, który musi

wszystko wiedzieć.

- Chciałbym pożyczyć kartkę... Czy coś się stało?

Drzwi jej pokoju wciąż były otwarte. Nie słyszała,

jak nadchodził i zupełnie ją zaskoczył. Nie miała

czasu się opanować. Coś ją gryzło. Ta rozmowa

telefoniczna?

To nie twoja sprawa, upomniał sam siebie.

- Stało się? Nie, oczywiście, że nie. To tylko moja

siostra. Właściwie powinnam powiedzieć - jedna

i

moich sióstr. Chciał pan coś pożyczyć?

Siostra ją zirytowała. Starsza siostra. Starsza siostra

ją ochrzaniła? A może młodsza ma zamiar zrobić coś

złego i zawczasu potrzebuje rozgrzeszenia. Albo

pieniędzy.

W każdym razie to naprawdę nie jego interes.

- Tak, kartkę papieru i kopertę. Oczywiście zapłacę.

- Oczywiście nie - mruknęła Phoebe. Wyjęła

z górnej szuflady cztery kartki papieru i dwie koperty.

- Lepiej niech pan weźmie na zapas. Znaczek też?

- Grzebała w szufladzie. - Gdzieś tu miałam cały

arkusz.

- Nieważne - powiedział Gus. Przeszukała trzy

szuflady i teraz przykucnęła przed najniższą. Ciągnęła

i waliła w nią pięścią. Znów się podniecił, obserwując

jej wygięte plecy i drgający tyłeczek, kiedy próbowała

otworzyć szufladę.

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 29

- Może ja spróbuję - zaproponował.

Podniosła się w tej samej chwili, w której za nią

stanął. Musnęła pośladkami jego uda i odskoczyła

tak szybko, że omal nie upadła. Chwycił ją za biodra,

a kiedy złapała równowagę, odsunął się. Uklęknął

i otworzył szufladę dopiero wtedy, gdy stała już

daleko od niego.

- Niech się pani nie martwi o znaczki. Pewnie i tak

nie skończę tego listu wcześniej niż za tydzień. Wie

pani, jak to jest.

- Aha! - Phoebe chwyciła arkusz znaczków i podała

mu go tryumfalnie. - Wiedziałam, że muszą gdzieś tu

być. Niech pan sobie weźmie, ile trzeba. Może pan

włożyć list do skrzynki i podnieść chorągiewkę, żeby

listonosz wiedział, że ma coś stamtąd zabrać. A może

ja zabiorę list? Jadę jutro do miasta.

- A tutaj nie ma poczty? - zapytał Gus, nie dlatego,

że był naprawdę ciekaw, ale dlatego, że z jakiegoś

powodu nie chciał, żeby ta rozmowa już się skończyła.

- Kiedyś była, ale urzędniczka poszła na emeryturę...

Wie pan, ta moja sąsiadka, panna Em. No więc,

kiedy ona poszła na emeryturę, w Shawdon nie został

nikt, kto miałby mniej niż sześćdziesiąt pięć lat,

i w ten sposób ją straciliśmy. To znaczy, straciliśmy

pocztę.

Gus wsunął znaczek do kieszeni koszuli. Światło

lampy odbijało się od siwych pasemek w jego gęstych

czarnych włosach.

- Śmieszne - powiedział niespodziewanie dla siebie.

- Nie wygląda pani na więcej niż sześćdziesiąt lat.

Natychmiast uśmiechnęła się do niego promiennie.

Gus zdał sobie sprawę, że przez całe swoje życie nie

widział ładniejszego uśmiechu.

- Ja się nie liczę - powiedziała skromnie. - Jestem

tu tylko tymczasowo.

- Jak wszyscy - mruknął do siebie, ale usłyszała

background image

30

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

i uśmiech na jej twarzy zbladł. Posmutniała, albo

raczej zamyśliła się.

- Będę sobie robić kakao. Czy panu też zrobić?

- Popatrzył na nią bez przekonania, a ona mówiła

dalej. Spokojnym, monotonnym głosem tłumaczyła,

że kakao nie szkodzi ani na sen, ani na trawienie.

- Chyba że jest pan uczulony na czekoladę. Ma pan

uczulenie?

Zgasiła lampę, podeszła do drzwi, a on ruszył za

nią. Niczego od niej nie chciał, ale nie chciał też

odmówić. Nie był uczulony na czekoladę ani na

placek cytrynowy, który tego dnia upiekła. Nie miał

też uczulenia na domową zupę jarzynową ani na

bułeczki z mąki kukurydzianej. Do niczego go nie

zmuszała, po prostu ułatwiała mu przyjęcie posiłku,

a on z tego skorzystał.

Jest cholernie głodny, a w końcu przecież zapłacił

za pokój i za wyżywienie! Gdyby mieszkało tu więcej

mężczyzn, na pewno korzystałby z jej kuchni. Instyn­

ktownie unikał intymnych obiadów we dwoje. Tchórz!

Jeśli przeżył śledztwo u Yousefa, to równie dobrze

może zjeść zupę i ciasto w towarzystwie źle ubranej

i niezbyt ładnej kobiety.

- Upiekła pani takie duże ciasto tylko dla siebie?

- zapytał, zjadłszy co do okruszka dwa wielkie kawałki.

- Jestem z tego znana. Zwykle jednak daję połowę

pannie Em, a ona dzieli się ze mną swoim tortem

orzechowym. No i oczywiście moi mężczyźni zawsze

wracają głodni z ryb albo z polowania, więc nawet

kiedy nikogo tu nie ma, staram się mieć coś w zapasie.

Jej mężczyźni. A właściwie, ilu miała mężczyzn?

I do jakiego stopnia ich miała? Może traci coś więcej

niż tylko trzy solidne posiłki dziennie?

Od tamtego wieczoru między Gusem a Phoebe

zapanowało coś na kształt ostrożnej przyjaźni. Wpraw-

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 31

dzie żadne z nich nie próbowało sprowadzić tej

znajomości na bardziej osobistą płaszczyznę, ale

przynajmniej Gus przestał komplikować sytuację,

a Phoebe... No tak, Phoebe się nie zmieniła. Była

wciąż tak samo spokojna, opanowana, zaradna

i pracowita.

Gus dostrzegł w niej te cechy i w głębi duszy

zastanawiał się, czy to wszystko naprawdę tylko

pozory. Doszedł do wniosku, że raczej nie. Dwa razy

słyszał, jak rozmawia przez telefon: raz ze sprzedawcą

miejsc na cmentarzu i drugi raz z kimś, kto wykręcił

niewłaściwy numer telefonu. Wysłuchała przemowy

sprzedawcy, użaliła się nad stanem gospodarki, a potem

uprzejmie wyjaśniła, że już się zabezpieczyła w tej

materii. Kiedy rozmawiała z facetem, który się pomylił,

Gus odniósł wrażenie, że zaraz zaadoptuje tego

biednego kretyna. Najpierw zawiadomiła go delikatnie,

że nie jest warsztatem George'a. Potem zapytała, pod

jaki numer facet dzwoni i długo tłumaczyła mu, że

przez nieuwagę przestawił dwie cyfry.

- Biedaczek, pewnie ma dysleksję - mruknęła do

siebie.

Nie ma na świecie kobiety tak łatwej we współżyciu.

Wprawdzie Gus niewiele wiedział o kobietach, bo

tylko raz zaryzykował bliski i długotrwały związek.

Zresztą szybko okazało się, że ten jeden raz to i tak

o wiele za dużo.

Kobiety są zmienne, chciwe i przebiegłe. Żądają

męskiej duszy i książeczki czekowej w zamian za

kilka miłych słów i trochę seksu od czasu do czasu.

Gus pamięta, jak przez wiele nocy otwierał drzwi

sypialni Avy i słyszał tylko, że boli ją głowa, albo że

miała okropny dzień, albo cokolwiek innego.

To było po tym, jak urodził się Nick, a przedtem

była w ciąży. Ani na chwilę nie pozwoliła mu

zapomnieć, jakie to dla niej koszmarne przeżycie, te

background image

32

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

dziewięć miesięcy. Przede wszystkim w ogóle nie

chciała mieć dziecka. Nie była jeszcze gotowa do

poświęcenia swojej wolności i swojej figury. Gus

też nie był gotów, ale - gotowi czy nie - zrobili

przecież to dziecko. Kiedy Gusowi zaproponowano

pierwszy zamorski kontrakt, Ava zabrała dziecko,

na które nie była przygotowana i wyjechała do

rodziców. Nigdy nie wróciła. Gus próbował ją

przekonać. Obiecał nawet, że zrezygnuje z pracy

w agencji i zgodził się podjąć pracę w firmie jej

ojca. Wreszcie dał jej rozwód.

Rozgoryczony wrócił do pracy w agencji. Uganiał

się wtedy za jakąś niebezpieczną grupą terrorystów

działających w Europie Wschodniej i w ciągu tych

kilku tygodni prawie udało mu się zapomnieć.

Nawet o tym, że w ogóle ma syna. To było bardzo

dawno temu. Teraz, w wieku czterdziestu dwóch

lat, jest już za stary, żeby wracać w wir walki.

•Refleks mu wysiadł, wzrok nie jest już taki jak

dawniej i ciągle ma jakieś bóle. Nie ma żadnej

rodziny oprócz syna, którego prawie nie zna. Nie

ma domu. Ma za to dokładnie trzy tygodnie na

podjęcie decyzji, czy da się przykuć do biurka

w agencji, czy w ogóle zrezygnuje z tej pracy.

Deszcz zaczął padać, kiedy tylko znalazł się w łóżku.

Na razie nie było jeszcze tak bardzo zimno, ale

prognoza zapowiadała, że chłodny front przyniesie

w te strony podmuch arktycznego powietrza. Pewnie

dlatego w samym środku dobrze znanego koszmarnego

snu włączyło się ogrzewanie, hucząc jak waląca wprost

na niego lokomotywa.

Zlany zimnym potem Gus sięgnął po umieszczoną

na szelkach kaburę, zanim jeszcze na dobre się obudził.

Kabury nie było. Pięść ześliznęła się z nagiej skóry

brzucha. Wciąż jeszcze tkwił po uszy w swoim piekle,

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 33

kiedy otworzyły się drzwi jego pokoju i ukazała się

kobieca sylwetka, ubrana w jasny, obszerny strój.

- Słodki Jezu! Kobieto, przecież to urwie pani

głowę! - krzyczał, a dreszcze wstrząsały całym

jego ciałem. - Niech pani stąd ucieka! Zjeżdżaj,

do cholery!

- Nic się panu nie stało? Bardzo pan krzyczał

- powiedziała Phoebe. Światło z holu oświetlało

piersi i ramiona Gusa Galanosa. Był zlany potem,

trząsł się cały i patrzył na nią, jakby miała co najmniej

dwie głowy.

- Proszę wyjść. Dziękuję, że pani przyszła, ale

teraz proszę natychmiast wyjść. - Jego chropowaty

zwykle głos brzmiał jak ciurkanie wody. Phoebe

zignorowała go z całą stanowczością kogoś, kto

przywykł opiekować się starą ciotką, schorowaną

matką i młodszymi siostrami. Szybko przeszła przez

pokój, stanęła obok łóżka i położyła mu dłoń na

czole. Cofnął się przed tym dotknięciem, jakby parzyło.

- Pewnie się pan przeziębił. Mogę...

Ścisnął jej nadgarstek między kciukiem a palcem

wskazującym i przycisnął go do łóżka. Niemal

przewrócił ją na siebie.

- Proszę nie mówić, że pani nie ostrzegałem.

- Panie Galanos! Nie ma pan gorączki, więc proszę

przestać... Czy mógłby pan puścić moją rękę? Przyniosę

panu aspirynę i coś do picia. I zmienię poszewkę na

poduszce. Proszę przestać! Zgniecie mi pan nadgarstek.

Rozluźnił uchwyt, ale nie wypuścił jej. Był tak

blisko, czuła jego dotyk, jego zapach, widziała wilgoć

na jego skórze. Krople potu spływały mu po szyi.

Phoebe z trudem przełknęła ślinę. Nie mogła złapać

równowagi i nie miała szans, żeby się bronić.

Gdyby doszło do walki, zostałaby łatwo pokonana.

Dziwne, ale nie bała się. Instynktownie czuła, że jej

nie skrzywdzi.

background image

34

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

- Miał pan koszmarny sen, prawda? - zapytała

cicho, próbując mocniej ustawić na podłodze bosą

stopę.

Jego wąskie, głęboko osadzone oczy rozszerzyły

się, gdy na nią patrzył. Rumieniec na twarzy, który

wzięła za objaw gorączki, stawał się coraz bardziej

intensywny.

- Nigdy nic mi się nie śni - powiedział.

- Przecież nie ma się pan czego wstydzić. - Nie­

świadomie wpadła w ten sam pocieszający ton, którym

mówiła do matki w ostatnich dniach jej życia, albo

do Betsy i Elidy, gdy jeszcze były małe. - Kiedy

byłam malutka, miewałam najkoszmarniejsze sny na

świecie. Śniły mi się strachy, które chowały się na

półce w szafie i wychodziły, kiedy tylko gasło światło.

- Fascynujące. Niech pani przestanie szarpać, do

cholery.

Szarpnęła jeszcze raz, próbując uwolnić rękę z żelaz­

nego uchwytu.

- Nie szarpię, tylko... Czy mógłby pan puścić mój

nadgarstek? Bardzo mi przykro, że sprawiłam panu

kłopot. Chciałam tylko pomóc.

Przesunął kciuk trochę wyżej. Naciskając delikatnie

przysuwał ją do siebie i coraz bardziej pozbawiał

równowagi.

- W niczym pani nie pomaga - powiedział tonem

wywołującym gęsią skórkę na tych częściach jej ciała,

które dotąd nie zareagowały na nocny chłód. - Proszę

mi wierzyć, nie pomogła pani ani trochę, ale jeśli pani

tak bardzo zależy...

- Przecież proponowałam panu - wydusiła Phoebe.

Stała teraz na jednej nodze, a drugą machała w powiet­

rzu, próbując utrzymać równowagę. Chciała go

chwycić za ramię, żeby nie upaść, ale ręka jej się

ześliznęła i jak długa runęła na jego gorący tors.

- Na litość boską! - krzyknęła, próbując wstać.

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 35

Serce jej waliło i była pewna, no, może prawie pewna,

że on się z niej śmieje. Jaki mężczyzna nie śmiałby się

z kobiety, która pakuje się w środku nocy do jego

pokoju, a potem się na niego rzuca. - Przepraszam,

że panu przeszkodziłam. Odtąd może pan sobie

krzyczeć, ile wlezie, a ja nawet nie kiwnę palcem.

Proszę mi wierzyć.

Puścił jej nadgarstek, chwycił ją za ramiona i przy­

trzymał w pewnej odległości od siebie. Mimo tego,

co przed chwilą powiedziała i pomimo jego skan­

dalicznego zachowania, bardzo go żałowała. Ten

facet najwyraźniej ma kłopoty, ale jeśli chce, żeby

mu w czymś pomóc, to od tej chwili będzie musiał

o to poprosić. Niech sobie rujnuje zdrowie tymi

śmieciami, które zjada i jakimiś podejrzanymi le­

karstwami. Niech się szarpie z koszmarnymi snami.

To nie jej sprawa! I bez tego ma dość własnych

problemów.

Gus puścił ją, chociaż uważał się za głupca,

który nawet nie próbuje tego, co mu zapropo­

nowano. W tym cały problem, że nie był zupełnie

pewien, co właściwie zaproponowała. Aspirynę i coś

do picia? Tylko tyle? Żadna kobieta nie pakuje

się w środku nocy do męskiej sypialni tylko po

to, żeby zaproponować aspirynę i szklankę wody.

A może ona jest wyjątkiem? Ten szlafrok, który

ma na sobie, nie skusi żadnego mężczyzny, a koszula

nocna wcale nie jest lepsza: bawełniana z długimi

rękawami, zapięta wysoko pod szyję - wygląda

jak namiot. Czyżby przyszła na górę z zamiarem

uwiedzenia go? A może naprawdę się zaniepokoiła?

Pewnie narobił więcej hałasu niż zwykle, a teraz

już nawet nie pamięta tego snu. W porządku,

powiedzmy, że naprawdę się przestraszyła. Jest

sympatyczna i myślała, że on ma kłopoty, więc

przyszła mu pomóc. Rzeczywiście, dużo dobrego

background image

36 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

zrobiła tymi swoimi długimi włosami, zaspanymi

oczami i zapachem rozgrzanej kobiety! Do wszy­

stkich jego cholernych problemów doszedł jeszcze

jeden - był podniecony.

Westchnął. Położył się na plecach i podłożył sobie

ręce pod głowę. Nocne powietrze chłodziło mokrą

skórę. To było przyjemne i lepsze niż zimny prysznic.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

Phoebe obudziła się późno po nie przespanej nocy.

Czuła się bardzo głupio i odetchnęła z ulgą, kiedy

okazało się, że jej lokator już wyszedł z domu. Miała

najlepsze chęci, a zrobiła z siebie kompletną idiotkę.

Śmieszne, ma trzydzieści sześć lat i zawstydza ją

widok leżącego w łóżku mężczyzny. To prawda, że

w jej życiu było niewielu mężczyzn, ale przecież jest

koniec dwudziestego wieku. Tak jakby przespała

kilkanaście ostatnich lat! Och, jak bardzo chce sprzedać

ten dom i mieć to wszystko z głowy! Panna Em ma

rację. Samotna kobieta nie powinna udostępniać

swojego domu obcym mężczyznom. No tak, ale

przecież nie ma wielkiego wyboru.

Phoebe westchnęła. Podeszła do kuchennych drzwi,

włożyła stary płaszcz myśliwski i nasypała suszonej

kukurydzy do olbrzymiej kieszeni. Płaszcz był bardzo

stary, ale jeszcze zupełnie dobry. Należał do jej

stryjecznego dziadka, którego Phoebe nawet nie znała.

Wuj Russel zmarł, kiedy jeszcze mieszkali w Tennessee,

na długo przed tym, zanim Fred Shaw, jego siost­

rzeniec, po raz pierwszy odszedł od żony i córki,

zdecydowawszy, że to jedyny sposób na odzyskanie

wolności i pełną realizację potencjału twórczego. Gdy

wrócił, a potem znów odszedł złamany, ałe wciąż

jeszcze pełen marzeń, Phoebe była już w szkole średniej

i nawet dostawała niewielkie stypendium. Betsy i Elida

miały wkrótce pójść do szkoły. Panie Shaw zdecydo­

wały się zmniejszyć wydatki, wrócić do Północnej

Karoliny i zamieszkać ze stryjeczną babką Freda,

background image

38

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

która niedawno owdowiała i napisała do nich, że ma

wielki, pusty dom. Fred Shaw nie zaniedbywał zupełnie

swoich obowiązków rodzicielskich. Kiedy tylko udało

mu się sprzedać jakąś piosenkę, przysyłał im trochę

pieniędzy. Raz, kiedy jedna z jego piosenek znalazła

się w pierwszej dziesiątce, przysłał im tyle, że starczyło

na zainwestowanie w edukację jego córek.

Niedługo potem zachorowała matka i Phoebe prze­

rwała studia botaniczne, chociaż do ich zakończenia

pozostał jej tylko jeden semestr. Choroba była długa.

Pochłonęła masę pieniędzy i poświęcenia całej rodziny.

Trzy miesiące po śmierci matki dowiedziały się, że

ojciec zmarł na atak serca w jakimś więzieniu

w Arkansas. Cały jego dobytek składał się z mocno

zużytego martina, mandoliny Gibsona i kilku nie

dokończonych piosenek.

W tym czasie Betsy i Elida były już w szkole

średniej. Elida właśnie ją kończyła, a Betsy - dopiero

zaczynała. Phoebe rozważała nawet możliwość powrotu

na studia i pewnie nawet udałoby się jej zebrać

pieniądze, ale ciotka Phee miała już dziewięćdziesiąt

dwa lata. Była wprawdzie jeszcze zdrowa, sprawna

i dowcipna, ale prawie oślepła i Phoebe w żaden

sposób nie mogła jej zostawić samej, więc nie wyjechała.

Nie była to trudna decyzja, naprawdę. Ciotka Phee

była wspaniałą towarzyszką, delikatną kobietą, która

potrafiła oczarować nawet ptaki na drzewach. Phoebe

zaśmiewała się z jej opowiadań, słuchała starych płyt

Vernona Dalharta na nakręcanym korbą gramofonie

i właściwie nawet nie uroniła łzy, kiedy jej narzeczony

złożył im wizytę, żeby zerwać trwające cztery lata

narzeczeństwo.

Ten dom okazał się pułapką, miłą pułapką. Stryjecz­

na babka Phee umarła w przeddzień trzydziestych

trzecich urodzin Phoebe i zostawiła jej w testamencie

cały swój majątek.

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 39

Miła, gorzka i zarazem słodka pułapka.

Gus pojawił się w chwili, gdy Phoebe właśnie

usiłowała namówić Stumpa, żeby wziął z jej ręki

kawałek kukurydzy. Zaczęło padać.

Phoebe postanowiła zapomnieć o wstydliwej nocnej

przygodzie i uśmiechnęła się do niego miło.

- Cześć. Chyba złapał pana deszcz.

- Szczury też pani karmi? - Trzymał ręce w kieszeni

i przyglądał się ponuro wiewiórce bez ogona, która

usadowiła się na gałęzi leszczyny, gdzie już nie można

jej było dosięgnąć.

- Przypadkiem, ale... Och, mówi pan o Stumpie.

Rzeczywiście wygląda trochę jak szczur. Kilka lat

temu jeden myśliwy o mało nie zjadł biedaka na

kolację. Chyba Elbert Brown. Jego rodzina uwielbia

duszone wiewiórki i króliki, a Elbert twierdzi, że nie

umie czytać, więc nigdy nie wie, kiedy zaczyna się

sezon polowań.

- Chyba niezupełnie rozumiem - powiedział Gus.

- Zaraz na początku sezonu, kiedy słychać pierwsze

strzały, zwierzęta znikają. Wie pan, one przecież nie

są głupie. Moje podwórko tak szybko wypełnia się

wiewiórkami i królikami... Jelenie i sarny tu nie

przychodzą, chociaż czasami jakaś zatrzyma się przed

domem. Na moim podwórku nie wolno polować.

Elbert czasami zaczyna sezon wcześniej i zaskakuje

biedne zwierzaki. - Phoebe wyjęła z kieszeni garść

suszonej kukurydzy. - Chodź, kochanie, on ci nie

zrobi krzywdy. Widzisz? Nawet nie ma strzelby.

- Odwróciła głowę. - Był już gotów zejść, kiedy pan

się pojawił. Nie przepada za mężczyznami.

- Nie ma się czemu dziwić, kiedy zna się jego

przeszłość.

Phoebe aż wytrzeszczyła oczy ze zdziwienia: ten

facet prawie się uśmiechnął.

background image

40

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

- Niech pan wejdzie do domu. Na kuchni stoi

garnek z zupą. Proszę się poczęstować. Dam Stumpowi

jeszcze jedną szansę i to będzie koniec na dzisiaj

- powiedziała.

Cała zmokła i przemarzła, zanim wreszcie weszła

do ciepłej kuchni. Gus zostawił w sieni płaszcz i buty.

Siedział w skarpetkach przy kuchennym stole i jadł

parującą zupę jarzynową. Stała przez chwilę i patrzyła

na niego. Coraz mocniej padający za oknem deszcz

stworzył sztuczne poczucie intymności i Phoebe

uderzyło to, że wbrew zdrowemu rozsądkowi ten

obcy mężczyzna doskonale pasuje do jej staroświeckiej

kuchni. Siedział przy stole i jadł zupę, jakby był

u siebie w domu.

- Może zrobię parę kanapek?

- Tak, proszę. Nie jadłem śniadania - mruknął

Gus znad talerza.

Phoebe uśmiechnęła się. Umyła ręce, zebrała

rozpuszczone włosy i zawiązała je z powrotem w koński

ogon. Posmarowała masłem cztery kawałki chleba.

Nie odzywała się i Gus też nic nie mówił. Stała

odwrócona do niego plecami, ale wiedziała, że

przygląda się jej od czasu do czasu. Jakby czuła

dotknięcie jego oczu.

- Proszę - powiedziała, podając mu solidną kanap­

kę. Nie pytając o zdanie nalała kubek mleka, sobie

zrobiła kawę i usiadła przy stole naprzeciw Gusa.

- Nienawidzę mleka - powiedział ponuro Gus.

- Pani pije kawę. Dlaczego ja nie mogę?

- Bo po każdej filiżance kawy musi pan brać pół

fiolki pigułek. Nie jestem lekarzem, ale wiem, że są

rzeczy, które szkodzą człowiekowi z wrzodem żołądka.

- Dlaczego, do diabła, sądzi pani, że mam wrzód?

- Odłożona łyżka głośno stuknęła o talerz.

- Widziałam, co pan nosi w kieszeniach. Nie

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 41

pamięta pan? Szczerze mówiąc, wcale mnie to nie

dziwi. Te świństwa, które pan zjada, wyżarłyby dziury

nawet w żelaznym kotle. Mężczyzna w tym wieku

powinien mieć więcej rozumu.

- Tak? Kto panią wyznaczył na mojego opiekuna?

- Dlaczego wciąż wymawia pan słowo „pani" tak,

jakby było obelżywe? Przecież nie jest. Tak samo jak

nie jest obelgą nazywanie mężczyzny „panem".

- Pytałem panią o coś.

- Ja też pana o coś pytałam - przypomniała.

Zmarszczył brwi, żeby pokazać, jak intensywnie

myśli. Potem spojrzał na nią i Phoebe mogłaby

przysiąc, że dostrzegła w tych czarnych, nieprzenik­

nionych oczach prawdziwy uśmiech. Ale, oczywiście,

Gus Galanos nie należy do ludzi, którzy się śmieją.

Trudno byłoby nawet powiedzieć, że jest jednym

z tych, którzy się uśmiechają. Prawdę mówiąc, to

nawet wydobycie z tego człowieka kilku grzecznych

słów można by uznać za prawdziwy sukces.

- O co pani pytała? - zapytał w końcu, a Phoebe

uśmiechnęła się szeroko.

- Zapomniałam. Chce pan trochę miodu do mleka?

Nie powinien panu zaszkodzić.

Nic nie powiedział, tylko coś mruknął pod nosem

i ugryzł kęs kanapki.

Kiedy skończyli jedzenie, po obu stronach stołu nie

pozostał nawet okruszek, a obydwa kubki były puste.

- Teraz pewnie poczuł się pan lepiej. Proponuję

drzemkę.

- Brzmi zachęcająco. U mnie czy u pani?

Phoebe otworzyła usta, spojrzała na niego i po

chwili roześmiała się głośno.

- Na deser będzie pan musiał poczekać do kolacji.

Na dzisiejsze popołudnie zaplanowałam pieczenie

ciasta. - Znów się zaśmiała i przygryzła wargę.

- Naprawdę nie chciałam, żeby to zabrzmiało dwu-

background image

42 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

znacznie. Chciałam tylko... O rany, niech pan już

idzie oglądać telewizję. Na pewno jest jakiś mecz.

Wydawało jej się, że uśmiechnął się, zanim wyszedł.

A może to tylko złośliwy uśmieszek. Przez tę brodę

i wąsy trudno odróżnić.

Gus zasnął oglądając wieczorne wiadomości. Pho-

ebe spoglądała na niego od czasu do czasu. Zrobiło

się ciemno. Wiatr wiał teraz z północnego wschodu

i deszcz zacinał w okna. Podeszła na palcach i de­

likatnie nakryła go kocem. Na szczęście nie poruszył

się. Biedny człowiek. To śmieszne, jak bardzo na

nią działa. Nigdy w życiu nie spotkała nikogo,

kto umiałby tak łatwo wyprowadzić ją z równowagi

i jednocześnie wzbudzał w niej taki instynkt opie­

kuńczy. Tym się nie martwiła, obawiała się natomiast

tego, że Gus Galanos obchodzi ją coraz bardziej

jako mężczyzna. Przez półtora roku była zaręczona

z Keithem, zanim w ogóle się z nim przespała

i naprawdę nie było to nic nadzwyczajnego. Gdyby

po tamtym przyjęciu nie położono ich razem w je­

dnym pokoju, mogliby z tym czekać jeszcze całą

wieczność. Był poważny, miły, inteligentny i chociaż

nie miał za grosz poczucia humoru, to pewnie

byłby wspaniałym ojcem.

Gus Galanos za to nie był zbyt przystojny, a jeśli

nawet był, to bardzo dobrze to ukrywał. Jego nastroje

wahały się od ponurego do gburowatego, zachowywał

się niesympatycznie, a jeśli miał jakieś poczucie

humoru, to na pewno okryte tajemnicą państwową.

Byłby okropnym mężem jakiejś biednej kobiety. Z tego,

co wiedziała, to jedną już nawet unieszczęśliwił. Boże

drogi, ale mógłby być wspaniałym kochankiem! Czuła

to przez skórę, chociaż miała w tych sprawach

niewielkie doświadczenie i prawie nic nie wiedziała

o mężczyznach. Kobieca intuicja.

- Panie Galanos, czas na kolację - powiedziała

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

43

cicho. - Proszę się obudzić, bo nie będzie pan mógł

w nocy spać.

Obudził się chwilę wcześniej, niż otworzył oczy.

Zanim jego zmysły zbadały otoczenie, położenie,

w jakim się znajduje, żaden jego mięsień nawet nie

drgnął. Był po szyję nakryty czymś miękkim i ciepłym.

Czuł mieszaninę zapachów jedzenia, pasty do mebli

i kobiety. Zignorował dwa pierwsze i skoncentrował

się na tym ostatnim.

- Mam na imię Gus - powiedział, nie patrząc na

nią. Stała w drzwiach, za jego plecami. Nie otwierając

oczu rozróżniał zapach mydła i jakiegoś talku. Ta

mieszanka sprawiła, że znów dziwnie się poczuł.

- Może jednak pojadę na kolację do miasta - dodał

wstając. Zastanawiał się, dlaczego, do diabła, nie

poszedł dotąd na górę włożyć butów. Mężczyzna

w samych skarpetkach traci powagę.

- Jeśli pan woli...

W jej głosie usłyszał rozczarowanie. Dlaczego? Co

jej przyjdzie z jego obecności? Przecież i tak już

zapłacił z góry.

- Ciągle pada. - Nie chciał, żeby to zabrzmiało jak

oskarżenie.

- Cały czas tak pada. W prognozie o szóstej mówili,

że w tej okolicy usadowił się niż z czymś tam na

północy.

Gus przeciągnął się. Phoebe właśnie wycierała ręce

i zapatrzona zastygła z ręcznikiem w dłoni. Czarna

flanelowa koszula wysunęła mu się ze spodni i odsłoniła

kawałek płaskiego brzucha, pokrytego gęstwiną

ciemnych kręconych włosów. Przełknęła ślinę i od­

wróciła głowę, żeby nie palnąć jakiegoś głupstwa.

Spokojnie, dziewczyno! Naprawdę powinnaś częściej

wychodzić z domu. Masz jakieś dziwne objawy.

Zjedli kolację w kuchni. Phoebe zwykle podawała

gościom posiłki w jadalni, ale ponieważ było ich teraz

background image

44 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

tylko dwoje, uznała, że to nie ma sensu. Była

zadowolona, że Gus nie wspominał więcej o kolacji

w mieście.

- A to jest obiecane ciasto - powiedziała, podając

je na stół.

Gus patrzył na niezbyt atrakcyjną kobietę o prostych

jasnych włosach, na jej ciemnobrązowe brwi, błyszczący

nos i zaczerwienione od panującego w kuchni gorąca

policzki. Jeśli jeszcze raz obliże wargi, to on ją położy

na stole i spróbuje wszystkiego, co ma mu do

zaoferowania, a potem jeszcze weźmie dokładkę.

- No dobrze, bardzo mi smakowała kolacja - wstał

tak gwałtownie, że o mało nie przewrócił krzesła - ale

lepiej będzie... To znaczy, muszę już iść. Do zobaczenia

jutro.

Phoebe skinęła głową, chociaż zrobiło jej się przykro.

Czy powiedziała coś złego?

- Rozumiem. Ja też mam jeszcze parę godzin

papierkowej roboty. Ale proszę jechać ostrożnie. Słyszy

pan? Jeśli potrzebny panu parasol, to stoi w rogu

w sieni, koło...

Wyszedł, zanim zdążyła skończyć zdanie. Poszedł

na górę. Pewnie po buty. Jak tylko wyjdzie, będzie

musiała spłukać błoto z tych jego ogromnych buciorów

i postawić je w kącie, za piecem centralnego ogrzewa­

nia, żeby wyschły.

Wrócił po dwóch minutach w marynarce i czarnych

butach z cholewami. Gdyby nie jego czarna broda

i za długie włosy, wyglądałby jak żołnierz.

- Czy na wszelki wypadek... - zaczęła.

- Najprawdopodobniej wrócę późno - przerwał

i nie patrząc na nią poszedł w stronę drzwi.

- No pewnie - powiedziała do jego znikających

pleców. - Niech pan ostrożnie je...

Przerwała, bo przy drzwiach obrócił się w miejscu,

podszedł do niej i porwał ją w ramiona. Wymamrotał

background image

BIAŁY SŁOIŚ PANNY PHOEBE

45

coś, jakby przekleństwo, i zaczął ją całować. Nie był

to delikatny pocałunek. Całował tak, jakby chciał ją

tym pocałunkiem ukarać. Phoebe nie mogła otworzyć

ust, żeby zaprotestować. Nawet gdyby chciała. Jego

uścisk pozbawił ją powietrza, a usta gniotły wargi, aż

zakręciło jej się w głowie. Ręce miała unieruchomione

i nie mogła się ruszyć, nie mogła uciec, nie mogła go

objąć. Nawet gdyby tego chciała.

- Och, proszę przestać! Co pan...

Nie przestał. Jeszcze mocniej ją całował, aż rozchyliła

wargi. Poczuła smak jego ust i już zupełnie się poddała.

- Nie mów mi tego - mruknął Gus, prawie nie

podnosząc głowy. - Nie musisz mi mówić, że to

szaleństwo. Sam, do cholery, wiem!

Jakoś tak przesunął ramiona, że przestało jej grozić

połamanie żeber. Jedna ręka zaplątała się w jej włosach,

druga powoli, zniewalająco przesuwała się w dół po

ramionach, po plecach, po biodrach i z powrotem

w górę.

Phoebe odetchnęła głęboko i przyglądała się z bliska

jego groźnie wyglądającej twarzy.

- Nie rozumiem - szepnęła bez złości.

- Wiem. O Boże! Sam tego nie rozumiem. Wiem

tylko, że odkąd wczoraj w nocy weszłaś do mojego

pokoju, nie mogę przestać o tym myśleć. O tym,

jakby to było. Wiedziałem, że jest tylko jeden sposób

na pozbycie się tych myśli. Przepraszam, jeśli ci

zrobiłem krzywdę, jeśli... wprawiłem cię w zakłopota­

nie. - Odsunął się od niej, ale nie odchodził. Wciąż

patrzył jej w oczy, jakby rzucał wyzwanie. - No,

i jak? - zapytał, kiedy zegar nad kredensem odmierzył

już całą wieczność.

- To... To znaczy, że ty... - Przerwała, próbowała

się pozbierać i znaleźć jakieś racjonalne wyjaśnienie

tej irracjonalnej sytuacji. W końcu przecież jest dorosła.

To był tylko zwykły pocałunek. Nic więcej. - To

background image

46

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

chyba tak jak z czekoladą. - Zamrugał oczami.

Odczekała chwilę i potem dokończyła: - Wiesz, jak

to jest, kiedy strasznie chce się czekolady? Nawet jeśli

nie jesteś głodny i zdecydowałeś, że nie będziesz nic

jadł, to zjadasz wszystko, co ci wpadnie w ręce, ale to

nie pomaga, bo żadna z tych rzeczy nie jest czekoladą.

- Czekolada - powtórzył Gus.

- No. Już dawno temu nauczyłam się, że kiedy

mnie to nachodzi, to jedynym sposobem na pozbycie

się takiej obsesji jest po prostu zjedzenie kawałka

czekolady.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

Następnego dnia Phoebe miała mnóstwo zajęć.

Dzwonił Stanley Realty. Ubrała się więc w swój

najlepszy, dżersejowy kostium i pojechała do miasta.

Lloyd Stanley usiłował już od dawna przenieść ich

stosunki na bardziej prywatną płaszczyznę. Tego dnia

zdecydowała, że jeśli znów ją zaprosi, to pójdzie

z nim na obiad. Był już najwyższy czas, żeby nabrała

dystansu do mężczyzn w ogóle, a szczególnie do

jednego.

Od wczoraj przynajmniej z tysiąc razy łapała się na

tym, że marnuje czas. W środku jakiejś roboty nagle

staje, zamyka oczy i z idiotycznym wyrazem twarzy,

z najdrobniejszymi szczegółami przypomina sobie

tamten pocałunek. Trochę głupie zachowanie, jak na

kobietę w jej wieku.

Ale to było takie zupełnie...

A jego wargi tak niewyobrażalnie...

No tak, są takie wspaniałe: gładkie jak satyna

i niesłychanie mocne, ciepłe i wilgotne, ale ani trochę

zaślinione. Nie mówiąc już o tej brodzie. Phoebe

nigdy dotąd nie całowała się z brodatym mężczyzną.

Wracaj na ziemię, ptasi móżdżku! Ogromnym

wysiłkiem przywołała się do porządku. Umówiła się

na spotkanie. Przyjechała do miasta, żeby...

Jakaś senna myśl przylgnęła do niej jak pyłek

kurzu i Phoebe zamarła sięgając do samochodu po

torebkę. Jego język, myślała rozmarzona. Prawie nie

dotknął jej językiem, ale zdążyła go poczuć. Tylko

koniuszek. Teraz samo wspomnienie tego niebywałego

background image

48

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

dotknięcia, jakby mokrego jedwabiu albo ciepłego

welwetu, wystarczyło, żeby znów ją obezwładnić.

Phoebe otarła pot ze zwilgotniałego nagle czoła

i ogromnym wysiłkiem woli pozbierała rozbiegane

myśli. Co tu właściwie robi, w środku miasta, w swoim

najlepszym ubraniu? Na pewno miała jakiś bardzo

ważny powód, żeby tu przyjechać. Ale jaki?

- Dzień dobry, panno Shaw.

- Dzień dobry - odpowiedziała nieprzytomnie

jakiemuś panu w średnim wieku. Patrzyła, jak idzie

powoli ulicą i bez skutku próbowała przypomnieć

sobie jego nazwisko.

- Cześć, Phoebe! Co cię sprowadza do miasta?

Stojąca obok swego starego samochodu Phoebe

spojrzała na kluczyki, które trzymała w ręku, a potem

na uśmiechniętą siwą kobietę. Powoli i z bólem

wróciła na ziemię.

- Dzień dobry, panno Becky. Całe wieki pani nie

widziałam.

- Rzeczywiście. Nadal mieszka pani w starym domu

panny Phee w Shawdon?

- Ciągle, panno Becky. - W tej części południowych

stanów przyjaciele zawsze mówili do zamężnych kobiet

„panno". Formę „pani" zostawiano obcym. - Właśnie

się spóźniłam na spotkanie z moim pośrednikiem.

- Uśmiechnęła się.

Lloyd Stanley był dość atrakcyjnym czterdziesto­

letnim mężczyzną. Dzięki regularnym ćwiczeniom

w klubie bardzo dobrze się trzymał. Miał ładne,

blond włosy, ładne jasne oczy i ładne białe zęby.

Naprawdę był ładnym mężczyzną.

- Może rozważymy wszystkie możliwości przy

obiedzie - zaproponował, a Phoebe skinęła głową na

znak zgody. Nie powinna była żywić nadziei, że

znalazł wreszcie kupca. Po dwóch i pół roku darem­

nych poszukiwań zaczynała już widzieć siebie, jak

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 49

w wieku ciotki Phee chodzi z trudnością po podwórzu,

karmi wiewiórki i grzechocze puszką by odstraszyć

węże.

Lloyd mówił z przekonaniem, a Phoebe słuchała

i starała się ukryć rozczarowanie. Okropnie bolała

ją głowa, ale zdecydowała, że się nie podda. Dzielnie

wytrzymała cały obiad, chociaż nie przełknęła ani

kęsa.

Czekolada. Muszą mieć w menu tort czekoladowy!

- Mam w biurze trochę materiałów. Możesz je

zabrać do domu - powiedział Lloyd.

- Nie, dzięki. Przykro mi, że cię zawiodłam. Wiem,

że masz na względzie tylko mój interes, ale...

Pośrednik zaśmiał się. Pod kosztowną opalenizną

z salonu kosmetycznego pojawił się rumieniec.

- Nie chodzi ci chyba o moje porady, sądziłem

jednak, że lepiej powiedzieć ci to wszystko. Czuję się

trochę winny, że dotąd nie sprzedałem twojego domu,

ale taką posiadłość, jak Shawdon... To znaczy, taki

dom, jak twój...

- Wiem, wiem. Taka wielka farma to majątek, ale

tak naprawdę nikt nie ma ochoty tu zamieszkać.

Pewnie powinnam to zaorać, ale to przecież taki

wspaniały, stary dom.

- Ludzie z ochrony środowiska czasami przyjmują

takie posiadłości i potem wymieniają na te, którymi

są naprawdę zainteresowani. Odpisaliby ci od podatku

ogromną sumę. Możemy o tym jeszcze porozmawiać

przy kolacji.

- Podatki od dochodu mnie nie rujnują - powie­

działa Phoebe. Udała, że nie usłyszała propozycji

zjedzenia z nim kolacji. - Urząd finansowy pewnie

zaśmiewa się z moich zeznań podatkowych. Najbardziej

obciąża mnie podatek gruntowy.

- Więc możesz się go pozbyć. Nie rozumiesz tego?

Pozbądź się tej posiadłości i automatycznie odpadną

background image

50

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

ci te podatki. Pomyślałem, że zechcesz skorzystać

z tej okazji.

- Wcale tak nie myślałeś. - Uśmiechnęła się, żeby

osłodzić mu swoje ostre słowa. Teraz głowa bolała ją

tak, jakby miała za chwilę pęknąć. - Ale doceniam

twoje dobre chęci. Zrozum, nie mogę sobie pozwolić na

oddanie tego domu za bezcen. Z tej sprzedaży muszę

opłacić jakieś kursy, które pozwolą mi na samodziel­

ność finansową do końca życia. - Nie mówiąc już

o opłaceniu ostatnich rachunków uniwersyteckich

Betsy, wstawieniu tych dwóch nowych koron, na które

namawia ją dentysta, i kupieniu jakiegoś samochodu,

który nie trzęsie się i nie rzęzi, kiedy tylko musi gdzieś

pojechać, pomyślała. - To moje gniazdo.

- Rynek posiadłości ziemskich przeżywa teraz

kryzys - tłumaczył cierpliwie pośrednik, prowadząc

ją do swego nowiutkiego bmw.

- Wiem, że to cykliczne. Na rynku jest teraz

okresowa obniżka cen. Wytłumaczyłeś mi to wszystko

już dwa lata temu. - Mówiąc to uśmiechała się do

Lloyda. To naprawdę nie jego wina. Kłopot w tym,

że czas płynie - cyklicznie czy nie. Jeśli nie zacznie tej

swojej reszty życia wystarczająco szybko, to może

stracić wszystko, co jeszcze jej z tego życia zostało.

O dyplomie z botaniki trzeba zapomnieć. Komu

potrzebny jeszcze jeden Miczurin? W tej chwili zależy

jej jedynie na posadzie sekretarki, niedużym dwu-

pokojowym mieszkaniu i jakiejś randce od czasu do

czasu.

Lloyd odwiózł ją do biura, gdzie zostawiła swój

samochód. Wcisnął jej garść broszur wydanych przez

strażników przyrody. Włożyła je do schowka razem

z mapą autostrad sprzed ośmiu lat, starymi kartkami

ze spisem zakupów i nie używaną skrobaczką do lodu.

Nie miała nic przeciwko ochronie przyrody. Sama

przecież chroni całe duże podwórko przyrody. Te

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

51

czterdzieści akrów ziemi, wydzierżawione panu Ferebee,

także karmi sporą liczbę dzikiej zwierzyny w przerwie

między żniwami a sezonem polowań, a gęste krzewy

dzikiej róży pomagają zwierzętom wyrównać szanse

podczas polowań. Więcej już nie może zainwestować

w ochronę przyrody, nie jest aż tak bogata. Bogactwo

zresztą nie jest tu najważniejsze. Phoebe chciała tylko

nadrobić wszystkie zmarnowane lata. Kobiety w jej

wieku mają dzieci w szkole, robią karierę i mają

mężów, którzy im pomagają, kiedy życie staje się

zbyt ciężkie.

A ona co ma? Dom i stare, wysłużone kombi.

Phoebe odstawiła samochód do garażu i przez

tylne drzwi weszła do kuchni. Zawsze trzymała

samochód w garażu. Nie dlatego, że się go wstydziła,

ale dlatego, że gdyby stał na dworze, najprawdopodob­

niej by nie zapalił. Coś z akumulatorem, czy jak to

się tam nazywa. Tak powiedział Shorty, który ze

szkaradną regularnością musiał jej uruchamiać ten

złom.

Gus siedział przy kuchennym stole, a wokół niego

walała się sterta pogniecionych kartek papieru.

- Cześć - powiedziała radośnie, zapominając na

chwilę o obolałej głowie. - Wziąłeś sobie coś do

jedzenia?

- Jak się pisze Currituck?

Napisała nazwę na skrawku papieru i przyglądała

się, jak przepisuje litery na pogiętą i poplamioną

kartkę. Nawet do góry nogami widać było, że to list,

a raczej - początek listu.

- Chcesz jakiś papier?

- Nie. Jemu to obojętne. - Nawet na nią nie

spojrzał.

- Przecież nie napisałeś dużo. Zacznij od nowa na

czystej kartce. Zrobisz lepsze wrażenie.

background image

52

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

- Nie muszę robić żadnego wrażenia. Ani dobrego,

ani złego.

- Przepraszam, nie chciałam ci dokuczyć - powie­

działa i poszła w stronę frontowych drzwi. Usłyszała

jego głos, kiedy właśnie wychodziła z kuchni.

- To ja przepraszam. Po prostu... Nie radzę sobie...

- westchnął ciężko. - Masz dzieci?

Czy ma dzieci? Pocałował ją, myślała o nim całą

noc i cały dzień, a teraz on chce jeszcze wiedzieć, czy

ona ma dzieci. O co tu, do jasnej cholery, chodzi?

- Nie, nie mam dzieci, panie Galanos. Jednakże

mam ładną papeterię, którą pewnie prędzej zjedzą

mole, niż ją zużyję, więc spokojnie może ją pan sobie

wziąć. Jest w drugiej szufladzie od dołu, po lewej

stronie. Niech się pan nie krępuje!

Gus zamrugał oczami. Warknęła na niego!

- Słuchaj, przepraszam! Nie chciałem cię zdener­

wować.

- I nie zdenerwował mnie pan.

Wciąż opryskliwa i zamknięta w sobie. Gus jeszcze

nie widział jej takiej i nie podobała mu się w tej roli.

Łagodne, spokojne, przemiłe kobiety to rzadkość

w życiu każdego mężczyzny, a w jego życiu były

rzadsze niż ptasie mleko. Odchrząknął.

- No, tak... Ja mam. To znaczy, mam dzieci.

Właściwie jedno. Ma na imię Nick. Chyba ci o nim

mówiłem? Napisał do mnie. Chce, żebyśmy spędzili

razem Święto Dziękczynienia. Nie wiem, co mu

odpowiedzieć.

Phoebe opadła na krzesło stojące obok stołu

i westchnęła ciężko. Oparła bolącą głowę na rękach.

- Powiedz mu, że spędzisz z nim święta, głupku.

Przecież to twój syn. Jeśli cię potrzebuje, to masz

z nim być. Od tego są ojcowie, żeby być.

Później, kiedy Phoebe analizowała swoje nowe

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

53

położenie, zauważyła, że gdzieś po drodze osiągnęli

punkt zwrotny we wzajemnych stosunkach. Nie

chodziło tylko o pocałunek, który był jakby eks­

perymentem. Przynajmniej dla niego - tylko eks­

perymentem.

Powiedział, żeby mówiła do niego Gus i ona też

chciała, aby jej mówił po imieniu. Po tym pocałunku

stało się to zupełnie naturalne. Gus niewiele powiedział

o swoim synu, ale z tego, co powiedział, potrafiła

wyciągnąć wnioski.

Przede wszystkim okazało się, że Gus prawie wcale

nie zna swojego syna. Z pewnych niedomówień

zrozumiała, że od bardzo dawna jest rozwiedziony

z matką Nicka i że to ona wychowywała dziecko.

Przez najważniejsze lata dorastania chłopca nie miał

z nim kontaktu. Nie wiedziała dlaczego. Wywnios­

kowała także, że teraz Nick chciałby nawiązać z ojcem

jakieś stosunki, a Gus nie ma zielonego pojęcia, jak

sobie z tym poradzić. Wszystko to razem było bardzo

smutne, bo zauważyła także, że Gus Galanos jest

najbardziej samotnym człowiekiem, jakiego kiedykol­

wiek w życiu spotkała. Na samotności Phoebe znała

się jak nikt na świecie.

Stopniowo przyzwyczaiła go do jadania w miarę

regularnych posiłków. Następnym krokiem było

odzwyczajanie go od picia kawy.

- Spróbuj tego. Powinno ci smakować - przekony­

wała, podając mu kubek z gorącym napojem przy­

rządzonym z palonego zboża i melasy, co nazywano

kawą zbożową.

- Smakuje jak... - nie dokończył, ale domyśliła się,

co chciał powiedzieć. Nie był to, oczywiście, smak

kawy.

- No dobrze. Napij się kawy, ale dolej do niej

dużo mleka. - Nalała do kubka kawy, dolała ćwierć

szklanki tłustego mleka i podała mu.

background image

54 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

Później, tuż przed zmrokiem, Phoebe przyniosła

mu do salonu kubek mleka.

- Proszę. Sądziłam, że może będziesz miał ochotę...

Gus stał przy oknie, przyglądając się ponuremu

niebu. Nagle oczy mu się zwęziły i w mgnieniu oka

był już na środku pokoju.

Jego muskularne ramię przygwoździło Phoebe do

ściany. Zamarła.

- Zobacz, co narobiłeś! - Mleko było wszędzie:

ściekało ze ścian, z dużych oszklonych drzwi do holu,

kapało jej do buta, a na podłodze zrobiła się cała

kałuża.

- Cisza! Stój w tym kącie i nie ruszaj się! Ktoś jest

na ganku.

- Na litość boską, Gus, oszalałeś?

- Jakiś skurwiel zaglądał tu przez frontowe okno

i chcę...

Phoebe podniosła rękę. Zupełnie wyprowadził ją

z równowagi.

- Posłuchaj mnie choć przez chwilę, wariacie! Nie

wiem, jakie zwyczaje panują w okolicy, z której

pochodzisz, ale my tutaj nie rzucamy ludźmi o ściany

i nie rozlewamy mleka tylko dlatego, że ktoś nam

zagląda w okna! - Próbował coś powiedzieć, ale nie

dała mu dojść do głosu. Odsunęła się od ściany

i o mało nie poślizgnęła się na rozlanym mleku.

Obrzuciła go gniewnym spojrzeniem. - W tej okolicy

mamy zwyczaj interesować się naszymi sąsiadami,

ty... ty...

- Wariacie - podpowiedział Gus. Poczuł się trochę

głupio. Przecież nie jest na Bliskim Wschodzie. Tu

również nie Paryż, Londyn czy Waszyngton. A chociaż

zdobył sobie kilku wrogów w ciągu długich lat śledzenia

i wyłapywania terrorystów, to, o ile mu wiadomo,

żaden z nich nie dostał zlecenia, żeby go zabić.

Zwykły, sponiewierany agent bez znaczenia.

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

55

- Zrozum, Gus, to tylko panna Em - powiedziała

Phoebe zmęczonym głosem. - Chciała się upewnić,

czy nic mi się nie stało.

- Ta twoja sąsiadka? Czy ona nie słyszała o tele­

fonach?

- Nie ma telefonu.

- To dlaczego nie zadzwoniła do drzwi?

- Mój dzwonek od lat nie działa.

- Więc dlaczego...

Phoebe musiała mu opowiedzieć o niewinnej skłon­

ności panny Em do podglądania innych. Gus poczuł

się zobowiązany pomóc jej w porządkowaniu pokoju,

a potem Phoebe przygotowała kolację. Zjedli w mil­

czeniu.

- Co to za suchy prowiant, o którym mówiłaś,

kiedy tu przyjechałem? - zapytał Gus następnego

dnia przy śniadaniu.

- To takie paczki, które przygotowuję dla myśliwych

i wędkarzy. Zwykle wychodzą o świcie i wracają do

domu przed wieczorem.

- Nie chciałbym ci sprawiać kłopotu. Może byłoby

ci łatwiej, gdybym zjadał taki suchy prowiant w swoim

pokoju. Myślałem, że może w deszczowe dni...

- Jak sobie życzysz. - Wzruszyła ramionami. Powoli

uczyła się nie reagować na jego dziwactwa. - Jeśli

wolisz jeść sam na górze, to, oczywiście, nie mam nic

przeciwko temu, ale może chciałbyś zaprosić mnie na

piknik?

Spojrzał na nią ponuro, wymamrotał jakieś po­

dziękowanie i wyszedł. Phoebe odetchnęła z ulgą.

Lubiła tego człowieka, a raczej sądziła, że mogłaby

go polubić, gdyby tylko potrafił się trochę rozluźnić.

Na razie denerwował ją. Nie potrafiła się odprężyć,

kiedy był w pobliżu i już samo to było niesłychane,

bo Phoebe prawie zawsze była odprężona.

background image

56

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

Elida powiedziała o niej kiedyś, że jest zupełnie

pozbawiona nerwów. To było wtedy, kiedy winda

w szpitalu zatrzymała się między piętrami i uwięziła

Phoebe z jakimś rockowym gwiazdorem, który przy­

jechał na gościnne występy. Wszyscy oszaleli. Dowie­

działa się później, że jakiś facet w nabijanych ćwiekami

dżinsach biegał w kółko i żądał, aby coś robić, walił

w drzwi, naciskał nie działające guziki. Wszystko to

trwało niecałe dwadzieścia minut. W tym czasie Phoebe

rozmawiała z gwiazdorem (oczywiście go nie rozpo­

znała) o przyjęciach i starych krewnych, którymi

trzeba się opiekować, a gwiazdor pokazał jej zdjęcie

swojego nowo narodzonego synka.

Ale Gus Galanos to zupełnie co innego. Coś, co

w nim siedziało, powodowało drganie wszystkich jej

nerwów. Sprawił, że zaczęła mieć nerwy, że zaczęła

się obawiać różnych drobiazgów, takich jak od­

dychanie, przełykanie czy założenie nogi na nogę.

Phoebe już od kilku dni nie widziała Stumpa. Na

pewno gdzieś się przyczaił, zauważywszy węszące po

podwórzu psy gończe. Ta doświadczona i sprytna

wiewiórka zadekowała się pewnie w jakiejś dziupli ze

sporym zapasem kukurydzy i orzechów i przeczekuje,

aż wszystko się uspokoi.

Gus stał przy kuchennym oknie, popijając kawę

z mlekiem. Phoebe widziała go przez szybę. Przeszła

obok niego, kiedy wychodziła z domu. Powiedział jej

dzień dobry, a ona poczuła, jak szeroki uśmiech

natychmiast rozjaśnia jej głupią gębę. Niech to szlag

trafi! Obiecała sobie traktować go z dystansem, bo

lepsze traktowanie najwyraźniej przerażało jej gościa.

Dobrze chociaż, że biedak wreszcie śpi spokojniej.

Pewnie stopniowo przezwycięża tę dolegliwość, z którą

tu przyjechał. Phoebe nawet nie próbowała zgadywać,

co się kryje za jego nagłymi wybuchami i jakie

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

57

przeżycia wyżłobiły te głębokie zmarszczki na jego

czole. Pewnie Nick, ale chyba jeszcze coś oprócz tego.

Coś go gryzie. Wygląda jak zaszczuty zwierzak, aż

chciałoby się go utulić i odpędzić ból.

- No właśnie - mruknęła pod nosem i wróciła do

domu. Kobieta, która zdecyduje się pocieszać Gusa

Galanosa, powinna najpierw nałożyć hełm i kamizelkę

kuloodporną. Zatrzasnęła za sobą drzwi, a torbę

z kukurydzą postawiła w kącie.

Phoebe weszła do kuchni, a Gus właśnie wstawał

od stołu. Gdzieś w pobliżu rozległ się huk wystrzału.

Zanim zdążyła się zorientować, leżała na plecach na

kuchennej podłodze, przygnieciona jego ciałem.

- Dobry Boże! Chcesz mnie zabić? - Próbowała się

uwolnić od ciężaru jego sprężystego ciała.

- Leż tu - szepnął jej do ucha. Położył rękę na jej

głowie, uniósł się ostrożnie; wyjrzał przez okno i zanim

zdążyła powiedzieć choćby jedno słowo - sturlał się

z niej i usiadł.

- Tylko mi nie mów, że to znów panna Em!

- powiedział szorstko i odgarnął jej włosy z twarzy.

- Rany, przepraszam cię! Poczekaj, pomogę ci wstać.

Nie zrobiłem ci krzywdy?

- Nic, czego nie mogłoby naprostować dziesięciu

kręgarzy. - Trzęsła się cała. Usiadła i przycisnęła

dłonią oszalałe ze strachu serce. Strzały w tej okolicy

były czymś zpełnie normalnym - to przecież tereny

łowieckie, ale to, że rzucono nią o podłogę i jeszcze

rozgniatano, stanowiło dla niej nowe i niezwykłe

przeżycie. - Chyba nie zauważyłeś, że stajesz się

naprawdę niebezpieczny.

- Przepraszam. To odruch.

- Ciekawe, skąd ci się wzięły takie oryginalne

odruchy.

Zawstydzony Gus delikatnie obciągał jej spódnicę,

która przy upadku podciągnęła się aż na biodra.

background image

58

BIAŁY SŁOŃ FANNY PHOEBE

Phoebe gwałtownym ruchem ściągnęła ją jeszcze niżej.

Odetchnęła głęboko i w milczeniu oceniła sytuację.

Żadnych pękniętych żeber ani złamanych kości.

Rzucanie nią o podłogę i przygniatanie dwutonowym

Rambo Galanosem nie jest wprawdzie jej ulubioną

zabawą, ale pewnie przeżyje to, jeśli tylko serce wróci

wreszcie do normalnego rytmu.

- Czy zechciałbyś mi łaskawie powiedzieć, co tym

razem skłoniło cię do rzucania mną o ziemię? Jeśli to

z powodu kawy, możesz ją sobie pić bez mleka. To

w końcu twój żołądek, a nie mój. Jeśli chcesz sobie

pochodzić po ścianach mojego domu, nie krępuj się,

ale mnie w to nie mieszaj.

Pomiędzy stołem, krzesłami i zlewem było dość

ciasno i wstając musiała uważać, żeby nie urazić się

w potłuczony łokieć i rozcięte kolano. Biedny Gus

wyglądał bardzo marnie i gdyby choć przez chwilę

mogła uwierzyć w to, że ten brodaty mężczyzna

potrafi się zarumienić, przysięgłaby, że właśnie to

zrobił. Starał się nie patrzeć jej w oczy.

-

Gus - zaczęła delikatnie - co ci właściwie jest?

- Nic. Uwierzysz, jeśli powiem, że się potknąłem?

- A chciałbyś, żebym uwierzyła? - O Boże, co się

z nią stało? Za każdym razem, kiedy przeklina tego

faceta, dzieje się coś takiego, że chciałaby wziąć go

w ramiona i pocieszać, i mówić, że wszystko będzie

dobrze, i żeby się niczego nie bał.

Zawstydzony, spróbował się uśmiechnąć.

- Słuchaj, jesteś przecież dziewczyną ze wsi. Nie

słyszałaś nigdy o tym, że hałas może spłoszyć konia?

- Nigdy nie miałam do czynienia z żadnym koniem.

To ten wystrzał?

- Nigdy nie miałaś konia? A to miejsce idealnie

nadaje się na hodowlę koni. Wielka przestrzeń,

mnóstwo paszy...

- Konie to nie kozy... - Pozwoliła mu zmienić

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 59

temat. - Trzeba im kupować paszę, obsługa też drogo

kosztuje. Na pewno dobrze się czujesz?

Najwyraźniej zadała niewłaściwe pytanie. Spo­

chmurniał, zanim jeszcze zdążył odpowiedzieć. Jak dr

Jekyll i Mr Hyde; w mgnieniu oka miły, zawstydzony

mężczyzna, od którego uśmiechu topniało jej serce,

zmienił się w surowego Mr Hyde'a o zimnym,

przerażającym spojrzeniu. Jednak intuicja podpowia­

dała, że Gus nigdy w życiu by jej nie skrzywdził.

Przez cały następny dzień bolała ją głowa, a właś­

ciwie - zatoki. Przynajmniej tak sobie wmawiała.

Nigdy przedtem nie miała takich bólów.

- Za chwilę wyjdzie słońce i przegoni tę mgłę.

Masz zamiar dzisiaj wychodzić? - zapytała, gdy Gus

wszedł do kuchni. W jego włosach błyszczały krople

wody z prysznica. - Napijesz się kawy? - zapytała

z nadzieją w głosie.

Skinął głową i wymamrotał coś, co można było

wziąć za „dziękuję", ale ponieważ mówił raczej do

kołnierzyka swojej czarnej koszuli, nie miała pewności,

czy się nie przesłyszała. Szpakowaty niedźwiedź.

Pomimo bólu głowy miała ochotę wytargać go za

uszy i zmusić, żeby się do niej uśmiechał - czy tego

chce, czy nie.

Nic z tego, westchnęła. Nalała do kubka kawę,

dolała dużo gorącego mleka i podała Gusowi. Sprawiał

wrażenie, że jest jej wdzięczny.

- Myślałem, że się poddałaś i pozwolisz mi pić bez

mleka - powiedział i odwrócił się do okna.

Mgła spowiła ogród, ale już wyłonił się z niej

wierzchołek sosny, a po chwili ukazał się rząd mirtów

i zaraz potem w blasku porannego listopadowego

słońca rozbłysły wielkie złotozielone dęby.

Listopad w Shawdon to coś wspaniałego. W kolo­

rach i w zapachu ziemi jest coś takiego, że tam,

background image

60

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

dokąd pojedzie, kiedy już wreszcie sprzeda ten dom,

zawsze będzie z rozrzewnieniem wspominać spędzone

w nim lata.

- ...jeśli ci to nie pasuje, to powiedz. Mogę w końcu

spotkać się z nim gdziekolwiek. Może nawet lepiej

byłoby w mieście. Więcej tam rozrywek.

Zorientowała się, że śni na jawie i rozpaczliwie

próbowała odtworzyć to, co przed chwilą powiedział.

Jest taka nieuważna. To do niej zupełnie niepodobne.

Wszyscy zawsze mówili, że jest cudownym słuchaczem.

- Pomyślałem sobie, że skoro i tak nie masz gości,

to może Nick mógłby...

- Oczywiście! Wspaniale! Bardzo się cieszę. To

znaczy, musisz oczywiście zrobić tak, jak ci wygodnie,

ale obok twojego jest drugi pusty pokój.

Phoebe pośpiesznie zrobiła w myślach przegląd

gości. Elida zawsze przyjeżdża na Święto Dzięk­

czynienia i często przywozi swoją przyjaciółkę Candace.

Za to do stycznia nie pojawi się żaden ze stałych

bywalców Shawdon. Betsy już ją uprzedziła, że spędzi

święta z rodzicami swojego narzeczonego. Ostatnio

mówiła o tym tyle, że Phoebe podejrzewała jakąś

poważniejszą sprawę. Bogu dzięki, że Betsy za rok

kończy studia! Koszmarnie drogo kosztowały, ale

przynajmniej zdobędzie coś, co wynagrodzi wieloletnie

wyrzeczenia. A kiedy ostatnie z jej piskląt wyfrunie

z gniazda, Phoebe także będzie mogła wreszcie

odpocząć... gdy tylko uda jej się pozbyć tego nie­

szczęsnego białego słonia.

Nieświadomie pokręciła głową, próbując zmniejszyć

ból, który najwyraźniej zamierzał zostać na stałe.

- Brałaś jakieś lekarstwa?

- Co? Nie, nie jest jeszcze tak źle. To chyba zatoki.

Ten deszcz...

- Nie pada.

- No, to może mgła...

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 61

- Siadaj. - Gus zdjął kurtkę i powiesił ją na

oparciu krzesła.

- Muszę skończyć...

- Siadaj! - warknął i Phoebe usiadła. - Gus wyjął

jej z rąk talerz i wstawił do zlewu. - Dlaczego nie

używasz zmywarki do naczyń? - zapytał gładząc

dłońmi jej szyję i wsuwając je we włosy z tyłu głowy.

- Hałas. Zużywa za dużo gorącej wody i... Oj! Co

robisz?

- Rozwiązuję węzły.

Nie powinna mu na to pozwalać, ale uczucie było

tak wspaniałe, że jednak pozwoliła. Chociaż na minutę.

Nie zrobi jej przecież krzywdy.

- Nie ma żadnych węzłów - mruknęła, a jej głos

cichł w miarę, jak rozluźniała się pod kojącym

dotykiem jego dłoni.

- Już dobrze.

Minęło kilka chwil, a potem jeszcze kilka. Phoebe

pochyliła się i przygarbiła plecy. Kazał jej podnieść

głowę i z całej siły naciskać nią na jego rękę, a potem

się rozluźnić. Powtórzyli to ćwiczenie trzy razy i Phoebe

bardzo zachciało się spać. Zabrał dłonie, a ona

zapragnęła chwycić je i położyć z powrotem na swojej

szyi, tam gdzie ich miejce.

- Co ty zrobiłeś? Czuję się tak, jakby za chwilę

miała mi odpaść głowa.

- Byłaś skręcona mocniej niż bomba z trzyminuto-

wym zapłonem. Masz jakieś zmartwienia?

Zrobiła głęboki wdech, ostrożnie pokręciła głową,

jakby chciała się upewnić, że ciągle jeszcze ją ma.

- Zmartwienia? Takie jak wszyscy. Dziękuję, bardzo

mi pomogłeś.

Jej odpowiedź, nie wiadomo dlaczego, rozbawiła

Gusa.

- A więc wrogość. Dusisz w sobie mnóstwo agresji.

Złe sny? Tłumiony seksualizm?

background image

62

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

- Tłumiony seksualizm! - To ją rozśmieszyło.

- Oglądałeś w telewizji jakieś pornosy? Lepiej wróć

do publicystyki. - Usilnie próbowała nie zauważyć

rozbawienia w jego ciemnych oczach. Trudno się

było oprzeć tej prowokacji. - To nie twoja sprawa,

czy mój seksualizm jest stłumiony czy jakiś inny

- powiedziała.

I niech lepiej tak zostanie, pomyślała. Dla dobra

nas obojga.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Phoebe popełniła wielki błąd sądząc, że znalazła

klucz otwierający Gusa Galanosa. Cudownie zlik­

widował ból głowy, sprowokował ją do śmiechu, ale

zręcznie unikał odpowiedzi na wszystkie zadawane

przez nią pytania. Przypomniała sobie, że ona za­

chowywała się podobnie.

Agresja? Wobec kogo? Leżała w łóżku nasłuchując

poskrzypywania starego drewnianego domu i za­

stanawiała się nad sobą. Nie mogła znaleźć niczego,

co choćby trochę przypominało wrogość wobec

kogokolwiek ze znanych jej osób. Po prostu nie jest

agresywna i lubi ludzi. To Elida nosi w sobie całą

agresję rodziny Shaw. Bóg zresztą wie, po kim ją

odziedziczyła, bo Fred Shaw przez całe swoje bezwar­

tościowe życie był łagodnym marzycielem, a geny

matczyne też nie wniosły agresji. Matka Phoebe,

łona, potulnie towarzyszyła Fredowi wszędzie, dokąd

tylko zachciało mu się pojechać. Kiedy sprzedał

pierwszą piosenkę, pojechała z nim do Nashville.

Kiedy jako gitarzysta udał się w trasę z jakimś

trzeciorzędnym zespołem, spakowała rzeczy dziecka

i podążyła za nim. Potem byłoby jej zdecydowanie

łatwiej, gdyby o nim zapomniała, ale ona wpuszczała

go do swego życia za każdym razem, kiedy tylko

zechciał wrócić. Czasami znikał na tydzień, a innym

razem - na rok. Dopiero gdy odszedł na dobre,

zabrała swoje trzy córki i wyjechała do jego krewnej.

Phoebe już wtedy nie była dzieckiem.

Stanowczo nie odziedziczyła agresji. A co do

background image

64

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

tłumionego seksualizmu, to nie chce na ten temat

nawet myśleć. Ma chore zatoki - to wszystko. Dwie

aspiryny i gorący kompres wystarczą. Obejdzie się

bez mężczyzny. I właśnie dlatego, że się obejdzie,

obudziła się o wpół do trzeciej rano, patrzy w sufit

i zastanawia się, czy Gus Galanos ma tam, na północy,

jakąś szczególnie mu bliską kobietę.

Zanim wreszcie zasnęła, przez jej głowę przebiegły

tysiące wyobrażeń Gusa Galanosa pieszczącego kobietę

o długich włosach i brązowych oczach. Ta kobieta

przypadkiem tuż pod lewą piersią miała brązowe

znamię w kształcie maleńkiego buldoga.

W ciągu dnia Gus zrobił na piechotę jakieś dwadzieś­

cia kilometrów po grząskich i mokrych polach. Dzięki

temu wieczorem zasnął natychmiast, kiedy tylko

przyłożył głowę do poduszki. Towarzyszył mu we

śnie miły zapach schnących na słońcu prześcieradeł,

ale szybko zamienił się w bardziej znajomy odór

strachu, potu, krwi...

Śniła mu się Ava. Zdejmowała z półki książki

i jedną po drugiej uważnie wrzucała do basenu.

Po każdej książce otrzepywała ręce, a dwuletni

Nick ssał palec i płakał. Gus bezradnie patrzył,

jak trzej mężczyźni o przerażająco znajomych twa­

rzach wchodzą przez frontowe drzwi, przechodzą

przez dom i wychodzą na patio, gdzie była Ava

z Nickiem. Nagle, jak to we śnie, w domu zaroiło

się od gości. Rozmawiali, śmiali się, pili i jedli

kanapki. Tamci trzej w przepoconych, brudnych

ubraniach uśmiechali się i rozmawiali z gośćmi,

ale z ich ust nie wydobywał się żaden dźwięk.

Zerkali tylko na Nicka i Avę, która wciąż topiła

książki. Maleńką cząstką mózgu, tą jego analityczną

częścią, która nigdy nie śpi, Gus przyglądał się

tej scenie z daleka, jakby wcale go tam nie było.

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 65

Chciał krzyczeć, żeby ostrzec otaczających go uśmie­

chniętych ludzi, ale oni nie zwracali na niego naj­

mniejszej uwagi. Ava wciąż rzucała do basenu ksią­

żki. Zawinięty w pieluchę Nick w poplamionej

koszulce i czyjejś czapce baseballowej na głowie

przyglądał się gościom, ssał palec i popłakiwał.

Scena, jak to we śnie, zmieniła się i teraz Gus

podawał Phoebe martwą wiewiórkę bez ogona.

Oboje śmiali się. Potem znaleźli się w jej sypialni,

którą tak dobrze znał, chociaż nigdy przedtem

jej nie widział. Phoebe go rozbierała, uklękła, żeby

mu rozpiąć pasek, a on rozsunął nogi i...

O Boże. Obudził się nagle z walącym szaleńczo

sercem. Krochmalona pościel była teraz pognieciona

i mokra od potu. Desperacko próbował ocalić od

zapomnienia ostatnią część snu. Jednak już zbyt

dobrze się wyćwiczył w zapominaniu snów i to, co

chciał zatrzymać, także zniknęło jak bańka mydlana.

Pozostała mu tylko pulsująca erekcja i zimna pustka

tak wielka, że mogłaby z powodzeniem połknąć cały

kontynent.

Phoebe w swojej sypialni na parterze mruczała

przez sen, przeciągając się zmysłowo, gdy mężczyzna

o twarzy Gusa wyczyniał z jej ciałem niesłychane

rzeczy, dotykając go delikatnymi, powolnymi ruchami.

Jej wargi szeptały prosząco i ona, która nigdy niczego

od nikogo nie żądała, rozkazywała mu, aby całował

ją tu i tam, i znów, i jeszcze raz...

Obudziła się bez śladu bólu głowy. Przypomniała

sobie, że Gus kazał jej rano zrobić kilka ćwiczeń,

które miały zapobiec bólowi. Wykonała je, a potem

uniosła się na łokciu, gotowa na spotkanie nowego

dnia. Ziewnęła i spojrzała na zegar. Jeszcze wcześnie.

Jeśli wziąć pod uwagę wszystkie problemy, z jakimi

zasypiała, to prawdziwy cud, że nie spała do południa.

background image

66

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

Spotkali się w kuchni. Ubrana w żółtą spódnicę

i kwiecistą bluzkę Phoebe sprawiała wrażenie pogodnej

i radosnej. Smażyła jajecznicę.

- Robię porcję na dwie osoby - powiedziała na

powitanie. - Usmażę ci parę plasterków bekonu. Nie

powinno ci zaszkodzić.

- Nie jestem głód...

- Mimo to zjedz - poleciła łagodnie. - Nie będziesz

czuł ssania w żołądku i potem może nie napełnisz go

batonami i orzeszkami. Chcesz grzankę?

- Jeśli bardzo ci na tym zależy. - Pogodzony

z losem Gus stracił już nieco ostrożności, która

towarzyszyła mu pod prysznicem, przy goleniu,

ubieraniu się i kiedy sprawdzał, czy aby nie zmienił

się widok z okna.

- Bardzo mi zależy. Mam konfitury z dyni, więc

chyba dam ci grzankę. Amelda Brown, żona Elberta,

dodaje do każdego słoika plasterki pomarańczy i trochę

goździków. Są pyszne! - Rozłożyła jajecznicę na

talerze. - Byłabym zapomniała. Elbert przyniósł nam

dziś rano trochę świeżego mięsa. Na kolację będzie

potrawka z wiewiórek z ryżem. Lubisz?

Gus popatrzył na nią osłupiały. Przypomniał sobie

podobne do szczura stworzenie o imieniu Stump,

które widział we śnie.

- Ty jadasz wiewiórki?

- No... tak. Nie jestem wegetarianką.

- Tak, ale... wiewiórki?

- Spróbujesz i też będzie ci smakowało. Najpierw

duszę mięso z cebulą i przyprawami, a potem...

- Do diabła, możesz je sobie dusić nawet z choinką!

Jak możesz jeść stworzenia, które karmisz?

Phoebe położyła po trzy plastry bekonu na talerze

i postawiła je na stole. Nie spuszczała zatroskanego

wzroku z jego twarzy. Nie miała ochoty przypominać

mu, że prawie całe zboże z jej czterdziestoakrowego

background image

V

S

BIAŁY SŁOŃ PANNV PHOEBE 67

pola przeznaczone jest na paszę dla bydła, świń

i drobiu, a on przecież lubi mięso z tych zwierząt.

- Wszystko jest karmione. Tylko niektóre gatunki

dodatkowo jeszcze bywają jedzone. Dobrze się dziś

czujesz, Gus?

- Czuję się świetnie! - Wciąż patrząc na nią, zgarnął

widelcem porcję jajecznicy, zagryzł smażonym beko­

nem. A kiedy podała mu grzankę i słoik powideł,

nałożył tyle, że starczyłoby na trzy grzanki.

- Możesz na mnie nie liczyć - mruknął, kiedy już

znów mógł swobodnie mówić.

- Dobrze. - Wzruszyła ramionami i zabrała się do

jedzenia. - To znaczy, że dla panny Em też wystarczy.

Ludzie mający niewielkie, ściśle ograniczone dochody

nie mogą sobie pozwolić na to, żeby nie przyjąć

świeżego mięsa, jeśli ktoś im to zaproponuje. W każ­

dym razie panna Em nigdy sobie na to nie pozwala.

- Wrócę późno - mruknął i obrzucił ją spojrzeniem

zdolnym stopić asfalt. - Nie będę na kolacji, nie licz

na mnie.

Phoebe skinęła głową i spróbowała wydobyć plas­

terek pomarańczy ze słoika z powidłami. Tak jakby

na niego liczyła. Jakby miała zwyczaj liczyć na

mężczyzn w jakiejkolwiek sprawie. Z doświadczenia

wiedziała, że żaden z nich nie jest wart złamanego

grosza. Ani jej ojciec, ani narzeczony, który nie chciał

przyjąć do wiadomości, że ona ma jakieś obowiązki

wobec rodziny, nie zdali egzaminu. Ostatni i pewnie

najmniej ważny jest Lloyd Stanley. Po prawie trzech

latach prób wciąż nie potrafi sprzedać porządnego

domu.

Nie, Phoebe nie może liczyć na Gusa Galanosa ani

na żadnego innego samca. Phoebe może liczyć

wyłącznie na samą siebie.

Potrawka z wiewiórek była pyszna. Panna Em

background image

68

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

bardzo się ucieszyła, kiedy Phoebe wyjaśniła, że

przygotowała za dużo na dwie osoby, a na dodatek

jej gość zdecydował, że zje kolację poza domem.

Każdy przecież wie, że potrawki z wiewiórek nie

powinno się odgrzewać.

Jak na złość, sama Phoebe straciła apetyt. Roz­

grzebała tylko jedzenie po talerzu, a potem wrzuciła

je do stojącej na dworze miski, z której korzystały

wszelkie przechodzące przez jej podwórze psy, szopy

i oposy.

Zmyła naczynia i spojrzała przez okno na odcinające

się na tle złocistego nieba zarysy drzew gęstego jak

dżungla ogrodu. Zmrok zapada teraz tak wcześnie...

Cały tydzień czekała na program Petersona o pta­

kach. Zdecydowała się obejrzeć go w salonie, bo

stojący tam duży telewizor był znacznie lepszy od jej

przenośnego telewizorka. Zresztą, dlaczego nie miałaby

obejrzeć telewizji w salonie? W końcu cały ten dom

stanowi jej własność, a poza tym nie ma tu nikogo,

kto mógłby zaprotestować.

W połowie programu zadzwoniła Betsy. Phoebe

usiadła wygodnie, żeby wysłuchać opowieści o tym,

kto z kim chodzi, co kto nosi i dlaczego Betsy

absolutnie koniecznie musiała kupić jeszcze jedną

parę botków, co oznacza, oczywiście, że jest bez

grosza i żeby Phoebe szybko przysłała jej jakieś

pieniądze.

Phoebe zacisnęła usta, ale kiedy się odezwała, w jej

głosie nie dało się usłyszeć nawet cienia nagany.

- Będziesz musiała z tym poczekać, aż zarobię

pieniądze, Bets. Ostrzegałam cię, pamiętasz? Dach

nad gankiem, ogrzewanie, nie mówiąc już...

- W porządku. Słowo. Dam sobie radę.

Takiej reakcji Phoebe nie oczekiwała. Odetchnęła

z ulgą i właśnie zamierzała o tym powiedzieć siostrze,

gdy Betsy znów zaczęła mówić.

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

69

- Phoeb? Słuchaj, czy będziesz w domu na Święto

Dziękczynienia?

- A gdzie mam być? Oczywiście, że będę w domu.

Przyjedzie Elida i przywiezie ze sobą Candace. Nie

mogę się jej doczekać. To już... o Boże, to już prawie

rok, ta jej podróż do Indii i w ogóle. Nie mogę się

doczekać...

- Phoeb, ja jednak nie jadę z rodziną Henry'ego

do Richmond. Mogę przyjechać do domu?

- Oczywiście, kochanie, że możesz przyjechać do

domu! Jeśli chcesz wiedzieć, to zrobiło mi się smutno,

kiedy powiedziałaś, że masz inne plany, więc...

- Ale przyjadę sama. To znaczy, Henry nie przy­

jedzie ze mną. My... Słuchaj, wszystko ci wytłumaczę

w domu, dobrze?

Phoebe pomyślała, co też może znaczyć to „wszys­

tko", ale dobrze wiedziała, że nie należy teraz pytać.

Prawdopodobnie zerwanie z kolejnym narzeczonym.

Betsy jest pożeraczką męskich serc, ale w końcu nie

można od niej żądać, żeby wychodziła za mąż za

każdego faceta, któremu podoba się jej nieskazitelna

uroda.

- Przyjeżdżaj do domu, kochanie. Przygotuję twoje

ulubione dania.

- Och, Phoebe - jęknęła Betsy. Phoebe westchnęła,

usadowiła się wygodniej i z powrotem usiadła przed

telewizorem. W niektórych sprawach Betsy wciąż

jeszcze zachowywała się jak dziecko. Phoebe bardzo

kochała swoje siostry, ale czasem chciała, żeby Elida

była trochę mniej, a Betsy trochę bardziej niezależna.

Wciąż myśląc o rozmowie z Betsy, Phoebe umyła

się i powędrowała do kuchni, żeby sprawdzić, czy nie

ma do zrobienia czegoś, co oderwałoby jej myśli od

obecnych problemów. Jutro będzie dość czasu, żeby

zastanowić się, co zrobić z Betsy, zdecydować, czy

należy załatać dach nad gankiem i rozważyć znalezienie

background image

70 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

innego pośrednika. Musi porozmawiać z Elbertem

o szynce na święta i upewnić się, że policzy jej tyle,

co innym. Byłoby lepiej, gdyby miał chociaż jedną

z ubiegłego roku. Nie ma nic lepszego niż dobrze

odleżała, suszona szynka.

Myślała o tych wszystkich sprawach, które musi

jutro załatwić, gdy usłyszała, jak otwierają się,

a potem zamykają drzwi od podwórza. Gus zbliżał

się do niej mocnymi krokami, więc wstała szybko,

uporządkowała pogniecione poduszki i zabrała ogry-

zek jabłka.

Zatrzymał się w drzwiach, najwyraźniej zaskoczony

jej widokiem. Bił od niego chłód nocnego powietrza

i mocny męski zapach.

- Właśnie wychodziłam. Chciałam tylko obejrzeć

program o ptakach...

- Jeśli z mojego powodu, to nie wychodź.

- Ale ty chcesz... oglądać wiadomości - mruknęła,

niezdolna przełamać niemoc, która uwięziła ją po­

między rypsową kanapą a stolikiem do kawy.

- Naprawdę? Jesteś pewna, że wiesz, czego chcę?

- Zupełnie nie to chciałam powiedzieć - odrzekła

i zezłościło ją, że musi się tłumaczyć jakiemuś obcemu

facetowi.

- Nie? A co chciałaś powiedzieć?

Nie zbliżył się ani na centymetr, ale cały pokój

jakby wypełnił się nagle jego obecnością. Jego plecy

zajęły całe drzwi, a zwisające po bokach ręce wyglądały

tak, że wyrwanie ramy ze ściany na pewno nie

sprawiłoby mu kłopotu. Jego dłonie...

Patrzyła na jego dłonie. Były kanciaste, całe

w bliznach, opalone i stwardniałe, ale paznokcie miał

czyste i dobrze utrzymane. Nagle wyobraźnia pod­

sunęła jej tamten obraz, i stała z na wpół otwartymi

ustami patrząc na dłonie, które widziała w swoim śnie.

O Boże, nie pozwól mi znów o tym myśleć! O tym,

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

71

jak dotykał jej ciała, o tym, jak delikatnie ją głaskał,

a potem dotykał mocniej, a potem już bardzo

mocno...

Zarumieniła się. Phoebe nie rumieniła się, odkąd

stała się dorosła, ale tym razem nie dało się inaczej

wyjaśnić tego uczucia gorąca, które wzięło się znikąd

i zalało ją niespodziewanie niemożliwą do opa­

nowania falą. Mocno zacisnęła w dłoni ogryzek

jabłka.

- Ja... to znaczy, jeśli czegoś potrzebujesz... może

jabłko? Masz ochotę na jabłko?

Gus omal nie roześmiał się na głos, ale szybko się

opanował. Zbyt dobrze umiał kontrolować uczucia,

szczególnie gdy był bardzo spięty. A Bóg świadkiem,

jest napięty jak cięciwa łuku. Jeździł samochodem

przez kilka godzin, żeby być daleko stąd, i wrócił

z głębokim przekonaniem, że ona już dawno śpi. Ona

tymczasem zaczaiła się na niego w tym starym

pikowanym szlafroku i szydełkowych kapciach. Stoi

tu teraz z promieniejącą twarzą, rozpuszczonymi

włosami pachnącymi szamponem i jeszcze na dodatek

proponuje mu jabłko. Jeszcze jabłko!

- Och, nie - powiedział cicho, wchodząc do pokoju,

ale nie podszedł do niej. - Dziękuję, madam. Obejdę

się bez tej... - O mało nie powiedział „pokusy", bo

kusiła go okropnie, ale przecież nie jabłkiem. Pociągała

go zarumieniona buzia i delikatne wargi bez szminki.

Małe sterczące piersi i słodki, ciepły zapach jej skóry

prześladowały go od chwili, gdy po raz pierwszy

podeszła na tyle blisko, żeby mógł go poczuć.

Nie, wcale nie chciał jabłka. Chciał położyć ją na

kanapie i przekonać się wreszcie, jak ta miła kobieta

wygląda pod tym pikowanym nylonem i grubą flanelą.

Na szczęście miał bardzo dobrze rozwinięty instynkt

samozachowawczy i udało mu się nie pokazać po

sobie swoich myśli.

background image

72

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

- Napiłbym się mleka - powiedział, wchodząc do

pokoju.

Patrzył, jak ostrożnie prześliznęła się obok stolika

do kawy i zdał sobie sprawę, że to nie przywidzenie.

Ona też to czuła. Dostał gęsiej skórki, jak zwykle,

kiedy znalazł się zbyt blisko niebezpieczeństwa.

Gdyby była bombą albo plastikowym ładunkiem

wybuchowym, wiedziałby, jak z nią postępować.

Niestety, tym razem ma do czynienia z kobietą.

W tej chwili potrzebuje kobiety bardziej niż cze­

gokolwiek na świecie i to jest właśnie najgorsze,

bo jedyna kobieta, jaką ma do dyspozycji, nie

nadaje się na przelotną miłostkę. A tylko tyle

może jej zaproponować.

Gus opadł na wielki, obity skórą fotel. Przejechał

tego dnia jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów. Prze­

szedł polnymi drogami cztery, może pięć kilometrów

w nadziei, że pomoże mu wysiłek fizyczny. Nie

pomógł. Jest zupełnie rozbity. Nawet gorzej. Zaczyna

myśleć o tej kobiecie jak o człowieku, a to zły

znak. Ostatnim razem, kiedy pozwolił sobie na

coś takiego, skończyło się tym, że popełnił największy

błąd w swoim życiu. Od tamtej pory nauczył się

już czegoś o sobie. Nie ma podejścia do ludzi.

Nie udają mu się inne związki niż tylko te najbardziej

przelotne. Najpierw zrujnował swój związek z Avą,

potem z Nickiem. A teraz, jeśli zaraz stąd nie

zwieje, cholernie zamiesza w życiu tej sympatycznej

kobiety o rozkosznym ciele, która nie zasługuje

na taki los, jaki chciał jej zgotować.

Cały kłopot z Phoebe polega na tym, że tak łatwo

z nią żyć pod jednym dachem. Jest przyzwoita, miła

i taka cholernie ufna. Gus wiedział, że może tu pobyć

jeszcze co najwyżej kilka tygodni, tyle tylko, ile

trzeba, żeby wchłonąć jeszcze trochę tego cichego

spokoju, który ona tak obficie wydziela. Ona, ten

background image

BIAŁY SLON PANNY PHOEBE

73

dom i ta ogromna dżungla, nazywana przez nią

ogrodem. Ta kombinacja w nieodgadniony sposób

neutralizowała jad, zatruwający od lat jego organizm.

Zauważył, że zrobiła coś z włosami, kiedy była

w kuchni. Nie jest piękna, na pewno nie tak piękna

jak Ava. Niech go diabli, jeśli wie, co takiego jest

w tej Phoebe. Wie tylko, że jeśli nie będzie bardzo

uważał, to może zechcieć od niej więcej, niż miałby

prawo wziąć.

Stała nad nim, trzymając w dłoniach kubek i tale­

rzyk. Gus odetchnął głęboko i próbował odzyskać

panowanie nad sobą. Tak naprawdę to wcale jej nie

chcesz, powiedział sobie. Nie chcesz trzymać jej

nagiego, spragnionego ciała. I nawet nie masz zamiaru

myśleć o tym, jak budzisz się w środku nocy i od­

wracasz do niej, myśleć o zatopieniu się w jej słodkim,

uzdrawiającym ciele i pozbyciu się wszystkich demo­

nów, jakie kiedykolwiek ciągały cię po piekle. To

wszystko się nie stanie, bo nawet nie pozwolisz na to,

aby się coś takiego stało.

- Przyniosłam ci kawałek cytrynowego ciasta. Jeśli

nie chcesz jeść, to odłóż po prostu do pudełka, dobrze?

Jej ręka drżała, kiedy stawiała kubek i talerzyk na

stoliku do kawy. Zapomniała przynieść serwetkę

i widelczyk. Nie czekając, aż zrobi jakąś uwagę,

odwróciła się.

- Zaraz przyniosę... - powiedziała.

- Słuchaj, przepraszam, jeśli...

Zaczęli mówić w tej samej chwili i w tej samej

chwili oboje nagle zamilkli. Gus oglądał swoje

zaciśnięte w pięści dłonie. Phoebe spoglądała na

wczorajszą gazetę otwartą na artykule redakcyjnym.

Zostawiła ją tu sądząc, że Gus zechce ją przeczytać.

- ...widelczyk i serwetkę - dokończyła i szybko

wyszła z pokoju.

- ...czymś cię zraniłem - powiedział Gus, kiedy

background image

74 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

chwilę później wróciła. - No wiesz, o tych wiewiórkach.

Naprawdę nie chciałem.

- W porządku - skinęła głową. - Chyba wielu

ludzi tak właśnie myśli. Ja prawdopodobnie jestem za

mało wrażliwa.

- Niewrażliwa na jedzenie? - Musiał się uśmiechnąć.

- Nie wiedziałem, że wrażliwość ma z tym coś

wspólnego. Wegetarianie jedzą zboża i warzywa

hodowane na produktach zwierzęcych.

- Masz na myśli nawóz?

- Większość fosfatów - tłumaczył, jedząc ze sma­

kiem ciasto - wchodzących w skład nawozu pochodzi

z ryb, które od milionów lat pływają na wolności.

Wspaniałe ciasto.

- Ale nie smakuje rybami? Nie wiem, czego użyto

do hodowli tych cytryn.

Gus zerknął na nią szybko i spostrzegł figlarny

uśmiech na jej twarzy.

- Idź do łóżka, panno Shaw, zanim skończy

się to czymś więcej niż wspólnym zjedzeniem placka

i wymianą uśmiechów w środku nocy. - Westchnął

ciężko.

Jeśli to zdanie wzmocni jej czujność, tym lepiej,

pomyślał Gus, gdy zamknęły się za nią drzwi sypialni.

Kobiety jej pokroju nie powinny się kręcić koło

takich mężczyzn jak on. Phoebe Shaw ma w sobie

niespotykaną wrażliwość. Jest tak krucha i delikatna.

Tak bardzo jej pożąda. Gdyby był mądrzejszy, to dla

jej bezpieczeństwa i własnego dobra wyniósłby się

z tego domu natychmiast, zanim jeszcze pozbędzie się

wszelkich skrupułów i weźmie od niej to, na co ma

tak wielką ochotę.

Phoebe podcinała właśnie smętne jesienne chryzan­

temy, kiedy zadzwonił telefon. Schowała do kieszeni

rękawice ogrodowe.

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

75

Dzwoniła Elida. Jak zwykle nie zawracała sobie

głowy uprzejmościami i przeszła od razu do głównego

tematu.

- Phoeb, wybieram się do Florencji na Święto

Dziękczynienia i nie przyjadę do domu. Pomyślałam,

że dam ci znać wcześniej, zanim zaczniesz jakieś

przygotowania.

Phoebe poczuła się zawiedziona. Naprawdę lubiła

starszą ze swoich dwóch młodszych sióstr, a teraz,

kiedy Elida pracuje jako prawnik w Connecticut,

bardzo rzadko się widują.

- Południowa Karolina nie jest znów tak bardzo

daleko. Może mogłabyś wpaść tu po drodze i zostać

parę dni - powiedziała z nadzieją.

- Włochy, kochanie. Jadę do Florencji we Włoszech.

Candy organizuje wystawę rzeźby i pomyślałam, że

mogę z nimi pojechać. Przykro mi, że pomieszałam ci

szyki.

- Ależ nie. - Przyjaciółka Elidy, Candace, prowa­

dziła w Stanford znaną galerię sztuki. Dla Elidy była

to wspaniała okazja odwiedzenia Włoch. - Betsy

przyjeżdża do domu. Albo zakochała się po raz

kolejny, albo znów z kimś zrywa.

- Trudno się połapać w życiu uczuciowym Betsy.

Ja nawet nie próbuję.

Phoebe gwałtownie chciała przypomnieć sobie

coś ciekawego, co zatrzymałoby jej wspaniałą, ge­

nialną siostrę przy telefonie jeszcze choćby przez

chwilę, ale nic nie przyszło jej do głowy. Elida

powiedziała, że ma rozmowę w drugim aparacie

i szybko się rozłączyła.

Phoebe odłożyła słuchawkę, usiadła na krześle

w kuchni i przez kilka minut wpatrywała się w telefon.

Żywe srebro, pomyślała o Elidzie. Zawsze dzwoni,

żeby ją uprzedzić, że przyjedzie do domu, a potem

w ostatniej chwili odwołuje. Albo odwrotnie, że nie

background image

76

BUŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

przyjedzie, a potem, kiedy Phoebe zupełnie się jej nie

spodziewa, nagle wpada do domu.

Znów zadzwonił telefon. Podniosła słuchawkę. W tej

samej chwili Gus wyłączył telewizor i wszedł do kuchni.

- Nie mówisz poważnie, Lloyd - usłyszał jej słowa.

Nalał sobie kubek mleka i przyglądał się jej zacieka­

wiony. Coś w tonie głosu przykuło jego uwagę.

Z poprzedniej rozmowy wywnioskował, że siostra,

która miała ją odwiedzić, nie przyjedzie. Tak to jest

z rodziną. Może w końcu wcale tak dużo nie stracił.

- Naprawdę? - Roześmiała się od ucha do ucha.

- Myślisz, że to poważne?

Gus oparł się o ścianę. Nie ukrywał, że słucha. Czy

naprawdę uważał, że ona nie jest piękna? A cóż on,

do cholery, widział? Patrzył teraz na jej zaczerwienione

policzki i świecące jak topazy oczy i nie mógł sobie

przypomnieć nic piękniejszego.

- Dobrze! Dziś o trzeciej. Mam bardzo mało czasu

na doprowadzenie chałupy do ładu. Szkoda, że on

nie chce zaczekać do jutra. Trudno! Wiem, wiem,

trzeba kuć żelazo, póki gorące. Tak, Lloyd, do

zobaczenia. Stokrotne dzięki.

Odłożyła słuchawkę, obróciła się na stołku i ob­

darzyła Gusa promiennym uśmiechem.

- Zgadnij, co się stało!

- Dziś o trzeciej będziesz kuć żelazo.

- Och, nie! Nie do wiary, ale ktoś wreszcie przyjedzie

obejrzeć dom!

Gus wypił mleko, spłukał kubek i postawił go na

suszarce.

- Będę musiał mu powiedzieć, że to najbrudniejszy

dom w całej okolicy - powiedział, ale oczy mu się

roziskrzyły, kiedy ostentacyjnie rozglądał się wokół

siebie. Phoebe zerwała się ze stołka i zarzuciła mu

ręce na szyję. ;.

- Kupiec przyjedzie, rozumiesz? Prawdziwy, żywy

background image

BUŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 77

kupiec! Po tylu latach ktoś wreszcie chce kupić mój

dom! Jestem wolna! Wolna! Wolna!

Gus złapał ją za koński ogon i odciągnął jej głowę

do tyłu tak, że jej twarz znalazła się o centymetr od

jego twarzy.

- Jesteś wariatką, wiesz? Miłą, ale zupełną wariatką.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Gus z przejęciem pomagał w sprzątaniu. Dom był

wprawdzie dobrze utrzymany, ale mieszkający w nim

ludzie zostawiali przecież jakieś ślady. Phoebe biegała

po pokojach i ściereczką do kurzu polerowała meble,

a Gus zmywał i wycierał naczynia.

Zebrała z dwóch łazienek wszystkie używane ręczniki

i wepchnęła je do pralki. Gus wrzucił śmieci i torby

z makulaturą do bagażnika swego samochodu.

Rozłożyła deskę do prasowania i zdjęła z kuchen­

nego okna biało-żółte zasłony. Zawsze je gniotła

odsuwając na bok, żeby lepiej widzieć karmnik dla

ptaków. Dziesięć minut później znów wisiały na

swoim miejscu. Na wszelki wypadek zostawiła roz­

łożoną deskę i żelazko. Może wpadnie jej w oko

jeszcze coś, co przydałoby się przeprasować.

- Jak sądzisz, czy powinnam powiedzieć o tej

dziurze nad gankiem? - zapytała. Długo badał jej

twarz swymi czarnymi, tajemniczymi oczami. Niemal

czuła ich żar.

- Ubrudziłam się?

- No - mruknął.

- O rany! Nie mogę się przecież nikomu pokazać

w takim stanie. Gus, poczekaj na nich, a ja szybko

wejdę pod prysznic, dobrze? Już po drugiej, a oni

mają przyjechać o trzeciej. I pomyśl o tej dziurze

w dachu. Oczywiście naprawię dach, zanim sfinalizu­

jemy transakcję, ale po co komplikować interes?

- Bardzo to duże?

- Ta dziura? Nie, zupełnie mała. Taka szczelinka

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 79

na lewo od drzwi. Trochę się tam łuszczy podłoga, ale

to można pomalować.

- Masz jakiś dywanik?

- Tylko wycieraczkę, ale będzie głupio wyglądało,

jeśli zabiorę ją spod drzwi.

- A dlaczego nie chcesz mu po prostu o tym

powiedzieć?

- Bo może nie kupić domu.

- No więc załataj dziurę.

- Przecież nie mam teraz czasu. Poza tym to tylko

maleńka dziurka nad gankiem. Dach z tyłu domu jest

w bardzo dobrym stanie, a drugą część naprawię, jak

tylko będę miała... jak tylko będę miała trochę czasu.

- Dlaczego, Phoebe?

- Co dlaczego?

- Dlaczego tylko połowę dachu? - Oparł się

ramieniem o ścianę. Miął w palcach ścierkę do kurzu.

Phoebe pomyślała, że żaden mężczyzna nie ma prawa

wyglądać tak męsko i atrakcyjnie przy czyszczeniu

poręczy.

- Co? Ach, chodzi ci o dach? Widzisz, południową

stronę całkiem wypaliło słońce, ale strona północna

mogła jeszcze spokojnie parę lat wytrzymać. - Przy­

glądał się jej z takim zdziwieniem, jakby mówiła

w obcym języku. Przestąpiła z nogi na nogę i spojrzała

na zegarek. - Słuchaj, pójdę już...

- Pierwszy raz słyszę o kimś, kto naprawia tylko

połowę dachu.

- To naprawdę nie jest takie głupie. Pan Simons

chciał zrobić wszystko za jednym zamachem, ale na

szczęście jego babcia chodziła do szkółki niedzielnej

prowadzonej przez ciotkę Phee, więc zgodził się zrobić

to po mojemu.

- No tak. Spróbuję to sobie wyobrazić.

Uradował ją widok wesołych iskierek w jego

posępnych zwykle oczach. W końcu jednak udało jej

background image

80

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

się oderwać wzrok od jego twarzy. Powiedziała, że

chyba postawi na ganku jakiś kwiat doniczkowy,

odwróciła się na pięcie i spiesznie odeszła.

Gus patrzył za nią. Podekscytowana Phoebe Shaw

była dla niego kimś zupełnie nie znanym. W ogóle po

raz pierwszy oglądał takie zjawisko. Jest całkiem inna

niż większość kobiet, jakie w życiu poznał. Nie używa

drogich i mocnych perfum, nie nakłada na twarz tony

tynku i zupełnie nie stara się wyglądać seksownie.

Więc co w niej, do cholery, jest takiego, że nie może

patrzeć spokojnie, nawet jak zbiera pajęczyny z sufitu?

Każdy jej ruch tak go podnieca, że musi natychmiast

wyjść z pokoju, żeby nie zrobić jakiegoś głupstwa.

Zachowuje się bardzo dziwnie jak na faceta, który

całkiem niedawno spędził trzy dni w najlepszym

paryskim burdelu i nic mu nawet nie drgnęło.

Wprawdzie był tam tylko służbowo. Tak się złożyło,

że z zakładu Madelaine najlepiej można obserwować

mieszkanie po drugiej stronie ulicy, a ponieważ Gus

znał przywódcę tamtej bandy, jego właśnie wybrano

do wypełnienia tego zadania. Tak, tylko służbowo.

Ciekawe, czy zauważyłby Phoebe Shaw, gdyby była

jedną z panienek Madelaine? Naprawdę nie wie, ale

sama myśl o tym sprawiła, że znów poczuł się bardzo

dziwnie. Ścierką do kurzu wytarł mokre od potu

czoło i rozejrzał się, czy nie trzeba jeszcze czegoś

zrobić. Dom prezentował się wspaniale: staromodny,

ale solidny i wygodny. Gdyby to był jego dom, nie

oddałby go za całe złoto Południowej Afryki. Jednak

jego obecna właścicielka ma najwyraźniej zupełnie

inne plany.

Właśnie wchodził na górę, kiedy usłyszał mrożący

krew w żyłach hałas, a po chwili okropny krzyk

Phoebe. Zapominając o ostrożności zbiegł ze schodów

i przez frontowe drzwi wypadł na ganek. Siedemnaście

lat treningu i doświadczeń poszło na marne.

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 81

- Co się sta... Spokojnie, kochanie, nie ruszaj się!

Nawet gdyby chciała, nie mogłaby się ruszyć. Jedna

noga uwięzła w dziurze w podłodze ganku. Phoebe

próbowała utrzymać równowagę, opierając się na

kolanie i obu rękach. Ze łzami w oczach usiłowała

uwolnić nogę spomiędzy połamanych desek.

- Co za diabelstwo! Chciałam tylko przesunąć

paproć bliżej ściany, a to świństwo...

- Spokojnie, dziecinko. Nie ruszaj się. Możesz

sobie płakać albo kląć, jeśli to ci w czymś pomoże,

ale nie waż się poruszyć, dopóki nie wrócę. - Zniknął

i wrócił tak szybko, że Phoebe nawet nie zdążyła

się zdecydować, czy bardziej pomogą jej przekleń­

stwa, czy łzy. Położył przed nią złożoną deskę

do prasowania.

- W porządku, dziecinko - powiedział - weź deskę

w obie ręce. Nie, nie tak, rozłóż ręce szerzej. O tak.

A teraz ostrożnie, pomału, przenieś ciężar ciała na

ręce, połóż lewe kolano na desce i przechyl się do

przodu. Teraz spokojnie. Już cię mam.

Chyba nic sobie nie połamała, ale i tak wszystkie

czynności musiał wykonywać powoli. Nie wiadomo,

ile desek spróchniało, więc gdyby zrobił jakiś nagły

ruch, mogliby oboje wpaść pod podłogę wysokiego

ganku. Najpierw dokładnie sprawdził wytrzymałość

podłogi, potem uklęknął na desce do prasowania.

Wsunął dłonie pod jej ramiona i wziął na siebie ciężar

jej ciała.

- No, już dobrze - mruczał - puść to powoli. Nie

spiesz się. Oprzyj się na mnie. Całym ciężarem. O,

tak, kochanie, no już, chodź tu. No, już cię mam!

Tak, teraz dobrze! - Na nodze nie było prawie

żadnych śladów i mogła nią swobodnie poruszać.

Gdy tylko cała noga wydostała się z dziury, przytulił

dziewczynę mocno do siebie i położył się na plecach,

pociągając ją za sobą.

background image

82

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

Czuł jej łzy, spływające mu na szyję. Klęła, a przynaj­

mniej próbowała.

- Cholera, nie mam teraz na to czasu - mamrotała

mu nad uchem. Oddychała ciężko. On też, ale nie

tylko z wysiłku.

- Za chwilę tu będą, a ja... Spójrz tylko na mnie!

Zobacz, jaki tu bałagan! Chyba się poddam. Może

naprawdę mam spędzić całe życie w Shawdon, karmić

ptaki i dbać o ten cholerny stary ogród!

Zsunął ją z siebie i usiadł. Musiał ją szybko

zdjąć z siebie, zanim zdążyła zrozumieć, co się

z nim dzieje. Jeśli jego przeraża sposób, w jaki

reaguje na jej kobiecość, to ona też pewnie cholernie

się boi.

- Tych twoich ślicznych spodni w kwiatki nie da

się już naprawić, ale żadnych innych szkód nie

zauważyłem - powiedział. Dokładnie i ze znawstwem

obejrzał jej nogę. Skrzywił się na widok podrapanej

i zaczerwienionej skóry na łydce.

- Trochę się potłukłaś, skarbie. W tym miejscu

może bardzo boleć.

Tyle to Phoebe sama wiedziała. Skarbie. Mówił do

niej „kochanie", „dziecinko" i „skarbie". Bała się,

była wściekła i zraniona, no, powiedzmy - skaleczona,

ale przecież nie przesłyszała się.

- Cóż to się stało z Chimerycznym Gusem? - za­

pytała drżącym głosem.

- Co? - Wygładził nogawkę jej spodni na wgłębieniu

łydki i otrzepał z niej drzazgi.

- Z Gusem Zrzędą? Z Gderliwym Galanosem?

- Nie kuś losu, madam - burknął, ale najwidoczniej

nie zrobił tego przekonywająco, bo uśmiechnęła się

do niego. Miała łzy w oczach, była zrozpaczona

i wyglądała tak rozkosznie, że żaden mężczyzna nie

zaznałby przy niej spokoju.

Pomógł jej wstać. Wziął ją na ręce i zaniósł do domu.

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 83

- Jeśli za pół godziny masz się spotkać z obcymi

ludźmi, to musimy cię doprowadzić do porządku.

- Hej, poczekaj. Nie mogę przecież zostawić tam

tego bałaganu! Co on sobie pomyśli?

- Że w podłodze na werandzie jest dziura.

- Tak, ale nie będzie wiedział dlaczego. Lepiej...

- Dlaczego?

- Dlaczego mam dziurę w podłodze?

- To właśnie chciałbym wiedzieć. Skąd ta dziura?

Phoebe niecierpliwie wskazała drzwi swojej sypialni.

- Możesz mnie już postawić. Nie wiem skąd. To

znaczy, wiem, ale teraz nic na to nie mogę poradzić

i... Gus, naprawdę nie musisz mnie tam wnosić.

Przecież mogę iść sama!

- Korniki?

- Mam umowę z firmą dezynsekcyjną, więc to nie

korniki.

- Słusznie. Chcesz, żebym ci napuścił wody do

wanny?

- Co ty, jesteś pokojówką?

- Nie, specjalistą do walki z terrorystami. - Powie­

dział to tak spokojnie, jakby oświadczał, że sprzedaje

buty w domu towarowym.

Phoebe ziewnęła, a on nagle się nachmurzył. Nie

ma pojęcia, dlaczego właściwie to powiedział. Na

palcach jednej ręki może policzyć ludzi, którzy

dokładnie wiedzą, co robił przez kilkanaście ostatnich

lat. Poza jego synem wszyscy ci ludzie są w jakiś

sposób związani z agencją.

Rap ma rację. Traci równowagę.

Położył ją na łóżku i wybiegł, trzasnąwszy drzwiami

tak mocno, że wszystkie obrazy na ścianach sypialni

aż podskoczyły.

Dwadzieścia minut później wyszła ze swego pokoju

znacznie czyściejsza i tylko trochę mniej potargana.

Włożyła wełnianą sukienkę w kwiaty i najciemniejsze

background image

84 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

rajstopy, jakie miała, żeby maskowały zaczerwienienie

na łydce. Poszła prosto na werandę i zobaczyła, że

ktoś - oczywiście Gus - zabrał stamtąd deskę do

prasowania, zmiótł rozsypane drzazgi, przesunął

doniczkę z wielką paprocią blisko ściany i rozłożył jej

liście tak, że zakrywały dziurę.

Ma takiego pecha, że paproć pewnie wpadnie w tę

dziurę właśnie wtedy, gdy Lloyd wejdzie z kupcem na

ganek. Może powinna poprosić, żeby weszli drzwiami

od podwórza?

Gusa nie było nigdzie widać, gdy przyjechali. Phoebe

otworzyła frontowe drzwi i powitała ich promiennym

uśmiechem. Miała nadzieję, że miłe powitanie odwróci

uwagę gości od takich drobiazgów, jak nie przycięte

krzewy, rynna pełna suchych szpilek sekwoi czy kilka

brakujących w podłodze ganku desek.

Gdy Lloyd ich sobie przedstawił, a Daniel Riddick

powiedział coś o wspaniałych wielkich sosnach przed

domem i potem zaczął się zachwycać oryginalnym

szlifem na szybie frontowych drzwi, Phoebe poczuła

się swobodniej. Szybko zabrała ich z ganku i wpro­

wadziła do holu.

- Nie ma piwnicy? - zapytał Riddick.

- Nie ma. W tej okolicy poziom wód gruntowych

jest za wysoki, żeby robić piwnice.

- Hm. I jeszcze wysokie pomieszczenia.

- Są przecież takie cudowne. Dzięki temu w lecie

jest tu przyjemnie i chłodno.

- Ale w zimie trudno je ogrzać - odparł przyszły

nabywca.

Phoebe zdobyła się na jeszcze jeden miły uśmiech

i poprowadziła ich na piętro. Riddick koniecznie

chciał obejrzeć wszystkie pokoje i poddasze. Phoebe

rozejrzała się nerwowo po niewielkiej przestrzeni pod

spadzistym dachem i z ulgą stwierdziła, że przez

północną część dachu jeszcze nie widać nieba. Żade-

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

85

monstrowała innowacje wprowadzone przez wuja

Russela: zamykany otwór na szczycie dachu, umoż­

liwiający wymianę powietrza i zręcznie zamontowane

na spadzistych ścianach półki, wypełnione pamiątkami

po kilku pokoleniach.

- Są tu powodzie? - zapytał Riddick.

- Dzięki Bogu, nie - zapewniła go Phoebe. Tylko

kiedy leje przez kilka dni pod rząd i ziemia nie

wchłania wody wystarczająco szybko, pomyślała.

I zaraz wytłumaczyła sobie, że w końcu można się

tego spodziewać na takim płaskim terenie.

Gus wszedł przez drzwi od podwórza, stanął przy

kotle centralnego ogrzewania (na wypadek, gdyby

trzeba było szybko wyłączyć hałasujący wentylator)

i przysłuchiwał się rozmowie. Phoebe przedstawiła

ich sobie. Gus podążył za gośćmi i wszedł do kuchni

w chwili, kiedy Riddick zażądał, aby przeprowadziła

ekspertyzę stwierdzającą, czy w domu są korniki.

Nalał sobie szklankę wody, żeby jego obecność w tym

miejscu wyglądała naturalnie. Ten facet to jakiś głupek.

Kogoś Gusowi przypomina, kogoś, kogo bardzo nie

lubi.

- Tak, oczywiście - zgodziła się natychmiast Phoebe.

- Panna Shaw przedstawi panu, oczywiście pisem­

nie, wszelkie niezbędne ekspertyzy. Dom jest pod

stałą opieką znakomitej firmy dezynsekcyjnej.

No i dużo jej z tego przyszło, pomyślał Gus.

Naprawdę nie zasłużyła na to, ale cała sprawa i tak

się wyda, a on nie może temu przeszkodzić. Korzystając

z tego, że cała trójka poszła na piętro, wrócił na

ganek i obejrzał zniszczoną podłogę. Nie jest wprawdzie

w tych sprawach ekspertem, ale nie trzeba wielkiego

wysiłku, żeby rozpoznać tu robotę korników. Jej

umowa z tą firmą dezynsekcyjną nie jest warta nawet

papieru, na którym ją spisano. Na pewno nie sprzeda

domu.

background image

86

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

Gus powiedział sobie, że to zupełnie nie jego sprawa.

Jeśli Riddick chce kupić dom, to poczeka, aż ta

cholerna firma wywiąże się z umowy, a jeśli nie... Na

pewno nie powinien mieć tego domu.

To naprawdę jakiś stuknięty facet. Gus zauważył,

jak przyglądał się antycznym meblom, wyblakłym

zasłonom i obrazom na ścianach. Najwyraźniej nie

lubi staroci. Facet w takim krawacie na pewno

chciałby, żeby w pokoju wszystko do wszystkiego

pasowało, jak na wystawie sklepu meblowego. Pewnie

przykryje ten wspaniały dębowy parkiet wykładziną

i na pewno zburzy cudowne obramowanie kominka.

Człowiek nie umiejący uszanować takiego pięknego

starego domu zupełnie nie zasługuje na to, żeby

zostać jego właścicielem.

Wszedł do holu, gdzie stała już pozostała trójka,

i choć był wściekły jak wszyscy diabli, przywołał

na swoją dobrze wyszkoloną twarz uprzejmy

uśmiech. Phoebe stała wspierając ciężar ciała na

prawej nodze. Ręce złożyła przed sobą jak mała

dziewczynka, która za wszelką cenę chce uwierzyć,

że święty Mikołaj jest czymś więcej niż tylko han­

dlowym gadżetem.

Gus poczuł, jak coś w nim pękło. Starał się to

przełamać. Słuchał, jak elegancki jegomość w pro­

chowcu mówi o rosnącym zapotrzebowaniu na takie

duże wiejskie domy i że gwałtownie idą w cenę. Już

oblicza swoją prowizję, chciwy łobuz.

- Jeśli nie macie państwo nic przeciwko temu, to

chciałbym jeszcze raz rozejrzeć się po pokojach na

piętrze - powiedział Riddick.

- Oczywiście, oczywiście, proszę iść - rozpromienił

się pośrednik - ja poczekam na dole z panną Shaw.

- Przepraszam, ale muszę wziąć coś ze swojego

pokoju. - Gus błyskawicznie podjął decyzję i wbiegł

na schody.

background image

BIAŁY SLON PANNY PHOEBE 87

- Gus, nie możesz poczekać? - wołała za nim

Phoebe.

Udał, że jej nie słyszy i biegł na górę, przeskakując

po dwa stopnie. Właśnie sobie przypomniał, co takiego

było w tamtym facecie, którego nie lubił. Dorastający

pół-Grek, pół-Włoch z niezamożnej rodziny zupełnie

dobrze sobie radził, dopóki nie zaczęto go wozić na

drugi koniec miasta do szkoły w lepszej dzielnicy.

Dyrektorem tej szkoły był taki właśnie facet jak

Riddick: to samo spojrzenie, taka sama pogarda dla

słabszych. Od pierwszego dnia Gus miał z nim kłopoty

i w końcu częściej bywał w gabinecie dyrektora niż

w którejkolwiek z klas. Tyle tylko, że tamte doświad­

czenia nie poszły na marne. Dowiedział się wtedy

wiele o ludziach i o sobie, a także nauczył się, co

robić, żeby zasady kierujące ludzkim postępowaniem

pracowały na jego korzyść.

Z tym bubkiem pójdzie mu bardzo łatwo.

- Nie mogę w to uwierzyć - znów jęknęła Phoebe.

Gus zagłębił się w fotel i schował za gazetą. No i po

co mu to było? I tak czuje się wystarczająco winny,

nie musi słuchać jej wzdychania i mamrotania. Po co

ona tak ciągle się zastanawia, co też się stało, że

Stanley zadzwonił do niej zaraz po powrocie do biura

po to, żeby powiedzieć, że transakcja nie dojdzie do

skutku?

Zaszeleścił gazetą. Nie śmiał spojrzeć na Phoebe.

- Tak, zrobił to bardzo brutalnie.

- Ale dlaczego tak nagle zmienił zdanie? Dlaczego

się wycofał? Przecież widziałam, że dom mu się podoba.

Czy ja coś powiedziałam? Zauważyłeś coś szczególnego,

kiedy po raz drugi poszedł na górę?

No, już, panienko, nie zwalaj tego na mnie, pomyślał.

Dobrze wiedział, że to on jest wszystkiemu winien.

Ma poczucie winy i bardzo mu z tym źle.

background image

88

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

- Może dom jest dla niego za duży.

- Wiedział od początku, że to duży dom: pięć

sypialni, trzy łazienki i cała reszta. Wiedział o tym.

I tego właśnie chciał - przestrzeni.

- No więc, może jest tu zbyt spokojnie - powiedział

Gus nie podnosząc wzroku znad gazety, na którą

patrzył bezmyślnie od kilkunastu minut.

- Mówił, że pragnie ciszy i spokoju.

- A skąd ja, do diabła, mam wiedzieć, co się

stało?! - wybuchnął nagle. Rzucił gazetę i zerknął na

Phoebe. Zapragnął zapaść się pod ziemię na widok jej

beznadziejnie smutnych oczu. No dobrze, zepsuł tę

transakcję, bo uważał ją za nieuczciwą. A teraz

oddałby wszystko, co posiada, żeby naprawić uczy­

nioną szkodę. A co najgorsze, to tak naprawdę nawet

nie wie, dlaczego właściwie to zrobił.

- Byłam taka pewna - powiedziała płaczliwie i Gus

musiał się mocno trzymać, żeby jej nie przytulić.

- Oj, nie żałuj go. Znajdą się inni chętni. Nawet

ściany zaczną ci pomagać, gdy zjawi się właściwy

kandydat.

- Oczywiście, masz rację. W ogóle nie powinnam

zawracać ci głowy moimi sprawami. - Usta jej zadrżały

i zaraz potem zacisnęły się mocno. - Zamknęłam już

drzwi. Jeśli chcesz coś przegryźć przed pójściem spać,

to weź sobie kawałek ciasta. Dobranoc. Dzięki za

pomoc. Przepraszam, że psuję ci humor moimi

problemami.

Usłyszał cichy zgrzyt klucza w drzwiach jej sypialni

i rozluźnił się. Ależ z niego sukinsyn. Ale w końcu

nigdy nie udawał, że jest kimś innym. Lata przebywania

wśród szumowin tego świata zrobiły swoje. Tyle

tylko, że aż do dzisiaj zawsze zachowywał się hono­

rowo. Teraz nawet to zniszczył. I to zupełnie bez

racjonalnego powodu. Pod wpływem jakiegoś idiotycz­

nego impulsu celowo storpedował sprzedaż domu,

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 89

tłumacząc sobie, że facet i tak wkrótce odkryje korniki

i dziurę w dachu. Posiał zwątpienie w tym głupku

i zadziałało. Dokładnie tak, jak przewidział. O tak,

po mistrzowsku potrafi zgłębić istotę każdej sprawy

i znaleźć najsłabsze ogniwo łańcucha. Potem wystarczy

tylko mocno nacisnąć we właściwym miejscu, żeby

łańcuch pękł w odpowiednim momencie.

Cholera, w żadnym wypadku nie powinien się w to

mieszać! Ona go przecież nic nie obchodzi! W jego

życiu nie ma miejsca na miłe kobietki i ich nieskom­

plikowane, spokojne życie. W końcu, do diabła,

dzięki takim ludziom jak on tacy ludzie jak ona mogą

żyć prawie bezpiecznie. Im szybciej wróci do praw­

dziwego świata, tym lepiej. Shawdon nie należy do

prawdziwego świata. W prawdziwym świecie wariaci

zabijają niewinnych ludzi dla jakiejś mętnej i nawet

dla nich nie zrozumiałej idei, a ideologie zderzają się

ze sobą, rozrywając na strzępy kobiety i dzieci.

Wprawdzie po wojnie w Zatoce trochę przystopowali,

ale ten kocioł wciąż stoi na ogniu. Wcześniej czy

później znów wykipi, a zanim to nastąpi, Gus Galanos

musi wrócić do roboty.

Pokręcił głową, żeby rozładować napięcie, które się

w nim zebrało. Powiedział sobie, że to, co zrobił, nie

jest w końcu aż takie złe. Za kilka tygodni zapomni

nawet, jak wyglądała, a tym bardziej zapomni o tym,

że zerwał jej jakąś transakcję, która go w żaden

sposób nie dotyczyła.

Niedługo powinien się zjawić Nick. Za późno, żeby

teraz zmieniać plany. A właściwie dlaczego miałby je

zmieniać? Jakoś wytrzyma te kilka dni, ale od tej

chwili musi skończyć z intymnymi obiadkami we

dwoje, z ciągnącymi się godzinami przerwami na

kawę i z nie kończącymi się rozmowami o wszystkim

i o niczym.

Właśnie tak! I żadnego więcej dotykania! Nawet

background image

90 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

przypadkiem. Żadnego wdychania zapachów, kiedy

obok niego przechodzi i zdecydowany koniec z za­

stanawianiem się, jakby to było...

Koniec z tym, do diabła!

Phoebe zrozumiała. Nie wiedziała wprawdzie dla­

czego, ale nawet kobieta o tak niewielkim doświad­

czeniu jak ona nie mogła nie zrozumieć. Wprawdzie

nie zaczęli sobie znów mówić „pan" i „pani", ale

gdyby zaczęli, nie sprawiłoby to już żadnej różnicy.

- Twój pośrednik dzwonił, kiedy wyszłaś - powie­

dział obojętnie dwa dni później.

- Dziękuję. Zostawił jakąś wiadomość?

- Pytał, czy nie chciałabyś rozważyć tej propozycji

Obrońców Przyrody.

- Tak, dziękuję, że zechciałeś przekazać mi wiado­

mość. Zjesz kolację w domu?

- Nie, dziękuję. Wychodzę i zjem coś po drodze.

- Tak, oczywiście. - Uśmiechnęła się, ale serce

miała smutne i bała się, żeby tego nie zauważył.

Rzadko teraz bywał w domu. Kiedy nie wychodził,

siedział w swoim pokoju, czytał gazety i słuchał radia

ze słuchawkami, które ostatnio kupił. Wszystko po

to, żeby jej nie sprawiać kłopotu. Zapewniała go

wprawdzie, że może sobie słuchać całą noc, jeśli chce,

i że to jej zupełnie nie przeszkadza.

Uśmiechnęła się do siebie. No dobrze, nie oszukujmy

się, przeszkadza. Nie przypuszczała nawet, że jest to

jeszcze możliwe, ale obudził w niej potrzeby, o których

myślała, że już dawno zmarły śmiercią naturalną.

Całymi dniami grzecznie chodzili wokół siebie na

paluszkach, aż Phoebe miała ochotę krzyczeć, choćby

po to, żeby przerwać ciszę. Całkiem wbrew naturze.

Działał jej na nerwy, a Phoebe przecież nigdy dotąd

nie miała żadnych nerwów. Wszystko przez to, że jest

tak bardzo męski! Prawie całe życie przeżyła w domu

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 91

bez mężczyzn - ci wszyscy myśliwi i wędkarze przecież

się nie liczyli - i jest zupełnie nie przygotowana na ten

typ mężczyzny, jaki prezentuje sobą Gus Galanos.

Nigdy dotąd nawet przez myśl jej nie przeszło, żeby

spoufalić się z którymkolwiek ze swoich gości, chociaż

często proponowali jej wspólne obejrzenie meczu czy

wypicie puszki piwa.

Co takiego niezwykłego ma w sobie Gus Galanos?

Dlaczego chciała się z nim zaprzyjaźnić? Bo chciała.

1 to najbliżej, jak tylko można. Czyżby sprawił to

jakiś składnik jej diety? A może brak towarzystwa?

Albo musi to być związane z wiekiem. Do znudzenia

nasłuchała się o biologicznym zegarze kobiet. To na

pewno nie ma nic wspólnego z czasem, cholera!

Dobrze chociaż, że jego pobyt u niej zbliża się

wreszcie do końca. Phoebe powiedziała sobie, że

kiedy tylko Gus wyjedzie, wszystko znów się ułoży

po staremu. Wszystko będzie jak dawniej. Cały

problem polega na tym, że dopóki on tu jest, to im

więcej Phoebe o nim myśli, tym bardziej jest pod­

niecona, a im bardziej jest podniecona, tym więcej

o nim myśli. W jaki sposób udało się temu szatanowi

doprowadzić zawsze spokojną Phoebe do takiego

stanu?

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Powinien był to przeciąć od razu pierwszego dnia.

Wtedy jeszcze miał jakąś szansę. Nie spodziewał się

spotkać takiej kobiety jak Phoebe Shaw, a Gus

wiedział lepiej niż ktokolwiek na świecie, że każda

niespodzianka może okazać się śmiercionośna. Nie

chodzi jednak tylko o tę kobietę. To miejsce też jakoś

dziwnie na niego działa. Takie dziwne miejsce wy­

krojone z północno-wschodniego krańca Wielkiego

Mrocznego Bagna.

Gus wychował się w mieście. Cisza i pustka Shawdon

mogły doprowadzić takiego człowieka do szału. Całe

Shawdon składało się zaledwie z kilku domów

rozrzuconych pośród pustych pól w odległości wielu

mil od siebie. Wszystko to otoczone wysokim cichym

lasem i grząskimi czarnymi bagnami. Wiele z tych

domów chyliło się ku upadkowi i już od dawna nikt

w nich nie mieszkał.

Pensjonat panny Shaw, w którym przyjmowano

myśliwych i wędkarzy, stał dokładnie w środku gęstych

lasów i ponurych bagien. Zadbany, odmalowany i od

środka zupełnie stoczony przez korniki, w krótkim

czasie mógł stać się jedynie zabytkiem muzealnym.

Och, bardzo tu wygodnie. Kupiła parę głębokich

foteli, kilka porządnych materaców i bardzo dobrze

gotuje, co musiał przyznać, kiedy już przywykł do jej

dziwnej kuchni.

Nienawidzi tylko tego cholernego hałaśliwego zegara!

Za bardzo mu przypomina bombę, odliczającą ostatnie

minuty jego życia. W końcu przyjechał tu po to, żeby

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 93

zapomnieć, a nie po to, żeby wciąż mu przypominano

o tamtym.

Pomimo zegara i głośno gadającego telewizora

i tak co wieczór słyszał, jak w swoim pokoju po

drugiej stronie holu przygotowywała się do spania.

Uszy miał, niestety, tak wyćwiczone, że rozróżniał

dźwięki na różnych poziomach głośności i dzielił na

niegroźne oraz takie, które wróżą niebezpieczeństwo.

Teraz już potrafi rozróżnić szum prysznica w jej

łazience od pisku rur, kiedy nalewa wodę do zlewu.

Po dwóch skrzypnięciach poznaje, kiedy otwiera drzwi

swego biura i odróżnia stuknięcie komody, gdy próbuje

otworzyć zacinającą się górną szufladę. Słyszy skrzyp­

nięcie łóżka, kiedy do niego wchodzi i gasi nocną

lampę.

Wtedy dochodzi do głosu wyobraźnia...

Gus niecierpliwie sprawdził na zegarku datę. Jeszcze

tylko kilka dni do przyjazdu Nicka. Nie tęsknił

specjalnie za synem, ale pomyślał, że przynajmniej

jakiś inny głos od czasu do czasu przerwie ciszę tego

domu. Chociaż, musi uczciwie przyznać, że cisza

i spokój znakomicie podreperowały jego zdrowie.

W każdym razie coś spowodowało, że jego żołądek

bardzo się uspokoił, że przesypia całą noc nie budząc

się w mokrym od zimnego potu łóżku. Powoli,

stopniowo, wraca mu także sprawność umysłu. A to

wszystko razem oznacza, że być może potrafi pozbyć

się poczucia winy i wstydu za to, że nie dość energicznie

sprzeciwiał się oddaniu Avie pełnej kontroli nad

synem i może uda mu się nawiązać jakiś kontakt

z Nickiem.

Gus pomyślał, że najlepiej będzie zacząć rozmowę

od tematów sportowych. Wszystkie dzieciaki pasjonują

się sportem. On sam wprawdzie nie potrafi wzbudzić

w sobie zainteresowania tym, co jacyś kretyni wy­

prawiają ze skórzaną piłką, niezależnie od jej kształtu

background image

94 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

i rozmiarów. Umęczony grami, w których przez

całe swoje dorosłe życie uczestniczył, gdzie stawką

było uratowanie albo pozbawienie życia wielu ludzi,

uważał gry sportowe za towar mocno przerekla­

mowany. Ale w końcu może się jeszcze czegoś

nauczyć. Wypiją kilka piw, obejrzą ze trzy mecze,

może nawet pojadą do miasta na porządne befsztyki,

i wtedy wreszcie dowie się czegoś o młodym czło­

wieku, który przypadkiem urodził się jako jego

własny syn.

No to w porządku. Całe spotkanie z Nickiem ma

już zaplanowane. Jedyne, co mu jeszcze pozostało do

załatwienia, to skończyć raz na zawsze wszelkie

stosunki z tą kobietą.

Phoebe zamówiła u Elberta dojrzałą, wiejską szynkę,

znakomicie wysuszoną. Policzył jej znacznie niższą

cenę od obowiązującej na rynku, ale zmusiła go, żeby

przyjął pełną sumę, chociaż ta ekstrawagancja wygryzie

w jej domowym budżecie ogromną dziurę.

- Panienka wie, zawsze się opiekowałem panią

Phee - przypominał jej Elbert.

Phoebe poznała Elberta i Ameldę, kiedy jeszcze

była małą dziewczynką. Zawsze uważała ich nie tylko

za sąsiadów, ale i za przyjaciół.

- Jak długo mam ją moczyć? - Wskazała zawiniętą

w papier szynkę, którą właśnie przyniósł.

- Na panienki miejscu dałbym jej jakieś dwa dni.

Przez przypadek żem ją przeoczył w tamtym roku

i się przeleżała.

Co znaczyło, że ta szynka powinna być dwa razy

droższa i że będzie dwa razy pyszniejsza, kiedy się ją

wymoczy, oczyści, odsączy i upiecze na wolnym ogniu.

Betsy będzie zachwycona! Nie jest to potrawa grecka

ani włoska, więc Gus prawdopodobnie...

Phoebe wywietrzyła pokój Betsy, zmieniła pościel

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 95

na jej łóżku. Dla syna Gusa przygotowała pokój po

przeciwnej stronie holu. Ciotka Phee nie chciałaby

nawet słyszeć o tym, że niezamężna dziewczyna może

spać bez przyzwoitki na piętrze, na którym śpią dwaj

mężczyźni. Phoebe jednak nie ma ochoty dzielić pokoju

z kimkolwiek, nawet z siostrą, tym bardziej że w domu

jest teraz kilka wolnych sypialni. Betsy kopie jak

osioł i ściąga kołdrę. Biedny mężczyzna, który kiedyś

zostanie jej mężem.

Stosunki Phoebe z jedynym teraz gościem stały się

chłodne, ale za to byli dla siebie uprzedzająco grzeczni.

Przed wyjściem z domu Gus zawsze pytał, czy nie

trzeba jej czegoś załatwić w mieście. Kiedy zaś

wychodził na spacer, uprzedzał, o której wróci

i informował ją, czy będzie jadł posiłki w domu. Jadał

w domu bardzo rzadko.

Wtorkowy poranek w tygodniu poprzedzającym

Święto Dziękczynienia był ponury i mglisty. Gus

wciąż jeszcze siedział w kuchni, kiedy weszła tam,

żeby przygotować sobie śniadanie.

- Pewnie dziś nici ze słońca - zauważył, wskazując

głową szary całun, spod którego widać było tylko

najbliższe krzewy. Mgła wyciszała dźwięki. Nawet

ptaki nie śpiewały.

- Do południa powinno się przejaśnić. Dziś po

południu temperatura ma się podnieść prawie do

dwudziestu stopni. - Phoebe nalała sobie kawy

i wrzuciła do tostera dwa kawałki chleba. Miała tego

dnia zbyt wiele zajęć, żeby tracić czas na smażenie

jajek z bekonem tylko dla siebie.

Gus założył obie dłonie pod głowę i zamknął oczy.

Phoebe pomyślała, że jest bardziej blady i zmęczony

niż zwykle. Wyłączył telewizor dobrze po północy.

Potem słyszała, jak ciężko wchodzi na schody, powoli,

jak bardzo stary człowiek.

- Dobrze się czujesz?

background image

96

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

- A skąd przypuszczenie, że mógłbym czuć się źle?

- Rzucił jej wrogie spojrzenie.

Zamieszała kawę, odłożyła łyżeczkę i ułożyła tosty

na talerzu.

- Myślałam, że może znów boli cię głowa. Czasami

zmiana pogody...

- Naprawdę nie jestem chory. To tylko ta cholerna,

obezwładniająca cisza. Jeszcze jeden dzień i zacznę

chodzić po ścianach.

- Jeśli mogę ci w czymś pomóc...

- Dzięki. Widownia to ostatnia rzecz, jakiej po­

trzebuję, kiedy zaczynam chodzić po ścianach.

No i tak to się układało: grzeczne i nie zawsze

grzeczne ustawianie płotów. Im bardziej chciała mu

pomóc, tym bardziej on się cofał, czym doprowadzał

ją niemal do histerii. Kurcze blade! Chciała tylko

zostać jego przyjacielem, a on nawet na to jej nie

pozwala! Nigdy w życiu nie spotkała bardziej samo­

tnego i potrzebującego pomocy mężczyzny. Bolało ją,

kiedy patrzył na nią tymi swoimi ciemnymi oczami

zaszczutego zwierzęcia.

Kim jest ten człowiek? Już wydawało jej się, że

zaczyna wreszcie poznawać prawdziwego Gusa Gala-

nosa, ale zaraz potem znów wyrosła między nimi

ściana. Co zrobiła czy powiedziała, że on się tak

zachowuje? Phoebe pomyślała o swoich stałych

gościach. Większość z nich to bogaci biznesmeni,

mogący sobie z powodzeniem pozwolić na zamiesz­

kanie w którymś z eleganckich klubów myśliwskich.

Wolą jednak ciszę i domową atmosferę jej skromnego

pensjonatu. Żaden z nich nigdy nie wzbudzał w niej

uczuć nawet zbliżonych do tych, jakie żywiła wobec

Gusa Galanosa. Jej wieloletni narzeczony, Keith,

także nie wzbudzał w niej takich emocji. Zastanawiała

się, na czym polega różnica między Gusem Galanosem

a wszystkimi innymi znanymi jej mężczyznami.

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

97

Zmieniła wodę w garnku, w którym moczyła szynkę.

O tym, że jest inny, wiedziała od początku. Obawiała

się go, a nigdy dotąd nie bała się żadnego mężczyzny.

Czy to dlatego, że ją pocałował? A może dlatego, że

nie zrobił tego po raz drugi? Za każdym razem, kiedy

na niego patrzyła, przypominała sobie, jak się wtedy

czuła i bardzo pragnęła, żeby to uczucie się powtórzyło.

Mgła podniosła się około jedenastej. Gus wybrał

się na spacer wzdłuż torów kolejowych. Chodzenie

po podkładach kolejowych tak bardzo pochłaniało

jego uwagę, że przestał się zastanawiać nad czymkol­

wiek innym. Mógł spokojnie rozważyć decyzję, jakiej

oczekiwał od niego Rap.

Przyjechał do Shawdon mając do wyboru trzy

warianty: wrócić do czynnej walki, zostać pracow­

nikiem biurowym agencji albo odejść z niej na dobre.

Po tygodniu odrzucił jeden z nich. Do dnia wyjazdu

musi odrzucić jeszcze jeden.

Około czwartej skierował się w stronę domu. Czuł

głód, a ostatnio przestał mieć ochotę na batony

i orzeszki. Musiał przyznać, że bardzo mu brakuje

ciepłej pachnącej kuchni, miłego uśmiechu i talerza

gorącej zupy, kiedy wraca ze spaceru. Bogu dzięki,

ma dość oleju w głowie, żeby się wycofać i nie wpaść

w pułapkę. A niewiele brakowało. Nie chce nawet

myśleć, jak mało!

Przeskoczył żywopłot nad kanałem oddzielającym

pola sojowe od ogrodu Phoebe. Przyciągnęła jego

uwagę jakaś żółta plama w miejscu, w którym nic

takiego nie powinno się znajdować. Zmrużył oczy

i spojrzał pod słońce przez koronę ogromnej sekwoi

rosnącej obok garażu. Zaczął biec.

- Hej, ty! Co ty tam, do jasnej cholery, robisz?

- Zaraz schodzę - Phoebe machnęła ręką. Stała na

dachu, w prawej ręce trzymała grabie. - Jeszcze

trochę zostało.

background image

98 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

Zobaczył, jak zachwiała się i przytrzymała ręką

dachu. Najwyraźniej zgrabiła już szpilki sekwoi z jego

górnej części, a teraz zbierała pozostałą niżej resztę.

Stała po kolana w zaścielających dach szpilkach

i szyszkach.

- Oszalałaś? Złaź natychmiast!

- Pomyślałam sobie, że trzeba zgarnąć stąd te

śmieci, zanim ta strona dachu też zacznie przeciekać.

Teraz muszę tylko... - machnęła ręką koło twarzy

- ... oczyścić rynny. Sio! Idź stąd, do diabła!

- Przestań machać na to stworzenie i złaź stamtąd.

Natychmiast!

Ostrzeżenie przyszło za późno. Ze sterty śmieci,

wypełniających rynny i zagłębienia w dachu, wyleciał

szwadron os. Phoebe wpadła w panikę. Machając na

oślep grabiami podbiegła do drabiny. W zdener­

wowaniu chwyciła ją nie z tej strony co trzeba i razem

z drabiną zatoczyła łuk w powietrzu.

- Guuuusss - wrzasnęła uczepiona uchwytu roz­

klekotanej drabiny, lecącej prosto na wielką sekwoję.

- Rzuć grabie, popchnij drabinę w bok i skacz jak

najdalej! - wrzasnął Gus, zanim przebrzmiało jej

wołanie.

Zdołała jeszcze odrzucić grabie, ale na resztę było

już za późno. Na szczęście drabina, zanim spadła na

ziemię razem z kurczowo uczepioną jej uchwytu

kobietą, oparła się o wystającą gałąź olbrzymiego

drzewa. Phoebe puściła uchwyt, ale Gus był już na to

przygotowany. Wyciągnął ręce, żeby ją złapać. Phoebe

spadła, przewracając go na usłaną kłującymi, suchymi

gałęziami sekwoi ziemię.

Przez jakiś czas żadne z nich nie było w stanie

wydusić z siebie słowa. Słysząc brzęczenie nadlatujących

os, przerażona Phoebe wtuliła twarz w jego szyję.

Osy odleciały, a ona, dysząc ciężko, uniosła się na

łokciach i spojrzała na pobladłą twarz Gusa.

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 99

- Powinniśmy przestać się spotykać w taki sposób

- powiedziała ponuro.

Przyglądał się jej prawie całą wieczność. Bladość

na tej części twarzy, której nie zasłaniała broda,

ustąpiła miejsca fali czerwieni.

- Niech cię szlag trafi - szepnął.

- Przepraszam! Zrobiłam ci krzywdę? Coś ci

zrobiłam? - Próbowała wyzwolić się z jego uścisku,

ale chwycił mocniej.

- Leż spokojnie. Ja na pewno jestem cały, ale nie

jestem pewien, czy ty sobie czegoś nie połamałaś. Jak

tam twój rozum?

- Nic mi nie jest. Przykro mi tylko, że cię zmiaż­

dżyłam. - Przesunęła biodra, próbując stanąć na

czworakach, ale Gus jej nie puścił.

- Przestań się do cholery kręcić - burknął. Zwrócił

jej uwagę dziwny ton jego głosu i nagle owładnęło nią

uczucie nie mające nic wspólnego ze strachem przed

upadkiem.

- Gus? - szepnęła, ale on już przyciągał jej głowę

do siebie.

Przechylił na bok jej twarz i przysuwał wargi do jej

ust. Skorzystał z tego, że usta miała trochę rozchylone,

że była oszołomiona i z tego, że odkąd przewrócił ją

na łóżko, kiedy przyszła go obudzić z koszmarnego

snu, bezskutecznie próbowała wmówić sobie, że wcale

nie potrzebuje tego mężczyzny.

Miał ciepłą brodę, chłodną skórę, pachniał lasem

i suchymi liśćmi. Zaczął ją gwałtownie całować, zanim

zdążyła choćby zdecydować, czy powinna na to

pozwolić. Jęknęła, kiedy ich języki spotkały się,

i przylgnęła do niego całym ciałem. Wszystko wokół:

zapach suchej ziemi, opadłe liście i nagrzane słońcem

chryzantemy, działało jak afrodyzjak.

Gus trzymał w dłoniach jej głowę, całował usta.

Szybko przebiegał wargami przez policzki do za-

background image

100

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

mkniętych oczu i z powrotem do ust. Dłonią gładził

jej ramiona, potem niespokojnie przesunął ją po

plecach w dół i przycisnął do siebie biodra Phoebe.

Jakby i bez tego nie miała palącej świadomości istnienia

twardego wzgórka, naciskającego na jej brzuch. Nie

potrafiła się oprzeć pokusie. Przycisnęła się do niego,

trochę przekręciła i zaczęła powoli kołysać biodrami,

aż obudziła w sobie bolesne pożądanie.

- Boże, dziewczyno, jeśli zaraz nie przestaniesz, to

wezmę cię tu, na podwórzu - jęknął Gus.

- Więc przesuńmy się trochę pod sosny - szepnęła

Phoebe. - Będzie wygodniej.

Uniosła głowę, a on przyjrzał się jej twarzy. Poczuła,

jak fala ciepła oblewa jej policzki.

- Czy tak powinna mówić dama?

Phoebe było zupełnie obojętne, jak powinna mówić

dama. Wiedziała natomiast, że leżąca na Gusie kobieta,

dokładnie świadoma każdego centymetra jego mus­

kularnego męskiego ciała, nigdy w życiu bardziej nie

pragnęła żadnego mężczyzny. I jeśli tylko na tym ma

się skończyć ich znajomość, to byłaby idiotką nie

biorąc tego, co jej proponował.

- Nic mnie to nie obchodzi - mruknęła.

- A mnie obchodzi. Te osy ciągle się tu plączą.

Jestem wprawdzie twardy, kochanie, ale nie mam

pancerza. - Jego głos był napięty, chociaż nawet

udało mu się uśmiechnąć. Oczy mu błyszczały jak

w gorączce.

Jedno pomogło drugiemu się podnieść i przytuleni

weszli do domu - prosto do sypialni Phoebe. Gus

obejmował ją ramieniem trochę przerażony, że ona

może odzyskać świadomość, i trochę przestraszony,

że jednak nie odzyska. Jedyną ochronę, jaką mógł jej

zaoferować, miał w portfelu, ale po tak długim

przechowywaniu mogła już nie nadawać się do użytku.

Mimo to ze wstydem musiał się przyznać, że i tak

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 1 0 1

zaryzykuje. Wiedział tylko, że cokolwiek się stanie,

on musi mieć tę kobietę i to musi ją mieć natychmiast.

Z całą świadomością zamknął drzwi na klucz:

zdrowy rozsądek i potrzeba bezpieczeństwa. Dotknął

brzegu jej swetra, świetnie skomponowanego ze

spodniami. Czy jest gdzieś na świecie inna kobieta,

która spadając z dachu z drabiną w jednej i grabiami

w drugiej ręce, potrafiłaby wyglądać jak dama? O Boże!

Przecież mogła się cała połamać! Zdrętwiał. Przytulił

ją mocniej i schował twarz w jej ciepłych, słodko

pachnących włosach.

- Obiecaj mi coś, stokrotko. Obiecaj mi, że nie

będziesz włazić na ten dach, kiedy stąd wyjadę.

Kiedy wyjedzie? I zostawi jej tylko wspomnienia

kilku za krótkich tygodni, spędzonych pod jej dachem,

w jej kuchni i w samotnym łóżku na górze? Phoebe

zastygła.

- Obiecaj! - nalegał, a dźwięk jego głosu skojarzył

jej się z zardzewiałym drutem kolczastym.

Nie ma mowy. Niczego nie będzie obiecywać i nie

da się pozbawić wspomnień. Zwłaszcza że to chyba

jedyne, co jej jeszcze w życiu zostało.

- Czy przyprowadziłeś mnie tu po to, żebyśmy

sobie porozmawiali? - Ze śmiałością, jakiej się po

sobie nie spodziewała, przesunęła dłonie na przód

jego koszuli i rozpięła jeden guzik. Włożyła palce

w powstały otwór i pogłaskała go po twardym płaskim

brzuchu.

Zamknął jej dłoń w swojej i przesunął ją w kierunku

paska od spodni. Usłyszała, jak gwałtownie wciągnął

powietrze i po chwili już ściągał jej przez głowę

sweter, a ona próbowała sobie poradzić z tymi

guzikami, których dotąd nie odpięła. W kilka sekund

rozebrał ją do majtek i białych skarpetek. Nagle

jakby odzyskała świadomość. Spojrzała na niego.

Zrzucił buty i stał teraz przed nią w samych tylko

background image

102

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

dżinsach z rozpiętym suwakiem. Dotarło do niej, że

to przecież ktoś zupełnie obcy, ale mimo to...

- Phoebe? - To jedno słowo wypowiedziane chrap­

liwym głosem było tylko pytaniem, ale przyniosło jej

ulgę. Dał jej możliwość wyboru. Przez krótką chwilę

Phoebe zastanawiała się, czy nie skorzytać z za­

proponowanego rozwiązania. Przecież nic o tym

człowieku nie wie poza tym, że pochodzi z New

Jersey, ma brodę i syna.

Dał jej szansę i po chwili już ją zabrał.

- Phoebe - szepnął, zdzierając jednym ruchem jej

białe bawełniane majtki i białe skarpetki. Widziała,

jak pulsuje mu tętnica na szyi, zobaczyła ognisty

błysk jego oczu. Oblizała wargi uświadomiwszy sobie,

że jest gotów, aby się z nią kochać. W tej samej chwili

ściągnął dżinsy. Nagle znalazł się w łóżku. Leżała na

plecach, a on klęczał nad nią.

Całował ją długo i namiętnie, pieścił jej usta, aż

oddała mu całą swoją duszę. Jak to możliwe, żeby

kobieta i mężczyzna porozumieli się tak całkowicie,

bez wymówienia choćby jednego słowa? Poza pożą­

daniem i nagłą potrzebą wyczuwała jego troskliwość,

zainteresowanie, wątpliwość i nawet trochę gniewu.

Ale przede wszystkim wyczuwała potrzebę i od­

powiedziała na nią własnym palącym pragnieniem.

Dłońmi, oczami i ustami Gus składał hołd jej

piersiom, każdej z osobna. Phoebe oszalała. Pioruny

biły w jej ciało raz po raz, a ona poruszała się bez

wytchnienia, doprowadzając ich oboje do szaleństwa.

Chciała na zawsze zatrzymać tę niewysłowioną dziką

słodycz.

Twarde dłonie Gusa okazały się delikatne i pewne.

Pomimo obezwładniającego go napięcia nie spieszył się.

Dotykał delikatnie jej ciała, drażnił, głaskał i wycofywał

się, gdy podchodziła zbyt blisko szczytu, tylko po to,

żeby powrócić, zanim zdążyła złapać oddech.

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 103

Był wspaniałym kochankiem. To pewnie przy­

chodzi z wiekiem. Jej doświadczenia w tej dziedzinie

ograniczały się do Keitha, ale wtedy oboje byli

tacy młodzi.

- Gus, ja... - Przesunęła palcem po jego na­

brzmiałych męskich sutkach. Patrzyła na niego

zwilgotniałymi oczami i oddychała ciężko.

- Bardzo dawno tego nie robiłam. Ja... jeśli jest

coś, co... to znaczy... Nie znam się na tym...

- Moja słodka - westchnął Gus, tuląc twarz do jej

szyi - umarłbym, gdybyś znała się na tym choćby

odrobinę lepiej. Jesteś cudowna, po prostu wspaniała!

- Dotknął palcem znamienia w kształcie małego

buldoga pod jej lewą piersią i wziął głęboki oddech.

- Ja też miałem długą przerwę.

Zsunął się z niej na moment i zawstydziła się,

widząc, co on robi. Ma trzydzieści sześć lat i nigdy

dotąd nie widziała mężczyzny zakładającego prezer­

watywę. Zasmuciła ją ta myśl. Trzydzieści sześć lat.

Gdyby tylko wszystko ułożyło się inaczej, gdyby miał

zamiar zostać tu dłużej...

Ale nic się inaczej nie ułoży, a jeśli to ma być

wszystko, co on jej może dać, to ona wykorzysta go

najlepiej, jak tylko potrafi.

Otworzyła oczy i przyglądała się jego twarzy niemal

tak natarczywie, jak on patrzył na nią.

- Nie robię ci krzywdy?

- Nie. Ja... Och! Zapomniałam. Ja... Gus?

Zaczęła się od niego odsuwać. Gus zamarł. Była

ciasna jak dziewica. Nigdy nie kochał się z dziewicą,

ale wyobrażał sobie, że tak to właśnie powinno

wyglądać. Bał się ją skrzywdzić czy przestraszyć. Był

strasznie podniecony i gotów do eksplozji.

Wtedy poczuł, jak zamknęła się wokół niego, poczuł

zaczynający się spazm i popędził do szczytu. Trząsł

się, wszystkie mięśnie miał napięte do ostateczności.

background image

104

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

Wchodził w nią raz po raz, a gdy ucichł jej ostatni

okrzyk, opadł na jej miękkie, mokre ciało.

Spali. Gus obudził się pierwszy, a przynajmniej tak

mu się zdawało. Kiedy w końcu odważył się spojrzeć

na leżącą obok niego kobietę, zobaczył, że przygląda

mu się szeroko otwartymi oczami. Pomyślał, że jest

najpiękniejszym stworzeniem, jakie w całym swoim

życiu widział. Pomyślał też, że ma teraz większy

problem niż dwadzieścia lat temu, kiedy to spotkał

i poślubił piękną, zimną i ambitną sukę, a potem

zrobił jej dziecko - wszystko to w ciągu sześciu

miesięcy.

- Cześć - powiedziała cicho Phoebe.

- Chyba jeszcze za wcześnie na śniadanie?

- Jakieś dwanaście godzin za wcześnie. - Musiało

być wpół do szóstej, ale wieczorem, a nie rano.

Phoebe weszła na dach trochę po trzeciej. Od tamtej

chwili cały świat przewrócił się do góry nogami.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

Phoebe dziękowała Bogu, że tak wiele rzeczy ma

jeszcze zrobić przed świętami. Ułatwiało jej to trochę

niezręczną sytuację, w jakiej się znalazła. Łatwiej

będzie przejść po tych emocjonalnych ruchomych

piaskach.

Gus poszedł na górę wziąć prysznic i przebrać się,

a ona zrobiła to samo w swojej łazience na dole.

Spotkali się w kuchni. Stała przed otwartą lodówką

zastanawiając się, co zrobi na kolację.

- Wychodzimy - powiedział Gus.

- Nie mogę. Dziękuję za zaproszenie, ale mam

tysiąc spraw do załatwienia.

- Tym bardziej. Będziesz miała mniej roboty.

- Kiedy zaczęła go przekonywać, podszedł do niej,

zamknął lodówkę i wziął dziewczynę w ramiona.

- Pozwól mi się zaprosić, Phoebe. Bardzo mi to

potrzebne.

Mnóstwo głupich myśli przeleciało jej przez głowę,

ale zostawiła je sobie na inną okazję. Chce jej zrobić

przyjemność. To coś zupełnie innego, niż gdyby

zostawił pieniądze na toaletce. Nie ma to zupełnie nic

wspólnego z płaceniem i ona dobrze o tym wie,

naprawdę. Brakuje jej tylko tej odrobiny entuzjazmu,

jaki daje doświadczenie. Zupełnie nie wie, jak się

zachować po tym, co między nimi zaszło.

- Jesteś trochę rozkojarzona? - zapytał cicho.

W milczeniu skinęła głową. Spojrzała mu prosto

w twarz, a potem szybko zamknęła oczy. Wydał jej

się tak przerażająco obcy. Czarna broda, ostry akcent,

background image

106

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

brzmiący dziwnie dla ucha przyzwyczajonego do

miękkiego, południowego przeciągania słów.

- Ja też - powiedział. Uwierzyła mu i bardzo jej to

pomogło.

Pojechali do włoskiej restauracji, którą Gus znalazł

kiedyś przypadkiem podczas spaceru. Nie było to

szczególnie atrakcyjne miejsce, ale obiecał, że nie

pożałuje, jeśli tylko pozwoli mu ułożyć dla siebie

menu. Pozwoliła, ułożył i nie żałowała.

Gus zamówił kolację dla dwóch osób. Śmiali się

razem z kiełbasek, z różnych morskich przysmaków

i z tego, jak Phoebe próbowała tłumaczyć nazwy

potraw z menu. Gus polecił jej doskonałe włoskie

lody i potem uśmiechali się do siebie ponad porcjami

spumoni. Opowiedział jej o greckiej restauracji, na

którą trafił zaledwie kilka dni temu. Obiecał, że ją

tam zabierze, żeby uzupełnić jej kulinarną edukację.

Phoebe wróciła do domu w dobrym humorze. Gus

otworzył drzwi, nie przestając obejmować ramieniem

jej talii. Pocałował ją w czubek głowy i wpuścił do

środka.

Czekała, żeby zrobił następny krok, a kiedy to nie

nastąpiło, zaproponowała kawę.

- Muszę zadzwonić do kilku osób. Zrobię to na

górze, nie chcę, żebyś przeze mnie późno poszła spać.

Żeby nie poszła późno spać? Ależ właśnie tylko

o tym marzy!

- Rób, co chcesz - mruknęła.

- A... jutro... Chyba wyjadę z domu bardzo

wcześnie. Nick przylatuje dwadzieścia po dziesiątej,

a przedtem jeszcze muszę się spotkać z paroma osobami

w okolicy Norfolk, więc...

- Oczywiście. - Nadzieje nie ziściły się, ale Phoebe

nie dała nic po sobie poznać. - Wobec tego chyba

rzeczywiście pójdę wcześniej spać. Dziękuję za kolację.

Nie mogła wiedzieć, że długo stał i patrzył na drzwi

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 1 0 7

jej sypialni, kiedy już zamknęła je za sobą. Z jego

ciemnych oczu dałoby się wyczytać żal, rezygnację

i jeszcze coś, co nie tak łatwo nazwać.

Nadeszła wreszcie środa. Najpierw przyjechała Betsy.

Ale nie starym volkswagenem, którego Phoebe kupiła,

kiedy wyprawiała siostrę na uniwersytet, tylko spor­

towym samochodem.

- Henry mi go pożyczył - powiedziała obojętnie,

wysiadłszy z auta. - Bał się, że mój nie wytrzyma tylu

kilometrów.

Henry, pomyślała Phoebe. Pożyczać taki samochód

kobiecie typu Betsy? Ten Henry musi być albo świętym,

albo dokładnie zamroczonym głupkiem.

Nie miała jednak czasu na zgłębianie tego problemu,

bo należało wnieść do domu bagaże, wśród których

na pewno znajdowała się wielka torba z brudną

bielizną, i słuchać paplającej bez ustanku, a kończącej

tylko co trzecie zdanie siostry. Betsy jeszcze raz

rzuciła się Phoebe na szyję i przysięgała, że nie ma na

świecie drugiego takiego miejsca, jak... 1 że Phoebe

wygląda... I czy zauważyła, jaką Betsy ma wspaniałą

fryzurę. Henry po prostu oszalał na jej widok, kiedy

wróciła od fryzjera!

Już pół godziny później Phoebe stała przy kuchen­

nym stole i przygotowywała szynkę do pieczenia.

Odłożyła na chwilę nóż i przyjrzała się swojej młodszej

siostrze. Tak, rzeczywiście zmieniła uczesanie. Jej

włosy były teraz krótsze, jaśniejsze i jakoś tak

wymyślnie ułożone. Ale nie fryzura zwróciła jej uwagę.

Biła od niej sztuczna wesołość, błękitne i szczere oczy

Betsy odwracały się za każdym razem, kiedy Phoebe

patrzyła na twarz siostry.

- Jak tam na uczelni? - spróbowała zacząć roz­

mowę.

Betsy wyjrzała przez okno.

background image

108 BIAŁY SLON PANNY PHOEBE

- Czekasz na jakichś gości? Dwóch facetów w czar­

nym rolsie?

- Mój jedyny gość właśnie pojechał odebrać syna

z lotniska.

- Och, Fooby! - Betsy uśmiechnęła się przymilnie.

- Czy zawsze muszą się tu kręcić jacyś obcy faceci?

Chciałam powiedzieć, że to i tak okropne... To znaczy,

ten pensjonat! Takie declasse. A poza tym Święto

Dziękczynienia jest... no wiesz... rodzinnym świętem.

Phoebe zacisnęła usta, ale zdecydowała, że tym

razem nie przypomni siostrze, dlaczego musi pod­

porządkować życie osobiste jedynemu sposobowi

zarabiania pieniędzy, jaki umiała wymyślić. Betsy,

ulubienicę całej rodziny, zawsze chroniono przed szarą

rzeczywistością, a Phoebe robiła to tak samo skutecz­

nie, jak i jej matka.

- Mam nadzieję, że to nie jest jeden z tych, no

wiesz, z tych, co zawsze gadają tylko o ptakach,

psach, giełdach i tych wszystkich nudnych rzeczach,

no wiesz. Pamiętasz tego starego capa, który tu był

dwa lata temu? Tego, który się upił winem jabłkowym

ciotki Phee i zaczął płakać... Był taki strasznie gruby!

- Tak się składa, że ten stary cap jest senatorem

i ma zaledwie czterdzieści dziewięć lat i wcale nie był

pijany, tylko... wpadł w melancholię. A w ogóle...

Och, cześć, Gus! A to pewnie Nick?

Phoebe zwinnym ruchem wsunęła ciężką brytfannę

z powrotem do piekarnika, wytarła ręce fartuchem

i prawą podała stojącemu wstydliwie w samym środku

kuchni chłopcu. Za nic w świecie nie powiedziałaby,

że tak może wyglądać syn Gusa. Był chudy jak

tyczka, wysoki z metr dziewięćdziesiąt, miał jasne

włosy, dziecinną twarz i sprawiał wrażenie, jakby

chciał natychmiast zapaść się pod ziemię.

Po dopełnieniu prezentacji Phoebe wyrzuciła wszys­

tkich do salonu. Nie wiedziała, czy Gus z Nickiem

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 1 0 9

będą jedli w domu. Była tak zaabsorbowana przygo­

towaniami do jutrzejszego świątecznego obiadu i kło­

potami z Betsy, że w ogóle nie pomyślała, co poda na

obiad dzisiaj. W końcu zdecydowała, że postawi na

stole półmisek zimnych mięs, sery, domowe pikle

i pieczywo, a oni sami przygotują sobie z tego jakiś

posiłek.

Jak można było przewidzieć, Betsy stała się duszą

towarzystwa. Nawet udało jej się rozbawić Gusa.

Nick, który wydał się Phoebe zbyt poważny jak na

chłopca w tym wieku, poświęcił całą swoją uwagę

przygotowywaniu ogromnych kanapek. Połykał je

z podziwu godnym apetytem. Phoebe zaczęła się

nawet zastanawiać, gdzie on mieści te wszystkie

kanapki i czy w ogóle kiedykolwiek się odzywa.

Myślała także o tym, jak wygląda żona Gusa i co się

między nimi wydarzyło, i dlaczego Nick wcale nie jest

podobny do ojca.

Gus zaprosił wszystkich na kolację. Phoebe uda­

wała entuzjazm, kiedy zaproponował, że pojadą

do restauracji. Chciała, żeby pojechali jej samo­

chodem, który, choć nie tak efektowny, był zde­

cydowanie większy. Gus nawet nie zwrócił uwagi

na jej propozycję. Otworzył drzwi i odchylił fotel

z przodu, żeby Betsy mogła się wcisnąć na tylne

siedzenie nowiutkiego sportowego auta. Phoebe

nachyliła się, żeby też zmieścić się z tyłu, ale Gus

chwycił ją za ramię.

- Jedziesz ze mną z przodu - powiedział cicho, ale

stanowczo.

Żadne z nich nie miało ochoty na rozmowę.

Atmosfera w ciasnym samochodzie Gusa stała się tak

gęsta, że można by ją kroić nożem.

O Boże, pomyślała Phoebe, kiedy znaleźli się na

autostradzie, dlaczego nie mogę po prostu przespać

najbliższych trzech dni?

background image

1 1 0 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

W restauracji nie było baru, ale i tak żadne z nich

nie miało ochoty na drinka przed kolacją.

Zamówiła najtańszą potrawę, jaką udało jej się

znaleźć w menu i zmusiła się do zjedzenia całej

porcji, chociaż już dużo wcześniej zupełnie straciła

apetyt.

- Na którym uniwersytecie studiujesz, Nick?

- Wciąż pamiętając o roli pani domu, Phoebe

próbowała nawiązać jakąś rozmowę. - Nie przypo­

minam sobie, żeby twój ojciec o tym mówił.

- Yale, proszę pani.

- Jaki kierunek? - próbowała dalej.

Nick spojrzał na Gusa i zaczerwienił się. Gus

patrzył na kość, która pozostała na jego talerzu.

Phoebe pożałowała, że po prostu nie przeprosiła i nie

poszła do toalety, zamiast brać się za rozładowywanie

napięcia.

- Oceanografię, proszę pani - odparł, patrząc

wyzywająco na ojca.

- Bardzo interesujące. - Phoebe zdecydowała

ciągnąć rozmowę na ten temat, choćby miało ją to

zabić. - Betsy kończy właśnie...

- Przepraszam, muszę wyjść...

Phoebe poszła za siostrą. Działo się coś złego

i zdecydowała dowiedzieć się wreszcie, co to takiego.

W toalecie było kilka kobiet poprawiających urodę

przed lustrem i absolutnie nie dało się w tych

warunkach rozmawiać. Zadowoliła się ochłodzeniem

zaczerwienionych policzków kilkoma kroplami zimnej

wody.

- Gotowa? - zapytała Betsy. Kiedy podeszła do

stolika, znów promieniała radosnym uśmiechem.

Wkrótce potem wyszli z restauracji.

Zapakowali się do samochodu, a Gus włączył

magnetofon. Phoebe odetchnęła głęboko, zamknęła

oczy i spróbowała się odprężyć.

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

111

- Zmęczona? - zapytał cicho. Sam dźwięk jego

głosu wzmocnił napięcie. - Zdejmij buty i wyobraź

sobie, że wciskasz stopy w ciepłe błoto. Skoncentruj

się na tym.

- Na ciepłym błocie? - Chyba ze dwie minuty

próbowała. Westchnęła ciężko, a Gus korzystając

z ciemności przykrył jej dłoń swoją. Miała lodowate

palce. Jego ręka była ciepła, silna i dawała poczucie

bezpieczeństwa. Znów westchnęła i zamknęła oczy.

- Powinienem się domyślić, że to na ciebie nie

podziała. Potrzebujesz czegoś mocniejszego.

Zaśmiała się cicho, a Betsy nachyliła się do przodu

ciekawa, co za dowcip opowiedział.

- Ja tylko powiedziałem twojej siostrze, że brodzenie

boso w ciepłym błocie nie jest w jej stylu - wyjaśnił

Gus i Betsy zadowoliła się tą odpowiedzią.

Właśnie wjeżdżali na podjazd. Nick rozprostował

swoje długie nogi i już miał wysiąść z samochodu,

gdy Betsy głośno pociągnęła nosem.

- Czujecie ten zapach?

- Spalone liście? - zgadywała Phoebe. Niecały

kilometr od ich domu Elbert wypalał ściernisko.

- Nie, to trochę jak... - zaczęła Betsy. Gus i Phoebe

popatrzyli po sobie i zaczęli się śmiać.

- Co się dzieje? - zapytał Nick.

- Zupełnie o tym zapomniałem! - wykrztusił

wreszcie Gus.

- Nie, to ja... - Phoebe oddychała ciężko i wycierała

załzawione od śmiechu oczy. - Nie powinnam była

pozwolić ci... O, Boże, aż się boję otworzyć.

- Może zakopiemy to wszystko razem z samo­

chodem.

- Nie sądzę, żeby twoje ubezpieczenie obejmowało...

- Odszkodowanie za śmieci? - skończył za nią

i znów oboje wybuchnęli śmiechem.

- To wcale nie jest śmieszne - powiedział Gus

background image

112

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

chwilę później. W bagażniku były trzy torby z maku­

laturą i jedna z gnijącymi już śmieciami.

- Wiem, że to wcale nie jest śmieszne. - Phoebe

pociągnęła nosem. - Tak mi przykro. Naprawdę nie

powinnam ci pozwolić...

- Hej, a może któreś z was wyjaśni nam ten

dowcip? Coś ci zdechło w bagażniku, tak? - zawołała

Betsy.

Zanim doszło do wyjaśnień, Gus chciał pozbyć się

całego tego bałaganu i wszyscy zaczęli się zastanawiać,

co z tym fantem zrobić. Jeśli zostawią to na dworze,

do rana szopy rozwłóczą wszystko po podwórku,

a na to, żeby wstawić śmieci do sieni, było już o kilka

dni za późno. Betsy zaproponowała klatki dla psów.

- Są bliżej niż wysypisko śmieci - powiedziała.

- Klatki dla psów? - zaciekawił się Nick. - Jakaś

hodowla?

- Nie, głupolu. To takie schronisko, gdzie prze­

chowuje się zagubione psy myśliwskie do czasu, aż

ktoś się po nie zgłosi. Tutaj zdarza się to bardzo

często. Psy myśliwskie nie mają za wiele rozumu.

- Zupełnie tak samo jak ludzie, którzy pakują

śmieci do nowiutkiego KZ 400 - powiedział Nick.

Tym razem młodzież wybuchnęła śmiechem. Gus

ładował śmieci z powrotem do bagażnika.

Gus i Phoebe pojechali wywieźć śmieci, a Nick

i Betsy weszli do domu przygotować kawę. Phoebe

bardzo pragnęła wyłgać się jakoś od tej przejażdżki,

ale ktoś przecież musiał wskazać Gusowi drogę.

Wprawdzie jechali zaledwie pięć minut, ale i tak

przebywanie z nim w ciasnym, choćby i śmierdzącym

wnętrzu samochodu spowodowało, że była napięta

jak zbyt mocno naciągnięta struna skrzypiec. Siedziała

obok niego na pozór spokojna i patrzyła prosto

przed siebie.

- Zostań tu, a ja wywalę to świństwo - powiedział

background image

BIALV SLON PANNY PHOEBE 1 1 3

Gus i wysiadł z samochodu. - Jutro zawiozę to na

wysypisko.

Chwilę później był już z powrotem. Wsiadł i za­

trzasnął drzwiczki, ale zamiast włączyć silnik i odjechać,

odwrócił się do niej.

- Zmęczona? - zapytał.

- Nie. Tak. To znaczy, trochę.

- No tak. Phoebe, a to, co się zdarzyło...

- Gus, jestem wykończona. Jedźmy już do domu.

Muszę przygotować indyka, a jutro wstaję bardzo

wcześnie, żeby go upiec i... - Czuła na sobie jego

wzrok.

- Tak, dobrze - powiedział. Odwrócił się, włączył

silnik i zawrócił, a Phoebe powiedziała sobie, że

wcale nie jest niezadowolona. I naprawdę nie była.

Świąteczny obiad okazał się tryumfem kulinarnym

i katastrofą towarzyską. Wprawdzie wszyscy roz­

mawiali ze sobą, ale kłopot w tym, że nie z tymi,

z którymi rozmawiać powinni, i na tematy, na

które nie należało rozmawiać. Przynajmniej tak

oceniła to Phoebe, gdy przy pomocy Nicka po­

sprzątawszy po tradycyjnej uczcie, weszła wreszcie

do salonu i zobaczyła, że Gus tłumaczy Betsy

zawiłości mah-jonga. Używali do tego starego ze­

stawu ciotki Phee. Kiedy były jeszcze dziewczynkami,

Phoebe z tysiąc razy próbowała nauczyć Betsy

tej gry.

Odrywając się na chwilę od rozrzuconych kawałków

bambusa i kości słoniowej, Gus spojrzał jej w oczy

i Phoebe poczuła, jak coś ją ściska w środku.

- Zapomniałam nakarmić ptaki - powiedziała,

uśmiechając się radośnie do Nicka. - Pomożesz mi?

- Pewnie. Wie pani, mógłbym przysiąc, że widziałem

dziś rano na podwórzu wiewiórkę bez ogona.

- To Stump - wtrącił Gus. - Stań z boku, to

background image

114

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

zobaczysz, jak Phoebe karmi go z ręki. Nie goń go

i nie strasz, dobrze?

Phoebe nie dostrzegła w tych słowach niczego, co

usprawiedliwiałoby reakcję Nicka.

- Tak, ojcze - powiedział urażony, czerwieniąc się

po same uszy.

Wyszli razem. Phoebe próbowała uspokoić wzbu­

rzonego chłopca.

- Na pewno nie chciał cię pouczać. Kiedy pierwszy

raz...

- Tak pani uważa? Przecież wcale go pani nie zna.

Wciąż daje mi do zrozumienia, że wszystko wie lepiej

i traktuje mnie jak głupie dziecko. Dawno to zro­

zumiałem.

Nie bardzo mogła w to uwierzyć. Przy kolacji Gus

prawie wyłącznie rozmawiał z Betsy o nauce obcych

języków, zostawiając Phoebe rozmowę z Nickiem

o jego zainteresowaniach.

Podała chłopcu puszkę z nasionami słonecznika,

a sama nabrała łuskanej kukurydzy do drugiej puszki.

- Naprawdę tak to zrozumiałeś? Ja przypominam

sobie tylko, jak śmiesznie zachował się twój ojciec,

kiedy pierwszy raz zobaczył biednego Stumpa. Myślał,

że to szczur. Nawet zarzucił mi, że karmię szczury,

a kilka dni później, kiedy sąsiad przyniósł nam na

kolację upolowane przez siebie wiewiórki, wyglądał

tak, jakby zaraz miał zwymiotować. Biedak, był taki

śmieszny.

- Śmieszny? Mój stary?

Phoebe dołożyła jeszcze do karmnika kolbę suszonej

kukurydzy. Rozpaczliwie chciała jakoś pomóc temu

wysokiemu, kanciastemu chłopcu o pięknej twarzy

i ponurym nastawieniu do świata. A może raczej

chciała pomóc Gusowi? Odkąd przywiózł syna do jej

domu, wiele razy widziała, jak przygląda się chłopcu

z takim zaskoczeniem i tęsknotą, że musiała się

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 1 1 5

powstrzymywać, żeby nie podejść do niego, nie

przytulić do piersi jego głowy i nie pocieszać, jakby

to on, a nie Nick, był dzieckiem.

Przeleciał nad nimi klucz dzikich gęsi, a w chwilę

potem rozległ się huk wystrzału. Widzieli, jak ostatni

ptak z klucza zgubił rytm i, krzycząc przeraźliwie,

zaczął spadać w dół.

- Aż wstyd, że strzela się do czegoś tak pięknego

- powiedział cicho Nick. Zgarbił się, a jego kościste

nadgarstki wysunęły się z rękawów koszuli. Phoebe

pomyślała, że jest naprawdę wzruszający.

- Zabawne. Rozmawiałam o tym samym z twoim

ojcem. Mimo wszystko zauważyłam, że żaden z was

nie jest wegetarianinem.

- Tak, to prawda. Nie noszę także butów ze

sztucznej skóry. To okropne, prawda? Nie potrafimy

żyć bez zabijania, nawet jeśli to tylko owady, zjadające

nasze ogrody.

- Szkoda - powiedziała Phoebe, opierając się

o starą kamienną wannę dla ptaków, która już

od dawna przepuszczała wodę - że ten, kto ten

system zaprojektował, zapomniał dołączyć do niego

instrukcję obsługi.

- No, tak. Tylko że są tacy, którzy wolą przywracać

stare porządki, zamiast po prostu wystrzelić to

wszystko w kosmos.

- Czy mówisz o kimś, kogo znam? - zapytała.

Nick był jak butelka mocno gazowanej wody sodowej,

którą ktoś potrząsał tak mocno, aż wreszcie musiała

eksplodować. Lepiej, że stało się to w rozmowie z nią,

a nie z Gusem, bo on najwyraźniej zupełnie nie umie

się obchodzić ze swoim dorosłym synem.

Nick opadł na pieniek dębu, który kiedyś został

trafiony piorunem, i Phoebe musiała zapłacić majątek,

żeby go ścięto, zanim runie na dom. Westchnął

i złożył ręce. Czekała cierpliwie.

background image

1 1 6 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

- Czy wie pani, w jaki sposób mój ojciec zarabia

na życie? Mówił coś o tym?

- Niewiele. Powiedział, że jest antycośtam od

terrorystów.

- Tak, na pewno jest anty. Anty-wszystko, co

ja chcę zrobić, tak jak kiedyś był anty-wszystko,

czego chciała moja matka. Mówił pani o niej?

Czy powiedział pani, że odszedł od nas, kiedy

byłem zupełnie malutki i że matka musiała sama

radzić sobie ze wszystkim, podczas kiedy on od­

grywał ważnego faceta przed paroma szejkami na

jakiejś pustyni?

- Nick, to chyba nie jest mój...

- Czy powiedział pani, co mi dawał na urodziny?

- ciągnął Nick, zbyt zbolały, aby zwracać uwagę na

jej protesty. - Mogę pani powiedzieć. Nic! Nawet nie

przysyłał życzeń! Nawet nie zadzwonił! Aż któregoś

dnia, hop. Dzwoni do mnie z Księżyca i mówi: hej

synku, spotkajmy się. Jak się to pani podoba?

- Chcesz przez to powiedzieć, że spotkaliście teraz

się po raz pierwszy, odkąd byłeś malutki? - zapytała

Phoebe.

- No, nie, pokazywał się już wcześniej. Na przykład

przyszedł na rozdanie świadectw maturalnych. Też

mi coś. On siedział na jednym końcu sali, a moja

rodzina - na drugim. A w ogóle to wszedł bez

zaproszenia i kiedy chcieli go wyrzucić...

- Och, to okropne! - wykrzyknęła Phoebe, żałując

z całego serca tego mężczyzny, którego, wbrew

zdrowemu rozsądkowi, pokochała.

- To mała sala - Nick wzruszył swoimi szerokimi,

kościstymi ramionami. - Zaproszono tylko najbliższą

rodzinę.

- Zawsze wydawało mi się, że ojciec to też najbliższa

rodzina.

- Przyszła moja matka i ojczym, i dziadek z babcią,

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

117

a miałem tylko cztery zaproszenia. On tam wtargnął,

jakby miał do tego jakieś prawo.

- Och, Nick, nie mogłeś przecież...

- Wyrzucić go? Nie, pozwolili mu zostać. Ale

później, kiedy wszyscy poszli do klubu na przyjęcie,

nie dał sobie wytłumaczyć i wepchnął się, chociaż

nikt go tam nie potrzebował.

- Nick, niezależnie od tego, co o nim myślisz, jest

twoim ojcem. A skoro jednak jesteś teraz tutaj, to

znaczy, że musi ci chociaż trochę na nim zależeć.

- To był błąd. - Kopnął szyszkę. Odkąd zaczął

mówić, ani razu nie spojrzał jej w oczy. - Nigdy mnie

nie potrzebował i nic się w tej materii nie zmieniło.

Matka i Frank polecieli na święta do Argentyny, więc

pomyślałem: do diabła, może by jeszcze raz spróbować?

Stary raz do roku wraca do Stanów, dzwoni do mnie

i opowiada, że chciałby, żebyśmy się lepiej poznali.

No więc pomyślałem, że trochę nim potrząsnę. Tylko

dlatego tym razem się z nim spotkałem, żeby zobaczyć,

jak to będzie. A on co? Korzysta z pierwszej na­

darzającej się okazji i znika z jakąś panienką.

- Z panienką? Mówisz o Betsy?

- No, nie chciałem nic złego powiedzieć. Ona

wygląda na bardzo sympatyczną dziewczynę, ta pani

siostra, ale jest więcej niż o połowę młodsza od taty!

Ile może mieć? Dwadzieścia lat? Może dwadzieścia

jeden.

- Ma dwadzieścia cztery lata i nie zauważyłam,

żeby Gus interesował się nią w jakiś szczególny

sposób. Dopiero wczoraj się poznali.

- No, tak... Mama mówi, że niektórym mężczyznom

nawet tyle nie potrzeba. Żenią się szybko, a żałują

powoli.

- Brzmi jak cytat. - Zirytował ją i rozbawił

jednocześnie. Nick Galanos zgłaszał zupełnie nieuza­

sadniony sprzeciw wobec nie istniejącej sytuacji. Gdyby

background image

1 1 8 BUŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

naprawdę nie zależało mu na rodzonym ojcu, to nie

zrobiłby takiego szmatu drogi, żeby spędzić z nim

zaledwie kilka dni.

Przepraszam, Gus, że się wtrącam, pomyślała,

ale ktoś przecież musi zrobić z wami dwoma po­

rządek.

- Jeśli chcesz wiedzieć - zaczęła - to przez kilka

tygodni pobytu w moim domu stan zdrowia twojego

ojca bardzo się poprawił. Nie śnią mu się już żadne

koszmary i prawie przestał brać lekarstwa.

- Jakie lekarstwa? - Gwałtownie podniósł głowę.

- Co mu jest?

- Naprawdę nie wiem dokładnie. - Udało jej się

ukryć zadowolenie. - Znasz ojca. Prędzej da się zabić,

niż zacznie narzekać. Wydaje mi się, że coś nie

w porządku z jego żołądkiem. No, i te okropne bóle

głowy. Ale to chyba też już mu przechodzi.

Mówiła o tym wszystkim tylko dlatego, że ktoś

wreszcie musiał im obydwu nalać trochę oleju do

głów. Nick musi przestać uważać ojca za opanowanego

i niewrażliwego obcego człowieka i zauważyć w nim

istotę ludzką, która nie jest ani bardziej, ani mniej

doskonała niż cała reszta świata. Pomyślała przelotnie,

jaka musi być ta jego matka, że przez tyle lat

opowiadała chłopcu o człowieku, który uciekł, zo­

stawiając ją z maleńkim dzieckiem. Phoebe uważała,

że to kłamstwo. Wprawdzie niewiele wie o Gusie

Galanosie, ale za to zna go na tyle dobrze, że mogłaby

przysiąc, iż za żadne skarby świata nie uchyliłby się

od obowiązków.

Gus obejrzał pięknie wykonane pionki do mah-jonga

i odłożył je na bok. Sporo słoni oddało życie za to,

żeby ludzie mogli się bawić. Jednak zniszczenie klawiszy

wszystkich fortepianów świata, figur szachowych

i pionków mah-jonga nie zwróci życia ani jednemu

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 1 1 9

zwierzęciu. Zabicie słonia dla dwóch kawałków kości

nie może stanowić powodu do dumy.

- Niech żyje plastik, zbawca wszystkich zwierząt

uzbrojonych w kły, obrońca wszechświata - mruknął

do siebie.

- Co? - Betsy spojrzała znad gazety.

- O, przepraszam. Czasami mówię do siebie.

- Ponury grymas zniknął mu z twarzy, gdy przyglądał

się ładnej blondynce w modnych botkach, dżinsach

i jedwabnej bluzce z eleganckiego domu mody.

Wprawdzie istniało między nimi pewne podobieństwo,

ale całe lata miną, zanim Betsy zdobędzie choćby

połowę szyku i urody swojej starszej siostry. Jeśli

w ogóle kiedykolwiek uda jej się to osiągnąć.

- Mnie się też to czasem zdarza. Henry mówi...

„Henry mówi". Użyła tego wstępu co najmniej

z dziesięć razy w ciągu ostatnich kilku minut. Ten

Henry to jakaś bardzo ważna postać w jej życiu.

- Coś mi się wydaje, że jesteście bardzo zaprzyjaź­

nieni, ty i ten Henry. - Wcale go to nie obchodziło.

Zadał to pytanie, żeby sprowokować dziewczynę do

wyrzucenia z siebie wszystkiego, co ją gryzło od dnia,

w którym tu przyjechała. Przykręcił trochę ogrzewanie.

- Nie przypominam sobie, żeby Phoebe coś mi o nim

wspominała.

Okrągłe niebieskie oczy Betsy nagle zwilgotniały.

- Przepraszam - chlipnęła - masz chusteczkę?

Gus podał jej chusteczkę i odczekał, aż doprowadzi

się do porządku. Usłyszał trzaśniecie drzwiami i za­

proponował Betsy, żeby może lepiej przeszła do

saloniku Phoebe.

Nie mów, kochanie, że nigdy niczego dla ciebie nie

zrobiłem, pomyślał, usłyszawszy zbliżające się znajome

kroki Phoebe. Najwidoczniej miała ze swoją młodszą

siostrą takie same kłopoty, jak on z Nickiem. Różnica

pokoleń.

background image

120 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

Phoebe zostawiła Nicka w pobliżu lodówki, żeby

wziął sobie coś do jedzenia.

- Betsy wyszła? Sądziłam, że gracie w mah-jonga.

- Jest u ciebie. Coś mi się wydaje, że ma z tobą do

pogadania.

Ubrała się w ciemnozieloną wełnianą sukienkę

z koronkowym kołnierzykiem. Stała teraz przed nim,

a spięte w koński ogon włosy wysunęły się ze spinki.

Gus zapragnął przytulić ją do siebie, wdychać słodki

zapach jej ciała, czuć jego miękość i poczuć unikalny,

właściwy tylko Phoebe Shaw smak jej ust.

Oboje zaczęli mówić w tej samej chwili. Phoebe

powiedziała coś o szynce i kanapkach z indyka,

a Gus zaczął:

- Mam nadzieję, że Nick nie był zbyt...

- On jest bardzo miły, Gus, ale ma dużo kłopotów.

Może powinniście sobie porozmawiać.

Gus odwrócił się i spojrzał w okno na przed­

wieczorne niebo. Odkąd tu przyjechał, dni znacznie

się skróciły.

- Tak. Pewnie powinniśmy. Nie bardzo umiem

prowadzić takie rozmowy.

- Zauważyłam - powiedziała cicho. Zostawiła go

i poszła do siebie, żeby zobaczyć, co z Betsy. Miała

okropne przeczucie, że wcale jej się nie spodoba to,

co siostra ma do powiedzenia.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Już pół godziny Gus i Nick oglądali jakiś reportaż,

który żadnego z nich nie zainteresował. Właśnie

dojrzeli do rozpoczęcia niezobowiązującej wymiany

zdań, gdy Betsy wpadła do pokoju jak burza.

- Gus, porozmawiaj z moją siostrą! Ja już po

prostu nie mogę... O, Boże, nie mogę... Może ty

potrafisz jej wytłumaczyć... - Opadła na kanapę,

wtuliła twarz w poduszkę i zaczęła bardzo głośno

płakać.

Mężczyźni popatrzyli po sobie.

- Rozumiesz coś z tego, co tu się dzieje? - zapytał

cicho Nick.

- Ni diabła, synu. - Gus pokręcił głową. - Zajmij

się tą młodszą, a ja zobaczę, co się stało starszej.

Głośne łkanie z kanapy zagłuszyło odpowiedź Nicka.

Spoglądał bezradnie to na ojca, to na dziewczynę,

którą zaledwie wczoraj poznał.

- Przykro mi. Na ciebie wypadło - powiedział Gus.

Zebrał się w sobie i przeszedł przez hol. Nie pukając

otworzył drzwi saloniku Phoebe. Wprawdzie burza

wisiała w powietrzu przez cały dzień, ale nie mógł

odżałować, że rozpętała się na dobre właśnie wtedy,

kiedy on i jego syn zrobili pierwszy krok, który dawał

im szanse na przełamanie wzajemnych uprzedzeń.

Nie zapaliła światła w pokoju. To zły znak. Siedziała

przy oknie i dobrze wiedziała, że on tu jest, ale

zupełnie nie zwróciła na niego uwagi. No, ale

przynajmniej go nie wyrzuciła i to chyba dobry znak.

- Phoebe, chcesz porozmawiać? Ja umiem słuchać.

background image

122

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOF.BE

- Wcale nie wiedział, czy naprawdę umie słuchać, ale

wydawało mu się, że w takiej sytuacji mężczyzna to

właśnie powinien powiedzieć. Wolałby raczej rozbrajać

bombę, zmontowaną przez jakiegoś zdolnego skur­

wiela. Wprawdzie nie wiadomo, czego się po takiej

bombie spodziewać ani co ją może zdetonować, ale

człowiek zna przynajmniej najgorszą ewentualność.

W tym wypadku nawet tego nie wiadomo.

- Dziękuję, Gus. Bardzo miło z twojej strony, że

zechciałeś się zainteresować, ale naprawdę nic mi nie

jest. Czy mógłbyś zamknąć drzwi wychodząc?

O rany! Jest znacznie gorzej, niż przypuszczał.

- Słuchaj, a może wypijesz filiżankę... - Kawy?

Nie, kawy nie. Jest jak zapalnik. Najmniejszy drobiazg

może spowodować wybuch. - ...gorącego mleka?

Wreszcie się odwróciła i spojrzała na niego. Skorzys­

tał z tej okazji i włączył lampę na biurku, a potem

zamknął drzwi.

- Bardzo źle wyglądasz, skarbie. Naprawdę nie

chcesz porozmawiać? Może byłoby ci lżej, gdybyś

zrzuciła ten ciężar na czyjeś barki?

Gus zobaczył, jak odkłada broń. Kobieca broń nie

różni się tak bardzo od męskiej. Uzbrojenie Phoebe

składało się głównie z dumy.

- Przepraszam, że cię niepokoimy. Możesz uwierzyć

albo nie, ale publiczne pranie brudów nie jest

w zwyczaju tego domu.

- Nick zajął się Betsy. - Gus bardzo chciał ją

przytulić, zanim wybuchnie. Była taka delikatna.

Odczuł ból widząc ją w takim stanie. - Chłopak

pewnie lepiej sobie z nią poradzi niż ty.

Phoebe odetchnęła głęboko, żeby się uspokoić.

Wreszcie wzięła się w garść. Wstała, zaciągnęła zasłony

i wygładziła pokrowiec na bujanym fotelu.

- Tak, masz rację. Muszę zająć się kolacją. Zostało

tyle jedzenia, że można by nakarmić...

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 1 2 3

- Całą armię. Jesteś pewna, że chce ci się to robić?

Możemy znów pójść do restauracji.

- W takie święto? Tylko niektóre restauracje dziś

pracują. Jeśli wystarczą wam kanapki z indykiem

i szynką, to zaraz je przygotuję.

W ciągu wielu lat pracy Gus miał do czynienia

z królami i mordercami, z przerażonymi cywilami

i rodzinami w żałobie, ze skostniałymi biurokratami

i fanatykami o dzikim spojrzeniu. Tym razem chodziło

tylko o zwykłe nieporozumienie między dwiema

kobietami, o małą kłótnię rodzinną. Każdy gliniarz

może potwierdzić, że kiedy ma się do czynienia

z rodzinnymi awanturami, to tak, jakby się człowiek

bawił nitrogliceryną. Postanowił zdać się na swój

instynkt.

- Mam wielką ochotę na tę twoją szynkę, jeśli nie

sprawi ci to zbyt wiele kłopotu. Ale wcale nie jestem

pewien, czy Nick zostawił tyle indyka, żeby starczyło

dla wszystkich. Jadłaś kiedyś prosciutto?

Dość długo patrzyła na niego obojętnie, a Gus

przyglądał się, jak próbuje się pozbierać. Mocna

kobieta. Lawenda, koronki i nierdzewna stal.

- Chyba nie. Co to takiego?

- Wieprzowina po włosku. - Opowiadał jej, jak się

przyrządza prosciutto, a ona dzielnie udawała zainte­

resowanie. Jednak nie udało jej się oszukać Gusa.

Zauważył szklące się oczy i delikatne drżenie pod­

bródka. Widział, że siłą powstrzymuje łzy i sam

musiał się mocno trzymać, żeby jej nie chwycić

w ramiona i tulić, dopóki nie minie ból. Cokolwiek

ta dziewczyna jej zrobiła, rana jest głęboka. Nie znał

Phoebe Shaw na tyle dobrze, żeby wiedzieć, co może

ją tak głęboko zranić. Jednego jednak był zupełnie

pewien: dowie się, co się stało i jeśli tylko będzie to

w jego mocy, zrobi wszystko, żeby to naprawić.

background image

124 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

Zjedli kolację w jadalni. Usadowiła całą czwórkę na

jednym końcu ogromnego stołu. Jak zwykle w święta,

Phoebe poszła do panny Em, żeby ją zaprosić do siebie

i, jak zwykle, staruszka odmówiła. Wobec tego Phoebe

wysłała Betsy ze stertą kanapek na talerzu. Nie mogła

powstrzymać uśmiechu, widząc, jak Nick głodnymi

oczami odprowadza talerz do drzwi. Chłopiec jest

przemiły, ale trzeba współczuć temu, kto musi go żywić.

Jego żołądek to bezdenna studnia.

Po kolacji Phoebe próbowała pełnić rolę gospodyni.

- Co chcesz robić po studiach, Nick?

Nie odpowiedział, za to Betsy wybuchnęła.

- Och! Jak możesz! - krzyknęła. Rzuciła siostrze

mordercze spojrzenie, a potem utkwiła wzrok w talerzu.

- Chcę jeszcze skończyć prawo - odezwał się

wreszcie Nick - a potem będę pracował w zespole do

spraw ochrony środowiska. Niech pani zapyta miejs­

cowego supermena, jak on zarabia na życie - odwrócił

się gwałtownie do Gusa.

- Synu, już dość!

- Prawo? - Betsy pociągnęła nosem, podniosła

głowę i promienny uśmiech rozjaśnił jej załzawione

oczy. - Henry studiuje prawo. Czy to nie zbieg

okoliczności?

Phoebe spojrzała na Gusa. Wpatrywał się w szklankę

z wodą. W jego oczach zobaczyła kompletny brak

nadziei. W porównaniu z obcością, dzielącą tego

mężczyznę od jego jedynego syna, jej problemy stały

się nagle zupełnie nieistotne.

Nick zajął się przygotowywaniem kolejnej kanapki.

- Przecież chyba możemy o tym rozmawiać, tato

- powiedział, gdy kanapka była już gotowa. - Nadal

jesteś najemnikiem? - Z niewinnym uśmiechem

popatrzył na obie kobiety i ugryzł kanapkę.

Phoebe miała ochotę go stłuc. Nigdy w życiu

nikogo nie uderzyła, ale ten chłopak aż się o to prosił.

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

125

- O ile pamiętam, twój ojciec mówił, że jest

specjalnym agentem, ale trudno byłoby go nazwać

najemnikiem. - W każdym z jej słów brzmiała nagana.

- Czym? - wykrzyknęła Betsy.

Gus mruknął coś, czego żadne z nich nie zrozumiało.

Nick udawał, że zakrztusił się kanapką i skutecznie

unikał oskarżycielskiego wzroku Phoebe. Odetchnęła,

widząc, że się zaczerwienił. Jej opanowanie bardzo się

teraz przydało.

- Wszyscy oczywiście zgadzamy się, że prawo

dotyczące ochrony środowiska jest dziś bardzo ważne

- próbowała załagodzić sytuację. Pewnie dla znawców

problemów ochrony środowiska jej wypowiedź nie

ma zbyt wielkiego sensu, ale o to może się zatroszczyć

później. - Ja studiowałam botanikę. Jest to dziedzina

bardzo odległa od tego, co robi twój ojciec, ale cieszę

się bardzo, że istnieją na świecie ludzie, którzy

podejmują się wykonywać tego rodzaju pracę. - Ob­

darzyła uśmiechem wszystkich zebranych przy stole.

- Czy ktoś ma ochotę na kawałek ciasta?

- Ja zrobię kawę. - Gus gwałtownie wstał od stołu.

- Zawsze źle się czuję po kawie - powiedziała

Betsy. Potem zaczerwieniła się i spojrzała na Phoebe

z miną winowajczyni. Nick wyjadał okruchy ze swego

talerza. Phoebe zauważyła współczująco, że czerwienił

się coraz bardziej. Biedny chłopiec. Biedna Betsy.

Kochała ją przecież, kocha i zawsze będzie kochać,

chociaż w tej chwili jest na nią naprawdę wściekła.

Nie, co za dużo, to niezdrowo!

- Chyba zacznę pić mleko - dodała Betsy. - Wzmac­

nia kości i w ogóle...

Phoebe bez słowa wstała od stołu, pomaszerowała

do kuchni i, nie zwracając uwagi na wsypującego

kawę do ekspresu Gusa, nalała duży kubek mleka,

zatrzasnęła drzwi lodówki i wróciła do jadalni.

- Proszę. - Chlapnęła głośno, kiedy z impetem

background image

1 2 6 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

postawiła przed siostrą kubek. Betsy zatrzęsła się

broda. - Pij!

Upiła trochę mleka.

- Nigdy nie lubiłam mleka - powiedziała, uśmie­

chając się do Nicka - ale mama kazała mi pić. A twoi

starzy się rozwiedli, nie?

- Betsy, zachowuj się - rzuciła Phoebe.

- Na litość boską, Fooby, daj spokój! Rozwód to

nie jest brzydkie słowo.

- Ale to nie twoja sprawa.

- A wolałabyś porozmawiać o czymś innym? Może

o czymś, co mnie bardzo obchodzi? Nick przynajmniej

może zrobić ze swoim życiem to, na co ma ochotę

i nikt go nie zmusza, żeby robił coś, czego ktoś inny

chce, bo sam nie miał możliwości, żeby to zrobić!

Phoebe zbladła, a Betsy miała choć tyle przy­

zwoitości, że się zawstydziła.

- Mnie w to nie wciągajcie - zaprotestował Nick.

- Mam swoje problemy. Matka koniecznie chce,

żebym się zajął prawem handlowym, a ojciec ciągle

mi powtarza, że jestem już na tyle dorosły, że mogę

myśleć za siebie i wobec tego powinienem wstąpić do

wojska.

- A kto nie ma problemów? - Betsy zgniotła

serwetkę i znów wybuchnęła płaczem.

W trudnych sytuacjach Betsy zawsze wykorzystuje

umiejętność płaczu na zawołanie, pomyślała zroz­

paczona Phoebe. Tyle tylko, że łzy dla nikogo nie są

dobrym wyjściem.

- Przepraszam cię, Nick, za nas obie. Betsy nie ma

zwyczaju... No cóż, jest trochę przemęczona. Eg­

zaminy...

- Nie musi mi pani tego tłumaczyć.

Szybkie dziewczęce kroki na schodach. Trzaśniecie

drzwiami. Phoebe zagryzła wargi.

Cztery lata na marne. Cztery lata oszczędzania

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

127

i odmawiania sobie wszystkiego. Chodziła dumna jak

paw, że przy niewielkiej tylko pomocy stypendium

Elidy i skromnych oszczędności ciotki Phee udało jej

się wykształcić obie siostry. Cztery lata stracone,

wyrzucone na śmietnik!

- Jasna cholera - szepnęła i dokładnie w tym

momencie w drzwiach stanął Gus, niosąc na tacy

filiżanki z kawą. Skręcała w dłoniach serwetkę.

- Panno Shaw?

- Co!

- Synku, mógłbyś zobaczyć, co się dzieje z Betsy?

Ja zajmę się panną Shaw.

- Nie trzeba się mną zajmować!

Żaden z nich nie zwrócił najmniejszej uwagi

na jej protest. Nick posłał ojcu porozumiewawcze

spojrzenie.

- Tak chyba będzie najlepiej - mruknął. - Zostawcie

mi kawałek ciasta.

Gus odczekał, aż na schodach przebrzmiały kroki

wielkich Nickowych stóp, i odwrócił się do Phoebe.

- Widzę, że nie masz ochoty na kawę. Jest tu

gdzieś brandy?

W milczeniu pokręciła głową.

- Mam troszkę whisky w łazience.

- W apteczce?

- W ściennej szafce. Trzecia półka od góry.

- Poszukam - powiedział Gus i zniknął, zostawiwszy

ją przy stole z głową opartą na rękach. Czerpała

perwersyjną przyjemność z opierania łokci o stół.

Poza kieliszkiem wina od czasu do czasu, Phoebe

prawie wcale nie piła alkoholu, ale wzięła od Gusa

szklaneczkę „Black and White". Spróbowała, skrzywiła

się i odstawiła szklankę. Oczy jej zwilgotniały.

Odetchnęła głęboko kilka razy i dopiero wtedy udało

jej się odezwać.

- Dziękuję. Chyba właśnie tego potrzebowałam.

background image

1

1 2 8 BIAŁY Sł.OŃ PANNY PHOEBE

- Na pewno tego - powiedział ze smutnym uśmie­

chem.

Siedziała przy stole, a on stał tuż obok niej.

- Jeśli nie masz nic przeciwko temu, to jeszcze się

napiję - powiedziała po chwili.

- Oczywiście, że nie mam. Czy teraz chcesz już

porozmawiać?

- Właściwie nie ma o czym rozmawiać, ale mimo

to dziękuję ci. - Posłała mu swój doskonały uśmiech.

Zbyt doskonały.

- No więc dobrze. Zrób sobie gorącą kąpiel, a ja

posprzątam po kolacji. Potem będziesz już tak senna,

że z radością wskoczysz do łóżka.

- O, nie. Nie mogę pozwolić, żebyś...

- Phoebe.

Zrobił wszystko, żeby pomóc jej się rozluźnić, ale

na efekty było jeszcze trochę za wcześnie.

Po kilkunastu minutach Nick wszedł do kuchni.

- Tato, ja... - Zamilkł na widok Gusa ubabranego

po łokcie gorącą pianą z płynu do zmywania naczyń.

- Tak, chyba trochę się pomyliłem. To znaczy...

Mama mówiła...

- Mogę sobie wyobrazić, co mówiła ci twoja matka.

Pewnie jest w tym nawet trochę prawdy.

- W tym, że jesteś nieodpowiedzialnym chłopcem,

lubiącym się bawić w wojsko?

Ich oczy spotkały się. Gus zrozumiał, czego syn nie

dopowiedział.

- Niektóre dzieci bawią się w żołnierzy, inne

w kosmonautów, a jeszcze inne grają w Monopole.

Twojej matce potrzebny był taki, który lubi grać

w Monopole, pracujący od ósmej do czwartej, a nie

facet, który wciąż musi być pod telefonem i zwykle

dają mu dwie godziny na przygotowanie się do wyjazdu

w jakieś miejsce na świecie, gdzie właśnie dzieją się

same nieszczęścia. Nie udało nam się, ale nigdy nie

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 129

miałem do niej pretensji o to, że chciała rzeczy,

których ja jej dać nie mogłem.

Oczywiście, że miał jej za złe. Był jednak wtedy

zbyt młody i za głupi na to, żeby spełnić jej żądania.

- No, tak... Panna Shaw ma chyba rację. Ktoś

musi naprawiać to, co inni na tym świecie psują.

- Chyba też masz już jakieś doświadczenia, synu

- powiedział Gus. - Chciałbym, żebyś mi o tym

więcej opowiedział, ale raczej nie dzisiaj.

- No właśnie o to chciałem cię zapytać. Betsy

potrzebuje pomocy, i myślałem, że ty...

- Nie ma mowy - przerwał mu Gus. Bąbelki piany

przykleiły się do włosów na jego przedramieniu. - To

miły dzieciak, ale ja nie mam zamiaru udzielać rad

komuś...

- Nie ty! Ja. Chciałem cię zapytać, czy sądzisz, że

panna Shaw może mieć coś przeciwko temu, że ja,

no... Wiesz, ona leży w łóżku, przewraca oczami

i mówi, że Phoebe nic nie rozumie, bo jest już za stara

i zapomniała, jak to jest.

- Kto jest za stary i kto zapomniał, jak to jest?

Nick wzruszył kościstymi ramionami. Miał dziewięt­

naście lat i był już prawie mężczyzną, ale czasami

Gus dostrzegał w nim małego chłopca. Pewnie tak

wyglądał, kiedy był dzieckiem. Jak ciężki kamień

zalegał w nim żal za wszystkimi straconymi latami.

- Nie wiem. Tego właśnie chciałbym się dowiedzieć.

Jeśli oczywiście uważasz, że to w porządku.

- Coś mi się zdaje, że obie panie Shaw potrzebują

przyjaciela na dzisiejszy wieczór. Jeśli ty zajmiesz się

tym, co się dzieje na górze, to ja spróbuję uładzić

sprawy tu, na dole.

- Spróbuję. Tato... nie zapomnisz o cieście, co?

Kiedy Gus skończył zmywanie i zapukał do drzwi

jej pokoju, Phoebe była już po kąpieli, ale nie spała.

- Proszę cię, idź stąd.

background image

1 3 0 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

- Phoebe, posłuchaj, kochanie. Wysłałem Nicka

na górę, żeby zajął się twoją siostrą, ale jeśli uważasz,

że to nie w porządku, to go stamtąd wyciągnę. - Nie

wiedział, czy dźwięk, który dotarł do niego przez

drzwi, był śmiechem, płaczem czy też czymś pośrednim.

- Och, nie, to naprawdę żaden problem. Zresztą,

w ogóle nie mam problemów. Wygląda nawet na to,

że wreszcie spełniły się wszystkie moje marzenia.

Cisza. Phoebe siedziała skulona w ogromnym fotelu

na biegunach: boso, z mokrymi włosami. Chlipała

cicho i wmawiała sobie, że to najprawdziwsza prawda.

Przecież właśnie zdjęto jej z barków ostatnią rzecz, za

którą była odpowiedzialna. Betsy wychodzi za mąż.

Odtąd już stanie się problemem dla kogoś innego.

Gus wszedł do pokoju i stanął przed nią. Wziął

w dłonie jej twarz i delikatnie odwrócił do światła.

- Po kąpieli miałaś iść do łóżka.

- Nie chce mi się spać. - Jak mogłaby zasnąć,

kiedy kręci się jej w głowie, jakby jeździła na skrzydłach

wiatraka podczas huraganu?

Gus odwrócił się i bez słowa wszedł do łazienki.

Pomyślała sobie, że pewnie szuka jej szlafroka i już

miała otworzyć usta, żeby mu powiedzieć, że wcale

go nie potrzebuje, kiedy usłyszała, jak z łazienki

przechodzi do kuchni, a potem dalej w głąb domu.

Po chwili wrócił, niosąc jej ulubiony niebieski kubek.

- Wypij to - polecił.

- Powiedziałeś, że nie potrzebuję kawy - mruknęła

Phoebe.

- To nie kawa, tylko mleko. Gorące mleko z cukrem

i odrobiną whisky.

Wtedy dopiero na niego spojrzała. Coś w niej

pękło na widok tego brodatego mężczyzny o groźnym

wyrazie twarzy, który nie chciał przyjąć do wiadomości

jej stanowczego „nie".

- Dobrze, daj to! - Jednym haustem wypiła pół

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 1 3 1

kubka. Nie było gorące, tylko letnie. - Jesteś zado­

wolony?

- Na zdrowie. Na wszelki wypadek, gdybyś później

chciała się jeszcze napić, zostawię resztę na nocnym

stoliku.

Phoebe zagryzła wargi. Nos jej poczerwieniał,

a potem cały świat się zamazał.

- O, cholera! Dlaczego musisz tu być? Dlaczego

nie zamknęłam domu i nie wyjechałam na święta do

Holandii? Dlaczego...

- Nie miałem pojęcia, że planujesz jakiś wyjazd.

Jeśli moja obecność tutaj stanowi dla ciebie problem,

to mogę natychmiast wyjechać, ale nie sądzę...

- Nie stanowi. - Tym razem głos jej się załamał.

Wzięła głęboki oddech. - Niczego nie planowałam.

Myślałam...

Patrzyła na niego bezradnie, a z oczu wypływały

powstrzymywane przez dziesięć ostatnich lat łzy.

- Przepraszam. Czy-czy mógłbyś, z ła-łaski swojej,

wyjść?

Nie wyszedł. Wyjął z jej dłoni kubek, postawił go

na biurku i wziął ją w ramiona.

- Jak ty to powiedziałaś? Musimy przestać się

spotykać w ten sposób?

Przytuliła twarz do jego ramienia, ale nawet jego

ciepło nie mogło uciszyć płaczu. Nie próbował jej

pocieszać. Zaniósł ją do sypialni, położył na różowym,

pachnącym lawendą prześcieradle. Potem sięgnął do

klamry paska.

Phoebe była zbyt zobojętniała, żeby protestować.

Zresztą gdyby mogła rozsądnie myśleć, wiedziałaby,

że protest jest ostatnią rzeczą, na jaką ją stać. Chciała,

żeby ją przytulał! Chciała, żeby ktoś wszystko naprawił.

Chciała, żeby ostatnie dwie godziny w ogóle się nie

wydarzyły. Ale wydarzyły się i nic tego nie może

zmienić.

background image

132

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

Przykrył ją po samą szyję, a potem mocno objął.

Czuła na czole ciepło jego oddechu. Policzki miała

mokre od łez. Cholera jasna!

- Jeśli chcesz jeszcze popłakać, kochanie, to nie

żałuj sobie, proszę. Nie zdejmę podkoszulka. Znako­

micie wchłania wilgoć.

- Gus, dlaczego się mną zajmujesz? To przecież

nie ma nic wspólnego z tobą - pociągnęła nosem.

- Masz własne spra-sprawy na głowie.

- Panie mają pierwszeństwo. - Przytulił ją do

siebie. Leżała na boku z głową opartą o jego ramię

i jedną ręką na jego piersi. Drugą ręką rozmazywała

po twarzy łzy.

- Betsy jest w ciąży! - Znów się rozpłakała. Za nic

nie mogła nad sobą zapanować.

- Och, czy to o to chodzi?

- Oczywiście, że o to. Ona koniecznie chce wyjść

za mąż!

- Czy to takie straszne?

- Wciąż nie rozumiesz, o co chodzi, prawda?

- Przestała płakać, ale oddychała nierówno, z wielką

trudnością łapiąc powietrze. - Nie chce wracać na

studia!

- Ach, więc tym się martwisz. - Odwrócił się na

bok. Odsunął jej włosy z twarzy, ostrożnie zbierając

pasemka, które przylgnęły do mokrych policzków.

Jeszcze raz pociągnęła nosem i pożałowała, że nie

ma pod ręką chusteczki. Gus, jakby czytał w jej

myślach, wyciągnął rękę ponad głową i podał jej

kilka papierowych chusteczek ze stojącego na nocnym

stoliku pudełka. Wytarła nos i podziękowała. Żadne

z nich nie zwróciło uwagi na to, że noga, którą dla

utrzymania równowagi wyciągnął, pozostała już na

jej nodze.

- Wciąż nic nie rozumiesz, prawda? Prawie pół

życia spędziłam przykuta do tego miejsca. W ciągu

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 1 3 3

ostatnich trzech lat przez trzy i pół miesiąca w roku

przyjmowałam w domu obcych mężczyzn, goto­

wałam im posiłki, sprzątałam po nich, wieczorami

znosiłam mecze futbolowe i wysłuchiwałam nie

kończących się opowieści o złowionych rybach i nie­

zależnie od tego, co sobie danego dnia zaplano­

wałam, gotowałam im to, co upolowali. A wiesz

dlaczego?

- Dlaczego gotowałaś to, co upolowali, czy dlaczego

tu zostałaś? - Wiedział, że musi się wygadać i bardzo

chciał jej to ułatwić.

- Gotowałam to, co upolowali, bo każdy zao­

szczędzony na jedzeniu dolar oznaczał, że mogę wydać

jednego dolara więcej na remonty, podatki albo na jej

studia! Zostałam tu, bo mama zachorowała i ktoś

musiał się opiekować nią i dziewczynkami. A potem

zostałam, bo ciotka Phee nie była w stanie mieszkać

sama.

- A twoje siostry? Czy żadna z nich nie mogła się

tym zająć?

- Elida była już wtedy na uczelni, a Betsy liczyła

dni do rozpoczęcia nauki. Nikt mnie nie zmuszał,

żebym została. Zrobiłam to z własnej woli, bo trzeba

było pomóc ciotce Phee, a Elida naprawdę zasługiwała

na to, żeby się uczyć. Przyznano jej nawet niewielkie

stypendium. A Betsy...

- A Betsy? - zapytał Gus po chwili milczenia.

- Betsy - westchnęła Phoebe. - Zawsze traktowałam

ją raczej jak córkę niż jak siostrę. Nawet w dwudzies­

tym czwartym roku życia zachowuje się jak dziecko.

- Jesteś zazdrosna?

- O Betsy? Nie. Przynajmniej nic o tym nie wiem.

- Miałem na myśli tego, jak mu tam. No, tego

Henry'ego, który jej zrobił dziecko. Tego, który ci ją

odbiera.

Phoebe pożałowała, że nie może powiedzieć „tak".

background image

134 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

Prawdziwa przyczyna wydawała jej się bardziej

wstydliwa.

- Nie, o niego też nie jestem zazdrosna. Ja... jestem

wściekła, bo byłam taką idiotką. - Podniosła głowę

i oczy z czerwonymi obwódkami spotkały się z jego

opanowanym spojrzeniem. - Ja też byłam zaręczona.

Na studiach. Keith już skończył studia, kiedy ja

musiałam zrezygnować. Sądziliśmy, że przerywam naukę

tylko na jeden semestr. Tak niewiele mi brakowało do

dyplomu... - Zaśmiała się gorzko. - Masz pojęcie, jak

bardzo bezużyteczne jest trzy czwarte dyplomu z bo­

taniki?

- Przecież zawsze możesz wrócić. Już nic cię tu nie

trzyma.

- Nie? A dom, który zżera pieniądze i którego nie

mogę sprzedać ani wynająć? A sterta rachunków,

która ciągle tylko rośnie i rośnie? Poza tym teraz

pewnie już nie potrafiłabym nawet odróżnić pręcika

od słupka.

Gus westchnął cicho. Co mógł jej powiedzieć?

Przypomniał sobie, jak zaraz po ślubie pokłócił się

z Avą właśnie o dom. Ona chciała od razu kupić duży

dom w eleganckiej dzielnicy, takiej, z jakiej sama

pochodziła, a on nie chciał się na to zgodzić. Uważał,

że jeśli nie jest się dość ostrożnym, to dom łatwo

może stać się właścicielem człowieka. Zamieszkali

w końcu w luksusowym apartamencie i aż do końca

wciąż kłócili się o to samo. Ava musiała mieć

natychmiast wszystko, czego tylko zapragnęła, a on

ma wrodzoną awersję do zaciągania długów. Długi

pozbawiają kontroli nad własnym życiem.

- Trudno mi się do tego przyznać - szepnęła

Phoebe. - Ale to, niestety, prawda. Przez wszystkie te

lata wmawiałam sobie, że zostałam w domu, bo tak

zdecydowałam, a nie dlatego, że coś mnie do tego

zmusiło. W cichości ducha bardzo byłam z siebie

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 1 3 5

dumna, że jestem taka... taka szlachetna. I tego

właśnie najbardziej się wstydzę! Kiedy Keith mnie

porzucił, wmówiłam sobie nawet, że wcale nie jest mi

przykro. Ale było. Gdzieś głęboko w sobie żałowałam,

że muszę poświęcić wszystko, czego pragnęłam,

zawiesić moje własne życie. A teraz jest już za późno

na zaczynanie od nowa.

Zapadła cisza. Phoebe usiłowała się opanować, ale

zbyt długo tłumiona złość i uraza musiały się z niej

wreszcie wydostać. Płakała, a Gus obejmował ją

mocno.

- Właśnie zaczynałem pracować w agencji - po­

wiedział po chwili - w oddziale zajmującym się

międzynarodowym terroryzmem, kiedy poznałem Avę.

Była nie tylko piękna, elegancka i inteligentna, ale

miała też ogromny dar przekonywania. Wtedy, jak

większość mężczyzn w moim wieku, rozum miałem

raczej poniżej pasa... No i pobraliśmy się. Uzgodniliś­

my, że Ava wróci na studia prawnicze, a ja zacznę się

przygotowywać do pierwszej akcji. Skończyło się na

tym, że mniej więcej wtedy, kiedy miałem wyjechać

na Bliski Wschód, Ava zaszła w ciążę. Wiesz, jestem

z wykształcenia inżynierem od nafty, a to bardzo

dobre usprawiedliwienie, kiedy agent musi się pokręcić

po tamtej okolicy. No więc w końcu zażądałem od

Avy czegoś, na co ona w żaden sposób nie mogła się

zgodzić i ona tak samo postąpiła ze mną. Nick miał

już wtedy dwa lata i nie pozostało nam nic innego,

jak tylko przeciąć formalne więzy. - Zupełnie nie

wiedział, dlaczego o tym wszystkim opowiada. Może

chciał ją oderwać od jej własnych problemów?

- A kto się opiekował dzieckiem? Ty i Nick nie

macie sobie zbyt wiele do powiedzenia.

- Opieka nad dzieckiem? - Wybuchnął śmiechem.

- Ja żyłem na walizkach, gotów do wyjazdu na każde

wezwanie, a Ava znała się na prawie i na dodatek jej

background image

136 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

wuj był sędzią w sądzie najwyższym. Podpisaliśmy

umowę, która przyznawała mi prawo widzenia dziecka

w „uzgodnionych, odpowiadających obu stronom

terminach". Tyle tylko, że nigdy nie udało mi się

uzgodnić odpowiadającego jej terminu. Kiedy kilka

lat później Ava powtórnie wyszła za mąż, pomyślałem,

że może rzeczywiście dziecku będzie lepiej beze mnie.

Co mu przyjdzie z obcego faceta wdzierającego się

w spokojne życie rodzinne? A poza tym, nie bardzo

potrafię nawiązywać stosunki z ludźmi.

- No, nie wiem - mruknęła Phoebe, głaszcząc

jedwabistą skórę jego ramienia. - Niektóre stosunki

bardzo dobrze ci się udają.

- Nie wierz w to, skarbie - powiedział gorzko.

- Jeśli człowiek żył bez korzeni tak długo jak ja, to

potem jest już za późno, żeby wszystko zmieniać,

nawet gdyby się bardzo chciało.

Za późno, pomyślała Phoebe. Przecież nie może się

z nim kłócić o to, czego sama się obawia. Nawet

gdyby udało jej się pozbyć tego domu i zapłacić

wszystkie rachunki, czy dałaby radę przenieść się

w nowe miejsce i stawić czoło przeciwnościom losu?

Przerażała ją taka perspektywa. Ale najbardziej ze

wszystkiego przerażała ją świadomość, że nie chce już

zaczynać wszystkiego sama. Chce to zrobić z Gusem.

Razem, we dwoje, gdzieś... Gdziekolwiek. Ale jak to

urzeczywistnić, jeśli żadne z nich w taką możliwość

nie wierzy?

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Być przytulaną przez całą noc to najwspanialsze

uczucie na świecie, pomyślała Phoebe. Obudziła się,

ale bała się choćby poruszyć, żeby za szybko nie

skończyć tej nocy. Za oknem szarzało. Jest może

szósta, może siódma rano, zależnie od pogody.

Ostrożnie wyprostowała jedną nogę, potem drugą.

Śpiący Gus dopasował się do nowego układu jej

ciała tak, jakby przespali razem całe życie. Twarz

miał wtuloną w tył jej głowy, obejmował ręką

jej talię.

Phoebe uświadomiła sobie istnienie intensywnego

ciepła wciskającego się w dołek między jej pośladkami.

Spróbowała to przycisnąć mocniej i wstrzymała

oddech, poczuwszy natychmiastową reakcję.

Nie myśl o tym! Przez tyle lat zupełnie nieźle sobie

bez tego radziłaś! Myśl o czymkolwiek innym!

W ciągu kilku następnych minut udało jej się

myśleć wyłącznie o pogodzeniu się z Betsy i o tym,

jak przeżyć tych kilka następnych dni, nie tracąc ani

odrobiny dumy i godności.

Gus poruszył się przez sen. Znów zamknęła oczy.

Może to już ostatni raz w życiu budzi się w ramionach

kochanego mężczyzny. Jeszcze dwa dni i dwie noce.

A może zatrzymać go, nie pozwolić mu odejść? Tak

czy tak, na pewno wyjedzie, a ona zupełnie nic na to

nie poradzi. Phoebe niechętnie wróciła do rzeczywis­

tości i zdjęła jego ramię ze swoje talii.

- Nie uciekaj - mruknął przez sen Gus i zanim

zdołała się uwolnić, ramię wróciło i zacisnęło się

background image

1 3 8 BiaŁy SŁOŃ PANNY PHOEBE

wokół niej. Zamknął w dłoni jej pierś. Poczuła, jak jej

determinacja słabnie.

- Lepiej pójdę się umyć i ubrać. - Odsunęła

jego dłoń. - Będą chcieli się napić kawy, kiedy

tylko...

- Dzieciaki długo śpią. - Dłoń ześlizgnęła się na jej

brzuch. - Poza tym całą noc rozmawiali.

- Mimo to jest...

- Mnóstwo czasu - dokończył rozpoczęte przez

nią zdanie. Przytulił twarz do jej szyi i zaczął całować

jej ramię, a ona poddała się miękko.

Dopiero dużo później zaczęła się nad tym za­

stanawiać. Zniknęło wszechobecne w jej życiu poczucie

winy. Myślała też o wrodzonym poczuciu obowiązku

i wszystkich urazach, które tak długo w sobie

hodowała. Gdzie się to podziało? Zniknęło. Miała

wrażenie, że jest cebulką kwiatu, którą przykrywa się

zeschłymi liśćmi. Wczorajsze zwiędłe kwiaty to już

przeszłość. Poczuła ciepło, zobaczyła światło i już

zaczyna wypuszczać młode pędy.

- Chcesz jeszcze porozmawiać? - zapytał cicho.

Bała się zaufać swemu głosowi, więc tylko pokręciła

przecząco głową. Rozmawiać? Teraz? Komu potrzebne

są słowa?

Odwrócił ją twarzą do siebie. Patrzyła przez na

wpół przymknięte powieki w jego twarz, tak bliską

i tak bardzo drogą. Uśmiechał się do niej, aż dostała

gęsiej skórki od tego uśmiechu. Ma grube brwi,

czarne jak atrament, ale zadziwiająco miękkie. Czy to

te same brwi, spod których miesiąc temu tak groźnie

na nią patrzył? Przyglądała się jego twarzy: wystającym

kościom policzkowym, bardzo czarnym i gorącym

jak płonące węgle oczom, czerwonym ustom, scho­

wanym w gęstwinie czarnego zarostu, i z całej siły

próbowała zapamiętać wszystkie najdrobniejsze szcze­

góły. Za tydzień, za rok, nawet za sto lat przywoła

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 1 3 9

w pamięci układ zmarszczek w kącikach jego oczu,

sposób, w jaki...

Dotknięcie jego ust przeszyło ją jak błyskawica.

Było zbyt silne, aby mogła mu się oprzeć. Zamknęła

oczy. Gorąca skóra ocierała się o jej ciepłe, delikatne

ciało, mięśnie napinały się i wiotczały na przemian.

Całował ją coraz mocniej, namiętniej, aż wreszcie

posiadł ją całą.

Otarła się twarzą o jego tors i głośno westchnęła.

Jej wargi znalazły nabrzmiały wzgórek sutki. Dotknęła

jej językiem, a po chwili chwyciła zębami. Wciągnął

głęboko powietrze i poczuła, jak jego płaski brzuch

drgnął pod nią.

- Słodka Phoebe, zabijasz mnie po troszeczku

- westchnął.

Boże, jeśli tylko wspomnienia mają im pozostać na

całą resztę życia, to chciała, żeby niektóre z nich

długo nie zatarły się w jego pamięci. Jej dłoń zaczęła

się powoli przesuwać na dół, zatrzymując się po

drodze w kilku interesujących miejscach i wreszcie

dotarła do celu. Palce przeczesywały napotkaną tam

splątaną gęstwinę. Pozwoliła im poruszać się swobod­

nie, pieścić, ściskać i masować, aż nagle Gus gwał­

townie chwycił ją za rękę.

- O, Boże! Dziewczyno, co ty wyprawiasz?

- Nie wiesz? Więc chyba coś źle robię. Jeśli mi

pokażesz...

- Już ja ci pokażę.

Gwałtownym ruchem przekręcił się na brzuch

i rozsunął jej uda. Oczy mu błyszczały, a ciężki

oddech zakłócał ciszę wczesnego poranka.

- To nie powinno się stać, ale teraz jest już za

późno - powiedział.

Wszedł w nią jednym pchnięciem, które wyrwało

ostry jęk z jego piersi, a ją zmusiło do cichego

westchnienia. Prąd przebiegał przez ich ciała, gdy

background image

140 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

leżeli, nie mając odwagi się poruszyć. W najdalszym

zakamarku mózgu Phoebe zrodziło się przekonanie,

że gdyby zaraz miała umrzeć, to i tak już doświadczyła

całkowitej szczęśliwości.

Wtedy Gus zaczął się poruszać, a jej całkowita

szczęśliwość stała się jeszcze bardziej pełna.

Phoebe obudziła się po raz drugi. Cienki promyk

zamglonego słońca padał na łóżko. Noga Gusa

spoczywała na niej bezwładnie. Phoebe pogłaskała ją

delikatnie, tak, żeby się nie obudził.

Czyżby naprawdę uśmiechał się przez sen, czy też

tylko tak się jej wydaje? Właściwie może to i nie

uśmiech, ale w każdym razie Gus zupełnie nie

przypomina teraz tamtego spiętego człowieka tar­

ganego nocnymi koszmarami, który przyjechał do

niej kilka tygodni temu.

Ostrożnie uwolniła się z jego objęć i usiadła na

brzegu łóżka. Coraz dokładniej czuła obezwładniającą

niemoc, która zawładnęła jej ciałem.

W chwili gdy wyszła spod prysznica, zadzwonił

telefon. Prędko nałożyła szlafrok, mocując się z ręka­

wami, które w żaden sposób nie chciały się wsunąć

na mokre ręce.

- Odbieram! - zawołała głośno Betsy. Wtedy

dopiero Phoebe uświadomiła sobie, że w kuchni już

ktoś jest. Potem poczuła zapach świeżo parzonej kawy.

Zastanawiała się, czy wsunąć się z powrotem do

łóżka i przytulić do Gusa, czy też wyrzucić tamtą

dwójkę z kuchni, żeby mógł nie zauważony prześlizgnąć

się do swojego pokoju. W końcu uczesała się, ubrała

i pospieszyła na spotkanie nowych nieszczęść, jakie

może przynieść dzień.

W sobotę Betsy wyjechała do Richmond, gdzie

miała się spotkać z Henrym w jego rodzinnym domu.

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

141

Obiecała, że wkrótce przywiezie go do Shawdon,

żeby poznał Phoebe.

- Teraz, kiedy już przyzwyczaiłaś się do tej myśli,

na pewno go pokochasz - powiedziała Betsy. - Będzie

dla ciebie jak brat, którego zawsze chciałaś mieć.

Phoebe jakoś nie mogła sobie przypomnieć, żeby

kiedykolwiek chciała mieć brata. Wcale nie podobał

jej się mężczyzna, który pozwolił na to, żeby jego

ciężarna narzeczona musiała samotnie stawić czoło

swej rodzinie. Uznała jednak, że krytykowanie Hen-

ry'ego w tej chwili niczego nie naprawi.

- Na pewno mi się spodoba, kochanie. Daj mi

tylko znać kilka dni wcześniej, na wypadek, gdybym

musiała odwołać przyjazd kilku gości.

- Albo na wypadek, gdybyś wreszcie sprzedała

dom. - Uśmiech Betsy w jednej chwili zmienił się

w grymas rozkapryszonego dziecka. Phoebe przygo­

towała się na to, co miało nadejść. Żadnego poczucia

winy, obiecała sobie. - Czy naprawdę chcesz go

sprzedać, Fooby? To taki wspaniały stary dom. Zawsze

go kochałam. Rozumiem, oczywiście, dlaczego ciotka

Phee zapisała go tobie, a nie podzieliła między nas,

chociaż ja i Elida byłyśmy tak samo jej krewnymi.

Ale pomyśl tylko, ile on dla nas znaczy. Pomyśl

o moim dziecku, które dorośnie i w każde Święto

Dziękczynienia będzie wracać do domu, gdzie ja się

wychowałam i gdzie mieszkała jego babcia i jego

pra-pra-pra...

- Chcesz powiedzieć, że mam zatrzymać ten dom

jak jakąś relikwię, żebyś mogła tu przywozić swoją

nową rodzinę na kilka dni w Święto Dziękczynienia,

tak? Czy o to właśnie ci chodzi?

- I może czasami nawet na Boże Narodzenie.

Pamiętasz, jak zawsze w Święto Dziękczynienia ciotka

wstawiała chryzantemy i gałązki choinki do tej

mosiężnej wazy w holu, a...

background image

1 4 2 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

- Zawsze je tam wstawiam.

- ...a ten stary kryształowy wazon na serwantce

zawsze był pełen gałęzi cedru i jemioły.

- I nadal jest.

- I zawsze robiło się szynkę od Elberta, a na stole

stała karafka z winem od niego, a panna Em przysyłała

nam cukierki w takiej śmiesznej, zrobionej na drutach

skarpetce, i...

- Nie zapomnij o konfiturach Ameldy - dodała

Phoebe z przekąsem.

- Wiesz, to ważne, żeby dać dzieciom poczucie

stabilności, zakorzenienia w czymś, co jest większe od

nich. Czy wiesz, że badania wykazały...

- Och, bardzo dobrze cię zrozumiałam. A ponieważ

tak bardzo zależy ci na korzeniach i na tradycji

rodzinnej, pozwolę, żebyś razem z Henrym opłacała

utrzymanie, podatki i ubezpieczenie tej całej historii

rodzinnej.

Phoebe wyszła, nie słuchając już tłumaczeń Betsy,

że wcale nie o to jej chodziło, naprawdę, i że nie

miała zamiaru pozbawiać Phoebe jej domu, że

z radością by to robili, gdyby było ich na to stać, ale...

No właśnie.

Phoebe przeprosiła Betsy, zanim jej ostatnia walizka

zniknęła w miniaturowym bagażniku małego spor­

towego samochodu. Trochę popłakały przy pożeg­

naniu, obiecały sobie, że naprawdę niedługo znów się

spotkają.

Patrzyła za oddalającym się czerwonym samo­

chodem i czekała na pojawienie się dobrze znanego

poczucia winy. Nie pojawiło się. Wruszyła ramionami

i wróciła do domu. Gus i Nick byli pochłonięci

rozmową i niszczeniem resztek wczorajszej szarlotki.

Gus musiał użyć wszystkich swoich zdolności

dyplomatycznych, żeby osiągnąć porozumienie z sy­

nem. Może nigdy nie będą pokrewnymi duszami

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

143

i pewnie nie nadrobią tych wszystkich straconych lat,

ale teraz przynajmniej mają jakieś podstawy, na

których można coś zbudować. Zrozumiał wreszcie

prosty fakt, że Nick nie potępia wszystkiego, co

ceni jego ojciec. Dzieciak jest po prostu idealistą.

Święcie wierzy w to, że gdy tylko świat zda sobie

sprawę, że współpraca w zarządzaniu naszą planetą

leży w interesie całej ludzkości, wszystko natychmiast

się uspokoi, a ludzie będą żyli długo i szczęśliwie.

Gus zbyt długo żyje na tym świecie, żeby wierzyć

w takie bajki. Wątpił nawet, czy w ogóle kiedykolwiek

był taki naiwny. Nie wychowywał się przecież w od­

izolowanym od świata zewnętrznego środowisku,

jak jego syn.

Ojciec Gusa był policjantem w drugim pokoleniu.

Mocno stąpał po ziemi, był ordynarny i zupełnie

nieprzekupny. Matka Gusa, starsza córka dyrektora

restauracji, wierzyła w Boga, rodzinę i dobre jedzenie.

Oboje umarli przedwcześnie, ale zdążyli jeszcze

wszczepić synowi wartości, które sami cenili. Gus

bardzo żałował, że Nick nie może poznać Nicolasa

i Marii Galanos, chociaż, z drugiej strony, chłopiec

pewnie nie umiałby ich docenić. W każdym razie na

pewno nie teraz. Już niedługo sam zrozumie, że nie

zawsze można odróżnić gruboskórnego świętego od

pozłacanego grzesznika. Pozory zwykle mylą.

W sobotę późnym wieczorem Gus zszedł na dół,

trzymając w jednej ręce ortalionową torbę podróżną

Nicka, a w drugiej - swoją starą skórzaną walizkę.

Na ten widok serce Phoebe podskoczyło do gardła.

Uśmiechnęła się i zmusiła do udawania, że świat

wcale nie zawalił jej się na głowę.

- Już wyjeżdżacie? - zapytała pogodnie.

- Moje cztery tygodnie kończą się jutro, a ponieważ

i tak muszę odwieźć Nicka na lotnisko, pomyślałem,

że wyjadę wcześniej.

background image

144

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

- Tak... to chyba rozsądne.

Uśmiechaj się, do cholery. Jeśli teraz się rozpłaczesz,

to na zawsze zapamięta, że masz czerwone oczy

i kapie ci z nosa! A może będziesz go błagać? Albo

pobij go, zwiąż i zamknij na strychu.

Uśmiechnięty Nick schodził po schodach. Zupełnie

niepodobny do ojca. Przypomniała sobie w tym

momencie, że Gus już kiedyś był żonaty. W końcu

nie ma to żadnego znaczenia, jak mało go teraz

obchodzi jego była żona, bo przecież kiedyś tak

bardzo ją kochał, że się z nią ożenił. To dziecko

zrobili razem. Nawet teraz jest w większym stopniu

własnością Avy, niż kiedykolwiek będzie jej wła­

snością.

- Będzie mi brakowało Stumpa - zawołał Nick.

Wszedł do salonu i przyniósł stamtąd torbę z książ­

kami. Phoebe miała poważne wątpliwości, czy chociaż

otworzył którąś z nich podczas pobytu w Shawdon.

- Do widzenia, panno Phoebe. Dzięki za wspaniałe

żarcie. To naprawdę rewelacyjne miejsce.

- Idź rozgrzać silnik - powiedział Gus i podał

chłopcu kluczyki. - Ja zaraz przyjdę.

Nick uśmiechnął się do nich porozumiewawczo,

a Phoebe zastanowiła się, co też on podejrzewa.

Westchnęła. W końcu to żadna różnica. Nigdy więcej

ich nie zobaczy.

- Phoebe, przykro mi, że...

- Nawet nie próbuj się usprawiedliwiać! - Oczy

miała suche. Może sobie być cała połamana w środku,

ale prędzej umrze, niż da mu coś po sobie poznać.

- Dobrze, nie będę. Skłamałbym mówiąc, że mi

przykro, chociaż Bóg jeden wie, że tak być powinno.

W tych okolicznościach nie było to zbyt mądre, ale

naprawdę nie potrafię tego żałować. - Dotknął palcem

jej ust, jak gdyby nie chciał pozwolić, żeby się z nim

spierała. - Kiedy tu przyjechałem, byłem... ale przecież,

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

145

do diabła, dobrze wiesz, jak było. Jesteś dokładnie

tym, czego potrzebuję, tylko że na początku nie

miałem dość rozumu, żeby to pojąć.

Serce znów podskoczyło do gardła, ale nie odezwała

się. Nie śmiała znów mieć nadziei.

- Ale ja nie jestem tym, czego ty potrzebujesz,

Phoebe. Musisz mieć możliwość dokładnego rozejrzenia

się w sytuacji. Może nawet oboje musimy to zrobić.

- Chcesz powiedzieć, że musimy na to spojrzeć

z dystansu.

Skinął głową, a ona miała ochotę go uderzyć.

Ładny mi dystans. To tylko takie eleganckie określenie

ucieczki. Dobrze, pokaże mu, co może sobie zrobić

z tym swoim dystansem!

- Pozdrów ode mnie pana Rappoporta, dobrze?

To taki przemiły człowiek. Żałuję, że nie przywozi ze

sobą żony, ale ona pewnie bardzo by się tu nudziła.

- Phoebe! Cholera, dziewczyno, spróbuj zrozumieć!

Nie możesz tak po prostu zmienić tematu!

- Jak po prostu? A myślisz, że czego oczekiwałam

od ciebie? Poświęcenia? - Jej wymuszony uśmiech

nikogo by nie przekonał. - Przecież tylko się z tobą

przespałam. Nie przysięgałam ci niczego. Poza tym,

mam swoje plany. Jak tylko sprzedam dom, będę

miała tyle zajęć, że na pewno nie starczy mi czasu na

myślenie o...

W jego oczach pojawił się nagły błysk. Objął ją

i przywarł ustami do jej warg. Żadnej finezji, delikat­

ności, tylko czysta frustracja i... chyba gniew.

Skończył, a ona patrzyła na niego wielkimi jak

spodki oczami. Była bardzo blada. Powoli podniosła

dłoń i dotknęła ust. Gus zaklął. Usłyszeli klakson.

Nick się niecierpliwił.

- Opowiadałem ci o Avie. Nic nie zrozumiałaś?

- Zapomniałeś tylko dodać, że wszystkie kobiety

są takie same, a ponieważ z jedną ci się nie udało, to

background image

146

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

nie uda ci się z żadną inną. No więc dobrze. Mówiłam

ci, że ja też kiedyś byłam zaręczona i to on odszedł.

Czy sądzisz, że jestem po tamtym doświadczeniu zbyt

zgorzkniała, żeby pokochać innego mężczyznę? Nie

jestem. To chyba dowodzi wyłącznie mojej głupoty.

Nic mnie już nie nauczy.

To tyle, jeśli idzie o dumę.

- Wcale nie jesteś podobna do Avy. - Patrzył na

nią błagalnie. - Jesteś zupełnie wyjątkowa. Nigdy

w życiu nie spotkałem nikogo podobnego, ale to

jeszcze nie znaczy... - przerwał. Nick znów nacisnął

klakson. - Po prostu za bardzo się różnimy!

- Oczywiście. Ty pochodzisz z New Jersey, a ja

z Północnej Karoliny. Ja jestem blondynką, a ty

brunetem. Jesteś mężczyzną, a ja...

- Przestań, do cholery! Wiesz przecież, o co mi

chodzi! Jestem prostakiem, nie mam salonowych ma­

nier, jestem wybuchowy i brutalny. Bardzo dawno

temu przestałem wierzyć w miłość, jeśli w ogóle kiedyś

w nią wierzyłem. Jesteś zbyt uczciwa, żeby zadowolić się

namiętnością, żądzą i próżnością uchodzącą za...

- Już przestań! Wystarczy! Nie jesteś nikim takim.

Może rzeczywiście jesteś trochę wybuchowy, ale to

nie jest najgorsza cecha. Ja też czasem potrafię się

zniecierpliwić.

- Tak, oczywiście. - Zaśmiał się gorzko. - Kochanie,

tak bardzo różnimy się od siebie, że to prawie cud, że

mówimy tym samym językiem. Jesteś taka słodka,

delikatna, wspaniałomyślna, cierpliwa i dobra. Masz

w sobie wszystko, co mężczyzna pragnie znaleźć

w kobiecie i co tak rzadko znajduje.

- Nonsens.

Tym razem roześmiał się naprawdę rozbawiony,

a chwilę później w drzwiach pojawił się Nick i zanim

zdążyła się zorientować, Gus zniknął.

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Minął tydzień. Miała nadzieję, że jej przejdzie, ale

nie przeszło. Myślała, że ból ustąpi, ale nie ustąpił.

Wyczekiwała dzwonka telefonu i biegła za każdym

razem, kiedy usłyszała sygnał.

Dzwoniła Elida z Florencji, żeby powiedzieć, że jak

tylko znajdzie jakieś mieszkanie, przyśle Phoebe adres

i numer telefonu. Betsy zadzwoniła, żeby powiedzieć,

że jest zachwycona rodzicami Henry'ego i że oni

także są nią zachwyceni, i żejego młodsza siostra jest

milutka, ale bardzo rozpieszczona, i że wszystkich

podekscytowała wiadomość o dziecku, i czy Phoebe

będzie się bardzo gniewać, jeśli ślub odbędzie się

w domu Henry'ego. Mają ogromny dom nad James

River i kilometry szklarni z różnymi kwiatami i Phoebe

na pewno będzie zachwycona!

W deszczowy poniedziałek na początku grudnia

zadzwonił Lloyd Stanley.

- Chyba wygraliśmy los na loterii.

Po chwili niedowierzania i po wybuchu entuzjazmu

Phoebe wróciła na ziemię i zaczęła wypytywać

o szczegóły.

- Chcesz powiedzieć, że dostanę całą cenę wywoław­

czą? Nie targowali się? Ale przecież planowaliśmy, że

coś opuścimy... Tak... tak... oczywiście. Och, nie

mogę uwierzyć, że to się wreszcie stało! Naprawdę nie

przedłożyli ci kontrpropozycji? Może ktoś im powie­

dział, że na mojej posiadłości jest ukryta kopalnia złota.

- Mam zadzwonić do nich i powiedzieć, że mogą

to kupić taniej?

background image

148 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

- Spróbuj tylko! Ale powiedz sam, czy to nie

dziwne?

- Dziwne, ale czasami i tak się zdarza. Jestem

przekonany, że agent, który się ze mną skontaktował,

reprezentuje jakieś konsorcjum, które dokładnie wie,

czego chce. Są z innego stanu, więc mogą nie mieć

wyczucia... Tak... Oczywiście, że to uczciwe! Tłuma­

czenie kupcowi, czego chce, a czego nie chce, to

naprawdę nie moja rola.

Phoebe przytuliła słuchawkę do policzka, napisała

na kartce cenę wywoławczą i podkreśliła ją kilka razy.

- Co? Tak, uważam, że im szybciej, tym lepiej.

Może być dziś o drugiej?

Przez kilka następnych dni Phoebe była zbyt zajęta,

żeby myśleć o czarnobrodym, ponurym mężczyźnie,

który tak nieoczekiwanie wtargnął w jej życie, prze­

wrócił je do góry nogami i odszedł. Była zbyt

zdenerwowana, żeby przesypiać noce, a kiedy w końcu

udało jej się zasnąć, nie śniła jej się wolność, tylko

Gus Galanos. Teraz przynajmniej dni wypełniało jej

coś innego niż bezowocne żale.

Musiała pozbyć się korników, naprawić ganek

i opróżnić wypełniony kuframi i pudełkami strych.

Prawdopodobnie jest gdzieś giełda kolekcjonerów, na

której można by sprzedać licencje łowieckie z początku

dwudziestego wieku, ale nie ma ani siły, ani czasu,

żeby się tym zająć.

A co zrobić ze starym batem? Albo z dziecinnymi

kaloszami czy z setką zardzewiałych puszek po kawie?

Pakowała w torby i w pudła wszystkie rzeczy, które

należało wyrzucić, próbując nie poddawać się wspo­

mnieniom.

- To tylko rzeczy - mówiła sobie ze sto razy

dziennie. Mimo że była tak bardzo zapracowana, nie

udało jej się zupełnie uciec od myśli o nawiedzającym

jej sny mężczyźnie. Był wszędzie. Siedział na krześle

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

149

w kuchni i w wielkim skórzanym fotelu. Wyraźnie

widziała, jak stoi pod sekwoją.

Jasna cholera! Mrugała oczami, chcąc odpędzić

marę, ale obraz tylko rozmazywał się na chwilę

i zaraz wracał. Przyłapała się na myśleniu o tym, co

dobrego przygotować na obiad, żeby mu dogodzić,

i o sprawach, którymi chciałaby się z nim podzielić.

Któregoś ranka podniosła z fotela poduszkę i roz­

płakała się nad znalezioną tam ćwierćdolarówką

i tabletką od bólu głowy. Po prostu siedziała i ryczała.

O, nie, to się musi skończyć!

Podpisała już wstępną umowę. Myślała, że ten

dzień nigdy nie nadejdzie, ale w końcu naprawdę

przyszedł. Więc dlaczego tak często chce jej się płakać?

To idiotyczne! Przecież ma to, czego chciała. Jej

marzenie wreszcie się spełniło - jest wolna! Ma przed

sobą całe życie. Zobaczy nowe miejsca, pozna nowych

ludzi. To naprawdę bardzo ciekawe, powiedziała sobie

i prawie w to uwierzyła.

- Uprzątnęłam strych i zabudowania, ale wciąż

jeszcze mam mnóstwo różnych rzeczy - powiedziała

do Lloyda Stanleya, gdy jedli razem obiad w Colonial.

- Co z tym wszystkim zrobić?

- Masz wiele antyków. Powinnaś wezwać rzeczo­

znawcę i zorganizować aukcję. Musisz, oczywiście,

zostawić sobie wszystko, z czym jesteś związana

uczuciowo.

Phoebe starannie rozkruszała bułeczkę. Ze wszystkim

jest związana uczuciowo i na tym właśnie polega

problem. Na samą myśl o wpuszczeniu do domu

ciotki Phee obcych ludzi, zainteresowanych jedynie

materialną wartością przedmiotów, grzebiących w rze­

czach, które do niej należały i wywożących je Bóg wie

dokąd, czuła się jak morderca.

- A może nowy właściciel zechce zostawić sobie co

background image

150

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

ładniejsze rzeczy? - zastanawiała się. - Niezależnie

od tego, co ma zamiar zrobić z domem, będzie

potrzebował jakichś mebli, a rzeczy ciotki Phee

pasują tam tak doskonale. Zawsze tam były i to

po prostu nieuczciwe zabierać je stamtąd po tylu

latach.

Pośrednik przyjrzał się jej, jakby obawiał się o jej

zdrowie psychiczne. Phoebe rozkruszyła całą bułeczkę

i westchnęła. Nikt nie przyrządza ryby tak wspaniale,

jak robią to w Colonial. Jednak chyba ostatnio

potrawy straciły smak. Wszystko straciło smak.

Gratulował sobie, że udało mu się w ostatniej

chwili uciec. Jechał bardzo szybko. Nawet Nick coś

zauważył. Pod pewnymi względami chłopak był

znacznie mądrzejszy od swego ojca. Może nawet pod

wieloma względami.

- Co się stało, tato? Myślałem, że coś między

wami jest - powiedział Nick, kiedy jechali na północ.

Oddali w kasie bilet Nicka i Gus sam odwoził syna

do szkoły. Sądził, że dopóki jest w ruchu, nic mu nie

zagraża. Co do tego też się mylił.

- No, tak... - Gwałtownie szukał odpowiedzi.

Bąknął, że radził jej, jaką ma podjąć decyzję w in­

teresach, a Nick wystrzelił z następnym celnym

pytaniem.

- Znowu poświęcenie, co, tato?

- Nie mam pojęcia, o czym mówisz. Co byś

powiedział, gdybyśmy zatrzymali się w najbliższym

mieście i znaleźli jakąś knajpkę, gdzie dają dobrą

pizzę? A może hamburgera i frytki?

- Wykręcasz się, tak? Złapała cię! Naprawdę cię

złapała!

- Nick, uspokój się, dobrze? Posłuchaj, panna

Shaw i ja... no, zaprzyjaźniliśmy się, ale...

- Tak, zauważyłem. Wczoraj w nocy zaglądałem

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 1 5 1

do twojego pokoju, zanim poszedłem spać. Tylko że

ciebie tam nie było.

- No i co z tego?

- No i co z nią zrobisz? - Nick nie ustępował.

Gus zaklął w języku zupełnie niezrozumiałym dla

jego latorośli. - No, już w porządku. Zerwałem z nią.

I masz rację, może rzeczywiście wpadłem, ale mam

przynajmniej dość rozumu, żeby odejść, zanim które­

kolwiek z nas zacznie cierpieć.

- Dobrze, już dobrze - powiedział Nick i następne

sto kilometrów przejechali w milczeniu.

Gus chodził po swoim pustym mieszkaniu i próbo­

wał przekonać samego siebie, że jeszcze niezupełnie

oszalał. Ze sto razy podnosił słuchawkę, chcąc

zadzwonić do Phoebe, żeby usłyszeć jej głos, i sto

razy ją odkładał, nie nakręciwszy nawet numeru.

Popatrzył przez okno na szare niebo i przypomniał

sobie inne okno. Z tamtego okna widać było dżunglę,

która tylko dlatego zarosła całą okolicę, że jakaś

kobieta nie miała serca wyciąć tego, co trzeba czasami

usunąć.

Próbował o niej zapomnieć. Wreszcie wymyślił, że

kupi jej dom, dając jej tym samym możliwość ucieczki

przed nim. Będzie bezpieczna, gdy tylko opuści

Shawdon. Przecież nie popędzi za nią, jeśli nie będzie

wiedział, dokąd pojechała. Potem sam prędko zapomni

o cichej kobiecie o długich włosach, znamieniu pod

lewą piersią i uśmiechu, który potrafi stopić hartowaną

stal. Tak, to wspaniały plan.

Powiedział sobie, że kupienie tego domu jest bardzo

mądrym posunięciem. W porównaniu do cen obo­

wiązujących w New Jersey jest bardzo tani. Poza

tym, jeśli poważnie myśli o założeniu firmy consultin-

gowej, będzie potrzebował jakiejś siedziby. Wprawdzie

nie podjął jeszcze ostatecznej decyzji, ale już kilka

background image

152

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

międzynarodowych firm chciało go wynająć do

szkolenia personelu. Jeśli zdecyduje się na założenie

własnego interesu, to Shawdon będzie tak samo dobrą

bazą treningową, jak każde inne miejsce na świecie.

Dom nie jest wprawdzie w jego stylu, ale przynajmniej

jest tam spokój. Daleko od szosy, ale blisko do

lotniska. Jest telefon, bieżąca woda, elektryczność.

I wspomnienia.

Gus westchnął ciężko. Może powinien wreszcie

przestać się oszukiwać. Może powinien wrócić do

agencji i poprosić o przydział gdzieś na drugi koniec

świata. Świat jest duży. Człowiek musi się nieźle

nabiegać, żeby znów stanąć twarzą w twarz ze

ścigającymi go demonami.

Tego dnia miała pojechać do miasta, żeby podpisać

ostateczną umowę. Ubierała się bardzo starannie.

Nie będzie tam wprawdzie nikogo oprócz Lloyda

i jego pracowników, ale...

To są podstawy, powiedziała sobie. W końcu dziś

jest pierwszy dzień drugiej połowy jej życia.

Więc dlaczego ma taki ponury nastrój?

Lloyd z tej okazji wyjął butelkę niezbyt drogiego

szampana i ceremonialnie wystrzelił z korka. Phoebe

westchnęła. Nie ma ochoty na szampana. Nie ma

ochoty świętować. Chce załatwić sprawę i mieć to

z głowy.

- Teraz, kiedy już wreszcie pozbyliśmy się tego

domu, mogę ci powiedzieć, że nie przypuszczałem,

żeby kiedykolwiek udało nam się go sprzedać - po­

wiedział. Ma za szeroki uśmiech i zbyt jasne oczy,

pomyślała Phoebe.

Ostatnio nic jej się nie podoba, wszystko krytykuje.

To pewnie tylko nerwy. Strach przed nieznanym.

Wypiła łyczek szampana, wygładziła spódnicę na

kolanach i uśmiechnęła się.

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 153

- Zaczynamy?

- Jeśli jesteś gotowa, moja droga - wręczył jej

swoje kosztowne wieczne pióro - jestem do usług.

Wzięła pióro, grubsze i cięższe od jej własnego.

Wydawało jej się, że musi ważyć tonę. Odłożyła je,

wytarła zwilgotniałą dłoń o spódnicę i znów wzięła

pióro. W miejscach, gdzie miała złożyć podpisy,

widniały małe czerwone krzyżyki. Akuratny Lloyd

nic nie pozostawił przypadkowi. Phoebe pomyślała,

że naprawdę nie ma się nad czym zastanawiać. I nagle

okazało się, że zupełnie nie może tego zrobić.

- Przepraszam, ja... - Łzy napłynęły jej do oczu,

odłożyła pióro i odwróciła się.

Natychmiast podbiegł do biurka. Zadawał pytania,

na które nie ma odpowiedzi, głaskał ją i pocieszał.

- Nie wiem dlaczego - powtórzyła po raz trzeci.

- A może chciałabyś porozmawiać z nabywcą?

Wiem, że wczoraj w nocy przyjechał do miasta.

Przyprowadzę go tutaj.

- Sam z nim porozmawiaj, Lloyd. Ja jadę do domu.

Wyszła i zostawiła go z szeroko otwartymi ustami.

O ile dobrze go zna, to miał je otwarte jeszcze

w chwili, gdy podjeżdżała pod dom. Nic ją to nie

obchodzi. Teraz chce tylko, żeby ją zostawiono

w spokoju.

Potrzebuje swojego domu. Potrzebuje ciszy i spokoju

Shawdon, jego uzdrawiających fluidów, żeby wyleczyć

zranioną duszę i ukoić ból, który rozrywa ją na

strzępy...

Phoebe przechadzała się po pokojach, słuchała

głosów i przyglądała się duchom. Nagle usłyszała

nadjeżdżający samochód. To na pewno Lloyd. Przy­

jechał, żeby ją przekonać. Biedaczek. Jeśli wszyscy

jego klienci są tak kapryśni jak ona, to cud, że już

dawno temu nie wstąpił do Legii Cudzoziemskiej.

Nie, to nie Lloyd. Lloyd wszedłby frontowymi

background image

154

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

drzwiami. Poza tym nigdy w życiu nie pomyliłaby

odgłosu kroków nadchodzącego od strony sieni

człowieka...

- Gus? - szepnęła i czekała, wpatrzona w drzwi

kuchni.

Przez długą chwilę po prostu stali i patrzyli na siebie.

- Dlaczego? - zapytał wreszcie.

Phoebe pokręciła głową, odetchnęła głęboko i pró­

bowała udawać, że on naprawdę tu jest, żywy, że to

nie zjawa wywołana jej ogromną tęsknotą. Zupełnie

zwariowała. Podejrzewała, że to nastąpi, zanim jeszcze

wyjechała z miasta. Teraz ma dowód.

- Dlaczego? Tylko to mi wytłumacz.

Żywy, oddychający dowód. Powoli docierało do jej

świadomości, że ten pachnący wełną, zimnym powiet­

rzem i delikatną wodą kolońską mężczyzna jest zbyt

konkretny, żeby mógł uchodzić za wytwór jej wyob­

raźni.

- Dlaczego? - szepnęła. - Co dlaczego?

- Przecież tego właśnie chciałaś. Wolności. Chciałaś

mieć pieniądze na spłacenie wszystkich długów, a po­

tem chciałaś gdzieś wyjechać i zacząć życie od nowa.

Czy naprawdę tego właśnie chciała? Teraz mogła

myśleć tylko o jednej rzeczy, której chciała nade

wszystko na świecie i nie miało to zupełnie nic

wspólnego z pieniędzmi ani z domem.

- Gus, skąd się tu wziąłeś? O ile wiem, niczego nie

zostawiłeś. Szukałam. - Po jego wyjeździe nawet

spała jeszcze przez tydzień w jego łóżku, zanim zmieniła

pościel. Gdyby zostawił tu choćby nitkę z koszuli, też

by ją znalazła. - To znaczy, nie szukałam celowo.

Chciałam powiedzieć... Musiałam wysprzątać dom

i przygotować meble do wywiezienia, więc, oczywiście...

oczywiście... - Głos jej się załamał, łzy napłynęły do

oczu.

- Phoebe, ja nie chcę, żebyś wyjeżdżała - powiedział

background image

<

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE 1 5 5

Gus i podszedł do niej. - Jednak jeśli stąd wyjedziesz,

to i tak ani na krok cię nie odstąpię. Gdziekolwiek

zamieszkasz, ja też tam będę. Jeśli uważasz, że sprawi

ci to kłopot, to lepiej od razu zacznij się uczyć, jak

sobie z tym radzić, bo teraz już zawsze tak będzie.

Teraz z kolei ona zapytała - dlaczego? A kiedy jej

powiedział, nie mogła w to uwierzyć i musiał po­

wtórzyć.

- Ty kupiłeś mój dom? Kupiłeś dom, bo mnie

kochasz? A co... z namiętnością i żądzą?

- No, tak. To, niestety, też. - Uśmiechnął się. Był

to nerwowy uśmiech. Wyczekujący.

- Ale czy jesteś pewien? - szepnęła, więc powtórzył

jeszcze raz. Potem jeszcze raz i jeszcze, aż wreszcie

uwierzyła.

To Gus kupił jej dom, a nie żadne konsorcjum.

Przynajmniej kupiłby go, gdyby się w ostatniej chwili

nie rozmyśliła. Nawet teraz nie mogła w to uwierzyć,

chociaż dom był ostatnią rzeczą, o jakiej mogła

myśleć. Dopiero kiedy nasycili się sobą, kochając się

powoli, do utraty tchu i do utraty sił, mogli sobie

wreszcie odpowiedzieć na wszystkie „dlaczego".

- Bo był to jedyny znany mi sposób dania ci tego,

czego najbardziej pragnęłaś - powiedział. - Wolności.

Swobody życia własnymi sprawami bez konieczności

zajmowania się kimkolwiek, poza Phoebe Shaw.

- Pomyślał, że może kiedyś opowie jej o innej

przyczynie, o tym, że kupno jej domu miało go

powstrzymać od popełnienia kolejnego wielkiego błędu.

- A ty? Dlaczego wycofałaś się w ostatniej chwili?

- Wstydzę się o tym mówić.

Gus pogłaskał jej włosy, odwrócił się i schował

twarz w jedwabistych pasmach rozrzuconych po ich

wspólnej poduszce.

- Opowiem ci o moich wstydliwych sekretach, jeśli

ty mi opowiesz o swoich - mruknął.

background image

1 5 6 BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

Phoebe położyła głowę na jego ramieniu, ręką

objęła go w pasie, a nogę wsunęła między jego nogi.

To bardzo wygodna i najbardziej na świecie naturalna

pozycja, pomyślała.

- Ten dom to wszystko, co mi po tobie zostało

- powiedziała wreszcie. - Gdybym go straciła,

straciłabym ostatnią rzecz, która mnie z tobą łączyła.

Wydawało mi się, że nie zniosłabym tego. To wszystko.

Teraz opowiedz mi o swoich.

- Jakich „swoich"?

- Swoich wstydliwych sekretach.

- Och, sporo ich jest. Wystarczy opowiadania na

długie lata. - Gus znów ją dotykał, głaskał i pieścił

tak delikatnie i z wyczuciem, jakby rozbrajał bombę

zegarową.

- Wydaje mi się, że z tych wszystkich papierów,

które podpisałem w ciągu ostatnich dwóch tygodni,

wynika, że ten dom jest tak samo mój, jak i twój

- powiedział, a jego czarne oczy śmiały się do niej.

- Phoebe? Ja tylko żartowałem, kochanie. Jeśli chcesz,

żebym się wyniósł, wystarczy, że...

- Cicho. Nie wiem, dlaczego chcesz wziąć na

utrzymanie białego słonia, ale jeśli naprawdę tego

chcesz - jest twój. Jeśli zechcesz, wszystko co mam

będzie należało do ciebie, bo chociaż bardzo kocham

to miejsce, to ciebie kocham jeszcze bardziej.

Przytulił ją mocno do siebie. Jeśli ona go kocha

chociaż w części tak, jak on ją, to wytrzyma wszy­

stko. Ta mała, zupełnie wyjątkowa kobietka nie

tylko go wyleczyła, ale jeszcze dała mu spokój.

Nie wiedział dotąd, że coś takiego w ogóle istnieje

na tym świecie.

- Phoebe? Śpisz, kochanie? - zapytał po chwili.

Wtuliła się w niego. - Czy zdajesz sobie sprawę, że to

już będzie na zawsze? Masz ostatnią szansę, żeby się

opamiętać.

background image

BIAŁY SŁOŃ PANNY PHOEBE

- Ani mi się śni - mruknęła. - Mam tylko jeden

problem. Nagle zgłodniałam.

- Zaraz wracam, dobrze? — Zaśmiał się głośno

i zerwał się z łóżka.

Przyniósł z samochodu swoją walizkę i dwie torby

pełne zakupów. Phoebe przygotowała kolację. Siedzieli

nad talerzami z jajecznicą. Dotykali się, uśmiechali

do siebie i patrzyli sobie w oczy tak długo, aż jedzenie

całkiem wystygło.

- Wciąż nie mogę uwierzyć swojemu szczęściu

- powiedziała cicho Phoebe. Oczy jej błyszczały jak

bursztyn w promieniach słońca. - Nie mogę uwierzyć,

że tu, w Shawdon, w miejscu, z którego przez tyle lat

próbowałam uciec, znalazłam w końcu tę swoją

upragnioną wolność.

Tego wieczoru zaczęła się druga część jej życia.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Browning Dixie Biały słon panny Phoebe
42 Wybrancy losu7 Browning Dixie Kobieca intuicja
Browning Dixie Ten wspaniały Skorpion
Browning Dixie Wypatrywanie burzy
Browning Dixie Czerwcowe tornado
Browning Dixie Twardy jak kamień
131 Browning Dixie Ten wspaniały Skorpion
0463 Browning Dixie Narzeczona mimo woli
Browning Dixie Kobieca intuicja 06
Browning Dixie Czerwcowe tornado
2007 53 Na ślubnym kobiercu 2 Browning Dixie Ślub z milionerem
412 Browning Dixie Przeznaczenie
197 Browning Dixie Mężczyzna miesiąca Twardy jak kamień
Browning Dixie Wypatrywanie burzy
15 Browning Dixie Wypatrywanie burzy
81 Browning Dixie Czerwcowe tornado
D228 Browning Dixie Złamane skrzydła

więcej podobnych podstron