Anne Ashley
Rozdział pierwszy
Musiała upłynąć cała minuta, zanim panna Annis Mil-
bank zdołała zebrać myśli na tyle, by wykrzyknąć:
- Ależ droga pani! Skąd, na Boga, to przypuszczenie, że
właśnie ja jestem najodpowiedniejszą osobą, by pani po
móc? Wprawdzie dokładam wszelkich starań, by zachowy
wać się tak, jak by sobie tego życzyła moja kochana ma
ma, zdarza mi się jednak grzeszyć nadmierną szczerością,
przez co nie mam stosownych kwalifikacji, by wystąpić
w roli mediatora. A już zwłaszcza w tak delikatnej materii.
Lady Pelham uśmiechnęła się wyrozumiale i podniosła
wzrok, by przyjrzeć się uroczej twarzyczce obramowanej
masą lśniących, kasztanowych pukli. Jej chrześnica, jak za
wsze rozbrajająco szczera, powiedziała ni mniej, ni więcej,
tylko całą prawdę. Jednak, mimo iż jej maniery i zachowa
nie odbiegały czasami od ogólnie przyjętych zasad, skut
kiem czego niektórzy uważali ją za osobę nieco zbyt nieza
leżną jak na jej młody wiek, Annis odziedziczyła po matce
spokój, wyrozumiałość i dobroć, po ojcu zaś determinację
oraz zdrowy rozsądek.
6
Te właśnie godne podziwu przymioty, w połączeniu
z rezolutnym wdziękiem, czyniły z niej wręcz idealną kan
dydatkę do roli posłańca.
- Mylisz się, kochanie - zaoponowała ze spokojem lady
Pelham. - W tym wypadku twoja szczerość może się oka
zać zaletą.
Annis sceptycznie uniosła brwi.
- Jeśli obecny lord Greythorpe przypomina charakterem
swoich przodków, wątpię, czy zechce wysłuchać tego, co
mam mu do powiedzenia.
- Prawdę mówiąc, moje dziecko, nie mam pojęcia, ja
kim człowiekiem jest wicehrabia. - Milady podniosła się
z westchnieniem i podeszła do okna. - Opinie o nim są
bardzo zróżnicowane. Podobno potrafi być chłodny i nie
przystępny, jak jego świętej pamięci ojciec, są jednak i tacy,
którzy mają o nim zupełnie odmienne zdanie. Co do mnie,
staram się być bezstronna. - Nagle posmutniała i odwró
ciła się, by spojrzeć na chrześnicę. - Nie myśl, że łatwo mi
przyszło cię o to prosić - wyznała po chwili. - Szczerze
mówiąc, gdybym mogła zwrócić się do kogoś innego, ko
goś z mojej najbliższej rodziny lub przyjaciół obecnie ba
wiących w Bath, nigdy bym nie napisała tak melodrama-
tycznego listu i nie błagała cię o bezzwłoczny przyjazd bez
podania konkretnej przyczyny. Musiał cię nieco zaniepo
koić brak jakichkolwiek wyjaśnień.
Wrodzone poczucie humoru sprawiło, że Annis skwito
wała to niedopowiedzenie uśmiechem. Po otrzymaniu listu
nie wahała się ani chwili i natychmiast wyruszyła do Bath,
a choć podróż z rodzinnego domu w Leicestershire prze-
7
biegła bez zakłóceń, i tak miała wystarczająco dużo czasu,
by sobie wyobrażać wszystko co najgorsze.
Po przybyciu na miejsce była niemal pewna, że powita
ją wiadomość o poważnej chorobie matki chrzestnej lub
o jakimś nieszczęściu, które przytrafiło się jej siostrzeni
cy Helen. Nawet w najśmielszych wyobrażeniach nie przy
puszczała, że wezwano ją jedynie po to, by wystąpiła w roli
posłańca, a zarazem mediatora, chociaż nie miała w tym
żadnego doświadczenia. Dlatego też mogła się tylko domy
ślać, że sytuacja jest poważniejsza, niż początkowo sądziła.
- Może źle panią zrozumiałam, lady Pelham. Powiedzia
ła pani, że ni stąd, ni zowąd nadszedł list od przyrodniego
brata Helen, w którym zaprasza was obie na kilka tygodni
do swojej rodzinnej posiadłości w Hampshire, a także że
Helen potraktowała tę propozycję bez najmniejszego en
tuzjazmu. No cóż, przynajmniej w tym wypadku jestem
w stanie w pełni zrozumieć jej uczucia - dodała z gorzkim
uśmiechem. - Dotychczas doskonale sobie radziła, mimo
że krewni jej zmarłego ojca nie raczyli jej uznać.
- Helen nie żywi urazy do Greythorpe'ów. - Lady Pelham
usiadła i przyjrzała jej się uważnie. - Mam natomiast po
ważne podejrzenia, że ty nadal doświadczasz takich uczuć
wobec krewnych twojej matki, moja droga. - Z uznaniem
skonstatowała, że Annis nie zamierza podjąć drażliwego te
matu relacji z najbliższą rodziną zmarłej matki. - Nie zro
zum mnie źle. Do twojej mamy czułam wyłącznie szacu
nek. W przeciwieństwie do mnie i mojej siostry miała na
tyle silny charakter, by wbrew życzeniu rodziny poślubić
człowieka, którego sama sobie wybrała. Często myślę, jak
8
inaczej mogłoby wyglądać życie Charlotte i moje, gdyby
śmy miały dosyć odwagi, by pójść w jej ślady.
Annis dobrze znała historię małżeństw lady Pelham oraz
jej nieżyjącej siostry. Związki te, na szczęście krótkotrwałe,
trudno było uznać za choćby umiarkowanie udane. Z uwa
gi jednak na szczególną sytuację poczuła, że musi wyjaśnić
pewną istotną kwestię, dlatego bez wahania zadała to za
sadnicze pytanie, i otrzymała taką oto odpowiedź wyrażo
ną zdecydowanym tonem:
- Nigdy nie miałam najmniejszych wątpliwości, że szósty
wicehrabia Greythorpe był ojcem Helen. Zachowanie mojej
siostry, może istotnie niezbyt rozważne, było jednak zrozu
miałe w jej sytuacji. Wbrew jej woli wydano ją za zgorzknia
łego, nieprzystępnego i o wiele od niej starszego człowieka,
życzliwie więc przyjęła czułe zaloty młodego artysty, który
niedługo po jej ślubie otrzymał zlecenie, by namalować jej
portret. Charlotte wcale zresztą nie ukrywała, że gdy ów ma
larz przebywał w Greythorpe Manor, a trwało to kilka tygo
dni, sama szukała jego towarzystwa, przysięgała jednak, że
ich znajomość nie przekroczyła granic niewinnego flirtu.
Niestety, niefortunnym zbiegiem okoliczności Helen zosta
ła poczęta w tym właśnie okresie. - Lady Pelham westchnęła.
- Co gorsza, odziedziczyła występujące w naszej rodzinie od
pokoleń rude włosy, czego ja sama jestem przykładem.
- To dziwne, że świętej pamięci lord Greythorpe nie zda
wał sobie z tego sprawy.
- Może i zdawał... Bo choć miał skłonność do popadania
w głęboką melancholię, nie słyszałam, by cierpiał na brak
inteligencji i z pewnością wiedział, że czasami rodzicom
9
o bardzo ciemnych włosach rodzi się potomstwo o włosach
rudych lub kasztanowych. Całe nieszczęście polegało jed
nak na tym, że ów malarz miał włosy tycjanowskie.
- To rzeczywiście bardzo niefortunny zbieg okoliczno
ści - przyznała Annis. - Skoro jednak, jak sama pani mówi,
Helen nie żywi pretensji do rodziny zmarłego ojca, czemu
odrzuca zaproszenie do posiadłości swoich przodków?
- Och, ona nie jest temu całkowicie przeciwna. Rzecz
w tym, że wcześniej przyjęłyśmy zaproszenie przyjaciół
ki Helen z Devonshire, by spędzić u niej kilka dni pod
koniec lutego, a w tym właśnie czasie lord Greythor-
pe chciałby ją widzieć w Hampshire. Odpisałam więc
z wyjaśnieniem, sugerując, iż krótszy pobyt byłby bar
dziej stosowny, zwłaszcza że ma to być pierwsza wizyta
Helen w Greythorpe Manor.
- Czy Helen ma coś przeciwko dłuższemu pobytowi
na wsi?
- Nie, skądże. Sądzę, że w innych okolicznościach odwie
dziłaby z radością swego przyrodniego brata. - Lady Pel-
ham nagle sposępniała. - Jednak w obecnej sytuacji Helen
nie chciałaby się oddalać z Bath na dłuższy okres.
Annis ożywiła się, poczuła bowiem, iż nareszcie dotarły
do sedna sprawy, i znów bez wahania postanowiła zaspo
koić swą ciekawość, przed czym zresztą lady Pelham się nie
wzbraniała, gdyż odrzekła na jej pytanie:
- Powód jest taki, że tuż przed otrzymaniem zaprosze
nia od lorda Greythorpe'a Helen napotkała na swojej dro
dze przystojnego, złotoustego hultaja, który wciąż wytrwa
le jej asystuje.
10
- Łowca posagów...
- Niewątpliwie! Helen, niestety, musi sama dopiero się
przekonać, co to za człowiek. Na szczęście, jak dobrze
wiesz, nie ma zwyczaju popełniać głupstw, jest też całkiem
dojrzała jak na swoje lata, dlatego wierzę, że z czasem zdro
wy rozsądek weźmie górę i Helen przezwycięży to nieroz
sądne zauroczenie. Trzeba jej jednak dać na to trochę cza
su! - Znowu podniosła się z fotela i wyraźnie wzburzona,
zaczęła krążyć po pokoju. - Czego się najbardziej obawiam,
to tego, że jeśli siłą zabierzemy ją z Bath, teraz, kiedy jest
tak bez reszty oczarowana tym nicponiem, gotowa ulec je
go namowom i uciec z nim. A wtedy, obawiam się, ani jej
prawni opiekunowie, ani ja nie będziemy w stanie zapo
biec temu, by ten nieudacznik Daniel Draycot położył rękę
przynajmniej na części jej majątku. - Wzburzona zaczęła
bezwiednie przestawiać bibeloty na kominku. - Widzisz,
moja siostra Charlotte postanowiła, że jej córka, podobnie
jak twoja matka, powinna wyjść za mąż z miłości, dlatego
Helen otrzyma bezwarunkowo swój spadek w dniu ślubu,
a przynajmniej tę jego część, i to wcale niemałą, którą zo
stawiła jej matka.
Annis doskonale rozumiała obawy matki chrzestnej. Na
sercowe problemy Helen nic zaradzić nie mogła, jednak
kompromis w sprawie wizyty w Hampshire wydawał jej się
łatwy do osiągnięcia.
- Nie można by po prostu postąpić zgodnie z życzeniem
Helen i napisać do lorda Greythorpe'a, sugerując nieco
krótszy pobyt w późniejszym terminie? Zadowoliłoby to
chyba wszystkich zainteresowanych.
- Tak właśnie zrobiłam, moja droga, lecz zdecydowanie
nie przypadło to do gustu jego lordowskiej mości. Oto co
przysłał mi w odpowiedzi!
Lady Pelham wzięła z sekretarzyka list i podała go An-
nis, a potem patrzyła, jak ciemne, delikatnie zarysowane
brwi jej chrześnicy ściągają się, zaś w pięknych szarych
oczach, prześlizgujących się po tekście skreślonym pewną,
męską ręką, zapalają się intensywnie zielone błyski.
- Co za arogancja! - Zdegustowana Annis odrzuciła kart
kę. - Co on sobie właściwie wyobraża? Za kogo się ma, skoro
ośmiela się nalegać, by jego przyrodnia siostra złożyła wizy
tę właśnie wtedy, kiedy szanownemu wicehrabiemu to odpo
wiada? Jakaś babka ze strony matki... - Urwała, spojrzała na
list. - Przecież lady Kilbane nie jest w żaden sposób spokrew
niona z Helen, tak więc pani siostrzenica nie ma obowiązku
pojawiać się na jej przyjęciu urodzinowym, które ma się od
być w Greythorpe Manor. Będąc na pani miejscu, odesłała
bym powóz, który lord Greythorpe zamierza po was przysłać
w przyszłym tygodniu, i dałabym mu wyraźnie do zrozumie
nia, że to pani zadecyduje, kiedy Helen odwiedzi Greythorpe
Manor.
- Moja droga, możesz mi wierzyć, że nic nie sprawiło
by mi większej satysfakcji, mam jednak poważne obawy,
że lord Deverel Greythorpe jest, podobnie jak jego ojciec,
apodyktyczny i uparty i mało go obchodzą cudze uczu
cia. Niestety, ma pełne prawo nalegać, by Helen złożyła
mu wizytę wtedy, kiedy mu to odpowiada. - Na widok
zdezorientowanej miny Annis uśmiechnęła się. - Świętej
pamięci lord Greythorpe z sobie tylko znanych przyczyn
12
po separacji z moją siostrą nie wszczął kroków rozwo
dowych, dlatego po jego śmierci opieka prawna nad cór
ką, której nigdy nie uznał, oraz wszystko, co posiadał,
przeszło w ręce jego jedynego syna i spadkobiercy, obec
nego lorda Greythorpe'a.
- Nie wiedziałam o tym! Byłam pewna, że to pani
sprawuje prawną opiekę nad Helen. - Zamyśliła się na
chwilę. - Skoro tak, to nie sposób nie zadać sobie pyta
nia, jakie były zamysły zmarłego lorda Greythorpe'a.
Dlaczego po śmierci żony nie przekazał pani, jako ciot
ce, opieki nad córką, z którą przecież nie chciał mieć
absolutnie nic wspólnego?
- Jakiekolwiek byłyby jego motywy, nie mogę sobie na
wet wyobrazić, by leżało mu na sercu dobro jego najmłod
szego dziecka. Nie, wygląda mi raczej na to, że ten eks-
centryk całkowicie wymazał z pamięci jej istnienie, stąd to
zaniedbanie.
Brzmiało to wysoce prawdopodobnie, więc Annis poki
wała głową, a potem nagle coś ją zastanowiło.
- Nie wydaje się pani dziwne, że wicehrabia tak nagle za
interesował się swoją przyrodnią siostrą?
- Tak, to prawdziwa zagadka... Wiem tylko tyle, że lord
Greythorpe sporo podróżuje i wiadomość o śmierci ojca
dosięgła go za granicą. Być może dlatego odczekał pra
wie rok, zanim się z nami skontaktował. Rodzinny mają
tek obejmuje wiele akrów ziemi w Hampshire. Jest także
mała posiadłość w Derbyshire oraz elegancka rezydencja
w Londynie. Wicehrabia wizytował je w ostatnich miesią
cach. Musiał być bardzo zajęty po powrocie do kraju.
13
- Rzeczywiście, to całkiem możliwe. Myśli pani, że teraz,
po śmierci ojca, wicehrabia skłonny jest oficjalnie uznać
Helen za swoją siostrę?
- Jeżeli takie są jego intencje, to tym lepiej dla mojej sio
strzenicy. Nie zamierzam bynajmniej sugerować, że w ja
kiś szczególnie bolesny sposób ucierpiała na skutek nienor
malnego zachowania jej świętej pamięci ojca, choć swoje
przeżyła. Niestety zdarzało się od czasu do czasu, że ja
kiś łajdak bez serca kwestionował pochodzenie Helen, i to
w jej obecności.
- Pozostaje więc mieć nadzieję, że przyrodni brat podej
mie stosowne kroki, by uciąć dalsze spekulacje, a jego żona
życzliwie przyjmie pani siostrzenicę.
- On nie jest żonaty, moja droga - rzuciła lady Pelham
z zagadkowym uśmiechem. - Z jednej strony mnie to dzi
wi, wszak jest świetną partią, z drugiej jednak nie, bo je
śli odziedziczył po ojcu melancholijną, skłonną do dzi
wactw naturę... Cóż, spotkałam go tylko raz, gdy wkrótce
po śmierci Charlotte przybył tu z niespodziewaną wizytą,
by złożyć kondolencje. Nie jestem pewna, czy uczynił to za
wiedzą i aprobatą swego ojca, odniosłam natomiast wra
żenie, że jego żal po śmierci macochy był szczery. Oczy
wiście po dziesięciu latach obraz jego zatarł się w mojej
pamięci, przypominam sobie jednak pełnego powagi i za
dumy młodzieńca, niepozbawionego swoistego uroku, jeśli
ktoś gustuje w romantycznych samotnikach. Słyszałam, że
mieszka z niezamężną siostrą, która, o ile dobrze pamię
tam, jest w zbliżonym wieku. - Lady Pelham opadła z wes
tchnieniem na fotel i przez kilka chwil kontemplowała wy-
14
imaginowaną plamę na dywanie. - Jest jeszcze coś. Helen
nic nie wie o liście lorda Greythorpe'a, przede wszystkim
zaś nie zdaje sobie sprawy z zakresu władzy, jaką wicehra
bia nad nią sprawuje.
- Dobry Boże! Dlaczego zataiła pani przed nią ten jak
że ważny fakt?
- Teraz widzę, że to był błąd, choć wcześniej tak nie my
ślałam. Wprawdzie od razu po śmierci ojca Helen poinfor
mowano mnie, iż Deverel Greythorpe stał się jej prawnym
opiekunem, po prostu nie przywiązywałam do tego więk
szej wagi, jako że zmarły lord nie starał się przecież party
cypować w wychowaniu córki. Co więcej, nigdy nawet nie
próbował się z nią skontaktować, jakby w ogóle nie istnia
ła, co warto odnotować, bo właśnie to ostatecznie umocni
ło mnie w przekonaniu, że jej przyrodni brat zachowa się
tak samo. Bo niby dlaczego miałoby być inaczej, skoro He
len została tak dokumentnie wykluczona z rodziny? - Wes
tchnęła głęboko. - Wierz mi, nie zataiłam tego przed nią
z innych przyczyn, a jednak odnoszę wrażenie, że błędem
byłoby powiedzieć jej o tym właśnie teraz, gdy wciąż jesz
cze patrzy przez różowe okulary na tego cynicznego hulta-
ja Draycota.
- Rozumiem. Boi się pani, że mogłaby uznać propozycję
dłuższego pobytu w Greythorpe Manor za spisek, który zo
stał uknuty przez panią oraz jej przyrodniego brata w celu
rozdzielenia jej z ukochanym?
Lady Pelham uśmiechnęła się zagadkowo.
- Nie chodzi tylko o to, moja droga. Jestem głęboko prze
konana, że rezygnacja z wyjazdu do Devonshire byłaby po-
15
ważnym błędem. Otóż ostatnio odkryłam, że temu Drayco-
towi z nieznanych mi przyczyn bardzo zależy na tym, byśmy
tam nie pojechały. Przypuszczam jednak, że jego obiekcje nie
wynikają z niemożności rozstania się z Helen.
- To ciekawe! Naprawdę ciekawe... Czyżby się bał, że
odkryje tam pani jakieś kompromitujące fakty dotyczące
jego osoby?
- Owszem, tak sądzę, i mówiąc szczerze, bardzo na to
liczę. Draycot zdradził się kiedyś, że przebywał w tamtych
stronach, choć nie pamiętam, czy akurat w samym Oke-
hampton, gdzie mieszka przyjaciółka Helen z rodzicami.
Wiem też na pewno, że wielokrotnie próbował przekonać
Helen, by zrezygnowała z tych odwiedzin, twierdząc, iż nie
zniesie nawet kilkudniowej rozłąki. Na szczęście dotąd nie
uległa jego namowom i nadal chce tam jechać. - Urwała na
moment, gdyż z holu dobiegły jakieś głosy, po czym mówi
ła dalej: - O ile się nie mylę, Helen znów, całkiem przypad
kowo rzecz jasna, natknęła się w parku na pana Draycota
i, jeśli mnie słuch nie myli, zaprosiła go na podwieczo
rek. Będziesz zatem mogła sama ocenić, co to za człowiek.
Uważaj jednak, Annis - dorzuciła półgłosem. - Helen nie
spodziewa się zastać cię tutaj, dlatego musisz utrzymywać,
że to niezaplanowana wizyta. Po prostu w drodze do przy
jaciół wstąpiłaś do nas, bo będąc tak blisko, nie mogłaś nie
wpaść do Bath na dzień czy dwa. Helen pod żadnym pozo
rem nie może się dowiedzieć, że to ja cię tu wezwałam.
Skutek tego jedynego spotkania z panem Danielem
Draycotem był taki, że Annis nie zabawiła zbyt długo
16
w Bath. Nie minęły dwa dni i znów wynajętym dyliżansem
pocztowym przemierzała kraj, z tą różnicą, że tym razem
podróżowała przez hrabstwo Hampshire, w którym jesz
cze nigdy nie była.
W normalnych okolicznościach z ciekawością przyglą
dałaby się mijanym okolicom, nawet jeśli o tej porze roku
krajobraz nie wygląda najpiękniej, lecz tym razem jedno
tylko zaprzątało jej myśli: jak najprędzej dotrzeć do celu.
Niestety, ledwie wyjechała z Bath, pogoda raptownie się
pogorszyła. W ciągu doby temperatura spadła gwałtow
nie, zerwał się zimny wschodni wiatr, a z ołowianego nie
ba sypnęło śniegiem.
- Powinnam była zamówić pokój na stacji dyliżansów,
zamiast tak nierozsądnie upierać się przy tym, by jeszcze
dziś dotrzeć do Greythorpe Manor - zwierzyła się Annis
jedynej towarzyszce podróży. - Przecież wszyscy przepo
wiadali rychłe opady.
- Panienka nie ma zwyczaju lekceważyć dobrych rad. -
Eliza Disher zawsze starała się być lojalna. - Chyba że jest
jakaś poważna przyczyna. Wiem, jak bardzo krępująca jest
misja, którą obarczyła panienkę łady Pelham. Dlatego im
prędzej będzie miała to panienka za sobą, tym lepiej.
- Zakładając, oczywiście, że jego lordowska mość mnie
przyjmie - odparła Annis z uśmiechem, choć nie miała
w tej kwestii większych złudzeń. Istniała bowiem całkiem
realna możliwość, że nie zostanie dopuszczona przed ob
licze wicehrabiego i wszelkie niewygody, jakie przyszło jej
znosić od paru dni, związane z podróżowaniem o tak nie
stosownej porze roku, pójdą na marne. - Mam wprawdzie
17
list polecający od chrzestnej matki, ale czy to wystarczy
i czy lord Greythorpe zechce ze mną porozmawiać, to już
całkiem inna kwestia. Co więcej, sprawa, o jakiej chcę roz
mawiać, jest natury osobistej, mogą mi więc pokazać drzwi,
zanim zdążę przedstawić punkt widzenia lady Pelham.
- Moim skromnym zdaniem wywiąże się panienka wy
śmienicie ze swojej misji - zapewniła ją zacna pokojowa,
która przed niemal ćwierćwieczem pomogła Annis przyjść
na ten świat. - Znam panienkę lepiej niż ktokolwiek inny
i wiem, że gdyby panienka nie była przekonana o słuszno
ści swojej decyzji reprezentowania lady Pelham, nie byłoby
panienki w tym dyliżansie.
Annis nie mogła nie przyznać jej racji. Lady Pelham była
jedną z nielicznych osób z rodziny jej matki, które darzy
ła szczerym podziwem. Owdowiała przed laty, Henrietta
Pelham była damą inteligentną i wszystkim życzliwą, zaś
obowiązki chrzestnej matki traktowała niezwykle poważ
nie. To głównie dzięki niej podczas licznych wizyt w Bath,
tak przed, jak i po śmierci ukochanej matki, Annis mogła
zakosztować przyjemności dostępnych jedynie najbardziej
uprzywilejowanym.
Obecna misja miała więc być formą podziękowania lady
Pelham za jej wieloletnią dobroć. Mimo to Annis podjęła
decyzję dopiero po głębokim namyśle.
- Sądzę, że lady Pelham ma poważne powody, by nie ufać
Danielowi Draycotowi. To cyniczny łajdak, bez dwóch zdań!
Nie wątpię, że moja matka chrzestna doskonale sobie poradzi,
jeśli, rzecz jasna, dostanie taką szansę. Moim zadaniem jest
zadbać o to, by miała dość czasu na zdemaskowanie praw-
18
dziwych intencji tego... - Urwała, gdyż dyliżans zatrzymał
się nagle pośrodku gościńca. Ponieważ na drogach nie po
tworzyły się jeszcze zaspy, które mogłyby uniemożliwić dalszą
podróż, Annis doszła do wniosku, że to pocztylioni, niezna-
jący dokładnej drogi do Greythorpe Manor, spierają się, jaki
wybrać kierunek na rozstajach.
Otulając się szczelniej ciepłą peleryną, uchyliła okien
ko i zażądała wyjaśnień co do przyczyny zwłoki. Natych
miast pojawił się pocztylion i wyjaśnił, że na drodze leży
jakiś człowiek.
Zaskoczona, lecz wcale nie przerażona Annis wysiadła
z dyliżansu, gdy tylko przystawiono schodki. Za nią ruszy
ła opiekuńcza Disher.
Annis przywykła do tego, iż porównywano ją z ojcem.
Przypominała go nie tylko z wyglądu, ale i do pewnego
stopnia z charakteru. Cechą, którą niewątpliwie odzie
dziczyła po świętej pamięci doktorze Milbanku, była wy
bitna spostrzegawczość, która nadzwyczaj się potęgowała
w chwilach szczególnych, jak na przykład ta.
Annis podeszła do mężczyzny rozciągniętego na drodze
oraz zgrabnego kasztanka, który stał kilka metrów obok
swojego nieprzytomnego pana.
Zerknęła przez ramię na drzewa rosnące wzdłuż dro
gi, po czym przyklękła, by dokładniej się przyjrzeć niefor
tunnemu jeźdźcowi. Krew wypływająca z rozdartego ręka
wa kurtki pomiędzy ramieniem i łokciem mówiła sama za
siebie, podobnie lekko nabrzmiałe rozcięcie na czole. Przy
pomocy Disher udało jej się odwrócić rannego na wznak.
Pobieżne przeszukanie jego licznych kieszeni nie ujawniło,
~
19 ~
niestety, jego tożsamości, a jedynie potwierdziło przypusz
czenie, że motywem napaści nie był raczej rabunek.
- Bardzo przepraszam, panienko - odezwał się zdener
wowany pocztylion, gdy po dokonaniu bliższych oględzin
Annis podniosła się w końcu z klęczek - ale myślę, że lepiej
już dłużej nie zwlekać. Kto wie, może jeszcze ktoś tu gdzieś
leży... - Widać było, iż chciałby jak najprędzej odjechać.
- Nie sugerujesz chyba, byśmy zostawili tutaj tego bieda
ka i po prostu pojechali dalej? - Uniosła ciemne, wyraziste
brwi. Zdaniem Disher, przypominała swoją władczą, ary
stokratyczną babkę. Spojrzenie odniosło zamierzony sku
tek. Dwaj pocztylioni zanieśli rannego do dyliżansu, choć
nie bez utyskiwań i mamrotanych pod nosem soczystych
przekleństw. Annis, która także nie chciała już zwlekać ani
chwili, kazała ruszać w dalszą drogę, gdy tylko piękny kasz
tanek zostanie uwiązany z tyłu powozu.
- Ma panienka nadzieję, że w Greythorpe Manor mogą
wiedzieć, kto to? - zapytała Disher, patrząc, jak Annis pod
kłada rannemu pod głowę mufkę i nakrywa go pledem, aby
było mu wygodniej.
- Jeżeli pochodzi z tych stron, a zapewne tak jest, to są spore
szanse, że ktoś z Manor może go znać. - Przyjrzała się uważ
nie nieznajomemu. Jego twarz o arystokratycznych rysach,
choć może nie klasycznie przystojna, była jednak na swój
sposób atrakcyjna i wyrazista. - Jego strój sugeruje, że jest to
człowiek zamożny, a już koń to przepiękny okaz. Ale dżen
telmeni, którzy dysponują większymi zasobami finansowymi,
zwykli podróżować na dalsze trasy powozem, a nie konno,
dlatego skłonna jestem przypuszczać, że to ktoś tutejszy.
20
Disher uśmiechnęła się ciepło.
- W takich momentach strasznie mi panienka przypo
mina swojego ojca. - Jeśli sądziła, że pochwałą tą sprawi
Annis przyjemność, to się zawiodła. Nie słysząc odpowie
dzi, odwróciła się i ku swemu zdumieniu zobaczyła, że czo
ło jej młodej pani przecina głęboka zmarszczka. - Czym się
panienka tak trapi? Boi się panienka, że ten dżentelmen
jest poważnie ranny?
- Trzeba go, oczywiście, dokładniej zbadać, ale sądzę, że
raczej nie - odparła Annis. - Został postrzelony w ramię,
myślę jednak, że to tylko lekkie draśnięcie. Rana na czole
wygląda groźniej i, o ile się nie mylę, jest skutkiem upadku
z konia. - Znowu zmarszczyła brwi. - Czego nie potrafię
zrozumieć, to powodów tej napaści, bo z całą pewnością
nie chodziło o rabunek. Przecież widziałaś wypchaną sa
kiewkę, którą wyciągnęłam z jego kieszeni.
- Może spłoszyłyśmy napastnika, zanim zdążył go
okraść? - zasugerowała Disher. - Zobaczył nadjeżdżający
dyliżans i uciekł.
- To mało prawdopodobne. Nie słyszałyśmy przecież
żadnych strzałów, podobnie zresztą jak pocztylioni, naj
pewniej więc wypadek zdarzył się jakiś czas przed naszym
przyjazdem. Za tą wersją przemawia także brak śladów na
śniegu, są tylko nasze i tego kasztanka. Śnieg zaczął padać
mniej więcej przed kwadransem, więc do napaści doszło
trochę wcześniej. Rabuś miałby aż nadto czasu na przeszu
kanie kieszeni tego dżentelmena.
Gdy dyliżans zwolnił, przejeżdżając pomiędzy kamienny
mi filarami monumentalnej bramy Greythorpe Manor, An-
21
nis znów zwróciła myśli ku bardziej przyziemnym sprawom.
Od kiedy ruszyły w dalszą drogę, pogoda jeszcze bardziej się
pogorszyła. Śnieg przysypał drogi i pola tak grubą warstwą,
że powrót do miasta musiał napawać lękiem. Teraz liczył się
przede wszystkim czas. Gdy po kilku minutach dyliżans za
trzymał się na frontowym podjeździe, nie tracąc bezcennych
sekund na studiowanie architektonicznych wspaniałości tej
siedemnastowiecznej rezydencji, Annis od razu pomaszero
wała do solidnych dębowych wrót.
Lokaj w zielonej liberii, który w mig zjawił się na jej wład
cze kołatanie, nie omieszkał poinformować już od progu, że
jaśnie pana nie ma w domu i że wicehrabia Greythorpe rzad
ko przyjmuje nieumówionych nieznajomych.
Niezrażona tym Annis stwierdziła, że w takim razie
zostawi list polecający i pozwoli sobie wrócić nazajutrz,
jeśli pogoda okaże się łaskawsza, po czym wyraziła oba
wy o stan rannego, który bez przytomności spoczywał
w dyliżansie.
Zaskoczony lokaj ruszył za nią, a kiedy zajrzał do dyli
żansu, po prostu osłupiał.
- Rozumiem, że rozpoznajesz tego dżentelmena? - spy
tała Annis.
- Czy rozpoznaję? Przecież to jego lordowska mość!
Rozdział drugi
Wyrzucając sobie w duchu że nie wzięła pod uwagę ta
kiej możliwości, Annis poleciła oszołomionemu lokajowi
i pocztylionowi zanieść lorda Greythorpea do domu.
Choć nic tego dnia nie poszło zgodnie z planem, za
chowywała wyniosły spokój, jaki nieodmiennie jej towa
rzyszył w trudnych chwilach, za co tak bardzo ją podziwia
no. Wkroczyła do przestronnego holu, gdzie natychmiast
zauważyła zmierzającego w jej kierunku mężczyznę. Jego
marsowa mina sugerowała, że jest to sam groźny major-
domus.
Człowiek ów nie okazał najmniejszego zdumienia na
widok nieprzytomnego pana, dopiero gdy utkwił stalowy
wzrok w Annis, przez jego twarz przemknął cień odrazy,
jakby poczuł niezbyt miły zapach.
Jej matka często powtarzała:
- Nigdy nie okazuj onieśmielenia, gdy masz do czynie
nia ze służbą, zwłaszcza tą z wyższego szczebla. Dobry
służący jest bystrym człowiekiem i bez trudu rozpozna
23
osobę z wyższej sfery, do której należy odnosić się z sza
cunkiem.
Mając w pamięci tę światłą radę, Annis nie ulękła się
podejrzliwego spojrzenia majordomusa, lecz unosząc lek
ko głowę, powiedziała:
- Natknęłam się na drodze na tego dżentelmena, który,
jak mnie poinformowano, okazał się lordem Greythorpeem,
waszym panem. Nie sądzę, by odniósł poważniejsze obra
żenia, trzeba go jednak niezwłocznie ogrzać i położyć do
łóżka, i oczywiście wezwać doktora.
Lokaj nieomylnie wychwycił w jej głosie rozkazującą
nutę i przywołał kilku podległych mu służących.
Gdy nieprzytomny pan domu został wniesiony na pię
tro po wspaniale rzeźbionych schodach, Annis znów zwró
ciła się do majordomusa:
- Czy siostra jego lordowskiej mości jest w domu? - za
pytała, udowadniając tym samym, iż choć obca, orientuje
się jednak w sytuacji rodzinnej wicehrabiego.
- Panna Greythorpe udała się w odwiedziny do starej
służącej, która mieszka na terenie majątku, madame - od
parł z rezerwą.
Annis nie miała najmniejszych wątpliwości, że w nor
malnych warunkach nawet by mu przez myśl nie przeszło,
by obcej osobie zdradzić miejsce pobytu swojej pani, sy
tuacja była jednak wyjątkowa, mógł więc chwilowo zapo
mnieć o protokole.
- Jeżeli twoja pani udała się tam jakiś czas temu, zwłasz
cza na piechotę, radzę bezzwłocznie wysłać po nią po
wóz - ciągnęła dalej, spoglądając na niego surowo. - Dro-
24
gi wprawdzie są jeszcze przejezdne, obawiam się jednak,
że nie na długo. Wiatr wzmaga się z każdą chwilą i zaczną
się tworzyć zaspy... - Spojrzała na pocztyliona, który po
przeniesieniu lorda do domu czekał w sieni. - Wracajcie
do miasta, póki to jeszcze możliwe. Wynajmijcie pokoje
w zajeździe pocztowym i czekajcie na moje dalsze polece
nia. - Teraz zwróciła się do swojej pokojowej, która z błys
kiem aprobaty w oczach śledziła godne i rozsądne poczy
nania młodej pani w tak nietypowej i krępującej sytuacji.
- Dish, proszę, zadbaj, by przyniesiono z dyliżansu nasz
podręczny bagaż oraz mój neseserek. Nie może być nawet
mowy o wyjeździe, póki nie wróci panna Greythorpe. Je
stem pewna, że będzie chciała usłyszeć, jak doszło do tego,
że nieznajoma osoba przywiozła do domu pocztowym dy
liżansem jego lordowską mość.
Majordomus zmarszczył brwi, jakby zamierzał wydać
inne polecenie, na co w łagodnych oczach Disher pojawił
się stalowy błysk.
- Panna Greythorpe z pewnością będzie panience
wdzięczna, panienko Annis, zwłaszcza gdyby doktor nie
był w stanie przyjechać. Tak czy inaczej, będziemy mogły
dopilnować, by lordowi zapewniono wszelkie możliwe wy
gody. Pozwoli panienka, że pierwsza go obejrzę?
- Oczywiście, Dish, ale najpierw dopilnuj, by wyładowa
no nasze bagaże. Ja tymczasem zaczekam na powrót pan
ny Greythorpe. Ale nie w holu. - Wyzywająco spojrzała na
majordomusa.
Nie miała żadnych wątpliwości, że rządzący żelazną rę
ka szef służby, choć zaskoczony ostatnimi wydarzeniami
25
i zdumiony jej niespodziewanym pojawieniem się na sce
nie, zdążył już dojść do wniosku, że osoba, która w tak nie
typowy sposób uratowała jego pana, musi być co najmniej
córką dżentelmena, jeśli już nie lorda, gdyż bez wahania
zaprowadził ją do przytulnego saloniku, gdzie niezwłocz
nie zajęła miejsce w fotelu przy rozpalonym kominku. Do
piero wtedy przedstawiła się i zapytała służącego o jego na
zwisko.
- Nazywam się Dunster, panno Milbank. Czy życzy so
bie pani coś do picia lub jakąś przekąskę?
- Owszem, Dunster, chętnie napiję się herbaty w ocze
kiwaniu na powrót panny Greythorpe, ale nie będę jadła,
dziękuję. Mam nadzieję, że twoja pani wkrótce się pojawi,
bym mogła zdążyć do miasta na kolację.
Wyraźne życzenie Annis, by bezzwłocznie wyjechać
z Greythorpe Manor, świadczące o cnocie nienadużywa-
nia gościnności gospodarza, wywołało kolejny błysk uzna
nia w oku surowego majordomusa. Wkrótce okazało się
jednak, że trzeba będzie zrewidować plany, gdyż wraz z fi
liżanką herbaty przyniesiono Annis wiadomość, iż jest pil
nie potrzebna w pokoju lorda.
Dunster zaproponował, że ją tam zaprowadzi, lecz An
nis nie była wcale pewna, czy pragnął w ten sposób okazać
jej szczególny szacunek, czy po prostu chciał mieć oko na
porcelanę i srebra porozmieszczane po drodze. Było jej to
zresztą obojętne, gdyż nie interesowały jej bogactwa tego
domu, dotychczas nie zauważyła też u siebie szabrowni-
czych inklinacji. Porzuciwszy te płoche rozważania, czym
26
prędzej ruszyła na wezwanie, którego przyczyny z pewnoś
cią musiały być poważne.
Jedno spojrzenie na rękę lorda wystarczyło, by utwier
dzić ją w przekonaniu, że nie bez powodu obdarzała swa,
pokojową bezgranicznym zaufaniem.
- Miałaś rację, Dish - powiedziała, przysiadając na brze
gu łoża z baldachimem, by obejrzeć z bliska ślad po kuli.
W ranie są nitki. Podaj mi, z łaski swojej, pincetę.
- Nie śmiałam ryzykować, panienko, bo oko już mnie
zawodzi, a ta rana wygląda tak, że lepiej nie grzebać w niej
bez potrzeby.
- Tak. Widzę, że wdała się infekcja, ale na szczęście nie
zbyt poważna. Bogu dzięki, ominęła mnie też konieczność
dłubanina w ranie w poszukiwaniu kawałków ołowiu.
Kątem oka dostrzegła, jak majordomus oraz inny mężczyz
na, najpewniej osobisty lokaj lorda, wymieniają zdumione
spojrzenia. Widocznie nie mieściło im się w głowie, że ta
kie młode dziewczę może w ogóle brać pod uwagę coś po
dobnego. Uśmiechnęła się lekko i znów zajęła się zraniona
ręka lorda. - To wszystko, co można na razie zrobić - ode
zwała się po chwili, gdy oczyściła ranę i zręcznie ją opatrzy
ła. - Czy choć na moment odzyskał przytomność?
- Niestety nie - odpowiedział lokaj. - Nawet nie drgnął
kiedy go rozbieraliśmy i kładliśmy do łóżka.
Choć wiadomość ta nie ucieszyła Annis, nie okazała tego
po sobie, lecz ze spokojem zwróciła się do swojej pokojowej:
- Zostanę z nim, Dish, a ty trochę odpocznij i skorzy
staj z poczęstunku. Dunster z pewnością troskliwie zadba
o ciebie.
27
Lekki ukłon, jakim Dunster skwitował to polecenie,
utwierdził Annis w przekonaniu, że - przynajmniej na ra
zie - skłonny był zostawić chorego pod opieką osoby, któ
ra wykazała się tak imponującą wiedzą oraz przytomnością
umysłu. Mimo to poprosiła go, by ją zawiadomiono, gdy
lylko wróci siostra lorda.
Lokaj, któremu także spieszno było podjąć swe zwy
kłe obowiązki, opuścił pokój wraz z innymi, potrząsając
z ubolewaniem głową nad zniszczonym ubiorem swo
jego pana.
Po ich wyjściu Annis mogła nareszcie swobodnie przyj
rzeć się wicehrabiemu Deverelowi Greythorpeowi.
Jego smukłe i dobrze umięśnione ciało świadczyło o ży
ciu wprawdzie wygodnym, lecz nie rozpustnym. Dokład
ne oględziny jego fizjonomii nie wpłynęły na zmianę jej
wcześniejszego zdania na temat urody lorda. Rysy twarzy,
choć niewątpliwie regularne, były jednak zbyt ostre, by
można go było nazwać klasycznie przystojnym. Miał za to
wysokie czoło, co znaczyło, że nie brak mu inteligencji. La
dy Pelham mówiła, iż lord przed paroma tygodniami skoń
czył trzydzieści lat, Annis nie dostrzegła jednak zbyt wie
lu zmarszczek wokół jego oczu i ust. Mogło to oczywiście
sugerować, że lord Greythorpe niezbyt często się uśmiecha,
co jednak wcale nie czyniło z niego od razu człowieka nie
sympatycznego i pozbawionego humoru. Na razie sprawa
pozostawała nierozstrzygnięta, skoro wicehrabia był nie
przytomny.
Nachyliła się nad nim i dotknęła głębokiej zmarszczki
pomiędzy kruczoczarnymi brwiami, świadczącej raczej
28
o powadze niż frywolności. O niczym jednak więcej, po
myślała, starając się zachować bezstronność.
Czując jego suchą, ciepłą skórę pod palcami, odwróciła
głowę i zapatrzyła się w okno, za którym śnieg coraz grub
szą warstwą pokrywał parapet i całkowicie już teraz biały
krajobraz. Ten widok skłonił ją do zadumy, myślała o tym
i owym, bez planu, bez żadnej idei przewodniej, jakby za
padała w sen, choć śpiąca nie była.
Gdy wreszcie po jakimś czasie znów spojrzała na lorda,
poczuła na sobie jego przenikliwy, lekko zdumiony wzrok.
- Miło, że się pan wreszcie obudził - powiedziała łagod
nie, cofając rękę i wstając. - Czy rozpoznaje pan swoje oto
czenie?
- Owszem... Ale nie mogę tego samego powiedzieć o pani.
- Nic dziwnego. - Annis z miejsca polubiła jego kultu
ralny, lekko schrypnięty głos. - Wystarczy powiedzieć, że
spadł pan z konia, a ja przywiozłam pana do domu.
Krzywiąc się lekko z bólu, lord uniósł czarnebrwi.
- Anioł miłosierdzia, jednym słowem.
Nutka sceptycyzmu w jego głosie skłoniła ją do uśmiechu.
- Różnie mnie nazywano, ale nikt, jak dotąd, nie ujrzał
we mnie anioła. - Znów spoważniała. - Jak się pan czuje,
milordzie? Pewnie jakby pana kopnął muł?
- To wcześniej... Teraz mi się zdaje, że ktoś uparcie wali
mnie młotkiem po głowie.
- Ile palców pan widzi? - Uniosła dłoń.
Przez jego twarz przemknął cień znudzenia.
- Trzy.
- Czy widzi mnie pan wyraźnie?
29
Zapadła cisza, podczas której ciemnoniebieskie oczy
prześlizgnęły się wolno po masie kasztanowych pukli oka
lających jej twarz.
- Znakomicie.
- Skoro tak, nie będę już dłużej pana męczyć. - Wyjęła
z neseserka buteleczkę i uważnie odmierzyła kilka kropel
do szklanki z wodą, po czym podsunęła mu rękę pod plecy,
by mógł się lekko unieść. - To pomoże panu szybciej za
snąć. Mam nadzieję, że kiedy się pan znów obudzi, z pań
ską głową będzie znacznie lepiej.
Greythorpe wypił posłusznie miksturę. Wyraźnie nie
zdradzał ochoty, by kontynuować rozmowę. Przez tych
kilka minut, kiedy miał otwarte oczy, powiedział zaledwie
parę słów, Annis odniosła jednak wrażenie, że był bardzo
świadomy jej obecności. A potem powieki nagle mu opad
ły i zapadł w sen.
Jakiś czas później błogi spokój sypialni zakłóciło poja
wienie się majordomusa, który przyniósł wiadomość, że
panna Greythorpe dotarła bezpiecznie do domu i oczeku
je panny Milbank w salonie. Także i tym razem podjął się
roli przewodnika, a nawet zaanonsował Annis, i dopiero
potem zostawił panie same.
Ściskając rękę panny Greythorpe, Annis nie mogła nie
zauważyć uderzającego podobieństwa pomiędzy rodzeń
stwem, potem jednak uwagę jej przykuł wyraz niepokoju
w jej błękitnych oczach.
- Nie wiem, co pani powiedziano - zaczęła bez wstępów, by
od razu rozwiać najgorsze obawy wystraszonej siostry milor
da - mogę panią jednak zapewnić, że według mnie wicehra-
30
bia nie odniósł poważniejszych obrażeń. Kilka minut temu
ocknął się i był całkiem przytomny. Sprawdziłam, że z jego
wzrokiem wszystko w porządku, ma też świadomość miejsca
i czasu, co dobrze rokuje. Oczywiście skarżył się na ból głowy,
lecz w jego położeniu to całkiem zrozumiałe. Nie zauważy
łam też, by miał podwyższoną temperaturę. - Urwała i znów
popatrzyła na śnieg, który coraz grubszą warstwą pokrywał
krajobraz za oknem. - Wydaje mi się mało prawdopodobne,
by doktor był w stanie przybyć w najbliższym czasie, w każ
dym razie nie dzisiaj, dlatego pozwoliłam sobie opatrzyć ra
ny pani brata i zaordynowałam mu kilka kropel laudanum,
by mógł spokojnie przespać choćby parę godzin. Proszę się
nie obawiać - dorzuciła, widząc błysk niepokoju w oczach
panny Greythorpe. - Ojciec mój był lekarzem, i to, śmiem
powiedzieć, znakomitym. Przekazał mi część swojej wiedzy
oraz praktycznych umiejętności, w każdym razie wyeduko
wał mnie na tyle, bym mogła bardziej pomóc pani bratu, niż
zaszkodzić.
Zasępiona twarz panny Greythorpe nieco się rozchmu
rzyła.
- Panno Milbank, proszę mi wybaczyć moje maniery.
Zechce pani usiąść. Na pewno się pani domyśla, że wiado
mość, jaką usłyszałam po powrocie, mocno mnie poruszy
ła. Jak rozumiem, natknęła się pani na mojego brata, kiedy,
postrzelony, leżał bez przytomności na drodze?
Ani przez chwilę nie wątpiła, że pannie Greythorpe trud
no pojąć, dlaczego taki los spotkał jej brata, bez względu
bowiem na to, co inni myśleli o lordzie Greythorpie, siostra
uważała go za człowieka bez skazy.
31
- Tak, madame. Może jednak powinnam zacząć od wyjaś
nienia, jak doszło do tego, że ja, osoba zupełnie obca, pojawi
łam się w najstosowniejszym momencie - zaczęła Annis, gdy
zajęła już miejsce w fotelu przy kominku. - Otóż jedynym ce
lem mojej wyprawy w te strony była chęć odbycia rozmowy
z wicehrabią Greythorpe'em. Nie znam wprawdzie lorda oso
biście, ale od lat znam dobrze kogoś innego z waszej rodziny,
a mianowicie waszą siostrę Helen. Jej ciotka, która ją wycho
wuje, jest moją matką chrzestną. I to właśnie na życzenie lady
Pelham wybrałam się do Hampshire.
- O tym może za chwilę, jeśli będzie pani tak łaskawa...
- Sarah Greythorpe była wyraźnie zaintrygowana, nadal
jednak bardziej interesowały ją okoliczności wypadku jej
brata. - Jak rozumiem, w drodze do Manor natknęła się
pani na lorda, który bez zmysłów leżał na gościńcu?
- W samej rzeczy, madame. Oczywiście nie miałam poję
cia, kto to, bo go nigdy nie widziałam. O tym, że to sam wice
hrabia, dowiedziałam się dopiero po przyjeździe do Manor.
- Mój Boże... Jestem pani ogromnie wdzięczna. - Panna
Greythorpe drżącą ręką dotknęła czoła, na którym zaryso
wała się głęboka zmarszczka. - Nie potrafię jednak zrozu
mieć, kto mógł źle życzyć Deverelowi.
Annis doskonale pojmowała jej stan ducha, jednak jako
osoba praktyczna za rzecz znacznie większej wagi uznała
kwestię najbliższych godzin.
- Z pewnością dowiemy się czegoś więcej, gdy pani brat
dojdzie do siebie, co, mam nadzieję, wkrótce nastąpi. Mi
mo to pozwoliłam sobie posłać po tutejszego doktora. Mo
gę zapytać, co to za człowiek?
32
- Chwalić Boga, niezwykle sumienny - odparła po
spiesznie panna Greythorpe.
- Czyli pojawi się bezzwłocznie, jeśli tylko będzie to
możliwe?
- Nie wiem tylko, czy będzie... - Znów się zasępiła. - Już
raz wzywałam go dzisiaj, żeby opatrzył ranę staruszkowi,
który służył dawniej we dworze. Doktor był jeszcze u nas,
gdy przyszła wiadomość, że jest pilnie potrzebny o kilka
mil stąd, Kiedy wyjeżdżał, zaczynał właśnie padać śnieg.
- W tej sytuacji to raczej nierealne, by zdołał tu wrócić.
Powiem nawet, byłoby to wielce nierozsądne z jego strony,
bo śnieg sypie coraz gęściej. Właśnie, skoro o tym mowa...
Muszę wspomnieć o czymś, co mnie w tej chwili najbar
dziej dręczy. Po przyjeździe postanowiłam zaczekać na pa
ni powrót i odesłałam wynajęty dyliżans do miasta. W żad
nym razie nie chciałabym nadużywać pani gościnności,
wygląda jednak na to, że będę musiała skorzystać z pani
zaproszenia i poszukać schronienia pod tym dachem, pó
ki pogoda nie poprawi się na tyle, bym mogła wraz z moją
pokojową wrócić do zajazdu.
W tym momencie drzwi otwarły się niespodzianie
i młodziutka dziewczyna, podlotek jeszcze, wślizgnęła się
nieśmiało do salonu, uniemożliwiając pannie Greythorpe
odpowiedź, musiała bowiem, by nie uchybić formom, do
konać prezentacji.
Sarah była początkowo niezbyt uszczęśliwiona wizją przy
musowego pobytu w jej domu dwóch nieznajomych osób, i to
przez czas bliżej nieokreślony, jednak w miarę upływu dnia
33
wątpliwości jej stopniowo się rozwiewały i gdy po raz drugi
odwiedzała apartamenty brata w zachodnim skrzydle rezy
dencji, serce jej przepełniało uczucie zadowolenia.
Zaskakująco dobre samopoczucie panny Greythorpe
poprawiło się jeszcze, gdy po wkroczeniu do sypialni zo
baczyła, że pan tego domu, całkiem już przytomny, siedzi
oparty o górę poduszek, wpatrując się ponuro w talerz chu
dego rosołu, który postawiono przed nim na tacy.
Zgodnie z trafną oceną Annis wicehrabiego Greythorpe a
trudno było nazwać człowiekiem pogodnym, jednak Sarah
nie przejęła się srogą miną i bez wahania podeszła do łóżka.
- Spałeś przez tyle godzin! Jak się czujesz? Lepiej, mam na
dzieję? - zapytała z dawno niewidzianym u niej ożywieniem.
Przyjrzał jej się w milczeniu, po czym znów wbił wzrok
w zawartość talerza.
- Czułbym się znacznie lepiej, gdyby nie przeświadcze
nie, iż od paru godzin rządy w moim domu sprawuje oso
ba zupełnie obca i, śmiem podejrzewać, wysoce apodyk
tyczna.
- Och nie, na pewno panna Milbank nie jest apodyk
tyczna! - ofuknęła go Sarah.- No, może trochę - dodała, by
choć częściowo pozostać w zgodzie z prawdą. - Jestem jed
nak pewna, że miała na względzie wyłącznie twoje dobro.
Uśmiechnął się ponuro.
- Cieszę się, moja droga, że wykazałaś na tyle rozumu,
by nie zaprzeczać, choć owo „trochę" zabrzmiało dość mi
zernie, nie uważasz? Ty nie miałabyś śmiałości zmuszać
mnie, bym po całodziennej głodówce pił czystą wodę i jadł
tylko chudy rosół.
34
- Och... no więc... Annis... to znaczy panna Milbank wy
tłumaczyła mi, że przynajmniej dziś powinieneś zachować
lekką dietę, gdyż istnieje pewne ryzyko pojawienia się go
rączki - wyjaśniła tonem łagodnej perswazji, jakby chcia
ła przekonać uparte dziecko. - Doktor Prentiss nie pojawił
się - podjęła, gdy nie doczekała się odpowiedzi. - Nic w tym
dziwnego, mój drogi, bo śnieg pada od popołudnia. Wiem
od Dunstera, że zaspy mają już po sześć stóp i więcej. Gdyby
nie przytomność umysłu Annis, utknęłybyśmy wraz z Louise
w chatce niani Berry. Nie powinnam była wybierać się do niej
po lunchu na piechotę. - Bezradnie machnęła ręką. - Sam
jednak wiesz, jakie to trudne zadanie zabawiać naszą kuzynkę
Louise... Myślałam, że w ten sposób szybciej minie nam czas.
Wcale zresztą nie żałuję, że tam poszłam, bo niania upadła
dziś rano i mocno skręciła kostkę. Dunster powiedział mi, że
to Annis kazała mu wysłać po nas powóz. To bardzo prak
tyczna osoba - ciągnęła dalej, podczas gdy wicehrabia z ka
miennym obliczem wysłuchiwał tej litanii pochwał. - Nie
wiesz nawet, jaka to dla mnie ulga mieć ją przy sobie. Poza
tym spędziłyśmy razem bardzo przyjemny wieczór. Nigdy
dotąd nie widziałam naszej małej Louise tak ożywionej! Od
kąd zostały sobie przedstawione, nie okazywała najmniejsze
go onieśmielenia w towarzystwie Annis.
- Ach, skoro tak, to chyba nie ta twoja wesoła panna
Milbank przyniosła mi przed chwilą ten postny posiłek?
- Nie, to musiała być Disher, jej pokojowa, która siedzia
ła przy tobie niemal przez cały wieczór, ale to Annis czuwa
ła nad tobą wcześniej i to właśnie ona znalazła cię na goś
cińcu i odwiozła do domu.
35
- Tak, Flitwick też mi o tym przed chwilą mówił - od
parł lord, przywołując jednocześnie obraz kasztanowych
loków okalających twarzyczkę niezwykle miłą dla oka, na
wet jeśli nie klasycznie piękną. - Nie rozpoznałem jej. Chy
ba nie pochodzi z tych stron?
- Rzeczywiście nie - przytaknęła Sarah. - Przez całe ży
cie mieszkała w środkowej Anglii, w Shires. Prawdę mó
wiąc, to chęć odbycia rozmowy z tobą przywiodła ją w te
okolice...
- Doprawdy? - Choć jego ton zdradzał lekkie zaintere
sowanie, nuta dezaprobaty dowodziła jasno, że wcale nie
ucieszyła go ta wiadomość.
Sarah, choć w pełni popierała jego zasadę, by nie wpusz
czać do domu obcych, dla Annis postanowiła uczynić wy
jątek i z zapałem zaczęła bronić niespodziewanego gościa.
- Przyznam, że panna Milbank nie jest kobietą... typową,
powiedziałabym nawet, że jest wielce niekonwencjonalna,
zapewniam cię jednak, że w jej zachowaniu nie ma nic, co
mogłoby sugerować, iż nie jest to osoba jak najbardziej na
miejscu. Uwierzyłbyś, że nawet Dunster polecił zanieść jej
bagaże do zielonej sypialni? A sam przecież mówiłeś, że
nikt tak dobrze jak lokaj nie potrafi ocenić, kto jest kto.
- Do zielonej sypialni, powiadasz? Co za wyraz uznania!
- rad nierad musiał przyznać lord, unosząc przy tym brwi.
Sarah pospiesznie kiwnęła głową.
- Nie potrafię podać ci powodu, dla którego panna Mil
bank chce z tobą porozmawiać, bo mi go nie zdradziła, a ja
nie pytałam. Przypuszczam jednak, że nawet gdybym się
na to odważyła, i tak moja ciekawość nie zostałaby zaspo-
36
kojona. Wiem tylko, że lady Henrietta Pelham jest jej mat
ką chrzestną, dlatego mniemam, że sprawa, z jaką przyje
chała, musi dotyczyć Helen.
Jeśli sądziła, że ta wiadomość go uspokoi, to się grubo
pomyliła. Zmarszczka pomiędzy hebanowymi brwiami po
głębiła się - wyraźny znak, że początkowe zaciekawienie
ustąpiło miejsca silnej irytacji. Ci, którzy dobrze znali lorda
Greythorpe'a, mogli zaświadczyć, że jest on człowiekiem
sprawiedliwym i zazwyczaj tolerancyjnym, wręcz obsesyj
nie jednak nie znosi, gdy ktoś wtrąca się w jego prywatne
sprawy. Wtedy potrafi być naprawdę niemiły.
- Ach, skoro tak, przekaż naszej nieocenionej damie -
stwierdził z nieskrywaną ironią - że rozmowa, na której
tak jej zależy, odbędzie się jutro rano, zaraz po śniadaniu.
- Uśmiech, jaki przemknął przez jego usta, nie był wcale
przyjemny. - A czy jej się ta rozmowa spodoba, czy też nie,
to już całkiem inna sprawa.
Rozdział trzeci
Annis obudziła się cudownie wyspana z uczuciem bło
giego zadowolenia. Na ile było ono zasługą najwygodniej
szego łóżka, w jakim kiedykolwiek zdarzyło jej się nocować,
tego nie potrafiła powiedzieć, tak czy inaczej nie martwi
ła jej już perspektywa, iż będzie musiała zostać w Manor
co najmniej na dzień, a niewykluczone, że znacznie dłużej.
Mówiąc prawdę, cieszyła się, iż spędzi trochę czasu w tak
przemiłym damskim towarzystwie, na co w normalnych
okolicznościach nie miałaby okazji.
Była jednak również realistką i doskonale zdawała so
bie sprawę, iż nie wszyscy mieszkańcy Greythorpe Manor
muszą być szczęśliwi, goszcząc pod swoim dachem obcą
osobę. Pamiętała o ważkich powodach, jakie sprowadziły
ją do Hampshire, dlatego po spożytym w łóżku śniadaniu
udała się niezwłocznie do biblioteki, by porozmawiać z pa
nem domu.
Dunster, który wyraźnie polubił rolę osobistego prze
wodnika panny Milbank, czekał już pod drzwiami, by za
prowadzić ją do pełnego książek pokoju na parterze, gdzie
38
lord Greythorpe stał nieruchomo przy oknie, zapatrzony
w zasypany śniegiem park.
Gdy majordomus zaanonsował gościa, nawet nie drgnął,
dopiero po dłuższej chwili odwrócił się niespiesznie i ob
rzucił Annis przeciągłym spojrzeniem.
Jaki był wynik tych oględzin, tego panna Milbank nie
stety nie wiedziała, bo gdy wicehrabia obszedł biurko i dał
jej znak, by usiadła przy kominku, twarz miał nieprzenik
nioną.
- Panno Milbank, po pierwsze muszę pani podziękować
za szczególną przysługę, jaką mi pani wczoraj wyświadczy
ła. Gdyby nie pani pomoc, tak bardzo na czasie, znalazł
bym się w poważnych opałach.
- Wygląda na to, milordzie, że nie ucierpiał pan zbyt po-
ważnie podczas tego niefortunnego incydentu. - Wciąż
nie potrafiła zdecydować, czy lord jest jej autentycznie
wdzięczny, czy też, wyrażając podziękowanie, stara się je
dynie zadośćuczynić konwenansom.
- Jednak gdyby nie pani interwencja, mogłoby się nie
skończyć na kilku sińcach i skaleczonym ramieniu.
- Och, wyolbrzymia pan moje zasługi. - Lekceważąco
machnęła ręką, jakby chciała odpędzić uprzykrzoną muchę.
- Moja siostra, a także służba, mówią co innego - stwier
dził tonem równie beznamiętnym jak jego spojrzenie.
- W takim razie po prostu podziękujmy opatrzności - za
proponowała swoisty kompromis, a wyczuwając, iż lord
Greythorpe należy do ludzi, którzy cenią sobie szczerość, do
dała: - Nasze przypadkowe spotkanie przyniosło korzyść za
równo mnie, jak i panu. Gdybym nie znalazła pana na dro-
39
dze, mogłabym nie mieć okazji, by z panem porozmawiać.
- W ciemnoniebieskich oczach mignęło coś na kształt błys
ku uznania, który zgasł jednak zbyt szybko, by Annis mogła
mieć pewność, lecz i tak przyjęła to za swoje małe zwycię
stwo. Jakkolwiek było, udało jej się, choćby tylko na moment,
przebić przez tę nieprzeniknioną maskę. Może nigdy nie bę
dzie miała okazji sprawdzić, co kryje się za tą kamienną fasa
dą, ale jednego była już pewna: właściciel Greythorpe Manor
nie jest taki zimny i obojętny, za jakiego chciałby uchodzić. -
Dopiero tej nocy, kiedy leżałam w łóżku, dotarło do mnie, że
dżentelmen, który wysoko ceni sobie swoją reputację, musi
nieustannie mieć się na baczności. To samo, rzecz jasna, do
tyczy kobiet, które powinny zachować szczególną ostrożność.
Na nieroztropnych obu płci czyha wiele pułapek - ciągnęła
zapatrzona w ogień, przez co nie zauważyła zupełnie inne
go błysku, jaki na moment rozświetlił oczy wicehrabiego. -
Weźmy na przykład mnie, kobietę zupełnie obcą... Skąd pan
może wiedzieć, czy jestem na pewno tą osobą, za którą się
podaję, i szukam kontaktu z panem z całkiem konkretnych
i ważnych powodów, a nie na przykład jakąś wyrachowaną
oszustką, która pragnie zwabić pana w pułapkę dla osobi
stych i niecnych korzyści?
- Jeżeli o to chodzi, może pani być spokojna - odparł
z doskonałym spokojem, niczym nie okazując, czy dość
brutalne słowa panny Milbank go zaskoczyły. - Nie mam
żadnych wątpliwości, że jest pani panną Annis Milbank
z Shires, ufam też, że nie przybyła tu pani z jakichś nie
czystych, osobistych powodów. - Spojrzał na nią spod oka.
- Wierzę również, że choć przyjechała tu pani z własnej,
40
nieprzymuszonej woli, uczyniła to pani na wyraźną proś
bę lady Pelham, której odmówić pani nie mogła, choć za
pewne chciała.
Jest bystry, pomyślała. Siostra musiała mu przekazać
skąpe informacje, jakie od niej uzyskała, on zaś słusznie
wydedukował, że przyjechała tu z konkretnym zleceniem
otrzymanym od konkretnej osoby. Czy jednak ta wiado
mość go ucieszyła, to już całkiem inna sprawa. Annis przy
puszczała, że nie, choć starał się to ukryć.
- Tak jest istotnie, milordzie, i byłabym w stanie tego do
wieść, gdyby nie to, że wczoraj nieopatrznie odesłałam do
miasta torbę, w której były listy polecające od mojej mat
ki chrzestnej. Co więcej - dodała, kiedy nie odpowiadał
- pańskie przypuszczenia są jak najbardziej słuszne. To
prawda, że niechętnie podjęłam się tej misji.
Najwyraźniej ciekawość wzięła w końcu górę, bo prze
rwał jej ostro:
- Dlaczego?
- Ponieważ uważam, że nie jestem najodpowiedniej
szą osobą do roli mediatora. Bywam czasami, jak na gusta
niektórych, nadmiernie szczera. - Wzruszyła ramionami.
- Lady Pelham uważa jednak inaczej. Pewnie dlatego, że
przyjaźniła się z moją zmarłą matką, więc siłą rzeczy je
stem doskonale zorientowana w jej problemach.
- Panno Milbank - odezwał się lord po dłuższej chwili,
podczas której poddawał ją dalszym uważnym oględzinom
- stanowczo wolę, gdy wykłada się kawę na ławę, a nie rzecz
całą owija w bawełnę i kluczy, nim dotrze się do sedna, mo
że więc pani bez obaw odegrać swoją rolę.
41
Po tym zapewnieniu Annis bez ogródek przedstawiła
mu rozterki, którymi zadręcza się lady Henrietta Pelham.
Wyliczając powody, dla których jej matka chrzestna
uważała, iż wizyta w Greythorpe Manor byłaby w tym mo
mencie niewskazana, świadomie starała się nie dodawać
niczego od siebie. A jednak, ku jej zdumieniu, to właśnie
o jej zdanie zapytał, ledwie skończyła mówić.
- Panno Milbank - nalegał, widząc cień nieufności w jej
spojrzeniu. - Rozumiem, że nie miała pani okazji, by dobrze
poznać Draycota, nie mogę jednak uwierzyć, by nawet po tak
krótkim widzeniu nie zrobił na pani żadnego wrażenia.
Cień uśmiechu przemknął przez słodkie usta Annis, za
nim odwróciła głowę, by wbić wzrok w roztańczone pło
mienie. Przez kilka chwil jedynym odgłosem słyszalnym
w pokoju był regularny oddech Greythorpea, wtórujący
miarowemu tykaniu zegara na kominku. To właśnie wtedy
w jego umyśle zrodziło się podejrzenie, że Annis Milbank
jest z natury bardzo spokojną młodą damą.
- Intuicja podpowiada mi - powiedziała wreszcie - że
moja matka chrzestna niewiele się pomyliła w ocenie cha
rakteru tego człowieka. Jestem pewna, że pan Draycot nie
zbyt przejmuje się cudzymi uczuciami. - Znów odwróciła
głowę i spojrzała na niego tak przeciągle, że bez trudu do
strzegł ciemnozielone plamki na jej szarych tęczówkach. -
Sądzę też, że lady Pelham doskonale oceniła sytuację. Przy
musowe rozdzielenie Helen z Draycotem akurat w tym
momencie mogłoby się okazać poważnym błędem.
- Więc pani także uważa, że byłby on w stanie namówić
moją siostrę, by z nim uciekła?
42
- Moim zdaniem to wysoce prawdopodobne. - Głoś
no westchnęła. - Wczoraj wieczorem wielokrotnie przy
łapywałam się na porównywaniu Helen z waszą kuzynką
Louise. Dzielą je niespełna dwa lata, a jednak różnica jest
bardzo wyraźna. Pańskiej siostrze, w przeciwieństwie do
Louise, nie brak pewności siebie, jest też bardzo dojrzała
jak na swój wiek.
- A jednak, sądząc po tym, co mi pani powiedziała, nie
aż tak, by zdać sobie sprawę, że padła ofiarą jakiegoś cy
nicznego łowcy posagów.
- To prawda. Nie brak jej jednak innych kobiecych atry
butów - odparowała równie gładko. - Której dziewczynie,
u progu dojrzałości, nie pochlebiałaby świadomość, że sta
nowi obiekt adoracji przystojnego młodzieńca? Przecież
ten Draycot to istny adonis! Kiedy wszedł do salonu la
dy Pelham, nawet mnie dech zaparło z wrażenia, chociaż
mogę pana zapewnić, milordzie, że serce od lat nie zabiło
mi szybciej na widok przystojnej męskiej twarzy! - Może
była to sprawa migoczącego światła, ale Annis wydało się,
iż kąciki jego ust lekko drgnęły, nim podniósł rękę, by po
trzeć w zamyśleniu podbródek. - Nie będę nawet próbo
wała pana przekonać, że pańska siostra jest na tyle dorosła,
by nie potrzebować światłej porady - mówiła dalej, pod
czas gdy lord wpatrywał się nieruchomo w jakiś punkt na
dywanie. - Ufam jednak, że zdrowy rozsądek weźmie górę
i Helen w końcu przejrzy na oczy i zrozumie, kim napraw
dę jest Draycot. Życzeniem lady Pelham jest, by Helen by
ła obecna na przyjęciu, które ma się tu odbyć w kwietniu,
i by poznała swoich krewnych ze strony Greythorpeów, nie
43
zamierza jednak zdradzać się ze swoją opinią o Draycocie.
Nie chce, by Helen pomyślała, że pańskie zaproszenie zo
stało przyjęte, bo chce się ją rozdzielić z ukochanym.
- A jednak lady Pelham nalega, by Helen wyjechała na
kilka dni do Devonshire w przyszłym tygodniu.
- Moja matka chrzestna bardzo dobrze to wszystko
wymyśliła. - Annis nie ukrywała uznania dla jej taktyki.
- Musi pan pamiętać, że zaproszenie to zostało przyjęte
długo przed pojawieniem się Draycota w Bath, a tak
że zanim lady Pelham otrzymała pierwszy pański list.
Helen z początku cieszyła się, że będzie na urodzino
wym przyjęciu swojej najlepszej przyjaciółki, lecz kie
dy pojawił się Draycot i starał się wyperswadować jej
ten wyjazd, zaczęła się wahać. Na szczęście lady Pel
ham nie próbowała z nią dyskutować, bo tylko zaogni
łaby sytuację. Postąpiła inaczej, powiedziała bowiem, że
wprawdzie sama nie zamierza zmieniać planów, nato
miast Helen może oczywiście zostać, jeśli chce, ale tylko
wtedy, gdy na ten czas zamieszka u bliskich przyjaciół
lady Pelham. Skutek był taki, że Helen, wbrew prote
stom Draycota, zdecydowała się towarzyszyć ciotce do
Devonshire. Co więcej, Helen mi powiedziała, że pań
skie zaproszenie do Greythorpe Manor przyszło w czasie,
gdy poważnie się zastanawiała, czy pojechać na urodzi
ny przyjaciółki, tymczasem Draycot, który twierdził, iż
na myśl o kilkudniowej rozłące pęknie mu serce, zaczął
ją nagle gorąco namawiać na wyjazd, i to kilkutygodnio
wy, do Hampshire! Nawet zakochanej Helen wydało się
to bardzo dziwne. I lady Pelham, i ja jesteśmy zdania, że
44
ten Draycot to jakaś mętna figura - dorzuciła ze zna
czącym uśmiechem. - Musi też mieć jakieś poważne
powody, by tak bardzo się obawiać wizyty mojej matki
chrzestnej i Helen w Devonshire.
Zapadła cisza, wreszcie wicehrabia spytał:
- Czy dobrze usłyszałem, że przyjęcie urodzinowe przy
jaciółki mojej siostry ma się odbyć w Okehampton?
- Tak, milordzie.
- Aha... - Wstał i marszcząc brwi, podszedł do okna.
Ponieważ milczenie przedłużało się, Annis doszła
do wniosku, że wicehrabia uznał rozmowę za zakoń
czoną. Specjalnie się tym nie zmartwiła. Wypełniła już
powierzoną sobie misję, a dalsze nalegania mijałyby się
z celem.
- Mogę panią zapewnić, panno Milbank, że dokładnie
przemyślę to, co mi pani powiedziała, i w stosownym cza
sie przekażę swoją decyzję - odezwał się, gdy ciszę roz
darł szelest spódnic Annis, która podniosła się z krzesła.
- W końcu nie ma pośpiechu. Nie wyjeżdża przecież pani
przecież ani dziś, ani jutro.
Podeszła do drzwi, przekonana, że oboje są jednako ra
dzi, iż ta trudna rozmowa dobiegła końca, i nagle coś so
bie przypomniała. Wyciągnęła z kieszeni ciężką sakiewkę
i rzuciła ją na biurko.
- To należy do pana, prawda? Wyjęłam ją z pańskiej
kieszeni, kiedy leżał pan nieprzytomny na drodze, i zapo
mniałam oddać. - Gdy jego niebieskie oczy spoczęły na
pękatym skórzanym woreczku, nie zdołała powściągnąć
uśmiechu. - Jakakolwiek była przyczyna tego ataku na pa-
45
na, milordzie, na pewno nie był to napad rabunkowy. To
kolejna zagadka, która domaga się rozwiązania.
Poczekał, aż wyszła, i dopiero wtedy sięgnął po swoją
własność.
- Tak, panno Annis Milbank - mruknął, ważąc w ręku
sakiewkę, jakby chciał oszacować jej zawartość. - Zagadka
nie mniej intrygująca, niż pewna młoda dama, która za
trzymała moją własność jako zabezpieczenie.
Annis nie spotkała wicehrabiego aż do wieczora. Przez
większą część popołudnia panna Greythorpe oprowadzała
ją po rodzinnej rezydencji, a Louise dotrzymywała im to
warzystwa i zaśmiewała się, słuchając niezbyt pochlebnych
komentarzy Annis na temat rodzinnych portretów zdobią
cych ściany galerii.
Dlatego też, kiedy wszyscy spotkali się przed kolacją,
Annis ze zdumieniem wyczuła aurę skrępowania panują
cą w przytulnym saloniku, w którym spędziła sporą część
dnia, a to wyszywając, a to gawędząc o tym i owym, a to
słuchając całkiem niezłej gry Louise na stojącym w rogu
pokoju fortepianie.
Atmosfera stała się jeszcze bardziej sztywna, gdy wszy
scy zasiedli przy stole w niewielkiej jadalni. Annis bez tru
du odgadła przyczynę. Sarah Greythorpe, która tak goś
cinnie podejmowała ją pod swoim dachem, miała jednak
w sobie sporą dozę rezerwy. Była, podobnie jak jej brat,
niezbyt skora do rozmowy, i zapewne rodzeństwo przy
wykło spędzać wieczory w milczeniu. Niewykluczone, że
po przyjeździe Louise próbowali choć trochę zmienić swo-
46
je obyczaje, ale i tak trudno było się spodziewać, by nad
zwyczaj powściągliwa para mogła znaleźć wspólny język
z dziewczęciem. Trudności miał zwłaszcza lord, który zu
pełnie nie wiedział, jak przełamać wrodzoną nieśmiałość
młodziutkiej kuzynki.
Wiedziona współczuciem, Annis postanowiła przyjść
mu w sukurs, zwracając się bezpośrednio do Louise, a tym
samym zmuszając ją do udziału w rozmowie:
- O ile pamiętam, wspominałaś, że masz brata w Oksfor
dzie - powiedziała w nadziei, że uda jej się zobaczyć choć
by bladą kopię ożywionej dziewczyny, w której towarzy
stwie tak dobrze się bawiła tego popołudnia.
- Tak, Toma. Ostatnio napisał, że postara się mnie od
wiedzić. - Louise wyglądała na jeszcze bardziej zagubio
ną. - Ale nie sądzę, żeby to było w ten weekend.
- Raczej nie - zgodził się lord. - Tylko głupiec wybierał
by się w taką podróż, zanim stopnieją śniegi.
- Co, da Bóg, może nastąpić już wkrótce - wtrąciła
szybko Annis, zanim wicehrabia zdążył, świadomie czy
nie, jeszcze bardziej pognębić Louise. - Wtedy skończy się
wreszcie to siedzenie w domu i będziesz mogła zażywać
przejażdżek po parku.
Zgnębiona mina dziewczęcia powiedziała jej, że mimo
najlepszych intencji źle trafiła, bo Louise wyznała z wiel
kim wstydem:
- Nie jeżdżę konno. Nie lubię koni.
- Nasza kuzynka jakiś czas temu miała przykry upadek
podczas przejażdżki i złamała obojczyk - wyjaśniła Sarah.
- Dlatego boi się teraz koni.
47
- To całkowicie zrozumiałe - powiedziała współczują
cym tonem Annis. Udało jej się w ten sposób odwrócić
uwagę dziewczyny od lorda, zanim przez jego surowe obli
cze przemknął wyraz zniecierpliwienia.
Żywiła poważne obawy, że wicehrabia miał mało współ
czucia dla tych, którzy nie próbują pokonać swoich lęków.
To prawda, w jakimś stopniu podzielała jego punkt widze
nia, nie mogła jednak znieść przygnębionej miny Louise,
więc pospieszyła z dalszą pomocą:
- Nawet najlepiej ułożone konie są nieobliczalne, taką
bowiem mają naturę. Płoszą się i parskają, kiedy człowiek
się tego najmniej spodziewa, a jakby to nie wystarczyło, są
jeszcze i takie, które lubią gryźć albo deptać ludziom po
palcach. Najgorsze jednak są te, które kopią!
Musiała przyznać, że udało jej się skupić na sobie uwa
gę Louise. Nieprzyzwyczajona do tego, by ktoś zwracał się
wyłącznie do niej, dziewczyna spojrzała na nią z głębo
ką wdzięcznością. Także Sarah słuchała uważnie jej słów,
uznając pewnie za miłą odmianę, że nareszcie ktoś inny
wziął na siebie ciężar prowadzenia konwersacji. Lord rów
nież skierował wzrok w stronę Annis, lecz w jego stalowych
oczach dostrzegła podejrzliwy błysk - czyżby oznakę dez
aprobaty?
Mimo to niezrażona ciągnęła:
- Mój świętej pamięci dziadek miał konia, który uwiel
biał wierzgać. Pięknego siwego ogiera do polowań, nieulęk-
łego, lecz bezlitosnego wobec każdego nieszczęśnika, któ
remu zdarzyło się zajść go od tyłu. Oczywiście dziadek, jak
to on, postanowił wykorzystać tę jego cechę. Pamiętam, jak
48
któregoś ranka, a nie mogłam wtedy mieć więcej niż dzie
sięć lat, odwiedził nas sąsiad, niejaki McGregor. Znając je
go chciwość, dziadek skusił go bez trudu, rzucając na zie
mię złotą gwineę w zasięgu końskich kopyt. Do dziś nie
wiem, jak to możliwe, że ten biedak nie wylądował głową
w błocie.
- Z pani dziadka musiał być niezły żartowniś, panno
Milbank - rzucił sucho lord Greythorpe.
Natomiast jego zdrajczyni siostra bezskutecznie usiło
wała stłumić chichot, młoda kuzyneczka też nie kryła roz
bawienia.
- Owszem, potrafił być niezłym hultajem, kiedy mu
w duszy zagrała fantazja - przyznała Annis. - Da pan wia
rę, że kiedy miał czternaście lat, uciekł ze szkoły i przez
wiele miesięcy jeździł po całym kraju z trupą wędrownych
artystów?
- Wielkie nieba! - wykrzyknęła wstrząśnięta Sarah. -
Co też go opętało? Przecież mogło mu się Bóg wie co
przydarzyć!
- Z pewnością niejedno mu się przydarzyło. - Annis po
kiwała głową. - Dziadek zawsze twierdził, że przez tych kilka
miesięcy nauczył się więcej niż przez całą resztę życia. Mu
szę przy tym zaznaczyć, że dzięki tej ucieczce dopiął swego.
- Uśmiechnęła się na. widok uniesionych brwi wicehrabiego.
Czyżby w ten sposób wreszcie raczył wyrazić zainteresowa
nie jej opowieścią? - Ojciec mojego dziadka przeznaczył go
do stanu duchownego, marzył, by syn zrobił karierę, z czasem
został biskupem. Był to kompletny nonsens, bo trudno wyob
razić sobie kogoś, kto mniej nadawałby się na pasterza złak-
49
nionych prawdy o Bogu owieczek... - Znów uśmiechnęła się
lekko. - Kiedy więc syn marnotrawny wreszcie się odnalazł,
do tego zdrów i cały, jego rodzice tak się uradowali, że z tego
szczęścia pozwolili mu wstąpić do marynarki. Postawili tyl
ko jeden warunek - musi najpierw skończyć szkoły. Niestety
nie zdołał ziścić swych marzeń o bezkresnych wodnych prze
strzeniach, gdyż los stanął temu na przeszkodzie. Jego star
szy brat zmarł podczas epidemii ospy i dziadek musiał zająć
się majątkiem. Trzeba mu przyznać, że jako właściciel ziem
ski bardzo poważnie traktował swoje obowiązki. Nigdy jed
nak nie zapomniał tego, czego się nauczył podczas tych kilku
miesięcy spędzonych wśród handlarzy koni, Cyganów i akro-
batów. Po kolacji - dorzuciła, zwracając się znów do Louise
- pozwolę sobie zademonstrować państwu pewną sztuczkę,
której nauczył się w trakcie tej grzesznej eskapady.
Trudno powiedzieć, co było przyczyną, że Louise tak
szybko uporała się z kolacją. Może posiłki w obecności su
rowego lorda były dla niej uciążliwe, a może rzeczywiście
była ciekawa, czego nauczył się Josiah Milbank w tym krót
kim okresie burzliwej młodości. W każdym razie nie mi
nęło wiele czasu, a już Annis wracała wraz z paniami do
saloniku, a w ślad za nimi, o dziwo, podążył również lord
Greythorpe. Czy dlatego, że czuł się w obowiązku pełnić
honory pana domu nawet wobec osoby całkiem obcej, czy
też chciał mieć oko na wszystko, tego także nie sposób by
ło odgadnąć.
Gdy uprzątnięto ze stołu filiżanki po herbacie, Dun-
ster, który zawsze był pod ręką, dostarczył Annis potrzeb
ne przedmioty, by mogła zademonstrować swoją sztuczkę.
50
Choć pewnie by wolała, żeby trzy porcelanowe kubki, które
majordomus postawił przed nią na stole, nie były tak kosz
towne i kruche, już po chwili w skupieniu zaczęła nama
wiać panie, by sięgnęły do sakiewek.
- Oto doskonały przykład na to, jak zwinna ręka mo
że oszukać oko - mruknął lord, patrząc na systematycznie
rosnący stos monet przy łokciu Annis. - Albo jak nieroz
tropnie można tracić pieniądze - dodał nieszczególnie roz
bawiony, ale i bez wyraźniej nagany w głosie.
Podniosła trzymany w prawej ręce porcelanowy kubek,
odsłaniając mały kamyk, wobec czego Sarah i Louise mu
siały po raz kolejny dorzucić garść drobniaków na stosik.
- Nie upadajcie na duchu, moje panie - pocieszyła je
radosnym tonem. - Pamiętajcie, że wszystko to dzieje się
w zbożnym celu. Liczę na to, że wrzucicie moją wygraną
do skarbonki na ubogich, bo choć nic na to nie wskazuje,
aby śniegi miały szybko stopnieć, wątpię, czy zostanę tu na
tyle długo, by móc to zrobić osobiście podczas niedzielne
go nabożeństwa.
Gdy nikt nie odpowiedział, Annis podniosła wzrok i zo
baczyła, jak uśmiech znika z twarzy Sarah, a Louise wyglą
da na kompletnie zdruzgotaną. Trzeba przyznać, że jej to
trochę pochlebiło. Nie sposób było jednak odgadnąć, co
sądzi lord o jej rychłym wyjeździe, gdyż wyraz twarzy miał
jak zwykle nieprzenikniony, podobnie jak spojrzenie, któ
rym taksował ją spod przymkniętych powiek.
- A pan nie spróbuje szczęścia? - Potrząsnęła zachęca
jąco kubkiem.
- Nie mam nic przeciwko grom hazardowym, panno
51
Milbank, ale nie jestem aż tak naiwny, żeby brać udział
w takich, w których nie widzę nawet cienia szansy na wy
graną. Gdybyśmy tak zagrali w pikietę, to co innego. - Spoj
rzał na nią wyzywająco.
Para uroczych dołeczków przyozdobiła policzki Annis,
a potem szelmowski uśmiech opromienił jej śliczne usteczka.
- Pan mnie zdumiewa! Jest pan gotów zaryzykować par
tyjkę z osobą, która od kolebki pobierała nauki u arcymi-
strza szachrajstwa i zna pewnie co najmniej tuzin karcia
nych sztuczek?
Była to jawna prowokacja, mimo to lord wstał, podszedł
do karcianego stolika, wyjął z szufladki nową talię kart, po
czym gestem zaprosił Annis, by się do niego dosiadła.
Zawahała się, ale w końcu uległa, przekonana, że ma ja
kieś powody, by ją na kilka chwil odciągnąć od reszty to
warzystwa. Nasunęło jej się nawet podejrzenie, że zamie
rza poddać ją jakiejś próbie. Wszystko stało się jasne, gdy
nieoczekiwanie zaproponował zmianę pikiety na inną grę,
wymagającą znacznie większych umiejętności.
Już po chwili okazało się, że lord jest doskonałym gra
czem, nie tylko bystrym, ale i, co znacznie ważniejsze, nad
zwyczaj opanowanym. Umiarkowane sumy przechodziły
z rąk do rąk, a gdy wieczór zbliżał się ku końcowi, wygrane
i przegrane były po obu stronach mniej więcej jednakowe.
- Moje wyrazy uznania, panno Milbank. Okazała się pa
ni godnym przeciwnikiem - powiedział, gdy chciała wstać,
by dołączyć na moment do pań, zanim uda się na spoczy
nek. Patrzył na nią przez chwilę z cieniem uśmiechu na us
tach, po czym dodał: - Mając na uwadze to, co nam pani
52
opowiedziała o swoim dziadku, a także to, że ów szacow
ny dżentelmen wprowadzał panią w arkana sztuk rozmai
tych, byłbym zdumiony, gdyby nie otrzymała pani konkret
nych instrukcji, jak ograć do suchej nitki swojego bliźniego.
Zresztą wspomniała o tym pani, mówiąc o tuzinie szachraj-
skich sztuczek, których dziadek panią nauczył. - Znów pa
trzył na nią z wielką uwagą. - Zarazem jednak zdumiony
byłbym, gdyby kiedykolwiek użyła pani tych niecnych spo
sobów dla pozyskania osobistych korzyści.
- Widzę, że zdążył mnie pan dobrze poznać. - Gdy Annis
podniosła wzrok, zobaczyła, o cudzie, że lord się uśmiecha!
Ten jakże niespodziewany widok wytrącił ją kompletnie
z równowagi. Nigdy by się, oczywiście, nie przyznała do
lekkiej zadyszki czy przyspieszonego tętna, poczuła jednak,
jak coś w niej drgnęło. Uczucie to było dla niej zupełną no
wością, dlatego nie potrafiła go opisać.
Patrząc na uśmiechniętego lorda Greythorpe a, nie mogła
oprzeć się refleksji, że choć może nigdy nie trafi on na listę
najprzystojniejszych mężczyzn, jakich znała, z tym uśmie
chem znajdzie bez trudu miejsce pośród tych niezwykłych. I,
była pewna, takich, o których niełatwo zapomnieć.
Rozdział czwarty
Gdy rankiem czwartego dnia Annis obudziła się w luk
susowym łożu z baldachimem, stwierdziła, że w nocy za
częła się odwilż.
Nie zdziwił jej wcale łagodny szum wody w rynnach ani
widok kropelek topniejącego śniegu spływających wartkimi
strumykami po szybach. Doktor Prentiss, któremu udało
się pokonać głębokie zaspy, dotarł wreszcie poprzedniego
popołudnia ze spóźnioną wizytą do Manor. Po dokład
nym zbadaniu wicehrabiego, którego znalazł w doskonałej
kondycji, dołączył do pań w saloniku, by obwieścić wszem
i wobec, że podczas podróży do Manor miał okazję stwier
dzić, iż temperatura zdecydowanie się podniosła. Powie
dział też, że byłby wielce zdziwiony, gdyby wkrótce nie za
częła się odwilż.
Annis, chociaż nie miała zwyczaju ferować pochopnych
sądów, polubiła poczciwego doktora prawie natychmiast.
Sumienny i stanowczy, a zarazem łagodny, potrafił uspoko
ić nawet najbardziej nerwowego pacjenta. Przypominał jej
pod tym względem ojca, dlatego wcale się nie zdziwiła, gdy
54
meteorologiczna prognoza doktora okazała się trafna. Co
ją natomiast zdumiało, to przykre uczucie zawodu związa
ne z tym, że nie ma już żadnych powodów, by przedłużać
wizytę w Manor.
- Och, Dish! - powiedziała, zwracając głowę ku drzwiom,
w których stanęła jej pokojowa i wierna towarzyszka. - My
ślę, że pora się pakować.
- Nic nie stoi na przeszkodzie, by wyjechać do miasta
jeszcze dziś przed południem, panienko. - Disher posta
wiła dzbanek z gorącą wodą na umywalce. - Stajenny po
wiedział mi, że wszystkie drogi są przejezdne, możemy za
tem śmiało ruszać.
- To dobra wiadomość - przekonująco skłamała Annis,
która nie miała zamiaru okazywać po sobie, jak bardzo
martwi ją perspektywa wyjazdu z Manor, tym bardziej że
wciąż nie potrafiła odgadnąć przyczyny tego nagłego przy
pływu melancholii.
- Mam zadzwonić, żeby przynieśli śniadanie, panienko?
- Szczerze mówiąc, wolałabym zjeść w saloniku. Słysza
łam jednak, że lord woli spożywać swój pierwszy posiłek
w wypróbowanym przez lata, to znaczy tylko swoim, to
warzystwie. Może więc lepiej uszanować jego fanaberie,
zwłaszcza że już wkrótce będę zmuszona po raz kolejny
skorzystać z jego uprzejmości i poprosić go, by dał nam.
powóz, który nas odwiezie do miasta.
- Sądzi panienka, że mógłby odmówić?
- Gdybyś zadała mi to pytanie zaraz po tym, jak prze
czytałam jego arogancki list do lady Pelham, skłonna była
bym przypuszczać, że istnieje spore prawdopodobieństwo,
55
iż tak właśnie by postąpił, teraz jednak mogę z ręką na ser
cu powiedzieć, że absolutnie nie. - Skubiąc mimowolnie
narzutę, Annis snuła dalej rozważania nad charakterem
lorda Greythorpea: - Jestem pewną, że jedynie garstka
wybrańców, których łaskawie zaliczył do swoich najbliż
szych przyjaciół, ma ów rzadki przywilej znać lorda na
prawdę, niemniej podczas naszego pobytu w Greythorpe
Manor miałam okazję przekonać się, że wicehrabia ani na
jotę nie przypomina tego surowego, pozbawionego poczu
cia humoru, wręcz odpychającego ekscentryka, jakim się
wydaje na pierwszy rzut oka. Choć oczywiście ma w sobie
sporo owej ekscentryczności, to z całą pewnością jest męż
czyzną inteligentnym, który rzadko działa bez zastanowie
nia. Myślę, że tylko głupiec nie doceniłby jego zalet. Nie
było też dla mnie żadnym zaskoczeniem, że w gniewie po
trafi być naprawdę bezwzględny. Przede wszystkim jednak,
o czym nigdy nie należy zapominać, jego lordowska mość
jest dżentelmenem z krwi i kości. Nie może znieść widoku
damy w opałach i nie zostawi jej bez pomocy. Nie ma naj
mniejszych powodów do obaw, że przyjdzie nam wracać
do miasta na piechotę.
Choć Annis była głęboko przekonana, że trafnie oceni
ła charakter lorda, na ile to oczywiście było możliwe po tak
krótkiej znajomości, wcale nie zdziwił jej marsowy wyraz
jego twarzy, gdy niespełna godzinę później zebrała się na
odwagę i niezapowiedziana wślizgnęła się do jego sanktu
arium. Lord cenił sobie bowiem wysoko prywatność, co
więcej, nie tylko podczas śniadania z lubością kontento-
56
wał się wyłącznie swoim towarzystwem. Zwykł spędzać
większość czasu w samotności. Annis oczywiście nie wi
działa w tym nic nagannego, jego gusty, jego wybór, i jako
gość nigdy nie ośmieliłaby się przeszkodzić mu w pracy czy
swobodnych dumaniach, usprawiedliwiała ją jednak wy
raźna i nagląca potrzeba.
- Wybaczy pan, że pana niepokoję, milordzie - powie
działa, osuwając się na krzesło po drugiej stronie biurka,
gdy zaskoczony podniósł się, by ją powitać krótkim skinie
niem głowy. - Chciałam jednak porozmawiać z panem jak
najprędzej. Ufam, że nie ma mi pan tego za złe.
Wicehrabia usiadł z powrotem za biurkiem, odłożył list,
który właśnie czytał, i okazał się na tyle uprzejmy, by obda
rzyć ją całą swoją uwagą. Minę miał jednak nadal surową i,
prawdę mówiąc, niezbyt zachęcającą.
- Czynię to bardzo niechętnie - mówiła dalej - ale zmu
szona jestem poprosić pana o kolejną przysługę, a miano
wicie, by zechciał pan dać nam powóz, który odwiózłby
mnie oraz moją pokojową do miasteczka. Biorąc po uwagę
korzystną zmianę pogody, nie widzę już powodu, dla któ
rego miałybyśmy dłużej nadużywać gościnności zarówno
pana, jak i pańskiej siostry.
- Nie może tu być mowy o żadnym nadużywaniu goś
cinności - energicznie zaprzeczył ku wielkiemu zdumie
niu Annis, po czym, konfundując ją jeszcze bardziej, dodał:
- Czy pani prośba o powóz nie jest nieco przedwczesna,
a tym samym, jeśli wolno mi tak powiedzieć, pochopna?
Miała pani przecież konkretny powód, aby tu przyjechać,
panno Milbank.
57
- Ależ milordzie - rzuciła wielce zaskoczona - przecież...
Och, proszę mówić dalej.
- Wybaczy pani, ale wnosząc z pani zachowania, docho
dzę do wniosku, że uznała pani swą misję nie tylko za za
kończoną, ale również za zakończoną pełnym sukcesem,
mnie zaś, zgodnie z tym scenopisem, nie pozostaje nic in
nego, jak tylko ochoczo przychylić się do życzeń lady Pel-
ham w kwestii terminu wizyty mojej siostry przyrodniej.
Musiała przyznać, że jego szczerość, choć mocno sarka
styczna, zrobiła na niej wrażenie. Podobnie jak ona, lord
nie lubił bawić się w gładkie słówka, stanowczo wolał sta
wiać sprawę jasno. Rzeczywiście postąpiła zbyt pochop
nie. Mając go jako człowieka rozsądnego, czy raczej unika
jącego niepotrzebnych konfliktów, uznała tym samym za
pewnik, iż zadośćuczyni życzeniu lady Pelham i nie będzie
chciał narzucać jej swojej woli. Jak się jednak okazało, mu
siał mieć jakieś inne cele na widoku, które niestety były jej
nieznane.
- Istotnie, posunęłam się zbyt daleko w swoich przy
puszczeniach - stwierdziła spokojnie. - Skoro jednak jest
nie tak, jak myślałam, nie sądzę, bym mogła jeszcze coś
zrobić, co wpłynęłoby na zmianę pana stanowiska, tak więc
mój dalszy pobyt w Greythorpe Manor nie przyniósłby już
pożytku ani panu, milordzie, ani mnie.
- Mylisz się, moja droga - odparował gładko. - Twój dal
szy pobyt, Bóg mi świadkiem, posłuży bardzo pożytecz
nemu celowi.
Annis, choć zaskoczona tym oświadczeniem, nie omiesz
kała dostrzec tego samego dziwnego uśmieszku, jaki zdarzy-
58
ło jej się parokrotnie widzieć na jego twarzy, gdy wieczorami
grali w karty. Czy rozbawiło go jej zmieszanie, którego nie by
ła w stanie ukryć? Tego nie potrafiła powiedzieć. Postanowiła
jednak wyjaśnić od razu wszelkie wątpliwości:
- Mogę zapytać, na jakiej podstawie pan tak sądzi?
Podniósł się zza biurka i podszedł do tego samego okna,
przy którym stał podczas ich poprzedniego spotkania w tym
pokoju. Trzeba przyznać, że posturę miał imponującą, mi
mo to, ku zdumieniu Annis, nigdy jej nie onieśmielał. Wręcz
przeciwnie, ujmowały ją jego spokój i godność, zdawały jej się
kojące i dziwnie znajome, przywodząc nieodparcie na myśl
aurę, która otaczała jej świętej pamięci matkę.
Lord spojrzał na nią, a potem powoli, starannie ważąc
słowa, powiedział:
- Pozwoli pani, że zacznę od spraw dotyczących mo
jej siostry przyrodniej. Nie zamierzam udawać, że cieszy
mnie obecna sytuacja, nie mogę też ż ręką na sercu po
wiedzieć, bym w pełni popierał metodę, za pomocą której
lady Pelham ma nadzieję rozwiązać problem nierozsądne
go zadurzenia mojej siostry. Doceniam jednak jej intencje
oraz wiarę, że działa w najlepszym interesie Helen, której
charakter z pewnością zna dogłębnie, to nie podlega żad
nej dyskusji. Z tego też powodu nie zamierzam w tej spra
wie podejmować żadnej interwencji czy wywierać jakich
kolwiek nacisków, mógłbym bowiem bardziej zaszkodzić
niż pomóc.
- Zapewniam pana - z ulgą stwierdziła Annis - że nie
będzie pan żałował swojej decyzji.
- Ufam, że racja jest po pani stronie - odparł, sadowiąc
59
się znów za biurkiem i spoglądając jej głęboko w oczy. -
Chciałbym, żebyśmy dobrze się zrozumieli, panno Mil-
bank, dlatego powiem wprost: w przeciwieństwie do pani
nie znam zbyt dobrze lady Pelham, ale też nigdy nie słysza
łem nic, co mogłoby ją w jakikolwiek sposób zdyskredyto
wać. Wprost przeciwnie, dochodziły do mnie nad wyraz
pochlebne opinie. Pani matka chrzestna od lat przykład
nie żyje we wdowieństwie otoczona powszechnym szacun
kiem, a nawet admiracją wielu zacnych ludzi. Musiałaby
jednak być istotą nadludzką, wręcz nie z tego świata, by nie
posiadać żadnych wad. Zgadza się pani ze mną w tej kwe
stii, panno Milbank? - Spojrzał na nią przenikliwie.
Annis nie przejęła się tym przewiercającym ją spojrze
niem. Sztuczka była może i dobra, ale nie na nią: najpierw
uśpij czujność, potem nagle posiej wątpliwość i spraw, by
delikwent poczuł się jak na przesłuchaniu.
Uśmiechnęła się lekko.
- Milordzie, ma pan całkowitą rację, nikt z nas nie jest
bez wad. W każdym razie nikt, kogo poznałam w mym
krótkim życiu. - Spojrzała na niego z wymowną kpiną,
a potem dodała tonem zwierzenia: - Ja również nie jestem
od nich wolna, wyznam panu w zaufaniu. - Spoważniała.
- Są jednak wady i wady, milordzie. Co zatem pan sugeruje
w związku z lady Pelham?
Wicehrabia zadumał się na chwilę. Taka szermierka
słowna wcale mu nie odpowiadała, tym bardziej że rezo
lutna i zadziorna panna Milbank, w której uczciwość zresz
tą nie wątpił, prowokowana do takiej gry, mogłaby mu nie--
jednego figla spłatać.
60
Znów nieznacznie się uśmiechnął.
- Droga Annis, proponuję, byśmy porzucili te prztycz
ki i ukłucia, zabawne, przyznaję, lecz odwodzące od istoty
rzeczy. Mówmy wprost co i jak, zgoda?
- Zgoda, milordzie.
- Zatem do rzeczy. Jak już mówiłem, mimo dochodzą
cych do mnie pochlebnych opinii o lady Pelham, nie zna
jąc tej damy zbyt dobrze, muszę zachować rozsądną ostroż
ność. Dlatego właśnie zastanawiam się, czy jej niechęć do
złożenia mi dłuższej wizyty wynika wyłącznie ze szczerego
przekonania, że działa dla dobra mojej siostry. Bo może
jest to także z jej strony prowokowanie faktów dokonanych,
czyli dążenie do dalszego sprawowania opieki nad Helen
bez żadnej ingerencji z zewnątrz.
- Świetnie rozumiem pana zastrzeżenia, milordzie,
w każdym razie zrozumiałam je teraz, kiedy je pan
wyłuszczył. Skoro więc pan mnie pyta, czy lady Pelham
jest niezadowolona, że został pan prawnym opieku
nem Helen, mogę powiedzieć tylko tyle: podczas moje
go u niej pobytu nic takiego mi nie mówiła. I to jest
fakt. Natomiast jeśli interesują pana moje odczucia, to
odniosłam wrażenie, że ucieszyły ją dowody pańskiego
zainteresowania losem siostry, co jest całkiem zrozumia
łe z uwagi na powikłane losy jej rodziny.
- Zaiste, bardzo powikłane... Lecz teraz wiele się zmie
niło, panno Milbank. Chciałbym zatem wiedzieć, czy He
len została poinformowana, jaki jest zakres mojej nad nią
władzy?
- Na razie nie, i przyznam, milordzie, że sprawa nie jest
łatwa. Na mnie samą wiadomość ta spadła jak grom z jas
nego nieba, dlatego też mogę sobie wyobrazić, co poczuje
Helen, kiedy się o tym dowie. Pozwolę sobie jednak pana
zapewnić, że ukrywając przed nią prawdę, lady Pelham nie
zrobiła tego umyślnie, powodowana złą intencją. Po pro
stu była przekonana, że postąpi pan w tym względzie tak
samo jak pański ojciec, czyli wykaże całkowity brak zain
teresowania, i faktyczną opiekunką pozbawionej rodziców
Helen nadal pozostanie ona. A przez te wszystkie lata spra
wowała ten obowiązek z wielkim sercem i mądrością. He
len, jak całe otoczenie, była przekonana, że tak będzie aż
do jej zamążpójścia, jednak w obliczu podjętych przez pa
na kroków lady Pelham bezwzględnie zamierza powiedzieć
o tym swej siostrzenicy, pragnie jedynie wybrać najstosow
niejszy moment.
- Widzę, że darzy pani swoją matkę chrzestną wielkim
szacunkiem, panno Milbank. Nie tylko w tej rozmowie po
twierdza to pani każdym swoim słowem.
- To niewątpliwie najbardziej światła ze znanych mi ko
biet, obdarzona nie tylko rozumem, ale i sercem, a przy
tym niezwykle uczciwa i słowna, niezależnie od okoliczno
ści. Zapewniam pana, że ma szczery zamiar przywieźć tu
Helen pod koniec marca, żebyście się mogli poznać przed
planowanym przyjęciem.
Zapadła cisza, podczas której lord przyglądał się Annis
uważnie. W końcu doszła do wniosku, że wszystko zostało
powiedziane i już miała wstać, gdy nagle się odezwał:
- Myślę, że zgodnie z umową była pani ze mną szczera,
panno Milbank, więc i ja odpowiem równie szczerze. Ist-
62
nieje kilka powodów, dla których życzę sobie poznać moją
przyrodnią siostrę. Mam tu na myśli również korzyść, jaką
z naszych bliższych kontaktów może odnieść Sarah.
- Sarah? Nie rozumiem, jaki jest jej związek z tą sprawą.
- Otóż jest. Nie mogło ujść pani uwagi, że moja starsza
siostra jest osobą zamkniętą w sobie, wręcz introwertyczką.
Źle to rzutuje na jej życie, niestety... Pomyślałem więc, że
tych kilka tygodni, podczas których mogłyby się lepiej po
znać, zanim zjedzie reszta rodziny, byłoby z korzyścią dla
nich obu. - Westchnął cicho, po czym wbił wzrok w syg
net na prawym ręku. - Jednak muszę przyznać, że wbrew
moim nadziejom pobyt naszej młodej kuzynki nie okazał
się oszałamiającym sukcesem. Nie musi mi pani mówić, że
moja siostra oraz Louise mają mało z sobą wspólnego i że
choć Sarah jest do niej przywiązana, to niezbyt sobie radzi
we wzajemnych relacjach. Po prostu konieczność zabawia
nia Louise bywa dla niej bardzo kłopotliwa. Może więc je
stem w błędzie, licząc na to, że Sarah i Helen znajdą wspól
ny język?
- Pamiętajmy, że przez wiele lat były z dala od siebie,
choć nie z własnej winy. - Cóż mogłaby jeszcze dodać? Wi
cehrabia wyraźnie oczekiwał pełniejszej odpowiedzi. - Mi
lordzie, powiem wprost, to nie jest łatwa sprawa. Chodzi
nie tylko o różnicę wieku, ale i charakterów. Mimo wszyst
ko należy mieć nadzieję, że w końcu znajdą wspólny ję
zyk, choć to z pewnością potrwa. Potrzebny jest czas, za
nim zrodzi się między nimi siostrzana więź.
- Właśnie tak, panno Milbank! A czas nie jest, niestety,
moim sprzymierzeńcem. - Znów przeszył ją wnikliwym
63
spojrzeniem szafirowych oczu. - W przeciwieństwie do
opatrzności. To ona przywiodła na mój próg kogoś, kto...
- Urwał, potrząsając głową, i po raz pierwszy w jej obecno
ści uśmiechnął się z ironicznym rozbawieniem. - Kogoś,
kogo Bóg pobłogosławił niezwykłą umiejętnością komu
nikowania się z ludźmi, dzięki czemu pozbywają się, przy
najmniej częściowo, swoich zahamowań. Nie można nie
zauważyć, że pani obecność w naszym domu, panno Mil-
bank, okazała się dla nas wszystkich zbawienna. W sobie
tylko znany sposób, niby nie czyniąc wiele, a jednak doko
nując prawie cudu, przerzuciła pani most nad przepaścią
pomiędzy moją siostrą a Louise, skutkiem czego atmosfera
zrobiła się znacznie przyjemniejsza.
Annis nie mogła sobie przypomnieć, by kiedykolwiek
komplementowano ją w takich słowach, więc choć jej to
istotnie pochlebiało, przeczuwała, że musi być jakiś powód
tych niepohamowanych pochwał.
Tak też było w istocie, bo wicehrabia dodał po chwili:
- Jeżeli to możliwe, pragnąłbym utrzymać tę miłą at
mosferę. Przede wszystkim, ze względu na Sarah, którą
w najbliższych tygodniach czeka mnóstwo pracy w związ
ku z przygotowaniami do uroczystych urodzin naszej bab
ki. Sama więc pani rozumie, że bardzo by ją to odciążyło,
gdyby miała przy sobie kogoś, kto pomógłby jej zabawiać
Louise. - Lord znowu się uśmiechnął, weselej niż kiedykol
wiek. - Nie jest to może najbardziej eleganckie zaproszenie,
jakie zdarzyło się pani otrzymać, panno Milbank, ale chcę
być z panią równie szczery jak pani wobec mnie. Zapro
szenie to nie jest jedynie uprzejmym gestem z mojej strony,
64
mam bowiem konkretne powody, dla których życzyłbym
sobie, żeby pani tu została. Tylko, broń Boże, proszę nie
myśleć, że jest mi pani coś winna. Nic podobnego. Może
pani być pewna, że bez względu na pani decyzję nie będę
się domagał, by Helen spędziła z nami tych kilka najbliż
szych tygodni.
Patrzył na Annis jeszcze przez chwilę, a potem nagle
wstał i podszedł do okna, by, jak przypuszczała, upajać się
widokiem swoich rozległych włości. Ona tymczasem była
w głębokiej rozterce. Z jednej strony nie umiała zdecydo
wać, czy rozsądnie byłoby zostać, zwłaszcza na tak długi
czas. Z drugiej zaś nie mogła pojąć, skąd w ogóle te waha
nia, skoro jeszcze niedawno myśl, iż nie ma już żadnych
powodów, by przedłużać wizytę w Manor, budziła w niej
uczucie głębokiego zawodu. Te rozterki, ten brak zdecydo
wania, to przecież takie do niej niepodobne!
Lord znów zaczął mówić:
- Oczywiście rozumiem, że może pani mieć pewne zobo
wiązania w Leicestershire, które uniemożliwiają pani prze
dłużenie pobytu, nie będę więc nalegał. Zechce pani jednak
wyświadczyć mi ten zaszczyt i dać sobie dzień lub dwa do
namysłu. Ja w tym czasie załatwię kwestię wydatków, jakie
pani poniosła w związku z rezerwacją pokojów w zajeździe,
dopilnuję też, by bezzwłocznie przywieziono tu resztę pani
rzeczy. Tyle przynajmniej mogę zrobić w rewanżu za przy
sługę, jaką mi pani wyświadczyła swoim przyjazdem.
Nie słysząc żadnej odpowiedzi, wicehrabia odwrócił się
w samą porę, by dostrzec intrygujące spojrzenie prześlicz
nych szarozielonych oczu.
65
- Brak kategorycznej odmowy pozwala mi mieć nadzie
ję, że mogę liczyć na pani towarzystwo bodaj przez następ
ny tydzień?
- Tydzień z całą pewnością - zgodziła się w końcu Annis,
odrywając wzrok od wyimaginowanej plamy na ścianie. -
Będę przynajmniej miała okazję zaspokoić to, co niektórzy
piętnują jako moją nienasyconą ciekawość.
- Hm, nie rozumiem... Mogłaby pani przybliżyć mi tę
kwestię, panno Milbank?
- Zamierzam wrócić na to miejsce, gdzie pana trzy dni
temu znalazłam. Może uda mi się natrafić na coś, co pomo
że nam zidentyfikować napastnika.
- Przypuszczam, że ślad po nim zaginął. - Lord wzruszył
ramionami, ewidentnie niezainteresowany tą sprawą. - Ale
skoro planuje pani podjąć śledztwo, dotrzymam pani towa
rzystwa. Mówiąc prawdę, będę na to nalegał, na wypadek
gdyby ten łajdak kręcił się po okolicy, co zresztą wydaje mi
się mało prawdopodobne. Czy może pani być gotowa po
wiedzmy za... godzinę? Proponuję pojechać moim wolan
tem, chyba że będzie pani zbyt zimno w otwartym powozie
o tej porze roku?
- Wręcz przeciwnie, to idealny pomysł! - zapewniła go
bez wahania. - Dzięki temu będę miała lepszy widok.
Po tych słowach Annis niezwłocznie wróciła do swoje
go pokoju, gdzie z miejsca powiadomiła pokojową o zmia
nie planów.
- Zostajemy, panienko? A po co? - zapytała Disher z po
ufałością dozwoloną jedynie oddanym, wiernym sługom.
- Przecież od samego początku była panienka przeciwna
66
pomysłowi, żeby tu przyjechać. Myślałam, że panienka
z radością stąd wyjedzie.
- Też tak myślałam, ale prawda jest taka, że kiedy się dziś
rano obudziłam i zobaczyłam, że nie mam już powodów
żeby tu dłużej zabawić, poczułam się potwornie zawiedzio
na. - Rozejrzała się po pokoju. Jakość materii, z której wy
konano portiery oraz baldachim nad jej łóżkiem, mówi
ła sama za siebie. Orzechowe meble wyszły niewątpliwie
spod ręki najlepszych rzemieślników, zaś tapety oraz dy
wany dobrano bez oglądania się na koszta. Lecz nie luksu
sy i bogactwa miały dla niej znaczenie, sprawa była głęb
szej natury. - Spójrz wokół siebie, Dish. Ta sypialnia musi
być ze cztery razy większa od tej w moim domu, meble
i całe wyposażenie pochłonęły majątek, powinnam więc al
bo tym się zachwycać w płochym uniesieniu, albo czuć się
onieśmielona zbyt wysokimi progami, tak czy siak nie być
w zgodzie z sobą. A jednak wcale nie mam wrażenia, bym
była tu nie na miejscu. Niemal od momentu, kiedy zna
lazłam się w Greythorpe Manor, czułam się bardzo swo
bodnie nawet w tych salonach umeblowanych z wielkim
przepychem, używanych wyłącznie przy szczególnych oka
zjach. Przyznam szczerze, że tego nie rozumiem! - Potrząs
nęła głową. - Wiem, że jestem córką dżentelmena i przy
wykłam do wszelkich wygód, ale doskonale zdaję sobie
sprawę z ogromnej różnicy pomiędzy wygodami a wielko-
pańskim luksusem. A jednak nie czuję się ani trochę skrę
powana. .. Czuję się... jak u siebie w domu.
Pokojowa wzruszyła ramionami.
- Jeśli się zastanowić, nic w tym dziwnego, panienko An-
67
nis. Jest panienka przecież córką swojej matki i potrafi pa
nienka docenić to, co w życiu najlepsze. Ma to panienka we
krwi. Nie można zaprzeczyć, że to bardzo elegancki dom,
nie dorównuje jednak rezydencji, w której wychowała się
świętej pamięci matka panienki, przynajmniej pod wzglę
dem wielkości, bo Tavistoke Court jest ze trzy razy większy
od Greythorpe Manor.
- Muszę ci wierzyć na słowo, Dish, jako że wątpię, bym
kiedykolwiek została zaproszona do tej imponującej rezy
dencji - odparła Annis, a po namyśle dorzuciła: - Prawdę
mówiąc, to poza naleganiami lady Pelham, również cieka
wość, jak wygląda życie tej sfery, skłoniła mnie do przyjaz
du. Chciałam czegoś więcej niż tylko obejrzeć dom podob
ny do tego, w jakim wychowała się moja matka. Oczywiście
nawet mi przez myśl nie przeszło, że dane mi będzie korzy
stać z takich luksusów przez tyle dni.
Poczciwa pokojowa obrzuciła ją zatroskanym wzrokiem.
- To całkiem zrozumiałe, panienko, ale lepiej, żeby pa
nienka nie zagustowała za bardzo w tych ekskluzywnych
warunkach.
- Nie martw się, Dish, jestem zbyt wielką realistką, by się
oszukiwać. Powody, dla których lord życzy sobie, żebym tu
została, są szlachetne, jeśli nawet nie do końca eleganckie,
jak to sam przyznał. Uważa mianowicie, że moja obecność
będzie korzystna dla lady Sarah i Louise, natomiast on nie
jest mną absolutnie zainteresowany.
Disher nie była jednak wcale przekonana, by jej uro
cza młoda pani, która od maleńkości zadziwiała bystroś
cią, z czasem zaczęła wykazywać nadzwyczajne zdolności
68
w ocenie ludzkich charakterów, a jej przewidywania z regu
ły były trafne, musiała w każdym wypadku mieć rację.
Lojalna pokojowa nie była jedyną osobą spośród służ
by, która tego dnia zastanawiała się nad intencjami lorda
Greythorpe'a. Wilks, najstarszy służący we dworze, myślał
o tym od chwili, gdy po raz pierwszy zobaczył młodą damę,
która zajęła się rannym wicehrabią. Już samo to wystarczy
ło, by Wilks spoglądał życzliwym okiem na pannę Milbank,
teraz jednak, patrząc, jak lekkim krokiem przemierza dzie
dziniec przed stajnią, musiał przyznać, że to całkiem nie
brzydka młoda dama, której suta, oblamowana futrem pe
leryna musi, jak podejrzewał, ukrywać szczupłą i kształtną
figurę. Mimo to nie mógł z ręką na sercu powiedzieć, by
dama ta była w guście jego pana.
Wilks, podobnie jak Dunster, był oddanym sługą.
U Greythorpeów przesłużył prawie całe życie i to on sadzał
obecnego lorda na grzbiet jego pierwszego kucyka. Fak
tycznie miał swój znaczący udział w wychowaniu chłopca
i z całej służby był z nim najbardziej związany. To on nie
odmiennie podróżował z wicehrabią do stolicy, miał więc
często okazję oglądać kobiety, które znajdywały uznanie
w oczach jego pana, a także te, których starał się unikać.
Lord zaś niewątpliwie gustował w złotowłosych ślicz
notkach. Jego kochanki, a było ich kilka w ciągu paru lat,
uchodziły za uznane piękności. Były to aktorki bądź kobie
ty, które ze swej urody uczyniły dochodowy interes, zawo
dowe utrzymanki, rzec by można. Nawet prawdziwe damy,
z którymi jedynie flirtował, bo musiały dbać o reputację,
69
a jeśli nawet brał je do łoża, to tylko w wielkiej dyskrecji
przed plotkarskim i zawistnym towarzystwem, były równie
śliczne. A przy tym, zgodnie ze swym stanem, pełne stylu
i elegancji. W każdym razie interesowały go zachwycające
urodą i biegłe w sztuce flirtu i miłości dojrzałe kobiety, nie
zaś młode niewinne panienki, skłonne opacznie zrozumieć
powody, dla których stały się obiektem jego szczególnych
względów.
A tak właśnie było tym razem, jeśli wierzyć najśwież
szym plotkom, jakie dotarły do stajni. Wilks wciąż rozmy
ślał o tym, wskakując na ławeczkę z tyłu powozu w chwilę
po tym, jak jego pan ujął lejce. Co dziwniejsze, to nikt inny
jak sam wicehrabia zażyczył sobie, by panna Milbank prze
dłużyła swoją wizytę.
Spoglądając na znajdujący się na poziomie jego oczu
kapturek obszyty futerkiem, zakrywający kształtną dam
ską główkę, Wilks nie mógł się oprzeć refleksji, że lord
Greythorpe zachowuje się bardzo dziwnie. To wielka rzad
kość, nawet w Londynie, by jego pan zabierał jakąś damę
na przejażdżkę swoim powozem, a jeszcze rzadziej zdarza
ło mu się prowadzić z nią ożywioną rozmowę, co właśnie
czynił w tej chwili. Co więcej, panna odpowiadała szczerze
na wszystkie pytania, jakie jej zadawał, a już najbardziej
zdumiewające było to, że lord słuchał jej uwag i opinii z za
interesowaniem, a nie tylko przez uprzejmość - chyba że
stary sługa źle wszystko zrozumiał.
Nie mógł się temu nadziwić, a gdy przybyli na miejsce,
był już głęboko przekonany, że panna Annis Milbank to
rzadki typ kobiety. Jego podziw dla niej jeszcze wzrósł, gdy
70
wysiadłszy z powozu, zadała sobie trud, by podejść do nie
go i zapytać o kasztanka, na którym lord jeździł owego fe
ralnego popołudnia.
- Przemarzł tylko trochę od stania na zimnym wietrze,
ale poza tym nic mu się nie stało - zapewnił ją, myśląc
przy tym, że w życiu nie widział słodszego i bardziej na
turalnego uśmiechu niż ten, jaki opromienił twarz panny
Milbank.
- Miło mi to słyszeć - odparła z niebudzącą wątpliwości
szczerością. - Byłoby mi przykro, gdyby ucierpiał. To wy
jątkowo piękny koń. Powinnam się była domyślić, że po
chodzi z Shires, bo widziałam tam wiele równie wspania
łych czempionów.
Sympatia, z jaką wyrażała się o koniach lorda, kazała
Wilksowi przypuszczać, że panna Milbank prawdziwie ko
cha te zwierzęta.
- Zawsze będzie panienka mile widziana w stajniach, je
śli tylko panienka będzie miała ochotę obejrzeć konie. Po
zwolę sobie powiedzieć, że wszystkie są najlepszej krwi.
Lord, który bezwstydnie podsłuchiwał tę rozmowę, od
wrócił się w samą porę, by dostrzec, jak jego wierny sługa
uśmiecha się ukradkiem, a jego pobrużdżona twarz mar
szczy się jeszcze bardziej. Ale czemu się dziwić, skoro nawet
taki stary wyga jak Dunster padł ofiarą wrodzonego, arcy-
kobiecego wdzięku Annis. To dowodziło, że nie ma szans,
by wielu przedstawicieli płci męskiej potrafiło oprzeć się jej
wdzięcznym manierom oraz ujmującemu uśmiechowi.
Wicehrabia znowu się odwrócił, by ujrzeć panią swoich
myśli. Annis właśnie przykucnęła i z uwagą zaczęła stu-
71
diować fragment ziemi na skraju gościńca. Po chwili wsta
ła i odwróciła się tak raptownie, że kaptur oblamowanej
futrem peleryny zsunął się na plecy, odsłaniając falę kasz
tanowych loków związanych na karku czerwoną atłasową
wstążką.
Lordowi zaparło dech, i to wcale nie z winy tego samego
ostrego podmuchu wiatru, który potargał wspaniałą pło
mienną grzywę i kazał rudym pasmom chłostać miękko
zaokrągloną linię dziewczęcego podbródka oraz policzka.
Annis podniosła rękę, by niecierpliwie odgarnąć niesforne
kosmyki. Wpatrywała się jednocześnie z uwagą w zagaj
nik po drugiej stronie drogi. Robiła to z takim skupieniem,
jakby zupełnie nie zdawała sobie sprawy, że jest obiektem
bacznej obserwacji pewnego wybrednego dżentelmena -
i że egzamin ten wypadł nadzwyczaj korzystnie.
- Wybaczy pani, panno Milbank, ale przebywałem w in
nym świecie - zaczął ją przepraszać, gdy w końcu zdał sobie
sprawę, że coś do niego powiedziała i przygląda mu się teraz
nieco drwiąco. - Hm... co pani mówiła?
- Pytałam, czy tamtego dnia nie odniósł pan wrażenia, że
jest pan śledzony, w mieście czy w drodze powrotnej?
Lord postanowił dogłębnie rozważyć tę kwestię, choć
w głębi duszy żywił niezłomne przekonanie, że ten niefor
tunny incydent był po prostu wynikiem pecha. Ot, znalazł
się w złym miejscu o złej godzinie i skusił jakiegoś rze
zimieszka, którego nagłe pojawienie się Annis pozbawiło
spodziewanych łupów.
- Nie, panno Milbank. To był wtorek jak każdy inny, z tą
tylko różnicą, że było piekielnie zimno. Czyli nic, tylko
72
czapka na uszy, kołnierz do góry i galopem do domu, za
nim zacznie padać śnieg. Jedyne, co pamiętam, to świado
mość, że mój koń sprawuje się naprawdę świetnie.
- No tak, ale nawet uwzględniając warunki panujące te
go dnia i pańskie starania, by uchronić się przed zimnem
i jak najszybciej dotrzeć do domu, musiałby pan być chy
ba ślepy, żeby nie zauważyć człowieka, który czai się w tym
zagajniku. Na drzewach nie ma żadnych liści i żaden pień
nie jest na tyle gruby, żeby mogło się za nim ukryć choć
by dziecko, a co dopiero dorosły mężczyzna. Możemy więc
przyjąć za pewnik, że on się tu nie ukrywał.
Wicehrabia spojrzał z żalem na swoje wypucowane buty,
poczuł się jednak w obowiązku towarzyszyć Annis aż na dru
gi kraniec zagajnika. A choć jego najczarniejsze przypuszcze
nia sprawdziły się w ciągu paru sekund i lśniące buty, przed
miot dumy jego pedantycznego lokaja, pokryły się błotem,
przyłapał się na tym, że się uśmiecha. Panna Milbank nieod
parcie przywodziła mu na myśl jego ulubionego teriera, któ
rego miał w dzieciństwie: małe, uparte stworzenie, które ni
gdy nie daje za wygraną, gdy tylko zwęszy szkodnika.
- Oho! - wykrzyknęła, zaglądając do rowu niewidocz
nego z drogi. - Oto znacznie bardziej prawdopodobna
kryjówka naszego złoczyńcy, który mógł czekać w niej na
przybycie ofiary. Nie mam racji, milordzie?
Wicehrabia nie mógł się z nią nie zgodzić. Co więcej,
doszedł nawet do wniosku, że wykazał spory brak rozsąd
ku, podchodząc tak lekceważąco do tej sprawy.
- Mieszkam tu przez całe życie, a do dziś nie wiedziałem,
że to pole jest otoczone głębokim rowem melioracyjnym.
73
- Więc to nie są pańskie włości?
- Nie, ta ziemia należy do pana Hastiego, sąsiada, a zara
zem bliskiego przyjaciela naszej rodziny.
Annis gwałtownie odwróciła głowę.
- Hastie? Czyżby pułkownik Hilary Hastie?
- Ależ tak! Zna go pani?
- Spotkałam go kilka razy, bo przyjaźnił się z moim dziad
kiem. Pamiętam, że był zapalonym myśliwym. Nie przepuścił
sezonu łowieckiego w Shires, aż wreszcie lata nieumiarkowa-
nia w piciu porto i brandy nadszarpnęły mu zdrowie.
- Taki właśnie jest nasz stary pułkownik. Wciąż hoduje
konie, ale już ich nie ujeżdża. A tak na marginesie, ogier, na
którym jechałem tamtego dnia, pochodził z jego stajni.
- Koń napastnika raczej nie... o ile w ogóle przyjechał
konno. Człowiek może się bez trudu ukryć w tym rowie,
ale już nie takie duże zwierzę. Mógł, oczywiście, zostawić
wierzchowca tam. - Wskazała las na odległym krańcu pola.
- Sam zaś ukrył się tutaj i czekał na pana.
Przyjrzał jej się w milczeniu. Jeszcze przed chwilą gotów
był odrzucić tę możliwość, ale już nie teraz.
- Sugeruje pani, że byłem nieprzypadkową ofiarą?
- Moim zdaniem to wysoce prawdopodobne.
- Być może ma pani rację... Jak pani widzi, ta dro
ga nie jest zbytnio uczęszczana, odkąd tu jesteśmy, nie
zjawił się żaden pojazd czy jeździec. Korzystają z niej
wyłącznie ci, którzy chcą mnie odwiedzić. Podróżujący
do Greythorpe Magna, dużej wsi graniczącej od wscho
du z moimi włościami, jadą głównym traktem, gdyż tak
jest znacznie krócej.
74
- A to odgałęzienie w prawo? - zapytała, gdy zawrócili
w stronę powozu.
- Prowadzi do majątku lorda Fanhope'a oraz domów je
go służby. - Zamyślił się na moment, a potem pokręcił gło
wą. - Jakieś pół mili dalej droga nie prowadzi już przez
tereny tak otwarte. Gdyby ktoś chciał zaatakować kogo
kolwiek z rodziny Fanhope'ów, czekałby raczej tam, a nie
w tym rowie... Twierdzi pani, że bandyta działał z pobudek
osobistych? Właśnie mnie, a nie jakiegoś przypadkowego
podróżnego, chciał napaść?
- Nie posunęłabym się aż tak daleko, w każdym razie
na takie wnioski jeszcze za wcześnie. Proponowałabym,
żeby najpierw przeanalizować fakty, wyciągnąć z nich ty
le treści, ile tylko się da, a dopiero potem spekulować na
temat motywów. Zgromadzone fakty mogą niektóre hi
potezy wzmocnić, a inne wykluczyć, natomiast odwrotna
kolejność postępowania może nas skłonić do traktowania
śladów pod kątem z góry przyjętej, ale niekoniecznie praw
dziwej tezy.
- Cóż więc pani ustaliła do tej pory? - spytał z niekłama
nym zaciekawieniem i szacunkiem dla jej bystrości.
- Sądząc po tym, co już zobaczyłam, śmiem twierdzić,
że należy pan do tych dżentelmenów, których życie rzadko
odbiega od wyznaczonej rutyny. Czyli, mówiąc krótko, jest
pan bardzo przywiązany do swoich nawyków.
- Hm... Chyba rzeczywiście w miarę upływu lat stawa
łem się coraz mniej elastyczny - przyznał niechętnie, nieco
urażony taka charakterystyką swej osoby.
- Jak rozumiem, niezmiennie też odwiedza pan najbliż-
75
sze miasteczko we wtorki. - Jej kształtne usteczka drgnęły
w uśmiechu.
Lord nie mógł się oprzeć refleksji, że urocza panna Mil-
bank nie tylko doskonale zdaje sobie sprawę, jak bardzo
irytuje go to przesłuchanie, ale świetnie się przy tym bawi.
- Z całą pewnością w każdy ostatni wtorek miesiąca, kie-
dy spotykam się na lunchu z moimi wspólnikami w inte
resach. - Chrząknął głośno. - Powie pani pewnie, że stało
się to moim... hm... rytuałem.
- Każdy więc, kto zna pana w miarę dobrze, musi o tym
wiedzieć... Czy w tamten wtorek wyruszył pan w drogę
powrotną o zwykłej porze?
- Nie, trochę wcześniej niż zwykle - odparł po namyśle.
- Kiedy już się żegnałem, do zajazdu wszedł pułkownik Has-
tie i zaczęliśmy rozmawiać o ogierze, którego mi niedaw
no sprzedał.
- Konno jechał pan pewnie dość szybko, czyli, wedle
wszelkiego prawdopodobieństwa, musiał pan po drodze
minąć nasz dyliżans. Czy pamięta pan padający śnieg?
- Nie, czyli zaczął padać już po tym, jak mnie postrzelo
no. Owszem, minąłem jakiś dyliżans, a potem już nie wi
działem żywego ducha, w każdym razie odkąd zjechałem
z głównego traktu. Przypominam sobie tylko nagły ból ra
mienia. Następnie obudziłem się we własnym łóżku i zoba
czyłem.. . nieznajomą damę. - Nie przyznał się, że uznał ją
wtedy za istotę nadprzyrodzoną. Cóż w tym zresztą dziw
nego, skoro głowa panny Milbank na tle okna wydawała się
otoczona świetlistą aureolą...
- Wypełnię więc tę lukę w pańskiej pamięci - powiedzia-
76
ła, zmuszając go, by wrócił z obłoków na ziemię. - My
ślę, że nie mogłam przyjechać później niż jakieś dziesięć,
piętnaście minut po panu. Wnioskuję to stąd, że kiedy pa
na znalazłam, był pan jeszcze całkiem ciepły, a śnieg po
krył już wszystko wokół warstwą na tyle grubą, że gdyby
ktoś się tam kręcił, zostałyby ślady. Lecz wokół pana nic
nie było poza odciskami kopyt kasztanka. Zwróciłam na to
szczególną uwagę. Czyli ten, kto pana postrzelił, miał dosyć
czasu, by przed moim przybyciem okraść pana i zniknąć.
- Zmarszczyła brwi. - Teraz od faktów przejdźmy do hipo
tez. Po pierwsze możemy przyjąć za pewnik, że nie był to
napad rabunkowy. Po drugie motywem nie była też zemsta,
bo gdyby napastnikowi chodziło o pańskie życie, czemu, na
Boga, nie dokończył swojego dzieła? Na razie mamy więc
nie tyle hipotezy, ile kompletny ich brak... W każdym razie
ten, kto do pana strzelał, albo nie miał wprawy w posługi
waniu się bronią, albo był świetnym strzelcem. Podejrze
wałabym raczej to drugie, co każe mi się domyślać, że jego
intencją było unieszkodliwić pana tylko chwilowo, nie za
dając trwałych obrażeń. Jest to więc jakiś trop, bo intencja
świadczy o człowieku i na jej podstawie być może uda się
go zidentyfikować. Jednak tylko pan ma odpowiednią wie
dzę o swoim życiu, by snuć jakieś domysły wiodące w tym
kierunku.
- Mogę panią zapewnić, panno Milbank, że dla mnie jest
to jeszcze większą zagadką - wyznał po namyśle. - Utrzy
muję przecież poprawne stosunki ze wszystkimi sąsiadami
i dzierżawcami, choć oczywiście z jednymi lepsze, z inny
mi gorsze. Nie miałem też z nikim żadnych zatargów, od-
77
kąd odziedziczyłem ten majątek. Oczywiście zastanowię się
nad pani sugestią... - Nagle uśmiechnął się. - Muszę wy
znać, że jestem pełen podziwu dla pani spostrzegawczo
ści. Jestem pewien, że mało kto zauważyłby tyle szczegółów,
gdyby natknął się na człowieka leżącego na drodze.
Pochwała wyraźnie jej się spodobała.
- Nauczyłam się tego od mojego ojca. Chyba już panu
mówiłam, że był lekarzem. Często zabawialiśmy się w ten
sposób, że na podstawie wyglądu musiałam odgadnąć czy
jąś dolegliwość.
- I udawało się pani?
- Czasami tak, choć to żadna sztuka już na pierwszy rzut
oka rozpoznać, że ktoś chorował na ospę, przeszedł w dzie
ciństwie krzywicę lub ma skłonności do podagry. Nato
miast umiejętność rozpoznawania innych, nie tak oczywi
stych symptomów, które świadczą o czyimś stanie zdrowia,
trybie życia, a czasami również charakterze, to już kwestia
doświadczenia i wprawy.
Również lordowi zdarzyło się to robić w ostatnich
dniach. Doszedł wówczas do pewnych wniosków, które
chciałby teraz zweryfikować.
- Musiała pani być bardzo przywiązana do ojca, panno
Milbank - zaczął ostrożnie - a także do dziadka. Wspo
mina pani o nich często, nie słyszałem jednak, by mówiła
pani o matce.
Annis, która właśnie poprawiała kapturek, zastygła na
moment.
- Kochałam moją matkę i odkąd zmarła, bardzo mi jej
brakuje, może bardziej nawet niż ojca i dziadka, bo z nią
78
spędzałam znacznie więcej czasu jako dorastająca panien
ka. To jej w znacznym stopniu zawdzięczam moje wycho
wanie.
- Mogę to sobie bez trudu wyobrazić, panno Milbank -
odparł z przekonaniem. - Widać od razu, że jest pani córką
dżentelmena z dobrej szlacheckiej rodziny, jednak maniery
i klasę ma pani niewątpliwie po kądzieli. - Dostrzegł cień
uśmiechu na twarzy Annis.
- Jest pan bardzo domyślny.
- Wolno zapytać, jak brzmi panieńskie nazwisko pani
matki?
- Moją świętej pamięci matką była lady Frances Stowe,
najmłodsza siostra obecnego hrabiego Tavistoke'a.
W jednej chwili niemal wszystko, co tak intrygowało
lorda Greythorpea w jego towarzyszce, stało się jasne.
Rozdział piąty
Pod wpływem trafnych, a zarazem nieco kąśliwych uwag
swojego miłego gościa, lord Greythorpe postanowił odejść
od rutyny i spożyć tego dnia lunch w towarzystwie pań.
Zaraz potem jednak, zgodnie ze swoim zwyczajem, wyco
fał się do biblioteki. Stał właśnie przy biurku, przeglądając
tablice przedstawiające różne odgałęzienia drzewa genea
logicznego rodziny Greythorpeów, której korzenie sięgały
czasów Wilhelma Zdobywcy, gdy nagle Sarah wpadła na
niezwykły pomysł, by złożyć mu wizytę w miejscu, które
uważała za jego prywatne terytorium.
Jednak nie miał jej tego za złe, tylko przywołał ją ku sobie.
- Spójrz na to, Sally - zwrócił się do niej zdrobnieniem,
jakim zwykł ją nazywać, kiedy byli dziećmi.
- Och... Nie przeglądałam naszych rodowych dokumen
tów od lat.
- Ja też nie, dlatego poleciłem Dunsterowi, żeby je odna
lazł. Co mu się, oczywiście, bez większego trudu udało. By
ły na strychu, w jednym z kufrów. - Zaczął bezwiednie ko
łysać monoklem zawieszonym na czarnej wstążce. - Wiesz
80
co, Sal, bawi mnie, że tak dobrze wiem, czego mogę się spo
dziewać po naszej służbie. Na przykład Dunster to książę
wśród lokajów. Jak sama niedawno stwierdziłaś, na pierw
szy rzut oka potrafi bezbłędnie rozpoznać, kto jest kim. Już
wtedy, kiedy mi powiedziałaś, że ulokował ją w zielonej sy
pialni, powinienem był się domyślić, że to ktoś ważniejszy,
niż mogłoby się wydawać. Dunster od razu to wyczuł.
- Chodzi ci oczywiście o pannę Milbank? To dziwne, bo
właśnie z jej powodu postanowiłam cię poszukać. - Nie po
raz pierwszy żałowała, że odkąd skończyło się ich dzieciń
stwo, tak mało czasu spędzili z sobą. Gdyby częściej się wi
dywali, pewnie lepiej by go rozumiała i potrafiłaby odgad
nąć jego intencje. - Zastanawiałam się, dlaczego poprosiłeś
ją, żeby została u nas jeszcze przez kilka dni.
- Masz jakieś obiekcje? - zdziwił się lord. - Myślałem,
że się ucieszysz.
- Ależ cieszę się! - zapewniła pospiesznie. - Rzecz w tym,
że wcześniej zdawało mi się, że zamierza wyjechać przy
pierwszej nadarzającej się okazji, ale pewnie się myliłam.
- Wcale się nie myliłaś, bo rzeczywiście miała taki za
miar. - Znów wbił wzrok w arkusze na biurku. - Na szczęś
cie zdołałem ją przekonać, by odłożyła swój wyjazd jeszcze
przynajmniej na kilka dni. Mam też nadzieję, że uda mi
się powtórzyć ten sukces i namówić ją, by została jeszcze
dłużej, najlepiej aż do urodzin babki. - Widząc zdumiony
wzrok Sarah, dodał: - Obecność panny Milbank z pewnoś
cią bardzo ułatwi nam bliższe poznanie naszej przyrodniej
siostry, kiedy wreszcie tu dotrze, a do tego czasu mogłaby
ci pomóc, dotrzymując towarzystwa Louise. Miałabyś dzię-
81
ki temu więcej czasu, żeby się skupić na organizacji przyję
cia urodzinowego. - Spojrzał uważnie na siostrę. Miał na
dzieję, że nie uzna tego za krytykę własnej osoby, gdyż było
to jak najdalsze od prawdy.
Któż bowiem mógł wiedzieć lepiej niż on, jak samot
ną i smętną egzystencję wiodła Sarah przez większą część
życia, znosząc humory nieczułego, samolubnego ojca. On
był w szkole w Eton, studiował w Oksfordzie, zarządzał ro
dzinną posiadłością w Derbyshire, podróżował też wiele
po świecie, dzięki czemu spędzał dużo czasu z dala od ro
dzinnego domu i jego zatrutej atmosfery. Niestety biedna
Sarah nie miała tyle szczęścia. Po dwóch sezonach w Lon
dynie, podczas których nie trafił się ani jeden pretendent
do jej ręki, zdecydowanie przedwcześnie pogodziła się ze
staropanieństwem i poświęciła następne lata opiece nad oj
cem, który przez całe życie okazywał jej bardzo mało uczu
cia. Czy można się więc dziwić, że stała się introwertyczką,
preferującą swoje własne towarzystwo?
- Nie przeczę, że obecność panny Milbank podniosła
mnie na duchu i okazała się prawdziwym dobrodziejstwem
- przyznała Sarah z bladym uśmiechem. - Także nasza ku
zynka Louise lubi ją i szczerze podziwia. Jest to niewątpli
wie bardzo dzielna i przedsiębiorcza młoda osoba. Nie ma
dla niej rzeczy nieosiągalnych.
- Nie znam jej na tyle dobrze, by móc wypowiadać się na
ten temat. - Wbił wzrok w jakiś punkt na przeciwległej ścia
nie. - Wiem jedno, że wraz z jej pojawieniem się nasz dom
nagle jakby odmienił oblicze. Wystarczyło, że weszła do po
koju, by sztywna atmosfera, znana nam aż nazbyt dobrze
82
z dzieciństwa, rozwiała się jak za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki. Zupełnie jakby ktoś otworzył szeroko okna w pogod
ny wiosenny dzień. Ona jest po prostu jak świeży, ożywczy
powiew, a to coś, czego ten dom rozpaczliwie potrzebował od
wielu, wielu lat. - Uświadomił sobie, że siostra przygląda mu
się z ogromnym zaciekawieniem, więc znów skupił się na ar
kuszach rozłożonych na biurku. - Cóż, nasza panna Milbank
jest pełna niespodzianek. Wyobraź sobie, że jesteśmy spo
krewnieni, choć w dość dalekim stopniu, bo mieliśmy tych
samych praprapraprapradziadków. Jest ona, ni mniej, ni wię
cej, tylko siostrzenicą hrabiego Tavistoke'a!
- Coś podobnego! Dlaczego o tym nigdy nie wspomniała?
Lord uśmiechnął się melancholijnie.
- Gdybym chciał być nieżyczliwy, powiedziałbym, że dla
tego, iż jej wuj nie uznaje tego pokrewieństwa. Sądzę jednak,
że przyczyna jest inna. Nasza... kuzynka Annis jest... hm...
zbyt dobrze wychowana, by robić aluzje do nazwisk.
- Sądzisz, że przyczyną tego jest rozłam w rodzinie, ja
kieś nieporozumienia?
- Najwyraźniej tak, ale zapytam jeszcze Dunstera, który,
jak się pewnie domyślasz, stanowi istną kopalnię wiedzy na
ten temat. Musi pamiętać skandal, jakim było małżeństwo
najmłodszej siostry Tavistoke'a, lady Frances Stowe. Wyob
raź sobie, że ta dziewczyna miała dość odwagi, by po dłuż
szym pobycie w Shires uciec z mało znanym wiejskim le
karzem. Przypuszczam, że rodzina nigdy nie pogodziła się
z tym mezaliansem i zerwała z nią wszelkie stosunki.
- Och, biedna Annis! - wykrzyknęła Sarah ze współ
czuciem.
83
- Źle ulokowałaś swoje współczucie, Sal, bo o ile się nie
mylę, dla Annis nie ma to żadnego znaczenia, i pewnie ni
gdy nie miało, w każdym razie jeśli chodzi o nią samą. Wspo
mniała mi, że miała cudowne, beztroskie dzieciństwo, dopóki
nie straciła rodziców podczas epidemii tyfusu, zresztą później
też żyła szczęśliwie i dostatnio pod opieką dziadka Milbanka,
którego wręcz uwielbiała. Nie, Sally, Annis dane było cieszyć
się tym, czym nas los nigdy nie pobłogosławił. Myślę też, że
jest na tyle mądra, by zdawać sobie z tego sprawę.
Lord nie mylił się w swoich przypuszczeniach. Annis
rzeczywiście doszła już do wniosku, że rodzeństwo Grey-
thorpeów musiało mieć dzieciństwo nie do pozazdroszcze
nia. Mimo to, gdy siedząc w saloniku haftowała pracowicie,
myśli jej błądziły nie wokół przeszłości, lecz wokół całkiem
niedawnych, zdumiewających wydarzeń.
Szycie pomagało jej zazwyczaj zebrać myśli, więc ilekroć
coś ją gnębiło, sięgała po robótkę, tym razem jednak jej umie
jętności krawieckie okazały się zupełnie nieprzydatne, gdyż
mimo najszczerszych chęci nie potrafiła zrozumieć, dlacze
go ktoś przy zdrowych zmysłach miałby urządzać zasadzkę
lub opłacić jakiegoś zbira po to tylko, by lekko kogoś zranić.
Przypominało to szczenięcy wybryk, jakby jakiś psotny dzie
ciak chciał się odegrać na zbyt surowym nauczycielu czy opie
kunie! Trudno jej jednak było uwierzyć, by w grę wchodziła
małostkowa, dziecinna zemsta. Napaść na lorda Greythorpe'a
musiała mieć jakąś konkretną przyczynę. Annis nagle bar
dzo się zaniepokoiła. A może to jeszcze nie koniec? Być może
ktoś, kto za tym stał, nie poczuł się w pełni usatysfakcjonowa-
84
ny! Co będzie, jeśli spróbuje po raz kolejny, i to ze znacznie
groźniejszym skutkiem?
- Nie podobało ci się, jak gram ten utwór? - Louise wstała
od fortepianu i od razu zauważyła zasępioną minę Annis.
- Ależ skąd, kochanie, grasz bardzo pięknie. Wiesz prze
cież, że nie uznaję nieszczerych pochwal. Twoja mama mu
si być z ciebie bardzo dumna.
- Nie sądzę - odparła ze smutkiem Louise. - Umiem tyl
ko dość dobrze grać na fortepianie, natomiast to ty wszyst
ko robisz świetnie.
Annis uniosła brwi.
- Nie pojmuję, na jakiej podstawie doszłaś do tak mylnej
konkluzji, bo na pewno nie na podstawie tego, co mogłam
kiedykolwiek powiedzieć! Przyznałam się tylko do tego, że
mam liczne zainteresowania, a nie że jestem we wszystkim
perfekcjonistką, bo byłaby to gigantyczna bzdura - powie
działa stanowczym tonem.
- Wiem przecież, że dobrze grasz na fortepianie - wy
tknęła jej Louise.
- Ale nie tak dobrze jak ty.
- No tak, jeździsz za to konno.
- To prawda, ale nie myśl sobie, że jestem jakąś wybitną
amazonką. Posiadłam podstawowe umiejętności i potrafię
utrzymać się w siodle, to wszystko.
- Nie możesz jednak zaprzeczyć, że mistrzowsko po
sługujesz się igłą - obstawała przy swoim Louise. - Na
wet Sarah, którą uważa się za najlepszą pod tym względem
w rodzinie, mówi, że ze świecą szukać kogoś, kto potrafi
wykonywać równiejsze ściegi.
85
- Oj, Louise, Louise, chyba się uparłaś, żeby mnie przy
prawić o rumieniec zażenowania - powiedziała Annis
tonem łagodnego wyrzutu, lecz po chwili przyznała: -
Dobrze, niech ci będzie, umiem zręcznie posługiwać się
igłą. Jednak, mówiąc szczerze, wcale nie doskonaliłam
świadomie tej sztuki podczas wielogodzinnych zajęć.
Przywykłam po prostu sięgać po tamborek, ilekroć coś
leży mi na sercu.
- Czy dlatego dziś wzięłaś się za szycie? - zaniepokoiła
się Louise.- Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że zmieniłaś
zdanie i masz zamiar wyjechać?
- Nie, nie w tym momencie - zapewniła ją z uśmie
chem Annis. Prawdę mówiąc, bardzo jej pochlebiało, że
była tu tak mile widziana. Nie zamierzała jednak wpro
wadzać dziewczyny w błąd. - Przyjęłam zaproszenie lorda
Greythorpea, by zostać tu jeszcze przez kilka dni, głównie
ze względu na moją pokojową. Poczciwa Disher nie jest
już taka młoda i nie mogę od niej wymagać, by jeździła
tam i z powrotem po całym kraju bez chwili wytchnienia.
- Potrząsnęła głową. - To nawet całkiem zabawne. To ona
miała się mną opiekować, a tymczasem odnoszę wrażenie,
że jest na odwrót.
- Tak samo jest z Sarah i nianią Berry - przyznała Louise
ze śmiechem. - A przynajmniej tak było, póki wreszcie ja
kiś rok temu nie udało im się jej przekonać, że powinna
już odpocząć. Sarah wspominała mi, że jutro znów się do
niej wybiera, chce bowiem sprawdzić, jak staruszka się czu
je. Może poszłabyś z nami? To śmieszne, ale Sarah robi się
przy niej czerwona jak burak, bo niania Berry nadal traktu-
86
je ją jak małe dziecko. Nie ma rzeczy, której nie wiedziałaby
o moich kuzynach i nie robi z tego sekretu.
- To ciekawe... - mruknęła Annis jakby do siebie, wbi
jając igłę w materiał, by wykonać kolejny perfekcyjny ścieg.
- Chyba się z wami wybiorę, Louise. To może być bardzo
pouczająca wizyta.
Niespodziewane pojawienie się Sarah w towarzystwie
brata sprawiło, że Louise na moment zamilkła onieśmie
lona, nie aż tak jednak, by nie zażądać wyjaśnień, gdy lord
zwrócił się do Annis per kuzynko.
- Po tym, czego dowiedziałem się tego ranka, postano
wiłem niezwłocznie sprawdzić nasze drzewo genealogiczne
- odparł. - I okazało się, że panna Milbank i ja mamy tych
samych praprapraprapradziadków.
- Ach! To doprawdy bardzo bliskie pokrewieństwo! - za
śmiała się Annis, spoglądając nań z żartobliwą dezaprobatą.
Nie udało jej się jednak zbić go z tropu.
- Myślę, że na tyle bliskie, by można było porzucić ofi
cjalne formy, Annis - odparował, a w jego wzroku czaiło
się jawne wyzwanie.
- Och, czy jest również moją kuzynką? - wtrąciła się
Louise, zanim Annis zdążyła cokolwiek powiedzieć.
- Nie, kochanie. To pokrewieństwo ze strony
Greythorpe'ów - wyjaśniła Sarah. - Jednak jeśli nasza ku
zynka nie ma nic przeciwko temu, nie widzę powodu, by
nadal trzymać się oficjalnych form.
Czy mam coś przeciwko temu? A może jednak powin
nam? - zastanawiała się Annis, zirytowana swoim brakiem
zdecydowania.
87
Nie mogła zaprzeczyć, że w ostatnich latach zdarzało jej
się żałować, iż pozbawiono ją szansy swobodnego obraca
nia się w sferach, z których wywodziła się jej matka. Tutaj
jednak otwarcie ją o to poproszono i potraktowano jak oso
bę równą stanem. Przywilej ten zawdzięczała inicjatywie
lorda, który od początku traktował ją z najwyższą reweren-
cją. Z wyjątkiem tych pierwszych kilku chwil przesyconych
nieufnością, całkiem zresztą zrozumiałą, jego zachowanie
wobec niej było wręcz przykładne. I z pewnością to się nie
zmieni, gdy zgodnie z jego życzeniem zaczną się do siebie
zwracać po imieniu. Zwiększy się konfidencja, ale na pew
no nie zmniejszy się poszanowanie.
Ponieważ Sarah także nie kryła uradowania odkrytym
nagle pokrewieństwem, nawet jeśli było tak dalekie, Annis
doszła do wniosku, że byłoby grubym nietaktem zgłaszać
jakieś obiekcje, choć, prawdę mówiąc, wolałaby mieć tro
chę więcej czasu na oswojenie się z tą nową, bardziej fami
liarną formą.
Niestety nie było jej to dane, gdyż do salonu wkroczył
Dunster, by zaanonsować przybycie dwóch osób, którym lord
natychmiast pospieszył przedstawić ją jako swoją kuzynkę.
Annis poczuła, jak lustrują ją dwie pary zdumionych
niebieskich oczu o dokładnie takim samym odcieniu. Na
tym jednak kończyło się wszelkie zewnętrzne podobień
stwo pomiędzy panną Caroline Fanhope a jej bratem bliź
niakiem Charlesem.
Caroline Fanhope była smukłą i niewątpliwie bardzo
ładną młodą osobą, a jej otwarte, choć nie do końca życz
liwe spojrzenie zdradzało pewną inteligencję. Brat jej nato-
88
miast już w wieku lat dwudziestu czterech zdradzał wyraź
ne symptomy przyszłej tuszy, o ile oczywiście nie podejmie
radykalnych kroków, by temu zapobiec. W jego pucołowa
tej twarzy o lekko cofniętym podbródku nie było nic uj
mującego lub godnego uwagi, choć Charles wyraźnie sta
rał się pozować na jowialnego ziemianina. Mimo to Annis
nie mogła się pozbyć podejrzeń, iż pod tą pozornie banalną
powierzchownością kryje się całkiem inny i zapewne nie
pokojący charakter.
- Dopiero dzisiaj dowiedzieliśmy się o pańskim wypadku,
milordzie - zaczęła Caroline po wstępnej wymianie grzecz
ności. - Choć doktor Prentiss zapewniał nas, że nic już panu
nie grozi, doszliśmy z Charlesem do wniosku, że nie zaznamy
spokoju, póki sami się o tym nie przekonamy.
Panna Fanhope mówiła dalej, a Annis dyskretnie ob
serwowała reakcję gospodarzy na tę niespodziewaną wi
zytę. Lord Greythorpe siedział najbliżej gości ze wzrokiem
wbitym w dywan i jak zwykle nieprzeniknionym obliczem,
natomiast Sarah, jak to prawdziwa dama, z uprzejmym
uśmiechem przysłuchiwała się rozmowie. Najciekawsza
jednak była reakcja Louise. Dziewczyna nagle zamknęła
się w sobie i przysunęła do Annis, jakby szukając u niej
ochrony przed nowo przybyłymi.
- Domyślam się też, że to właśnie obecna tu panna Mil-
bank odegrała rolę miłosiernej samarytanki i odwiozła cię
do domu, Greythorpe - odezwał się Charles, gdy jego sio
stra skończyła mówić i zajęła się obserwacją siedzącej na
przeciw niej kuzynki gospodarzy. - Gdyby nie mama, któ
ra tego dnia poczuła się w obowiązku zamienić kilka słów
89
z pułkownikiem oraz panią Hastie, mogliśmy pierwsi na
tknąć się na ciebie i tym samym oszczędzić pannie Milbank
fatygi związanej z odtransportowaniem cię do Manor.
- Och, nasza droga kuzynka zrobiła znacznie więcej,
Fanhope - pospieszył z wyjaśnieniem lord, lecz twarz miał
nadal nieprzeniknioną. - Dopilnowała mianowicie, by mi
jak najlepiej opatrzono rany. Sam doktor Prentiss musiał
przyznać, że nie mógłby zrobić nic więcej, nawet gdyby
udało mu się od razu przyjechać. Miałem więc wyjątko
we szczęście, że ją spotkałem. A tak na marginesie, zaczy
nam powątpiewać czy to, co mi się przydarzyło tuż przed
jej przyjazdem, było zwykłą napaścią jakiegoś przypadko
wego łotrzyka.
- Ależ milordzie! - Chociaż panna Fanhope wzrok mia
ła utkwiony w Annis, chciwie słuchała każdego słowa wi
cehrabiego. - Komu, na Boga, mogłoby na tym zależeć, by
pana zranić? Jestem absolutnie pewna, że nie ma pan żad
nych wrogów. To musiał być jakiś włóczęga!
- Nie tak łatwo znaleźć człowieka, który byłby powszech
nie lubiany - uprzejmie zauważyła Annis. - To zdumiewa
jące, jak najbłahsze nawet urazy mogą przybrać zatrważa
jące rozmiary, przerodzić się w głęboką niechęć, nienawiść,
a nawet pragnienie mordu. Oczywiście nie próbuję nawet
sugerować, że... yyy... Deverel rozmyślnie się komuś nara
ził - dodała, widząc błysk rozbawienia w jego szafirowych
oczach - ale skoro natura ludzka jest ułomna, ludzie potra
fią żywić najbardziej niezrozumiałe pretensje wobec swo
ich bliźnich, a wynikająca z tego złość pobudza ich do na
prawdę okropnych uczynków.
90
Caroline Fanhope nie dała się jednak zbić z tropu.
- Gdyby pani pochodziła z tych stron, panno Milbank,
wiedziałaby pani, że wicehrabia jest osobą powszechnie
szanowaną. Nie usłyszy pani złego słowa na jego temat.
- W tym cała rzecz, Caroline - odezwał się lord. - Moja
kuzynka nie pochodzi z naszych stron i właśnie dlatego po
trafi ujrzeć to, co się wydarzyło, w sposób bardziej obiek
tywny niż my wszyscy. Do tego jej spojrzenie na świat jest
nadzwyczaj rzeczowe i pozbawione rozleniwiającej umysł
rutyny, i z tych właśnie przyczyn bardzo sobie cenię jej zda
nie. I oboje, wraz z Sarah, mamy nadzieję, że uda nam się
namówić Annis, by zechciała przedłużyć swą wizytę.
- Och, doprawdy? - W uśmiechu, jaki posłała jej Caro
line, było niewiele ciepła. - Czy to pani pierwsza wizyta
w Greythorpe Manor, panno Milbank? Chyba się nie mylę,
mówiąc, że nie miałyśmy okazji poznać się wcześniej?
- Nie myli się pani. Nie poznałyśmy się wcześniej. - Po
stanowiła jak najprędzej wyjaśnić sytuację, zanim lord do
starczy gościom powodów do kolejnych domysłów. - Moje
związki z rodziną Greythorpeów są tak dalekie, że nawet
nie wspominam o tym pokrewieństwie, znam jednak do
brze Helen Greythorpe i przyjechałam tu, by porozmawiać
z lordem w imieniu jego przyrodniej siostry, a nie w swo
ich sprawach.
To z kolei ogromnie zainteresowało pannę Fanhope,
która zasypała ją gradem niewinnych z pozoru pytań.
- Skoro pochodzi pani z Shires, panno Milbank, pewnie
pani często poluje? - brzmiało kolejne z nich, a jej cieka
wość zdawała się nie mieć końca.
91
- Bynajmniej - odparła Annis.
Na twarzy panny Fanhope pojawił się przebiegły
uśmieszek.
- Ojej! Jaka szkoda - zmartwiła się obłudnie. - Pro
szę mi nie mówić, że ma pani awersję do koni i nie bierze
udziału w imprezach hippicznych.
- Wręcz przeciwnie, kocham konie i uwielbiam na nich
jeździć. Lecz nie o to mnie pani pytała.
- Skoro jednak już jesteśmy przy tym temacie... - Caro-
line uśmiechnęła się nieszczerze. - Otóż próbowałam prze
konać Louise, by znów zaczęła jeździć konno i zechciała mi
towarzyszyć, ale na próżno. Jeżeli nie zdoła przemóc swo
ich dziecinnych lęków, nie zyska opinii osoby z należytą
ogładą. Nie uważa pani, panno Milbank?
- Nie, wcale tak nie uważam - odparła Annis stanowczo
zbyt ostrym tonem, łamiąc konwencję umiaru i opanowa
nia. - Pokonywanie choćby najbardziej irracjonalnych lę
ków nie jest rzeczą łatwą. Mogę coś o tym powiedzieć, bo
przez całe życie nie udało mi się pozbyć strachu przed cias
nymi, ciemnymi pomieszczeniami. Z własnego doświad
czenia wiem, że zmuszanie ludzi, by stawili czoło swym fo
biom, przynosi im więcej szkody niż pożytku. Jeżeli Louise
znowu zapragnie zasiąść w siodle, jestem pewna, że znaj
dzie się wiele życzliwych osób, które z przyjemnością jej
w tym pomogą. A nawet jeśli nie, i tak nie ma się czego
wstydzić. Prawdę mówiąc, wręcz przeciwnie! Może ni
gdy nie zobaczymy jej na polowaniu, zachwyci za to gości
w każdym salonie, jeśli się ją poprosi, by zagrała na for
tepianie. Osobiście wolałabym uchodzić za utalentowaną
92
w jednej tylko z tak zwanych damskich dziedzin, a nie za
ledwie być przeciętną na każdym polu.
Obserwując reakcję na swoją wypowiedź, Annis do
szła do wniosku, że panna Caroline nie przywykła do te
go, by ktoś się jej sprzeciwiał. Przez kilka sekund wyda
wała się lekko wytrącona z równowagi, można nawet
powiedzieć poirytowana, zaś jej bratu, mówiąc brutalnie,
po prostu opadła szczęka. Sarah zainteresowała się nagle
barwnym wzorem na dywanie, Louise wyraźnie się ożywi
ła, a w oczach lorda pojawił się błysk rozbawienia, całkiem
nie na miejscu, rzecz jasna.
I to on właśnie przerwał zapadłą nagle ciszę, przyznając,
że też uważa swoją młodziutką kuzynkę za bardzo uzdol
nioną pianistkę.
- Nie zechciałabyś sprawić nam wszystkim przyjemno
ści, Louise, grając na urodzinowym przyjęciu naszej bab
ki? - zaproponował, a widząc, że dziewczyna znów jakby
przygasła, szybko dorzucił: - Ale nie czuj się zobowiązana.
Dobrze wiemy, że babcia lubi dopatrywać się we wszyst
kim wad, jednak reszta z nas byłaby ci bardzo wdzięczna
za piękną muzykę.
- Podobnie jak nasza mama, gdybyś zechciała zagrać na
naszym przyjęciu w przyszłym tygodniu. - Caroline, jak
widać, przełknęła już urażoną dumę. Po chwili zaś, w wi
domy sposób wiedziona konwenansem, dodała: - Może
i panna Milbank wyświadczyłaby nam ten zaszczyt? Oczy
wiście o ile jeszcze będzie na miejscu - stwierdziła szybko
na koniec.
- Och, mogę ci obiecać, że będzie - odparł lord, uprze-
93
dzając Annis, która już miała na końcu języka uprzejmą
odmowę. - Czy zechce jednak publicznie zademonstrować
swój niezaprzeczalny talent pianistyczny, to już całkiem in
na sprawa.
Nie wiedziała, czy powinna się ucieszyć, czy ziryto
wać. Lord był kiedyś świadkiem, jak grała na cztery ręce
z Louise, słyszał też, jak wykonywała któryś ze swoich
ulubionych utworów, mogła więc być pewna, że jego
pochwały płyną ze szczerego serca. Ale jako osoba nie
omal dwudziestoczteroletnia, od dawna przywykła sama
stanowić o sobie, a także decydować, z kim chce spędzać
czas. Tymczasem wicehrabia wyraźnie zamierzał uczy
nić to za nią, gdyż mu to z jakichś przyczyn odpowiada
ło. Nie miała jednak pojęcia, dlaczego tak bardzo chce,
by została i wzięła udział w przyjęciu wydanym przez
jego sąsiadów.
Charles podniósł się z fotela.
- Mamy nadzieję, że zaszczyci nas pani swoją obecnoś
cią, panno Milbank - odezwał się, widząc, że jego siostra
nie potrafi, a może nie chce powiedzieć czegoś, co tak da
lece mijałoby się z prawdą.
Annis była absolutnie pewna, że Caroline wolałaby jej
już nigdy więcej nie widzieć na oczy, choć pomna manier
zdołała wykrztusić kilka uprzejmych słów pożegnania. Wi
cehrabia nie omieszkał oczywiście zaproponować, że od
prowadzi gości do stajni. Był to z jego strony uprzejmy gest,
za który Louise była mu wdzięczna, bo ledwie drzwi się za
nimi zamknęły, dziewczyna dała upust swojej niechęci, cze
go na pewno by nie zrobiła, gdyby lord został w salonie.
94
- Boże, co to za kobieta! - rzuciła przez zęby, zaciska
jąc pięści.
- Widzę, że nie jest to twoja faworytka - zauważyła
Annis.
- Okropne babsko! Nie przepuści żadnej okazji, żeby mnie
ośmieszyć, i to tylko dlatego, że przestałam jeździć konno.
- Jestem pewna, kochanie, że nie było to jej intencją -
wtrąciła się Sarah, choć bez większego przekonania. - My
ślę, że to raczej kwestia jej wychowania. Słyszałam, że la
dy Fanhope była bardzo wyrozumiała dla swoich synów,
a zwłaszcza Charlesa. Okropnie go rozpuściła, i nadal roz
puszcza, natomiast w stosunku do Caroline była zupełnie
inna. Zmuszała swoją jedynaczkę do nieustannych ćwiczeń,
póki nie opanowała ona biegle wszystkich kobiecych umie
jętności. Pilnowała też, by Caroline potrafiła zachować się
odpowiednio w każdej sytuacji.
Annis znowu sięgnęła po robótkę.
- Jeżeli jest tak wykształcona, jak powiadasz, dziwię się,
że jeszcze nie wyszła za mąż. Cokolwiek by o niej myśleć,
trzeba przyznać, że jest nadzwyczaj urodziwa.
- Ja zmarnowałam aż dwa sezony w Londynie, natomiast
Caroline podczas jednego otrzymała kilka propozycji mał
żeńskich, które jednak odrzuciła. Niestety lord Fanhope
dokonał kilku bardzo nierozsądnych inwestycji, skutkiem
czego, jak sądzę, stracił mnóstwo pieniędzy i mocno za
dłużył swój majątek. Cała rodzina musiała solidnie zacis
nąć pasa, z tej więc przyczyny, jak możesz sobie wyobrazić,
drugi sezon dla Caroline w ogóle nie wchodził w rachubę.
Przypuszczam jednak, że obecnie ich położenie nie jest już
95
tak fatalne. Charles jeździ przecież eleganckim ekwipażem,
ma też własną podróżną karetę oraz osobistego lokaja.
- Sądzę, że Caroline nie jest głupia - powiedziała An-
nis po namyśle. - Musiała zdawać sobie sprawę, że ten se
zon w Londynie to jej jedyna okazja, by zrobić dobrą partię.
Czemu więc nie przyjęła oświadczyn któregoś z wielbicie
li? Czyżby żaden z nich nie przypadł jej do gustu? - Nie
słysząc odpowiedzi, podniosła wzrok, by się przekonać, że
Sarah wciąż wpatruje się w ten sam fragment dywanu, któ
ry jakiś czas temu przykuł jej uwagę. Odpowiedź była tak
oczywista, że dziwne, iż sama na to nie wpadła. Dlaczego
jednak w ślad za zrozumieniem pojawił się bolesny skurcz
w piersi, tego nie potrafiła powiedzieć. - A więc panna
Fanhope ma nadzieję na oświadczyny któregoś z dżentel
menów z sąsiedztwa, prawda?
Zadane cichym głosem pytanie wywołało grymas zdu
mienia na twarzy Louise oraz lekki rumieniec na bladych
policzkach Sarah.
- Papa nigdy nie robił z tego tajemnicy, że taki mariaż
byłby bardzo po jego myśli, przyjaźnił się przecież
z lordem Fanhope'em od dziecka, jednak Deverel nigdy
o tym ze mną nie rozmawiał, więc nie znam jego poglą
dów w tej kwestii. Wiem tylko, że woli Caroline od jej
brata Charlesa.
- Z całą pewnością nie jest to wystarczający powód, by
myśleć o małżeństwie - rzuciła sucho Annis.
Louise otworzyła szeroko oczy ze zdumienia.
- Ależ Sarah, nie chcesz chyba powiedzieć, że kuzyn
Deverel myśli serio, by oświadczyć się tej kobiecie? Och
96
nie! - wykrzyknęła z przerażeniem. - Nie miałabyś po
co żyć, gdyby Caroline Fanhope została kolejną wicehra-
biną Greythorpe! Przypomnij sobie tylko jej odwiedziny
w ubiegłym tygodniu. Kazała ci poinstruować kucharza,
jak ma przyrządzać jagnięcinę, krytykowała cię też za zbyt
bezpośredni stosunek do służby.
Usiłowania Sarah, by wziąć niemiłą sąsiadkę w obronę,
nie trafiły Louise do przekonania.
- Możesz sobie myśleć, że ona nadaje się na żonę wice
hrabiego, ale ja tak nie uważam! - upierała się i nagle do
niej dotarło, że w obecności Annis wystarcza jej odwagi,
by głośno wypowiedzieć swoje zdanie. - Jestem pewna, że
ledwie zostałaby panią tego domu, zaczęłaby cię traktować
niewiele lepiej niż swoją służącą.
To dziwne, ale Sarah także nie ukrywała swoich poglądów.
- Nie, nie mogłaby tego zrobić. Jej obecność nie miałaby
żadnego wpływu na moje życie, ponieważ już dawno pod
jęłam decyzję, że gdy tylko Deverel przywiezie do domu
żonę, od razu opuszczę Manor. Ciotka Beatrice zapropo
nowała mi swego czasu, że mogłabym zamieszkać u niej
w Londynie.
Wyraz komicznego przerażenia na twarzy Louise nasu
nął Annis podejrzenie, że rzeczona ciotka również nie cie
szyła się jej zbyt wielką sympatią.
Ani przez chwilę jednak nie myślała, że Sarah podziela
opinię kuzynki o poczciwej cioci Beatrice. Bo choć pan
na Greythorpe bywała nieraz uległa, robiła tak pewnie dla
świętego spokoju, jednak nie miała aż tak biernego cha
rakteru, by w swych planach życiowych kontentować się
97
pierwszym z brzegu rozwiązaniem. I z pewnością nie roz
ważałaby na serio możliwości zamieszkania z krewną, do
której nie byłaby szczerze przywiązana i z którą nie mia
łaby dobrego kontaktu. Mimo to Annis wątpiła, czy prze
prowadzka do stolicy jest najrozsądniejszym wyjściem dla
osoby, która zdawała się tak bardzo lubić ciche, spokojne
wiejskie życie.
Co więcej, chociaż Sarah skończyła już dwadzieścia
osiem lat i dawno wyzbyła się wszelkich romantycznych
marzeń, zdaniem Annis nie przekroczyła jeszcze granicy
wieku, w którym zawiera się trwałe związki. I nawet jeśli
przez wiele lat musiała być na każde zawołanie kogoś, kto
jej nie kochał i nie doceniał jej zalet, z całą pewnością nie
była przeciwna samej idei małżeństwa.
Najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że po latach
tak smętnej egzystencji Sarah zdawała się nie czuć nienawi
ści do rodu męskiego. Ewidentnie uwielbiała swojego bra
ta, widać też było, że wysoko ceni doktora Prentissa. Szko
da, pomyślała Annis, że poczciwy doktor jest już żonaty,
i to, jak ludzie mówią, szczęśliwie, ponieważ ktoś właśnie
taki byłby odpowiednim człowiekiem dla Sarah. A gdzie
najłatwiej spotkać kogoś w tym typie, jeśli nie w mieście,
w którym mieszkała lady Pelham? Bath przyciągało niema
łą rzeszę wdowców i dżentelmenów, którzy, nie będąc już
pierwszej młodości, woleli egzystencję spokojniejszą od tej,
jaką oferowała tętniąca życiem metropolia.
- Przepraszam, że ci to mówię, Sarah, ale trudno mi so
bie wyobrazić, by stały pobyt w stolicy mógł ci odpowiadać.
- Annis wiedziała, że udzielając tej rady, przekracza delikat-
98
ną granicę zażyłości, czyni ją bardziej rodzinną, i zrobiła to
całkiem świadomie. Co innego wysłuchać czyichś planów
życiowych, co innego natomiast złożyć pewne propozy
cje, które mogą nieco te plany skorygować, a właśnie to za
mierzała uczynić. - Nie brałaś nigdy pod uwagę, by osiąść
w którymś z kurortów, na przykład w Tunbridge Wells lub
jeszcze lepiej w Bath? Myślę, że kiedy poznasz swoją siostrę
Helen, zyskasz w niej pokrewną duszę. Nie potrafię też so
bie wyobrazić, by można było nie lubić lady Pelham, mojej
matki chrzestnej. Od razu zyskałabyś więc tam przyjaciół.
Ja także poważnie rozważam myśl, by przenieść się na sta
łe do Bath.
Owszem, na Sarah pomysł ten zrobił pewne wrażenie,
za to Louise przyjęła go z prawdziwym entuzjazmem:
- Och, byłoby cudownie, gdybyście obie zamieszka
ły w Bath! - wykrzyknęła, klaszcząc w ręce jak podekscy
towane dziecko. - Mama chce mnie tam zawieźć w przy
szłym roku, żeby mnie przygotować do pierwszego sezonu
w stolicy.
- Skoro tak, to nawet dobrze, że zostałaś zaproszona do
Fanhope'ów w przyszłym tygodniu, co więcej, będziesz
mogła tam zagrać, Louise. Im prędzej przyzwyczaisz się do
demonstrowania swoich umiejętności przed większym au
dytorium, tym swobodniej będziesz się czuła, gdy cię o to
poproszą w Londynie - powiedziała Sarah.
- Tak, chyba masz rację - przyznała z westchnieniem
Louise. - Chodzi tylko o to, że nie chciałabym występo
wać przed Caroline. Ona z pewnością będzie się starała wy
chwycić każde najmniejsze potknięcie.
i>
99
- Obawiam się, że to bardzo możliwe, Louise - przyzna
ła Annis - ale spróbuj na to spojrzeć z drugiej strony. Nie
proszą cię o to, byś robiła coś, czego nie lubisz, na przykład
jeździła konno, choć muszę przyznać, że Caroline w pew
nym stopniu ma rację. Nie popieram wprawdzie jej metod,
ale jedynym sposobem na to, byś wyzbyła się strachu, jest
powrót na siodło.
- Tak, chyba masz rację - zgodziła się niechętnie Louise,
a potem nagle się rozpromieniła. - Dobrze, że i ty wybie
rasz się na to przyjęcie. Będę przynajmniej miała kogoś, kto
doda mi otuchy.
Jednak Annis wcale nie uradowała ta wizja.
- Nie mam żadnych obiekcji, jeśli chodzi o dodawanie ci
otuchy, natomiast nie znoszę, gdy ktoś próbuje urządzać mi
życie. - Spojrzała wymownie na Sarah. - Twój brat może
sobie być tu panem, ale jeśli mu się wydaje, że pozwolę, by
mną rządził, to się jeszcze musi sporo nauczyć... O czym
z pewnością przekona się na własnej skórze przy naszym
następnym spotkaniu.
Sarah i Louise wymieniły pełne niepokoju spojrzenia.
Wszyscy przecież wiedzieli, że pan na Greythorpe Manor nie
przywykł do tego, by ktokolwiek kwestionował jego decyzje.
Rozdział szósty
Wizyta w chatce niani Berry okazała się niezwykle przy
jemna, dla Annis zaś również bardzo pouczająca. Między
nią a staruszką od razu zawiązała się nić porozumienia, co
w najmniejszym stopniu nie zdziwiłoby lorda, gdyby miał
okazję być świadkiem ich pierwszego spotkania. Były do
tego stopnia zaabsorbowane sobą, że Sarah bez wahania
zdecydowała się zostawić je same i wziąwszy młodą, swa
wolną suczkę niani na spacer, złożyła krótką wizytę na ple
banii, gdzie Louise mogła przez kilka chwil pobyć w towa
rzystwie najstarszej córki pastora, niemal jej rówieśnicy.
- Panienka Marshal wydaje mi się o wiele weselsza niż
ostatnim razem - stwierdziła niania Berry. Staruszka sie
działa w wygodnym fotelu pod oknem, skąd obserwowa
ła przyjścia oraz wyjścia sąsiadów. - Mimo to myślę, że
musi się nudzić w Manor. Nawet w najlepszych czasach
nie było to zbyt radosne miejsce, a przynajmniej przez te
lata, kiedy tam pracowałam. Może teraz to się zmieni...
W każdym razie powinno, odkąd nastał panicz Deverel.
Oczywiście dużo będzie zależało od tego, z kim się oże-
101
ni, jestem jednak pewna, że wybierze sobie odpowiednią
pannę. Młody pan dobrze wie, czego chce. On jeden śmiał
sprzeciwić się staremu wicehrabiemu, kiedy ten wpadał
w jeden z tych swoich ataków złego humoru, choć biedny
chłopiec nieraz napytał sobie przez to biedy. Pamiętam,
jakby to było wczoraj - ciągnęła, wyraźnie w nastro
ju do wspomnień. - Stary wicehrabia, zamiast sięgnąć
po rózgę, kazał zamknąć panicza Deverela w piwnicz
ce za to, że mu zuchwale odpowiedział. Co za podłość
i okrucieństwo! Tamtego grudnia było mnóstwo śniegu,
jak kilka dni temu. Przecież chłopiec mógł się przezię
bić na śmierć! - Jej cichy śmiech przerodził się w kaszel.
- Szepnęłyśmy jednak słówko stajennym, a Wilks zaraz
go wypuścił i ukrył w stodole. Nikt ze służby nie puścił
pary z ust, nawet Dunster, choć był wtedy starszym loka
jem i bardzo chciał awansować na majordomusa. Jednak
starego pana, gdy po jakimś czasie domyślił się, co się
stało, niczego to nie nauczyło. Ignorował cichy sprze
ciw otoczenia wobec jego postępków, nie zastanawiał się
nad ich skutkami. - Pogrążona w przeszłości, pokiwa
ła smutno głową. - Nie rozumiał, jaki mają wpływ na
jego dzieci. A przecież to właśnie wtedy panicz Deverel
zaczął się zmieniać. Stał się bardziej podobny do ojca,
zimny, zamknięty w sobie, w powszechnej opinii po pro
stu obojętny na innych. Wcale jednak nie uważam, żeby
naprawdę tak było. On po prostu zdał sobie sprawę, że
jego sprzeczki z ojcem pogarszają tylko sytuację biednej
panienki Sarah, aby więc nie denerwować starego zrzędy,
zamknął się w sobie i starał się nie wchodzić mu w para-
102
dę. Nie sądzę jednak, by podupadł na duchu, pogrążył
się w bierności. Może to tylko moje pobożne życzenia,
ale wydaje mi się, że kiedy mnie ostatnio odwiedził,
miał w oku ten sam błysk, co wtedy, kiedy był młodym
chłopcem. To prawda, że jego matka nie okazywała zbyt
wielkiej miłości i uczucia swoim dzieciom, ale przynaj
mniej za jej życia można było usłyszeć śmiech w poko
ju dziecinnym.
- Zgadzam się z tobą, nianiu. - Opowieść staruszki
potwierdziła tylko przypuszczenia Annis. - Metody jego
ojca niewątpliwie odbiły się na nim negatywnie, stary
wicehrabia nie zdołał jednak złamać charakteru syna,
a w każdym razie szkody nie okazały się nieodwracal
ne. Tego możesz być pewna. Lord Greythorpe, podob
nie jak jego ojciec, ceni sobie chwile samotności, nie jest
jednak ani oziębły, ani obojętny. Prawdę mówiąc, dale
ko mu do tego! Co więcej, ma zaskakujące, ironiczne
poczucie humoru, o czym wielokrotnie miałam okazję
się przekonać, ot, choćby wczoraj, kiedy to posprzecza
liśmy się z pewnego powodu.
Niania Berry spojrzała na nią ze zdumieniem, ale za
nim zdążyła coś powiedzieć, usłyszały skrobanie do drzwi,
a potem gwałtowne ujadanie.
Annis podniosła się, by wpuścić suczkę, która z radości
zaczęła drapać jej suknię.
- Patrzcie tylko! - wykrzyknęła staruszka. - Lubisz spa
cery, prawda, Rosie? Ale coś mi mówi, że dzisiaj zerwałaś
się ze smyczy. Pewnie nie chciała panienki zostawić, panno
Milbank. Widać, że do pani przylgnęła!
103
Musiały minąć ze dwie minuty, zanim podniecona psina
usiadła przy fotelu Annis, wpatrując się w nią jak w bogi
nię, której przyszło jej strzec.
Annis wyciągnęła rękę i zaczęła machinalnie głaskać je
dwabiste ucho Rosie.
- Nianiu, wybacz, że to mówię, bo to nie moja sprawa,
ale nie uważasz, że... że nie jesteś odpowiednią osobą dla
tak żywego psa? Ona potrzebuje dużo ruchu, a ty przecież
nie możesz zabierać jej na długie spacery, zwłaszcza kie
dy jest tak zimno. Słyszałam, jak kaszlałaś, nie mówiąc już
o skręconej kostce.
- Oczywiście, że jestem za stara, żeby się nią zajmo
wać. - Niania wcale nie poczuła się dotknięta. - Lecz
słowo to słowo, a ja przysięgłam staremu Benowi Tur
nerowi, że zaopiekuję się Rosie po jego śmierci, dopó
ki nie znajdę kogoś bardziej odpowiedniego. Z Benem
przyjaźniłam się od dziecka, panienko, i wiem, jak bar
dzo był przywiązany do tej psiny. Mówił, że była najlep
sza z całego miotu i będzie jak jej matka, która miała
doskonały węch. - Westchnęła ciężko. - Wiedziałam, że
lord nie chciałby wziąć Rosie. Jego łowczy trzyma dwa
psy gończe w swoim domku, na skraju lasu. To strasz
nie wielkie, kosmate bestie i z pewnością przy pierw
szej okazji pożarłyby biedną Rosie na śniadanie. Stary
Ben nie lubił też nigdy łowczego z Fanhope Hall i nie
chciał, żeby Rosie do niego trafiła, a w pałacu nie mie
li psa, odkąd zmarła matka wicehrabiego, więc nie było
sensu prosić panienki Sarah, żeby ją wzięła. Zresztą ona
raczej nie przepada za psami. Tak więc pozostał tylko
104
pułkownik Hastie, ale jemu od dawna szwankują oczy
i nie poluje już zbyt często, więc nawet go nie prosiłam.
A może panienka by się zgodziła przygarnąć Rosie?
Choć Annis była przygotowana na to pytanie, odpo
wiedź nie przyszła jej łatwo.
- Przykro mi, nianiu, ale nie mam warunków, żeby ją za
brać do siebie. Gdybym miała własny dom, nie wahałabym
się ani chwili, bo kocham psy, a Rosie to kochane stworze
nie. Ale mieszkam z wujostwem, a moja ciotka, podobnie
jak Sarah, nie przepada za psami. Bałabym się też puszczać
Rosie samopas, bo mogłaby napadać na owce wuja albo
straszyć kury i kaczki na podwórku. Ale zaraz... Już wiem!
Przecież Helen Greythorpe strasznie lubi psy i ciągle mówi,
że chciałaby mieć jakiegoś na własność. To prawdziwa psia
mama... Co więcej, lady Pelham z pewnością nie będzie
miała żadnych obiekcji. Zamierzałam dziś do nich napisać,
więc wspomnę także o Rosie. Kto wie, może uda się znaleźć
dobry dom dla naszej słodkiej psiny!
Na wzmiankę o Helen Greythorpe staruszka nagle
przestała się interesować Rosie. Do tego momentu nie
zdawała sobie sprawy, że jej gość tak dobrze zna naj
młodszą latorośl rodu Greythorpe'ów, teraz jednak
zapragnęła dowiedzieć się wszystkiego, co tylko moż
liwe, o ostatnim dziecku, które, choć na krótki czas,
powierzono przed laty jej opiece.
Annis z przyjemnością zaspokoiła jej ciekawość, gdyż
widać było, iż niania Berry zachowała, miłe wspomnienia
o Helen oraz ostatniej pani Manor, tak nieludzko potrak
towanej przez nieżyjącego już lorda Greythorpe'a. Gdy jed-
105
nak wizyta dobiegła końca, Annis z ulgą pożegnała się ze
staruszką, a to dlatego, że Rosie, zdecydowana nawiązać
bliższą znajomość, wskoczyła jej na kolana i przesiedzia
ła tak przez całą wizytę, ona zaś nie miała serca zrzucić jej
na podłogę.
Uczyniła to dopiero wtedy, gdy do małej, lecz przytul
nej chatki powróciła Sarah. Potargana, w przekrzywionym
czepku, obrzuciła psa nieżyczliwym spojrzeniem, po czym
oznajmiła, że jeśli chcą zdążyć na lunch, powinny już wra
cać do domu, zmuszając tym samym Annis do rozstania się
z nową przyjaciółką.
Sarah natomiast, która przez ostatnie pół godziny na
próżno zaglądała za okoliczne żywopłoty, próbując znaleźć
Kosie, nie żywiła do poczciwej psiny zbyt ciepłych uczuć.
- Co za paskudne stworzenie! - wykrzyknęła, ledwie
zamknęły za sobą drzwi i ruszyły wiejską drogą ku pleba
nii w Greythorpe Magna. - Po raz ostatni w życiu zapro
ponowałam, że wezmę ją na spacer!
- O tak, rozumiem, że dla ciebie to bardzo irytujące za
danie - przyznała Annis, starając się ukryć kpiący uśmie
szek. - Zwłaszcza że po męczących i bezowocnych poszu
kiwaniach Rosie masz przekrzywiony czepek.
Powstrzymała się jednak od dalszych uwag i może na
wet udałoby jej się zapomnieć o biednej Rosie, gdyby nie
gwałtowne szczekanie, które dotarło do jej uszu, gdy stanę
ły przed furtką ogrodu plebanii.
- Ach, więc udało ci się ją w końcu znaleźć, Sarah - ucie
szyła się Louise, która wybiegła im naprzeciw.
106
Zanim spokojna zazwyczaj panna Greythorpe zdąży
ła dać rzadki popis złego humoru, Annis szybko powie
działa:
- Nie martw się, Sarah, odprowadzę ją do niani Berry
i dopilnuję, żeby została w domu.
- Pójdę z tobą - zaproponowała Louise. - Jest coś, o co
pilnie chciałam cię zapytać. Nami się nie przejmuj, Sarah.
Wracaj do Manor, dogonimy cię.
- Co takiego masz mi do powiedzenia, czego Sarah nie
powinna słyszeć? - zapytała Annis. Nie pożałowała swej
niewczesnej ciekawości, gdy tylko usłyszała odpowiedź.
Spoglądając na małego pieska, który radośnie podska
kiwał u jej kolan, nie mogła się oprzeć refleksji, że jeśli zo
stało jej choć trochę rozumu w głowie, powinna niezwłocz-
nie wyjechać, zanim pozwoli się wciągnąć jeszcze bardziej
w sprawy Greythorpe Manor i jego mieszkańców. Nieste
ty wyjazd nie wchodził już w rachubę, skoro została zob
ligowana, by przyjąć zaproszenie Fanhopeów. Jednak przy
pierwszej nadarzającej się okazji musi jasno i wyraźnie po
wiedzieć lordowi, że bez dwóch zdań wyjeżdża w przy
szłym tygodniu!
Lord Greythorpe, który przez większą część poranka
objeżdżał konno swoje włości w towarzystwie służącego,
niecierpliwie wyglądał chwili, gdy w miłej atmosferze bę
dzie mógł zasiąść do lunchu w towarzystwie pań, zwłaszcza
zaś jednej z nich! Nie mógł sobie przypomnieć, by kiedy
kolwiek w życiu tak bardzo spieszyło mu się Z powrotem
do Manor. Tego ranka, po przekroczeniu progu domu, wy-
107
raźnie wyczuł nieomal namacalną zmianę panującego tu
nastroju.
Nie, nie była to jego wyobraźnia, uznał po namyśle, wy
chodząc z sypialni, gdzie zrzucił strój jeździecki i przebrał
się w bardziej stosowny przyodziewek. Co takiego powie
działa mu Caroline, gdy poprzedniego popołudnia odpro
wadzał ją oraz tego jej brata tłuściocha do stajni? Ach tak,
właśnie to!
- Co za rozkosz po tylu dniach zamknięcia w czterech
ścianach móc wreszcie wyjść na dwór i zaczerpnąć świe
żego powietrza - stwierdziła z uśmiechem panna Fanhope.
- Tych kilka godzin słońca dobrze wszystkim zrobiło. Na
wet w domu powietrze wydaje się znacznie świeższe, bo
nie trzeba już palić bez przerwy w kominkach. Nie zauwa
żył pan żadnych zmian w Manor? Bo ja u siebie zdecydo
wanie tak.
Być może Caroline miała na myśli tylko powietrze
w Manor, znacznie rzeźwiejsze niż w jej domu, bo komin
ki w Fanhope Hall niemiłosiernie dymiły, zwłaszcza gdy
wiał wschodni wiatr, jak w ostatnich dniach. Lord przy
puszczał jednak, iż Caroline, tak spostrzegawcza i wyczu
lona na wszelkie niedociągnięcia, i wzorem kochanej lady
Fanhope zawsze gotowa doradzać innym w gospodarskich
sprawach, musiała już od progu wyczuć aurę nadchodzą
cych przemian. A czy je całym sercem aprobowała, czy nie,
to już inna kwestia.
Niespodziewane spotkanie z osobą, której obecność za
inicjowała te przemiany, do tego stopnia zaskoczyło lor
da, że stanął jak wryty przy wejściu do galerii portretów.
108
Osoba owa była do tego stopnia pogrążona w kontempla
cji podobizny jego zmarłego ojca, namalowanej wkrótce po
odziedziczeniu przez niego szlacheckiego tytułu, że nie od
razu go zauważyła, dzięki czemu mógł przyjrzeć jej się bar
dziej uważnie.
Była niewątpliwie atrakcyjna, jeśli mowa o twarzy oraz
figurze, choć jej maniery wielu osobom mogły wydawać się
zbyt swobodne, a kompletny brak zahamowań w wyraża
niu opinii, a zapewne i czynach, gdyby tego wymagały oko
liczności, był wręcz szokujący. Natomiast naturalny wdzięk,
z jakim się nosiła, był absolutnie bez zarzutu.
Lord nie mógł jednak zaprzeczyć, że gdyby ją ujrzał w któ
rymś z modnych londyńskich salonów, nie zwróciłby na nią
uwagi i z całą pewnością nie obdarzyłby szczególnymi wzglę
dami. Prawdę mówiąc, była skrajnie odmienna od kobiet,
które w swojej głupocie uznawał za odpowiednie dla siebie
partnerki. Czyli te wszystkie olśniewające, wystrojone blond
bóstwa, które, trzeba to niestety przyznać, często miały wię
cej włosów na głowie niż rozumu, ale które obdarzone by
ły również słodkimi usposobieniami, namiętnymi ciałami
i kochającymi sercami. A to jedynie dowód na to, jak dalece
był zaślepiony przez te wszystkie lata, kiedy głęboko wierzył,
że gorąca w łożu kochanka, a w dalszej perspektywie miła
i troskliwa matka jego dzieci, to wszystko, czego może wy
magać od przyszłej żony. Teraz jednak zaczynał rozumieć, że
oprócz tych niewątpliwie bezcennych zalet powinna również
być jego przyjacielem, prawdziwą partnerką, jednym słowem
- towarzyszką życia.
Nagle przyłapał się na tym, że się uśmiecha. Ostatnio
109
zdarzało mu się to coraz częściej, choć nie potrafił powie
dzieć, dlaczego. Może zabrzmi to dziwnie, ale on, dżen
telmen poważny i nadzwyczaj ostrożny, po tak śmiesz
nie krótkiej znajomości zaczynał serio zastanawiać się
nad kandydaturą panny Annis Milbank na przyszłą panią
Greythorpe Manor. Nie było w tym żadnej kalkulacji, zwy
czajowo wręcz koniecznej w jego sferach, gdy w grę wcho
dziło małżeństwo, najczęściej traktowane przez obie stro
ny jako interes. Wzajemna inklinacja, owszem, brana była
pod uwagę, ale na szarym końcu, jako dodatek do całości.
Otóż prawda była taka, że nadzwyczajna i szokująca
panna Annis Milbank w najwyższym stopniu przypadła
mu do gustu, choć charakterem tak bardzo różniła się od
niego, nie mówiąc już o wychowaniu, które diametralnie
kontrastowało z tym, jakie sam otrzymał.
Musiał przyznać, że nie miałby szans natknąć się na nią
na żadnym londyńskim przyjęciu, dlatego zawsze będzie
wdzięczny opatrzności lub innym mocom, które kazały się
przeciąć ich ścieżkom, i to w taki sposób, że zmuszony był
poświęcić jej więcej uwagi, niż byłby to uczynił w normal
nych okolicznościach.
Jednak w obecnej sytuacji doświadczenie podpowiadało
mu, że co do panny Milbank powinien wykazać się szcze
gólną rozwagą, a to dlatego, iż tak różniła się od pozosta
łych kobiet. Ta samodzielna, wręcz zuchwała panna nigdy
nie ulegnie pochlebstwom mającym skruszyć jej opór...
już widział to wzgardliwe prychnięcie wdzięcznych uste
czek. .. ani nie da się skłonić do małżeństwa skuszona wizją
szlacheckiego tytułu. Z pewnością pieniądze oraz pozycja
110
społeczna nie miały dla niej bowiem większego znaczenia.
Tego, że wyraźnie preferował jej towarzystwo, nie zinter
pretowałaby jako coś więcej niż uprzejmość pana domu,
nigdy więc nawet by jej przez myśl nie przeszło, by dopa
trywać się w nim kandydata na męża. O nie, w jej wypadku
normalne konkury nie wchodzą w rachubę! Będzie musiał
jednak spróbować, i to z pełnym determinacji uporem, aż
do skutku, bo w przeciwnym razie czeka go beznadziejna,
niespełniona przyszłość.
Przeczuwając, że lada moment wyostrzone zmysły pan
ny Milbank odnotują jego obecność, ruszył wolnym kro
kiem w jej stronę.
- Co za miła niespodzianka, kuzynko! Jak spędziłaś dzi
siejszy ranek? A może jesteś jeszcze zbyt nadąsana, by mieć
ochotę na żarciki?
- Nadąsana? - powtórzyła, odrywając wzrok od portretu.
- Nie jestem nadąsana i nigdy nie byłam. Trzeba by czegoś
więcej niż tylko drobnej różnicy zdań, by mnie rozgniewać.
Kiedy jednak już zacznę się dąsać, nie będziesz miał żad
nych wątpliwości, kuzynie, możesz mi wierzyć!
Na te słowa lord wybuchnął głośnym śmiechem, wywo
łując na twarzy Annis życzliwy uśmiech, po czym spojrzał
na portret starego lorda Greythorpea.
- Cóż takiego w moim ukochanym zmarłym ojcu przy
kuło twoją uwagę?
- Myślałam sobie, co za ironia losu, że dziecko, którego
nie chciał uznać przez całe swe życie, okazało się najbar
dziej do niego podobne.
- Doprawdy? - zdumiał się.
111
- Tak, nie wyobrażaj sobie jednak, że Helen jest jego ży
wym obrazem, bo to nieprawda. Dostrzegam jednak zde
cydowane podobieństwo w oczach i ustach, o czym sam się
przekonasz, kiedy do was przyjedzie. - Cofnęła się o krok,
by lepiej się przyjrzeć wiszącemu obok portretowi. - Prze
praszam, że to mówię, ale ty jesteś bardzo podobny do te
go tutaj młodego dżentelmena, którego imię umknęło mi
z pamięci, chociaż Sarah musiała mi je podać, kiedy była
uprzejma oprowadzić mnie po domu dzień po moim przy
jeździe.
- To przecież nikt inny jak świętej pamięci nieodżało
wany stryj Henry, który miał zostać spadkobiercą naszego
dziadka. Niestety, bawiąc w Oksfordzie, uwikłał się w dość
głupią aferę, która stała się przyczyną jego przedwczesnej
śmierci, tytuł przeszedł zaś na młodszego syna, który w ni
czym mu nie dorównywał.
- Czyli twojego ojca?
- Tak. Mój ojciec bardzo cierpiał, gdyż od urodzenia po
równywano go ze starszym bratem, a Henry był we wszyst
kim lepszy: wyższy, przystojniejszy i po stokroć bardziej
sympatyczny, o ile wierzyć powszechnej opinii. Moim zda
niem to nieuniknione, że ojciec stawał się coraz bardziej
zgorzkniały. Spełniając powszechne oczekiwania, posunął
się nawet tak daleko, że poślubił kobietę, która miała zo
stać żoną jego brata. Może to dziwne, ale mimo iż moi ro
dzice nie darzyli się większym uczuciem, małżeństwo ich
nie okazało się kompletną klęską, choć nie sposób nazwać
go sielanką. Łatwo zrozumieć, dlaczego po przedwczes
nej śmierci mojej matki ojciec postanowił poślubić kobietę,
112
którą sam sobie wybrał, nietrudno też pojąć jego gorycz,
gdy doszedł do wniosku, że jego wybranka go zdradziła.
- Mogę mu więc współczuć, ale tylko do pewnego stop
nia - stwierdziła Annis - bo za nic na świecie nie potrafię
zrozumieć, dlaczego tak głęboko wierzył, że Helen nie jest
jego dzieckiem. Może i był człowiekiem zgorzkniałym, ale
nie słyszałam, by zarzucano mu brak inteligencji, a musiał
przecież wiedzieć, że rude włosy występowały w rodzinie
jego żony od wielu pokoleń. Czemu z takim uporem twier
dził, że Helen jest dzieckiem tego malarza, choć żona przy
sięgała mu, że to nieprawda?
- To dla mnie prawdziwa zagadka. - Wzruszył ramio
nami. - Nigdy nie byliśmy blisko z ojcem, więc nawet
nie próbowałem go zrozumieć. Wiem tylko, że zawsze
przedkładał obowiązek nad osobiste szczęście. Trze
ba mu przyznać, że nie uchylał się od odpowiedzialno
ści, przynajmniej tam, gdzie w grę wchodziły interesy
rodzinne. Zostawił je przecież w jak najlepszym porząd
ku i w doskonałej kondycji. Natomiast w sprawach
prywatnych... - Bezradnie pokręcił głową. - Może mał
żeństwo to nie okazało się tak wielkim sukcesem, jak to
sobie wymarzył. W końcu moja macocha była od niego
młodsza o ponad dwadzieścia lat, wątpię więc, by mieli
ze sobą wiele wspólnego. Inne pokolenia, inne zaintere
sowania, inne temperamenty i potrzeby... Być może po
prostu skorzystał z pierwszej nadarzającej się okazji, by
pozbyć się kobiety, która w krótkim czasie stała się dla
niego nikim więcej jak tylko rozkapryszoną młodą żoną.
- Znów wzruszył ramionami. - Byłem w szkole z inter-
113
natem, więc nie wiem, co działo się w domu. Sarah musi
wiedzieć coś więcej na ten temat. Jednak moim zdaniem
sposób, w jaki ojciec potraktował Helen oraz jej matkę,
wyszedł im tylko na dobre, dzięki temu bowiem Helen
nie musiała znosić humorów człowieka, który nie tyl
ko sam postanowił być nieszczęśliwy, ale również unie-
szczęśliwiał wszystkich wokół. Jedno, czego nie potrafię
mu wybaczyć, Annis, to tego, jak traktował Sarah, która
dbała o jego wygody przez te wszystkie lata. Nie mogę
mu też zapomnieć, że mnie doprowadził niemal do tego,
że zacząłem uważać to miejsce za więzienie, a nie za
rodzinny dom. Muszę jednak z satysfakcją przyznać, że
mu się nie udało. Do ciemnych kątów, pełnych przykrych
wspomnień, po tylu latach nareszcie zaczęło docierać
światło. Zrobię, co w mojej mocy, by Greythorpe Manor
znów stało się miejscem równie szczęśliwym jak za cza
sów mego dziadka. - Gdy uświadomił sobie, że para
ślicznych szarozielonych oczu przygląda mu się bacz
nie, a zarazem współczująco, uśmiechnął się ironicz
nie. - Annis, musisz być czarownicą, która tajemnymi
sztuczkami skłania człowieka, by odsłonił się przed tobą
znacznie bardziej, niż było to jego intencją. Nie przy
puszczam jednak, bym ci powiedział coś ponad to, czego
się dowiedziałaś dziś rano u niani Berry.
Niby kpił, a jednak czuł pewną urazę, co Annis bez tru
du wychwyciła.
- Jeżeli tak myślisz, to jesteś w błędzie. Twoja stara nia
nia chciała dowiedzieć się czegoś o Helen, a nie rozmawiać
o tobie. Mimo to - mówiła dalej, gdy gong obwieścił porę
114
lunchu - chciałabym porozmawiać z tobą po południu, je
śli tylko znajdziesz chwilę. Jest pewna ważna sprawa, którą
powinnam z tobą przedyskutować.
- Możesz przyjść do mnie, kiedy tylko zechcesz - odparł
najuprzejmiej, jak potrafił. - Przez większą część popołu
dnia będę w bibliotece.
I tak też było. Niestety Annis najpierw postanowiła na
pisać dwa listy, a dopiero potem pójść do lorda, by omówić
sprawy powrotu do Leicestershire w nadchodzącym tygo
dniu, i wtedy dowiedziała się od Dunstera, że jego lordow-
ska mość właśnie przyjmuje gościa. Wobec tego, by zająć
się czymś, póki gość sobie nie pójdzie, postanowiła przyjąć
zaproszenie sprzed kilku dni.
Wczesne marcowe popołudnie było tak zdumiewająco
ciepłe, że nawet nie wzięła płaszcza, uznając, iż wełniany
szal zapewni jej wystarczającą ochronę podczas krótkie
go spaceru do stajni. Gdy dotarła na miejsce, Wilks po
witał ją z radosnym zdumieniem, które jasno wskazywało,
że nie spodziewał się, by jego zaproszenie zostało przyjęte,
a w każdym razie nie tak prędko. Oczywiście z miejsca był
gotów oprowadzić ją po swoim królestwie, dzieląc się ol
brzymią wiedzą na temat zalet każdego zwierzęcia, z wyjąt
kiem jednego, które minął z pogardliwym prychnięciem.
Annis z najwyższym trudem zdołała zachować powagę.
- Chyba się nie mylę, że ten osiodłany koń nie pochodzi
ze stajni lorda, tylko należy do jego gościa?
- Gdyby jego lordowska mość okazał się na tyle niemą
dry, żeby się skusić na kupno takiego wierzchowca, panien-
115
ko, wyparłbym się go, słowo daję, i zgłosiłbym się do pracy
u pułkownika, który mieszka na drugim końcu gościńca!
Wciąż mnie namawiał, żebym zostawił mojego pana, Bóg
mi świadkiem, przy każdej wizycie pyta, czy nie zmieni
łem zdania.
- Czyli nie jest to koń pułkownika Hastiego - stwierdziła
Annis z udaną powagą. - Oczywiście nawet nie przemknę
ło mi przez głowę takie przypuszczenie. Mogę zatem zapy
tać, kto jest jego właścicielem?
- Jeden tylko człowiek w tych stronach jest na tyle głu
pi, by wydać pieniądze na takiego łacha, a mianowicie
pan Charles Fanhope. Współczuję jego nowemu parobko
wi, Jackowi Fletcherowi, bo kiedy przychodzi wieczorami
do karczmy, wszyscy się z niego śmieją. Jednak to dobry
chłopak, więc nie bierze sobie tego do serca. Szkoda, że nie
może znaleźć lepszej posady. W czasie wojny służył krajo
wi w jednym z tych nowo utworzonych regimentów, więc
świetnie umie obchodzić się z bronią. Byłby dobrym łow
czym - dorzucił Wilks, drapiąc się po zarośniętym pod
bródku. - Być może powinienem porozmawiać o nim
z naszym panem, chociaż nie przypuszczam, bym wiele
wskórał. Lord Greythorpe na pewno nie chce być oskar
żony o to, że po tym wszystkim, co się stało, zabiera ludzi
Fanhopeom. Prawda, panienko?
- Pewnie tak... - Zapewne chodziło o nieudane inwesty
cje starego lorda, o czym wspominała Sarah, Annis uzna
ła jednak, że nie wypada wypytywać wiernego stajennego,
zwłaszcza że nagle się stropił, jakby powiedział więcej, niż
zamierzał. A ponieważ już wcześniej tego dnia zarzucono
116
jej, że nakłania łudzi do niechcianych zwierzeń, zmieniła
szybko temat i zapytała Wilksa, który z koni w tej stajni
jest najspokojniejszy i najlepiej ułożony, by mogła na nim
jeździć młoda i bardzo nerwowa dama.
- Dobry Boże, panienko! Nie ma chyba panienka na my
śli siebie?! Pani proponowałbym...
- Chodzi mi o stosownego wierzchowca dla panny Louise.
Wyraz zdumienia w oczach doświadczonego stajenne
go nie był dla niej żadnym zaskoczeniem. Służący z regu
ły wiedzieli bardzo dużo o ludziach, u których pracowali,
zwłaszcza ci wyższego szczebla, a także ci, którzy z różnych
przyczyn nawiązali bliższy kontakt ze swoim panem lub
panią. Dlatego Wilks musiał znać wszystkie okoliczności
wypadku sprzed dwóch lat, kiedy biedna Louise złamała
obojczyk i nabawiła się panicznego strachu przed końmi.
- Myślę, panienko, że dobrze by jej zrobiło, gdyby znów
zaczęła jeździć na siwej klaczce panny Sarah. Panna Sarah
rzadko teraz oddaje się tej przyjemności, a spokojniejszej
klaczki tu nie znajdziemy.
- A dla mnie, panie Wilks? Louise z pewnością będzie
nalegała, bym jej towarzyszyła, inaczej nawet nie zbliży się
do stajni, nie może więc to być zbyt rączy koń. Oczywi
ście nie miałabym nic przeciwko temu, bo lubię prawdziwe
galopady, lepiej jednak nie straszyć panny Louise, dlatego
wierzchowiec nie może być płochliwy ani narowisty, tylko
potulny jak baranek.
- Mam takiego konia, panienko. Będzie też pewnie pa
nience potrzebny ktoś do asysty, tak na wszelki wypadek.
Mógłbym wyznaczyć któregoś z moich parobków, prawdę
117
jednak mówiąc, pomyślałem o sobie. Nasz pan na pewno
by sobie tego życzył.
Nie potrafiła ocenić, czy to prawda, lecz oczywiście nie
miała nic przeciwko temu, by Wilks dotrzymał im towa
rzystwa, choć wcale nie planowała wyjeżdżać poza teren
posiadłości, przynajmniej do czasu, aż zyska pewność, że
nerwy nie staną się przyczyną kolejnego wypadku Louise.
Powiedziała więc stajennemu, że w razie czego powiadomi
go nazajutrz rano, by osiodłał konie.
Ponieważ gość lorda wyraźnie nie miał zamiaru jeszcze
się żegnać, ruszyła w stronę zagajnika, uznając, że na razie
nie ma sensu wracać do domu.
Niestety wyprawa do zagajnika także pozbawiona
była większego sensu, bo o tak wczesnej porze roku nie
było czego oglądać, poszła więc dalej dróżką, aż dotar
ła do rozstajów, gdzie wybrała biegnącą u stóp pagórka'
węższą ścieżkę, która miała ją doprowadzić z powrotem
do dworu.
W którymś momencie niemal podświadomie zareje
strowała trzask łamanej gałęzi gdzieś z tyłu, w zaroślach,
uwagę jej jednak przykuły kamienne schodki prowadzą
ce do ziemianki wykopanej w stromym zboczu na tyłach
dworu.
Piwniczka! To tutaj przywleczono w dzieciństwie bied
nego Deverela i zamknięto za karę. Nie wątpiła, że krzy
czał przy tym i wierzgał. To prawda, że dzieciom potrzebna
jest dyscyplina, ale to już było naprawdę godne najwyższej
dezaprobaty okrucieństwo! Dzięki Bogu miał wokół siebie
oddanych ludzi, którzy nie potrafili z założonymi rękami
118
przyglądać się cierpieniom młodego panicza, które mogły
skończyć się ciężką chorobą lub załamaniem nerwowym.
Nic dziwnego, że silna więź połączyła lorda ze stajennym,
który przed laty zaryzykował tak wiele, by pomóc młode
mu panu.
Annis zawahała się, a potem, wiedziona ciekawością,
zeszła po schodkach, odsunęła żelazną sztabę i uniosła
haczyk. Drzwi w pierwszej chwili stawiały opór, ale przy
silniejszym nacisku otworzyły się. Ze środka wionął prze
nikliwy chłód.
Uczucie było tak nieprzyjemne, jakby weszła na lodo
wą ścianę, mimo to ostrożnie postąpiła kilka kroczków.
Była to próba, którą sama sobie narzuciła, by pokonać
towarzyszące jej od dzieciństwa lęki. Zawsze bała się
ciasnych, dusznych pomieszczeń i przypuszczała, że to
się nigdy nie zmieni. Mogła sobie bez trudu wyobrazić,
co przeżywał mały Deverel w tym lodowatym więzie
niu, zanim nadszedł błogosławiony ratunek. Lodowaty
ziąb kąsający stopy i dłonie jak wściekły pies, ciemność
spowijająca jak całun i okrutny, maniakalny śmiech ojca,
a potem brzęk haczyka i głuchy stukot sztaby. A teraz
ona doświadczała tego samego, i wcale nie w jakimś sen
nym koszmarze, tylko na jawie!
Nagle drzwi zatrzasnęły się za jej plecami. Annis poczu
ła, jak lodowate szpony histerii ściskają jej gardło, pozba
wiając tchu. Mimo to zdołała wyciągnąć drżącą rękę i na-
macać ścianę pokrytą wilgotną pleśnią, następnie drzwi,
a także - co za ulga! - zapadkę. Uniosła ją i pchnęła deski,
pewna, że zaraz odzyska wolność. Nic takiego się jednak
119
nie stało. To tylko drzwi się zacięły, zapewniła samą siebie.
Trzeba je tylko mocniej popchnąć.
W końcu kto chciałby zrobić jej tak okrutny i bezsen
sowny żart? Komu, na Boga, mogłoby przyjść do głowy,
by zamknąć ją w lodowatej piwniczce? Ktoś musi przecież
usłyszeć jej wołanie. Ktoś ją na pewno słyszy...
Rozdział siódmy
Przeraźliwy krzyk, po którym nastąpił złowieszczy
brzęk tłuczonej porcelany, nie przeraził lorda. Hałasy
były jednak na tyle natrętne, że zaczęły mu przeszka
dzać, wobec czego wstał zza biurka i wyszedł do holu
sprawdzić, co się dzieje.
- Co u licha...? - zdumiał się, odkrywszy przyczynę za
mieszania.
Przy drzwiach frontowych lokaj podrywał się właśnie
z podłogi, trzymając się za lewy pośladek, a u stóp schodów
wśród potłuczonych skorup pokojówka, w podobnej pozy
cji, na przemian krzyczała i zanosiła się piskliwym lamen
tem. Dunster, który po raz pierwszy w życiu utracił swój
niezmącony spokój, robił, co mógł, by złapać sprawcę tej
awantury, który właśnie zderzył się ze stojakiem na kape
lusze, tak że cała jego zawartość potoczyła się po podłodze,
potęgując straszliwy bałagan.
Drzwi bawialni otworzyły się, przykuwając na moment
uwagę lorda, po czym Sarah wkroczyła do holu i wydała
okrzyk przerażenia.
121
- O Boże, tylko nie Rosie! - wykrzyknęła, gdy wzrok jej
padł na stworzenie, które zakłóciło spokój tego domu.
- Znasz tego nieszczęsnego psa, Sarah? - Lord stracił
nagle swą zimną krew.
- Ależ tak. Przecież to suczka niani Berry.
- Założę się, że szuka Annis! - W ślad za Sarah z ba
wialni wyłoniła się wyraźnie rozbawiona sytuacją Louise.
Bardzo się do niej przywiązała. Już raz próbowała tu
przyjść za nami. Mądra psina! Potrafiła znaleźć drogę do
domu, w którym mieszka Annis!
Na lordzie nie zrobiło to jednak większego wrażenia.
Spojrzał groźnie na nieszczęsną suczkę, która prześlizgnę
ła się pomiędzy nogami Dunstera i pomknęła po schodach,
węsząc zawzięcie.
- Na miłość boską, sprowadź jakąś pomoc, Dunster! -
rozkazał lord, widząc, że jego wierny sługa chce pobiec za
nią na górę. - Nigdy nie złapiesz tego potwora. Albo nie,
mam lepszy pomysł... Pozwólmy jej znaleźć pannę Mil-
bank, a ona niech sobie z nią sama radzi - stwierdził z po
nurą satysfakcją. - Bo wygląda na to, że temu wściekłemu
stworzeniu bardzo zależy na jej towarzystwie.
Potem lord obdarzył rozhisteryzowaną pokojów
kę spojrzeniem podobnym do tego, jakie posłał suczce,
i osiągnął podobny skutek, bo dziewczyna poderwała się
i popędziła do komórki pod schodami, by choć trochę
się uspokoić.
Na koniec wicehrabia odwrócił się do siostry.
- A tak przy okazji, gdzie nasza kuzynka? Nie widziałem
jej od lunchu.
122
- My też nie - odparła Sarah.- Wspominała, że zamie
rza napisać listy.
- Tak, ale to było dawno temu - zauważyła Louise. - To
. całkiem niepodobne do Annis, żeby tak długo siedzieć
w swoim pokoju. A może źle się poczuła?
- Za przeproszeniem, milordzie - wtrącił się Dunster -
ale panny Milbank nie ma w pokoju. Przypuszczam, że nie
wróciła jeszcze do domu. Widziałem ją mniej więcej go
dzinę temu. Chciała z panem porozmawiać, ale był wtedy
u pana pan Fanhope, więc wyszła na dwór. Raczej jednak
nie wybierała się gdzieś dalej, bo nawet nie wzięła pelery
ny, tylko sam szal.
Lord ruszył bez słowa na górę. To, czego się właśnie
dowiedział, wcale mu się nie podobało. Annis była prze
cież osobą rozsądną i na dłuższą przechadzkę nie wyszłaby
w taką pogodę lekko ubrana.
Idąc korytarzem, usłyszał dobiegającą z zielonej
sypialni serię łagodnych próśb, a zaraz potem gróźb.
Spanielka, jak widać, dostała się bez trudu do środka,
lecz swą niezapowiedzianą wizytą wcale nie uradowała
pokojowej, która na wszelkie sposoby próbowała wygo
nić ją na korytarz.
- Ty jesteś Disher, prawda? - spytał, stając w progu lord.
- Widziałaś swoją panią w ciągu ostatniej godziny?
- Nie, milordzie. Kiedy skończyła pisać listy, powiedziała,
że idzie na dół, bo chciała z panem porozmawiać. - Spoj
rzała na czworonożnego gościa, który podejrzanie zain
teresował się dywanikiem leżącym przed drzwiami szafy,
i nagle w jej oczach pojawił się błysk zrozumienia. - Zaraz,
123
zaraz, czy to aby nie jest ta suczka, o której panienka An-
uis już mi wspominała? Ta, dla której miała nadzieję zna
leźć dobry dom?
- Wcale bym się nie zdziwił - odparł sucho lord. - Myślę,
że najlepiej będzie niezwłocznie ją o to zapytać. Wiem też
chyba, w jaki sposób można najłatwiej ją znaleźć. Bądź tak
dobra i podaj mi pelerynę twojej pani.
Disher zrobiła, o co lord prosił, a on od razu podsunął
suczce pelerynę pod nos. Rosie obwąchała materiał, kicha
jąc i szczekając na przemian, po czym ochoczo wybiegła za
lordem z pokoju.
W przeciwieństwie do siostry wicehrabia darzył psy wiel
ką sympatią, zwłaszcza te, które towarzyszyły mu na polo
waniach, miał też na tyle doświadczenia, by od razu ocenić,
które zwierzę rokuje wielkie nadzieje. A mała spanielka zde
cydowanie należała do tej kategorii. Oczywiście trzeba by ją
jeszcze podszkolić, ale już samo to, że znalazła drogę do dwo
ru położonego o dwie mile od domków dla służby, można
było uznać za nie lada wyczyn. Gdy zaś byli już za drzwiami,
jakby na potwierdzenie życzliwej opinii o swoich umiejętnoś
ciach, suczka szybko złapała trop.
Rosie pomknęła ścieżką w kierunku stajni. Lord, na
szczęście dla niej, nie pozostawał daleko w tyle i dotarł
w samą porę, by powstrzymać stajennego, który już zama-
chiwał się na nią grubym polanem.
- W porządku, Wilks. Ona przyszła ze mną. Szukamy
panny Milbank. Podobno tu była?
- Tak, jaśnie panie, ale już jakiś czas temu. - Stajen
ny przeczesał palcami siwe włosy. - O ile wiem, poszła...
124
- Urwał, bo pies wypadł ze stajni i pomknął w kierun
ku zagajnika. - Właśnie w tamtą stronę. Mam tam pójść
z panem?
Lord pokiwał głową, po czym ruszył w ślad za Rosie.
Z każdą minutą upewniał się, że byłaby doskonałym
psem myśliwskim. Zaraz jednak zwątpił w to, gdy zoba
czył, jak suczka wściekle ryje pod drzwiami piwniczki.
Pomyślał, że wyczuła zapach szczura i już chciał ją przy
wołać, lecz zmienił zamiar i postanowił sprawdzić, co ją
tak zainteresowało.
Drzwi nagle ustąpiły i Annis upadła do tyłu na kamienną
posadzkę. Nagły ból, jaki przeszył jej czaszkę, okazał się wy
starczająco silny, by ją otrzeźwić, ale dopiero gdy znalazła się
na świeżym powietrzu, owinięta swoją peleryną i przytulona
do czyjejś twardej jak skała piersi, zaczęła z wolna odzyskiwać
czucie.
Najpierw poczuła dziwne mrowienie w palcach rąk
i nóg, a potem palący ból dłoni oraz nadgarstków. Krzy
wiąc się, zaryzykowała i otworzyła to oko, które nie było
przyciśnięte do ciepłej wełnianej kurtki. Spojrzała w górę
i zobaczyła zarys męskiego podbródka, a nad nim usta za
ciśnięte w posępną linię.
Dopiero wtedy na dobre oprzytomniała.
- Co to ma znaczyć? Umiem przecież chodzić! Proszę
mnie natychmiast puścić! - zażądała głosem schrypniętym
od krzyków, jakimi na próżno usiłowała zwrócić na siebie
uwagę, gdy siedziała zamknięta w lodowatej ciemnicy.
Wciąż niosąc ją w stronę domu, lord odburknął coś, cze-
125
go nie zrozumiała, wyczuła jednak nieuprzejmy, nieustęp-
liwy ton.
Z chwilą, gdy znaleźli się pod dachem Manor, Annis za
niechała dalszych prób, by z nim dyskutować, mimo że wy
raźnie zamierzał wnieść ją na górę, aż do sypialni.
Choć od czasu, gdy była niesiona w męskich ramionach,
minęło wiele lat, wciąż doskonale pamiętała ten epizod.
Skręciła wtedy nogę w kostce i ojciec wziął ją na ręce, nie
mogła sobie jednak przypomnieć, by czuła się wówczas tak
nieswojo jak w tej chwili. Nie pamiętała suchości w ustach
ani ucisku w piersi. Nie miała też pojęcia, skąd te rozpalo
ne policzki, skoro nadał drżała z zimna po przymusowym
pobycie w lodowatej piwniczce.
Kiedy w końcu została ostrożnie położona na łóżku i te
same silne ramiona wypuściły ją z uścisku, nie umiała po
wiedzieć, czy jej ulżyło, czy może doznała zawodu. Nie wie
działa też, czy ma się cieszyć, czy gniewać, gdy wbrew jej
wyraźnemu życzeniu wezwano doktora i poddano ją cał
kiem, jej zdaniem, zbędnym oględzinom. Co więcej, nie
wiedziała, czy powinna z wdzięcznością przyjąć, czy raczej
zignorować polecenie lorda, by przez resztę dnia pozosta
ła w łóżku. Wiedziała tylko jedno - że gdy przyszedł, przy
prowadzając z sobą jej małą wybawicielkę, wkrótce po tym,
jak zabrano tacę z resztkami wieczornego posiłku, ogarnę
ło ją uczucie niewysłowionej wdzięczności dla człowieka,
który zrobił wszystko, co w jego mocy, by jak najszybciej
doszła do siebie po tych niemiłych przeżyciach.
- Nie dziękuj mi znowu, bo to zaczyna być nudne. - Lord
uniósł rękę, by powstrzymać jej płynące z głębi serca wyra-
126
zy wdzięczności. - Poza tym to nie mnie powinnaś dzięko
wać, ale twojej czworonożnej przyjaciółce.
Annis, która świadomie unikała do tej pory kontaktu
wzrokowego z poczciwą psiną, wreszcie na nią spojrzała,
co Rosie natychmiast uznała za zaproszenie i wskoczyła na
łóżko, by się ułożyć u boku swojej pani, którą tak stanow
czo sobie wybrała na resztę życia. Pani oczywiście nie za
protestowała, miała wszak serce.
O tym, że Rosie jest w Manor, wiedziała od chwili, gdy
została wypuszczona z lodowatego więzienia, ale dopiero
od Disher dowiedziała się, że to właśnie niespodziewana
wizyta spanielki skłoniła lorda do wszczęcia poszukiwań.
Choć więc zdawała sobie sprawę, iż Rosie nie została powi
tana we dworze z entuzjazmem, ani przez moment nie ża
łowała, że jej poszczekująca przyjaciółka odważyła się prze
kroczyć święte progi Greythorpe Manor.
- Co mam teraz z tobą począć? - spytała, głaszcząc jej je
dwabiste, brązowe ucho. Z tego, że powiedziała to na głos,
zdała sobie sprawę, dopiero gdy na twarzy lorda, który za
siadł w fotelu przy jej łóżku, pojawił się wyraz podszytego
rezygnacją rozbawienia. - Och, nie! Nie śmiałabym ci jej
narzucać - zapewniła pospiesznie. - Już i tak zrobiłeś dla
niej więcej niż trzeba. Wiem też, że nie przepadasz za psa
mi.
- To kolejne nieporozumienie, Annis. Ja nic dla niej nie
zrobiłem. To Wilks ją wykąpał, kucharz nakarmił, a lokaj,
który przez nią najbardziej ucierpiał, nie tylko jej wybaczył,
ale zabrał również na spacer. Poza tym skąd to przypusz
czenie, że nie lubię psów?
127
- Tak, rzeczywiście, wszystko mi się pomieszało. To Sa
rah nie przepada za nimi.
- Istotnie, woli koty, ale nawet ona przyznaje, że nie
można znów oddać tej psiny do niani Berry, która, tak na
marginesie, została już powiadomiona o miejscu jej pobytu.
Uśmiechnął się ironicznie. - Twoja poranna wizyta u nia
ni, moja droga kuzynko, pociągnęła za sobą pewne... że się
lak wyrażę... reperkusje.
- Masz na myśli moją niefortunną wyprawę do piwnicz
ki? Tak, nie przeczę. Kiedy się dowiedziałam, że jako dziec
ko zostałeś tam zamknięty za karę, ciekawość wzięła gó
rę nad zdrowym rozsądkiem i postanowiłam sprawdzić na
własnej skórze, co to za uczucie. - Wzdrygnęła się. - Mu
siałam chyba upaść na głowę, żeby się na coś takiego od
ważyć!
- Przyznam, że ci się dziwię, znając twoją klaustrofobię
stwierdził lord, a widząc jej zdumione spojrzenie, dodał:
Sama kiedyś przyznałaś mi się do tej słabości. Nie pojmu
ję jednak, dlaczego natychmiast nie wyszłaś z powrotem
na dwór - dorzucił po chwili. - Czyżbyś do tego stopnia
wpadła w panikę?
- O czym ty mówisz, Dev?! Nie mogłam wyjść z piw
niczki, bo drzwi zostały zaryglowane!
Zmarszczył brwi. Czy po tym, co właśnie usłyszał, czy
dlatego, że po raz pierwszy zwróciła się do niego po imie
niu, trudno powiedzieć.
- O co ci chodzi...? - mówiła dalej Annis. - Najpierw
ktoś mnie śledził, słyszałam podejrzane szmery, potem za
ryglował drzwi od zewnątrz i nie mogłam ich otworzyć...
128
On śmiał się ze mnie, słyszałam taki dziwaczny cichy chi
chot. Zaczęłam wzywać pomocy, waliłam tak mocno
w drzwi, że pokaleczyłam sobie ręce.
Gdyby usłyszał to od kogoś innego, nigdy by nie uwie
rzył, że drzwi były rzeczywiście zamknięte, i złożyłby
wszystko na karb paniki, chodziło jednak o Annis, która
zawsze zwracała baczną uwagę na szczegóły. Teraz także
musiało coś ją bardzo niepokoić.
- Uważasz, że to podejrzana sprawa? Nie myśl o tym na
razie - powiedział łagodnie. - A jutro, jeśli starczy ci odwa
gi, wybierzemy się na miejsce tego tajemniczego zdarzenia.
Kto wie, może uda nam się odkryć przyczynę, dla której ot
warte drzwi nie chciały się otworzyć, przez co nie mogłaś
wyjść z piwniczki.
Gdy okazało się że Rosie, która parokrotnie tego dnia
została zabrana do innej części pałacu, nie ma żadnych kło
potów z odnalezieniem drogi do zielonej sypialni, Annis
doszła do wniosku, że najrozsądniejszym wyjściem będzie
pozwolić jej zostać. Tak więc suczka spędziła całkiem przy
jemnie pierwszą noc w swoim nowym domu, zwinięta bo
wiem w kłębek, przespała błogo aż do rana w nogach łóżka
swojej nowej pani.
Mimo obolałych rąk Annis także spała dość spokoj
nie, z jednym wyjątkiem - kiedy się obudziła z wyjątko
wo realistycznego, przykrego snu, który utwierdził ją tylko
w przekonaniu, że drzwi do piwniczki zostały umyślnie za
ryglowane, choćby tylko na chwilę, i że musi powrócić na
zajutrz na miejsce przymusowego uwięzienia.
129
- A nie mówiłam? - zwróciła się z satysfakcją do lorda,
gdy w zimnym świetle dnia drzwi ustąpiły pod naciskiem
jej dłoni i mogła wyjść z ciemnicy.
Oczywiście tym razem było inaczej, wiedziała przecież,
że lord czeka na zewnątrz, gotów w każdej chwili przyjść jej
z pomocą. Nie zmieniało to jednak faktu, że choć po wej
ściu do środka starannie zamknęła za sobą drzwi, zdołała
je później bez trudu otworzyć.
- Wiem, o czym myślisz, Dev - dodała, widząc jego
sceptyczne spojrzenie. - To prawda, że teraz się nie
denerwuję, bo wiem, że jesteś ze mną. Po prostu nacis
nęłam zapadkę i wyszłam na dwór, chociaż drzwi są
spaczone i zahaczają o kamienne płyty przy wejściu. To
prawda, wczoraj byłam bliska paniki, nie zmienia to
jednak faktu, że zachowałam przytomność umysłu. Nie
miotałam się jak szalona, tylko wielokrotnie z nadzwy
czajną starannością starałam się zrobić to samo. Musisz
mi uwierzyć, ktoś zasunął od zewnątrz żelazną sztabę...
Ten sam ktoś, kto szedł wcześniej za mną, kryjąc się
w zaroślach, a potem zaryglował drzwi. Później, oczy
wiście, musiał odsunąć zasuwę. Może gdy wyczerpana
przestałam się dobijać, uznał, że nie warto, bym sobie
nadal raniła ręce. - Widziała, że lord zamyślił się, jak
by zaczynał nabierać jakichś podejrzeń, ona zaś mówi
ła dalej: - Wiatr zerwał się długo po tym, jak weszłam
do piwniczki, czyli to nie on zatrzasnął drzwi. Popatrz -
dorzuciła, wskazując wyraźne rysy na kamiennej posadz
ce. - Żeby je zamknąć, potrzebna jest znacznie większa
siła niż podmuch wiatru.
130
Gdy spróbował zamknąć drzwi, musiał przyznać jej
rację. Wniosek nasuwał się sam - uwięzienie Annis nie
było dziełem przypadku lub skutkiem jej paniki.
- Ale kto mógłby zrobić coś takiego? - Zniżył głos. - Nie
podejrzewasz chyba kogoś ze służby? Sarah? Louise... albo
mnie?
- Oczywiście, że nie! - zaprzeczyła szczerze. - Nikt ze
służby, kto ceni sobie posadę w tym domu, nie odważył-
by się na coś takiego, ryzykując wyrzucenie bez referencji.
Odkąd wojna z Francją dobiegła końca, nie tak łatwo o do
brą posadę, bo mnóstwo ludzi jest bez pracy. Poza tym z te
go, co mi Sarah mówiła któregoś dnia, wywnioskowałam,
że większość personelu jest u was od dłuższego czasu. Mu
szą być więc zadowoleni, a ja nie zrobiłam nic, co mogło
by to zmienić. Prawdę mówiąc, wprost przeciwnie! - Zde
zorientowana potrząsnęła głową. - To bez sensu, zupełnie
jak ta napaść na ciebie. Z pozoru wygląda to na sztubacki
żart... Niestety jestem niemal pewna, że nie jest to robota
jakiegoś złośliwego wyrostka.
- Masz rację, ale nie wygląda to również na postępek
osoby dorosłej. Zastanawiam się, jak daleko posunie się
sprawca, jeżeli...
- Może powinniśmy na razie skupić się na przyczynie
- zaproponowała Annis. - Może, jeśli nam się poszczę
ści, dojdziemy do tego, kto odpowiada za te akty irytu
jącej głupoty.
W niemym porozumieniu zawrócili i zatrzymali się do
piero na podwórzu przed stajnią, ponieważ jednak w tym
samym momencie pojawiła się tu również Louise, lord od-
131
łożył na później ten temat. Louise, w przeciwieństwie do
jego rezolutnej towarzyszki, której zdanie z dnia na dzień
coraz bardziej sobie cenił, była istotą dość nerwową i trze
ba jej to było zaliczyć na ogromny plus, że zdecydowała
się znów zasiąść w siodle. Dlatego uznał, że lepiej jej nie
mówić, iż uwięzienie Annis nie było dziełem przypadku,
a gdzieś nieopodal ktoś o spaczonym poczuciu humoru
czai się, by zaatakować kolejną Bogu ducha winną ofiarę.
Szczerze mówiąc, nie był zadowolony z tego, że Annis
uparła się i nie przełożyła przejażdżki z Louise, ale ponie
waż miała tylko podrapane ręce, do tego asystę miał za
pewnić wierny Wilks, uznał, iż lepiej będzie, przynajmniej
na razie, zachowywać się tak, jakby nic się nie stało.
W tej sytuacji pozostawało mu już tylko dotrzymać słowa
danego w momencie chwilowego zmącenia umysłu, czyli do
pilnować, by najmłodsza mieszkanka Manor nie zerwała się
ze smyczy i nie popędziła w ślad za uwielbianą panią. Rosie
jednak, po kilku szarpnięciach oraz hałaśliwych próbach wy
rażenia protestu, wydawała się całkiem zadowolona, że może
zostać z lordem. Biegła u jego boku tak bardzo rozradowana,
że zapomniał o swoim postanowieniu, by po powrocie do do
mu przekazać ją któremuś ze służących, i zgodził się, by do-
trzymała mu towarzystwa w jego sanktuarium.
Gdy rezolutna psinka znalazła się w obcym otoczeniu,
najpierw obwąchała uważnie wszystkie kąty, potem zaś
rozlokowała się na dywaniku przed kominkiem i przele
żałaby tam pewnie w błogim nieróbstwie aż do powrotu
swojej pani, gdyby Dunster nie zapukał z wiadomością, że
przyjechali panicz i panna Fanhope.
132
Mimo silnej pokusy, by zrzucić na Sarah obowiązek za
bawiania gości, lord postanowił jednak nie stronić od to
warzystwa, przywołał więc Rosie do nogi, a ona, o dziwo,
usłuchała, po czym udali się do salonu, gdzie powitały ich
zdumione miny.
W odpowiedzi wykrzyknął z udanym zaskoczeniem:
- Dobry Boże! Trzy wizyty w ciągu trzech dni, Fanhope.
To dla mnie wielki zaszczyt!
- Przyjechaliśmy wyłącznie z mojego powodu. Mama
dała mi świetny przepis na duszoną jagnięcinę, więc pomy
ślałam sobie, że może Sarah chciałaby dostać odpis - wy
jaśniła pospiesznie Caroline ze wzrokiem wbitym w czwo
ronożne stworzenie, które odważyło się warknąć na jej
ukochanego brata, a teraz obwąchiwało jej suknię. - My
ślałam, że nie lubi pan psów i nie toleruje ich w domu.
- Nie mam pojęcia, skąd ludzie czerpią te fałszywe wy
obrażenia - odparł lord niezbyt zgodnie z prawdą, gdyż do
skonale wiedział, skąd Caroline brała swoje. Nigdy nie pró
bował ukrywać niechęci do rozpieszczonego, spasionego
mopsa lady Fanhope. Pies ów rzadko ruszał się z najwy
godniejszego fotela w salonie, budząc tym wyraźną niechęć
lorda, ilekroć odwiedzał Fanhope Hall. - To prawda, że nie
pozwoliłbym moim alzatczykom hasać samopas po domu,
nie widzę jednak nic niewłaściwego w obecności tej małej
psiny pod moim dachem.
- To ja odziedziczyłam po ojcu niechęć do psów, nie De-
verel - wyjaśniła Sarah - ale nie mam nic przeciwko Rosie,
zwłaszcza w obecnej sytuacji. To pies panny Milbank, jej
najświeższy nabytek.
133
- Czy panna Milbank nie zaszczyci nas dziś swoim towa
rzystwem? Mam nadzieję, że nie jest niedysponowana?
Wicehrabia przeszył Fanhopea badawczym wzrokiem.
Czy mu się tylko zdawało, czy rzeczywiście wychwycił fał
szywą nutę w jego niewinnym z pozoru pytaniu?
- Pozwól, że cię uspokoję, Charles. Panna Milbank ma
się dobrze, lecz właśnie towarzyszy pannie Marshal w kon
nej przejażdżce.
W przeciwieństwie do brata Caroline wydawała się bar
dziej uradowana tą wieścią niż zaskoczona.
- Och, to cudowna wiadomość! Cieszę się, że twoja ku
zynka wzięła sobie wreszcie do serca moje porady i posta
nowiła znów pojeździć konno. To jedyny sposób, by pozby
ła się tych swoich głupich lęków.
Lord dyskretnie uśmiechnął się do siebie. Caroline
z pewnością miała dobre intencje, ale jeżeli wyobrażała so
bie, że Louise mogłaby zrobić cokolwiek pod wpływem jej
perswazji, to była w wielkim błędzie. Owszem, był ktoś, kto
zdołał przełamać lęki jego małej kuzynki, lecz z pewnością
nie była to panna Fanhope.
Po wypełnieniu obowiązków pana domu i zadyspono
waniu poczęstunku lord rozsiadł się wygodnie w fotelu
i znad kieliszka zaczął uważnie obserwować gości, a zwłasz
cza Caroline.
Nigdy nie robił z tego tajemnicy, że ją podziwia, i to
z wielu powodów. Już jako dziecko była wybitnie ładna,
a upływający czas tego nie zmienił. Nie brakowało jej rów
nież inteligencji i nigdy się nie bała wyrażać głośno swo
ich poglądów, dzięki czemu odbyli wiele ożywionych, in-
134
teresującycłi dyskusji. Niestety zbyt długo przebywała pod
wpływem głupiej, zadufanej w sobie matki, która przekaza
ła jej niezachwiane przekonanie o własnej wyższości, skut
kiem czego Caroline zaczęła się robić coraz bardziej zaro
zumiała.
Czy to ta właśnie skaza na jej charakterze, której po
wolny rozwój od lat obserwował, sprawiła, że wbrew po
wszechnym oczekiwaniom nie był w stanie poprosić
Caroline o rękę? Prawdę mówiąc, nawet z tą wadą była
by niewątpliwie idealną żoną właściciela ziemskiego. Jego
ojciec zdecydowanie sprzyjał temu mariażowi, co jednak,
jak przypuszczał, odniosło przeciwny skutek, podsycając
tylko jego własny upór. Przysiągł sobie bowiem nigdy nie
ustępować tylko po to, aby zyskać przychylność srogiego
rodzica. Co więcej, nie zamierzał stać się zadośćuczynie
niem za złe porady, jakich ojciec udzielił kiedyś lordowi
Fanhopeowi, a które doprowadziły barona na skraj finan
sowej ruiny. Tu trzeba wspomnieć, że lord Fanhope, jako
dżentelmen o niezłomnych zasadach, nie winił nikogo in
nego prócz siebie za chybione inwestycje.
Pogrążony w zadumie lord zaczął machinalnie głaskać
brązowo-biały, jedwabisty łepek, który spoczął na jego le
wym udzie. Myślał o tym, że był taki czas, kiedy poważnie
zastanawiał się nad ożenkiem z Caroline, jednak ten czas
bezpowrotnie minął i im prędzej ona się o tym dowie, tym
lepiej. Oczywiście ani przez moment nie przypuszczał, że
wyznaniem tym złamie jej serce. Wiedział, że przy wyborze
stosownej partii panna Fanhope nie będzie brała pod uwa
gę czegoś równie wulgarnego jak miłość. Jej celem zawsze
135
będą pozycja społeczna oraz obowiązek względem rodziny,
uważała bowiem, i nie była w tym odosobniona, że roman-
tyczne uczucia należy zostawić tym, którzy mogą sobie na
nic pozwolić.
Mimo to długoletnia przyjaźń oraz szacunek, jakim ją
obdarzał, nie pozwalały mu z czystym sumieniem utrzy
mywać jej w przekonaniu, że może liczyć na jego oświad-
czyny. Wiedząc, jak się sprawy mają, będzie mogła pod
ąć stosowne kroki w celu znalezienia innego kandydata
do swojej ręki. Sytuacja finansowa Fanhopeów musiała nie
być w tej chwili aż tak zła, skoro stać ich było na kosztowne
zachcianki Charlesa oraz jego częste wyjazdy. Czemu więc
nie mieliby sfinansować Caroline drugiego sezonu w Lon
dynie, zanim osiągnie wiek, w którym przestanie się liczyć
jako kandydatka na żonę?
Lord wrócił myślami do chwili obecnej, szybko jednak
znudził się wymianą wzajemnych grzeczności i myśli jego
poszybowały ku właścicielce stworzenia, które przed chwi
lą miało czelność użyć jego uda jako poduszki. Bardzo ża
łował, że jej tu nie ma, gdyż samą swoją obecnością ożywi
łaby sztuczną, monotonną konwersację.
Nagle przyłapał się na tym, że się uśmiecha, co w ostat
nich dniach zdarzało mu się coraz częściej. Jakże szybko
nauczył się cenić jej szczerość oraz kąśliwe poczucie hu
moru! Jak błyskawicznie polubił tę żywiołową wymianę
ciętych uwag w trakcie wspólnie spędzanych wieczorów.
W żadnym razie nie pasowała do zachowujących się we
dług obowiązującej konwencji młodych dam, które pod
czas sezonu tłumnie wypełniały salony, paplały na tę sa-
130
mą nutę i tęsknie wypatrywały dobrego mariażu. Och nie!
Panna Milbank była ich całkowitym zaprzeczeniem. Samo
dzielna w działaniu, myślach i słowie, nadzwyczaj bystra
i przenikliwa, szlachetna i nieugięta, a przy tym, gdy zacho
dziła potrzeba, za nic mająca wszelkie konwenanse. Z całą
pewnością życie z taką kobietą pod jednym dachem nigdy
nie byłoby nudne! Och, gdybyż wreszcie wróciła z tej prze
jażdżki i uwolniła go od wszechogarniającej nudy właśnie,
która nieodmiennie go dopadała, gdy rozstawali się choć
by na krótką chwilę.
Na szczęście lord tkwił w błogiej nieświadomości, nie
wiedział bowiem, że jego nadzieje nie mają szans się ziś
cić. Na widok powozu Fanhopeów, sunącego cisową aleją
w kierunku dworu, kuzynka Louise podjęła natychmiasto
wą decyzję i ku zdumieniu towarzyszących jej osób zawró
ciła wierzchowca i puściła się galopem w stronę lasu.
- Dobra robota! - stwierdziła Annis, gdy bezpiecznie
ukryte przed wzrokiem gości lorda znalazły się wśród
drzew. - Oto najlepszy dowód, co można osiągnąć w krót
kim czasie, jeśli się zapomni o strachu.
Louise roześmiała się rozbrajająco.
- Mając do wyboru kolejny upadek z konia albo groźbę,
że pan Fanhope będzie znów miętosił moją rękę, wolę już
to pierwsze.
- Wcale ci się nie dziwię, też go nie cierpię. Muszę cię
nauczyć, jak się rzuca lodowate spojrzenia. Uwierz mi, to
najskuteczniejsza broń przeciwko niepożądanym zalotni
kom, sprawdziłam to wielokrotnie. Lecz jeśli chodzi o pa-
137
na Fanhopea, to nie przypuszczam, rzecz jasna, bym kie
dykolwiek musiała hamować jego zapędy. Chwalić Boga,
z pewnością nie jestem w jego typie.
Louise popatrzyła na nią uważnie.
- Annis, czy właśnie dzięki temu, że hamowałaś
męskie zapędy, pozostałaś niezamężna? Przyznam, że
często się na tym zastanawiałam. Przecież w twoim wie
ku musiałaś już otrzymać co najmniej kilka poważnych
propozycji.
- Co mam ci na to odpowiedzieć, paskudna dziewczy
no! - roześmiała się, rozbawiona tym dwuznacznym kom
plementem. - A tych propozycji wcale nie było tak dużo.
W ostatnich latach starałam się unikać towarzystwa mło
dych mężczyzn, by nie pomnażać zranionych serc. Pano
wie w wieku bardziej statecznym mają, ogólnie rzecz bio
rąc, większe życiowe doświadczenie, i nie tak łatwo padają
ofiarą romantycznych uniesień, dlatego stanowczo preferu
ję ich towarzystwo.
- Czy dlatego tak lubisz przebywać z lordem? - Louise
nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo zbiła Annis z tropu
lą niewinną uwagą. - Bo on wyraźnie lubi, gdy jesteście
razem. Sarah mówi, że jej brat, zazwyczaj w towarzystwie
kobiet znudzony i konwencjonalnie uprzejmy, przy tobie
odpręża się, nabiera wigoru i błyszczy humorem.
Czy to prawda? - zastanawiała się Annis. I skąd to
poczucie satysfakcji na myśl o tym, że to możliwe? To
prawda, po krótkim okresie nieufności zrodziła się mię
dzy nimi przyjaźń, a zważywszy na to, że oboje byli
z natury ostrożni, tempo, w jakim się rozwijała, było
138
wręcz zaskakujące. Co więcej, sugestia, że od jej niefor
tunnej wyprawy do piwniczki ich relacje przeniosły się
na nieco bardziej intymną płaszczyznę, nie była wcale
aż tak absurdalna.
Przez kilka następnych chwil Annis doznawała tych sa
mych dziwnych sensacji co poprzedniego dnia, gdy nios
ły ją do domu silne męskie ramiona. Potem jednak rozsą
dek wziął górę i nakazał uciąć wszelkie dalsze spekulacje
na temat jej osoby oraz wicehrabiego Greythorpea, zanim
staną się źródłem żenujących nieporozumień między nimi,
niszcząc to, co uważała za cudowną i naturalną przyjaźń ze
szlachetnym dżentelmenem.
- Tak, masz rację, Louise. Bardzo lubię towarzystwo lor
da i nie potrafię sobie nawet wyobrazić, by można go by
ło nie lubić - wyznała szczerze. - To człowiek wrażliwy
i w gruncie rzeczy całkiem sympatyczny, ale proszę cię, nie
wyobrażaj sobie, że nasza przyjaźń to coś więcej. Musia
łabym chyba być idiotką, żeby myśleć o jego lordowskiej
mości jako o ewentualnym wielbicielu, on nigdy nie do
strzeże we mnie stosownej kandydatki na żonę. - Oczy
wiście chciałaby wierzyć, że to nieprawda, była jednak na
to zbyt dużą realistką. - Bo choć jestem córką dżentelme-
na i pochodzę z dobrej rodziny, nie należę do sfery lorda
Greythorpea.
Louise wydawała się przez chwilę zdumiona i zawie
dziona, a potem, spoglądając na pałac, rzuciła z żalem:
- A niech to! Fanhope'owie jeszcze tam siedzą.
Wiedząc, że Caroline nigdy nie zostałaby z wizytą dłu
żej, niż to było przyjęte, Annis powiodła wzrokiem w ślad
139
za spojrzeniem dziewczyny. Na podjeździe przed domem
zobaczyła zgrabny powozik.
- Ależ to nie jest powóz na wysokich resorach! To dwu-
kółka. Nie wiem, kto nią przyjechał, ale na pewno nie
Charles Fanhope.
Mrużąc oczy, Louise raz jeszcze przyjrzała się powozowi,
tym razem uważniej.
- To przecież kochany Tom, mój brat! - pisnęła radośnie
i po raz drugi tego dnia puściła się galopem.
Rozdział ósmy
Thomas Marshal, podobnie jak wicehrabia, doczekał
się szybkiej oceny ze strony Annis, która polubiła go od
pierwszego wejrzenia. Bezpośredni styl bycia oraz chłopię
cy wdzięk wydały jej się odświeżającą odmianą po wystu
diowanej grzeczności, jaka cechowała większość młodzień
ców w jego wieku i z jego sfery.
Z przyjemnością przekonała się też, że darzy młodszą
siostrę szczerym i w pełni odwzajemnionym uczuciem.
Większość czasu spędzał na pogwarkach z Louise lub to
warzyszył jej podczas konnych przejażdżek. Jednak już po
krótkim czasie Annis doszła do wniosku, że coś jest nie tak
z tym sympatycznym młodzieńcem, który od rana do wie
czora wręcz tryskał humorem. Tak wyśmienitym, że posta
nowiła przyjrzeć mu się bliżej i parokrotnie przyłapała go
na tym, jak zasępiony wpatrywał się tępo w ścianę, gdy są
dził, że nikt go nie widzi. W takich chwilach ten przystojny
dwudziestojednoletni mężczyzna przemieniał się w stra
pionego chłopca, który nie wie, jak poradzić sobie z prze
rastającymi go problemami.
141
Annis lubiła jego towarzystwo, nie zamierzała jednak
angażować się w sprawy, które ani jej nie dotyczą, ani na
wet nie ma o nich bladego pojęcia. Bo cóż w końcu mog
ła wiedzieć o problemach młodych nieżonatych dżentel
menów? Absolutnie nic, i szczęśliwie żyłaby sobie w stanie
błogiej nieświadomości aż do końca pobytu Toma w Ma-
nor, gdyby nie wszedł do biblioteki tego właśnie ranka, kie
dy siedziała tam sama i pisała list do wujostwa.
- Jeżeli szukasz twojego kuzyna, to masz pecha - poin
formowała go, przybierając swobodny ton starszej siostry,
jakim zwykła zwracać się do niego od początku ich znajo
mości. - Deverel pojechał do miasta, ale ma zamiar wrócić
przed lunchem.
- Och, nie szkodzi, to nic ważnego - zapewnił pospiesznie.
Annis pewnie by mu uwierzyła, gdyby go wcześniej nie
widziała w stanie skrajnego przygnębienia.
- Na pewno? - Uniosła brwi.
Tom zawahał się. Chłopięcy uśmiech znikł z jego twarzy.
- Tak, na pewno. Czemu... czemu sądzisz, że mogłoby
być inaczej?
Ostatni czas, by wzruszyć lekceważąco ramionami,
pomyślała, Annis. Zdrowy rozsądek nakazywał przyjąć
jego słowa za dobrą monetę, nie domagając się dalszych
wyjaśnień.
Czy nie napisała właśnie do wujostwa, że choć nie po-
trafi powiedzieć dokładnie, kiedy wróci do Leicestershire,
mogą się jej spodziewać w niedalekiej przyszłości? Poza
tym nie po to tu przecież przyjechała, by pomagać róż
nym osobom z kręgu Greythorpe'ów w rozwiązywaniu ich
142
problemów. Problemy te nie mogą też w żadnym wypad
ku stać się dla niej pretekstem do przedłużenia pobytu. Im
prędzej zacznie więc myśleć o wyjeździe, tym lepiej!
Lecz choć wszystko ostrzegało ją przed mieszaniem się
w cudze sprawy, wiedziona jakimś przemożnym impulsem
powiedziała:
- Bo czuję, że z tobą coś nie w porządku, Thomasie.
Czymś się dręczysz... Może chodzi o kobietę albo...
- A niech to, Annis! - przerwał jej, szarpiąc krawat, jak
by nagle zaczął się dusić. - To nic z tych rzeczy! Aż tak głu
pi to ja nie jestem!
- Wobec tego masz pustkę w kieszeni - stwierdziła rze
czowym tonem, jakim potrafiła zaskoczyć nawet samego
lorda, a którym już na początku znajomości podbiła ser
ce Toma.
- Świetna kobieta z tej Annis Milbank - zwierzył się sio
strze wkrótce po przyjeździe do Manor, co Louise uznała
za najwyższą pochwałę. - W jej towarzystwie człowiek nie
musi wciąż zważać na swoje maniery, za to może szczerze
podyskutować o tym i owym. Dlatego czuję się z nią tak
dobrze.
Teraz zaś stał przed tą nadzwyczajną panną, która do
swego celnego spostrzeżenia dodała radę:
- Sądzę, że Dev bez większego trudu będzie w stanie ci
pomóc.
Ledwie skończyła mówić, uświadomiła sobie, że nie jest
to stosowna porada, gdyż myśl, że miałby się zwrócić do
wicehrabiego, zdawała się napawać Toma niewysłowioną
trwogą.
143
- Daj spokój, Annis! Nie mogę przecież prosić wicehra
biego, żeby za mnie poręczył. To Greythorpe Manor, nie
Marshal Hall. A poza wszystkim on... on... Po prostu nie
wypada i tyle!
-Naprawdę? - zapytała ze zdumieniem Annis. - To
dziwne! Gdyby był moim bliskim krewnym, byłby pierw
szą osobą, do której bym się zwróciła w razie jakichkolwiek
kłopotów.
- O to właśnie chodzi! - wybuchnął Tom. - To nie są ja
kieś tam kłopoty. Zgrałem się do nitki. Popadłem w strasz
ne długi!
Annis nie miała zbyt wielkiego doświadczenia w postę
powaniu z młodzieńcami, którzy znaleźli się w tarapatach,
jako że los nie pobłogosławił jej młodszymi braćmi, wie
działa jednak przynajmniej tyle, że na nic się nie zda wy
głaszanie kazań na temat szkodliwości hazardu. Jej ojciec,
którego rady oraz opinie wysoce sobie ceniła, twierdził, że
trudno znaleźć mężczyznę, który od czasu do czasu nie ule
gałby tej słabości. Oczywiście rozsądny gracz, bez względu
na to, czy wygrywa, czy przegrywa, wie, kiedy należy prze
rwać, i nigdy nie ryzykuje ponad stan. Dżentelmen godny
swego szlachectwa zawsze traktuje zobowiązania wynikłe
hazardu jako honorowe i reguluje je bez zwłoki, nawet
jeśli oznacza to niezapłacone rachunki u krawca.
- Nie zdołasz wyrównać długu na czas? - zapytała łagod
nie, choć znała odpowiedź.
- Mówiąc między nami, Annis, dlatego tu przyjechałem.
Chciałem poprosić o trochę więcej czasu. Napisałem, oczy
wiście, do ojca, ale Bóg jeden wie, ile to jeszcze potrwa, za-
144
nim mój list do niego dotrze. Podróżują z mamą po Italii
i nie ustalili sztywnej trasy, więc mogą być w różnych miej
scach. Tak czy inaczej, w tej chwili nie ma to już większe
go znaczenia. Muszę zebrać potrzebną sumę do końca te
go miesiąca.
Dla Annis zabrzmiało to tak, jakby dostał ultimatum już
po przyjeździe do Manor. Zasępiła się.
- U kogo masz długi, Tom?
- U Charlesa Fanhope'a.
- Przecież on nie mieszka już w Oksfordzie, prawda?
- Wyjechał ze dwa lata temu, ale nadal ma tam dom...
To znaczy na spółkę z przyjacielem, który rezyduje w nim
ze swoją matką. Na zewnątrz wszystko wygląda bardzo
przyzwoicie, ot, małe karciane przyjęcia dla wybrańców,
ale pozostałe pokoje służą całkiem innym celom. - Oblał
się rumieńcem.
Annis przypomniała sobie opowieści dziadka, w mło
dości hulaki i szaławiły, dżentelmena o wielkim życiowym
doświadczeniu, który zwykł pogadywać z nią bardziej
szczerze, niż było to przyjęte, szczególnie gdy rozmówczy
nią była młoda niewinna panienka.
- Aha, teraz już rozumiem - mruknęła. - Nielegalny
dom gier. - I zapewne schadzek, dodała w duchu. - Słysza
łam o takich miejscach. - Usadowiła się wygodniej w ele
ganckim skórzanym fotelu, rada, że udało jej się zaspokoić
ciekawość. - No, no, no! A więc to stąd Charles Fanhope
czerpie środki na swoje kosztowne zachcianki. Muszę wy
znać, że często się nad tym zastanawiałam.
- Wprost trudno uwierzyć, jakie ma szczęście w kar-
145
tach. Zupełnie jakby diabła miał na usługi! - rzucił ze złoś
cią Tom. - Nie mogę jednak winić nikogo oprócz siebie
za swoje kłopoty. Wygrywałem zawsze tylko drobne sumy,
a przegrywałem wielkie, aż nagle okazało się, że po uszy
tkwię w długach...
Gdy zawstydzony niepewnym głosem wymienił kon
kretną sumę, Annis osłupiała, zrobiła jednak wszystko, by
nie okazać nie tylko przerażenia czy konsternacji, ale nawet
cienia dezaprobaty. W końcu jako osoba prawie obca nie
miała żadnego tytułu do prawienia mu kazań. Biedak dość
się ich jeszcze nasłucha od rodziców, gdy prędzej czy póź
niej prawda wyjdzie na jaw.
- Co więc zamierzasz, Tom? Masz jakiś pomysł, jak ze
brać te pieniądze?
- Jest tylko jedna taka osoba w mojej rodzinie, do której
mógłbym się zwrócić. To mój stryjeczny dziadek, Cedric. Na
zwałby mnie pewnie patentowanym osłem, ale nie ciosałby
kołków na głowie. Kłopot polega na tym, że bawi obecnie
w Irlandii z wizytą u przyjaciół, więc to jeszcze musi trochę
potrwać, zanim uda mi się z nim skontaktować, a Fanhope,
jak już mówiłem, chce spłaty długu do końca miesiąca. Nie
mogę zresztą mieć o to do niego pretensji, już i tak dał mi
aż nazbyt wiele czasu na zebranie gotówki... Dlatego przy
szedłem tu, by powiedzieć Greythorpeowi, że pilne intere
sy wzywają mnie do miasta i muszę niezwłocznie wyjechać
do stolicy Wiem, że Louise będzie strasznie rozczarowana,
bo obiecałem jej być na jutrzejszym przyjęciu u Fanhope'ów,
ale czy mam inne wyjście, Annis? Muszę zebrać te pieniądze
i jest tylko jeden sposób, by to osiągnąć.
146
Aż pobladła ze zdenerwowania, wiedziała bowiem, co
to za sposób.
- Zamierzasz oddać się w łapy jakiegoś pokątnego li
chwiarza?! - Nie czekając na odpowiedź, wykrzyknęła: -
Och nie, Tom! Nie! Nie wolno ci tego zrobić! Nigdy! Jeśli
raz wpadniesz w ich sidła, nigdy cię nie wypuszczą ze swo
ich szponów!
- Wiem... - Ukrył twarz w dłoniach. - Nie mam jednak
wyboru. Nie będę chodził i błagał mojej rodziny oraz przy
jaciół. Po prostu nie będę! Skoro sam nawarzyłem sobie pi
wa, muszę je teraz wypić.
W jednej chwili podjęła decyzję.
- No cóż, skoro absolutnie nie chcesz poprosić lorda
o pomoc, choć uważam, że powinieneś, pozostaje ci jesz
cze jedno wyjście... Ja pożyczę ci te pieniądze.
Tom w pierwszej chwili nie zareagował na tę wielko
duszną ofertę, a potem uniósł wolno głowę.
-Ty, Annis... ale...? - Sprawiał wrażenie, jakby miał
trudności ze zrozumieniem jej słów. - Dysponujesz taki
mi pieniędzmi?
- Oczywiście, że tak! - odparła. - Przecież gdyby tak nie
było, nie proponowałabym ci pożyczki.
- Wielkie nieba! Nigdy bym nie pomyślał... to znaczy...
ani przez chwilę nie przypuszczałem, że ty... Dobry Boże!
- No właśnie! - odparła szybko, licząc na to, że Tom od
zyska przytomność umysłu i będzie znów w stanie wypo
wiadać się w sposób bardziej zrozumiały.
Choć tak się rzeczywiście stało, okazało się jednak, że
siedzący naprzeciw niej młody dżentelmen, którego mina
147
w ciągu kilku sekund ze zrozpaczonej zmieniła się w roz
radowaną, ma nadmierne poczucie niezależności oraz fał
szywie pojmuje rycerski honor.
Popatrzył na nią z żalem, potrząsnął głową.
- To miło z twojej strony, Annis. Szczerze mówiąc, nawet
bardzo miło! Nie mogę jednak w tak skandaliczny sposób
wykorzystywać kogoś, kogo znam tak krótko. A zwłaszcza
kobiety!
- Mój drogi Thomasie, jeżeli sobie choć przez chwilę
wyobrażałeś, że zamierzam zwrócić się do swoich bankie
rów, by wystawili ci weksel, to jesteś w błędzie. - Widząc,
że zaczyna jej słuchać uważniej, uśmiechnęła się, po czym
mówiła dalej: - Nigdy w życiu. Proponuję ci pożyczkę na
umiarkowany procent oraz ściśle określony czas. Załatwię
to przez mojego finansistę w Leicestershire. Skontaktu
ję się z nim natychmiast po powrocie do Shires i polecę
mu przygotować umowę, która będzie do przyjęcia dla nas
obojga. Wszystko, czego od ciebie potrzebuję, to twojego
dokładnego adresu w Oksfordzie, ty zaś do końca pobytu
w Manor masz już tylko zadbać o to, żeby twoja siostra do
brze się bawiła.
Tego samego przedpołudnia, tylko nieco później,
Annis natknęła się na wicehrabiego w galerii obra
zów. Stał wpatrzony w ten sam portret starego lorda
Greythorpea, który przed paroma dniami przykuł jej
uwagę. Z wyrazu jego zamyślonej twarzy raczej trud
no było odgadnąć, co działo się w jego głowie. Łatwiej
natomiast można było wskazać kierunek, w jakim zmie-
148
rzał, gdyż miał na sobie strój do konnej jazdy. Zapew
ne zatrzymał się tylko na moment w drodze do swoich
prywatnych apartamentów w zachodnim skrzydle, gdzie
zamierzał przebrać się przed lunchem.
Był tak zajęty kontemplacją portretu zmarłego ojca, że
nie zauważył Annis, która postanowiła wykorzystać okazję,
by lepiej mu się przyjrzeć.
O tym, że nie jest w klasycznym sensie przystojny, zde
cydowała już wtedy, kiedy go po raz pierwszy zobaczy
ła, i nawet coraz większy szacunek, jakim go darzyła, nie
wpłynął na zmianę tej opinii.
W najlepszym wypadku można by go nazwać męskim
lub pociągającym, bezdyskusyjny jednak pozostawał fakt,
iż natura pobłogosławiła go znakomitą sylwetką, co uwy
puklał jeszcze jego strój. Szewcowi trudno byłoby znaleźć
parę bardziej muskularnych nóg, na których mógłby zade
monstrować swoje wyroby, każdy zaś mistrz krawiecki był
by dumny, mogąc oglądać owoce swojej pracy udrapowane
na tak okazałych ramionach. Podchodząc bliżej, Annis po
myślała, że kobieta, na której wicehrabia Greythorpe już na
pierwszy rzut oka nie zrobiłby wrażenia, musiałaby mieć
bardzo słaby wzrok albo nie być przy zdrowych zmysłach.
- Och, Annis, moja droga! - wykrzyknął na jej widok.
- Jak to dobrze, że cię widzę! - Wyjął zza klapy list, któ
ry odebrał tego ranka na poczcie. - Oto dowód, że notuję
w pamięci to, co mówisz - dorzucił, wręczając jej kopertę,
niewątpliwie zaadresowaną eleganckim pismem lady Pel-
ham. - Jak widzisz, wybrałem się w interesach do miasta
dzisiaj, a nie, zgodnie ze swoim zwyczajem, we wtorek.
149
- Sądząc po twoim radosnym humorze, nie było już żad
nych dalszych zamachów na twoje zacne życie.
- Nie wiem, czy aż tak zacne, ale nie było. - Nagle spo
ważniał. - Wyznam ci, że po tamtym incydencie coś się
zmieniło. Tak wiele razy pokonywałem tę drogę, czując się,
jakbym przemierzał własne włości, wszak to moje rodzin
ne strony, lecz dzisiaj czujnie rozglądałem się wokół, wy
patrując podstępnego wroga. Cały czas też zachodziłem
w głowę, co ja takiego mogłem zrobić, by wzbudzić w kimś
nienawiść tak wielką, że aż gotów jest dybać na moje ży
cie. Nic takiego nie przychodzi mi jednak do głowy, Annis,
mój drogi aniele.
Wpatrzona w portret tuż przed sobą, udała, że nie słyszy
tych czułych słówek.
- Nie możesz jednak powiedzieć tego samego o swoim
ojcu, prawda? Musiałeś przecież zadać sobie to pytanie. No
wiesz, grzechy ojców...
- Owszem, brałem pod uwagę taką ewentualność. Rzecz
w tym, że w miarę upływu lat coraz bardziej oddalaliśmy
się od siebie, aż wreszcie staliśmy się sobie całkiem obcy,
prawie nic więc nie wiem o jego życiu prócz tego, że miał
niewielu przyjaciół i że z wiekiem stał się zgorzkniałym, cy
nicznym odludkiem. Muszę jednak dodać na jego obronę,
że nigdy nie słyszałem o niczym, co mogłoby go skompro
mitować. No, z jednym wyjątkiem... Można mu bowiem,
mając ku temu podstawy, zarzucić, że udzielił komuś złej
porady. - Mówiąc to, czuł na sobie wzrok Annis. - Nie da
się ukryć, że mój ojciec miał wiele wad, lecz jeśli chodzi
o wyczucie w interesach, był najlepszy. Prawdziwy król Mi-
150
das, czegokolwiek tknął, zamieniało się w złoto. Ciułanie
drobnej fortuny przy karcianym stoliku nigdy go nie inte
resowało, ale podejmowanie wielkich, ryzykownych inwe
stycji, zdecydowanie tak. Zrozumiałe, że jego nieomylność
w interesach zyskała mu powszechne uznanie i ludzie sta
rali się zabiegać o jego porady. O ile mi jednak wiadomo,
odmawiał konsultacji nawet członkom najbliższej rodziny,
choć nie zawsze udawało mu się wymigać, jednak po pew
nym zdarzeniu zaczął unikać tego jak ognia. Rada, której
udzielił, okazała się nietrafna. Jestem gotów dać za to gło
wę, że działał w dobrej wierze. Po pierwsze nigdy by się nie
posunął do celowo złych sugestii, a po wtóre doradzał na
szemu najbliższemu sąsiadowi. Lord Fanhope, jak wielu in
nych, uwierzył bezkrytycznie w nieomylność ojca i popeł
nił ten błąd, iż zaciągnął olbrzymią pożyczkę w nadziei, że
inwestycja szybko się zwróci. Warto dodać, że ojciec także
chciał zainwestować w to przedsięwzięcie, jednak znacz
nie mniej i własne fundusze, nie zaś oprocentowany kre
dyt. A reszta to już zrządzenie losu. Otóż kilka dni przed
podpisaniem papierów ojciec dowiedział się, że jego przy
jaciel z uniwersytetu trafił do więzienia za długi. - Lord
uśmiechnął się gorzko. - Choć może to zabrzmi dziwnie,
ale mój ojciec bywał czasami zdolny do altruistycznych ge
stów, przynajmniej w tych wcześniejszych latach, zanim
stał się skwaśniałym do cna malkontentem. Pieniądze, któ
re zamierzał zainwestować wraz z Fanhope'em, poszły za
tem na spłatę długów przyjaciela. Jegomość ów pięknie się
później odpłacił człowiekowi, któremu zawdzięczał zwol
nienie z więzienia. Wyjechał po prostu za granicę bez słowa
151
podziękowania, nie podając żadnego adresu, była to więc
ze wszech miar fatalna inwestycja. Lordowi Fanhope'owi
także się nie powiodło. Przedsiębiorstwo okrętowe, które
miało zapewnić szybki zwrot zainwestowanego kapitału,
wkrótce upadło, a on stracił wszystko, co do grosza. Dzie
sięć lat później, gdy nadal cierpiał wskutek tej chybionej in
westycji i wraz z całą rodziną zaciskał pasa, w Greythorpe
Manor pojawił się posłaniec od owego dżentelmena, który
po wyjściu z więzienia dla dłużników zapadł się pod ziemię.
Człowiek ten przekazał memu ojcu kilka sztuk wspaniałej
biżuterii, stanowiącej obecnie ozdobę rodzinnego skarbca,
a także list bankowy na sumę przekraczającą wielokrotnie
tę, jaką mój ojciec wyłożył przed laty. Były dłużnik, jak się
okazało, wyjechał do południowej Afryki, gdzie szczęśli
wym zrządzeniem losu natrafił na kopalnię szmaragdów
i bardzo się wzbogacił. To chyba jednak nie do końca fair,
że jeden człowiek traci prawie wszystko na skutek czegoś,
co w swoim czasie wydawało się nadzwyczaj zyskowną in
westycją, drugi zaś zgarnia krocie za to, co początkowo wy
glądało na finansową katastrofę.
- Nie byłoby dziwne, gdyby lord Fanhope miał preten
sje - stwierdziła Annis. - Jeżeli jednak winą za swoje nie
dostatki obarczał twojego ojca, to czekał bardzo długo, by
się zemścić.
- No właśnie! Ja zaś ani przez chwilę nie podejrzewa
łem, by właśnie on stał za tym, co mnie spotkało. Nigdy
nie okazywał najmniejszej wrogości ani mnie, ani nikomu
z naszej rodziny. Wprost przeciwnie, zawsze mu zależało
na bliskich kontaktach naszych rodzin i zachęcał nas, by-
152
śmy z Sarah, jako dzieci, bywali jak najczęściej w Hall. Co
więcej, pozostał jedną z nielicznych osób do końca mile
widzianych przez mego ojca. Historię tę opowiedziałem ci
przede wszystkim dlatego, żeby pokazać, jak trudno będzie
zidentyfikować sprawcę. Pierwszy gotów jestem potwier
dzić, że ojciec mój nie był lubiany i miał niewielu przyja
ciół, nie czynił jednak nic szczególnego, by narobić sobie
wrogów. Sądzę więc, że możemy wykluczyć zemstę za winy
ojca jako ewentualny motyw napaści na moją osobę.
- Zgodziliśmy się też, że nie był to napad rabunkowy.
- Nic więc już nam nie pozostaje.
- Pozostaje poważne podejrzenie, że to ja stałam się nie
przewidzianym czynnikiem, który pomieszał napastniko
wi szyki.
- Ty? Nie rozumiem...
- Zimą po tej drodze prawie nikt nie jeździ, prawda?
- Jeden czy dwa pojazdy z okolicznych dworów, czasami
jakiś konny, nieraz przez całe dnie nikt.
- Tak więc napastnik mógł bez trudu zaplanować, by na
pustej drodze znalazła cię konkretna osoba. Niestety poja
wiłam się ja, ktoś nie z tych stron, kto nigdy dotąd tu nie
był, i wszystko legło w gruzach.
- A twoje uwięzienie w piwniczce miało być drobną ze
mstą za pokrzyżowanie planów? - Zmarszczył brwi w za
myśleniu, po czym wolnym krokiem ruszył w stronę apar
tamentów w zachodnim skrzydle.
- To sugestia, nad którą z całą pewnością warto się za
stanowić - przyznała Annis, bez namysłu ruszając w ślad
za nim. - Ma ona jednak jeden słaby punkt. Kto mógł wie-
153
dzieć, że mam zamiar zajrzeć do piwniczki tego ranka, sko
ro sama tego nie wiedziałam? Była to spontaniczna decyzja,
podobnie jak moja wizyta w stajni. No tak... Albo ktoś śle
dził wszystkie moje kroki, odkąd przyjechałam do Manor,
czekając na stosowną okazję, w co mocno wątpię, bo służ
ba z pewnością musiałaby zauważyć, gdyby ktoś podejrza
ny kręcił się po posiadłości, albo oba te incydenty nie mają
ze sobą nic wspólnego.
- Być może był to ktoś, kogo obecność na tym terenie
nie wzbudziłaby żadnych podejrzeń, to znaczy ktoś spo
śród domowników lub służby.
- Nie wierzę, byś w ogóle brał pod uwagę taką ewentu
alność - odparła bez wahania. - Podobnie zresztą jak ja.
Bardziej prawdopodobna wydaje mi się ta wersja, że to jed
nak silny podmuch wiatru zatrzasnął drzwi piwniczki, a ja
w panice nie byłam w stanie się uwolnić.
- Nie wierzę, Annis, to do ciebie niepo...- Nagle palnął
się w czoło. - Przecież tamtego dnia był tu Fanhope! No
tak, ale podejrzewać go... Przecież jego ojciec nie ma do
mnie żadnych pretensji, dlaczego więc on miałby je żywić?
Zwłaszcza że jako jedyny spośród Fanhopeów nie ucierpiał
zbyt dotkliwie na skutek złej porady mego ojca, bo żyje so
bie całkiem dostatnio, a nawet wystawnie.
- Pewnie masz rację... Wróćmy jednak do twojego wy
padku. Jeżeli jestem na dobrym tropie, to znaczy, że miała
cię znaleźć konkretna osoba, trzeba się zastanowić, czemu
(o miało służyć? Co mnie jednak bardziej niepokoi... to
odpowiedź na pytanie, czy powód tej napaści był na tyle
ważny, że napastnik znów zaryzykuje? A najbardziej niepo-
154
kojąca wydaje mi się możliwość, że strzelec, który cię zranił
tak zręcznie, nie uszkadzając żadnych istotnych organów,
może nie trafić tak celnie następnym razem.
- Co za rozkoszna perspektywa - rzucił kwaśno lord. -
Przyznam, źe potrafisz być brutalnie szczera, mój aniele.
- Z przyjemnością patrzył, jak nieskazitelnie białe policz
ki Annis okrywają się uroczym rumieńcem. - A choć nie
podejrzewam cię o przesadny pesymizm ani nadmiernie
wybujałą wyobraźnię, nie zamierzam żyć w ciągłym stra
chu, że każdy żywopłot, rów czy płot może być kryjówką
zabójcy. Z drugiej strony rozsądnie byłoby nie podróżo
wać przez jakiś czas bez broni. Ty także powinnaś zacho
wać czujność i nie wypuszczać się nigdzie samopas.
Nie zamierzała lekceważyć tego ostrzeżenia, ale i nie
martwiła się szczególnie o swoje bezpieczeństwo, jako że
jej pobyt w Manor zbliżał się ku końcowi.
- Więc nie dasz sobie wyperswadować, by zostać tu jesz
cze przez kilka tygodni, bym miał przyjemność przedsta
wić moją uroczą samarytankę mym krewnym? - zapytał,
gdy wyznała mu, że zamierza wyjechać na początku przy
szłego tygodnia.
- Niestety nie mogę zostać dłużej. Pewne sprawy wzy
wają mnie pilnie do Leicestershire. - Lord na pozór po
godził się z tą decyzją i nie pokazał po sobie ani zdziwie
nia, ani rozczarowania, Annis odniosła jednak wrażenie, iż
nie do końca uwierzył w jej wyjaśnienia. Trudno go zresz
tą było o to winić, gdyż z jakichś niepojętych powodów od
tej strasznej przygody z piwniczką ani razu nie poruszy
ła kwestii wyjazdu z Manor. Nie mogła jednak powiedzieć
155
nic więcej, nie mówiąc mu o kłopotach finansowych Toma.
A tego zrobić nie było jej wolno! Dała przecież Tomowi
słowo, że ta sprawa pozostanie na zawsze ich obopólną ta
jemnicą. Mimo to, widząc, że lord powstrzymał się od ko
mentarzy, poczuła się w obowiązku dorzucić: - Naturalnie
bardzo żałuję, że nie będę mogła zostać dłużej, by zobaczyć
się z Helen i moją matką chrzestną, tym bardziej że w dro
dze powrotnej do domu nie będę miała czasu, by do nich
wstąpić. - Wyjęła kopertę z kieszeni. - Mam nadzieję, że
ten list przynosi lepsze wieści z Bath.
- Ach tak! Zapomniałem ci powiedzieć, że na poczcie
czekał na mnie list od przyjaciela z Exeter, z którym się
skontaktowałem wkrótce po twoim przyjeździe, gdy od
kryłaś przede mną pewne niepokojące fakty dotyczące źle
ulokowanych sympatii mojej przyrodniej siostry.
Ironiczny uśmiech lorda przypomniał Annnis, że wice
hrabia, choć uprzejmy i czarujący, ma jednak silny charak-
ler i w razie potrzeby potrafi wykazać się niezłomną deter
minacją.
- List był niezwykle interesujący, moja droga. Okazało
się, że podejrzenia lady Pelham to nie czcze fantazje. Dray-
cot rzeczywiście cieszy się niedobrą opinią, jeśli mowa o je
go kontaktach z płcią piękną. Co najmniej jedna dobrze sy
tuowana rodzina z Okehampton doskonale go zapamiętała,
i wszyscy z największą ochotą podzielili się wspomnienia
mi ze swojej nieszczęsnej znajomości z panem Danielem
Denby, bo za takiego się wtedy podawał. Tenże Draycot
vel Denby otoczył swymi względami ich córkę, jak to robił
w ostatnich tygodniach z Helen - ciągnął z zaciętą miną.
156
- Z listu przyjaciela wywnioskowałem, że z tamtą młodą
panną poszło mu znacznie łatwiej, gdyż w ciągu kilku ty
godni zdołał namówić ją, by zgodziła się z nim uciec, i był
by niechybnie uwiózł ją za granicę, gdyby nie suta rekom
pensata od kochającego ojca nieszczęsnej dziewczyny. Nie
muszę mówić, że gdy już wziął pieniądze, jego uczucie do
tej młodej damy z miejsca wygasło i ulotnił się z tamtych
stron, pozostawiając za sobą złamane serce.
- Jesteś pewny, że ten Draycot i Denby to ta sama oso
ba? - zapytała Annis, której teraz spieszno było zapoznać
się z treścią listu od lady Pelham.
- Jak najbardziej. Mój przyjaciel zadał sobie wiele trudu,
żeby to sprawdzić. Pojechał nawet do Bath z ojcem tamtej
dziewczyny, by potwierdzić fakty. Nie trzeba dodawać, iż
dołożył wszelkich starań, aby ten nicpoń nie zorientował
się, że jest śledzony.
- Ciekawa jestem, czy lady Pelham wie już o wcześniej
szych poczynaniach Draycota i o jego różnych nazwiskach.
A także o tym, że zwykł zadowalać się sutym odszkodo
waniem w zamian za odstąpienie od zamiaru wywiezienia
nieszczęsnej ofiary za granicę.
- Już wkrótce się dowie, gdyż zamierzam jeszcze dziś
skreślić do niej parę słów, załączając list od przyjaciela, na
tomiast czy po otrzymaniu tych wiadomości wyjawi prawdę
Helen, to już będzie zależało tylko od niej. W każdym razie
nie mam zamiaru w to ingerować, dotąd bowiem intuicja
nie zawiodła tej czcigodnej damy... w żadnym względzie
- dorzucił z enigmatycznym uśmiechem. - A teraz, moja
droga Annis, o ile nie masz do mnie jakichś innych pilnych
157
spraw, muszę cię przeprosić, gdyż chciałbym się przebrać. -
Nagle wyraz jego twarzy się zmienił i w jego oczach pojawił
się wyzywający błysk. - Jeśli chcesz, możesz mi oczywiście
dotrzymać towarzystwa podczas moich starań, by przybrać
bardziej cywilizowany wygląd.
Obróciła się na pięcie i oddaliła szybkim krokiem
w przeciwnym kierunku, ścigana jego gromkim, męskim
śmiechem, a gdy znalazła się wreszcie w zaciszu swego po
koju, pomyślała, że konieczność rychłego wyjazdu może się
okazać zbawienna.
Rozdział dziewiąty
Gdy następnego dnia, pod wieczór, jechali resorowa
nym powozem lorda do wiejskiej rezydencji Fanhopeów,
Annis po raz kolejny doszła do wniosku, że jedynym sen
sownym wyjściem, jakie jej pozostało, jest natychmiastowy
wyjazd do Leicestershire.
Louise paplała jak podekscytowane dziecko, ale do An
nis prawie nic nie docierało, bo całym swoim jestestwem
odczuwała jedynie obecność siedzącego naprzeciw lorda.
Uporczywie wzdragała się spojrzeć w jego stronę, bojąc się,
iż mogłaby ujrzeć w jego oczach ten sam ciepły błysk, ja
kim powitał ją, gdy schodziła na dół po schodach tuż przed
wyjazdem z Manor.
Choć z Leicestershire wyjeżdżały w wielkim pośpie
chu, dzięki nieocenionej Disher Annis nie wyruszyła z
nagłą wizytą do Bath bez stosownego zestawu garde
roby. Jako osobista pokojowa córki właściciela ziem
skiego Disher odebrała dobre wyszkolenie i ze zwykłą
sobie sprawnością zapakowała spory wybór sukien, sto
sownych na niemal każdą okazję. Dzięki jej staraniom,
159
schodząc po schodach, by przyłączyć się do lorda i jego
rodziny, Annis mogła być pewna, że jej wygląd nie pozo
stawia nic do życzenia.
Suknia z turkusowego jedwabiu była dziełem znakomi
tego krawca, doskonale zorientowanego w najnowszej mo
dzie. Disher, której pulchne palce nie straciły z wiekiem
nic ze swej zwinności, ułożyła włosy swej pani w misterną
kaskadę lśniących kasztanowych loczków, po czym wpię
ła w nie piękny perłowy diadem, będący częścią komple-
tu, jaki matka Annis dostała przed laty w z okazji swoje
go wejścia w świat. Annis wybrała sobie jeszcze trzy inne
sztuki biżuterii z tego zestawu, a całości dopełniały dłu
gie wieczorowe rękawiczki oraz jedwabny szal koloru ko
ści słoniowej.
Annis lubiła wyglądać elegancko, lecz grzech próżności
był jej obcy. Można by raczej powiedzieć, że nie docenia
ła swojego wyglądu i nigdy nie czuła najmniejszej potrze
by, by uchodzić za piękność. Nigdy też nie była podatna na
pełne podziwu męskie spojrzenia, które ścigały ją, odkąd
skończyła lat szesnaście. Miała również wyczulone ucho na
fałszywe pochlebstwa. Lecz kiedy podeszła do lorda w holu
i zobaczyła błysk prawdziwego podziwu w jego oczach, coś
drgnęło w jej piersi.
Takie uczucia to czyste szaleństwo, myślała, wpatrując
się w mijany krajobraz, tonący w coraz bledszym świetle.
Uznanie lorda nie powinno mieć dla niej większego zna
czenia, a jednak nie mogła zaprzeczyć, że jest inaczej. Nie
mogła także zaprzeczyć, że polubiła go od pierwszego wej
rzenia, i sama nie wiedząc kiedy, zaczęła obdarzać takim
160
szacunkiem, że zaliczał się w tej chwili do tej nielicznej
grupki ludzi, z których zdaniem naprawdę się liczyła:
Gdyby mogła mieć pewność, że szacunek, jakim go da
rzy, nie przerodzi się w coś całkiem innego, nie niepokoiło
by jej to, co w tej chwili przeżywała. Prawda jednak wyglą
dała tak, że nie była już pewna, czy potrafi zapanować nas
swymi uczuciami do wicehrabiego Greythorpea. Co wię
cej, brakowało jej odwagi, by przyznać, że ta żelazna samo
kontrola, którą tak się szczyciła, okazała się niewystarczają
cą ochroną przed emocjami, jakich zaczynała doświadczać
po raz pierwszy w życiu.
- Przepraszam, ale nie słuchałam - przyznała się, gdy
głos Sarah wdarł się w jej rozmyślania.
- Moja siostra chciała tylko powiedzieć, że podziwia
twoje perły, i zapytała, gdzie zostały kupione - odezwał się
lord, zmuszając tym samym Annis, by wreszcie zwróciła
na niego uwagę.
- Chyba u Rundella i Bridge'a - odparła. - Należały kie
dyś do mojej matki.
- Istotnie, są niezwykle piękne - przyznał ze wzrokiem
wbitym w sznur zdobiący jej szyję. - Myślę, że z twoją
karnacją możesz nosić prawie wszystkie klejnoty, jednak
szmaragdy, moim zdaniem, pasowałyby najlepiej... - ciąg
nął w zamyśleniu. - Hm, tak... no cóż... jaka szkoda...
Miała nadzieję, że półmrok ukryje purpurowy rumie
niec, jednak nagły błysk białych zębów obudził w niej po
dejrzenia, że bystre oko lorda nie omieszkało dostrzec jej
zmieszania.
Po raz pierwszy od dłuższego czasu zatraciła jasność
161
umysłu i nie potrafiła odgadnąć, co wicehrabia chciał jej
przekazać. Czy była to tylko niewinna uwaga? A może coś
się za nią kryło, jakaś subtelna aluzja?
Jeżeli chciał dać jej do zrozumienia, że rodzinne klej
noty Greythorpe'ów nigdy nie ozdobią jej szyi, to nie
potrzebnie się trudził. Uczucie zażenowania przerodziło
się w tak rzadki u niej atak gniewu. Wiedziała przecież
od dawna, że wybrała absolutnie wyjątkową drogę życia,
natomiast dla większości ludzi z najwyższych sfer wybór
partnera spoza ich kręgu jest czymś absolutnie nie do
przyjęcia. Jeżeli lordowi choć przez chwilę się wydawało,
że ona sobie z tego nie zdaje sprawy, z rozkoszą pozba
wi go złudzeń!
- Mogło to umknąć pańskiej uwagi, milordzie, ale nie
należę do osób obwieszających się biżuterią - rzuciła, gdy
powóz zatrzymał się przed imponującą bramą rezydencji
Fanhopeów. - Moje gusta są proste. Nie zazdroszczę niko
mu ani bogactwa, ani pozycji, i nie wyobrażam sobie, bym
mogła zmienić zdanie w tym względzie.
Lord, który właśnie wysiadał z powozu, zmierzył ją
przenikliwym spojrzeniem, za to Sarah z aprobatą pokiwa
ła głową i wchodząc do domu Fanhopeów, powiedziała, że
zawsze uważała umiar w strojach oraz biżuterii za oznakę
dobrego smaku.
Słysząc to, Annis zadała sobie pytanie, jaka musi być
opinia Sarah o lady Fanhope, której obfita pierś była ledwie
widoczna spod kaskady brylantów i rubinów tworzących
ciężki naszyjnik. Można by się też zastanawiać, czy klejnoty
te są prawdziwe, zważywszy na trudną sytuację finansową
162
Fanhopeów. Dla Annis nie była to jednak kwestia na tyle
ważna, by dłużej zaprzątała tym sobie głowę.
Znacznie ciekawsze, przynajmniej jej zdaniem, okazały
się próby odgadnięcia opinii lady Fanhope o każdej oso
bie z towarzystwa Greythorpeów. Powitanie lorda było tak
wylewne, że komuś patrzącemu z boku mogłoby wydać
się wręcz służalcze. Sarah przywitana została ze znacznie
mniejszym entuzjazmem, a biedna Louise wręcz protekcjo
nalnie. Sama zaś Annis podczas owego powitania poczuła
się, jakby zetknęła się z lodowatą górą, choć lody nieznacz
nie stopniały, gdy lady Fanhope dowiedziała się, że panna
Milbank zamierza wyjechać w najbliższym tygodniu.
Zupełnie inne było spotkanie z przemiłym panem domu
lordem Fanhopeem, którego powitanie, choć nie przesad
nie serdeczne, było jednak autentycznie życzliwe.
Gdyby Annis nie czuła się nadal lekko urażona z po
wodu całkiem zbędnych uwag lorda podczas jazdy po
wozem, może, pozostałaby nieco dłużej w towarzystwie
Greythorpeów, jednak w obecnym stanie ducha na wi
dok zażywnego dżentelmena o różowych policzkach, który
właśnie zajmował jeden z wygodnych foteli, bez wahania
skorzystała z okazji, by wymknąć się spod kurateli lorda.
Przyjaciel jej zmarłego ojca, pułkownik Hastie, nie ukry
wał radości z powodu tego spotkania. Na widok Annis roz
promienił się i posunął się nawet tak daleko, że gdy do nie
go podeszła, spróbował wstać.
- Znów odezwała mi się dawna dolegliwość, moja dusz
ko - wyjaśnił, po czym szybko usiadł, ledwie Annis za
jęła miejsce w sąsiednim fotelu. - Teraz jest znacznie le-
163
piej, ale ciągle męczą mnie te bolesne skurcze, jak tylko
trochę dłużej postoję. Gdyby nie to, dawno wpadłbym do
Greythorpeów, żeby sprawdzić, czy to rzeczywiście ty goś
cisz w Manor.
Po wyrażeniu współczucia z powodu nawracających do
legliwości i przyjęciu kondolencji z powodu śmierci dziad
ka, Annis zaspokoiła ciekawość pułkownika, wyjaśniając
pokrótce powody swojej obecności w tej okolicy.
- Zastanawiałem się, co cię przywiodło w nasze strony
- wyznał pułkownik półgłosem. - Nie dalej jak wczoraj po
wiedziałem do mojej staruszki Sophie, że nie przypomi
nam sobie, byś znała tu kogoś poza nami.
Wzmianka o jego przemiłej żonie kazała Annis zapytać
o zdrowie lady, której nie zauważyła w salonie.
- Jest w karcianym saloniku, moja droga, i gra z przyja
ciółmi w wista. Oczywiście wie, że tu będziesz, i już się nie
może ciebie doczekać. Głowę dam, że zaraz się pojawi.
Pułkownik, który potrafił być czasami szorstki, żeby nie
powiedzieć obcesowy, zwłaszcza gdy dopadała go stara do
legliwość, miał jednak spore poczucie humoru, dlatego An
nis postanowiła się z nim trochę podroczyć.
- Dziwię się, że nie próbuje pan szczęścia przy stolikach,
panie pułkowniku. Doskonale pamiętam, jak dziadek mó
wił mi, że gry hazardowe, oczywiście poza ukochanymi
końmi, to pańska pasja.
- Jak śmiesz wytykać mi moje słabości, niedobra dziew
czyno! - zganił ją ze śmiechem. - Jednak cóż, masz rację.
Na szczęście wraz wiekiem przyszło pewne opamiętanie,
więc hazard już mnie nie pociąga tak jak dawniej. Poza
164
tym przyznam, że nie szczęściło mi się, ilekroć grałem pod
tym dachem, zwłaszcza gdy zasiadałem przy jednym stoli
ku z Charlesem Fanhope'em. Ten młody człowiek ma dia
belne szczęście w kartach!
Annis zawahała się, a potem upiła łyk szampana.
- Doprawdy? Nie wie pan przypadkiem, czy w pokoju
karcianym nie ma również młodego Thomasa Marshala?
Wyruszył przed nami, bo zabrakło dla niego miejsca w po
wozie. Poza tym powiedział, że woli jechać wierzchem.
- Teraz, kiedy mi to mówisz, moja duszko, przypomi
nam sobie, że widziałem, jak się tu kręcił - odparł po na
myśle pułkownik. - Ale, o ile mnie pamięć nie myli, przy
patrywał się tylko grze.
Bogu niech będą dzięki! - wykrzyknęła w duchu Annis.
I nie chodziło wcale o to, że nagle zaczęła się wahać w kwe
stii pożyczki, jakiej miała udzielić Tomowi na uregulowa
nie długów. Nic podobnego! Nawet by jej to przez myśl
nie przeszło! Nie miała jednak najmniejszej ochoty stać się
studnią bez dna dla kogoś, kto nie ma na tyle silnej woli, by
wyrwać się z sideł zgubnego nałogu. Na szczęście wygląda
ło na to, że jej obawy były płonne.
- Może sama spróbuję szczęścia w kartach - powiedziała.
- Czy jest jakiś inny stolik oprócz tego, przy którym siedzi
młody Fanhope, bo wiem już, że tego lepiej unikać?
Pułkownik zaśmiał się półgłosem.
- Dżentelmen, który musi być ci wdzięczny za to, że zja
wiłaś się w samą porę, także nie jest złym graczem, choć
pewnie już sama zdążyłaś się o tym przekonać. Nie mu
sisz się jednak niczego obawiać. Twój dziadek mówił mi,
165
że potrafisz sobie poradzić z najwytrawniejszymi gracjami.
Przyznam, że wcale mnie to nie zdziwiło. Głowę dam, że
otrzymałaś od niego najlepsze instrukcje.
- Z całą pewnością tak - przyznała z dumą Annis.
- Dziadek naprawdę świetnie grał w karty.
- Jeżeli mogę ci doradzić, moje dziecko, unikaj naszej
pani domu jako partnerki do wista. W przeciwieństwie do
syna w ogóle nie ma pojęcia o kartach.
Annis uśmiechnęła się sceptycznie.
- To raczej niemożliwe, żeby mnie zaprosiła do swojego
stolika. Nie wyglądała na zbyt uszczęśliwioną, gdy przyszło
jej powitać na swoim przyjęciu niespodziewanego gościa
Greythorpeów.
- Och, nie tak trudno zrozumieć powody - odparł puł
kownik, patrząc na delikatny profil Annis. - To, że za
trzymałaś się w Manor, nikogo szczególnie nie zdziwiło,
zwłaszcza że mieliśmy ostatnio okropną pogodę. Nato
miast to, że tu zostałaś, choć warunki na drogach znacz
nie się poprawiły, stworzyło asumpt do różnych domysłów.
Mogło też wzbudzić podejrzenia oraz złość u tych, którzy
ze szczególnym zainteresowaniem śledzą wszelkie poczy
nania Greythorpe ów. Zapewne zostałaś uznana za zagro
żenie, gdyż ci ludzie lada dzień spodziewają się deklaracji
od dziedzica Greythorpe Manor.
- Myśli pan, że wicehrabia planuje publicznie ogłosić za
miar poślubienia Caroline Fanhope? - zapytała przez ściś
nięte gardło.
- Powiem szczerze, moja droga, że nie byłbym wcale
zaskoczony, bo choć wszyscy wiedzą, że Greythorpe i je-
166
go ojciec nigdy nie byli sobie bliscy, chłopak odziedziczył
po starym lordzie jedną cechę, mianowicie wielką dbałość
o formy. Nic więc dziwnego, że zwlekał z oświadczynami
z uwagi na okres żałoby. Natomiast z Caroline przyjaźni się
od lat i mimo licznych sezonów w stolicy nie zainteresował
się poważnie żadną inną panną, przynajmniej z tego, co mi
wiadomo. Nic więc dziwnego, że wszyscy w tym domu ro
bią sobie wielkie nadzieje.
- Tak, istotnie - przyznała niechętnie Annis, a serce ścis
nęło jej się w piersi. - Żeby jednak zaraz podejrzewać, że
mogłabym stanowić zagrożenie dla tak korzystnego maria
żu... Nigdy w życiu! - zaśmiała się sztucznie, machając rę
ką, co natychmiast zostało zauważone przez pewną osobę,
o której przed chwilą mówił pułkownik Hastie.
- Widzę, że twój gość świetnie się bawi w towarzystwie
naszego sąsiada - zwróciła się panna Fanhope do lorda
Greythorpea.
Wicehrabia, który przez cały czas dyskretnie obserwo
wał tę parę, nie był tego wcale taki pewny.
- Owszem, można by tak powiedzieć - zgodził się jed
nak uprzejmie. - Wiem, że znają się od lat, więc Hastie,
który, jak ci wiadomo, słabo sobie radzi w damskim to
warzystwie, akurat przy pannie Milbank czuje się swobod
nie. Co więcej, Annis niełatwo zaszokować, nie zachowuje
się też jak pensjonarka, dzięki czemu natychmiast zdobywa
sympatię ludzi pokroju pułkownika. Jak zresztą i pozosta
łych mężczyzn, mówiąc szczerze.
Lord nie był wcale zdumiony, gdy poczuł na sobie bacz
ny wzrok młodej damy o ponadprzeciętnej inteligencji. Nie
167
był też w najmniejszym stopniu zmieszany szczerością py
tania, które do niego skierowała:
- Czy słuszne są moje domysły, że bardzo sobie cenisz
jej towarzystwo?
- Owszem, słuszne, Caroline - odparł cicho, a gdy deli
katne powieki na moment opadły, zrozumiał, że nie musi
już mówić nic więcej o swoich intencjach.
Nie poczuł ani żalu, ani wyrzutów sumienia, mimo że
chodziło kobietę, z którą przyjaźnił się od lat. Jeżeli już, to
raczej podziwiał godność, z jaką Caroline potrafiła prze
łknąć tę gorzką pigułkę.
Co więcej, w jej zachowaniu nie było nic takiego, co ka
załoby mu się obawiać, że po jego zupełnie jasnym, acz
subtelnie przekazanym wyznaniu młoda dama wpadnie
w rozpacz. Wiedział, że Caroline go szanuje, ale nie był
na tyle głupi, by przypuszczać, iż kiedykolwiek darzyła go
głębszym uczuciem. Po prostu pragnęła zostać jego żoną
dla wygodnego życia i zaspokojenia rodzinnych aspiracji.
Obce było mu także poczucie winy, bo ani razu, słowem
lub czynem, nie dał jej do zrozumienia, że zamierza po
prosić ją o rękę.
To prawda, że odkąd stał się panem Greythorpe Ma-
nor, zaczął się poważnie zastanawiać nad ożenkiem, pró
bując przy tym stworzyć wyimaginowany wizerunek ko
biety, która byłaby dla niego najstosowniejszą partią. I to
także prawda, że gdy nie udało mu się znaleźć piękności
o prostym, pełnym miłości sercu, doszedł do wniosku, iż
Caroline, a w każdym razie ktoś w jej typie, byłaby dla nie
go najlepszą partnerką. Tak było jednak oczywiście, zanim
— 168
pewna niezwykła młoda dama wkroczyła niespodziewanie
w jego życie, zmuszając go do przewartościowania swoich
nadziei i aspiracji.
Już wkrótce po ich pierwszym spotkaniu zaczął się
zmieniać jego stosunek do różnych spraw. Wciąż nie
posiadał się ze zdumienia, że sama obecność Annis
pod jego dachem wystarczyła, by zmienił się jego stosu
nek do rodzinnego domu. Przez całe życie marzył tylko
o jednym, by uciec jak najdalej od tego miejsca, tym
czasem teraz zaczęło mu się ono kojarzyć z uczuciem
błogiego zadowolenia. Zaczął myśleć o nim jak o swo
im cudownym małym królestwie, i to tylko dlatego, że
mieszkała w nim panna Milbank.
Najbardziej jednak zdumiewała go skłonność, jaką do
niej odczuwał od początku ich znajomości. W jego życiu
było niewiele kobiet, z którymi utrzymywałby bliskie, acz
kompletnie platoniczne relacje, w każdym razie niewie
le młodych i atrakcyjnych. Przez całe swoje dorosłe życie
nie miał najmniejszych kłopotów z przypisaniem przed
stawicielek płci pięknej do konkretnej i wyraźnie określo
nej kategorii. Były więc damy bardziej dojrzałe, których
towarzystwa poszukiwał dla ich ciętego dowcipu bądź in
telektualnej stymulacji, którą czerpał z rozmów z nimi. By
ły też takie, z którymi nawiązał bardziej intymne kontakty
oraz kilka takich, które zdołały go zainteresować, choć na
krótko, jako kandydatki na żonę. Były też utrzymanki, ale
to zupełnie się nie liczyło.
Zanim poznał Annis, nigdy nie przyszło mu do głowy,
że jedna kobieta mogłaby spełniać wszystkie jego wymaga-
169
nia. Pociągająca fizycznie i stymulująca intelektualnie pan
na Annis Milbank miała morale bez skazy, będąc zarazem
bardzo niekonwencjonalną młodą damą.
Świetnie rozumiał, dlaczego pułkownik Hastie - ten
szczęściarz! - wydawał się taki rozluźniony i zadowolony
w jej towarzystwie. Sam przecież nigdy się przy niej nie nu
dził i nie mógł sobie nawet wyobrazić, by mogło być ina
czej, gdyż pociągała go nie tylko fizycznie.
Tego jednak wieczoru, być może po raz pierwszy, w peł
ni docenił jej czysto fizyczne walory. Choć nie miał już
żadnych wątpliwości, że Annis byłaby dla niego idealną
żoną, nie był na tyle zaślepiony, by uważać ją za olśniewa
jącą piękność, stworzoną po to, by stać na na piedestale,
podczas gdy inni podziwialiby ją za samą doskonałość. To
prawda, że aparycję miała bardziej niż przyjemną, wartą
tego, by się jej bliżej przyjrzeć. Prawda też, że jej kobiece,
cudownie proporcjonalne kształty nie miały sobie równych.
Co wyróżniało ją jednak spośród innych znajomych ko
biet, to urok, jakim obdarzyła ją natura. Cienia sztuczności,
sam wdzięk czy to w gniewie, czy w uśmiechu, zawsze ta
sama, niepowtarzalna i nieoceniona, prawdziwa jak polny
kwiat czy płatek róży, wiosenny promyk słońca lub grado
wa chmura. Wspaniała panna Annis Milbank!
Gdy odwrócił się i ujrzał, jak właśnie schodzi po scho
dach w Greythorpe Manor, istne uosobienie kobiecości
i wdzięku, w jego oczach błysnął zachwyt. Zaraz potem za
czął się jej przyglądać uważnie, wiedziony podświadomym
pragnieniem, by znaleźć bodaj drobną skazę na tym ideal
nym wizerunku. Lecz na jego późniejszą, całkiem niewin-
170
ną uwagę o szmaragdach w jej cudownych oczach pojawił
się gniew, a potem żal.
Jej reakcja poważnie go zaniepokoiła, gdyż znał Annis
na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie zwykła przywiązywać
wagi do drobnostek. Na pewno więc nie poczułaby się do
tknięta tylko dlatego, że jego zdaniem wyglądałaby jesz
cze lepiej, gdyby ją przystroić w inne klejnoty. Odniósł
wrażenie, jakby cofnęła się za pewną granicę, najpewniej
w obronnym odruchu. Ale przed czym, na miłość boską,
się broniła?! Skąd ta nagła potrzeba obrony?
Targany niepokojem, nie mógł jednak zapomnieć, gdzie
się znajduje i w czyim przebywa towarzystwie. Zepchnął
więc tę zagadkę w głąb podświadomości, by do niej po
wrócić w czasie bardziej stosownym, po czym znów zwró
cił się do Caroline, która, trzeba przyznać, robiła wszystko,
by zachować kamienny spokój po miażdżącym ciosie, jaki
jej przed chwilą zadał.
- Wyświadczysz mi ten zaszczyt i zgodzisz się partnero
wać mi w tańcach, które, jak słyszałem, mają się zacząć lada
chwila?
Lady Fanhope, świadoma swych obowiązków jako pani
domu, nie zapomniała o tym, że na przyjęciu będzie pew
na ilość młodzieży i już wcześniej poprosiła jedną z matron,
by zechciała zagrać wiązankę ludowych tańców.
Caroline patrzyła przez chwilę, jak przyjaciółka jej
matki sadowi się przed stojącym w rogu instrumentem,
po czym z błyskiem żalu w oczach odwróciła się do lor
da i powiedziała:
171
- Z największą przyjemnością, Dev, ale naprawdę nie
musisz, jeżeli nie masz ochoty na tańce.
Uśmiechnął się życzliwie i spontanicznie otoczył ją ra
mieniem, by poprowadzić na parkiet. Zawsze żywił do niej
szczerą sympatię i wątpił, by miało się to kiedykolwiek
zmienić.
- Możesz mi wierzyć, Caro, mało rzeczy sprawia mi
większą przyjemność.
Powiedział prawdę, Caroline była bowiem wdzięczną
tancerką, wykonującą bezbłędnie swoje partie. Niestety nie
miał aż tyle szczęścia ze swoją drugą partnerką, która czy
to z nerwów, czy też z wrodzonej nieporadności przez cały
czas boleśnie deptała mu po palcach. Mimo to, ryzykując
dalsze cierpienia, poprosił do tańca kolejną ładną panienkę,
niemal podlotka. Dopiero wtedy dama przy fortepianie uli
towała się nad nim i oznajmiła, że przyszła kolej na walca.
Słysząc to, wicehrabia niezwłocznie odprowadził
młodziutką partnerkę pod opiekuńcze skrzydła dumnej
mamusi, po czym pomknął chyżo w kierunku jedynej
młodej damy, z którą miał ochotę zawirować w tańcu
tak popularnym wśród ludzi jego pokolenia, a ostatnio
zyskującym coraz większe uznanie nawet w oczach naj
surowszych matron.
Stojąca w grupce starszych dam, wśród których była je
go kochana siostra oraz gadatliwa żona pułkownika Has-
tiego, Annis znów zdawała się być sobą. Uniosła tylko ze
zdumieniem brwi, ale poza tym wydawała się całkiem za
dowolona, mogąc towarzyszyć mu na parkiecie. Tak było
aż do chwili, gdy objął ramieniem jej talię i zamknął w dło-
172
ni jej palce, czekając na pierwsze akordy. Wtedy bowiem
stała się jedną uroczą konfuzją.
Wystarczyła chwila, by doszedł do wniosku, że to nie
wyobraźnia płata mu figle. Musi być jakiś związek pomię
dzy zdrowym odcieniem, jaki zabarwił jej delikatne po
liczki, spojrzeniem szarozielonych oczu, wpatrujących się
nieruchomo w okolicę jego fontazia, jakby lada chwila spo
dziewała się zobaczyć potwora wyglądającego spomiędzy
jedwabnych fałdek, i wreszcie przyspieszonym falowaniem
stanika przepięknej sukni.
Na widok tych zdradzieckich objawów z poczuciem du
my uśmiechnął się do siebie. Annis sprawiała wrażenie tak
spokojnej i opanowanej, tak rozsądnej i pewnej siebie, że
patrząc na nią, zapominało się, iż pod pewnymi względami
była jeszcze całkiem niewinna i nietknięta, czekająca na to,
by ktoś doświadczony wprowadził ją w świat bardziej in
tymnych doznań.
Uczucie niekłamanej satysfakcji, płynące z postanowie
nia, że to on będzie jej przewodnikiem, przyćmiło jednak
podejrzenie, iż nadal coś jej tego wieczoru doskwiera. Nie
stety ani miejsce, ani czas nie były stosowne ku temu, by
mógł choćby spróbować dowiedzieć się, co leży jej na sercu,
wobec czego postanowił zająć czymś innym jej myśli. Za
pewnił ją więc, że nie musi czuć się skrępowana, nawet jeśli
w przeszłości rzadko tańczyła publicznie walca.
- Zdradzę ci, że moje biedne palce u nóg musiały już
wiele znieść tego wieczoru.
Ku jego uldze i radości Annis zachichotała, a potem
rzekła:
173
- Twierdzenie, że nie byłam świadkiem zmagań twoich
kolejnych partnerek, Dev, byłoby dalekie od prawdy. Mu
szę też przyznać, że jestem pełna podziwu dla twojej cierp
liwości, zwłaszcza że, zdaniem Sarah, rzadko pojawiasz się
na parkiecie, chyba że panna Fanhope zgodzi ci się part-
nerowć.
- O tak, kochana Caro! Zawsze mogę polegać na jej umie
jętnościach. Gdyby tak wszystkie młode damy miały jej lek
kość i wdzięk na parkiecie! - mruknął z uczuciem.
To wtedy właśnie Annis przekonała się na własnej
skórze, że jest sporo prawdy w powiedzeniu, iż zawsze
jest ten pierwszy raz. Nagły przypływ dzikiej, kąsającej
zazdrości był dla niej dotąd czymś kompletnie obcym.
Ten wybuch furii w sercu i duszy, dojmująca moc nie
nawiści, pragnienie fizycznego unicestwienia szczęśliwej
rywalki, a przynajmniej rozorania pazurami tej gładkiej,
znienawidzonej buzi...
Ile to trwało? Sekundę, może trzy.
Opanowała się błyskawicznie, po chwili rzuciła obo
jętnie:
- Może i nie mam wprawy panny Fanhope, Dev, ale za
pewniam cię, że nie przysporzę ci dodatkowych nagniot
ków. Nawet w Shires tańczy się już walca i tak się akurat
składa, że jest to jeden z moich ulubionych tańców.
Dowiodła tego na parkiecie, lecz za niemałą cenę. By
ła do tego stopnia zdecydowana pokazać mu, że Caroline
l'anhope nie jest jedyną panną, która potrafi poruszać się
z gracją na parkiecie, iż skupiona wyłącznie na swoich
drobnych stopkach, kompletnie zapomniała o partnerze.
174
Dopiero później, gdy przekazał ją pod opiekę swojej
siostry, uświadomiła sobie, że powodowana głupią dumą
sama sobie popsuła przyjemność pierwszego tańca z wi
cehrabią. Może i zdołała zapanować nad dreszczem, jaki
wzbudził w niej delikatny, lecz prowokacyjny dotyk lorda,
on sam musiał jednak odnieść wrażenie, że wiruje po par
kiecie z jakąś kukłą albo manekinem. Tak więc wcale się
nie zdziwiła, gdy wkrótce potem oddalił się, nie zamawia
jąc kolejnego tańca.
Uczucie zawodu, jakie ją wówczas ogarnęło, rozwiało
się na widok Toma, który poprosił ją do ostatniego tańca
przed kolacją, po czym, nadal odgrywając rolę jej kawalera,
poprowadził do stołu, gdzie natychmiast dołączyła do nich
Sarah z towarzyszącą jej damą w średnim wieku, a także
siostra Toma, którą wyraźnie cieszyły względy okazywane
jej przez przystojnego oficera w eleganckim mundurze.
Przy stole nie było wolnego miejsca dla wicehrabiego,
który wkroczył do jadalni u boku energicznej damy mniej
więcej w swoim wieku. Annis poczuła ukłucie żalu, że zo
stała pozbawiona jego towarzystwa, byłaby jednak na tym
poprzestała, gdyby lord, ignorując wszystkie inne wolne
miejsca, nie skierował się wprost do stolika w rogu, gdzie
siedziała córka pani domu wraz ze swoim dworem.
Walcząc z narastającym przygnębieniem, Annis starała
się nie słuchać odgłosów wesołej konwersacji. Przed kom
pletnym poczuciem klęski uchroniły ją usilne starania jej
młodego towarzysza.
Tom swoim młodzieńczym zapałem zdołał stworzyć
przy stoliku radosną atmosferę, po czym nastąpiła seria do-
175
brodusznych żartów, głównie kosztem Louise, która z uro
czym wdziękiem brała jego niegroźne podkpiwania za do
brą monetę, lecz od czasu do czasu sama delikatnie żądliła
- ku uciesze zgromadzonych. Czy ta jej nagła dojrzałość,
subtelnie zaznaczana samodzielność, bystrość myśli i śmia
łość języka, jednym słowem owa zbawienna pewność siebie,
tak dotąd jej obca, zrodziła się w siodle, kiedy pokonała ok
ropny strach i po latach naznaczonych fobią dosiadła konia,
by niósł ją w wyzwalającym galopie? Czy może powodowa
ła nią chęć zaimponowania temu młodzieńcowi w czerwo
nym uniformie, który tak otwarcie okazywał jej względy?
Nieważne, pomyślała Annis, w każdym razie przerodze
nie się Louise z zalęknionego dziewczątka w uroczą, bystrą
i pewną siebie młodą damę nastąpiło w najbardziej pożą
danym momencie, gdyż ledwie goście przeszli do salonu,
pani domu zażądała, by panna Marshal, zgodnie z obietni
cą, zademonstrowała swoje umiejętności pianistyczne, za
nim znów zaczną się tańce.
Annis rzuciła kilka słów zachęty, po czym zajęła miejsce
obok Sarah. Tom, który udzielił siostrze godnego pochwa
ły braterskiego wsparcia, stanął tuż za nimi, gdyż zabrakło
krzeseł dla wszystkich gości pragnących posłuchać recita
lu. Oczywiście nie wszyscy mieli na to ochotę. Wystarczyło
rozejrzeć się, by stwierdzić, że brakowało paru osób, z któ
rych większość zapewne poszukała schronienia w pokoju
karcianym. Tak przynajmniej przypuszczała Annis.
Zaczynała też podejrzewać, że Deverel zalicza się do
tych, którzy nie kochają muzyki, gdy nagle dostrzegła go
obok siwowłosego pana domu. Kilka minut później była
176
świadkiem, jak z werwą dołączył do tych, którzy głośnym
aplauzem nagrodzili bezbłędną grę jego młodziutkiej ku
zynki.
Uszczęśliwiona Louise spłonęła rumieńcem, po czym
pozostała przy fortepianie, by akompaniować swojej przy
jaciółce, najstarszej córce pastora, obdarzonej przepięk
nym sopranem, która odśpiewała ludową balladę. Następ
nie przyszła kolej na nieznanego Annis dżentelmena, który
zasiadł przy klawiaturze, aż wreszcie córka państwa domu
podniosła się z krzesła i podeszła do fortepianu.
W tym właśnie momencie Annis uświadomiła sobie, że
Tom nie stoi już jak wartownik za jej krzesłem, i przez kil
ka minut rozglądała się po pokoju, na próżno szukając go
wzrokiem. Zaniepokojona przeprosiła Sarah i wyszła z sa
lonu, starając się przekonać samą siebie, że nie ma to nic
wspólnego z niechęcią, jaką obdarzała pannę Fanhope, i że
chodzi jej tylko o to, by rozwiać dręczące podejrzenia, iż
zadłużony młodzieniec jednak uległ pokusie i także udał
się do pokoju, w którym grano w karty.
Jej podejrzenia okazały się słuszne, gdyż Tom rzeczy
wiście siedział przy jednym ze stolików. Sądząc jednak po
zbolałym spojrzeniu, jakie jej rzucił, partnerowanie pani
domu w partyjce wista nie sprawiało mu większej przyjem
ności. Nie było zresztą wątpliwości, że został do tego zmu
szony.
Stanęła za jego krzesłem i poklepała go po ramieniu, by
dodać mu ducha. Już po chwili zorientowała się, że opinia
pułkownika Hastiego o karcianych umiejętnościach lady
Fanhope była trafna. Jej grę można było w najlepszym wy-
177
padku określić jako marną, jeśli chciało się być uprzejmym,
co jednak mógł sobie na ten temat myśleć jej partner, to już
inna sprawa. Z tej przyczyny rozgrywka była żałośnie jed
nostronna, więc Annis zaczęła dyskretnie rozglądać się po
sali. Szybko zainteresowała się stolikiem w rogu. Tam jeden
z graczy był antytezą szacownej pani domu albo szczęś
cie mu wyjątkowo sprzyjało, przynajmniej sądząc po ilości
monet, które leżały przed nim w równych stosikach.
Nie ruszając się z miejsca, zaczęła ukradkiem obserwo
wać miny graczy oraz każdy ich ruch. Nie minęło wiele
czasu, a w duszy jej zakiełkowało podejrzenie, które nara
stało w zastraszającym tempie.
Skupiła się, wzmogła swe i tak nadzwyczajne zdolności
obserwacyjne, ową tak rzadką umiejętność dostrzegania
niewidocznych dla innych najdrobniejszych szczegółów
i migawkowych zdarzeń, a potem błyskawicznie złożyła to
w całość.
Bezwiednie uniosła dłoń, by zakryć usta, i zamknęła
na moment oczy, by odciąć się od tego, czego właśnie była
świadkiem. Dobry Boże, tylko nie to, modliła się w duchu.
Błagam cię, tylko nie to...
Rozdział dziesiąty
- A niech to wszyscy diabli! - Niefortunny przeciwnik
Fanhope'a rzucił karty i wstał od stolika. - Za każdym ra
zem, kiedy gram z tobą, mam piekielnego pecha!
- Znam to uczucie - mruknął Tom do Annis.
Odpowiedziała enigmatycznym uśmiechem. W tej chwi
li była już pewna, że co najmniej połowa spośród tych, któ
rzy mieli nieszczęście zasiąść do gry z wielmożnym Charle-
sem Fanhopeem, prędzej czy później wstawała od stolika
z pustą kiesą. Co więcej, doskonale wiedziała, dlaczego tak
się działo!
Nie mogła natomiast przewidzieć, że decyzja, jaką po
dejmie za chwilę, diametralnie odmieni jej życie. Patrząc,
jak najświeższa ofiara Charlesa Fanhopea kompletnie
zdruzgotana opuszcza pokój, miała ochotę wycofać się,
zostawiając sprawy własnemu biegowi. Czy nie lepiej by
łoby zachować ledwie zdobytą wiedzę dla siebie, a za trzy
dni wyjechać z Hampshire, nie mówiąc nikomu o swoim
odkryciu, nawet samemu lordowi Greythorpe'owi? A jed
nak wrodzone poczucie sprawiedliwości nie pozwoliło jej
179
przejść obojętnie obok tak jawnego pogwałcenia zasad fair
play, nawet gdyby na skutek ujawnienia oszustw Fanhope'a
miał ucierpieć nie tylko winowajca, ale i osoby całkiem nie
winne.
- Chodźmy zobaczyć, czy uda nam się namówić panią
Fortunę, która lubi być zmienna, by zechciała, choćby na
chwilę, uśmiechnąć się do kogoś innego - szepnęła Tomo
wi na ucho, po czym przeszła do stolika w rogu pokoju.
- Och, panna Milbank! - Zaskoczony Charles Fanhope
poderwał się na równe nogi. - Zamierzałem pokazać się
właśnie na chwilę w salonie, gdyż obiecałem mamie, że nie
będę grał w karty przez cały wieczór, ale zajmę się również
zabawianiem gości. Wobec tego pozwoli pani, że będę jej
towarzyszył? Czy mogę liczyć na kolejną serię tańców, któ
re, jak słyszałem, mają się zacząć lada chwila?
Annis udała głębokie rozczarowanie.
- Byłabym zachwycona, mając takiego partnera do tań
ca, choć, prawdę mówiąc, zamierzałam przez jakiś czas od
dać się innym rozrywkom. Tego wieczoru spędziłam już na
parkiecie sporo czasu, ale, oczywiście, jeśli pan woli...
- Och, bynajmniej! Bynajmniej! - zapewnił ją pospiesz
nie, po czym zaczął tak skwapliwie zapraszać do stolika,
jakby chodziło mu wyłącznie o towarzystwo Annis, a nie
o zawartość jej sakiewki. - A jakie ma pani preferencje,
madame? Może być pikieta, powiedzmy sobie, po szylin
gu za punkt?
Annis znowu udała, że jest bardzo zawiedziona.
- No cóż, skoro pan tak sobie życzy... Ale czy nie będzie
to ze stratą dla pana? - Spojrzała na równe stosiki złotych
180
monet obok jego łokcia. - Cokolwiek by tu mówić, wyglą
da na to, że tego wieczoru karta świetnie panu idzie. Nie
wolałby pan zagrać w to samo co przedtem?
Fanhope zdziwił się, ale niczego nie podejrzewał.
- Zna pani french ruff?
-
Raz czy dwa grałam w to i mniej więcej pamiętam za
sady. O ile mnie pamięć nie myli, to gra podobna do wi
sta, prawda?
Chytry uśmieszek wykrzywił pulchne wargi Fanhopea.
Popatrzył na nią jak na dojrzały do zerwania smakowity
owoc.
- Właśnie tak, madame. - Uśmiechnął się jeszcze sze
rzej, zaś gdy Annis sięgnęła do ozdobnego woreczka, w jego
oczach pojawiły się chciwe błyski. - Widzę, że jest pani za
można - zauważył, pożerając wzrokiem pokaźną sakiewkę.
Liczyła w duchu na to, że Fanhope, zwietrzywszy łatwą
okazję, zapomni o ostrożności i podejrzliwości, tak waż
nych przymiotach w procederze, który sobie obrał jako
źródło dochodów. Zdawała też sobie sprawę, że samo na
piętnowanie go tu i teraz jako chciwego oszusta, który zro
bi wszystko, by napełnić sobie kieszenie, to jeszcze za mało.
Skoro udawało mu się do tej pory ukrywać swoje łajdactwa,
to znaczy że potrafił w razie potrzeby wykręcić się sianem,
mydląc innym oczy. Inaczej mówiąc, musiał mieć przy
gotowane różne sztuczki, w razie gdyby grunt zaczął usu
wać mu się spod nóg. Trzeba więc zdemaskować go głośno,
z hukiem i bez cienia wątpliwości, do tego w obecności jak
największego audytorium, by jego tłumaczenia i odwraca
nie kota ogonem na nic się nie zdały.
181
Niezastąpiony dziadek wprowadził ją w arkana szulerki,
traktując to jako zabawę, ale i swoisty posag dla ukocha
nej wnuczki:
- Znając te szalbierstwa, Annis, łatwo je zdemaskujesz
i nigdy nie pozwolisz się oskubać, co przekłada się na cał
kiem ładne sumki zachowane w sakiewce, które możesz so
bie policzyć za zysk - powiedział jej kiedyś.
Ona zaś umiała dopowiedzieć resztę, to znaczy wyob
razić sobie całą tę psychologiczną konstrukcję, którą mu
siał stworzyć oszust, by odnosić długotrwałe sukcesy. Tak
uzbrojona, w głębi ducha wypowiedziała wojnę Charleso-
wi Fanhopeowi. Raz na zawsze ukróci ten jego niecny pro
ceder.
- Nie jestem uboga, więc nie musi się pan obawiać, że
nie będę w stanie spłacić ewentualnych długów - stwier
dziła beztrosko, by go zachęcić, choć przypuszczała, że był
już w wystarczającym stopniu zachęcony. Toż za przeciw
nika, nie, za ofiarę, trafiła mu się kobieta, z samej swej defi
nicji bezbronna i naiwna, więc nic, tylko skubać!
- Nawet by mi to przez myśl nie przeszło, droga panno
Milbank - zapewnił ją z namaszczeniem. - Nie mówiąc
już o tym, że nie zamierzam grać o wysoką stawkę. Co to,
to nie! - zaśmiał się fałszywie. - Greythorpe mógłby mieć
później pretensję, gdyby się okazało, że ograłem jego krew
ną, a tego byśmy nie chcieli, prawda?
Odpowiedziała słodkim uśmiechem.
- Pozwolę sobie przypomnieć, że pokrewieństwo między
lordem Greythorpe'em a mną jest, mówiąc oględnie, dość
odległe, i z tego też powodu lord nie ma tu nic do powie-
182
dzenia. Gdyby jednak nawet próbował, dostałby solidną re
prymendę. Poza tym - dodała, widząc, że na Fanhopie jej
wyznanie nie zrobiło najmniejszego wrażenia - z począt
kiem przyszłego tygodnia opuszczam te strony, więc przez
ten krótki czas, jaki pozostał do mego wyjazdu, mój sza
nowny kuzyn nie będzie chyba próbował prawić mi kazań.
Radosny błysk w bladoniebieskich oczach Fanhope'a
jednoznacznie świadczył o tym, jak bardzo ucieszyła go
wiadomość o rychłym wyjeździe panny Milbank. To jed
nak nie było aż tak ważne. Annis przystępowała do wojny,
w której polem bitwy był karciany stolik, orężem - karty,
a sztaby generalne mieściły się w głowach i psychice obu
przeciwników.
Początkowo nie miała podstaw, by przypuszczać, że
Charles zamierza uczynić z niej swoją kolejną ofiarę. Gra
była wyrównana i tak pozostało do momentu, gdy po wy
graniu pięciu rozdań postanowiła zrobić to, co zrobiłby
każdy na jej miejscu, czyli podwyższyła stawkę.
Aż do tej pory wszystko było w najlepszym porządku, Fan-
hope nie oszukiwał. Podwyższenie miało być dla niego osta
tecznym sprawdzianem, pokusą, której ulegnie lub nie.
Uległ, bo nagle wszystko się zmieniło. Przewrócony kie
liszek z winem na pewno nie był dziełem przypadku. Czuj
ności Annis nie uśpiła również nowa, zapieczętowana talia
kart, wyjęta z szuflady stolika, przy którym Fanhope grał
przez cały wieczór.
Z pewnością są znaczone. To dopiero oszust! - pomyśla
ła, patrząc jak z wprawą tasuje karty.
Niestety, by nie wzbudzać podejrzeń, nie mogła
183
dokładnie sprawdzić talii. W chwilę później nie było to
już zresztą potrzebne, gdyż prawa ręka Fanhope'a sięg
nęła po monokl. Dla kogoś, kto niczego nie podejrze
wał, mogło to wyglądać, jakby miał zwyczaj bezwiednie
bawić się czarną wstążką od monokla, Annis odkry
ła jednak swym przenikliwym wzrokiem, że przy oka
zji wykonał kilka dodatkowych, niemal niewidocznych
ruchów. Niemal, bo ona je wychwyciła. Znała tę sztucz
kę od dziadka, sama dla zabawy ją wykonywała, teraz
jednak miała okazję obserwować mistrza przy robocie.
Po chwili zdemaskowała inne jego triki.
Oczywiście wygrał trzy kolejne rozdania, a wraz z nimi
wszystkie pieniądze, jakie Annis miała przy sobie.
Gdy zgarniał łapczywie wygraną, dostrzegła wysoką syl
wetkę lorda, który manewrował między stolikami w ich kie
runku. Z radością pomyślała, że Greythorpe nie mógł się
pojawić w bardziej pożądanym momencie, choć poważnie
wątpiła, by Fanhope podzielał jej radość. Śledząc bacznie
każdy jego najdrobniejszy ruch, nie przeoczyła czujnego,
niemal trwożnego błysku w jego oczach. Wtedy ostatecznie
upewniła się w przekonaniu, że swój sukces zawdzięczał
nie tylko zwinnym rękom, lecz także silnemu instynkto
wi samozachowawczemu, który nakazywał mu mieć się na
baczności w każdej sytuacji. Charles świetnie zdawał sobie
sprawę, po jak cienkiej linie stąpa, dlatego wypracował so
bie cały system natychmiastowych, wręcz instynktownych
reakcji na wszelkie zagrożenia.
Tak właśnie wyobrażała sobie Annis psychikę odno
szącego sukcesy szulera. Czy jednak rzeczywiście był
184
w tym doskonały? - zaczęła się zastanawiać. Młody Fan-
hope nie był młodzieńcem szczególnie bystrym, choć
z pewnością sprytnym, lecz to wielka różnica. I o tej
różnicy nieraz musiał boleśnie się przekonać, a ciężkie
razy nauczyły go tym większej ostrożności i kazały nie
wychylać się ponad miarę.
Całkiem niedawno bardzo się zdziwiła, kiedy dowie
działa się o istnieniu pewnego domu w Oksfordzie. Za
stanawiała się wówczas, dlaczego Fanhope nie zamieszkał
w stolicy. Teraz wszystko stało się dla niej jasne. Londyn
oznaczał wyższe wygrane, ale również wyższe ryzyko, że
zostanie się zdemaskowanym, a to oznaczałoby rychłą
i nieuchronną katastrofę. Annis była tego pewna.
Zdała sobie bowiem sprawę, że jej pierwsze wrażenie,
jakoby miała do czynienia z prawdziwym księciem szuler-
ki, było całkowicie mylne. Odwrotnie, siedziała oko w oko
z podrzędnym oszustem. Fanhope znał niewiele więcej taj
ników szulerki od niej, a przecież ona w zabawie nauczy
ła się od dziadka kilku podstawowych sztuczek. Po latach
ćwiczeń wykonywał je sprawnie, lecz nic ponadto. Była
pewna, że po, dajmy na to, miesiącu treningów znacznie
by go przewyższyła w tym rzemiośle, poza tym wymyśli
łaby jakieś nowe, trudniejsze do wykrycia triki. Pierwsze
wrażenie, że jest mistrzem, wynikało z tego, że był pierw
szym szulerem, jakiego widziała przy robocie, teraz jednak
diametralnie zmieniła zdanie. Po prostu Charles Fanhope
był za głupi, by w jakiejkolwiek dziedzinie osiągnąć już na
wet nie mistrzostwo, lecz choćby dość wysoki poziom.
Już wydedukowała, że życie bolesnymi ciosami musiało
185
mu wskazać właściwe miejsce w szyku. Może wyrzucono
go po cichu z jakiegoś klubu po próbie oszustwa, może ktoś
obił go szpicrutą po podobnym zdarzeniu, stąd ten jego
wyostrzony instynkt samozachowawczy, bo tak głupi i za
rozumiały człowiek bez twardej lekcji sam by go w sobie nie
wypracował. Tak czy inaczej, Charles Fanhope z pewnoś
cią zdawał sobie sprawę, że wytrawny gracz nigdy nie stał
by się jego ofiarą, nie zdołałby też przechytrzyć kogoś tak
inteligentnego i bywałego w świecie jak lord Greythorpe.
Chcąc zatem po latach wyrzeczeń zapewnić sobie stosowne
środki na luksusowe i hulaszcze życie, wybierał swoje ofia
ry spośród nieopierzonych arystokratów, którzy zjeżdżali
tłumnie do Oksfordu na studia. Wiedział, że ich ojców bę
dzie stać na to, by w razie potrzeby uregulować największe
nawet długi swoich latorośli.
Wszystko wskazywało na to, że za łatwy łup uważał rów
nież kobiety. Annis wcale by się nie zdziwiła, gdyby oprócz
siostry, może jeszcze matki, Charles lekceważył je wszyst
kie, a nawet miał w pogardzie. To dlatego bez żadnych
skrupułów postanowił wypróbować na niej swoje oszukań
cze sztuczki. Potraktował ją, jakby miała ptasi móżdżek, co
samo w sobie było mało pochlebne, okazało się jednak bar
dziej przydatne dla jej zamiarów, niż gdyby uznał ją za inte
lektualistkę, bo wtedy miałby się na baczności.
Niestety udawanie głupiej gąski przed Greythorpe'em
nie będzie już takie łatwe. Liczyła jednak na bystrość lorda.
Powinien szybko się zorientować, że coś jest nie w porząd
ku, a ona pilnie potrzebuje jego pomocy.
Na szczęście nie zawiódł pokładanych w nim nadziei.
186
Rozkoszny uśmiech Annis i jej trzepoczące zalotnie rzęsy
wystarczyły, by obudzić jego czujność.
- Dev, nie gniewaj się na mnie, kochanie - by nie miał
już żadnych wątpliwości, dorzuciła tonem ociekającym sło
dyczą. Jednak wpatrzone w niego szarozielone oczy mówiły
zupełnie co innego. Gdy wyczytał w nich ostrzeżenie, a po
tem prośbę, zwrócił pytający wzrok na stosiki monet na
tym końcu stolika, przy którym siedział Fanhope. - Nieste
ty tak, najdroższy kuzynie. - Annis ze smutkiem pokiwa
ła głową. - Mam dziś potwornego pecha! A wiesz przecież,
jak straszliwie nienawidzę przegrywać. - Kolejne kłamstwo,
które miało potwierdzić jego podejrzenia, że coś jest nie
w porządku. Całkiem zresztą zbędne. Spędził z nią prze
cież wiele wieczorów przy kartach i wiedział, że potrafiła
zachować żelazną dyscyplinę. Nie próbowała nadmiernie
kusić losu, gdy jej sprzyjała karta, nie dałaby się też nigdy
namówić na pozostanie przy stoliku w nadziei na przeła
manie złej passy. - Proszę, kuzynie, spróbuj wytłumaczyć
panu Fanhopeowi, że nie ma podstaw do obaw, by moje
weksle nie znalazły pokrycia.
Fanhope aż się zachłysnął, gdy żarliwie zaczął zapew
niać, że w żadnym wypadku nie śmiałby kwestionować wy
płacalności damy, jaką niewątpliwie jest panna Milbank.
- Och, znam lepszy sposób, najdroższa Annis - przerwał
mu lord, a gdy się zapłoniła, sięgnął z uśmiechem do kie
szeni i rzucił na stół ciężką sakiewkę. - Przychodząc tu, by
łem przygotowany na to, że rozegram jedną czy dwie par
tyjki, jednak w obliczu całkiem realnej szansy, iż przyjdzie
mi przyjąć zaszczytną funkcję twego bankiera, chyba się
187
powstrzymam. Obiecaj mi tylko, droga Annis, że zostawisz
mi przynajmniej koszulę.
- Och, obiecuję, Dev - odparła równie żartobliwym to
nem. - Ale teraz proszę, idź już sobie! Nie mogę tego znieść,
jak stoisz tak nade mną ze srogą miną. - I dodała rozkapry
szonym tonem: - To mnie rozprasza, wiesz?
Chodziło jej o to, by Fanhope, zaniepokojony obecnoś
cią Greythorpe'a, nie wycofał się z gry lub nie przestał jej
oszukiwać. Bo choć niewątpliwie starał się to ukryć, widać
było po nim, że jest bardzo spięty. Jednak gdy lord prze
szedł w końcu do stolika, przy którym Tom usiłował roze
grać choćby jedną w miarę przyzwoitą partyjkę z lady Fan
hope, Charles wyraźnie odetchnął, a nawet pozwolił Annis
wygrać dwie następne kolejki.
- Och, tak się cieszę! Znowu wygrałam! - zaszczebiotała,
klaszcząc w dłonie. - Przeczucie mnie nie zawiodło. Jak to
dobrze, że nie wycofałam się zbyt szybko!
Gdy smukłymi palcami zgarniała wygraną, Fanhope
rzucił z nieszczerym uśmiechem:
- Powinna pani podziękować kuzynowi za jego szczod
rość, panno Milbank. Oczywiście nie miałbym nic prze
ciwko pani wekslom - dodał pospiesznie.
- Nie muszę mu za nic dziękować! - zaprotestowała ura
żonym tonem. - Nie jestem ubogą krewną, panie Fanhope,
o czym mój kuzyn dobrze wie.
Łakomy wzrok Fanhope'a powędrował wzdłuż sznura
pereł zdobiącego jej smukłą szyję.
- Sądzi pani, że kuzyn Deverel dał pani tę sakiewkę
w spontanicznym odruchu, bez zastanowienia? - Zgar-
188
nął karty i zaczął je tasować. Jego pulchne ręce poruszały
się z zaskakującą zręcznością. - Muszę przyznać, że tym
hojnym gestem nieco mnie zadziwił. Oczywiście ostatnia
rzecz, jaką można powiedzieć o Greythorpie, to to, że jest
skąpy, ma jednak opinię bardzo wstrzemięźliwego gracza.
Tacy jak on nie mają cienia współczucia dla cudzych skłon
ności do hazardu.
Annis wzruszyła ramionami.
- Myślę, że postąpił tak, ponieważ jestem jego gościem
- powiedziała, nie spuszczając wzroku z lorda, który stał
w drugim końcu pokoju i nachylony szeptał coś do ucha
swojej młodziutkiej kuzynce Louise. - Musi pan też pamię
tać, że Greythorpe jest dżentelmenem. Najważniejsze jed
nak, że moi bliscy zadbali, bym nigdy nie musiała liczyć się
z kosztami, o czym mój kuzyn Deverel dobrze wie.
Wyznanie jej zostało skwitowane łaskawym uśmiechem.
- Ach, rzeczywiście! Przypominam sobie, jak mama mó
wiła mi któregoś dnia, że znała przed laty pani matkę... za
nim pani szanowna rodzicielka przestała bywać w towarzy
stwie i nikt już jej nigdy nie widział.
- Jeżeli lady Fanhope istotnie tak panu mówiła, to wpro
wadziła pana w błąd - odparowała Annis. - Moja mama
była często widywana w towarzystwie ludzi, których lubiła
i darzyła szacunkiem, choć rzeczywiście muszę przyznać,
że wśród jej bliskich przyjaciół było niewielu przedstawi
cieli najwyższych sfer.
W odwecie za jej wyzywający ton, a może po prostu dla
tego, że Greythorpe wyszedł wreszcie z pokoju, Fanhope
szybko wygrał kolejne rozdanie, a później jeszcze cztery
189
następne, skutkiem czego zawartość lordowskiej sakiewki
została mocno uszczuplona, Annis zaś zostało akurat tyle
pieniędzy, by mogła obstawić już tylko jedną grę.
Tymczasem przyjęcie trwało w najlepsze i wiele osób,
znękanych głośną muzyką, przeszło do saloniku, gdzie gra
no w karty.
Gdy mięsiste paluchy Fanhope'a po raz kolejny zgarnęły
wygraną, Annis spostrzegła, że ich stolik znalazł się w cen
trum uwagi. Wśród tych, którzy bacznie przyglądali się ich
zmaganiom, byli pułkownik Hastie z żoną oraz Tom. Zdo
łał wreszcie namówić jakiegoś poczciwca, by zechciał go
zastąpić przy stoliku lady Fanhope.
Akurat im wolałaby oszczędzić okropnego spektaklu,
który niebawem się odbędzie, ale nie miała wyboru. Oba
wiała się tylko, by wystraszony tak licznym audytorium
oszust się nie wycofał, a w każdym razie nie zrezygno
wał ze swoich machinacji, jednak nic takiego się nie stało.
Wręcz przeciwnie, z zadowoleniem przyjął jej ofertę i wy
raźnie nie miał zamiaru zakończyć tej nieuczciwej gry.
Annis zdawała sobie jednak sprawę, że czas działa na jej
niekorzyść, bo Fanhope nie będzie licytować w nieskoń
czoność. W tej sytuacji postanowiła już teraz go zdema
skować, kusząc tak wysoką wygraną, by nie był w stanie
odmówić.
Gdy rozpięła swój ukochany perłowy naszyjnik i rzuci
ła go na stół, wokół rozległy się trwożliwe szepty. Po chwili
obok niego wylądowały bransoletka oraz pierścionek z te
go samego kompletu, co wywołało powszechną już kon
sternację.
190
- Ależ moje dziecko, tak nie można! - nie krył oburze
nia pułkownik Hastie. - Przecież to perły twojej świętej
pamięci matki! Czyżby nie przedstawiały dla ciebie żad
nej wartości?
Annis tylko machnęła ręką. Ten lekceważący gest mógł
zwieść każdego - z jednym tylko wyjątkiem. Była przeko
nana, że Tom wymknął się po to, by poszukać tego właśnie
człowieka. O tak, czas działał wybitnie na jej niekorzyść!
- No i co pan na to, Fanhope? - rzuciła. - Postawi pan
całą swoją dzisiejszą wygraną przeciwko tym perłom...
w ostatniej rozgrywce?
Niecierpliwe klepnięcie w ramię sprawiło, że lord, który
właśnie rozmawiał z panem domu, uniósł groźnie brwi i od
wrócił się, by zobaczyć zasępioną twarz młodego kuzyna.
- Musi pan tam przyjść! - nalegał Tom gorączkowym
szeptem. - Trzeba ją natychmiast powstrzymać! To wszyst
ko moja wina, ale ona mnie nie posłucha.
Lord nie był wcale zdziwiony tym nagłym wezwaniem,
bo choć nie miał pojęcia, o co Annis chodziło, wiedział, że
próbowała mu coś przekazać za pomocą kilku ukradko
wych, znaczących spojrzeń, pozostających w sprzeczności
z frywolnym zachowaniem, które tak bardzo było nie w jej
stylu. Wyraźnie nie chciała, by został tam dłużej, tego był
absolutnie pewny, jak również tego, że jej zachowanie mia
ło jakieś konkretne i z pewnością poważne przyczyny. Jaki
jednak związek miał z tym wszystkim Tom, pozostawało
dla niego absolutną zagadką.
- Masz nade mną pewną przewagę, kuzynie - rzucił żar-
191
tobliwym tonem. - Na jakiej podstawie sądzisz, że twoja
osoba mogłaby mieć jakikolwiek wpływ na zachowanie na
szej ślicznej panny Milbank?
- Czy robiłaby to, gdyby było inaczej? - zapytał Tom,
wprawiając wicehrabiego w jeszcze większą konfuzję. -
Obiecała mi, że mi pomoże... że pożyczy mi pieniędzy...
Ale nigdy bym nie przypuszczał, iż będzie próbowała zdo
być je w tak głupi sposób! Nie mogę pozwolić, by straciła
swoje perły... Nie mogę!
Lord nie był w stanie zrozumieć, do czego czynił aluzje
jego młody kuzyn, jednak z chaotycznej wypowiedzi wyło
wił jeden punkt, który mocno go zaniepokoił.
Przypomniał sobie, jak pewnego wieczoru rozmawiali
długo z Annis. To właśnie wtedy dowiedział się ze zdu
mieniem, że jej matka zatrzymała bardzo niewiele pamią
tek z czasów, gdy jako córka hrabiego należała do uprzy
wilejowanej klasy, co skończyło się, gdy wyszła za Arthura
Milbanka. Komplet biżuterii z perłami należał do tych nie
licznych przedmiotów, które lady Frances zabrała z sobą tej
nocy, gdy uciekła z rodzinnego domu, by poślubić ukocha
nego mężczyznę. Annis strzegła jak skarbu każdej z tych
drogocennych pamiątek po matce, najbardziej zaś prze
pięknych pereł.
Zaintrygowany wyznaniem Toma, nie próbował jednak
dowiedzieć się czegoś więcej, tylko niespiesznym krokiem
wrócił do karcianego pokoju, jakby nic specjalnego się nie
działo. Ot, dżentelmen w każdym calu.
Annis od razu wyczuła, kiedy tyko się zjawił, by być
świadkiem tego, co miało teraz nastąpić, choć nawet się nie
192
odwróciła, by na niego spojrzeć. Wywnioskowała to z na
głego ożywienia, jakie zapanowało wokół, a także z błysku
niepokoju w oczach Fanhope'a. Mogła tylko mieć nadzie
ję, że skoro w odpowiedzi na jej propozycję wypowiedział
już znamienne słowo „zgoda!", wrodzona chciwość nakaże
mu oszukać ją po raz ostatni. Na pewno chciał zgarnąć tak
ogromną pulę.
Mijały wolno sekundy, a każda z nich zdawała się wiecz
nością. Napięcie rosło, tymczasem lord w zadumie obser
wował lśniący stos złotych monet, gruby perłowy naszyjnik
i resztę biżuterii, a także dwie osoby walczące o to, która
z nich wstanie od stolika ze znacznie cięższą sakiewką.
Oboje sprawiali wrażenie spokojnych, wytwornie obo
jętnych w obliczu groźby znacznego zubożenia. Wiedział,
że Annis jest niebywale opanowana. To właśnie, bardziej
niż uroda, na początku ich znajomości tak go zafascyno
wało. Wizja wygranej musiała niewiele dla niej znaczyć, ale
utrata pereł to całkiem inna sprawa. Co zatem skłoniło ją
do podjęcia takiego ryzyka?
Kątem oka zobaczył, jak pułkownik Hastie przysuwa się
do niego, marszcząc siwe, krzaczaste brwi. Widać było, jak
bardzo przeżywa to, co działo się przed jego oczami.
- Niech to diabli, Greythorpe! Zrób coś, żeby przerwać
tę fanfaronadę! - zażądał scenicznym szeptem, na co wszy
scy odwrócili głowy i spojrzeli wyczekująco na wicehrabie
go. - Na Boga! Przecież ona postawiła perły swojej matki!
- Ma święte prawo, jeżeli takie jest jej życzenie, panie
pułkowniku - rzucił lord. - Ja nie mam przecież nad pan
ną Milbank żadnej władzy, a nawet gdybym miał, nie pró-
193
bowałbym egzekwować jej na tym etapie gry. Zapropono
wana stawka została przyjęta, klamka więc zapadła.
Ton, jakim to wypowiedział, był tak kategoryczny, że
pułkownik rozsądnie zaniechał dalszych protestów i po
stanowił poszukać pocieszenia w tabakierze. Był jednak,
co zrozumiałe, tak wzburzony, że wciągnął w nozdrza zbyt
dużo proszku i zaczął gromko kichać. Brunatny obłoczek,
który uniósł się w powietrzu, sprawił, iż stojący najbliżej
cofnęli się nieco, zaś Fanhope sięgnął do kieszeni po chu
steczkę.
To w tym właśnie momencie Greythorpe wszystkiego
się domyślił. Nie zwiodły go już dalsze popisy Fanhope'a,
który ostentacyjnie zamachał chusteczką, zanim schował
ją do kieszeni, co więcej, był absolutnie pewny, że Annis
jest we wszystkim doskonale zorientowana i nie pozwoli
się oszukać. Dlatego też to, co potem nastąpiło, nie było dla
niego żadnym zaskoczeniem.
Patrzył, jak Annis pozbywa się trzech kart, by je zastąpić
trzema innymi z samego wierzchu leżącego stosu. Usłyszał
głos Fanhopea, który zadeklarował podobny zamiar i zo
baczył, jak rzuca swoje trzy karty na osobną kupkę. Po
lem mięsiste palce sięgnęły po nowe trzy karty, i w tym
momencie szczupła dłoń zamknęła się wokół nadgarstka
Fanhope'a, wykręcając mu rękę do góry, zanim zdążył się
zorientować. Na widok trzech kart, które wypadły mu z rę
ki, część gości zamilkła, a reszta aż zająknęła się ze zgrozą
i oburzeniem.
To Tom wypowiedział w końcu głośno powszechne po
dejrzenia:
•
194
- Ty obrzydliwy oszuście! Ty przeklęty łajdaku! Nie wzią
łeś tych kart ze stosu! Wyjąłeś je z kieszeni!
- Nie, nie z kieszeni - ku zdumieniu obecnych popra
wiła go Annis. - Te akurat wyciągnął z rękawa, i to nie
po raz pierwszy. Nie mam żadnych wątpliwości, że bliższe
oględziny tego arcydzieła sztuki krawieckiej ujawnią więcej
takich przemyślnie rozmieszczonych kieszeni, w których
ukryte są karty.
Fanhope zerwał się na równe nogi, szurając hałaśliwie
krzesłem o drewnianą podłogę, i rozognionym wzrokiem
zmierzył swą oskarżycielkę. Wydawał się jednak raczej do
tknięty niż zdenerwowany. Ostatecznie nie przygwożdżono
go żadnym dowodem, tylko zinterpretowano jego gest pod
czas rozgrywki, a wiadomo, jak to z interpretacjami bywa.
- Nie sądzę, by ktoś z tu obecnych był skłonny uwierzyć
w pani ciężkie oskarżenia, panno Milbank - rzucił tonem
spokojnym, a zarazem pogardliwym. - Radziłbym pani od
wołać natychmiast te bzdury, bo gdy zażądam satysfakcji,
jak pani się obroni?
-Ja ją obronię!
Wypowiedziane ze złowrogim spokojem zapewnienie
lorda wywołało kolejną falę niepewnych pomruków. Ci,
którzy początkowo skłonni byli odrzucić oskarżenie prze
ciwko synowi jednego z najbardziej poważanych dżen
telmenów w tych okolicach, traktując je jako wymysł źle
wychowanej młodej kobiety oraz nazbyt zapalczywego
młodzieńca, zaczęli się teraz wahać. Lord Greythorpe tak
że był znaną postacią i cieszył się powszechnym szacun
kiem, z jego zdaniem bardzo się liczono. Skoro więc bez-
195
warunkowo poparł oskarżenie panny Milbank, mogło ono
być prawdziwe.
Jednak wątpliwości pozostały.
- Jest jeden sposób, by to rozstrzygnąć - ponad pomruki
protestu i powątpiewania wybił się donośny głos Toma.
Wzburzony młodzieniec doskoczył do stolika i zaczął
szarpać Fanhope'a za pięknie uszyty frak, co oczywiście
spotkało się z gwałtowną reakcją. Szarpanina mogłaby się
rychło przekształcić w bójkę, gdyby jegomość, który grał
w karty z Fanhopeem, zanim Annis zajęła jego miejsce, nie
zdecydował się pospieszyć Tomowi w sukurs.
Fanhope nie miał już żadnych szans. Zanim zdążyli ze
drzeć z niego frak, dowody jego winy posypały się na pod
łogę. Przenikliwy kobiecy krzyk dobiegający od stolika,
przy którym grano w wista, zagłuszył na moment przytłu
mione pomruki oburzenia tych, którzy stali na tyle blisko,
by widzieć fałszywe karty sfruwające na podłogę.
Winowajca, który zrezygnował już z nierównej walki,
przybrał teraz zupełnie inną taktykę. Zamiast się oburzać
i protestować, zaczął wszystkich przekonywać, że to był tyl
ko żart umówiony wcześniej z pewną osobą w celu spraw
dzenia, czy potrafi wygrać w ten sposób jakieś pieniądze.
Oczywiście nie miał najmniejszego zamiaru zatrzymać ani
pensa ze swojej wygranej. Zabrzmiało to jednak mało prze
konująco, a prawdę mówiąc, żałośnie. Goście okazali się
głusi na te rozpaczliwe tyrady. Wreszcie postanowiono, że
pan tego domu, który musiał już usłyszeć o próbie oszu
stwa pod swoim dachem, sam zadecyduje, jakie podjąć dal
sze kroki.
196
Lord Greythorpe, który przez cały czas wpatrywał się
w młodą damę trwającą w dumnym milczeniu przy stoli
ku, jako jeden z pierwszych zobaczył zbliżającego się lorda
Fanhope'a, i odsunął się na bok.
Zawsze poważał swego sąsiada, ale nigdy bardziej niż
w tym momencie, gdy w oczach barona pojawił się błysk
zrozumienia, a jego posępny wzrok spoczął na zmiętym
stroju syna.
Potem, na widok spektaklu, jaki urządziła jego żona,
omdlewająca w fotelu i łapiąca powietrze jak ryba, wyraz
niesmaku zniekształcił jego arystokratyczne rysy. Uniósł
smukłą dłoń i nagle, jakby spod ziemi, u jego boku wyros
ła Caroline.
- Zdaje się, że twoja matka się źle poczuła i pilnie po
trzebuje twojej pomocy. Bądź tak uprzejma odprowadzić
ją do pokoju i zadbać, by miała wszystkie wygody. - Po
tych słowach odwrócił się na powrót do syna. Wyraz nie
smaku zniknął na moment z jego szarych oczu, jednak lo
dowata nuta w jego cichym, starannie modulowanym gło
sie, nie mogła ujść niczyjej uwagi. - Choć twoja obecność,
jak widać, wniosła wiele ożywienia w to przyjęcie, myślę,
że możemy sobie darować twoje towarzystwo aż do końca
tego wieczoru, Charles. Dzięki temu będziesz miał okazję
dogłębnie zastanowić się nad swoją przyszłością, nie tylko
najbliższą, ale i tą dalszą. Potem zaś, kiedy już skończę peł
nić honory pana domu i pożegnam ostatnich gości, będę
cię oczekiwał w bibliotece.
Przed wyjściem z pokoju zwrócił się do Greythorpea
z prośbą, by zechciał zostać i przywrócić ład, a także dopil-
197
nować, by wszyscy, którzy przegrali tego wieczoru z jego
synem, otrzymali pełną rekompensatę.
Choć Greythorpe nigdy nie śmiałby twierdzić, że jego
i lorda Fanhope'a łączy zażyłość, utrzymywał zawsze przy
jazne kontakty ze swoim sąsiadem, z chęcią więc posłu
żył mu wsparciem w tak przykrej chwili. Zależało mu przy
tym, by wszyscy zobaczyli, że choć oburzyło go postępowa
nie syna, nie żywi jednak urazy do ojca, wręcz przeciwnie,
darzy go szacunkiem i sąsiedzką przyjaźnią. Niestety tylko
lyle mógł dla niego zrobić, bo skandal był niezaprzeczalny.
Nie zdziwił się, gdy u jego boku wyrosła Sarah, sugeru
jąc, że i oni nie powinni zostawać zbyt długo. Wiedział, iż
nie znosi przykrych scen oraz napiętej atmosfery, a goście
coraz bardziej otwarcie zaczynali dawać wyraz swojemu
potępieniu. Mimo to byłby jej może odmówił, gdyby nie
troska o pewną młodą damę, która swoim postępowaniem
doprowadziła do tego, że wokół zaczęły padać przykre ko
mentarze na temat Charlesa.
Annis nie odezwała się już ani słowem po tym, jak głoś
no oskarżyła młodego Fanhopea o oszustwo. Nie wzięła
leż z powrotem drogocennych pereł, które wciąż leżały na
nietkniętym stosie monet.
Lord był pewny, że ani przez chwilę nie żałowała tego, co
zrobiła, choć zarazem z faktu, że jej starania zostały uwień-
czone powodzeniem, nie czerpała specjalnej satysfakcji.
Pomyślał, że nie czas i miejsce na słowa poparcia lub
gratulacje. Wszystko, co mógł teraz zrobić, to oszczędzić
jej konieczności odpowiadania na dziesiątki dociekliwych
pytań, co niewątpliwie nastąpi, gdy tylko goście otrząsną
198
się z pierwszego szoku. Dlatego postanowił dopilnować, by
niezwłocznie odwieziono ją do Manor.
Było już dobrze po północy, gdy lord znalazł się wresz
cie w swojej rezydencji. Choć nigdy nie żądał od służby, by
czekała na jego powrót, nie zdziwił go widok sumiennego
Dunstera gaszącego świece w holu, co było ostatnim z je
go codziennych obowiązków. Zdziwiła go natomiast wia
domość, że Tom Marshal, którego wcześniej prosił o od
wiezienie pań do Manor, nie położył się jeszcze i czeka na
niego w bibliotece.
Gdy udał się tam, kuzyn siedział w fotelu z na wpół
opróżnioną szklaneczką w ręku, wpatrzony z zadumą w ża
rzące się na kominku węgle.
Ten sympatyczny młodzieniec dotychczas ani razu nie
miał ochoty dotrzymać mu towarzystwa nocną porą, gdy
panie wycofywały się do swoich sypialni, lord przypuszczał
więc, że na tę zmianę obyczajów musiał mieć wpływ ja
kiś szczególny powód. Szczerze mówiąc, zdecydowanie by
wolał, żeby Tom wstrzymał się z tym akurat tej nocy, gdyż
czuł się wyjątkowo zmęczony, poza tym nie przepadał za
rozmowami do świtu. Zważywszy jednak na to, że Marshal
ochoczo pospieszył mu z pomocą, eskortując po przyjęciu
panie z Hall do Manor, wicehrabia postanowił zapomnieć
o zmęczeniu i zdać się na rozwój wypadków.
- Nie, nie wstawaj - rzucił, gdy Tom zaczął podnosić się
z fotela. - Wypij, to ci jeszcze doleję.
Toma nie trzeba było specjalnie namawiać, więc po na
pełnieniu dwóch hojnych miarek brandy lord Greythorpe
199
rozsiadł się w fotelu po przeciwnej stronie kominka, goto
wy wysłuchać tego, co młody kuzynek, nie czekając ranka,
chciał tak pilnie z siebie wyrzucić.
- Dziwna historia z tym Fanhope'em, prawda? - zaczął
Tom po dłuższym milczeniu. - Mam nadzieję, że nie uważa
pan, że posunąłem się za daleko, szarpiąc się z nim publicz
nie... - Urwał, a potem dorzucił: - Szczerze mówiąc, by
łem wściekły, bo... bo mam poważne podstawy przypusz
czać, że i ja mogłem być jedną z jego ofiar.
- Tak, moim zdaniem to całkiem możliwe - przyznał
lord. - A tak na marginesie, nie jestem twoim opiekunem,
chłopcze, nie ma więc powodu, dla którego nie miałbyś
zwracać się do mnie po imieniu. Tak bym nawet wolał, mó
wiąc szczerze - dorzucił z uśmiechem.
Tom zdumiał się w pierwszej chwili, a potem promien
ny uśmiech rozjaśnił jego chłopięcą twarz. Wyraźnie roz
luźniony, rozsiadł się wygodniej w fotelu i wychylił spory
łyk brandy.
- Tak po prawdzie, sir... to znaczy Deverel... nie mam
pojęcia, co robić. Honor nakazywał mi wykupić weksle od
Charlesa Fanhope'a i załatwiłem już nawet na to potrzebne
środki, ale po tym, czego dowiedziałem się tej nocy, poczu
łem się zwolniony z wszelkich zobowiązań wobec niego. To
nikczemny oszust, który nie zasługuje na żadne względy!
Wicehrabia wyjął z kieszeni kartę do gry, przez chwilę
przyglądał się uważnie jej koszulce, po czym znów scho
wał ją do kieszeni.
- Och, to niezaprzeczalnie szuler - przyznał. - Co do
lego nie mam żadnych wątpliwości. Pewnie już od dłuż-
>
198
się z pierwszego szoku. Dlatego postanowił dopilnować, by
niezwłocznie odwieziono ją do Manor.
Było już dobrze po północy, gdy lord znalazł się wresz
cie w swojej rezydencji. Choć nigdy nie żądał od służby, by
czekała na jego powrót, nie zdziwił go widok sumiennego
Dunstera gaszącego świece w holu, co było ostatnim z je
go codziennych obowiązków. Zdziwiła go natomiast wia
domość, że Tom Marshal, którego wcześniej prosił o od
wiezienie pań do Manor, nie położył się jeszcze i czeka na
niego w bibliotece.
Gdy udał się tam, kuzyn siedział w fotelu z na wpół
opróżnioną szklaneczką w ręku, wpatrzony z zadumą w ża
rzące się na kominku węgle.
Ten sympatyczny młodzieniec dotychczas ani razu nie
miał ochoty dotrzymać mu towarzystwa nocną porą, gdy
panie wycofywały się do swoich sypialni, lord przypuszczał
więc, że na tę zmianę obyczajów musiał mieć wpływ ja
kiś szczególny powód. Szczerze mówiąc, zdecydowanie by
wolał, żeby Tom wstrzymał się z tym akurat tej nocy, gdyż
czuł się wyjątkowo zmęczony, poza tym nie przepadał za
rozmowami do świtu. Zważywszy jednak na to, że Marshal
ochoczo pospieszył mu z pomocą, eskortując po przyjęciu
panie z Hall do Manor, wicehrabia postanowił zapomnieć
o zmęczeniu i zdać się na rozwój wypadków.
- Nie, nie wstawaj - rzucił, gdy Tom zaczął podnosić się
z fotela. - Wypij, to ci jeszcze doleję.
Toma nie trzeba było specjalnie namawiać, więc po na
pełnieniu dwóch hojnych miarek brandy lord Greythorpe
199
rozsiadł się w fotelu po przeciwnej stronie kominka, goto
wy wysłuchać tego, co młody kuzynek, nie czekając ranka,
chciał tak pilnie z siebie wyrzucić.
- Dziwna historia z tym Fanhopeem, prawda? - zaczął
Tom po dłuższym milczeniu. - Mam nadzieję, że nie uważa
pan, że posunąłem się za daleko, szarpiąc się z nim publicz
nie... - Urwał, a potem dorzucił: - Szczerze mówiąc, by
łem wściekły, bo... bo mam poważne podstawy przypusz
czać, że i ja mogłem być jedną z jego ofiar.
- Tak, moim zdaniem to całkiem możliwe - przyznał
lord. - A tak na marginesie, nie jestem twoim opiekunem,
chłopcze, nie ma więc powodu, dla którego nie miałbyś
zwracać się do mnie po imieniu. Tak bym nawet wolał, mó
wiąc szczerze - dorzucił z uśmiechem.
Tom zdumiał się w pierwszej chwili, a potem promien
ny uśmiech rozjaśnił jego chłopięcą twarz. Wyraźnie roz
luźniony, rozsiadł się wygodniej w fotelu i wychylił spory
łyk brandy.
- Tak po prawdzie, sir... to znaczy Deverel... nie mam
pojęcia, co robić. Honor nakazywał mi wykupić weksle od
Charlesa Fanhopea i załatwiłem już nawet na to potrzebne
środki, ale po tym, czego dowiedziałem się tej nocy, poczu
łem się zwolniony z wszelkich zobowiązań wobec niego. To
nikczemny oszust, który nie zasługuje na żadne względy!
Wicehrabia wyjął z kieszeni kartę do gry, przez chwilę
przyglądał się uważnie jej koszulce, po czym znów scho
wał ją do kieszeni.
- Och, to niezaprzeczalnie szuler - przyznał. - Co do
tego nie mam żadnych wątpliwości. Pewnie już od dłuż-
200
szego czasu trudnił się tym niecnym procederem i udało
mu się oszukać wiele osób. Choć lord Fanhope obstaje przy
pełnej rekompensacie, obawiam się, że nigdy nie poznamy
wszystkich ofiar jego syna.
- Ale ty się do nich nie zaliczasz, prawda?
- Nie przypuszczam, by przy tych nielicznych okazjach,
kiedy graliśmy w karty, próbował mnie oszukać. Nie, ra
czej nie.
- Skoro tak, to co wzbudziło twoje podejrzenia? - Tom
zmarszczył brwi. - Musiałeś przecież czegoś się domyślać,
skoro prosiłeś mnie, żebym miał przez cały czas na oku
stolik Fanhope'a.
Łagodny uśmiech złagodził ostre rysy lorda.
- Byłem pewny, że panna Milbank coś podejrzewa. To
niezwykle bystra młoda osoba, która odebrała bardzo nie
konwencjonalne wychowanie - dorzucił z ciepłym błys
kiem w oku. - Młody Fanhope popełnił ten błąd, że jej nie
docenił. Zdolności percepcyjne i dedukcyjne panny Mil
bank są wprost niewiarygodne. Kto jak kto, ale akurat ona
nie pozwoli się oszukać.
- To prawda - przyznał ochoczo Tom. - Ma też głowę
do interesów. Choć, muszę przyznać, że kiedy zobaczyłem,
jak rzuca na stół te klejnoty, przeraziłem się, że zmieniła
zdanie w sprawie pożyczki, i w ten właśnie sposób próbu
je odzyskać moje weksle. To dlatego szukałem cię tak go
rączkowo. Nie mogłem przecież do tego dopuścić, by grała
z Fanhope'em o swoje perły.
Jeżeli Tom się spodziewał, że wyznaniem tym zy
ska uznanie lorda, to czekała go przykra niespodzianka.
201
Uśmiech znikł z twarzy Greyfhorpea, a lodowaty ton, ja
kim przemówił, mógł śmiało rywalizować z tym, jakim
lord Fanhope oznajmiał swoją wolę synowi.
- Czy dobrze zrozumiałem? Ośmieliłeś się zwrócić do
panny Milbank o pożyczkę na polcrycie swoich karcianych
długów?
- Dobry Boże! Nigdy w życiu! To nie było tak! - zarzekał
się Tom. - Nie chciałem nikomu o tym mówić... ale An-
nis wyczuła, że coś jest nie tak i... jak by tu powiedzieć...
wyciągnęła to ze mnie. - Gdyby przestał choć na moment
wpatrywać się w swoją szklaneczkę, musiałby zauważyć
wyraz aprobaty na twarzy lorda. - Byłem już skłonny pójść
do lichwiarzy, ale Annis nawet nie chciała o tym słyszeć.
Powiedziała, że pożyczy mi te pieniądze i że w związku
z tym musi wracać do Leicestershire na początku przyszłe
go tygodnia, żeby się skonsultować z człowiekiem, który
prowadzi jej interesy. - Dopiero wtedy odważył się pod
nieść oczy i zobaczył, że lord wygląda już znacznie bardziej
przystępnie. - Nie chodziło o umowę w cztery oczy, zamie
rzaliśmy załatwić to formalnie, ze wszystkimi wymagany
mi dokumentami. Oczywiście miałem jej płacić ustalony
procent od pożyczki. Nie jestem jednak w tej chwili pewny,
czy po tym, co odkryliśmy tej nocy, powinienem brać od
niej te pieniądze.
- Jeżeli jesteś gotowy z tą chwilą przekazać swoje intere
sy w moje ręce, Tom, będę bardziej niż szczęśliwy, mogąc
działać w twoim imieniu. Tym bardziej że, jak słyszałem,
w przyszłym tygodniu chcesz wracać do Oksfordu.
- Byłbym ci bardzo wdzięczny! - Tom wyglądał, jakby
202
ktoś zdjął mu z pleców wielki ciężar. Dopiwszy swoją bran
dy, wstał i podszedł do drzwi. - Annis powiedziała mi pod
czas tamtej rozmowy, że powinienem ci zaufać... i że gdyby
miała jakieś kłopoty, byłbyś pierwszą osobą, do której by
się zwróciła. I tu też miała rację... Dobranoc, Deverel.
- Tak powiedziała? - mruknął lord, uśmiechając się z za
dowoleniem, gdy drzwi zamknęły się cicho za jego kuzy
nem. A potem, idąc za przykładem Toma, jednym haustem
opróżnił swoją szklaneczkę. - Nie ty jeden, kuzynie, nie
wiedziałeś, co począć w pewnych sytuacjach. Ja również
przeżywałem podobne rozterki... Ale, jak mi Bóg miły, już
nigdy więcej!
Rozdział jedenasty
Annis nie była zdziwiona, gdy w najbliższą niedzie
lę nikt z rodziny Fanhope'ów nie pojawił się w kościele
na nabożeństwie. Nie zdziwiło jej także i to, że w dro
dze powrotnej nie padło na ten temat ani jedno słowo,
gdyż wszyscy w Manor, łącznie z nią samą, starannie
unikali wszelkich aluzji do feralnych zdarzeń, jakie mia
ły miejsce na przyjęciu u Fanhope'ów. Wszyscy, dodała
w myślach, oprócz Toma, który zapukał do niej poprzed
niego wieczoru w tym tylko celu, by ją powiadomić, że
odzyskał swoje weksle.
- Muszę przyznać, że poczułem się okropnie - powie
dział - bo to nie Charles anulował moje długi, tylko jego
ojciec. Jedno, co dobre w tej nieszczęsnej aferze, to że nie
będę już musiał od ciebie pożyczać. Greythorpe poradził
mi, bym przyjął te weksle, a lordowi Fanhope'owi wysłał
pokwitowanie wraz z kilkoma słowami podziękowania.
Dla Annis postępowanie lorda Fanhopea po ujawnie
niu szachrajstw jego pozbawionego skrupułów syna nie by
ło żadnym zaskoczeniem. Baron starał się odwrócić skut-
204
ki oszustw Charlesa, by choć trochę zmniejszyć rozmiary
skandalu. Po prostu nie miał innego wyjścia. Miłym zasko
czeniem okazało się natomiast to, że Tom wreszcie zaufał
swemu starszemu kuzynowi.
Gdy poruszyła ten temat, stwierdził:
- Wiesz co, miałaś rację. Nie pojmuję, dlaczego na po
czątku tak się opierałem. Dev to najlepszy człowiek pod
słońcem! Nawet nie próbował prawić mi morałów, nie na
zwał mnie też osłem za moje karciane tarapaty, choć zży
mał się bardzo, gdy powiedziałem mu, że zgodziłem się
przyjąć twoją pomoc. Powiedział, że gdybym jeszcze kie
dyś znalazł się w trudnym położeniu, mam się zwrócić tyl
ko do niego. Oczywiście nie będzie to już potrzebne, bo
dostałem niezłą nauczkę.
Na wspomnienie słów Toma, że pragnie odtąd kroczyć
prostą drogą, Annis uśmiechnęła się pobłażliwie. Czy mu
się to uda, czas pokaże. Nie wiedziała też, co naprawdę są
dzi lord o przykrych wydarzeniach minionych dni.
Złożyła z roztargnieniem kolejną część garderoby i do
dała ją do stosu ubrań w kufrze, gdy dobiegł ją odgłos kół
na wyżwirowanej alei. Pewnie jakiś gość odjeżdża po krót
kiej wizycie, pomyślała i wróciła myślami do wicehrabiego.
Dlaczego w ostatnich dniach zachowywał się tak dziwnie,
skąd te jego nietypowe reakcje?
Gdy przed paroma dniami poinformowała go, że z po
wodu pewnej ważnej sprawy musi wracać pilnie do domu,
poczuła ulgę, bo nie próbował dojść przyczyn tej nagłej de
cyzji - ale i głęboką wdzięczność, gdy wielkodusznie oddał
do jej dyspozycji swój powóz oraz służbę na czas powrót-
205
nej podróży. Musiała także ze wstydem przyznać, że tym
pozytywnym uczuciom towarzyszyło ukłucie żalu, nie pró
bował bowiem wpłynąć na nią, by zmieniła zdanie i zosta
ła w Manor.
- Oczywiście bym mu odmówiła - powiedziała do siebie,
wciąż czując urazę, że nie prosił jej, by przedłużyła swój
pobyt.
Dlatego też twardo zamierzała wyjechać nazajutrz, choć
przyczyna tej podróży przestała już istnieć. Co ją dziwiło
i coraz bardziej... no tak, bolało... to wyraźna obojętność
lorda. Nie mógł się przecież nie domyślać, dlaczego posta
nowiła wyjechać, a jednak nie próbował odwieść jej od te
go zamiaru.
Nie była to kwestia jej przeczulonej wyobraźni. Stosunek
lorda do jej osoby zmienił się zdecydowanie w ostatnich
dniach. Czy dlatego, że w głębi duszy nie pochwalał sposo
bu, w jaki zdemaskowała publicznie Charlesa Fanhopea?
Nie posunęłaby się wprawdzie tak daleko, by zaryzykować
twierdzenie, że po niezaprzeczalnej furorze, jaką zrobiła
tamtego wieczoru, uznał jej obecność pod swoim dachem
za krępującą, a jednak oddalił się od niej i zaczął znów, jak
dawniej, zamykać się popołudniami w bibliotece.
Pojawienie się Disher zmusiło Annis do zakończenia
tych niewesołych rozważań i kazało jej skupić się na spra
wie bardziej przyziemnej, czyli na pakowaniu bagaży.
- Ja dokończę, panienko Annis - zaproponowała poko
jowa, odkładając na bok stertę świeżo wypranej bielizny. -
Spotkałam pana Dunstera w holu. Jego lordowska mość ży
czy sobie widzieć panienkę w bibliotece, jak tylko będzie
206
panienka miała wolną chwilę. Czyli wygląda na to, że spra
wa musi być pilna.
- Wielkie nieba! Czego on może chcieć ode mnie?
- Nic mi nie powiedział. Mam tylko nadzieję, że lord
Greythorpe nie zmienił zdania i pożyczy nam swój powóz.
Tak się cieszyłam, że powrotną podróż odbędę w wielkim
stylu.
- Snobka z ciebie, moja Dish - skwitowała Annis, po
czym wyszła, zanim pokojowa zdążyła ochłonąć na tyle, by
zaprotestować przeciwko tak oburzającej sugestii.
Z pozoru spokojna, lecz naprawdę roztrzęsiona, Annis
udała się niezwłocznie na spotkanie z lordem. Ledwie prze
kroczyła próg jego sanktuarium, uczucie żalu i skrępowa
nia przerodziło się w osłupienie, gdyż lord zerwał się na jej
widok, podszedł do drzwi, chwycił ją za ręce i podprowa
dził do kominka.
- Dziękuję ci, droga Annis, że tak szybko przybyłaś na
moje wezwanie. - Puścił niechętnie jej ręce, by mogła za
jąć miejsce w jednym z wygodnych foteli. - Miałem przed
chwilą wizytę lorda Fanhopea. Nieszczęśnik jest okropnie
zbulwersowany, bo Charles nie wykazał najmniejszej chę
ci, by stawić czoło konsekwencjom swoich niecnych czy
nów. Wyobraź sobie, że uciekł z domu tej nocy! Nikt nie
wie, gdzie się podziewa, nawet Caroline nie zna jego dal
szych zamiarów.
- O Boże! - Annis tyle tylko była w stanie wykrztusić,
póki nie wypiła podanego przez lorda kieliszka madery,
co jednak nie wystarczyło, by przywrócić jej równowa
gę ducha.
207
- Nie wątpię, że lord Fanhope mnie obarcza winą za
wszystkie kłopoty, jakie stały się udziałem jego rodziny.
- Wręcz przeciwnie, moja droga, wini wyłącznie siebie.
Muszę przy tym dodać, że nie bez pewnych podstaw, choć
mu oczywiście tego nie powiedziałem. Wiedział już prze
cież od dłuższego czasu, że pensja, jaką wypłacał Char-
lesowi, to stanowczo za mało, by wieść tak wystawne ży
cie, a jednak nigdy nie próbował się dowiedzieć, skąd jego
syn bierze środki na finansowanie swoich ekstrawagancji.
- Urwał na moment, by ugasić pragnienie. - Obwinia się
także, i również nie bez podstaw, o to, że pozwolił, by jego
żona bez umiaru faworyzowała najstarszego syna, po pro
stu od najmłodszych lat pozwalała mu na wszystko. Sku
tek tego był taki, że od maleńkości, gdy cokolwiek szło nie
po jego myśli, wrzeszczał, miotał się, wpadał w szał, i za
raz dostawał to, na co miał ochotę. I tak już mu zostało...
Teraz zaś jasno mu oznajmiono, że jeśli chce kiedykolwiek
jeszcze być przyjmowany w towarzystwie, musi odpoku
tować za swoje błędy i zwrócić zdobyte nieuczciwą drogą
pieniądze.
- On zaś uciekł... Nigdy nie ceniłam Charlesa Fanhopea,
nawet przed ujawnieniem jego szachrajstw, a jednak się
dziwię. Popełnił straszną rzecz, musi jednak wiedzieć, że
teraz pozostaje mu tylko jedno, a mianowicie postąpić jak
człowiek honoru i wziąć na swoje barki odpowiedzialność.
Stanąć twarzą w twarz z pokrzywdzonymi, zrekompenso
wać straty, a potem udowodnić wszystkim, że radykalnie
odmienił swoje życie. To jedyna droga, by po jakimś czasie
wrócić do towarzystwa. On zaś zniknął. Dlaczego?
208
- Bo jest niedojrzałym głupcem, oto dlaczego. Wymyślił
sobie, że zwrot pieniędzy, a choćby ich części, wystarczy,
by oczyścić jego imię w oczach naszej sfery. Jakby chodzi
ło o stłuczoną filiżankę z porcelany! Wystarczy kupić no
wą, wstawić do kredensu i sprawa załatwiona... A to prze
cież dorosły mężczyzna! On naprawdę nie poczuwa się do
żadnej odpowiedzialności. Wyobraź sobie, że kategorycz
nie odmówił wyjazdu do Indii Zachodnich, gdzie miałby
zająć się podupadającą plantacją, która w części należy do
Fanhopeów. Gdyby tam odniósł sukces, po kilku latach
mógłby wrócić do Anglii i nikt by mu już nie wypominał
dawnych grzechów. Lecz ze złością odrzucił tę szansę.
Annis zastanowiła się przez chwilę.
- To dziwne, co powiem, ale w jakimś sensie go rozu
miem. Indie Zachodnie! Fiu, fiu! Więc coś takiego zapla
nował dla niego lord Fanhope! Znając zamiłowanie Char-
lesa do zbytku i luksusów, nie mogę powiedzieć, bym go
tak do końca potępiała za to, że zbuntował się przeciwko
takiej decyzji.
Po srogiej minie lorda poznała, że nie podziela jej
opinii.
- Charles, jak już mówiłem, musi być półgłówkiem,
jeżeli choć przez chwilę sądził, że zwrot zdobytej nie
uczciwą drogą wygranej wszystko załatwi. Większość
ludzi z naszej sfery może sobie być płytka i żądna świe
żych plotek, zwłaszcza pikantnych, jednak pewnych
występków nie zapomina się i nie wybacza bardzo dłu
go. Kto jak kto, ale ty powinnaś to wiedzieć najlepiej...
- Urwał, a gdy delikatne powieki opadły w niemym
209
potwierdzeniu, mówił dalej: - Choć może się to wydać
niewiarygodne, ale w naszym świecie morderstwo ucho
dzi za znacznie mniejsze przestępstwo niż niepłacenie
honorowych długów, a oszustwo przy karcianym stoli
ku uznawane jest za najcięższą przewinę. Lord Fanhope
pragnie, by jego syn zniknął ludziom z oczu nie tylko
dla własnego dobra, ale i dla dobra reszty rodziny. Bło
to rozbryzguje się daleko, moja droga... Dlatego baron
podejmie wszelkie możliwe kroki, by zmniejszyć skutki
tego, co nieuchronnie musi nastąpić, gdy skandal prze
dostanie się do wiadomości publicznej. - Z głębokim
westchnieniem odwrócił się do kominka. - Bóg jeden
wie, jak bardzo nie chcę angażować się w tę sprawę, lecz
zarazem wiem, że nie tylko muszę, ale i pragnę być dla
lorda Fanhope'a oraz pewnych członków jego rodzi
ny wsparciem w tych ciężkich chwilach. - Wpatrzony
w rozżarzone węgle, nie zauważył badawczego spojrze
nia szarozielonych oczu i drżącej ręki unoszącej kieliszek
do ust, z których nagle zniknął uśmiech. - Po dzisiejszej
porannej wizycie barona zmuszony byłem zmienić swo
je plany na najbliższą przyszłość. - Choć ton jego głosu
brzmiał rzeczowo, jakby mówił na przykład o pogodzie,
Annis wydało się, że wychwyciła nutkę żalu i frustra
cji. - Lord Fanhope nie jest już młody, a przygnieciony
nieszczęściem, jakie spadło na niego w ostatnich dniach,
nie jest w odpowiedniej kondycji, by jeździć samemu po
całym kraju, próbując odszukać Charlesa. W tej sytua
cji nie miałem innego wyjścia i musiałem zaproponować
mu swoje towarzystwo oraz powóz, jako że jego jest już
210
przestarzały i niezbyt wygodny. Trzeba też pamiętać, że
baron jest człowiekiem zbyt pryncypialnym, by używać
w obecnej chwili eleganckiego ekwipażu syna.
- To Charles nie wyjechał własnym powozem? - zdu
miała się.
- Nie, moja droga. Jak ci już chyba mówiłem, uciekł
w środku nocy, i to, wyobraź sobie, na tym swoim parad
nym kasztanku. Widocznie uznał, że będzie mu łatwiej
uciekać konno. Poza tym nie mógłby już nigdzie pojechać
swoim powozem, bo kazano mu odprawić służbę, łącznie
z lokajem oraz świeżo najętym stajennym.
Gdyby nie przykra świadomość, iż swym łajdackim wy
brykiem Charles przysporzył okropnej zgryzoty swojej ro
dzinie, Annis byłaby parsknęła śmiechem. Wizja, jak mło
dy Fanhope ucieka na koniu, który nadaje się wyłącznie do
niedzielnych przejażdżek, była naprawdę komiczna.
- Daleko nie ujedzie na tym łachu... Więc może ukrył
się gdzieś w tych stronach?
- Raczej nie. Moim zdaniem wyprawił się gdzieś dalej.
Może z powrotem do Oksfordu? Z drugiej strony, trudno
przewidzieć, ile mil zdołał przebyć, zanim musiał zmienić
konia. Nie zapominaj, że w kwestii doboru najgorszych
wierzchowców Charles nie ma sobie równych.
Annis z trudem powstrzymała się od śmiechu.
- Kiedy zamierzasz wyjechać? - zapytała.
- Za godzinę. Pojedzie też z nami Tom, gdyż zna adres
tej jaskini hazardu, której Charles jest współwłaścicielem.
Być może uda nam się go tam dopaść, jeżeli jednak nie,
trzeba będzie przeszukać stolicę, bo jeśli zamierza ukryć się
211
gdzieś na dłuższy czas, trudno o lepsze miejsce niż metro
polia. Znaczy to, że nie będzie mnie przez kilka dni, a mo
że nawet tydzień lub więcej, ponieważ, korzystając z okazji,
zatrzymam się w mojej londyńskiej rezydencji, by załatwić
kilka pilnych spraw. - Pociągnął długi łyk, patrząc na An-
nis, lecz twarz miał nieprzeniknioną. - Oznacza to również,
że muszę cofnąć dane słowo, gdyż nie będę mógł służyć ci
moim ekwipażem.
Czy go to zmartwiło, trudno powiedzieć, gdyż głos miał
równie beznamiętny jak spojrzenie, Annis nie miała jed
nak zwyczaju rozczulać się nad sobą tylko dlatego, że coś
poszło nie po jej myśli.
- Tym sobie nie zaprzątaj głowy, potrzebuję jednak kilku
dni, by zorganizować podróż dyliżansem pocztowym, co
oznacza, że będę zmuszona skorzystać z twojej...
- Wręcz przeciwnie... - Lord odebrał jej niedopity kie
liszek i odstawił go na bok, po czym ujął jej ręce i deli
katnie pociągnął do góry, a ona doznała uczucia, jakby jej
dłonie znalazły się w doskonale dopasowanych rękawicz
kach. Rzecz jednak w tym, że nie mogła sobie przypo
mnieć, by włożenie ciepłych rękawiczek wywołało kiedy
kolwiek nagłą falę gorąca oraz przedziwny dreszcz. - To ja
zamierzam skorzystać z twojej uprzejmości i po raz kolej
ny poprosić cię, byś zechciała przełożyć swój wyjazd przy
najmniej do mego powrotu. W normalnych warunkach na
wet by mi przez myśl nie przeszło, by wyjeżdżać z Manor
w takim okresie, zbliżają się przecież urodziny mojej babki
i tyle jeszcze rozmaitych spraw wymaga załatwienia. Sarah,
jak wiesz, doskonale sobie radzi, ma jednak skłonności do
212
przesadnego zamartwiania się, ilekroć coś idzie niezgodnie
z planem. Ty, na szczęście, jesteś inna, miałabyś więc na nią
kojący wpływ. Mogłabyś także służyć jej rozsądną poradą.
Trzeba także wziąć pod uwagę wizytę naszych pierwszych
gości. Twoja matka chrzestna, jak ci wiadomo, wybiera
się tu za dwa tygodnie. Chciałbym wrócić do tego czasu,
ale jeśli nie wszystko pójdzie po mojej myśli i spóźnię się
z jakichś przyczyn, będę mógł spać spokojnie, wiedząc, że
w Manor jest ktoś, kto potrafi wszystkim zarządzać i podej
mować decyzje pod moją nieobecność.
Nie była to może pochwała, jaką większość kobiet chcia
łaby usłyszeć, co gorsza, nie był to nawet komplement, bo
trudno za taki uznać stwierdzenie, iż ktoś lubi rządzić,
a jednak solenna powaga, z jaką się do niej zwrócił, kazała
Annis z miejsca wyrazić zgodę.
Skutek był taki, iż lord wypuścił jej dłonie ze swego ko
jącego uścisku i niezwłocznie się pożegnał.
Annis zupełnie zapomniała o starym przysłowiu „co
nagle, to po diable". Dopiero gdy znalazła się w swoim po
koju i kazała Disher rozpakować kufry, w duszy jej zakieł
kowało ziarno zwątpienia.
- Jestem poważnie zaniepokojona! - bez ogródek stwier
dziła pokojowa. - Mam rozumieć, że znowu zmieniła pa
nienka zdanie w sprawie wyjazdu? - Potrząsnęła głową,
a na jej pulchnej twarzy odmalowało się niezadowolenie. -
Nie jestem pewna, czy jego lordowska mość ma na panien
kę dobry wpływ, panienko Annis. Zawsze myślałam, że jest
panienka młodą damą, która ma własne zdanie, ale wcale
213
już tak nie myślę! Wygląda mi na to, że lord Greythorpe
owinął sobie panienkę wokół małego palca!
- Bzdura! - Annis nie była pewna, czy powinna poczuć
się dotknięta, czy rozbawiona tak absurdalnym przypusz
czeniem. - Na jakiej podstawie twierdzisz, że to wicehrabia
sprawił, iż zmieniłam plany?
- A kto, jak nie on? Prawdę powiedziawszy, panienko,
gdybym choć przez chwilę mogła mieć pewność, że pa
nienka wie, co robi, wcale bym się nie martwiła, tylko by
łabym szczęśliwa, że nareszcie znalazła panienka godnego
siebie przeciwnika.
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz, Dish - obruszyła
się Annis. - Jeżeli już chcesz koniecznie wiedzieć, skutek
piątkowych wydarzeń był taki, że Charles Fanhope uciekł
z domu w środku nocy, a nasz lord zaproponował barono
wi pomoc w ściganiu syna.
- No i co z tego?
- Z uwagi na okoliczności jego lordowska mość uznał, iż
najlepiej będzie pojechać jego powozem.
- No i co z tego? - powtórzyła Disher, wprawiając w co
raz większą irytację swoją młodą panią. - Przecież zawsze
możemy wynająć dyliżans.
- To prawda - niechętnie przyznała Annis, po czym do
rzuciła: - Ale on poprosił mnie też, żebym została aż do
jego powrotu i pomogła pannie Greythorpe w przygoto
waniach do przyjęcia urodzinowego ich babki. Rozumiesz,
o co chodzi? W razie potrzeby mam być pod ręką.
-I panienka mu uwierzyła? - Klęcząca obok kufra, Di
sher pokiwała sceptycznie głową, po czym podniosła się
214
z trudem. - Nie wiem, co się ostatnimi czasy dzieje z pa
nienki głową! Wydaje mi się, że zaczyna panienka wie
rzyć w to, co panience pasuje, i nie chce spojrzeć prawdzie
w oczy - ciągnęła, odbierając Annis możliwość wyrażenia
gorącego protestu przeciwko tak krzywdzącym oskarże
niom. - Nie twierdzę oczywiście, że panienka Sarah jest
we wszystkim doskonała, ale nie mogę też powiedzieć, że
nie potrafi rozsądnie zarządzać domem. Może i zamartwia
się drobiazgami i potrafi wpaść w panikę, ale zarazem wie,
że ma pod ręką całą armię służących, którzy znają się na
rzeczy. Nie widzę więc powodu, żeby musiała się specjalnie
przejmować, jeśli przyjęcie okaże się większe niż planowa
no, a okazja ważniejsza niż urodziny starszej pani.
Annis nadstawiła ucha.
- O co chodzi z tym przyjęciem, Dish?
Pokojowa obrzuciła ją enigmatycznym spojrzeniem, po
czym odwróciła się i odwiesiła dwie suknie do szafy.
- Oficjalnie nic nie wiem, panienko, mogę tylko powie
dzieć, że w pałacu mówi się to i owo.
- Chcesz powiedzieć, że służba plotkuje - poprawiła ją
lekceważącym tonem Annis.
- To coś więcej niż plotki - obruszyła się Disher. - Oczy
wiście przy mnie wszystkiego nie mówią, wiadomo, jak to
przy obcych, ale wiem na pewno, że wicehrabia polecił
Dunsterowi przygotować zawczasu wszystkie sypialnie na
przyjęcie gości, a kuchnia ma być gotowa na wydawanie
większej ilości posiłków bez uprzedzenia. Mówi się też, że
jego lordowska mość, nie dalej jak wczoraj, osobiście wizy
tował piwnice, a nie robił tego, odkąd objął tę posiadłość.
215
- Przecież to jego piwnice, prawda? - zauważyła Annis,
przekonana, że skoro nie dotarły do niej żadne słuchy, to
znaczy, że Disher robi z igły widły. - Wolno mu przecież
przeglądać swoje zapasy win i trunków, kiedy mu przyj
dzie ochota, wolno mu też wydać większe przyjęcie z okazji
urodzin swojej babki, jeśli tak mu się podoba.
- Ma panienka świętą rację - skwitowała Disher, po
czym wyszła szybko z pokoju, pozostawiając Annis na pa
stwę domysłów. Czy rzeczywiście coś niezwykłego dzieje
się w Greythorpe Manor?
Nazajutrz rano jak zwykle zeszła na śniadanie do saloni
ku, gdzie, ku swemu zdumieniu, zastała już Louise. Z wy
jątkiem tych kilku pierwszych dni, kiedy jadała w swoim
pokoju, Annis wolała dołączyć do lorda, który nie tylko nie
okazywał niezadowolenia z tego powodu, ale wręcz prosił
ją, by zechciała dotrzymać mu towarzystwa przy porannym
posiłku. Louise też zaczęła schodzić po przyjeździe Toma
i widocznie polubiła te wspólne śniadania, choć po wyjeź
dzie brata nie mogła już liczyć na jego wsparcie. Annis bar
dzo lubiła towarzystwo dziewczyny. Niestety Louise, choć
czarująca, nie mogła jej przecież zastąpić lorda.
Boże, jak ona strasznie za nim tęskniła! Minęła zaledwie
doba, odkąd wyjechał, a już dotkliwie odczuwała jego nie
obecność. Miała wrażenie, jakby wraz z nim zniknęła jakaś
jej istotna cząstka, pozostawiając po sobie bolesną pustkę.
- Co za miła odmiana, śniadanie tylko w damskim towa
rzystwie - skłamała w żywe oczy, uśmiechając się do Louise.
- Chociaż, mówiąc prawdę, spodziewałam się raczej, że po
216
wyjeździe Toma do Oksfordu zechcesz znów jadać w swo
im pokoju.
- Och nie, lubię posiłki w większym gronie, i będę
schodziła na dół, dopóki ty tu będziesz. Tylko Sarah wo
li samotnie jeść śniadanie u siebie. Zresztą tym lepiej, bo
dzięki temu mam okazję pomówić z tobą w cztery oczy...
- Urwała, a widząc, że Annis spogląda na nią z uwagą, ciąg
nęła: - Chciałam jak zwykle wybrać się po śniadaniu na
konną przejażdżkę, ale Sarah wspomniała mi wczoraj, że
zamierza pojechać z wizytą do lady Fanhope. Mówią, że
baronowa prawie nie opuszcza sypialni, a ponieważ nie są
dzę, byś miała ochotę ją odwiedzić, zastanawiam się, czy
nie powinnam zaproponować mojej kuzynce, że będę jej
towarzyszyć.
- Nie chodzi o to, że nie chcę z wami jechać - powiedzia
ła Annis. - Myślę jednak, że moja wizyta byłaby straszli
wym nietaktem, gdyż to ja jestem pośrednio odpowiedzial
na za obecne kłopoty tej rodziny.
- Nadal tak się tym przejmujesz, Annis? W każdym ra
zie tak sądzi lord. Powiedział, że pod żadnym pozorem nie
wolno nam nawet słówkiem o tym wspomnieć w twojej
obecności, bo to cię dodatkowo zmartwi.
Naprawdę to zrobił? - zastanawiała się Annis, rada, że
choć jedna zagadka została rozwiązana. Teraz przynaj
mniej wiedziała, że to wzgląd na jej uczucia był przyczyną
braku komentarzy na temat ostatnich wydarzeń, a nie, jak
się obawiała, upatrywanie w niej wyłącznej sprawczyni te
go nieszczęścia.
- Nie posunęłabym się aż tak daleko, by twierdzić, że się
217
tym tak strasznie przejęłam - stwierdziła po namyśle. - Nie
odczułam jednak żadnej satysfakcji, że to akurat ja zdema
skowałam niecne praktyki Charlesa Fanhopea, przysparza
jąc tym samym wiele zgryzoty reszcie jego rodziny.
- Nie można przecież obarczać cię winą za to, co sta
ło się potem. - Ośmielona nieobecnością lorda Louise
nie bała się wygłaszać śmiało swoich opinii. - Tom uwa
ża, że jesteś wspaniała i mądra, bo bez trudu rozszyfro
wałaś Charlesa, nawet Sarah podziwia cię za to, że nie
zawahałaś się urządzić sceny, choć zawsze gotowa jest
zrobić wszystko, byle tylko uniknąć scysji. - Westchnęła.
- Właśnie dlatego uważam, że nie powinna jechać sama
do Hall. Wiesz, jak łatwo ją zranić byle uwagą, a nie
wykluczam, że lady Fanhope będzie prawić jakieś złoś
liwości pod twoim adresem, choć prawie nie opuszcza
łóżka i nerwy ma w strzępach.
Przez ostatnie tygodnie Louise rzeczywiście bardzo się
zmieniła, i to na lepsze. W towarzystwie lorda była już tyl
ko nieco onieśmielona, natomiast ani trochę przy Sarah,
która z kolei nie miała już najmniejszych kłopotów z pro
wadzeniem konwersacji ze swoją młodą kuzynką.
- Przypuszczam, że Sarah będzie rada, jeśli dotrzymasz
jej
towarzystwa. W innych okolicznościach oczywiście bym
się do was przyłączyła, ale, jak już mówiłam, w tej chwili
nie chciałabym się narzucać Fanhopeom. Cóż, z pewnoś
cią jestem ostatnią osobą, którą chcieliby teraz oglądać.
Godzinę później ubrana wizytowo Sarah wyszła z sy
pialni. Choć nie do końca zgadzała się z punktem widzenia
218
Annis, jako osoba taktowna nie próbowała jej namawiać,
by zmieniła zdanie
- Co będziesz robić pod naszą nieobecność? Oczywi
ście nie wybieram się do Hall na długo, bo ostatnimi czasy
mam stanowczo za dużo zajęć w domu.
- Mną się nie przejmuj, Sarah. Pod nieobecność twojego
brata muszę opiekować się Rosie. Deverel był dla niej ta
ki dobry, zabierał ją na długie spacery. Będzie za nim bar
dzo tęskniła.
- Nie bardziej niż ja. Jego wyjazd akurat teraz jest mi
bardzo nie na rękę. Do przyjęcia zostały już tylko trzy tygo
dnie, a nic nie zostało jeszcze oficjalnie ustalone. - Mówiąc
to, starannie unikała jej wzroku.
Annis przypomniała sobie natychmiast to, czego się do
wiedziała poprzedniego dnia od Disher, i zaczęła podej
rzewać, że w rewelacjach jej pokojowej było coś więcej, niż
początkowo sądziła.
- Doszły mnie słuchy, że Deverel chce wydać znacznie
większe przyjęcie niż zaplanowano. Czy to prawda?
- No... tak, nie... - Sarah znów się zmieszała. - To zna
czy nie jestem całkiem pewna. Sądzę, że nie było jeszcze
żadnych ostatecznych ustaleń. W każdym razie Deverel nic
mi nie mówił... ani nikomu. Może uważa, że w obecnej sy
tuacji lepiej trochę zaczekać. Szkoda, że musiał wyjechać,
i to na tak długo, bo można by już w wielu sprawach coś
zdecydować, a tak to wszystko zawisło w próżni... Trudno
powiedzieć, co będzie najlepsze... O, jak dobrze, jest już
Louise! Pora ruszać w drogę!
Patrząc na Sarah, która umykała pospiesznie w stronę
219
przedpotopowej kariolki, należącej niegdyś do jej matki,
Annis nie mogła się oprzeć refleksji, że gdyby ktoś obcy
słuchał tych nieskładnych zdań, miałby pełne prawo przy
puszczać, iż panna Greythorpe jest niespełna rozumu. Kie
dy powozik odjechał, zawołała Rosie i ruszyła szybkim
marszem przez park.
Oczywiście wiedziała, że umysł Sarah funkcjonuje pra
widłowo, a jej nerwowość i niezdecydowanie to przykre
skutki wieloletniego przebywania w towarzystwie zgryźli
wego, małomównego ojca, który zbyt często ganił, a nigdy
nie chwalił. Nic dziwnego, że doprowadziła się do stanu,
w którym każde, nawet najbłahsze odstępstwo od normy
wytrącało ją z równowagi.
A może jednak dziwaczne zachowanie Sarah miało jesz
cze jakieś inne przyczyny? Deverel, w przeciwieństwie do
starego lorda, nie był ani krytyczny, ani przesadnie wyma
gający, w każdym razie wobec siostry. Nawet jeśli nie po
wiedział Sarah wszystkiego, musiał coś wspomnieć na te
mat większej liczby gości. Dlaczego więc Sarah nie chciała
jej tego powtórzyć? I dlaczego Deverel nie powiedział jej
o swoich planach wtedy, kiedy ją prosił, by została w Ma-
nor? Czy miał jakieś konkretne powody, by zatajać przed
nią swoje zamiary? A może po prostu ostatnie wydarze
nia zmusiły go do zmiany planów? Lecz jeśli tak, to dla
czego? Dlaczego jego zaangażowanie w sprawy rodzinne
Fanhope'ów miałoby mieć jakikolwiek związek z przyję
ciem zaplanowanym na początek przyszłego miesiąca?
Poczuła, że od natłoku pytań mąci jej się w głowie, i po
raz pierwszy zrozumiała, jak musiała czuć się biedna Sa-
220
rah, tak zagubiona i niepewna, w którą najpierw obrócić się
stronę. A potem nagle, w jakiś cudowny sposób, rozjaśniło
jej się w głowie i rozbiegane myśli ułożyły się w jedyne sen
sowne wytłumaczenie: Deverel musiał całkiem niedawno
dojść do wniosku, że przyjęcie urodzinowe jego babki to
idealna okazja, by świętować zarazem coś innego.
To nagłe olśnienie powinno było przywrócić jej spokój
ducha, lecz stało się całkiem odwrotnie. Poczuła, że kola
na się pod nią uginają, a świat zawirował jej przed oczyma.
Żeby nie upaść, musiała przysiąść na leżącym nieopodal
zwalonym drzewie.
Nigdy dotąd nie zdarzyło jej się doznać tak potężnego
wstrząsu. Musiało minąć kilka chwil, zanim zdołała opa
nować te niemiłe objawy. Gdy wreszcie doszła jako tako do
siebie, zaczęła się zastanawiać nad przyczyną swojej niety
powej reakcji.
Nigdy przecież nie bała się spojrzeć prawdzie w oczy, bez
względu na to, jak bolesna i okrutna mogła być. A praw
da wyglądała tak, że była beznadziejnie zakochana w męż
czyźnie, który, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, za
mierza za trzy tygodnie publicznie ogłosić swoje zaręczyny
z Caroline Fanhope!
Wróciła myślami do przyjęcia w Fanhope Hall i szereg
obrazów raz jeszcze przesunął jej się przed oczyma: Deve-
rel w towarzystwie Caroline, taki swobodny i rozluźniony;
Deverel spoglądający na Caroline z nieukrywaną sympatią;
Deverel i Caroline w tańcu, ich ruchy tak precyzyjnie zgra
ne, jakby stanowili dwie połówki idealnej całości.
Czy to możliwe, że już tamtej nocy zamierzali ogłosić
221
swoje zaręczyny? Na myśl o tym jęknęła głośno. Jeże
li rzeczywiście tak było, nic dziwnego, że lord wydawał
się ostatnio jakby obcy. Mimowolnie zniszczyła przecież
ich nadzieję na najbliższą przyszłość oraz szczęście mał
żeńskie.
Oczywiście Disher od razu odgadła prawdę, o czym
świadczyły jej niedawne dziwne uwagi. Wszystko, co jej
wtedy powiedziała, zaczynało teraz brzmieć całkiem roz
sądnie! Kochana Disher bez trudu zorientowała się, że wi
cehrabia nie jest Annis obojętny i zaczęła się, nie bez racji,
niepokoić. Powiedziała jej też, że cieszyłaby się, gdyby mog
ła mieć pewność, że rozsądek weźmie górę nad emocjami,
i jej pani pogodziła się z myślą, że związek inny niż przy
jaźń nie wchodzi tu w rachubę.
Jeżeli to prawda, a ona podświadomie nie chciała wcześ
niej przyjąć jej do wiadomości, to z tą chwilą wszystko się
zmieniło. Przypadek jej matki był tu, oczywiście, wyjąt
kiem! Zdarzało się przecież niezmiernie rzadko, by ktoś
z arystokracji wybierał sobie współmałżonka spoza swojej
sfery. I te zasady miały swój sens, bo nikt nie wiedział le
piej niż ona, jakim trudnościom muszą stawić czoło dzieci
będące owocem talach związków.
Chcąc pojąć Caroline Fanhope za żonę, wicehrabia
Greythorpe nie mógł dokonać lepszego wyboru. Nie mia
ło przy tym żadnego znaczenia, że nie byli w sobie ani tro
chę zakochani, być może zresztą lordowi to nawet odpo
wiadało. W końcu pierwsze małżeństwo jego ojca, które
zawarte zostało z rozsądku, okazało się znacznie bardziej
udane niż drugie, wynikłe z zaangażowania uczuciowego.
222
Annis nigdy nie zgodziłaby się na związek bez miłości. No,
ale przecież nie jest pełną arystokratką, jedynie po kądzie
li. Jednak wielokrotnie dawała dowody, że jest nieodrodną
córką swojej matki. Także i teraz, gdy próbowała poskro
mić falę gwałtownych namiętności.
Wysokiemu mężczyźnie, który natknął się na nią
przypadkowo, a który już od dłuższej chwili przyglądał
jej się zza zasłony drzew, nawet by przez myśl nie prze
szło, że pod tą miłą, spokojną powierzchownością bije
rozdarte serce, a jego krwawiące rany może już nigdy się
nie zabliźnią. Jedynym uczuciem, jakie Annis okazała na
jego widok, gdy odwróciwszy się, zobaczyła go wyłania
jącego się z zarośli, było, co całkiem zrozumiałe, zasko
czenie pomieszane z lękiem.
Rozdział dwunasty
To, że Rosie zniknęła gdzieś bez śladu, ani trochę nie
zaniepokoiło Annis. Podczas wspólnych spacerów suczka
często znikała w lesie, gdy zwęszyła trop królika czy in
nego leśnego drobiazgu, zawsze jednak wracała po chwili.
Widok strzelby w ręce nieznajomego także Annis nie zde
nerwował, gdyż broń nie była wycelowana w jej kierunku.
Niepokój jej wzbudziło jednak to, że absolutnie nie przy
pomina sobie tego człowieka. Oczywiście nie zdążyła po
znać wszystkich pracowników lorda, choćby tylko z widze
nia, jednak gajowy i jego obaj pomocnicy nie byli jej obcy.
A ten człowiek z całą pewnością nie był żadnym z nich!
Co zatem robi tu w lesie? Chyba raczej nie kłusuje w bia
ły dzień, pomyślała, po czym zapytała go, czy pracuje u lor
da, na co potrząsnął przecząco głową.
- U nikogo w tej chwili nie pracuję... dzięki panience.
Ta obcesowa odpowiedź mogłaby mieć złowieszczy wy
dźwięk, gdyby głos jego brzmiał nieprzyjaźnie, ale tak nie
było. Jeżeli już, to zabrzmiał raczej beznamiętnie, tylko
w oku nieznajomego pojawił się ironiczny błysk.
224
- Przepraszam... czy powinnam cię znać?
- Nie, panienka mnie nie zna. - Ruszył wolno w jej stro
nę, a ona, o dziwo, już się go nie obawiała. - Ale widzia
łem panienkę wcześniej. To było tego dnia, kiedy panienka
przyjechała w te strony. - Uśmiechnął się melancholijnie.
- Nie przyszło mi wtedy do głowy, że to właśnie przez pa
nienkę stracę zajęcie, choć nie mogę powiedzieć, żebym był
z tego powodu bardzo nieszczęśliwy.
Zaintrygowana przyjrzała mu się bliżej, lecz na przy
stojnej twarzy nie dostrzegła nawet cienia niechęci. Było
to, prawdę mówiąc, dosyć dziwne, jeżeli rzeczywiście stra
cił przez nią posadę.
Niepewna, czy powinna mu uwierzyć, czy nie, zaczęła
od pytania, na czym polega jej wina, skoro do tej pory nie
wiedziała nawet o jego istnieniu.
- Po tym, jak panienka pokazała lordowi Fanhope'owi,
jakim sposobem jego synalek zdobywa środki na własną
służbę, jego lordowska mość zadecydował, że pan Charles
może się doskonale objeść beze mnie i bez lokaja. - Wzru
szył ramionami. - Nie powiem, żebym się tym zmartwił,
bo od początku nie lubiłem pracować u pana Charlesa,
a lord Fanhope był na tyle przyzwoity, że zapłacił nam za
cały kwartał i dopilnował, żebyśmy dostali dobre referencje.
Kazał napisać, że straciliśmy pracę z nie swojej winy. Lokaj
jest już w drodze do Londynu i tam będzie szukał zajęcia.
Chyba też za nim pojadę, bo w tych stronach ciężko o pra
cę. Rozpytywałem się już od dłuższego czasu, ale nic nie
znalazłem, więc będę musiał wyjechać. Ale przedtem mu
szę jeszcze coś zrobić... muszę zrzucić ciężar...
225
Wyznaniem tym jeszcze bardziej rozbudził ciekawość
Annis, jednak wyrzuty sumienia kazały jej skupić się na
bytowych kłopotach byłego sługi Charlesa.
- Nie mogę powiedzieć na pewno, ale być może lordowi
Greythorpe'owi przyda się dodatkowa para rąk do pracy.
Zapytaj jego rządcę, będzie wiedział coś więcej.
Ku jej zdumieniu człowiek, któremu chciała przecież
pomóc, parsknął śmiechem.
- Niech Bóg broni, panienko! Po tym, co zrobiłem, nie
miałbym śmiałości prosić jego lordowskiej mości o pra
cę... Nie, panienko. Przyszedłem tutaj, bo miałem nadzie
ję spotkać starego stajennego, Jeremiaha Wilksa. Zna mnie
od dziecka i chciałem z nim zamienić słówko... zrzucić
ciężar z serca...
Przyjrzała mu się uważnie.
- Czy mogłam już kiedyś słyszeć twoje nazwisko?
- Czemu miałaby je panienka słyszeć? Nazywam się Jack
Fletcher.
- Więc jednak słyszałam o tobie, i to właśnie od Wilk
sa. O ile dobrze pamiętam, mówił, że byłeś żołnierzem
i umiesz obchodzić się z bronią. Służyłeś w jednym z tych
nowo utworzonych regimentów strzelców na Półwyspie
Iberyjskim.
- Tak, panienko, tak właśnie było.
W tym momencie Annis podjęła pewne podejrzenie.
- Mówiłeś, że mnie widziałeś tego dnia, kiedy tu przyje
chałam. Zastanawiam się, jak to możliwe, że nie zauważy
łam takiego postawnego mężczyzny, a przecież cieszę się
reputacją osoby spostrzegawczej. Czyli wniosek nasuwa się
226
sam: musiałeś zadać sobie wiele trudu, żeby nikt cię nie zo
baczył.
W niebieskich oczach pojawił się błysk, a potem Fletcher
uśmiechnął się kwaśno.
- To by znaczyło, że powinienem się przyznać, prawda,
panienko?
- Możesz mi śmiało wszystko powiedzieć, bo trafnie od
gadłam, czyż nie? Poza tym nie uda ci się zobaczyć z Wilk-
sem ani dziś, ani w następnych dniach, bo pojechał z lor
dem Greythorpe'em i baronem Fanhope'em do Oksfordu
w poszukiwaniu twojego byłego pana.
Fletcher uniósł brwi.
- A więc uciekł, tak? Nie starczyło mu odwagi... - Splu
nął z pogardą. - Wcale mnie to nie dziwi.
Pomyślała, że skoro Fletcher temat zamachu na lorda
zamknął enigmatycznym pytaniem, nie powinna dłużej go
zatrzymywać. Owo pytanie, jak i wcześniejsza skrucha tak
naprawdę były wyznaniem winy, lecz nie dosłownym, nie
jak na spowiedzi, bo ten człowiek, choć zdradził się nie
opatrznym słowem, nie zamierzał mówić jej prawdy. Mu
siała to uszanować, nie była wszak sędzią pokoju i nie miała
prawa nikogo przesłuchiwać wbrew jego woli. Pozostało jej
czekać na rozwój wypadków, tym bardziej że wiele wskazy
wało, iż skruszony grzesznik wybrał na duchowego powier
nika nieobecnego niestety Wilksa.
Już chciała odprawić Fletchera, lecz w tym właśnie mo
mencie pojawiła się Rosie.
Suczka, która nie lubiła obcych, a czasami wręcz oka
zywała im wrogość, tym razem zachowała się zupełnie
227
nietypowo. Zaczęła merdać radośnie ogonem i wskaki
wać Fletcherowi na nogę, żeby zwrócić na siebie uwagę, on
zaś natychmiast zrobił to, czego sobie Rosie życzyła, czyli
ukląkł, położył strzelbę na ziemi, a potem zaczął ją głaskać
tak, że się od razu uspokoiła. Annis, poza sobą, znała tylko
jedną osobę, której tak szybko udało się zdobyć sympatię
i zaufanie Rosie.
A skoro w wypadku lorda Greythorpe'a suczka wykazała
się niezawodnym instynktem, dlaczego tym razem miałoby
być inaczej, zwłaszcza że Annis również życzliwie oceniała
Fletchera. Była też wdzięczna Rosie za coś innego, a miano
wicie za to, że swoim pojawieniem zmieniła nieco atmosfe
rę, która stała się swobodniejsza. Annis postanowiła więc
jednak poddać Fletchera nieformalnemu przesłuchaniu.
- Widzę, że masz dobre podejście do zwierząt - powie
działa. - Może nawet należysz do tych, którzy zrobią
wszystko, by nie skrzywdzić żadnej żywej istoty. Lata
w armii, rzecz jasna, wymagały od ciebie innego nasta
wienia, przynajmniej wobec dwunożnego gatunku, na
którym, jak sądzę, musiałeś często wypróbowywać swo
je umiejętności strzeleckie. Powiedz mi jednak, Fletcher,
czy jeśli chodzi o wicehrabiego Greythorpe'a, to było
naprawdę konieczne? - Gdy wyprostował się, a twarz
mu stężała, dodała stanowczym, choć wcale nie agre
sywnym czy potępiającym tonem: - Proszę nie obrażać
mojej inteligencji, Fletcher. Nie próbuj temu zaprze
czać. Gdybyś rzeczywiście miał jakieś osobiste preten
sje do lorda, nie szukałbyś Wilksa, który go uwielbia, by
ulżyć swemu sumieniu. Nigdy w to nie uwierzę. Moim
228
zdaniem cały kłopot polega na tym, że trudno wyko
rzenić dawne nawyki. Po prostu po latach spędzonych
w wojsku nie byłeś w stanie odmówić wykonania roz
kazu. Jednego nie potrafię zrozumieć - dorzuciła, gdy
wciąż trwał w milczeniu. - Powiedz mi, proszę, na czyj
rozkaz postrzeliłeś lorda Greythorpe'a?
Fletcher patrzył na nią przez chwilę, wreszcie wyznał:
- Panicza Charlesa Fanhopea.
Prawdę mówiąc, Annis byłaby mniej zdziwiona, gdy
by wymienił barona Fanhope'a, który przynajmniej mógł
żywić zadawnione pretensje do syna starego wicehrabiego.
Lecz jego syn? Nie była w stanie tego pojąć, więc zapytała,
czy Charles o coś obwiniał wicehrabiego.
- Niech Bóg broni, panienko! Panicz Charles nie ży
czy źle jego lordowskiej mości - zapewnił Jack Fletcher. -
Przynajmniej wtedy nie życzył, bo nie wiem, co teraz czuje.
Ostatnio zachowywał się, jakby miał źle w głowie.
Annis skwitowała półuśmiechem tę rubaszną charakte
rystykę stanu psychicznego Charlesa Fanhopea.
- Czemu więc kazał ci do niego strzelać?
- Bo wbił sobie do głowy, że tym sposobem szybciej
sprowadzi lorda do obory. - Wyraz najwyższego zdumie
nia na twarzy Annis uświadomił mu, że śliczna panna nie
zrozumiała jego obrazowej wypowiedzi. - Panicz Charles
był przekonany, że jeżeli lord Greythorpe spędzi trochę
czasu w Fanhope Hall pod opieką panienki Caroline, bę
dzie jej taki wdzięczny, że szybciej wyznaczy datę ślubu -
wyjaśnił z łobuzerskim uśmiechem.
Annis omal nie otworzyła ust ze zdumienia.
229
- Myślisz, że panna Caroline była wtajemniczona w ten
idiotyczny spisek?
Po raz drugi obdarzył ją męskim, ujmującym uśmie
chem, który przypominał jej uśmiech lorda Greythorpe'a.
- Nic mi o tym nie wiadomo, panienko. To był pomysł
pana Charlesa.
- Wielkie nieba! To nie do wiary! Jak mógł w ogóle po
myśleć, że tak kretyński zamiar może się powieść?
- Prawda, to nie do wiary. Tak po prawdzie to miałem
zranić lorda na tyle poważnie, żeby musiał poleżeć w Hall
przez tydzień czy dwa, nie wyrządzając mu jednak więk
szej krzywdy. To jednak śliska sprawa, bo naoglądałem się
w życiu takich ran, które miały się łatwo zagoić, a okazały
się śmiertelne... Może mi panienka wierzyć, że bez wzglę
du na rozkazy panicza Charlesa chciałem tylko drasnąć lor
da. Byłbym też przy nim został, kiedy jego koń stanął dęba
i zrzucił go na ziemię, gdyby nie to, że zaczął padać śnieg.
Zdążyłem dotrzeć do lasu pułkownika Hastiego, kiedy wasz
dyliżans wyjechał zza zakrętu. Przyznam, że na ten widok
bardzo mi ulżyło. Panicz Charles pojawił się nie więcej niż
pięć minut po waszym odjeździe. Kiedy zrozumiał, że je
go plan diabli wzięli, wściekł się jak wariat. - Przerwał na
chwilę. - Może to kara boża, że straciłem później pracę...
Spojrzała na Rosie sadowiącą się u jej boku, i uśmiech
nęła się w zadumie. Pomyślała, że skoro podczas swego po
bytu w Manor znalazła dom dla jednej bezpańskiej istoty,
jeszcze jedna nie zrobi chyba większej różnicy. Czuła się
przy tym częściowo odpowiedzialna za to, że ten młody
człowiek znalazł się w takich opałach.
230
Spojrzała na jego pomięte ubranie, długie, potargane
włosy.
- Sądząc po twoim wyglądzie, Fletcher, musiało ci być
ciężko, odkąd opuściłeś Hall.
- Przynajmniej było sucho - machnął ręką w stronę lasu
- ale po rozmowie z panienką nic mnie tu już nie trzyma.
- Nie masz żadnych konkretnych planów? - Czy nie
chciał ich zdradzić, czy ich rzeczywiście nie miał, tego An-
nis nie potrafiła powiedzieć, nie zdziwiła się jednak, gdy
zamiast odpowiedzi wzruszył tylko ramionami. - Fletcher,
miałbyś coś przeciwko temu, żeby pracować dla kobiety?
Mówię poważnie - dodała, napotkawszy jego na poły zdu
mione, na poły rozbawione spojrzenie. - Uprzedzam cię
jednak, że może przyjdzie ci jechać aż do Bath, a twoje
obowiązki będą bardzo liczne, więc jeżeli nie dojrzałeś do
radykalnych zmian w swoim życiu, mów od razu.
Po chwili milczenia zasypał ją gradem słów. Z bezładnej
wypowiedzi Annis zdołała wyłowić wyrazy wdzięczności
oraz zapewnienia, że przyjmuje tę propozycję i gotów jest
podjąć się wszelkich obowiązków.
- Skoro tak, Fletcher, trzeba ci znaleźć jakiś dach nad gło
wą. Nie mogę wyjechać z Manor do powrotu lorda, a cho
ciaż wiem, że w normalnych warunkach chętnie udzieliłby
schronienia każdemu spośród mojej służby, nie chciałabym
nadużywać jego filantropijnych skłonności. Choć z cudze
go rozkazu, jednak go postrzeliłeś... Aha, jeszcze coś. Otóż
starsza dama, u której mam zamiar cię umieścić, jest bez
granicznie oddana jego lordowskiej mości, więc radziła
bym ci nie zwierzać jej się ze wszystkiego.
231
- Ale lordowi powie panienka, że to ja go wtedy
postrzeliłem?
- Nie jestem taka pewna. Nie, raczej nie - odrzekła po
namyśle. W końcu, pomyślała, idąc za swoim nowym słu
żącym do lasu po jego rzeczy, które ukrył pod splątanymi
korzeniami starego drzewa, czemu Caroline wraz z resz
tą rodziny miałaby znosić dodatkowe upokorzenia z po
wodu śmiesznych i zupełnie zbytecznych knowań Char-
lesa? W obecnej sytuacji może lepiej pozostawić lorda
Greythorpe'a w stanie błogiej nieświadomości, pomyślała
ponuro, tym bardziej że teraz nic już mu nie zagraża, skoro
nadzieje młodego Fanhopea na korzystny mariaż siostry
miały się niebawem ziścić.
Zanim dotarli do chatki niani Berry, Annis zdążyła do
wiedzieć się czegoś więcej o swoim nowym służącym. Naj
bardziej zdumiała ją informacja, że umie czytać i pisać, a to
dzięki staraniom pewnego młodego kapitana, z którym
przebywał w więzieniu, gdy wpadli w ręce Francuzów.
Niania Berry także odebrała pewną edukację w młodo
ści, kiedy była pokojówką u pewnej miłej damy, więc z ra
dością zgodziła się dopilnować dalszej nauki Jacka w za
mian za pomoc w cięższych pracach domowych.
- Nie, nie mam nic przeciwko temu, panienko - powie
działa, gdy Jack zniknął w ogrodzie, by zacząć od przygo
towania solidnego zapasu drewna na podpałkę. - Dosko
nale pamiętam jego ojca. To był taki przystojny, pracowity
chłopak. A Jack, jak już nie będzie miał nic do roboty, to
przynajmniej dotrzyma mi towarzystwa. Rozłożę mu po-
232
słanie przy kuchennym piecu, na pewno będzie mu wygod
nie. Myślę jednak, że lord nie miałby nic przeciwko temu,
gdyby panienka wzięła go do dworu.
- Też tak myślę, nianiu, nie chciałabym jednak lorda wy
korzystywać. Z drugiej strony czuję się w pewnym sensie
odpowiedzialna za Jacka, bo to przeze mnie stracił posa
dę w Hall.
Staruszka przyglądała jej się przez chwilę w milczeniu,
a potem stwierdziła:
- Tego bym nie powiedziała. Oczywiście dotarły do
mnie różne wieści i wiem, że nie ty zawiniłaś, panienko,
tylko panicz Charles, i przez jego uczynki służba poszła
na bruk. Przyznam, że to okropne zdarzenie nie było dla
mnie żadnym zaskoczeniem, jak i dla kogokolwiek z tych
stron, bo panicz Charles niejednemu dał się we znaki.
Już jako dziecko był wredny i fałszywy, a z doświadcze
nia wiem, że złe dzieci aż tak bardzo się z wiekiem nie
zmieniają.
- Wniosek z tego, że Charles nie może liczyć na zbyt wie
le współczucia - stwierdziła Annis po namyśle.
- Na pewno nie u tych, którzy pracują w Hall. Wystar
czy z nimi porozmawiać, a wszyscy powiedzą, że panicz
Giles jest sto razy więcej wart od starszego brata. O pani
czu Charlesie nikt, oprócz lady Fanhope, nie powie dobre
go słowa.
- A Caroline? Odniosłam wrażenie, że kocha brata.
- Och, mój Boże, można się tego spodziewać, nie
prawdaż, panienko? W końcu to bliźnięta. Myślę jednak,
że nawet panienka Caroline nie jest ślepa na jego wady.
233
Urodziła się pierwsza i jest od niego o wiele bystrzej
sza. Paniczowi Charlesowi zawsze gorzej szła nauka. No
cóż... - niania Berry wzruszyła ramionami - rodził się
ciężko. Pamiętam, jak położna mówiła, że ma za dużą
głowę.
Widząc, że nianię znów naszła ochota na wspominki,
Annis postanowiła niezwłocznie się pożegnać. Jack, który
wrócił właśnie z ogrodu z naręczem polan, zaproponował,
że ją odprowadzi na skraj lasu, do miejsca, w którym ze
tknął ich los.
Również ona w najmniejszym stopniu nie żałowała te
go niespodziewanego spotkania, a jednak z chwilą, gdy się
rozstali, jej nowo pozyskany służący tak szybko wyleciał
jej z pamięci, że po powrocie do Manor nawet o nim nie
wspomniała ani Sarah, ani Louise.
W następnych dniach czas coraz bardziej dłużył się An
nis. Bez względu na to, ile rozmaitych zajęć sobie wynaj
dywała, nie była w stanie przemóc ataków apatii, które do
padały ją coraz częściej. Nawet codzienne przejażdżki po
okolicy z Louise tylko trochę podnosiły ją na duchu, a i to
nie na długo. Najgorsze były godziny spędzane z Sarah,
podczas których omawiały różne sprawy związane ze zbli
żającym się przyjęciem. Jedynie dzięki niewyczerpanym
pokładom silnej woli zdołała powściągnąć chęć poinfor
mowania Bogu ducha winnej Sarah, że kompletnie straciła
zainteresowanie imprezą, w której za żadne skarby nie weź
mie udziału, a która, o czym była coraz bardziej przekona
na, nie powinna w ogóle się odbyć.
234
Ciężką nudę zdołała rozproszyć, niestety na krótko, wi
zyta lorda Fanhope'a, który sam powrócił z wyprawy po
szukiwawczej. Miał niewiele do zakomunikowania poza
tym, że jego starszy syn i spadkobierca rzeczywiście bawił
przez chwilę w Oksfordzie, skąd udał się do stolicy, gdzie
tak dobrze zatarł za sobą ślady, że wszelki słuch o nim za
ginął.
- Wybaczy pan, że to powiem, milordzie - powiedziała
Annis, gdy ulegając jego prośbie, odprowadzała go do stajni
- ale nie wygląda pan na szczególnie zmartwionego tym, że
nie udało się panu odnaleźć Charlesa.
Stary baron westchnął ciężko, lecz gdy przemówił, w je
go głosie zadźwięczała silna determinacja.
- Panno Milbank, wstyd mi się do tego przyznać, ale nie
zmartwiłbym się, gdybym go nigdy więcej nie zobaczył.
Zbyt długo nie dopuszczałem do siebie prawdy o charakte
rze mego pierworodnego syna... a także o moim. Niestety,
zwlekałem z podjęciem bardziej zdecydowanych kroków,
choć już od dawna podejrzewałem, że Charles zdobywa
pieniądze w nieuczciwy sposób. Wolałem jednak nie in
gerować zbyt głęboko w. jego prywatne sprawy, chciałem
bowiem mieć spokój. - Znów westchnął. - Powinienem
był zająć twardsze stanowisko wiele lat temu, kiedy Charles
był jeszcze małym chłopcem, a nie biernie patrzeć, jak żo
na go rozpuszcza i nieodwracalnie psuje jego charakter.
Ja tymczasem, widząc, że tak jawnie faworyzuje Charlesa,
spędzałem w zamian więcej czasu z naszą córką i młod
szym synem. Między nami mówiąc, panno Milbank, sta
nowczo uważam, że Giles, choć taki jeszcze młody, znacz-
235
nie bardziej nadaje się na mego następcę. Nie zmienia to
jednak faktu, że zgodnie z prawem to Charlesowi przypad
nie w spadku cały mój majątek oraz lordowski tytuł. - Ze
smutkiem potrząsnął głową. - Może już za późno, by za
siać w nim choć ziarnko honoru, ale jedno, co jeszcze mo
gę zrobić, to zmusić go, by poniósł konsekwencje swoich
czynów. Zapewniam panią, że nie odstąpię od tego zamia
ru bez względu na to, jak długo przyjdzie mi czekać na je
go powrót.
Dopiero w tym momencie Annis w pełni uzmysłowiła
sobie skutki swoich poczynań.
- Może mi pan wierzyć, milordzie, ale nie odczuwam
żadnej satysfakcji z tego powodu, iż stałam się przyczyną
nieszczęścia, jakie dotknęło pańską rodzinę - zapewniła
szczerze.
Baron zamknął na moment jej ręce w swoich dłoniach.
- Moje drogie dziecko, nie waż się więcej myśleć, że uwa
żam cię za winną w jakikolwiek sposób. Greythorpe jest
pełen obaw, że wciąż zadręczasz się wyrzutami sumienia.
Zapomnij o tym. Cała wina spoczywa na barkach mojej
rodziny, a zwłaszcza na moich.
Nie mogła się z nim zgodzić, uznała jednak, że lepiej
będzie zaniechać dalszych dyskusji. Dlatego, by zmienić te
mat, zapytała o coś, co od dawna zaprzątało jej myśli, i uzy
skała taką oto odpowiedź:
- Przykro mi, moja miła, ale nie potrafię powiedzieć,
kiedy Greythorpe zamierza wrócić. Odniosłem wraże
nie, że sam jeszcze tego nie wiedział. Jak widzisz, był
na tyle uprzejmy, że kazał mnie odwieźć do domu swo-
236
im powozem. Mogę ci tylko powiedzieć, że tego ranka,
kiedy wyjeżdżałem z Londynu, on także szykował się do
opuszczenia stolicy w towarzystwie bliskiego przyjacie
la, który, o ile się nie mylę, udawał się do swoich włości
w Nottinghamshire. - Widząc zaskoczenie na jej twa
rzy, dodał: - Nie mam pojęcia, co konkretnie skłoniło
Greythorpea do wyprawy na północ, choć wiem, że ma
niewielką posiadłość w Derbyshire.
- Tak, słyszałam o tym. To jednak dziwne, że wybrał się
tam z wizytą akurat teraz. Przecież przyjęcie urodzinowe
jego babki ma się odbyć za niespełna dwa tygodnie!
- To niemożliwe, by o tym zapomniał, moja droga.
Słyszałem przecież, że nosi się z zamiarem urządzenia
wspaniałej imprezy, znacznie większej, niż początkowo
zamierzał. Może planuje podwójną uroczystość, również
z okazji przejęcia lordowskiego tytułu? Tak czy inaczej,
wszyscy nie możemy się już tego doczekać - dorzucił
rozpromieniony.
Wkrótce się okazało, że także Sarah podziela ten po
wszechny entuzjazm. Czy nowy zapał, z jakim zabrała się
do prac związanych z przyjęciem, był skutkiem listu od lor
da, doręczonego jej przez wiernego Wilksa w tym samym
dniu, w którym obaj wrócili z Londynu? Trudno powie
dzieć, ponieważ Sarah nie chciała nikomu zdradzić treści
tego listu, a w każdym razie nie pokazała go Annis, której
serce przepełniały całkiem odmienne uczucia.
Miała jednak nadzieję, że wreszcie, kiedy lord wrócił, po
okresie beznadziei i marazmu będzie mogła podjąć jakieś
237
decyzje, choćby i najtrudniejsze. Dotąd bowiem nie działo
się nic, a czas wlókł się niemiłosiernie. Annis coraz trud
niej przychodziło okazywanie entuzjazmu, gdy Sarah pro
siła ją o radę, dlatego też w miarę możności zaczęła unikać
tych spotkań. Zabierała Rosie na coraz dłuższe spacery, al
bo, jeśli pogoda dopisywała, chroniła się w odległym za
kątku ogrodu.
Oczywiście zdawała sobie sprawę, że unikanie Sarah to
żadne wyjście na dłuższą metę, pod koniec tygodnia zaś
zmuszona była stawić czoło kilku trudnym do przełknię
cia prawdom. Na przykład prawdzie o stanie swego ducha.
Na myśl o zaręczynach wicehrabiego z panną Caroline Fan-
hope zżerała ją zazdrość. Jak mogła kiedykolwiek pomy
śleć, że byłaby w stanie pojawić się na przyjęciu wydanym
na cześć mariażu, który wielu uzna za idealny, nie zdra
dzając się przed nikim, że to ona jest tą kobietą, która na
prawdę kocha Deverela Greythorpea każdą cząstką swego
jestestwa? I że tylko ona byłaby dla niego idealną partnerką
i przyjaciółką aż po grób?
Z goryczą pomyślała, że wicehrabia na pewno bez trudu
zrozumie miotające nią uczucia i łatwo pogodzi się z jej de
cyzją o wyjeździe. Wie przecież doskonale, że ona nie po
trafi być taką hipokrytką, by zostać i życzyć mu szczęścia
z okazji jego zaręczyn.
A jaka może być stosowniejsza pora, by mu to powie
dzieć? - pomyślała, unosząc głowę na odgłos zbliżających
się kroków. Powie mu to za chwilę, skoro właśnie zbliża się
do niej...
Wstała i jak lunatyczka ruszyła mu na spotkanie.
238
Uśmiechnięty, z wyciągniętymi rękami, szedł ku niej. Bez
wiednie powtórzyła jego gest, a wtedy zamknął na moment
jej dłonie w krzepiącym uścisku, a potem silne ramiona
otoczyły ją w talii, a gorące wargi musnęły jej policzek
i spoczęły na chętnych, spragnionych ustach.
Rozdział trzynasty
Lord Greythorpe powrócił do Manor w samą porę, by
spożyć lunch w miłym towarzystwie swojej siostry i kuzyn
ki, przede wszystkim jednak młodej damy, która niemal od
chwili, gdy się poznali, stała się wyłączną panią jego myśli.
Przebrał się w rekordowym tempie, gdyż nie chciał się
ani chwili spóźnić, dlatego pedantycznemu służącemu, nie
udało się postawić na swoim i zatrzymać go dłużej w ce
lu poprawienia jakichś drobnych niedociągnięć. Po chwili
znalazł się w holu, gdzie Dunster wydawał polecenia słu
żącym, by wnieśli olbrzymi, zawadzający w sieni kufer na
górę, do pokoju panienki Annis.
Jeden rzut oka na stojący zegar wystarczył lordowi, by się
zorientować, gdzie może przebywać w tej chwili jego siostra,
której tak rzadko zdarzały się odstępstwa od rutyny.
- Czy wszystkie panie są już w salonie i czekają na
gong?
- Siostra i kuzynka jego lordowskiej mości z całą pew
nością tak, ale panna Milbank chyba jeszcze nie wróciła
do domu. - Majordomus kaszlnął dyskretnie. - Jeżeli za-
240
mierzą trzymać się swoich ostatnich zwyczajów, przyjdzie
dopiero w ostatniej chwili.
Lord, który już kierował się do biblioteki, gdzie chciał
bezpiecznie zdeponować pewien bardzo szczególny przed
miot, żachnął się, a potem odwrócił.
- Coś jest nie tak, Dunster?
- Nie posunąłbym się aż tak daleko, ale zauważyłem, że
od paru dni panna Milbank zdecydowanie woli własne to
warzystwo i zwykła spędzać dużo czasu poza domem, w ja
kimś miejscu, gdzie jej nie widać, ale gdzie dobrze słychać
zegar z wieży kościelnej.
- Dobra robota, Dunster! Wiedziałem, że mogę na
tobie polegać. Pod moją nieobecność miałeś na wszyst
ko oko. W razie czego poczekaj z lunchem. Idę teraz do
ogrodu!
Nie czekając na odpowiedź, ruszył ku drzwiom fronto
wym, licząc, że majordomus dopilnuje, by nikt go przez
czas jakiś nie szukał. Nie potrafił wprawdzie powiedzieć,
skąd ta nagła potrzeba prywatności, bo jeżeli wierzyć Dun-
sterowi, nie wszystko układało się jak powinno. Co, rzecz
jasna, nie znaczy wcale, że coś poważnie szwankuje. Sko
ro jednak wielka miłość jego życia zdawała się mieć jakieś
drobne troski, nie był to chyba najlepszy czas na czułe wy
znania.
Tak myślał, lecz gdy wyszedł zza zakrętu i wzrok jego
padł na tę absolutnie wyjątkową istotę, ukrytą za bujnie
rozrośniętym rododendronem, cała jego misterna strategia
w jednej chwili wzięła w łeb, a przećwiczone wielokrotnie
słowa wyleciały z pamięci.
241
Na odgłos jego kroków Annis odwróciła głowę, w sza
rozielonych oczach pojawił się błysk radości, a cudownie
ukształtowane usta wygięły się w spontanicznym uśmie
chu. Zerwała się na równe nogi i ruszyła w jego stronę tym
swoim wdzięcznym, posuwistym krokiem. Bezwiednie wy
ciągnął ku niej ramiona i w odpowiedzi zobaczył, jak jej
szczupłe ręce unoszą się, by mógł je uścisnąć.
Czy są w ogóle potrzebne wyznania, gdy ukochana po
nad miarę istota topnieje w jego ramionach, a jej szczupłe,
kształtne ciało tuli się do jego ciała, nad którym tak roz
paczliwie starał się zapanować? Gdy jej usta tak otwarcie
dopraszają się bardziej intymnego dowodu jego uczuć, tak
długo z trudem tłumionych? Przez tyle dni modlił się, by
jego powrót wywołał jakieś widoczne objawy radości na
twarzy kobiety, której opanowanie i siła charakteru napa
wały go nieustannym podziwem. Nawet w najśmielszych
marzeniach nie wyobrażał sobie, że w ciągu tych kilku
chwil spontanicznej radości da mu tak jawnie do zrozu
mienia, że darzy go równie głębokim uczuciem jak on ją.
Odwzajemniona miłość i niezaspokojone pragnienia to
upojny trunek, który łatwo uderza do głowy. Byłby więc
może uległ pokusie i wypił ponad miarę z tego pucharu,
gdyby jego wyczulone ucho nie wychwyciło jakiegoś dziw
nego odgłosu. Z piersi Annis wyrwał się ni to szloch, ni to
jęk, a potem spróbowała oswobodzić się z jego uścisku.
Oczywiście puścił ją natychmiast i cofnął się nieco na
wypadek, gdyby pokusa okazała się zbyt silna, po czym
spojrzał na słodką twarzyczkę, na której boleść mieszała
się z zażenowaniem.
242
- O Boże! - Drżącymi palcami dotknęła rozpalonych
policzków, które panieński wstyd zabarwił wymownym
karminem. - To straszne! Ja tego nie chciałam! Co musisz
teraz sobie o mnie myśleć, Greythorpe?
- Myślę, moje słodkie kochanie, że przed chwilą powie
działaś o wiele więcej, niż było to kiedykolwiek twoim za
miarem. - Podprowadził ją do zacisznej ławeczki i delikat
nie pociągnął, by obok niego usiadła. - Powinienem cię też
chyba uprzedzić, że od tej chwili wszelkie twoje wysiłki, by
wyprzeć się swoich uczuć, będą raczej daremne.
- Naprawdę nie chciałam do tego dopuścić! - upierała
się, bliska płaczu. - Jedyne, co mam na swoje usprawied
liwienie, to że nie znałam daty twego powrotu. Twój nagły
przyjazd wytrącił mnie kompletnie z równowagi.
- Doprawdy? - Błysk w jego oku świadczył, że nie po
trafi zrezygnować z okazji, by się z nią trochę podroczyć. -
Skoro tak, moja słodka Annis, muszę nadal podtrzymywać
ten element zaskoczenia, zwłaszcza jeśli efekt tego będzie
równie satysfakcjonujący.
Ze zbolałej twarzyczki spojrzały na niego pełne wyrzu
tu oczy.
- Jak możesz tak żartować? Wiem z absolutnie wiary
godnych źródeł, że panowie mają zwyczaj myśleć inaczej
o tych rzeczach, ale nawet w takim wypadku twój lekcewa
żący stosunek do tych spraw wydaje się przekraczać grani
ce dobrego smaku. Co więcej, utwierdza mnie to jeszcze
bardziej w przekonaniu, że jesteś o krok od popełnienia
ciężkiego grzechu, jakim jest podjęcie mylnej decyzji.
W swoim ferworze tak bardzo przypominała surową
243
guwernantkę karcącą niesfornego ucznia, że z najwyższym
trudem powstrzymał się od śmiechu.
- Pękam z ciekawości, moja najdroższa złośnico, wyznaj
mi więc, któraż to z moich decyzji ma się okazać tak mylna,
oczywiście twoim zdaniem? - Zaalarmowany jej gniew
nym sykiem, chwycił ją mocno za nadgarstki, zanim zdą
żyła zerwać się z ławeczki i odejść.
- Proszę mnie natychmiast puścić, Greythorpe!
Był jednak głuchy na jej prośby.
- Zejdź z obłoków, moja słodka, i wytłumacz mi przy
czynę twego wzburzenia.
Patrzyła na niego przez chwilę, zastanawiając się, czy
nie powinna zignorować jego prośby, ale w końcu przewa
żył zdrowy rozsądek. Pomyślała, że jeżeli nie zamierza an
gażować się w niegodną walkę, która zakończy się jej nie
uchronną klęską, lepiej zadośćuczynić jego życzeniu. Choć,
prawdę powiedziawszy, nie potrafiła zrozumieć, dlaczego
w tej kwestii udawał tak tępego.
-Doskonale, jeżeli tak sobie życzysz... Powiedz mi...
masz zamiar ogłosić swoje zaręczyny podczas urodzino
wego przyjęcia twojej babki, czyż nie?
Ciemne brwi uniosły się w kpiącym zdumieniu.
- Mając w pamięci twoje niedawne zachowanie, mo
ja najdroższa, skłonny jestem uznać to pytanie za całkiem
zbędne. A może próbujesz sugerować, że pomyliłem się
dogłębnie w ocenie twego charakteru i że masz zwyczaj
jawnie zachęcać dżentelmenów, by robili ci awanse? Nie
powiem, żebym był temu tak do końca przeciwny, rozu
miesz - ciągnął dalej, ewidentnie w żartobliwym nastroju.
244
- Oczywiście pod warunkiem, że to ja jestem tym dżentel
menem i chodzi wyłącznie o moje awanse.
- Moje zachowanie?! - Nie wiadomo, co było w niej więk
sze, wściekłość czy zdumienie. - A co powiesz o twoim?
Czy w celu zaspokojenia swoich prymitywnych instynk
tów zamierzasz nadal ochoczo przyjmować miłosne awan
se każdej kobiety, która stanie na twojej drodze i okaże ci
odrobinę zachęty?
- O, wypraszam sobie! Odrzucam to oskarżenie! Nie
prowadziłem się może jak mnich, ale gdyby ktoś mi zarzu
cił, że nie byłem nadzwyczaj wybredny, to miałbym prawo
nazwać go łgarzem.
- Jak możesz żartować z tych spraw, Greythorpe? - po
wiedziała z wyrzutem. - Nie pojmuję, dlaczego gotów jesteś
zaryzykować swoje przyszłe szczęście, wiążąc się dozgon
nie z kobietą, która, z czego musisz zdawać sobie sprawę,
absolutnie do ciebie nie pasuje?
- Wręcz przeciwnie - zaoponował, tym razem serio. -
Pragnę poślubić damę, która w niepojęty wprost sposób
przypadła mi do serca, i to tylko dlatego, że nie wyobra
żam sobie bez niej życia. Owo pragnienie przemieniło się
w pewność w tych ostatnich, bezcennych minutach, kiedy
to rzeczona dama definitywnie rozwiała moje wątpliwości
co do tego, że mogłaby nie być we mnie równie głęboko za
kochana jak ja w niej.
Zapadła cisza. Lord czekał, pełen obaw, że go nie zrozu
miała lub, co gorsza, nie chciała zrozumieć. Potem Annis
podniosła na niego te swoje cudne, szarozielone oczy, prze
pełnione teraz trwożnym zdumieniem. Na koniec zaś de-
245
likatne powieki opadły, na próżno próbując powstrzymać
gwałtowny strumień łez.
Annis z wdzięcznością przyjęła chusteczkę, którą wi
cehrabia wcisnął jej pomiędzy drżące palce, a także ostoję
w postaci męskiego, szerokiego ramienia. Cudowne uczu
cie ulgi, gdy upewniła się, że mężczyzna, którego tak głębo
ko pokochała, nie zamierza popełnić grzechu czystej głu
poty, w połączeniu z euforią, jaka nią zawładnęła na wieść
o tym, że uczucia jej są w pełni odwzajemnione, sprawiły,
że nie była już w stanie dłużej panować nad emocjami.
- Boże, co ty sobie musisz o mnie myśleć - stwierdziła,
gdy wreszcie zdołała dojść do siebie na tyle, by zrobić do
bry użytek z batystowej chusteczki.
- Myślę, moja najdroższa, że jesteś mi winna wyjaśnie
nie - odparł głosem łagodnym, a zarazem stanowczym. -
Rozumiem, że spodziewałaś się mojej publicznej deklaracji
podczas urodzinowego przyjęcia naszej babki, ale, o ile się
nie mylę, nie miała ona dotyczyć nas obojga.
- Oczywiście, że nie! Sądziłam, że zamierzasz poślubić
pannę Fanhope.
- Caroline... ale...? - Lord osłupiał ze zdumienia. - Kto,
na Boga, podsunął ci tę absurdalną myśl? I nie próbuj mi
wmawiać, że Sarah, bo ci na pewno nie uwierzę! Owszem,
napisałem do niej z podróży, że odwiedziłem w Londy
nie paru bliższych przyjaciół i zaprosiłem ich na przyjęcie,
znam ją jednak na tyle dobrze, by mieć pewność, że nawet
gdyby w tym zaproszeniu dostrzegła jakieś ukryte motywy,
zachowałaby to dla siebie, póki nie zostałaby oficjalnie po
wiadomiona. - Odsunął Annis w samą porę, by zobaczyć
246
jej skruszoną minę. - Sama na to wpadłaś, tak? - dorzucił
oskarżycielskim tonem.
- Tak... nie... Och, chyba tak - przyznała w końcu. - Jak
tylko się dowiedziałam, że chcesz zaprosić więcej osób, za
częłam się zastanawiać nad przyczyną, no i stanęło na za
ręczynach.
- Tyle że pomyliłaś się co do mojej wybranki.
- Skąd, na Boga, mogłam wiedzieć, że się...
- Beznadziejnie w tobie zakochałem - dokończył za
nią, gdy panieński wstyd kazał jej zamilknąć. Delikatnie
uniósł ku sobie jej twarz, zmuszając Annis, by spojrzała mu
w oczy. - Jak mogłaś nie wiedzieć, skoro od dnia twojego
przyjazdu robiłem wszystko, co w mojej mocy, by cię za
trzymać. Ba, byłem nawet gotów uwięzić cię w twoim po
koju! Zaczynało mi już brakować pretekstów...
- Znacznie łatwiej zachować trzeźwy osąd, gdy serce nie
podszeptuje tego czy owego - powiedziała z uśmiechem,
a potem nagle spoważniała. - Dev, zastanawiałeś się nad
tym, że nie wszyscy członkowie twojej rodziny i przyja
ciele mogą pochwalać twój wybór? Pamiętaj, że nie jestem
z twojej sfery. Decyzja mojej matki pociągnęła za sobą...
- Dość! - Na dźwięk jego głosu, ostrego jak rewolwero
wy wystrzał, Annis drgnęła. - Tak, masz prawo być prze
rażona, dziewczyno! Rozumiem to... i nie chcę więcej sły
szeć takich bzdur! Owszem, odebrałaś niekonwencjonalne
wychowanie, ale twoja świętej pamięci matka wychowała
cię na prawdziwą damę. Mądrą, szlachetną, o czułym ser
cu i niezłomnym charakterze, a zarazem zdolną błyszczeć
w wielkim świecie. Co do tego nie może być żadnych wąt-
247
pliwości! I tylko dureń albo ślepiec może myśleć inaczej.
Cała twoja i moja rodzina zostanie zaproszona na nasz ślub,
a jeżeli ktoś uzna, że lepiej sobie darować, to krzyżyk mu
na drogę. Mnie na pewno nie spędzi to snu z powiek. Zdzi
wisz się jednak, kiedy ci powiem, ile osób zamierza się po
jawić.
Mówił to tonem poważnym i kategorycznym, by raz na
zawsze ją przekonać, że jej obawy są płonne. Jej pozycja
społeczna nie ma dla niego żadnego znaczenia, bo on nie
dba o to, co inni powiedzą.
- Widzę, że się nad tym zastanawiałeś - stwierdziła
wzruszona Annis.
- Tylko trochę, bo to oczywista sprawa. Za to nad wy
borem tego drobiazgu deliberowałem i deliberowałem. -
Wyjął z kieszeni drogocenny pierścień i zanim zdążyła się
przyjrzeć pięknym, skrzącym się brylantom, nasunął go jej
na serdeczny palec lewej ręki. - W pierwszej chwili pomy
ślałem o szmaragdach, ale potem przypomniałem sobie, że
myśl o noszeniu tych szlachetnych kamieni nie wzbudziła
w tobie entuzjazmu.
Nie zamierzała udawać, że nie rozumie, do czego pił.
Wciąż pamiętała tamten wieczór, gdy mylnie zinterpreto
wała powody, jakie skłoniły go do wszczęcia rozmowy na
temat rodzinnych klejnotów.
- Zrozumiałeś opacznie moją reakcję, Dev - powiedziała
łagodnym tonem - podobnie jak ja źle zrozumiałam inten
cje, jakimi się kierowałeś, gdy mówiłeś o tych szmaragdach.
Od dziś postaram się mówić jasno i wyraźnie, by na przy
szłość uniknąć podobnych nieporozumień. - Wyciągnęła
248
rękę, by dokładniej obejrzeć perfekcyjny szlif diamentów.
- Zacznę od tego, że nie mogłeś lepiej wybrać. Pierścionek
jest naprawdę przepiękny, poza tym wprost idealnie dobra
łeś rozmiar.
- To akurat nie było trudne. Sprawdziłem rozmiar pier
ścionka, który zostawiłaś na stoliku u Fanhopeów, zanim
oddałem go twojej pokojowej.
Na wspomnienie tych przykrych wydarzeń Annis po
smutniała. Widząc to, lord zerwał się na równe nogi.
- Chodź, wracajmy do domu - pociągnął ją za rękę - bo
już się nie mogę doczekać, kiedy będę mógł obwieścić całe
mu światu radosną nowinę o naszych zaręczynach.
Następnego ranka Annis nadal pławiła się w błogim upo
jeniu, lewitując pomiędzy rzeczywistością a baśniową krainą,
której bohaterkę czeka wieczna szczęśliwość, bo zapewniła
sobie dozgonną miłość i opiekę wymarzonego księcia.
- Jestem taka szczęśliwa, że się zaręczyłam, Dish.
- To widać, panienko Annis. Głowę dam, że nie oderwa
ła panienka oczu od tej błyskotki, odkąd wsunięto ją pa
nience na palec. A ten kamień jest wielkości kurzego jaja!
Annis oderwała na moment rozmarzone oczy od palców
lewej ręki, by skarcić wzrokiem pokojową.
- Słuchając cię, można by pomyśleć, że najcenniejszy
klejnot, jaki mam, jest wulgarnie ostentacyjny. A to nie
prawda! Jest wręcz idealny. Tak samo jak ten cudowny
człowiek, który mi go ofiarował.
Pokojowa wzniosła oczy do nieba.
- Ufam, że szybko zejdzie panienka z obłoków na zie-
249
mię. Po matce ma panienka za dużo zdrowego rozsądku,
żeby tego nie zrobić.
- Jego lordowska mość jest tego samego zdania. W każ
dym razie utrzymuje, że jestem bardziej podobna do mo
jej najdroższej mamy niż myślałam. Chociaż, jak przypusz
cza, to raczej mój hultajski wdzięk, odziedziczony po moim
dziadku, ujął go na początku. No i co, czy nie pięknie po
wiedziane?
Disher znów przewróciła oczami.
- Skoro panienka tak uważa.
-Jak właśnie uważam. - Zamilkła na chwilę, mie
rząc wzrokiem swą wieloletnią, zacną towarzyszkę, po
czym nagle rzuciła oskarżycielskim tonem: - Wiedziałaś
o wszystkim, prawda, Dish? Nie byłaś ani trochę zdziwio
na, kiedy przybiegłam wczoraj, żeby ci opowiedzieć o na
szych zaręczynach.
Na ustach pokojowej pojawił się uśmieszek zadowolenia.
- Rzeczywiście, nie byłam zdziwiona, panienko. Zresztą
już wcześniej próbowałam napomknąć o tym i owym, pa
mięta panienka? Mówiłam przecież, że zapowiada się więk
sze przyjęcie.
- Mhm... Musiałam chyba być ślepa, jeśli chodzi o lorda,
bo ani Sarah, ani Louise nie okazały zdumienia na wieść o na
szych zaręczynach. Były szczerze uradowane, ale wcale nie
zdziwione. Nie przyszłoby mi też nigdy do głowy, że wyłącz
nym celem podróży lorda na północ było spotkanie z moim
wujostwem i zaproszenie ich na nasz ślub." Szczerze mówiąc,
nie mam mu za złe, że to zrobił, bo choć zakładając z góry, że
od razu usłyszy moje „tak", ryzykował wiele, zarazem okazał
250
się na tyle przezorny, że przywiózł jeszcze jeden kufer moich
ubrań, by dama, o którą będzie zabiegał przez następne ty
godnie, prezentowała się wystarczająco elegancko... - Zachi
chotała, lecz zaraz, marszcząc brwi, dodała: - Nie powinnam
jednak zbytnio mu ulegać. Ten sposób, w jaki wywierał na
mnie nacisk, bym zjadła dziś śniadanie w łóżku...
- Och, niechże panienka zejdzie wreszcie z obłoków na
ziemię! - wykrzyknęła Disher. - Jak panienka myśli, cze
mu tak mu zależało, bym przyłączyła się do was wczoraj
wieczorem w salonie? I dzisiaj też mam wam dotrzymać
towarzystwa. On nie chce do tego dopuścić, by choć cień
skandalu skalał imię panienki, i zrobi w tym celu wszyst
ko, co w jego mocy. Jego siostra doskonale nadawała się do
roli przyzwoitki przed waszymi zaręczynami, ale wiadomo,
jak chętnie ludzie strzępią sobie języki. To dlatego lord tak
nalegał, by lady Pelham przyjechała już jutro.
Annis zamyśliła się na chwilę, a potem powiedziała:
- Biorąc pod uwagę tę niezapowiedzianą wizytę, jaką
pułkownik Hastie złożył nam wczoraj tuż przed obiadem,
coś musi być w tym, co mówisz. Nie wątpię bowiem, że
z chwilą, gdy pułkownik poinformuje panią Hastie o za
ręczynach, zresztą już to na pewno uczynił, wieść rozej
dzie się lotem błyskawicy. Zanim się obejrzę, będę musia
ła na każdy spacer zabierać z sobą osobistego służącego...
- Nagle poderwała się, omal nie zrzucając resztek śniadania
na kołdrę. - Jezus Maria! Zapomniałam powiedzieć o Ja
cku! Dobry Boże! To dopiero kłopot.
Disher okazała się na tyle przezorna, by zabrać tacę i od
stawić ją na komódkę, i dopiero potem zapytała:
251
- Nie rozumiem, czemu tak się panienka tym przejmuje.
- Kilka dni wcześniej towarzyszyła Annis podczas space
ru do chatki niani Berry, gdzie miała okazję poznać Jacka
i przekonać się, że jest solidnym, pracowitym człowiekiem.
- Nie wiadomo, czy lord nie zatrudni go u siebie, lecz jeśli
się okaże, że nie potrzebuje dodatkowego pracownika, nie
może panienka mieć do niego pretensji. Nie wyobrażam
sobie jednak, by go wyrzucił, zanim chłopak znajdzie so
bie jakąś inną posadę.
- Nie to mnie martwi. - Usiadła na łóżku. - Jest coś, co
dotyczy Jacka Fletchera, o czym zapomniałam ci wspo
mnieć. Ale lord pierwszy musi się o tym dowiedzieć. I to
natychmiast!
- Ale nie wcześniej, niż panienkę uczeszę - oświadczy
ła Disher tonem nieznoszącym sprzeciwu. - I po co to
mordercze spojrzenie, młoda damo? Nigdy nie wątpiłam
w uczucia jego lordowskiej mości do panienki - ciągnęła
dalej - natomiast jeśli chodzi o panienkę, nie byłam wcale
taka pewna, czy będzie panienka gotowa ograniczyć swo
ją bezcenną wolność i wyrzec się niektórych przyzwycza
jeń... No cóż, teraz już za późno, by się nad tym zasta
nawiać! Jeżeli wszystko pójdzie po myśli lorda, niedługo
zostanie panienka wicehrabiną Greythorpe, więc niech się
lepiej panienka od razu z tym pogodzi, że pewne rzeczy
się zmienią. I muszą się zmienić! Na przykład będzie mu
siała być panienka nienagannie zadbana, i to zawsze, a nie
tylko wtedy, kiedy się będzie panience chciało! Więc lepiej
zacząć już teraz.
252
Disher bardzo zależało na tym, by nikt nie pomyślał,
że źle wywiązuje się ze swoich obowiązków pokojowej.
Skutek tego był taki, że gdy Annis udało się wreszcie wy
mknąć z sypialni, dochodziło południe. Ubrana bez zarzu
tu, w jednej z sukien przywiezionych przez lorda z Leice-
stershire, uczesana tak, że ani jedno kasztanowe pasemko
nie wymknęło się z kunsztownej fryzury, prezentowała się
jak dama w każdym calu.
A ponieważ wiedziała, że lord zamierza poświęcić pora
nek na nadrobienie różnych zaległości, wiedziała też, gdzie
można go znaleźć, i udała się do biblioteki. Zastała go przy
biurku pogrążonego w pracy. Mimo to, gdy podniósł gło
wę i zobaczył, kto ośmielił się naruszyć jego azyl, w jego
oczach błysnęła niekłamana radość.
-Wybacz, że ci przeszkadzam, Dev - przepraszała za
rumieniona, gdy wymienili powitalne pocałunki. - W
normalnych okolicznościach za nic bym tego nie zrobi
ła, zwłaszcza że wiem, jak bardzo musisz być zajęty po tak
długiej nieobecności, ale... ale pomyślałam, że nie wypa
da. .. To znaczy, że jeśli nie zrobię tego natychmiast, mogła
bym po namyśle zmienić zdanie. I to właśnie nie wypada!
- Zabrzmiało dość złowieszczo - skomentował tę dość
chaotyczną przemowę. - Możesz być pewna, że dla ciebie
nigdy nie będę zbyt zajęty, gdy przyjdziesz z jakąś ważną
sprawą. Niech to będzie dla ciebie jasne od samego począt
ku. - Choć w jego oczach było rozbawienie, głos zabrzmiał
poważnie, gdy dodał: - A teraz mów, co cię tak zaniepo
koiło.
- Nie mam żadnych powodów do niepokoju, Dev, mart-
253
wię się tylko o los pewnego człowieka. Otóż kiedy cię tu nie
było, odkryłam, kto do ciebie strzelał.
Lord przyjął tę rewelację z kamienną twarzą.
- I z jakichś przyczyn postanowiłaś nie ujawniać tożsa
mości tego złoczyńcy?
- Uczynię to z chęcią, ale musisz mi obiecać, że nie bę
dziesz wyciągał konsekwencji. - Brak odpowiedzi utwier
dził ją w przekonaniu, że w tym względzie nie może liczyć
na poparcie lorda. Lecz cóż w tym dziwnego! Gdyby zna
lazła się wówczas na jego miejscu, niechętnie wyrzekłaby
się zemsty na kimś, kto ją zranił. Nadal jednak wierzyła,
że zyska poparcie lorda, jeśli zdradzi mu pewien pikantny
szczegół. - Mając świadomość, że tutejszym sędzią poko
ju jest nikt inny, lecz sam lord Fanhope, na pewno nie bę
dziesz chciał tego ciągnąć, zwłaszcza w obliczu ostatnich
wydarzeń.
Wystarczyły sekundy, by lord wszystko zrozumiał.
- Na miłość boską! - wykrzyknął, wznosząc oczy do
nieba. - Tylko mi nie mów, że stał za tym ten szubrawiec
Charles!
- To on wydał rozkaz.
- Ale dlaczego? Kompletnie tego nie rozumiem... To ja
kiś absurd! Co ja mu takiego zrobiłem, by wzbudzić w nim
nienawiść?
- Nie powodowały nim ani nienawiść, ani chęć zemsty.
- I dodała ze swym hultajskim wdziękiem: - On chciał cię
tylko jak najprędzej złapać. Przyskrzynić, innymi słowy.
- Oczywiście zdumiony takim słownictwem lord niczego
nie pojął, podeszła więc bliżej i położyła mu ręce na ra-
254
mionach. - Możesz mi wierzyć lub nie, ale nie tylko ja by
łam przekonana, że zamierzasz poślubić Caroline Fanhope.
Gdy Charles nabrał pewności, że chcesz prosić jego sio
strę o rękę, postanowił przyspieszyć bieg wydarzeń. Choć
może zabrzmi to nieprawdopodobnie, on kocha swoją sio
strę, a może nawet resztę rodziny... Ten nieszczęsny idiota
był święcie przekonany, że jeśli ranny i potrzebujący opie
ki znajdziesz się w Hall, a Caroline, jak dobry anioł stróż,
zacznie cię pielęgnować, uczucie wdzięczności każe ci nie
zwłocznie się oświadczyć.
- Dobry Boże! - jęknął lord. - Lepiej mi wszystko
opowiedz... Daję ci słowo, że nie będę wyciągać kon
sekwencji...
Dopiero po lunchu lord wyruszył konno do chatki niani
Berry. Towarzyszyła mu jedynie Rosie, która dzieliła czas
pomiędzy swoich nowych państwa nie tylko z psiej miłości,
ale i w nadziei na dodatkowy spacer.
Annis zrezygnowała z wyprawy, mimo że w kufrze przy
wiezionym z Leicestershire znajdował się jej najlepszy strój
do konnej jazdy. Lord nie potrafił powiedzieć, czy jej od
mowa wynikała ze szczerej chęci pozostania z Sarah i włą
czenia się w przygotowania do zbliżającego się przyjęcia,
czy też, w co był bardziej skłonny uwierzyć, uznała, że le
piej będzie, jeśli narzeczony spotka się z Fletcherem w czte
ry oczy i bez jej nacisków podejmie decyzję.
Już wcześniej obiecał jej, że nie wniesie oskarżenia prze
ciwko Jackowi Fletcherowi, i nie miał zamiaru cofać dane
go słowa. Czy jednak znajdzie u siebie miejsce dla człowie-
255
ka, który miał czelność go postrzelić, to już całkiem inna
sprawa. Jadąc wzdłuż rzędu świeżo pobielonych, zadba
nych chat, podjął postanowienie, że postara się być abso
lutnie bezstronny.
Zatrzymał się pod domkiem niani Berry, przywiązał
konia do furtki i spędził dłuższą chwilę na pogawędce ze
staruszką, która, gdy był dzieckiem, jako jedna z niewielu
osób okazywała mu prawdziwe uczucia,. Wieść o jego za
ręczynach dotarła już do niewielkiej osady zamieszkanej
przez byłych pracowników Greythorpe Manor oraz ich ro
dziny, niewątpliwie przyniesiona przez kogoś z dworskiej
służby. Niania Berry w pierwszych słowach zapewniła go,
że jest uszczęśliwiona i z całego serca popiera jego wybór.
Nie mogła się też nachwalić młodego pomocnika, któ
ry w ciągu zaledwie kilku dni zdążył przekształcić zagon
na tyłach chatki, zarośnięty chwastami podczas jej choro
by, w zadbany ogródek, gotowy pod zasiew drogocennych
warzyw, jakimi żywiła się przez resztę roku.
Jack Fletcher miał na pewno różne wady, ale, jak widać,
nie bał się ciężkiej pracy. Już po kilku minutach znajomo
ści lord postanowił puścić w niepamięć jego nierozważny
postępek i dać mu szansę.
- Powiedz mi, młody nicponiu, jesteś gotów u mnie
pracować, skoro panna Milbank postanowiła zostać
w Manor?
- Tak, panie.
- Sądząc po tym, czego zdążyłem się dowiedzieć od sta
jennego, byłbyś idealnym następcą łowczego, gdy ten za rok
czy dwa przejdzie na emeryturę. Twój kunszt strzelecki nie
256
podlega kwestii - ciągnął z kwaśnym uśmiechem. - Przy
szła wicehrabina Greythorpe utrzymuje, że gdyby nie twoja
pewna ręka i oko, doznałbym znacznie gorszych obrażeń,
dlatego uważam, że szkoda byłoby zmarnować twoje talen
ty. Do czasu, aż zostaniesz łowczym, przydasz się Wilkso-
wi w stajniach. Chcę też, być podjął obowiązki osobistego
służącego panny Milbank. - Lord nagle spoważniał. - Nie
wolno jej nigdzie jeździć samej, nawet na terenie posiad
łości.
Jack przyglądał się przez chwilę swojemu nowemu panu,
po czym zapytał:
- Czy dzieje się tu coś podejrzanego, sir?
- Sam chciałbym to wiedzieć, w każdym razie pułkow
nik Hastie, który odwiedził mnie wczoraj, przysięgał, że wi
dział kasztanka młodego Fanhopea na gościńcu i pytał, czy
twój dawny pan wrócił do Hall. Wysłałem dziś rano list
do barona, ale nie dostałem żadnej odpowiedzi, więc naj
wyraźniej jego syn nie wrócił, albo, jeśli nawet się pojawił
w tej okolicy, trzyma się z dala od rodzinnego domu.
-Może pułkownik się pomylił? - Zasugerował Jack.
- Wszyscy znają jego skłonność do brandy, a i wzrok ma
już nie ten co kiedyś.
- Gdyby twierdził, że widział Charlesa Fanhope a, mógł
bym mieć pewne wątpliwości, ale on powiedział, że rozpo
znał jego konia, a w tej kwestii Hastie nigdy się nie myli.
- Milordzie, nie pojmuję, po co by tu wracał.
- Miałem nadzieję, że ty mnie oświecisz.
Jack zasępił się, potarł dłonią zarośnięty podbródek.
- Trudna sprawa z paniczem Charlesem, bo to człek nie-
257
przewidywalny. - Przerwał na chwilę. - Nie przypominam
sobie, by odwiedzał w tych stronach jakąś kobietę, ma nato
miast kochankę w Oksfordzie. Nie przypuszczam też, żeby
chciał się zobaczyć z rodziną. - Patrzył przez chwilę wice
hrabiemu w oczy, po czym stwierdził: - Wygląda mi na to,
że pan ma rację. Lepiej przez jakiś czas mieć oko na pan
nę Milbank. Nie mówię, że on zjawił się tu specjalnie po
to, by zrobić panience krzywdę. Zbyt wielki z niego tchórz,
by osobiście ważyć się na porwanie czy zamach. Lecz kie
dy będzie w jednym z tych swoich dziwacznych humorów
i trafi mu się okazja do zemsty, może ją wykorzystać.
Ta właśnie ewentualność nie dawała lordowi spokoju od
ostatniej wizyty pułkownika.
- Oczywiście nie mamy żadnej pewności, te Fanhope
wrócił. Może tylko zmienił konia przed dalszą jazdą do
Oksfordu, a swojego kasztanka zostawił w jednym z oko
licznych zajazdów i ktoś zabrał go na przejażdżkę. Lepiej
jednak mieć przez jakiś czas oczy i uszy otwarte. Zostań tu
do wieczora, a rano zgłoś się do Wilksa.
Lord Greythorpe wolał nie przysparzać przyszłej żonie
zbędnych zmartwień, dlatego nie poinformował jej o tym,
że najpewniej w okolicy pojawił się Charles Fanhope, dzię
ki czemu po pracowitym dniu położyła się do łóżka nicze
go nieświadoma i w stanie błogiego zadowolenia.
A dzień rzeczywiście był pracowity. Louise została za
proszona do najstarszej córki pastora, Annis została więc
tylko z Sarah i mogły skupić się na dalszym planowaniu
przyjęcia i obmyślaniu kwater dla zwiększonej liczby gości.
258
Ponieważ, jak się okazało, miał to być jej bal zaręczynowy,
Annis diametralnie zmieniła swój stosunek do przygoto
wań, natomiast Sarah, choć chętna do pomocy, z ulgą prze
jęła rolę pomocnicy i pozwoliła przyszłej bratowej podjąć
ostateczne decyzje dotyczące dekoracji sali balowej oraz
menu na obiad i kolację, na szczęście zaakceptowane rów
nież przez kucharza.
W zaciszu saloniku, nad filiżanką herbaty, rozmawiały
także o planach Sarah na przyszłość. Jak się okazało, była
to jedyna skaza na tym cudownym skądinąd dniu.
Sarah, choć szczęśliwa z powodu zaręczyn brata oraz
osoby przyszłej bratowej, nie zamierzała pozostać w Ma-
nor po ślubie. I żadne argumenty Annis nie mogły wpły
nąć na zmianę jej postanowienia. Postanowiła osiedlić się
gdzieś indziej, a na czele jej listy znajdowało się Bath. Z te
go też powodu niecierpliwie wyczekiwała przyjazdu lady
Pelham oraz swojej przyrodniej siostry, które miały poja
wić się następnego dnia.
Annis także nie mogła się doczekać ich przyjazdu, choć
z całkiem innych powodów. Była po prostu ciekawa naj
świeższych wieści z Bath. Z ostatniego listu matki chrzest
nej wywnioskowała, że w uczuciach Helen do pana Daniela
Draycota nastąpiło pewne ochłodzenie, a choć nie można
było jeszcze powiedzieć, czy znajomość ta została defini
tywnie zakończona, ów podejrzany osobnik, zdaniem lady
Pelham, przestał już być poważnym problemem.
Uśmiechając się do siebie, Annis wślizgnęła się do wy
godnego łóżka i zaczęła się zastanawiać, jak zareagują obie
panie, gdy ona nazajutrz powita je w progu Greythorpe
259
Manor. W ostatnim liście napisała im, że postanowiła wy
jechać przed przyjęciem, nie spodziewają się zatem jej tu
zastać, a już z całą pewnością żadna z nich nie przypuszcza,
że zaręczyła się z wicehrabią Greythorpeem!
- Nie mogę się już doczekać, kiedy je zobaczę, Rosie!
Co to ma znaczyć, czemu skrobiesz w drzwi? Nie chcesz
chyba znowu wyjść na dwór? - Rosie sprawiała jed
nak wrażenie, jakby właśnie o to jej chodziło, i dopóty
skamlała i piszczała, dopóki Annis nie podniosła się nie
chętnie z łóżka. - Nie powiem, bym miała z tobą same
przyjemności, ty paskudny kundlu- ofuknęła suczkę,
wiedząc, że o tej porze będzie musiała sama załatwić tę
sprawę, od pół godziny nie słyszała bowiem żadnych
odgłosów, co musiało oznaczać, że służba udała się już
na spoczynek. - Czemu nie wykorzystałaś okazji, kiedy
James wyprowadzał cię godzinę temu?
W odpowiedzi Rosie spojrzała na nią wyczekująco i za-
merdała radośnie ogonem. Annis pozostawało tylko wło
żyć szlafrok, pantofle i pelerynę, bo skąd mogła wiedzieć,
jak długo przyjdzie jej czekać na psa. Zabrała też świeczkę
i ruszyła w stronę kuchennych schodów, którymi najbliżej
było do wyjścia na podwórze przy stajniach.
Zanim zeszła na dół i wypuściła Rosie na dwór, zdąży
ła już się rozchmurzyć, i byłaby pewnie wybaczyła swojej
pupilce, że zmusiła ją do opuszczenia ciepłego łóżka, gdy
by nie to, że przez ponad dziesięć minut na próżno czekała
na jej powrót.
W końcu doszła do wniosku, że suczka musiała zwęszyć
szczura albo jakieś inne stworzenie i zachciało jej się polować
260
po nocy. Wzięła więc jedną z lampek zostawionych na stoliku
przy drzwiach i ruszyła na poszukiwanie Rosie,
Nie doczekała się jednak żadnej odpowiedzi na swoje
ciche wołania i pogwizdywania, natomiast, gdy była już
w połowie podwórza, usłyszała coś, co zabrzmiało jak głu
che uderzenie, a potem ledwie dosłyszalny skowyt dobiega
jący od strony stajni. W normalnych okolicznościach była
by zaniechała dalszych poszukiwań, zwłaszcza że noc była
czarna, pełna groźnych, tajemniczych cieni. To jednak ta
kie niepodobne do Rosie, by się nie zjawić na jej wezwa
nie. Pełna obaw, że psa spotkało coś złego, Annis ruszyła
do stajni. Na widok smugi światła, które sączyło się spod
stajennych wrót i odsuniętych zasuw, nabrała pewności, że
jest tam jakiś nieproszony gość.
Niepokój o Rosie przytłumił wewnętrzny głos nakazu
jący zachować ostrożność. Śmiało weszła do stajni i zoba
czyła znajomą postać trzymającą zapaloną świecę. Płomień
nie był jednak zabezpieczony szklanym kloszem, lecz od
słonięty. Na kamiennej ścianie rysował się groźny, olbrzy
mi cień intruza.
- Skąd pan się tu wziął? - zapytała. -I co pan tu robi?
Rozdział czternasty
Lord Greythorpe oderwał wzrok od kieliszka z burszty
nowym napojem, by sprawdzić położenie wskazówek zega
ra z pozłacanego brązu, zajmującego honorowe miejsce na
bibliotecznym kominku. Panie udały się jakiś czas temu na
spoczynek, podobnie jak służba, z wyjątkiem Dunstera.
Najwyższa pora, by i on sam położył się wreszcie do łóż
ka, jednak tylko w takich jak ta chwilach samotności mógł
rozmyślać do woli o swoim wielkim szczęściu i błogosławić
opatrzność za to, że pewnego zimowego dnia postawiła na
jego drodze niezwykłą osobę.
Tego wieczoru zmuszony był pozostawić panie ich
własnym zajęciom, sam zaś zdołał się uporać z kilko
ma pilnymi sprawami. Dzięki temu będzie miał dosyć
czasu, by z radością pełnić obowiązki pana domu, gdy
nazajutrz pojawi się lady Pelham wraz z jego przyrodnią
siostrą Helen. Była to wielce radosna perspektywa i nie
mógł się już doczekać ich przyjazdu. Żałował jedynie, że
nie było mu dane spędzić wieczornych godzin w uro
czym towarzystwie Annis. Na szczęście jak zwykle oka-
262
zała wyrozumiałość i nie robiła mu żadnych wyrzutów.
O tak, spotkało go wielkie szczęście, że panna Annis
Milbank wkroczyła w jego życie!
Jak to możliwe, że dwoje tak różnych pochodzeniem
i wychowaniem ludzi w cudowny wprost sposób zgrało się
z sobą i pozostawało w idealnej wręcz harmonii? Mężczyz
na i kobieta... W jego przynajmniej sferze takie związki po
prostu się nie zdarzają, w każdym razie on o nich nie sły
szał. Miłość, zaufanie, szacunek i partnerstwo. Wszystko
to było tak rzadkie czy zgoła niedostępne w jego świecie,
w którym małżeństwa traktowane były jak umowa han
dlowa. Kupczono tytułem, majątkiem i pozycją, kupczono
obietnicą urodzenia dziedzica, uczucia traktując jako ma
ło istotny dodatek. Lecz dla niego i Annis to, co dla innych
miało tak wielkie znaczenie, zupełnie się nie liczyło. Już
od pierwszego wejrzenia zrodziła się między nimi nadzwy
czajna empatia. Wprawdzie nie odważyłby się twierdzić, że
wie dokładnie, co czuje i myśli jego narzeczona, a jej re
akcje nigdy go nie zaskakują i nie mijają się z jego ocze
kiwaniami, lecz zdarzało się to rzadko. Zazwyczaj potrafił
przewidzieć jej zachowanie. Ileż to razy w ciągu minionych
wieczorów patrzyli na siebie porozumiewawczo i wspólnie
śmiali się bezgłośnie z jego siostry, gdy wpadała w ten swój
histeryczny nastrój, albo z jakiejś bezmyślnie dwuznacznej
uwagi Louise? Odpowiedź była prosta - niezliczoną ilość
razy! I oby tak było wiecznie!
Najdroższa Annis, niech Bóg ma ją w swojej opiece,
uwolniła go z okowów surowego, pozbawionego miłości
wychowania. Od dziecka karcony za niewinne przyjemno-
263
ści i karany za każdą próbę okazania uczuć, teraz, dzięki
Annis, uśmiechał się coraz częściej i żartował ze słabostek
bliźnich, ilekroć przyszła mu na to ochota. W zamian oba
lił mur uprzedzeń pomiędzy nią a jego sferą.
Z uśmiechem wzniósł w myślach toast na cześć kobie
ty, która miała zostać wicehrabiną Greythorpe. Jeżeli cho
dzi o niego, nie mógł się już tego doczekać. Przemyślne
fortele, do jakich się uciekał, by jak najdłużej zatrzymać ją
pod swym dachem, okazały się skuteczne i wielce satysfak
cjonujące, nie mógł jednak zaprzeczyć, że jej nieustanna
obecność w Manor stanowiła dla niego ciężką próbę, nie
mówiąc już o rycerskich obyczajach. Może to i lepiej, że la
dy Pelham miała przybyć nazajutrz, gdyż zanim pastor po
błogosławi ich nierozerwalny związek, jego przyszłej żonie
przyda się obrona solidniejsza od tej, jaką jej mogła zapew
nić zacna pokojowa o sokolim wzroku.
Jednym haustem dopił brandy, po czym wstał i obszedł
pokój, gasząc świece, poza jedną, konieczną, by bezpiecz
nie trafić do apartamentów na pierwszym piętrze. Nie było
w tym nic nadzwyczajnego, że jako ostatni w całym domu
udawał się do łóżka. Nie zaniepokoił go też dziwny odgłos,
gdy po wyjściu z biblioteki skierował się w stronę schodów.
Co go jednak nieco zdziwiło, to głośne skrzypienie drzwi
i silny przeciąg, który o mały włos nie zdmuchnął płomie
nia jego świecy.
Najwyraźniej ktoś jeszcze oprócz mnie nie śpi o tej po
rze, pomyślał, i nagle zastygł u stóp schodów.
Zdrowy rozsądek podpowiadał mu, że to najpewniej
spóźniony Dunster sprawdza, czy pozamykano wszystkie
264
drzwi i okna, jednak nie usłyszał już żadnego dźwięku, na
wet odgłosu kroków.
Wówczas odezwał się ów niepokój, który zasiał w nim
pułkownik Hastie podczas swej ostatniej wizyty. Wicehra
bia postanowił sprawdzić, czy wszystko jest w porządku.
Greythorpe znał oczywiście w Manor każdy zakątek,
rozkład mebli oraz dokładne miejsce wszystkich przedmio
tów, nie tylko tych drogocennych. Wiedział, że na stoliku
przy każdych drzwiach stoją zawsze lampki i świece. Jed
nak zapalona świeca o tak później porze - co więcej, w por
celanowym lichtarzu, którego miejsce było w sypialni na
górnym piętrze, to rzecz z całą pewnością niezwykła.
Niepokój jego wzrósł gwałtownie, kiedy się okazało, że
drzwi na podwórze są otwarte. Mówiąc szczerze, wolałby
natknąć się na przyczajonego w mroku intruza, ale nawet
nie chciało mu się tego sprawdzać, bo wiedział już, że jest
sam w ciemnym korytarzu. Nie było przecież żadnych śla
dów włamania. To tylko ktoś z mieszkańców dworu za
pragnął wyjść na dwór. Niestety wiedział, kim był ten ktoś,
a także dlaczego uznał za stosowne spacerować o tak nie
ludzkiej porze.
Annis, która tak troszczyła się o innych, za nic nie ze
rwałaby z łóżka kogoś ze służby i nie kazała wyprowadzić
psa, skoro mogła zrobić to sama. Nie chciałaby też zakłó
cać spokoju domownikom, chodząc nocą po głównej części
dworu, ominęła więc centralną klatkę schodową i główne
wejście, gdyż nawet najmniejszy hałas rozbrzmiewał pod
wysokim sklepieniem sieni jak wystrzał.
Wymykając się kuchennymi schodami i tylnymi drzwia-
265
mi, zapomniała naturalnie, że on jeszcze się nie położył.
Jednak wkrótce się tego dowie! I będzie musiała wysłu
chać jego reprymendy! Z posępnym westchnieniem Zapa
lił lampkę, by ruszyć na poszukiwanie narzeczonej. Te jej
wędrówki po nocy muszą się skończyć! Trzeba będzie za
mykać Rosie na noc w jednym z budynków gospodarczych,
przynajmniej dopóki nie będzie pewności, że Charles Fan-
hope nie stanowi już żadnego zagrożenia.
W połowie podwórza zorientował się, że jego obawy
były w pełni usprawiedliwione. Zbyt wiele razy słyszał
w przeszłości ten piskliwy, karykaturalnie niemal dziecięcy
śmiech, by nie wiedzieć, kto stoi po drugiej stronie stajen
nych wrót. Co gorsza, podejrzewał, że ten ze wszech miar
niepożądany gość nie jest sam!
Annis także rozpoznała ten bezmyślny chichot i zaraz
przypomniała sobie, gdzie i kiedy go słyszała. Dlaczego ty
le czasu zajęło jej jego zidentyfikowanie, nie miała pojęcia,
zwłaszcza że lord przypomniał jej, kiedy i gdzie, a także
przy kim wspomniała o swojej klaustrofobii. Jeszcze jeden
dowód na to, że w ostatnich tygodniach nie była całkiem
sobą!
- Ach, więc to szanowny pan był łaskaw zaryglować
drzwi piwniczki, wiedząc, że jestem w środku. - Otrząsnę
ła się już z szoku wywołanego obecnością w stajni Charlesa
Fanhope'a, strach też minął, pozostał jedynie lekki, wyma
gający czujność i mobilizujący do działania niepokój. Nie
stała wprawdzie na tyle blisko, by wyczuć zapach, Charles
miał jednak błyszczące oczy i chwiał się na nogach, wido-
266
my znak, że nie był trzeźwy. Wiedząc, że niektórzy pano
wie w tym stanie skłonni są ulegać najgorszym instynktom,
uznała, że lepiej go nie denerwować.
- Mogę zapytać, czym zasłużyłam sobie na pańską nie
chęć? W końcu nie mieliśmy z sobą wiele wspólnego. -
Znała, oczywiście, odpowiedź, doszła jednak do wniosku,
że jeśli zachęci go do mówienia, nie okazując przy tym
wrogości, może uda jej się z niego wyciągnąć, jaki jest cel
tej nocnej wizyty w Manor.
- Zrujnowała pani moje plany co do przyszłości siostry.
- Szpetny grymas wykrzywił mu usta, ale na szczęście Fan-
hope nie zachowywał się agresywnie. - Gdyby nie pani
intrygi, byliby już zaręczeni. Lecz co się odwlecze, to nie
uciecze, już moja w tym głowa.
Więc to tak, pomyślała. Charles nie wiedział o jej zarę
czynach z lordem, zważywszy więc na okoliczności, najroz
sądniejszym wyjściem było utrzymywać go w tej niewiedzy.
Niech sobie wierzy, wbrew oczywistym faktom, że jest jesz
cze jakaś szansa na mariaż jego siostry z wicehrabią. Lepiej
go także nie informować, że Jack Fletcher znalazł zatrud
nienie u lorda.
Nie rozumiała celu jego nocnej wizyty, przecież nie zja
wił się tu, by porozmawiać z lordem Greythorpeem. Był
przy tym bardzo rozgoryczony, więc Annis, która zasta
nawiała się nad właściwą taktyką, uznała, że najlepiej bę
dzie pozwolić mu się wyżalić. Może wtedy złagodnieje i po
prostu zniknie stąd, oszczędzając sobie i innym zbędnych
przykrości.
- Obawiam się, że nie do końca pana rozumiem, panie
267
Fanhope - skłamała. - W jaki sposób moja skromna
osoba mogła przeszkodzić pańskim planom dotyczą
cym siostry?
Otworzył usta, lecz szybko je zamknął. Widocznie wo
lał się nie przyznawać, że to on kazał Jackowi strzelać do
lorda.
- Pani przyjazd stał się źródłem samych kłopotów - nie
mal wybełkotał z ponurą miną.
- Nie było to moim zamiarem - zapewniła zgodnie
z prawdą. - Przybyłam tu na prośbę mojej matki chrzest
nej, by przekazać pewne wiadomości dotyczące przyrod
niej siostry lorda, to wszystko.
- To dlaczego została pani tak długo? Miała pani nadzie
ję złowić Greythorpe'a dla siebie? - Nieprzyjemny uśmiech
wykrzywił mu usta. - Gdyby nie pani, siedziałbym sobie
spokojnie w Fanhope Hall - dorzucił ze złością.
- Niech mi pan wierzy, że to, co się stało tamtej nocy,
nie sprawiło mi żadnej satysfakcji, ale też niech się pan nie
spodziewa przeprosin. Oszukał pan Thomasa Marshala na
sporą sumę pieniędzy, a z tego, co mi wiadomo, również
wielu innych. Mnie też próbował pan oskubać. Nie mam
więc żadnych powodów, by żałować, że udało mi się poło
żyć kres pańskim nagannym praktykom.
Na to oświadczenie Charles wybuchnął śmiechem.
- Jeżeli pani tak myśli, madame, to się pani grubo myli.
Co najwyżej ukróciła pani na chwilę moje intratne zajęcie.
- Czy dobrze zrozumiałam? Zamierza pan to kontynuo
wać? Nie przybył pan tutaj, by pogodzić się z rodziną, obie
cać poprawę i wypełnić wolę ojca?
268
- Dobrze pani zrozumiała. Wróciłem tylko po parę dro
biazgów, które zostawiłem, opuszczając w pośpiechu Hall,
a które umożliwią mi dostatnie życie, póki się nie urządzę
na kontynencie. - Wsunął rękę pod sutą opończę i pokle
pał się pieszczotliwie po kieszeni surduta. - Wiedziałem,
którego ze służących zawsze było łatwo przekupić. Nie mu
siałem nawet wchodzić do domu.
Annis z największą chęcią starłaby mu z twarzy ten
chełpliwy uśmieszek. Nie wątpiła, że ktoś, a może wielu lu
dzi ucierpi, by Fanhope mógł zapewnić sobie wypłacalność.
Nikczemnicy jego pokroju nie zawahają się nawet przed
szantażem. Jednak pewnie nigdy się nie dowie, jakie doku
menty wykradł z rodzinnego domu.
- Pańscy bliscy martwią się o pana. Nie próbował się pan
z nimi skontaktować? - zapytała z nadzieją, że pogarda, ja
ką do niego czuła, nie przebija z jej głosu.
Odpowiedzią, która jej wcale nie zdziwiła, było obojętne
wzruszenie ramionami.
-Może kiedyś napiszę do Caro... ale co do reszty...
I tak się z nimi wkrótce zobaczę, kiedy będę przejmował
po ojcu szlachecki tytuł. Przecież staruszek nie będzie
żył wiecznie.
Kompletna obojętność Charlesa wobec najbliższej
rodziny, która ucierpiała i nadal będzie cierpieć na sku
tek jego egoistycznych poczynań, także nie była żadnym
zaskoczeniem dla Annis. Coraz trudniej przychodzi
ło jej jednak ukrywanie pogardy wobec kogoś, kto
myśli wyłącznie o sobie.
Charles Fanhope, bezlitosny egoista, stanowił uoso-
269
bienie najgorszych cech swojej sfery. Był jednym z tych,
którzy gotowi są iść po trupach do celu, nie zaprząta
jąc sobie głowy cierpieniem bliźnich, fizycznym czy
psychicznym, byle tylko nadal żyć w luksusie. Nie był
jednak, zdaniem Annis, z natury agresywny, choć roz
juszony mógł być niebezpieczny. Dlatego musiała zrobić
wszystko, by nie doszło do bezpośredniej konfrontacji,
która mogła zakończyć się nawet czyjąś śmiercią. Niech
wszystko skończy się na słowach.
Uznała, że skoro wie już o nim tak wiele, pora dowie
dzieć się reszty.
- Po co więc przybył pan do Manor? Bo chyba nie po to,
by osobiście podziękować jego lordowskiej mości za po
moc okazaną pańskiemu szanownemu ojcu w trakcie bez
owocnych prób ustalenia miejsca pańskiego pobytu.
- Niebrzydka z pani osóbka, panno Milbank! - Zaczął
błądzić oczyma po jej sylwetce, jakby obmacywał ją wzro
kiem. - Jak się człowiek lepiej przyjrzy, widać, że nie jest pa
ni pozbawiona pewnych... wdzięków. - Nagle zmarszczył
brwi, a w jego oczkach błysnęła podejrzliwość. - A może
jednak Greythorpe interesuje się panią? Wydaje się fawo
ryzować kobiety o bystrym umyśle. Mnie natomiast pocią
gają czysto fizyczne atrybuty. - Jeszcze bardziej się zasępił.
- A nie takie wścibskie intrygantki jak ty! - syknął. - To
przez ciebie popadłem w tarapaty!
Annis z trudem powściągnęła uśmiech satysfakcji.
- Więc co pan tu robi? - powtórzyła, próbując odwrócić
jego uwagę od własnej osoby. - Chyba nie chodzi panu o to,
by zapewnić sobie kryjówkę i przenocować na słomie?
270
Przyjęta przez nią taktyka okazała się skuteczna. Charles
opanował się i lekko zirytowanym tonem powiedział:
- Ten idiota, któremu powierzyłem mojego konia, nad
werężył mu pęcinę w trakcie przejażdżki, przez co musia
łem wziąć najgorszą szkapę, jaką kiedykolwiek podkuwano
i która na domiar wszystkiego zgubiła podkowę w drodze
do zajazdu. Dlatego potrzebuję nowego konia pod wierzch.
- Urwał, by zetrzeć z policzka resztki pajęczyny. - Mógłbym
oczywiście pozbawić pułkownika Hastiego jednego z je
go rasowych rumaków, zdecydowałem się jednak zabrać
Greythorpe'owi jego ulubionego czempiona, bo do Manor
było bliżej. - Na jego ustach pojawił się wredny uśmiech.
- A pani, moja droga panno Milbank, przyda mi się w roli
stajennego. Będzie to przynajmniej częściowa rekompensa-
ta za kłopoty, jakich mi pani przysporzyła.
- Jeszcze czego! Ani mi się śni! - Na końcu języka miała
najbarwniejsze przekleństwa swojego zmarłego dziadka.
- Nie zrobisz tego, to pożałujesz - ostrzegł ją z przebiegłym
uśmieszkiem, cofając się, by odsłonić to, co skutecznie ukry
wał dotąd przed jej wzrokiem pod obszerną peleryną.
Oburzenie Annis w jednej chwili przerodziło się
w przerażenie. Szok, jaki przeżyła, zobaczywszy Charlesa
Fanhopea w stajni, sprawił, że kompletnie zapomniała
o swojej ulubienicy.
Nie zważając na swoje bezpieczeństwo, odepchnęła
Fanhope a tak mocno, że zachwiał się na obcasach. Dopadł
szy Rosie, uklękła i dopiero gdy się przekonała, że suczka
została ogłuszona ciosem w głowę i jest nieprzytomna, ale
żyje, znów skierowała oczy na Charlesa.
271
- Powinna mi pani dziękować, panno Milbank, a nie
patrzeć na mnie wilkiem. Ma pani szczęście, że zado
woliłem się tylko ogłuszeniem tej wściekłej bestii, któ
ra miała czelność ugryźć mnie w nogę. - Nachylił się
i uprzedzając Annis, złapał grube polano, które okazało
się tak skutecznym orężem przeciwko Rosie. - A teraz,
panno Milbank, jeżeli nie chce pani dostać takiej samej
nauczki jak ten przeklęty kundel, zrobi pani, co każę.
I to migiem!
Pewnie zawahałby się przed morderstwem z zimną
krwią, Annis podejrzewała jednak, że był w stanie pod
nieść rękę na kobietę, zwłaszcza tak mu nienawistną jak
ona, więc niechętnie wstała z klęczek.
Od przyjazdu do Manor często zachodziła do stajni, nie
zapominała przy tym o smakołykach, więc konie cieszyły
się zawsze na jej widok. Ulubiony czempion lorda, który
raczej nie przepadał za obcymi, dość szybko przyzwyczaił
się do jej częstych wizyt i choć był teraz trochę niespokojny,
nie spłoszył się, gdy weszła do jego boksu.
Kiedy zaczęła mu zakładać uzdę, usłyszała ciche, lecz
wyraźne odgłosy dobiegające z podwórza.
Wyprowadzając potężnego ogiera z boksu, zerknęła
ukradkiem w stronę stajennych wrót. Kompletny brak re
akcji ze strony Fanhopea zdawał się świadczyć o tym, że
nic nie usłyszał. Mógł to być oczywiście szczur szukający
pożywienia, ale mogło być i tak, że któryś ze stajennych,
może nawet sam Wilkes, zaalarmowany odgłosami dobie
gającymi ze stajni, postanowił sprawdzić, co się dzieje. Je
żeli tak właśnie było, jedyne, co mogła zrobić, to odwrócić
272
uwagę Fanhope'a, by ten ktoś mógł wślizgnąć się niepo
strzeżenie do środka.
- Jest pan pewny, że poradzi pan sobie z Assaye'em?
Greythorpe to znakomity jeździec, ale nawet on narzeka
czasami, że ten ogier bywa narowisty.
- Pani troska o moje bezpieczeństwo jest całkiem zbęd
na, panno Milbank - rzucił tonem tak protekcjonalnym, że
niewiele brakowało, a byłaby zapomniała o swoim posta
nowieniu i trzasnęła go w tłusty policzek.
Patrząc, jak się odwraca, by postawić zapaloną świeczkę
na półce pod ścianą, pomyślała, że w całym swoim życiu
spotkała niewiele osób, do których czułaby większą niechęć
niż do wielmożnego Charlesa Fanhopea. Gdyby nie sza
cunek, jakim darzyła starego barona, oraz chęć zaoszczę
dzenia mu dodatkowych cierpień, nie uroniłaby jednej łzy,
gdyby jego nikczemny synalek skręcił sobie ten swój by
czy kark.
Wstydząc się swoich grzesznych myśli, sięgnęła po siod
ło, które Charles przyniósł już przed jej przyjściem. Posta
nowił jednak sam osiodłać konia, pewnie nie wierząc, że
kobieta potrafi zrobić to porządnie, a może chciał jak naj
prędzej odjechać. Stanęła więc z boku i z bijącym sercem
patrzyła, jak drzwi uchylają się powoli i mężczyzna, który
był dla niej wszystkim, z kocią zręcznością wślizguje się
do stajni.
- Przykro mi, panno Milbank, ale będzie pani musiała
znosić pewne niewygody aż do rana, póki nie odjadę wy
starczająco daleko - oznajmił Fanhope, kompletnie nie
świadom tego, co działo się przy drzwiach. - Taka sprytna
273
osóbka z pewnością zrozumie, że nie mogę pozwolić, by
podniosła pani krzyk tuż po moim odjeździe i zaalarmo
wała całą okolicę. Dlatego muszę panią związać i zakneb
lować, żeby mnie pani nie mogła zatrzymać.
- Jeżeli ona tego nie zrobi... ja zrobię to z całą pewnoś
cią! - rozległ się nagle złowieszczy głos lorda.
Nalana twarz Fanhopea zastygła. Nie wierzył własnym
uszom. Wyglądał tak komicznie, że Annis omal nie parsk
nęła śmiechem.
Niestety, nie było jej dane zbyt długo tym się cieszyć,
Fanhope bowiem, odwracając się do drzwi, zawadził pele
ryną o Assaye'a. Spłoszony ogier naskoczył na niego z ta
kim impetem, że Fanhope zatoczył się na półki pod ścia
ną. Odstawiona przed chwilą płonąca świeczka oraz różne
gliniane naczynia, słoje i butelki pospadały z brzękiem na
ziemię i potłukły się, a ich zawartość wymieszała się, two
rząc strugę płynącą w stronę sterty siana, na której leżała
nieprzytomna Rosie.
Pojedyncze strużki, same w sobie nieszkodliwe, po po
łączeniu stworzyły w wybuchową mieszankę, która zajęła
się od ognia świecy. Jeszcze nie umilkła litania przekleństw
gramolącego się spod ściany Fanhope'a, gdy płomienie
buchnęły z hukiem w górę, podpalając nie tylko pryzmę
siana, na której leżała Rosie, ale i większą stertę w kącie,
a najwyższe dosięgły nawet drewnianych krokwi stropu.
Zapanowało straszliwe zamieszanie. Annis rzuciła się
w panice ratować psa, a lord starał się uspokoić przerażo
nego czempiona. Fanhope chwycił tymczasem niepostrze
żenie polano, które wcześniej z tak dobrym skutkiem wy-
274
próbował na Rosie. Zanim Annis zdążyła się zorientować
w jego zamiarach i wydać ostrzegawczy okrzyk, zamachnął
się i walnął nim wicehrabiego z całej siły w ramię.
To chyba jakiś cud, że Greythorpe tak szybko doszedł
do siebie po miażdżącym ciosie i nie wpadł prosto pod ko
pyta oszalałego ze strachu Assayea. Annis, niestety, nie by
ła w stanie mu pomóc, bo pędziła do drzwi z Rosie w ra
mionach. Zanim wypadła na podwórze, zdążyła jeszcze
kątem oka dostrzec, jak jej narzeczony skutecznie odpiera
kolejny cios Fanhopea.
Na dworze, w bezpiecznej odległości od stajni, poło
żyła ostrożnie Rosie na ziemi, po czym niezwłocznie
wszczęła alarm, uderzając z całych sił w metalowy trójkąt
zawieszony na ścianie budynku. Dopiero gdy z czwora
ków rozległ się zaspany głos Wilksa, a w oknach Manor
zamigotały światła, popędziła z powrotem do stajni na
pomoc lordowi.
Jeden rzut oka wystarczył, by zdała sobie sprawę, że nic
nie zdoła okiełznać ognia, zbyt się bowiem rozprzestrzenił.
Drewniane krokwie już się paliły i w każdej chwili mógł
się zająć dach.
Na szczęście lord poradził sobie całkiem nieźle pod jej
nieobecność. Na wpół ogłuszony ciosem Fanhopea, zdołał
jednak zyskać przewagę i teraz, trzymając nieproszonego
gościa za klapy, starał się wytłumaczyć mu, że nikt nie ma
zamiaru odstawiać go do Fanhope Hall; że jest wolny i mo
że się oddalić, kiedy tylko zechce - ale na piechotę! Nieste
ty jego argumenty były jak groch o ścianę.
Może Fanhope nie miał już sił wracać do swojej kry-
275
jówki, a może umysł miał zbyt zamroczony brandy, którą
wcześniej wypił dla kurażu, dość, że nadal walczył jak roz
juszony bachor, drapiąc po rękach i wykrzykując obraźliwe
słowa do lorda, który wreszcie stracił cierpliwość.
Niefortunnym zrządzeniem losu Annis w tym samym
momencie postanowiła zabrać się do wyprowadzania koni.
Podbiegła do Assaye'a i zaczęła odwiązywać wodze od słu
pa, do którego został wcześniej przywiązany, właśnie wte
dy, kiedy lord zamachnął się, by zadać swemu nieproszone
mu gościowi ostatni, obezwładniający cios. Ugodził ją przy
tym boleśnie łokciem w policzek i gdyby nie Wilks, który
zjawił się w samą porę, byłaby wylądowała na ziemi jak
kupka nieszczęścia.
Greythorpe tymczasem, nieświadom obrażeń, jakich był
mimowolnym sprawcą, trzasnął Fanhopea w szczękę z ta
ką siłą, że pechowy młodzian zatoczył się do tyłu i wylą
dował o włos od rozszalałego piekła. I albo się przeraził,
że lord zamierza bezlitośnie wykorzystać swoją przewagę,
albo w swojej głupocie uznał ogień za mniejsze niebezpie
czeństwo, dość, że odwrócił się i ku przerażeniu wszystkich
jednym susem przesadził płonącą stertę.
Jak to możliwe, że zdołał przedrzeć się do tylnych drzwi
przez morze płomieni, tego Annis nigdy nie zdołała pojąć.
Niestety pani Fortuna, która dotąd zdawała mu się sprzyjać,
postanowiła opuścić go w tym właśnie momencie. Nagle
rozległ się złowieszczy trzask, a w chwilę później strop nad
jego głową runął, grzebiąc go pod stertą płonącej słomy
i belek.
276
Konie, choć przerażone, pozwoliły się wyprowadzić na
podwórze, nikt z ludzi i zwierząt nie doznał przy tym więk
szych obrażeń. Dzięki połączonym wysiłkom służby domo
wej oraz dworskich parobków udało się zapobiec rozprze
strzenieniu się ognia na pozostałe budynki gospodarcze.
Musiało jednak minąć kilka godzin, zanim spod tlących
się zgliszczy stajni wyciągnięto zwęglone szczątki Charle-
sa Fanhopea.
Rozdział piętnasty
Annis była nie tylko zmęczona, ale i głęboko zasmucona
nocną tragedią, mimo to bardzo niechętnie przyjęła sugestię,
że powinna pozostać następnego dnia w łóżku. Byłaby pew
nie protestowała i buntowała się przeciwko takiej decyzji, nie
chciała jednak przysparzać dodatkowych zmartwień temu,
kto wydał to polecenie. Wizję całodziennej nudy na szczęście
rozproszyła niespodziewana wizyta lorda.
Około południa zapukał cichutko do drzwi jej sypialni
i nie czekając na zaproszenie, wkroczył do pokoju z taką
pewnością siebie, jakby zwykł robić to regularnie, mając
ku temu wszelkie prawo.
Disher, tak zawsze surowa i uważająca, bardzo dziwnie
przyjęła to nagłe pojawienie się gościa. Na prośbę lorda, by
zostawiła ich na jakiś czas samych, dygnęła skromnie, za
brała tacę i bez słowa protestu wyszła, zamykając za sobą
starannie drzwi.
- Masz zdumiewający wpływ na moją pokojową, Dev -
stwierdziła Annis, gdy lord bez skrępowania rozsiadł się na
brzegu jej łóżka.
278
- Disher i ja rozumiemy się całkiem dobrze. Naturalnie
nie ma do mnie pełnego zaufania, jako że jestem przede
wszystkim mężczyzną, a dopiero potem człowiekiem, wie
rzy jednak, że w razie gdyby naszła mnie jakaś pokusa, bę
dę pamiętał o tym, iż szlachectwo zobowiązuje.
Zapominając na moment o tragicznych wydarzeniach
minionej nocy, Annis posłała mu zalotny uśmiech.
- Ciekawe, czy rzeczywiście pamiętałbyś o tym, gdybym się
zapomniała do tego stopnia, by wodzić cię na pokuszenie?
Wbił wzrok w stanik skromnej koszuli nocnej swo
jej ukochanej. Cóż z tego, że okrywała ją od stóp do głów,
skoro nie była w stanie ukryć jej smukłej, kształtnej figu
ry? Nawet fala bujnych kasztanowych włosów, opadających
jak jedwabisty welon na jej piersi i ramiona, zamiast stano
wić dodatkową barierę, czyniła ją jeszcze bardziej ponętną.
Miał ochotę wyciągnąć rękę i owinąć kilka miękkich pa
semek wokół palca, nie ufał sobie jednak aż tak dalece, by
odważyć się na ten z pozoru niewinny, lecz w istocie pro
wokacyjny gest.
On także, choć na krótko, zdołał wymazać z pamięci nie
fortunne wydarzenia, jakie rozegrały się ostatniej nocy, lecz
teraz ich wspomnienie zaatakowało go ze zdwojoną siłą.
- Moje życzenie, aby zostawiono nas samych, wynika
ło z całkiem niewinnych pobudek. Przyszedłem tu przede
wszystkim po to, by ci powiedzieć, że złożyłem już wizytę
w Fanhope Hall.
- I co? - zapytała Annis, wzdrygnąwszy się na myśl o bo
lesnej, acz koniecznej misji, której lord musiał się podjąć.
- Doszedłem do wniosku, że wczorajszej nocy miałaś
279
absolutną rację, mówiąc, że ujawnienie całej prawdy nie
przyniesie nikomu pożytku, a już na pewno nie rodzinie
Fanhope'ów.
Wiedziona spontanicznym odruchem, pogłaskała go
delikatnie po policzku. Pomyślała, że mówiąc przed chwi
lą o sobie, iż jest przede wszystkim mężczyzną, stanowczo
zbyt nisko się ocenił. Był bowiem nie tylko mężczyzną, ale
i człowiekiem szlachetnym i honorowym, który brzydzi się
wszelkiego rodzaju fałszem. Mimo to za jej namową- po
stanowił skłamać, by nie przysparzać bólu ludziom, którzy
i tak zaznali go już nazbyt wiele.
- Wkrótce rozejdzie się wieść, że nie ma już wśród nas
Charlesa Fanhope'a. Będzie się mówić, że pewnej nocy
stracił życie, pomagając sąsiadowi wyprowadzić stado ra
sowych koni z płonącej stajni. Jeżeli zostanie po nim ja
kakolwiek pamięć, to jako o młodzieńcu, który w swoim
krótkim życiu mało dbał o honor, lecz swą śmiercią zdołał
odkupić swoje winy.
Annis głęboko westchnęła. Możliwość pochowania sy
na i brata z dumnie uniesioną głową to niewielkie zadość
uczynienie dla jego najbliższych, którzy tak wiele wycier
pieli z jego powodu.
- Dev, zapewniam cię, że ode mnie nikt nie dowie się
prawdy. Ani od Wilksa, tego możesz być absolutnie pew
ny. .. - Przyjrzała mu się uważnie, po czym zapytała: - My-
ślisz, że lord Fanhope ci uwierzył?
- Prawdę mówiąc, nie. Poznałem to po nim, oczy nie
kłamią, szczególnie gdy rozpacz odziera człowieka z kon
wenansów. Niewątpliwie był mi jednak wdzięczny za to
280
kłamstwo, które stanie się powszechnie znaną prawdą. -
Zamyślił się na chwilę. - Myślę też, że mimo wszystko ode
tchnął z ulgą. Wiesz przecież, że nie miał żadnych złudzeń
co do charakteru starszego syna, a nawet całkiem otwarcie
przyznawał, jak bardzo żałuje, że to nie Gilesowi będzie
dane odziedziczyć po nim tytuł i majątek. Jednak los zrzą
dził inaczej. Ja także nie żałuję, że tak się stało. Wolałbym
wprawdzie, by odbyło się to w jakiś inny sposób, i nie tutaj,
w Manor, a także nie po tym wszystkim, co się wydarzyło
w przeszłości, tej bliższej i tej dalszej. Gdyby odwrócić czas,
cofnąć bieg rzeczy...
Annis wiedziała, co dzieje się w jego duszy, i znów nie
zawahała się dotknąć czule jego policzka.
- Mój kochany, wybij sobie z głowy raz na zawsze, że
ponosisz jakąkolwiek winę za to, co się stało ostatniej nocy.
Równie dobrze mógłbyś oskarżyć o to mnie, rodzinę Char-
lesa, twojego ojca za złą radę, jakiej udzielił przed laty jego
ojcu, i tak dalej, i tak dalej... Moim zdaniem nic nie zy
skamy, obdzielając się winą. Jeśli zaś chodzi o bieg rzeczy...
Jest on nieodwracalny, o czym dobrze wiesz, natomiast ży
cie składa się z tysięcy epizodów, których skutków jakże
często nie potrafimy przewidzieć. Człowieka można winić
tylko za złe intencje czy niefrasobliwość, a nie za coś, co
przekracza moc jego rozumu. I te złe intencje miał Charles,
nikt inny.
- Masz oczywiście rację - przyznał po chwili. - Wszel
kie domniemania, co by było gdyby, są bezowocne. Trzeba
po prostu iść dalej przed siebie, bacząc na intencje, które
nami kierują. - Popatrzył na nią i smutek znikł z jego oczu.
281
- Przed nami nowe życie, Annis. Najcudowniejsze jest to, że
będziemy je dzielić. - Niepomny swoich solennych posta
nowień, wziął ją w ramiona i przygarnął do piersi. Starając
się uważać na obrażenia, jakich z jego winy doznała minio
nej nocy, powiódł ostrożnie wargami po jej czole i policz
ku, oczywiście tym zdrowym. Gdy jednak dosięgnął jej ust,
poczuł, że się lekko wzdrygnęła, więc natychmiast wypuś
cił ją z objęć. - Och, moje kochane biedactwo - wyszeptał
ze współczuciem. - Bardzo cię boli? Dobrze wiesz, że nie
chciałem, za nic na świecie! Poza tym możemy w każdej
chwili posłać po doktora. Nich ci zapisze jakieś inne okłady
oprócz tych, jakie z pewnością już ci zaordynowała twoja
niezrównana Disher.
- Co? Mielibyśmy wzywać doktora Prentissa z powo
du takiego głupstwa? Drobnego zadraśnięcia? - oburzyła
się Annis. - Przecież ktoś może go naprawdę potrzebować
w poważnej chorobie.
- Hm... drobne zadraśnięcie... - powtórzył lord, czym
z miejsca wzbudził jej podejrzenia.
- Podaj mi lusterko! - rozkazała, a gdy to zrobił, na
widok fioletowego sińca pod lewym okiem krzyknęła
z przerażenia. - Nic dziwnego, że Dish ukryła przede mną
wszystkie lustra! Och, coś okropnego! - Była tak zrozpa
czona, że nie zauważyła, jak lord z trudem stara się po
wstrzymać śmiech. - Chciałam, żeby wszystko wyglądało
idealnie, kiedy zjedzie się twoja rodzina, nie mówiąc już
o przyjaciołach i całej śmietance towarzyskiej, jeśli wierzyć
słowom Sarah. Tymczasem przyjdzie mi wystąpić na moim
zaręczynowym balu z podbitym okiem! To już przekracza
282
wszelkie pojęcie! Twoi goście gotowi pomyśleć, że zamiast
dobrze ułożonej młodej damy znalazłeś sobie jakiegoś dra-
pichrusta!
Gromki wybuch śmiechu, jaki nastąpił po tej tyradzie,
nie podniósł jej wcale na duchu.
- Deverelu Greythorpie - rzekła, starannie akcentując
słowa - niech mi będzie wolno powiedzieć, że jak na ko
goś, kto wedle własnych słów nadzwyczaj rzadko się śmiał,
zanim pojawiłam się w jego życiu, dziwnie szybko wyrobi
łeś sobie niezwykle przewrotne poczucie humoru.
W odpowiedzi wycałował ją siarczyście, po czym się od
dalił, i tylko jego śmiech długo odbijał się echem od ścian
galerii.
Śmiech ten był później często słyszany przez czwórkę
dzieci lorda Greythorpe'a aż do końca jego długiego i nie
zwykle szczęśliwego żywota.
koniec
jan+an