Anne Ashley
Prolog
Rok 1812
Major
Bartholomew Cavanagh wydawał się całkowicie po
chłonięty mocowaniem bagażu do siodła swego wierzchow
ca, w rzeczywistości jednak bardziej interesowała go kolumna
żołnierzy, opuszczająca obóz. Miał ponure oblicze, ale z racji
tego, że nie należał do ludzi nader skłonnych do uśmiechu,
nie wiadomo było, w jakim naprawdę jest nastroju. Mimo to
zbliżający się właśnie przyjaciel zdawał się zaskoczony bra
kiem choćby cienia radości na przystojnej, choć surowej twa
rzy majora.
- Do diaska, Bart! - wykrzyknął kapitan Fergusson - Wy
glądasz, jakbyś szykował się do kolejnej bitwy, a nie do wyjaz
du na długo oczekiwany urlop!
Ta uwaga wywołała pewne rozbawienie u majora, które
go ciemne oczy na chwilę zatrzymały się na osobie Fergusso-
na. Nie da się ukryć, że jego kawaleryjski mundur przykuwał
uwagę w tej części obozu.
- Uważaj, Giles! - ostrzegł go Bart - Twoi ludzie nie lubią
bratać się z piechotą.
Powszechnie uważani za trzeźwo myślących i sumiennych
oficerów, Cavanagh i Fergusson znali się od dzieciństwa i we
własnym towarzystwie byli skorzy do mniej poważnych za
chowań.
- No cóż, wygląda na to, że jeśli chcę spotkać się z tobą, to
muszę zniżyć się do odpowiedniego poziomu - zażartował
Giles, jak zwykle z humorem reagując na przytyk przyjaciela. -
Choć przyznam szczerze, że chyba nigdy nie zrozumiem, cze
mu tak znakomity jeździec jak ty wybrał karierę w piechocie.
Jednak Bart nie odpowiedział, a Giles znał go zbyt dobrze,
by powtarzać pytanie.
- Jakieś nowe wieści o twoim ojcu? - zapytał, zmieniając
temat.
Bart pokręcił przecząco głową.
- Jak wiesz, nigdy nie uważałem, że moja macocha grzeszy
inteligencją, jednak jej niezaprzeczalną zaletą jest brak skłon
ności do przesady. Jeśli więc według Eugenie stan ojca jest po
ważny, to są powody do niepokoju. Jeśli nawet ma się on cał
kiem dobrze, to i tak powinienem jechać do domu i w końcu
pogodzić się z rodziną.
Bart uniósł głowę i raz jeszcze utkwił wzrok w kolumnie
żołnierzy, maszerującej ku wzgórzom.
- Ostatnie lata tutaj, na półwyspie, z pewnością zmieniły
moje spojrzenie na życie. To, co kiedyś zdawało się ważne, te
raz całkowicie straciło znaczenie. - Wzruszył ramionami, jed
nocześnie obciągając poły strzeleckiego munduru. - Wojna
bardzo różnie wpływa na ludzi. W niektórych budzi szlachet
ne instynkty, w innych... te najpodlejsze.
Giles przytaknął i skierował wzrok tam, gdzie z taką deter
minacją wpatrywał się Bart.
- Widać, że Wellesley bardzo się stara. Nawet wysłał żan
darmów razem z kolumną.
- Sytuacja w ostatnich miesiącach zmusza go do działania.
Nie może stać z założonymi rękami, kiedy coraz więcej żoł
nierzy decyduje się na dezercję - skomentował Bart. - We
dług pogłosek, już blisko setka ukrywa się za wzgórzami. Jeśli
zdobędą pożywienie, pewnie uda im się przetrwać jakiś czas,
ale zimą ich sytuacja może się znacznie pogorszyć.
- Słyszałem, że Wellesley nie zamierza być zbyt surowy dla
tych, którzy sami wrócą. Jednak nie zawaha się powiesić ca
łej reszty.
Surowy wzrok Barta ponownie zatrzymał się na wysoko
ści wzgórz.
- Przyznam, że jest tam taki, którego bardzo chętnie zoba
czyłbym dyndającego na szubienicy. Wellesley nazywa żołnie
rzy „ostatnią hołotą". Prawdę mówiąc, w przypadku Septimusa
Searle'a, niewiele się myli. Trudno o większego łotra. Pech chciał,
że był w mojej kompanii. Doprawdy, żałuję, że nie będę miał
sposobności zobaczyć, jak dostaje to, na co zasłużył. Jestem pe
wien, że dobrowolnie nigdy nie oddałby się ponownie pod moje
dowództwo, bo wie, że zamieniłbym jego życie w piekło.
Na twarzy kapitana Fergussona malowało się zdziwienie.
Jego przyjaciel cieszył się bowiem reputacją oficera sprawied
liwego i wyrozumiałego i takie zachowanie było mu obce.
- Bart, nie wiedziałem, że bywasz tak mściwy. To do ciebie
niepodobne!
Bez cienia skruchy Bart wsiadł na konia.
- Searle ma na sumieniu wszystkie możliwe zbrodnie: od
gwałtów po morderstwa. Nigdy nie stanę po jego stronie.
Jednak wkrótce moje myśli będą daleko stąd. Zamierzam od
dać się znacznie przyjemniejszym zajęciom w gronie moich
najbliższych.
Rozdział pierwszy
Rok 1816
Tylko ciche tykanie zegara na kominku zakłócało ciszę, pa
nującą w salonie posiadłości Foxhunter Grange. Panna Abigail
Graham wyglądała przez okno, uparcie omijając wzrokiem al
tanę, której nie odwiedzała już od dawna. Próbowała pogo
dzić się z myślą, że musiała diametralnie zmienić swoje życie.
- Moje drogie dziecko, naprawdę nie masz nic do powie
dzenia? - zażądał odpowiedzi pan tego wspaniałego domu. Je
go głos zdawał się o wiele bardziej surowy niż przed chwilą,
kiedy to pokrótce przedstawił Abbie plany na najbliższe ty
godnie. - Czyż nie potrafisz zdobyć się na kilka słów podzię
kowania za moje starania podjęte w celu umilenia ci czasu,
podczas gdy mnie tu nie będzie? Czy nie zasługuję choć na
najmniejszy wyraz wdzięczności?
- Wdzięczności? - powtórzyła Abbie, która niechętnie ode
rwała wzrok od cudnie kwitnących klombów i raczyła spo
jrzeć na rozmówcę.
Trudno było nie zauważyć łączącego ich podobieństwa.
Szczęśliwie Abbie nie miała okazałego orlego nosa, który cha
rakteryzował wszystkich męskich przedstawicieli jej rodu oraz
kilka mniej urodziwych spokrewnionych z nią dam. Jednak
natura nie poskąpiła jej właściwych Grahamom fiołkowonie-
bieskich oczu i czarnych jedwabistych włosów. Szara, pozba
wiona wyrazu suknia nie zdołała zamaskować smukłej sylwet
ki Abbie i zgrabnych, wdzięcznych ruchów. Surowe uczesanie
nie ujmowało jej urody; przeciwnie, uwydatniało regularne
rysy twarzy oraz idealną gładkość i koloryt cery.
- Gdybym choć na chwilę mogła uwierzyć, że powziąłeś te
starania jedynie po to, bym mogła odwiedzić moją chrzestną,
której nie widziałam od szesnastu lat, to byłabym ci niezmier
nie wdzięczna. - Nic nie zdradzało, jak niewiele brakowało,
by po raz pierwszy w życiu Abbie straciła swoje godne podzi
wu opanowanie i dała upust tłumionym przez lata emocjom.
- Jednak znam cię zbyt dobrze i wiem, że to całe zamieszanie
z wyjazdem do Bath ma na celu położyć kres mojej znajomo
ści z naszym nowym lekarzem.
Przez twarz pułkownika Augustusa Grahama przemknął
cień niepokoju.
- Pleciesz głupstwa, dziecko - odpowiedział, drżącą ręką się
gając po szklaneczkę whisky. - Chyba nie najlepiej się czujesz.
Może powinnaś odłożyć swój wyjazd o dzień lub dwa do czasu,
aż wydobrzejesz.
- Och nie, dziadku! W pełnym zdrowiu czy nie pojadę
jutro, tak jak zaplanowałeś. Jeśli jeszcze dziś przyślą po mnie
służącą, to przekaż jej, że wyruszamy skoro świt.
Stanowczość w głosie Abbie musiała zaskoczyć dżentelmena
przywykłego do posłuszeństwa i szacunku, które zwykła oka
zywać mu wnuczka. Podniósł się natychmiast, oparł rękę na
gzymsie kominka i spojrzał badawczo spod siwych, krzacza
stych brwi.
- Z pewnością czujesz się rozgoryczona, ponieważ dopiero
dzisiaj wyjawiłem ci pomysł wyjazdu do Bath.
- Nie przeczę, wolałabym żebyś wcześniej zapytał mnie
o zdanie - przyznała Abbie, niemal cudem zachowując spo
kój. - Wyjazd ten jednak naprawdę mnie cieszy, choć jestem
pewna, że nie taki był twój zamiar. Pobyt u mojej chrzestnej
dobrze mi zrobi. W końcu znajdę sposobność, by przemyśleć
kwestię utrzymania do czasu ukończenia dwudziestu pięciu
lat, kiedy to odziedziczę majątek po matce.
- O czym ty, u licha, mówisz, dziecko?! - wykrzyknął pułkow
nik, nie starając się ukryć niezadowolenia. - To oczywiste, że
wrócisz tutaj. Majątek twojej matki to nędzne grosze w porów
naniu z tym, co ja mogę ci ofiarować. Moja fortuna, którą kiedyś
odziedziczysz, pozwoli ci na wygodne i dostatnie życie... Natu
ralnie, o ile nie dasz mi powodów do zmiany testamentu.
Właśnie ta, zupełnie niepotrzebna uwaga wystarczyła, by
Abbie straciła panowanie nad sobą.
- A więc zmień go i idź do diabła!
Abbie wiedziała, że niewiele było osób, które odważyłyby
się zwrócić do dziadka tymi słowami. Choć oczy pułkownika
błyszczały złowrogo, a jego usta wykrzywił ponury grymas,
nic już nie mogło powstrzymać jej od wyjawienia rozgorycze
nia obojętnością opiekuna.
- Nie jesteś tym samym człowiekiem, który przywiózł
mnie do tego domu piętnaście lat temu, dziadku. Wówczas
okazywałeś mi o wiele więcej życzliwości i zrozumienia. -
Wydawało jej się, że usta pułkownika lekko zadrżały, kiedy
spojrzał na wiszący nad kominkiem portret zmarłej żony.
- Ale wszystko się zmieniło, prawda? Zmieniło się, odkąd
odrzuciłam oświadczyny twojego chrześniaka, którego tak
bardzo cenisz.
- Sposób, w jaki to zrobiłaś, był niewybaczalny - przypo
mniał jej surowo.
- To prawda, nie postąpiłam zbyt elegancko. - Wrodzona
uczciwość kazała jej to przyznać. - Miałam tylko siedem
naście lat, a ty zaskoczyłeś mnie i nie pozostawiłeś czasu do
namysłu.
Abbie nie doczekała się odpowiedzi, a widząc zaciętość na
twarzy dziadka, zrozumiała, że skoro nie wyciągnął do niej rę
ki teraz, można przypuszczać, że już nigdy tego nie zrobi.
- Nie mogę zmienić przeszłości, dziadku. Nawet jeśli mia
łabym taką szansę, to i tak nigdy nie poślubiłabym mężczyzny,
którego nie kocham i nie szanuję.
Słowa te poruszyły pułkownika. Raz jeszcze przeszył
wnuczkę lodowatym spojrzeniem, do którego w ciągu ostat
nich lat przywykła.
- Jak możesz tak mówić? Przecież w dzieciństwie uwielbia
łaś Barta - przypomniał jej.
- Być może - przyznała po dłuższym namyśle. - Jednak
dzieci dorastają i zmieniają się, dziadku. Nie zaznalibyśmy
szczęścia w małżeństwie.
Pułkownik lekceważąco machnął ręką.
- Nie rozumiem, jak możesz mówić, że nie żywisz szacunku
dla dżentelmena, który podczas ostatniego konfliktu z Francją
tak dzielnie służył krajowi, że został odznaczony przez same
go księcia regenta?
- Żołnierska odwaga i honor są tutaj bez znaczenia - wy
jaśniła. - To zasady, którymi kieruje się w życiu, pozostawiają
wiele do życzenia.
- Zasady?! - wykrzyknął pułkownik. - Moje dziecko, jego
zasady są bez zarzutu! Gdyby nie interwencja Barta, z pew
nością sprawiłbym ci wtedy takie lanie, że do dziś miałabyś
kłopoty z siadaniem!
Jeśli pułkownik spodziewał się, że w ten sposób przeko
na wnuczkę do swojego ulubionego chrześniaka, to bardzo
się mylił.
- Na nic mi się zdała ta jego przysługa. Wolałabym wów
czas stawić czoło twojej złości, niż znosić zimną obojętność
przez całe lata. A jeśli przypuszczasz - kontynuowała, nie da
jąc dziadkowi dojść do słowa - że po osiągnięciu pełnolet
ności nadal pozwolę traktować się niewiele lepiej od służą
cej, to jesteś w wielkim błędzie. Zamierzam zacząć na siebie
zarabiać. Całe lata żyłam nadzieją, że mi przebaczysz, i uda
nam się ocalić łączące nas więzi, ale najwyższy czas przestać
się łudzić.
Abbie dostrzegła pełen pogardy, nerwowy uśmieszek na twa
rzy dziadka, który najwyraźniej uznał jej decyzję za fanaberię.
- Nie bądź śmieszna, dziecko! Jak, u licha, zamierzasz za
pracować na swoje utrzymanie?
Niezniechęcona lekceważącym tonem, Abbie pospieszyła
z wyjaśnieniami.
- W najgorszym wypadku mogłabym się zatrudnić jako go
spodyni albo guwernantka. Przecież prowadzę ten dom już
blisko sześć lat, a czas, kiedy ty zdawałeś się zapominać o mo
im istnieniu, skrupulatnie poświęcałam na pogłębianie wie
dzy. Nie zmarnowałam go.
Abbie z satysfakcją zauważyła, jak nieugięta, pełna pogardy
postawa dziadka ustępuje rosnącej niepewności. Spojrzała na
portret nad kominkiem.
- Istnieje też pewna szansa, że wykorzystam dar, który
odziedziczyłam po babci, a którego ty nigdy u mnie nie do
strzegłeś - kontynuowała. - Nie wykluczam też oczywiście
małżeństwa, jednak jeśli kiedykolwiek zdecyduję się na ten
krok, to bądź spokojny, moim wybrankiem nie będzie tak nie-
lubiany przez ciebie medyk. Ale też nigdy nie wyjdę za twoje
go faworyta, którym, jak wiesz, pogardzam.
Pięść, którą pułkownik uderzył o gzyms kominka, omal
nie odłupała kilku zdobiących go ornamentów.
- Do diabła, dziecko, w czym...? Dlaczego tak bardzo nie
nawidzisz Barta?!
Abbie spojrzała na dziadka w ten sam lekceważący sposób,
w jaki on zrobił to przed chwilą.
- Trochę za późno, by o to pytać. Poza tym nie lubię
plotkować. Jeśli chcesz poznać prawdziwą przyczynę mojej
niechęci do pana Cavanagha, to zapytaj tego bliskiego ide
ału dżentelmena, co wydarzyło się sześć lat temu w altanie,
w dniu, w którym poprosił mnie o rękę. - Abbie zdecy-
dowała się zakończyć rozmowę, aby nie roztrząsać dalej
spraw, o których wolałaby zapomnieć. - Nie będzie mnie
dzisiaj na kolacji, muszę zająć się pakowaniem. Pójdę już.
Życzę przyjemnego pobytu w Szkocji.
Abbie wyszła z pokoju, nie oglądając się za siebie. Nie zdo
łała więc zauważyć, w jak głęboką zadumę popadł pułkow
nik Graham. Stał przy oknie z widokiem na ogród. Spojrzał
na rozległy trawnik, gdzie znajdowała się ozdobna, drewniana
konstrukcja, dziś ledwie widoczna zza drzew i krzewów. Do
brze pamiętał tę altanę, niegdyś ulubione miejsce zabaw je
go wnuczki, a wcześniej także żony i syna. Prawdą jest, że od
dłuższego czasu nie widywał Abbie w tej części ogrodu. Dla
czego dotąd tego nie zauważył?
Trzy dni później, wczesnym południem, dyliżans wynajęty
dla Abbie i osobistej służącej lady Penrose, dojechał na przed
mieścia Bath. Sprzyjająca aura i częste postoje uczyniły po
dróż nad wyraz przyjemną.
Minęło wiele lat, odkąd Abbie ostatni raz miała sposob
ność wyjazdu poza granice Leicestershire, w którego samym
sercu znajdował się dom pułkownika Grahama. Radowała ją
więc każda mijana po drodze mieścina, a także towarzystwo
służącej, która umilała podróż.
Evelina Felcham różniła się od wszystkich pokojówek,
z jakimi zetknęła się Abigail. Służący w Foxhunter Grange
mieli się nieustannie na baczności z uwagi na nieprzewi
dywalny charakter pułkownika. Ponadto zawsze okazywali
mu należyty respekt i szanowali jego wolę. Natomiast lady
Penrose zdawała się nie budzić strachu u służby. W szcze
gólności panna Felcham sprawiała wrażenie osoby bar
dzo zżytej ze swoją chlebodawczynią i bez obawy wyrażała
nawet najbardziej śmiałe opinie.
- Mam nadzieję, że moja chrzestna nie martwi się, że jeszcze
nie dotarłyśmy na miejsce. Nie zwykłam zbyt dużo podróżować,
nie chciałam więc pośpieszać woźnicy - powiedziała Abbie, z za
interesowaniem wyglądając przez okno, gdy dyliżans przemykał
zatłoczonymi ulicami miasta. Nic dziwnego, że nie spostrzegła,
iż Felcham przygląda się jej od dłuższej chwili.
- Niech panienka tym się nie przejmuje - poradziła służą
ca. - Lady Hetta wcale nie zwróci na to uwagi. A nawet jeśli,
to na pewno nie da tego po sobie poznać. Biedaczka bardzo
zgnuśniała, odkąd pan umarł. Tak, tak... Pewnie byłoby ina
czej, gdyby Bóg dał jej dzieci, ale tak się nie stało... Czuję, że
wizyta panienki dobrze jej zrobi.
Abbie straciła nagle zainteresowanie widokami, ponieważ
przyszła jej do głowy niepokojąca myśl.
- Mam nadzieję, że lady Penrose nie obrazi się, jeśli jej nie
rozpoznam. Szczerze wątpię, aby mi się to udało. Ciebie prze
cież nie rozpoznałam.
- Och, panienko, przecież to nic nadzwyczajnego. Miała
panienka najwyżej osiem lat, kiedy rodzice panienki przyje
chali do Bath z wizytą. Ale ja panienkę wszędzie bym poznała
- zapewniła Felcham. - Ma panienka karnację po ojcu, a i do
ślicznej mamusi panienka bardzo podobna. O tak!
- Naprawdę? - Abbie była niezmiernie uradowana tym wy
znaniem. Przez całe lata wpatrywała się w niewielką akwarelę
w srebrnej ramce, jedyny portret matki, jaki pozostał. Niejed
nokrotnie wydawało jej się, że dostrzega pewne podobieństwo,
ale zawsze mówiono jej, że zdecydowanie wdała się w Graha
mów. - Nie pamiętam zbyt dobrze rodziców - powiedziała
z westchnieniem. - Krótko po tym, jak odwiedziliśmy lorda
i lady Penrose w Surrey, wyjechali do Włoch.
- Tak, panienko. Dobrze pamiętam - odparła Felcham ze
współczuciem. - To było tragiczne. Obydwoje umarli na tyfus.
- Obdarzyła Abbie kolejnym bacznym spojrzeniem, po czym
dodała: - Słyszałam, że była panienka bardzo szczęśliwa pod
opieką dziadka. Moja pani zawsze opowiadała, że listy od pa
nienki były takie wesołe.
- Tak, tak, byłam szczęśliwa... - odrzekła Abbie, szybko od
wracając głowę w przeciwnym kierunku. Zaraz jednak poczuła
na sobie przenikliwy wzrok towarzyszki podróży.
Na szczęście nie musiała go znosić zbyt długo, bowiem
dyliżans zatrzymał się przed okazałą posiadłością przy Upper
Camden Place, a Abbie została wprowadzona do gustownego
saloniku na pierwszym piętrze.
Lady Penrose już na nią czekała. Wygodnie usadowiona
w fotelu, oddawała się popołudniowemu odpoczynkowi, raz
po raz sięgając do ustawionego tuż obok na stoliku pudełka
z czekoladkami. Od razu poznała Abbie i z zadziwiającą jak
na kobietę o tak pełnych kształtach zwinnością wstała, żeby
się przywitać. Obie damy natychmiast padły sobie w objęcia.
- Pozwól, że ci się przyjrzę, moje dziecko. - Lady Henrietta
Penrose odsunęła się nieznacznie, by popatrzeć na delikatną
twarz skrytą pod zdecydowanie już niemodnym i bezkształ-
tnym czepkiem. - Ależ oczywiście. Wszędzie bym cię rozpo
znała, moja droga.
Abbie, odzwyczajona od nieskrywanego okazywania uczuć,
poczuła się niezmiernie miło, a zarazem niezręcznie, powita
na tak serdecznie przez kobietę, której właściwie nie znała.
- To bardzo uprzejme z pani strony, lady Penrose, że zgo
dziła się pani gościć mnie w Bath - powiedziała po tym, jak
lady Penrose w końcu pozwoliła jej usiąść. - Bardzo się cieszę
na zwiedzanie miasta.
- ... i na wszelkie rozrywki, jakie ma ono do zaoferowa
nia - dokończyła lady Penrose, uważnie przypatrując się suk
ni Abigail, równie niemodnej i nieatrakcyjnej, jak jej nakrycie
głowy. - Nie mogę, niestety, powiedzieć, aby liczbą rozrywek
Bath przewyższało Londyn, ale zapewniam cię, jest z czego
wybierać.
Abbie zauważyła, że jej chrzestna najwyraźniej lubi po
wolne tempo życia tego niegdyś popularnego kurortu. Służą
ca miała najwyraźniej dużo racji, mówiąc o coraz większych
skłonnościach swej pani do leniuchowania. Abbie wydało się
jednak, że w żadnej mierze spryt i inteligencja nie opuściły
ciotki.
- Jestem pewna, że pobyt w Bath będzie niezwykle przy
jemny. Proszę jednak nie zaprzątać sobie głowy dostarcza
niem mi rozrywek. Przywykłam raczej do spokojnego trybu
życia.
Lady Penrose próbowała ukryć zdziwienie, jakie wywoła
ły u niej te słowa.
- Czyżby polowania nie cieszyły się już u was tak wielkim
powodzeniem, jak dawniej? To wielce zasmucające. Byłam
przekonana, że wasze hrabstwo nadal przyciąga wielu mło
dych, przystojnych amatorów tego fascynującego sportu.
- Ależ tak. Polowania są nadał niezmiernie popularne -
spiesznie potwierdziła Abbie. - Dlatego też wielu przyjaciół
dziadka często gości w Foxhunter Grange.
- Doprawdy? Wobec tego zdążyłaś przywyknąć do towa
rzystwa i rozrywek. - Lady Penrose starała się delikatnie wy
badać sytuację chrześniaczki, zanim służąca przyniosła pod
wieczorek, który pochłonął jej uwagę bez reszty.
Przy herbacie i ciasteczkach lady Penrose zwierzyła się, jak
miłym zaskoczeniem był list od pułkownika Grahama, zapo
wiadający wizytę Abigail. Zapewniła, że z wielką niecierpli
wością oczekiwała jej przyjazdu i miała nadzieję, że chrześni-
ca zabawi w Bath jak najdłużej.
Kiedy służąca przyszła posprzątać talerze, lady Penrose na
kazała odprowadzić gościa do sypialni i natychmiast przywo
łać Felcham do salonu. Abbie udała się na spoczynek, a lady
Penrose podeszła do sekretarzyka, by wyjąć pewien list.
- Co o tym wszystkim sądzisz, Felchie? - zapytała lady Pen
rose, jak tylko pokojówka pojawiła się na progu.
Jeśli nawet służąca była odrobinę zaskoczona zachowaniem
swej pani, umiała dobrze to ukryć. Zamknęła drzwi i weszła
do pokoju.
- Dziwne... - Lady Penrose pokręciła ze smutkiem głową.
- Zupełnie nie pojmuję, jak to możliwe, że taka śliczna, młoda
i dobrze wychowana dziewczyna, mając dwadzieścia trzy lata,
jest nadal niezamężna.
- Może podoba się jej życie u boku dziadka - zasugerowała
Felcham bez większego przekonania.
- Jeśli się nie mylę, odniosłaś przeciwne wrażenie.
- Tak - przyznała Felcham. - Wydaje mi się, że panienka i jej
dziadek nie są ostatnio w najlepszej komitywie. Oczywiście nie
chciałam się wtrącać, ale muszę powiedzieć, że w dniu nasze
go wyjazdu pułkownik wyszedł z domu wcześniej; zresztą widać
było, że panienka nie ma ochoty na serdeczne pożegnanie.
- Czy to możliwe, żeby nie chciała jechać do Bath? Jak są
dzisz?
- Wręcz przeciwnie - zapewniła Felcham.
- I ja jestem tego zdania. Była tak uradowana na myśl
o wszystkich rozrywkach, które dla niej planowałam. A jed
nak. .. - Spojrzała jeszcze raz na list. - Pułkownik pisze, że je
śli uznam za stosowne zakupić Abigail kilka nowych sukien,
mam przesłać rachunki do Foxhunter Grange. - Lady Penrose
wyraźnie się strapiła. - Jej suknia jest zupełnie niemodna, wy
gląda w niej jak służąca. Czy ubranie, które ze sobą przywio
zła, jest skromne i nieciekawe? Jeśli tak, to pułkownik otrzy
ma rachunki za zdecydowanie więcej niż kilka sukien.
Felcham uśmiechnęła się tajemniczo. Wiedziała, że choć
jej pani nie jest już pierwszej młodości, a z każdym rokiem
staje się coraz krąglejsza, nadal ma wyśmienity gust i zawsze
wie, co jest najmodniejsze.
- Poza jedną czy dwiema wieczorowymi sukniami, nie
znajdzie pani w jej kufrze niczego, co mogłoby się pani spo
dobać. Jednak muszę przyznać, że panienka nosi najprzed
niejszą bieliznę.
- To już coś - przyznała lady Penrose z uśmiechem, po
czym złożyła list w harmonijkę i zaczęła się nim wachlować.
- Pomimo to myślę, że wycieczka do najelegantszych sklepów
przy głównej ulicy dobrze nam zrobi.
Niestety, ku ogólnemu zaskoczeniu, słoneczna pogoda, cie
sząca mieszkańców Bath już od tygodnia, kapryśnie zmieniła
się w gwałtowną ulewę, której towarzyszyły porywiste wiatry.
Tak więc niesprzyjająca aura oraz niespodziewany brak zain
teresowania chrześniaczki modą skłoniły lady Penrose do od
łożenia zakupów na później. Naturalnie, dama czuła się wiel
ce rozczarowana postawą Abbie. A już zupełnie zasmuciło ją,
kiedy dziewczyna otwarcie przyznała, że nie ma ochoty na
metamorfozy i nie chce wyglądać jak żywcem wyjęta z okład
ki magazynu „Ladies Journal".
Wielkie było więc zdziwienie chrzestnej, gdy podczas
pierwszego przyjęcia, które miało być jednym z wielu spę
dzonych w towarzystwie chrześniaczki, Abbie zaprezentowa
ła się niezwykle uroczo. Lady Penrose przyglądała się jej z nie
skrywaną dumą i zadowoleniem. Nie ulegało wątpliwości, że
ciemnobłękitna jedwabna suknia, mimo iż niezbyt strojna,
była dziełem najlepszych krawców. Felcham uczesała panien
kę wytworniej niż zwykle, a wspaniały sznur pereł dodał blas
ku niebieskim oczom. Lady Penrose była więc zadowolona
z subtelnej elegancji, z jaką prezentowała się jej chrześnica, ale
i tak zdecydowała się nie rezygnować z zamiaru uczynienia jej
najmodniejszą młodą damą w całym Bath.
- Bogu dzięki, przestało padać! - zauważyła z ulgą lady Pen-
rose, kiedy wsiadały do powozu. - Przy odrobinie szczęścia bę
dziemy mogły jutro udać się do pijalni wód. Z przyjemnością
przedstawię cię moim przyjaciółkom, choć wydaje mi się, że
większość z nich będzie dziś bawiła u Agnes Fergusson. - Po
chwili lady Penrose postanowiła zmienić temat. - Odniosłam
wrażenie, że w domu dziadka dużo czasu spędzasz sama. Nie
masz przyjaciół?
- W istocie, od pewnego czasu cierpię na brak przyjaciółek
- przyznała Abbie, nie widząc powodów, by skrywać praw
dę. - Większość dziewcząt, z którymi zwykłam bawić się jako
dziecko, wyszła za mąż lub przeprowadziła się w inne części
hrabstwa. Jednak cieszę się z towarzystwa kilku dam, miesz
kających w sąsiedztwie.
- Z których wszystkie, jak mniemam, są od ciebie znacz
nie starsze.
- Owszem - przyznała Abbie - ale, prawdę mówiąc, wolę
przebywać w towarzystwie dojrzałych dam.
- Nie wątpię, lecz nie poznajesz młodych ludzi. - Lady Pen
rose zamilkła, po czym spytała: - Czy w Leicestershire nie ma
już żadnych interesujących młodych kawalerów?
Abbie odgadła od razu, na jakie tory jej chrzestna kieruje
tę rozmowę; nie mogła już dłużej powstrzymać się od śmie
chu. O dziwo, pytania lady Penrose w ogóle jej nie drażniły.
W rzeczy samej, spodziewała się, że lady Penrose wytknie jej
niezamężny stan. Czuła więc, że im wcześniej jasno przedsta
wi swój pogląd na zamążpójście, tym lepiej. Uniknie tym sa
mym niepotrzebnych nieporozumień w przyszłości.
- Oczywiście bardzo wielu młodych kawalerów odwiedza
Leicestershire, a kilku młodych dżentelmenów zamieszkuje
w sąsiedztwie. Jednym z nich jest lekarz, z którym bardzo się
przyjaźnię. Przyznam otwarcie, że nie poznałam jeszcze męż
czyzny, z którym chciałabym spędzić resztę życia.
- Ale czy miałaś ku temu sposobność, moja droga? - dopy
tywała się lady Penrose. - Zupełnie nie rozumiem, dlaczego
twój dziadek tak długo zwlekał z pozwoleniem na przyjazd do
Bath. Odkąd skończyłaś siedemnaście lat, wielokrotnie wysy
łałam do niego listy z zaproszeniem, lecz zawsze otrzymywa
łam odmowną odpowiedź.
- Nie miałam o tym pojęcia. Nigdy mi o tym nie powie
dział - wyznała Abbie.
- Chciałam uzyskać jego zgodę na twój przyjazd do Bath.
Tak się jednak nigdy nie stało.
- Nie jestem tym zaskoczona. Z pewnością bał się, że mo
głabym się zakochać.
W ciągu kilku zaledwie sekund zdumienie lady Penrose
przerodziło się w zdenerwowanie.
- Nie sugerujesz chyba, że pragnie cię schować w Foxhunter
Grange jako jedyne towarzystwo na stare lata?!
- Ależ nic podobnego - zapewniła Abbie. - Po prostu za
wzięcie się upiera, bym poślubiła mężczyznę, którego dla
mnie wybrał, kiedy jeszcze byłam małą dziewczynką. Właś
nie dlatego niezwykle mnie dziwi, że przyjął zaproszenie pani,
lady Penrose, akurat teraz.
- Och nie, moja droga. To nie ja pisałam do pułkownika -
wyjawiła, być może nazbyt pochopnie, lady Penrose. - To twój
dziadek napisał do mnie, pytając, czy nie zechciałabym cię
gościć przez kilka tygodni. Muszę przyznać, że ten list bardzo
mnie zaskoczył. Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z tego,
jak bardzo jestem zadowolona z twoich odwiedzin - zapewni
ła natychmiast. - Tłumaczył, że wyjazd do Bath ucieszyłby cię
bardziej niż wycieczka do Szkocji w jego towarzystwie.
Nie mylił się, pomyślała Abbie. Dlaczego zadał sobie tyle
trudu, by wysyłać ją do Bath? Przecież jeśli chciał przerwać
jej przyjaźń z doktorem, mógł po prostu zabrać ją ze sobą do
Szkocji. Musiał kierować się zupełnie innymi względami. Ale
jakimi?
Powóz zatrzymał się nagle przed wytworną posiadłością
na obrzeżach miasta, Abbie nie miała więc zbyt dużo czasu
na rozwikłanie tej zagadki. Odłożyła rozmyślania na później
i pośpieszyła, by dotrzymać kroku lady Penrose. Już po chwi
li zostały uprzejmie powitane przez panią domu, co wprawiło
Abbie w lepszy humor.
- Pani przyjaciółka jest przemiłą osobą - szepnęła Abbie,
gdy ustąpiły miejsca nowo przybyłym gościom, witającym się
z gospodynią. - Przypomina mi jedną z sąsiadek dziadka.
- Tak, tak. Agnes Fergusson to jedna z moich najbliższych
znajomych. Przyjaźnimy się od lat. Lepiej od razu przygotuj
się na to, że po kolei przedstawi ci wszystkich obecnych na
przyjęciu kawalerów - ostrzegła lady Penrose. - Tylko się nie
gniewaj, Agnes po prostu uwielbia bawić się w swatkę. Trud
no się dziwić; w końcu świetnie wydała za mąż pięć córek.
- Nie sądzę, by mogło mnie to rozgniewać - zapewniała ją
Abbie, kiedy zajmowały wolne miejsca przy stoliku pod ścianą.
- Mam tylko nadzieję, że zbytnio się nie zasmuci, gdy okażę się
jej pierwszą porażką - powiedziała, z zainteresowaniem przy
glądając się gościom. - Pani przyjaciółka jest najwyraźniej lu
bianą i popularną gospodynią. Jeśli to ma być małe przyjęcie,
to nie potrafię sobie wyobrazić...
Zaciekawiona, cóż takiego skłoniło chrześnicę, by prze
rwać w połowie zdania i zamrzeć w niemym niedowierzaniu,
lady Penrose odwróciła się i dostrzegła wysokiego dżentelme
na, który stał u boku młodej dziewczyny oraz kobiety w śred
nim wieku, witających się z jej przyjaciółką Agnes Fergusson.
Spojrzała z powrotem na Abbie.
- Mój Boże! Dziecko, co takiego się stało? Jesteś blada
jak ściana...
W odpowiedzi usłyszała tylko cichy szept chrześnicy.
- A niech go wszyscy diabli!
Rozdział drugi
Jedynie zdradzający niepokój głos lady Penrose powstrzy
mał Abbie od wybuchu wściekłości, który niechybnie za
kończyłby się ostentacyjnym opuszczeniem sali. Minęło kil
ka chwil, zanim mogła odwrócić wzrok od znienawidzonego
mężczyzny i parę następnych, nim ponownie się odezwała.
- Lady Penrose, czy zna pani dżentelmena, który właśnie
rozmawia z panią domu?
Starsza pani spojrzała drugi raz w kierunku drzwi.
- Nie, dlaczego pytasz? A ty?
Odpowiedź była tak szybka, że Abbie nie miała powodów,
by wątpić w jej szczerość. W związku z tym nie można było
obwiniać lady Penrose o spiskowanie z podstępnym pułkow
nikiem Grahamem.
- Znam go - przyznała Abbie, przyglądając się, jak ów
dżentelmen prowadzi swoje towarzyszki w kierunku męż
czyzny, który przed chwilą go zawołał. - To nikt inny, tyl
ko chrześniak mojego dziadka, człowiek, którego dziadek
najchętniej widziałby w roli mojego męża.
Lady Penrose tym razem znacznie dokładniej przyjrzała
się mężczyźnie, dostrzegając zamaszysty chód, szerokie ra
miona i arystokratyczne rysy twarzy.
- A ty, moja droga, nie chcesz go poślubić? - zapytała de
likatnie lady Penrose, z zaskoczeniem obserwując wrogość,
malującą się na delikatnej twarzy Abbie.
- Proszę mi wierzyć: prędzej słońce wzejdzie na zachodzie,
niż ja zgodzę się zostać żoną pana Cavanagha.
Nastąpił moment ciszy.
- Już rozumiem - szepnęła lady Penrose, a na ustach Abi
gail pojawił się złowieszczy uśmieszek.
- Tak, ja również zaczynam rozumieć, dlaczego dziadek za
dał sobie tyle trudu, żeby wysłać mnie do Bath akurat teraz.
Z pewnością wiedział, że on też tu będzie, i uznał, że prędzej
czy później się spotkamy.
Głębokie zamyślenie zniknęło z twarzy lady Penrose.
- Mam nadzieję, że nie podejrzewasz mnie o udział w tej
intrydze?
- Nie, nie podejrzewam - Abbie uśmiechnęła się wyrozu
miale. - Na pewno dostrzega pani niezręczność tej sytuacji.
Nie jestem aż tak naiwna, by uwierzyć, że uda mi się całkowi
cie uniknąć jego towarzystwa.
- Sądzę, że w związku z tym chcesz opuścić to miejsce - po
wiedziała lady Penrose, rozglądając się za lokajem, aby naka
zać przygotowanie powozu.
Powstrzymało ją łagodne dotknięcie dłoni.
Po latach Abbie wielokrotnie wracała do tej chwili, bło
gosławiąc naprędce podjętą wówczas decyzję, która zmieni-
ła bieg jej życia. Oczywiście wtedy nie miała jeszcze o tym
pojęcia. Czuła tylko wstyd. Lady Penrose mylnie zrozumia
ła, że Abbie chce opuścić przyjęcie, podczas gdy ona myślała
o ucieczce z miasta. Uświadomiła sobie jednak, iż nie może
uciec ani z przyjęcia, ani z miasta jak rozkapryszone dziecko.
Natomiast nie mogła już dłużej pozwalać na to, by jej życiem
rządził despotyczny krewny.
- Och nie! - zaprzeczyła gorliwie - Nie zamierzam dopuś
cić do tego, by obecność pana Cavanagha w jakikolwiek spo
sób wpłynęła na moje zachowanie. Będę w pełni cieszyć się
wszystkimi urokami Bath.
- Moja droga, tego oczekiwałam - ucieszyła się lady Pen
rose, lecz po chwili znów się zatroskała. - Czy przypuszczasz,
że pułkownik Graham uprzedził pana Cavanagha o twojej wi
zycie w Bath, a ten przybył tu specjalnie po to, by się z tobą
spotkać?
Do tego momentu możliwość ta w ogóle nie przyszła Ab
bie do głowy.
- Nie mam pojęcia. Mogę tylko podejrzewać, że mój dzia
dek musiał znać zamiary pana Cavanagha i tylko dlatego się
z panią skontaktował, lady Penrose. Nie widziałam Barta od
sześciu lat, dokładnie od momentu kiedy, tuż przed wstąpie
niem do wojska, po raz ostatni odwiedził Foxhunter Grange.
Nigdy nie wymienialiśmy korespondencji, ale wiem, że pisuje
do mojego dziadka od czasu do czasu.
Usłyszawszy to, lady Penrose popadła w zadumę i bacznie
obserwowała mężczyznę, który stał się tematem ich rozmowy,
a którego nie cierpiała jej chrześnica.
- Lata spędzone na froncie z pewnością trzymały go z dala
od Foxhunter Grange, ale nic nie mogło go powstrzymać od
pisania listów. Być może odkryjesz, że już od dawna nie darzy
cię uczuciem i nie masz żadnych powodów do zmartwień.
Abbie parsknęła szyderczym śmiechem, co sprawiło, że
zwróciło się na nią kilka zaintrygowanych spojrzeń.
- Och, nie wydaje mi się, aby kiedykolwiek darzył mnie
uczuciem. On po prostu zgodził się na ślub ze mną, by speł
nić życzenie dziadka.
Lady Penrose nie była do końca przekonana.
- Niewykluczone, że masz rację. Przyznam jednak, że nie
wygląda mi on na mężczyznę skorego do podjęcia decyzji,
której nie jest całkowicie pewny. Czy znasz jego towarzyszki?
- Nigdy wcześniej ich nie widziałam - odparła Abbie, któ
ra już wcześniej się nad tym zastanawiała. - Wydaje mi się, że
ta młoda dziewczyna jest przyrodnią siostrą Barta, ponieważ
dostrzegam między nimi pewne podobieństwo. Dama obok
niej to zapewne jego macocha.
- Jeśli się nie mylisz, młodzieniec zapewne dotrzymuje to
warzystwa owym damom i nie przyszedł tu, aby cię spotkać.
Poza tym ten dżentelmen, który właśnie z nimi rozmawia, to
Giles Fergusson, syn mojej przyjaciółki. On również służył
w wojsku. Raniony pod Waterloo, utyka do dziś. Najwyraź
niej dobrze się znają, można więc przypuszczać, że to Giles
zaprosił pana Cavanagha na dzisiejsze przyjęcie.
Abbie nie miała zbyt wiele czasu, by ocenić prawdopodo
bieństwo tych domysłów, gdyż orkiestra właśnie zaczęła grać,
a po chwili młody mężczyzna poprosił ją do tańca. Zamierza-
ła odmówić, lecz okazało się, że jest on synem jednej z przy
jaciółek lady Penrose. Nie chcąc nikogo urazić, Abbie zdecy
dowała się zatańczyć, choć zdawała sobie sprawę, że znajdzie
się w zasięgu wzroku pewnego wysokiego pana, którego za
wszelką cenę pragnęła uniknąć.
Jej obawy okazały się uzasadnione. Pochłonięta tańcem pa
ra w końcu dotarła do części salonu, w której Bartholomew
Cavanagh i jego towarzyszki prowadzili rozmowę z Gilesem
Fergussonem. Abbie od razu poczuła na sobie czyjś wzrok.
Przez chwilę usiłowała jeszcze skupić się na tańcu i partnerze,
ale ciekawość wkrótce wzięła górę nad rozsądkiem. Zerknę
ła na przystojnego mężczyznę, którego spojrzenie ciemnych
oczu było utkwione w jej twarzy.
Coś podkusiło Abbie, by pozdrowić Barta skinieniem gło
wy. W odpowiedzi jego czarne, krzaczaste brwi uniosły się
gwałtownie, a twarz przybrała wyraz zdziwienia. Poznał ją,
ale mogła być zupełnie pewna, że nie spodziewał się jej tu
spotkać. Nie była zaskoczona, gdy po tym, jak muzyka uci
chła, a partner odprowadził ją do stolika, Bart podszedł do
niej. Po sześciu długich latach pierwsze słowa, jakie od nie
go usłyszała, wyrażały olbrzymie zaskoczenie jej obecnością
w Bath.
- Tak, muszę przyznać, że ja również nie spodziewałam się tu
pana spotkać, panie Cavanagh - odpowiedziała Abbie, po czym
przedstawiła go lady Penrose. Figlarny błysk w oczach starszej
damy pozwalał przypuszczać, że cała ta sytuacja ją bawi.
Abbie pragnęłaby być na jej miejscu. W rzeczywistości jed
nak musiała znosić towarzystwo mężczyzny, którego przez
ponad sześć lat miała w głębokiej pogardzie. Wierzyła jedy
nie, że zdoła cudem ukryć emocje, ponieważ dobre maniery
nakazywały jej kontynuować rozmowę.
- Kiedy pułkownik pisał do mnie kilka tygodni temu, sło
wem nie wspominał, że wybiera się pani do Bath, Abbie -
przyznał otwarcie Bart. Natychmiast zauważył, jak bardzo zi
rytowało ją, że wypowiedział jej imię.
- Jeśli już mówimy o pułkowniku, panie Cavanagh, mnie
również nie uprzedził, że pana tu spotkam.
- Doprawdy? To dziwne. Pamiętam, jak informowałem go,
że moje plany nie pozwolą mi towarzyszyć mu w Szkocji, po
nieważ obiecałem siostrze spędzić z nią lato w Bath. - Przy
glądał się Abbie, jakby starał się odgadnąć jej najskrytsze my
śli. - Czy pozwoli pani, że przedstawię moją siostrę i jej matkę,
panno Graham? Dużo słyszały o pani i bardzo chciałyby pa
nią poznać.
Abbie uznała, że niegrzecznie byłoby się nie zgodzić, i już
wkrótce dyskutowała z panną Kitty Cavanagh, która okazała
się przemiłą siedemnastoletnią dziewczyną o żywym usposo
bieniu. Jednak jej szczerość okazała się źródłem kilku niesto
sownych uwag.
- Sądząc po pani wieku, nie jest to pierwsza pani wizyta
w Bath, nieprawdaż? - zagadnęła Kitty po tym, jak Abbie za
oferowała pani Cavanagh swoje krzesło.
- Sugerujesz tym samym, że panna Graham jest już w po
deszłym wieku?! Na litość boską, Kitty, waż swoje słowa! -
skarcił ją brat, spoglądając na Abbie, która robiła wszystko,
by nie wybuchnąć śmiechem. - Proszę wybaczyć zachowanie
mojej młodszej siostry. Jedną z jej wielu wad jest mówienie
bez namysłu.
- Nie chciałam być niegrzeczna - zapewniła Kitty. - Myślę, że
panna Graham jest bardzo ładna, nie uważasz?
Abbie poczuła, jak robi jej się gorąco. Nie wiedziała, gdzie
podziać oczy, a do tego podejrzewała, że stojący tuż obok
Bartholomew czerpie z jej zażenowania ogromną satysfakcję.
- Owszem, uważam. Zawsze tak uważałem - wyjawił Cava-
nagh, uśmiechając się do właścicielki dużych fiołkowych oczu,
które patrzyły na niego wzrokiem pełnym zaskoczenia i podej
rzliwości zarazem. - Jej maniery także, o ile mnie pamięć nie
myli, były zawsze bez zarzutu. Czego nie można powiedzieć
o twoich.
Abbie postanowiła przerwać tę rozmowę, zanim Bart zno
wu zawstydzi młodszą siostrę. Najwyraźniej rodzeństwo mia
ło ze sobą o wiele więcej wspólnego, niż mogłoby się wcześniej
wydawać. Podejrzewała jednak, że żadne z nich nie uznałoby
tej opinii za komplement.
- Nigdy wcześniej nie gościłam w Bath, panno Cavanagh.
To moja pierwsza daleka podróż od kilku lat.
Nie usłyszawszy żadnej uwagi, Abbie spojrzała najpierw na
siostrę, potem na brata, próbując ocenić, na kim otwartość tego
wyznania wywarła większe wrażenie.
-Czy było to wynikiem pani własnej decyzji, panno
Graham?
Wydawało jej się, że słyszy nutę niepokoju w głosie Barta.
Zdążyła już zauważyć, że nie bronił się przed szczerością, ale
tak bezpośrednie pytanie zupełnie zbiło ją z tropu. Prawdę
mówiąc, pułkownik nigdy nie zachęcał jej do wyjazdów ani
prowadzenia bujnego życia towarzyskiego, ponieważ obawiał
się, że Abbie spotka mężczyznę, którego zapragnie poślubić.
Nie mogła jednak opowiedzieć Bartowi, do jakiego stopnia
dziadek ochraniał ją przed młodymi kawalerami tylko po to,
by móc kiedyś zobaczyć, jak spełnia się jego największe ma
rzenie. Nie zniosłaby, gdyby Bart uznał, że Abbie żałuje swojej
decyzji sprzed sześciu lat i do tej pory nie wyszła za mąż, po
nieważ czeka na powtórne oświadczyny.
- Byłam dość szczęśliwa - powiedziała w końcu, a nie ma
jąc pewności, że jej uwierzył, dodała: - A że nigdy nie pragnę
łam małżeństwa, pobyt w Bath uważałam za zbędny wydatek.
Będąc dziś nie pierwszej młodości, mogę bez obaw rozkoszo
wać się urokami miasta, jako że wypadłam z kręgu potencjal
nych kandydatek na żonę i nie stanowię już pokusy dla mło
dych dżentelmenów.
- Jeśli naprawdę tak pani uważa, Abbie - powiedział zaska
kująco szczerze Bart - to znaczy, że postradała pani zmysły.
Abbie była zaskoczona nie tyle poirytowaniem w głosie
Barta, ile jego zatroskanym spojrzeniem, które zdążyła za
uważyć, zanim odwrócił się, by porozmawiać z lady Penrose.
Najwyraźniej dostrzegła je także Kitty, bowiem przez dłuż
szą chwilę wpatrywała się w brata dużymi, ciemnymi ocza
mi, by nagle ożywić się myślą, jaka właśnie przyszła jej do
głowy. Pragnąc ją wypowiedzieć, otworzyła usta, lecz zaraz je
zamknęła w niespodziewanym przypływie samokontroli i za
częła dokładnie przyglądać się Abbie.
Na szczęście pani Cavanagh stwierdziła, że najwyższy czas
porozmawiać z pozostałymi gośćmi. Kitty z chęcią zgodziła
się jej towarzyszyć, co z kolei skłoniło i jej brata do opuszcze
nia towarzystwa Abbie i lady Penrose. W ten sposób obie pa
nie mogły rozkoszować się resztą wieczoru, który okazał się
nadzwyczaj przyjemny.
Następnego ranka przy śniadaniu Abbie raz jeszcze dopad
ły złe przeczucia co do jej pobytu w Bath. Jednak znacznie
bardziej dręczył ją ponowny przypływ niechęci do dziadka
i niecnych metod, do jakich się uciekł, by zrealizować od
wieczny plan.
Wiedziała też, że całą winą nie można obarczyć pana Cava-
nagha. Może nie myślała o nim najlepiej i nie wyobrażała so
bie, aby ta negatywna opinia mogła kiedykolwiek ulec zmia
nie, ale musiała przyznać, że nie okazał się kłamcą. Ani przez
sekundę nie wątpiła, że Bart był autentycznie zaskoczony jej
obecnością na przyjęciu u Fergussonów. Oboje nie spodziewa
li się tego spotkania. Ponadto, nie licząc momentu, gdy pod
szedł się przywitać i przedstawić swoje towarzyszki, w ogóle
nie zwracał na nią uwagi. Nawet nie poprosił jej do tańca.
Sięgając po trzecią maślaną bułeczkę, lady Penrose badawczo
spojrzała na chrześnicę. Fakt, nie znała jej dobrze, ale martwił ją
rysujący się na jej słodkiej twarzyczce smutek. Najwyraźniej Ab
bie miała jakiś problem. Ale co mogło jej go przysporzyć? Czy to
możliwe, że chodziło o pojawienie się w Bath pana Cavanagha?
Istniał tylko jeden sposób, żeby się dowiedzieć.
- Doprawdy, kochanie, nie powinnaś się niepotrzebnie za
martwiać. W końcu masz już dwadzieścia trzy lata i nikt nie
może cię zmusić do małżeństwa z mężczyzną, którego nie ko
chasz - oznajmiła stanowczo lady Penrose, chcąc pocieszyć
chrześnicę.
- Nikt poza moim dziadkiem. Nie rozstaliśmy się w najlep
szej atmosferze - nie bez żalu wyjawiła Abbie. - Zasugerował,
że nie zawaha się mnie wydziedziczyć, jeśli sprzeciwię się jego
woli i nie poślubię Barta.
Lady Penrose próbowała wytłumaczyć sobie to, czego
się dowiedziała. Czuła, że zalewa ją fala sprzecznych uczuć.
Pułkownik Graham, którego spotkała zaledwie dwa razy
w życiu, był w jej wyobrażeniu nieczułym draniem, nie
zważającym na potrzeby i uczucia własnej wnuczki. Tej
rosnącej niechęci towarzyszył zamiar pokrzyżowania pla
nów pułkownika oraz nieustające wyrzuty sumienia. Dla
czego nigdy nie zadała sobie trudu i nie odwiedziła swojej
chrześnicy, której matka była przecież jej najlepszą przy
jaciółką? Nie chciała się mieszać w wychowanie Abbie,
będąc głęboko przekonaną, że dziewczynka jest szczęśli
wa z dziadkiem. Najwyraźniej myliła się, a teraz nadszedł
właściwy moment, żeby się zrehabilitować i naprawić błę
dy z przeszłości.
Uprzednio należało się jednak dowiedzieć, dlaczego Ab
bie tak uparcie sprzeciwia się poślubieniu pana Cavanagha.
Na lady Penrose ten mężczyzna wywarł bardzo pozytywne
wrażenie.
- Pozwolisz na to, żeby groźby dziadka wpłynęły na twoją
decyzję? - zapytała delikatnie.
- Ależ skąd! - odpowiedziała Abbie z pełnym przekonaniem
i determinacją w głosie. - Wyjdę za mąż jedynie z własnej, nie
przymuszonej woli. Nie pozwolę tak sobą manipulować.
Będąc pod ogromnym wrażeniem stanowczości jej charak
teru, lady Penrose wyraziła całkowite poparcie i zaoferowała
chrześnicy natychmiastową pomoc. Szybko doczekała się od
powiedzi.
- Proszę pani, jeszcze zanim opuściłam Foxhunter Grange,
zdecydowałam, że nie powinnam tam wracać - wyznała Ab-
bie. - Gdyby dziadek się zmienił... Gdyby zrozumiał, że nie
chcę wychodzić za Barta... - Potrząsnęła z rezygnacją głową.
- Ale już ta jego intryga, żebym wyjechała do Bath w tym sa
mym czasie, co Bart, świadczy o jego uporze. On nigdy nie
zmieni zdania.
Lady Penrose chwyciła chrześnicę za rękę.
- Dziecko, czy byłaś tam aż tak nieszczęśliwa?
Abbie spojrzała na pulchne palce chrzestnej przykrywają
ce jej dłoń.
- Ostatnimi czasy moje życie nie było zbyt radosne - przy
znała z całkowitą szczerością.
- Zaczynam bardzo nie lubić tego twojego dziadka - sko
mentowała lady Penrose z nieprzystającymi damie złością
i niechęcią w głosie.
- Och nie. Proszę tak nie mówić - Abbie stanęła w obro
nie krewnego. - Musi mi pani uwierzyć, że dawniej rozumie
liśmy się bez słów.
Rozchmurzyła się, sięgnąwszy pamięcią do minionych,
szczęśliwych dni; oczami wyobraźni zobaczyła siebie i dziadka
sprzed lat.
- Spędzał ze mną bardzo dużo czasu. Nauczył mnie jeździć
konno, wędkować, a nawet posługiwać się bronią. Ten czas to
najpiękniejszy okres w moim życiu. Dopiero gdy odrzuciłam
oświadczyny Barta, stosunek dziadka do mnie uległ diame
tralnej zmianie. W pewnym stopniu jestem w stanie zrozu
mieć jego zachowanie - przyznała, zdradzając tym ogromną
dozę tolerancji. - Widzi pani, Bart to uosobienie cech, które
dziadek najbardziej ceni w mężczyźnie. Sam fakt, że jest wy
bitnym jeźdźcem i dzielnym żołnierzem, wystarczył, by po
stawił go na piedestale. Bart zaskarbił sobie jego szacunek
jeszcze na długo przed wstąpieniem do wojska. Dla niego ten
mężczyzna jest bez zarzutu.
- Ale ty, moja droga, wydajesz się być zgoła odmiennego
zdania - indagowała chrześnicę lady Penrose.
Abbie skinęła głową, wstała od stołu i szybkim krokiem
podeszła do okna.
- Zgadza się - odparła nieznoszącym sprzeciwu tonem.
Dla lady Penrose była to wskazówka, żeby zaprzestać dal
szych dociekań. Ostatecznie jednak nie zdołała się powstrzy
mać i zadała kolejne kłopotliwe pytanie.
- Powiedz, dziecko, czy między tobą a panem Cavanaghem
były jakieś oficjalne ustalenia co do ewentualnego ślubu?
- Na pewno nie z mojej strony - po dłuższej chwili odpo
wiedziała Abbie. - Choć nie zdziwiłoby mnie, gdyby dziadek
brał pod uwagę nasze żarty z czasów dzieciństwa.
- Nigdy nie lubiłaś pana Cavanagha? - dowiadywała się la
dy Penrose.
- Nie lubiłam? - powtórzyła za ciotką Abbie, lekko mar-
szcząc brwi. - Nie określiłabym moich uczuć w ten sposób.
Raczej drażniła mnie jego obecność. Kiedy Bart był w pobli
żu, dziadek poświęcał mi znacznie mniej uwagi, Duża różnica
wieku między nami sprawiała, że w zasadzie nie mieliśmy ze
sobą wiele wspólnego. Jak sama pani widzi, sugestia dziadka,
że ja i Bart powinniśmy się pobrać, była dla mnie prawdzi
wym zaskoczeniem.
- Wyobrażam sobie, co musiałaś czuć - szepnęła dama, za
stanawiając się, jaka była rzeczywista przyczyna odrzucenia
oświadczyn.
Tym razem jednak lady Penrose powściągnęła ciekawość
i postanowiła optymistycznie zakończyć rozmowę.
- Na szczęście to już jest za nami, a teraz liczy się jedynie
twoja przyszłość.
- Zdecydowanie tak - zgodziła się Abbie, przeganiając
resztki bolesnych wspomnień. - Byłabym wdzięczna, gdy
by pomogła mi pani znaleźć odpowiednią pracę, dopóki nie
skończę dwudziestu pięciu lat i nie uzyskam praw do spadku
po matce.
Lady Penrose w całkowitej ciszy obserwowała, jak chrześ-
nica spokojnie wraca do stołu.
- Nie żartuj, dziecko! - przemówiła wreszcie. - Rozumiem
czemu nie chcesz wracać do posiadłości dziadka i szanuję
twoją decyzję. Rozwiązanie twoich problemów jest na wy
ciągnięcie ręki. Zostaniesz ze mną w Bath.
-Ależ...
- Nic nie mów - przerwała jej lady Penrose, pokazując, jak
bardzo potrafi być uparta i zdecydowana. - Nie pozbawisz
mnie szansy naprawienia błędów przeszłości. Wykluczone -
dodała, kiedy Abbie chciała ponownie zaprotestować. - Już
podjęłam ostateczną decyzję. Cóż to będzie za przyjemność
uczynić z ciebie najpiękniejszą pannę w Bath!
Co prawda, Abbie nigdy nie podążała za nowinkami ze
świata mody, lecz nie śmiała zgłosić sprzeciwu, kiedy lady
Penrose zarządziła wizytę u znanej modniarki w celu odświe
żenia garderoby chrześnicy.
Madame Dupont vel Molly Blunt zdecydowała się otwo
rzyć salon mody w Bath, wierząc, że konkurencja będzie tu
znacznie mniejsza niż w Londynie. Nie pomyliła się, pracow
nia bardzo szybko zaczęła przynosić zyski. Wkrótce mada
me Dupont zasłynęła wśród mieszkanek Bath jako doskonała
modniarka i stylistka.
Lady Penrose była jedną z jej pierwszych klientek, ledwie
więc przestąpiła próg sklepu, madame od razu skupiła na niej
całą swoją uwagę, porzucając dotychczasowe zajęcia. Natych
miast też doceniła doskonałą figurę i urodę Abbie, której mia
ła wybrać suknię dzienną wraz z dodatkami.
Podczas gdy Abbie i jej matka chrzestna przeglądały pod
sunięte im przez madame Dupont ilustracje z najmodniejszy
mi strojami, krawcowe wnosiły ostatnie poprawki przy wy
branej sukni. Efekt był oszałamiający - Abbie opuściła salon,
po raz pierwszy w życiu czując, że wygląda bardzo elegancko
i modnie.
- Molly ma doskonały gust - zauważyła lady Penrose, pro
sząc woźnicę, by odwiózł je na Upper Camden Place, gdyż
stamtąd chciały iść na piechotę do pijalni wód. - Wyglądasz
doskonale w tym stroju. A ten kolor! - zachwycała się nie
przerwanie.
Abbie również była zadowolona z nowego wizerunku, choć
jej uwagi nie uszła wygórowana cena.
- Nie przejmuj się kosztami, moje drogie dziecko - uspo
koiła ją lady Penrose. - Ja przynajmniej nie zamierzam. Z dzi
ką satysfakcją prześlę wszystkie rachunki twojemu dziadkowi.
Żałuję tylko, że nie zobaczę jego miny, kiedy przyjdzie mu
płacić nie za jedną suknię, a całą nową garderobę. Stary skne-
ra dostanie za swoje!
Śmiejąc się ze swoich niecnych planów, Abbie i lady Pen
rose weszły do słynnej pijalni wód. Kilka par oczu spojrza
ło jednocześnie na nieznajomą piękność. Biły z nich zachwyt,
a w przypadku kobiet zazdrość. Zwłaszcza znajome, ciemno
brązowe oczy jednego z gości wyrażały podziw i zaintereso
wanie. W końcu i lady Penrose rozpoznała to spojrzenie, któ
re na wczorajszym przyjęciu było nieprzerwanie skierowane
w stronę jej ślicznej chrześnicy.
Abbie, podobnie jak poprzedniego wieczoru, początko
wo zignorowała obecność Barta. Dopiero kiedy skosztowała
słynnej wody, a goście wybuchnęli śmiechem, widząc grymas
obrzydzenia na jej urodziwej twarzy, zmuszona była odpowie
dzieć na jego zaczepki.
- Nie podejrzewałem pani o taką naiwność, żeby próbować
tego świństwa - powiedział, a jego twarz rozjaśniła się w cie
płym uśmiechu.
- Och, pan Cavanagh. Pojawia się pan w najmniej oczeki-
wanych miejscach - odcięła się z udawaną obojętnością, ma
jąc nadzieję ukryć zażenowanie wywołane nieoczekiwanym
spotkaniem. - Wydawało mi się, że woli pan szaloną jazdę na
przełaj niż salonowe ploteczki w domu zdrojowym.
- Ma pani całkowitą rację. Wolałbym być wszędzie, byle nie
tu - odparł z rozbrajającą szczerością. - Jak mus to mus.
Przyjrzawszy mu się, doszła do wniosku, że pan Cavanagh
prezentuje się bez zarzutu. Widać było, że bardziej ceni sobie
wygodę niż obowiązujący styl. Chociaż niektórzy zapewne
uznaliby, że jego fular jest zbyt skromny, kamizelka nazbyt pro
sta, a płaszcz za luźny, to nikt nie odważyłby się zaprzeczyć, że
Bartholomew Cavanagh to przystojny, zamożny dżentelmen o
wysportowanej sylwetce.
Cóż więc, na litość boską, przywiodło go do Bath, gdzie
czas upływał na przechadzkach, rozmowach i uroczystych ko
lacjach? Czy nie obawiał się, że zanudzi się tutaj na śmierć?
- Nie wydaje mi się, by przyczyny pańskiego pobytu w Bath
miały podłoże zdrowotne - zauważyła Abbie, odwracając
uwagę Barta od swojej kokieteryjnie zawiązanej pod brodą
wstążki. - Jakiż to diabeł przygnał pana w te strony, panie
Cavanagh?
Rzucił szybkie spojrzenie na drugi koniec sali i wyraźnie się
zafrasował.
- To moja nieznośna siostra stoi za moim wyjazdem do Bath.
Ojciec nalegał, żebym zajął się nią wraz z Eugenie, która jest zbyt
pobłażliwa i łagodna dla tej rozbrykanej, młodej damy.
- Ojej - wyraziła współczucie Abbie. - Siostra czasami by
wa nieznośna?
- Nie, jeżeli wie, czego się od niej wymaga - odparł z nie
skrywaną satysfakcją.
- Jakże groźnie i srogo to zabrzmiało! - Zerknęła na niego
spod długich, czarnych rzęs. - Bardzo się cieszę, że nie jest
pan moim bratem.
- Proszę mi wierzyć, ja cieszę się równie mocno, jeżeli nie
bardziej, z braku pokrewieństwa między nami - odparł szcze
rze i uśmiechnął się, wywołując rumieniec lekko zawstydzo
nej Abbie.
Na szczęście nie musiała odpowiadać, ponieważ niespo
dziewanie pojawiła się siostra Barta i oznajmiła, że przybył
Giles Fergusson z matką. Chcąc nie chcąc, Bart poszedł się
z nimi przywitać.
- Tak bardzo cieszę się z naszego spotkania, Abbie - powie
działa Kitty w ramach powitania. - Rozpaczliwie potrzebuję
pomocy, a nie wyobrażam sobie, żeby kto inny mógł mi jej
udzielić. Dobrze, że możemy porozmawiać na osobności.
Choć zatłoczony salon domu zdrojowego nie był idealnym
miejscem do poufnej rozmowy, wiedziona ciekawością Abbie
zgodziła się zaryzykować. Przeniosły się więc z Kitty w pobli
że okna, gdzie ruch był znacznie mniejszy.
- Jak mogę pomóc, panno Cavanagh? - zapytała Abbie, gdy
Kitty mierzyła ją wzrokiem od stóp do głów.
- Och, zostańmy przyjaciółkami. Nie lubię zbędnych for
malności, a ty? Mogę mówić do ciebie po imieniu? - zapro
ponowała Kitty z nadzieją w oczach i Abbie nie miała serca
odmówić. - Tak się cieszę, w innym razie niezręcznie byłoby
mi prosić cię o pomoc.
- Twoja propozycja bardzo mi schlebia - zapewniła Abbie.
- Jeśli trapi cię coś poważnego, nie lepiej byłoby porozmawiać
o tym z mamą albo bratem?
- Broń Boże! - Kitty przeraziła się na samą myśl o tym. -
Mama praktycznie wszystko konsultuje z Bartem, a przecież
to właśnie jego dotyczy mój problem.
Zanim Abbie zgodziła się pomóc, zażądała dokładnych wy
jaśnień, zwłaszcza jeżeli chodzi o jej rolę w całym przedsięwzię
ciu. Kitty odpowiedziała otwarcie:
- Chcę, żebyś pomogła mi znaleźć żonę dla Barta.
Pewna, że się przesłyszała, Abbie zaniemówiła z wrażenia.
Dopiero po dłuższej chwili wykrztusiła z trudem jedno słowo.
- Słucham?
Coś w jej tonie głosu musiało zaniepokoić Kitty. W obawie,
że straci w niej sprzymierzeńca, momentalnie przybrała minę
niewiniątka.
- Mogę na ciebie liczyć, prawda?
- Oczywiście, że nie - odparła Abbie, niewzruszona błagal
nym spojrzeniem Kitty. - Nie naraziłabym żadnej kobiety na
dożywotnie towarzystwo twojego brata.
Słowa zostały wypowiedziane i nic nie mogło już tego
zmienić. Wyrażały gniew i rozczarowanie, które gromadziło
się w Abbie przez lata. Po chwili ciszy Kitty zadała nieunik
nione pytanie.
- Nie lubisz mojego brata?
- Ależ oczywiście, że lubię - zapewniła Abigail, choć słowa
te zabrzmiały niezbyt wiarygodnie. Dodała więc pospiesznie:
- Jednak daleko nam do bycia bliskimi przyjaciółmi.
- Ale przecież znacie się od lat - zauważyła Kitty. - Wiem,
jak bardzo Bart cię szanuje.
Abbie starała się nie okazać zdumienia wywołanego tym
stwierdzeniem.
- Być może, lecz nie sądzę, żeby potrzebował mojej asysty
w tak delikatnej sprawie. Poza tym jestem pewna, że twój brat
sam potrafi wybrać sobie żonę.
- Już wybrał! - Kitty zaskoczyła ją tym wyznaniem. - Wy
daje mi się, że wpadł po uszy.
- W takim razie nie potrzebujesz mojej pomocy - odpar
ła Abbie, nie kryjąc dezaprobaty dla słownictwa, jakiego uży
ła Kitty.
- Przeciwnie. Chcę mieć pewność, że nie zaprzepaści tej
szansy. Wyjeżdżamy już w połowie lipca. Nie wiadomo, kie
dy Bart znowu ją spotka, a tymczasem ona może poznać ko
goś innego.
Abbie z niedowierzaniem zmarszczyła brwi.
- Jesteś pewna, że ta dziewczyna odwzajemnia uczucia two
jego brata? A tak na marginesie, kim jest ta nieszczęśnica, to
znaczy oblubienica twojego brata?
Kitty wpatrywała się w czubki swoich butów, milcząc, po
czym podniosła głowę i z zakłopotaniem spojrzała w kierunku
drzwi. Nagle otworzyła szeroko oczy, jakby doznała olśnienia.
- Spójrz! Właśnie weszła. A Bart do niej podszedł!
Abbie odwróciła głowę w chwili, gdy brat Kitty z namasz
czeniem pochylał się nad wąską dłonią nowo przybyłej damy.
- Chyba zostałyśmy sobie przedstawione na wczorajszym
przyjęciu.
- Bardzo możliwe, bo była na nim obecna - potwierdzi
ła Kitty. - Nazywa się Caroline Whitham. Przyszła ze swoim
bratem, Stephenem. Jest bardzo nieśmiała. Założę się, że właś
nie spłonęła rumieńcem, biedactwo.
Gdy Kitty odwróciła się, spostrzegła, że Abbie nadal obser
wuje obiekt westchnień Barta.
- Pomożesz mi, prawda? Tutaj nie możemy już dłużej roz
mawiać, ale gdybyśmy spotkały się w Ogrodach Sydney dziś
po południu, mogłybyśmy obmyślić błyskotliwy plan zbliże
nia ich do siebie. Słyszałam, jak panna Whitham wspominała,
że korzysta z uroków tego zacisznego miejsca każdego popo
łudnia, jeśli tylko pozwala na to pogoda. Byłaby to dobra oka
zja do nawiązania rozmowy. - Nie otrzymawszy odpowiedzi,
dodała: - Nawet nie wiesz, jak to jest mieć brata, któremu wy
daje się, że wszystko wie lepiej. Bardzo kocham Barta, jednak
bywa apodyktyczny, wiecznie mnie strofuje i poprawia. Jego
małżeństwo oznaczałoby koniec moich kłopotów. Byłby zbyt
zajęty żoną, żeby mną się interesować.
Abbie odwróciła się do okna i spojrzała w niebo.
- Małżeństwo Barta oznaczałoby także koniec moich prob
lemów - powiedzała cicho.
Rozdział trzeci
- Siostra Whithama to istny kwiatuszek - skomentował Gi
les Ferguson, podchodząc do Barta.
Ten skinął głową porozumiewawczo, jednocześnie obserwu
jąc młodego oficera, który tak dzielnie służył na półwyspie.
-Zazdroszczę temu Whithamowi. Z tego, co widzę, za
chowanie jego siostry jest bez zarzutu. Niestety - dodał, mar
szcząc czoło i z roztargnieniem spoglądając za okno - nie
można tego samego powiedzieć o Kitty.
Giles uśmiechnął się pobłażliwie.
- W pewnym stopniu przypomina mi moją młodszą siostrę.
Jest po prostu pełna życia i energii. Zobaczysz, że najdalej za
dwa lata się uspokoi.
Zapewnienia przyjaciela nie pocieszyły Barta.
- Obyś miał rację, ale wydaje mi się, że przed upływem tego
czasu jeszcze nieźle napsoci. - Znacząco uniósł brew. - Nie
mniej jednak nie mam absolutnie nic przeciwko przyjaźniom,
które tutaj zawarła.
Giles odnalazł wzrokiem siostrę Barta i towarzyszącą jej
uroczą młodą damę.
- Przypominam sobie, jak wspominałeś wczoraj wieczorem,
że znasz pannę Graham. Zresztą sam rozmawiałem z nią na
przyjęciu. Wydała mi się w takim samym stopniu piękna, co
rozważna. Jeżeli przyjechała do Bath, żeby zawrzeć obiecujące
znajomości, to nie sądzę, by miała z tym większe kłopoty.
Nie słysząc odpowiedzi, Giles odwrócił się w stronę przyja
ciela, by odkryć, że na jego twarzy pojawił się grymas.
- Widzę, że się ze mną nie zgadzasz.
- Nie o to chodzi - zapewnił Bart. - Po prostu cały czas
zastanawiam się, dlaczego ona nadal pozostaje niezamężna.
Może nie chce wychodzić za mąż. - Twarz Barta spochmur-
niała jeszcze bardziej. - A już z całą pewnością nie za mnie.
Giles nie krył zdumienia.
- Dobry Boże! Wydawało mi się, że wiem o tobie praktycz
nie wszystko, staruszku, ale nigdy bym nie pomyślał, że rwa
łeś się do żeniaczki.
- To mój ojciec chrzestny chciał tego małżeństwa. Dzięki
Bogu, Abbie była na tyle rozsądna, żeby mi odmówić. Byli
śmy o wiele za młodzi na podjęcie tak istotnej decyzji i za
warcie ślubu.
- A teraz? - Giles ponaglał Barta do dalszych zwierzeń.
- Teraz? Powiedzmy, że już się wyszumiałem i chciałbym
się ustatkować.
Giles zacisnął usta i cichutko zagwizdał.
- No, no! Zanosi się na zmiany!
Bart nie skomentował tej uwagi, wpatrzony w podążającą
w ich kierunku Kitty. Zaniepokoił go błysk satysfakcji, jaki
dostrzegł w jej psotnym spojrzeniu.
- Co znowu knujesz, siostrzyczko? - zapytał, kiedy Kitty
podeszła bliżej. - Już ja znam to twoje spojrzenie.
Kitty odpowiedziała bratu gniewną miną, po czym skupi
ła całą uwagę na Gilesie, swoim ulubieńcu jeszcze z czasów
dzieciństwa.
- Doprawdy nie rozumiem, dlaczego brat wiecznie posądza
mnie o niecne zamiary. Przecież nie mam siedmiu lat!
- A szkoda. Przynajmniej bym wiedział, jak z tobą postępo
wać - zauważył Bart, co dodatkowo rozzłościło jego siostrę.
- Założę się, że Giles nigdy nie był taki niemiły dla swoich
sióstr, jak ty jesteś dla mnie.
Bart powstrzymał się od dalszego droczenia z siostrą i,
przypomniawszy sobie o paru listach, które pragnął napisać
jeszcze przed kolacją, zaproponował powrót do domu. Zdzi
wiło go posłuszeństwo, jakie okazała Kitty. Przecież siostra
znacznie bardziej wolała brylować w towarzystwie, niż nudzić
się we własnym pokoju. Dlaczego decyzję o powrocie przyjęła
bez cienia sprzeciwu? Barta ogarnęło niejasne przeczucie, że
siostra ma w tym ukryty cel.
- Kitty, jesteś dziś w doskonałym humorze - powiedział,
gdy siostra zaczęła podśpiewywać w drodze do domu, wyna
jętego na czas pobytu w Bath.
- Podoba mi się tutaj - odrzekła. - Przyznaję, że marzyłam
o spędzeniu lata w Londynie, i byłam zła, kiedy kategorycz
nie odmówiłeś. Dochodzę jednak do wniosku, że w Bath jest
całkiem ciekawie. Udało mi się już poznać kilka intrygują
cych osób.
- Tak, zauważyłam, jak rozmawiałaś z panną Graham -
wtrąciła matka Kitty, która także zdecydowała się na powrót.
- To urocza młoda dama. Tak się zastanawiam... Bart, czy my
ślisz, że jest za późno, by zaprosić ją i lady Penrose na przy
jęcie, które wydajemy w przyszłym tygodniu? Ufam, że nie
miałbyś nic przeciwko temu.
- Eugenie, jakże mógłbym nie przystać na tak doskonały
pomysł - odparł lekko zniecierpliwionym głosem, po czym,
zauważając strapione oblicze macochy, natychmiast tego po
żałował.
Zwolnił nieco kroku, pozwalając matce i córce iść razem.
Zganił się w myślach za niepotrzebną opryskliwość. Irytowało
go jednak, że macocha pytała go o zdanie w każdej, nawet naj
bardziej błahej sprawie. Czuł też, że jego zachowanie w ostat
nich latach pozostawiało wiele do życzenia.
Śmierć ukochanej matki, do której doszło, gdy miał za
ledwie jedenaście lat, okazała się ciężkim przeżyciem. Z tru
dem doszedł do siebie. Kontakty z ojcem układały się dobrze
aż do momentu, gdy rodzic ni stąd, ni zowąd poślubił najstar
szą córkę pastora.
Narodziny Kitty nie poprawiły sytuacji ani na jotę; prze
ciwnie, stała się ona kolejną osobą, z którą Bart musiał rywa
lizować o miłość ojca. Spragniony uczucia i uwagi, nie wahał
się szukać ich u swojego ojca chrzestnego, który chętnie speł
niał wszelkie jego zachcianki.
Nie da się ukryć, że wyrósł na egoistycznego, młodego
mężczyznę, zainteresowanego jedynie zaspokajaniem włas
nych potrzeb. Po wyjeździe z Cambridge spędził wiele czasu
w Londynie, korzystając ze wszystkich rozrywek, jakie stoli-
ca miała do zaoferowania. Teraz już wiedział, że gdyby ojciec
chrzestny nie namówił go wtedy na wstąpienie do armii, hu
lanki niechybnie zrujnowałyby mu życie.
Z całą pewnością lata spędzone w armii zmieniły Barta
w wartościowego człowieka. Nigdy nie ośmieliłby się stwier
dzić, że jest bez skazy. W żadnym razie! Przynajmniej nauczył
się doceniać uczucia innych i należycie wywiązywać się z po
wierzonych mu zadań.
Raz jeszcze jego wzrok spoczął na starszej z idących przed
nim dam. Było już za późno, żeby naprawić stosunki z macochą.
Bóg jeden wie, ile wycierpiała ta kobieta, chcąc nawiązać między
nimi porozumienie. Czy zasługiwał na takie poświęcenie? Nie
chciał udawać przed samym sobą, że kiedykolwiek była mu bli
ska, ale nie zaszkodziłoby okazać, jak bardzo jest jej wdzięczny
za doskonałe prowadzenie domu i wieloletnią opiekę. Ostatnio
jej obecność nie przeszkadzała mu już tak jak kiedyś.
- Doprawdy, Eugenie, wprost nie mogę doczekać się tego
naszego przyjęcia - zapewnił macochę, gdy dotarli na miejsce.
- Byłbym niezmiernie rad, gdybyś zgodziła się zająć wszyst
kimi przygotowaniami. Jesteś doskonałą gospodynią i mam
pewność, że zaaranżowane przez ciebie przyjęcie odniesie
oszałamiający sukces.
Zostawiwszy w holu zaskoczoną i pękającą z dumy ma
cochę oraz jej równie zdziwioną córkę, Bart udał się do bi
blioteki, gdzie zamierzał odpisać na dostarczoną wcześniej
korespondencję. Był pogrążony w pracy, kiedy do pokoju nie
spodziewanie weszła Kitty.
Niepewnie podeszła do biurka.
- Bart, przepraszam, że przeszkadzam, ale czy mogłabym
cię prosić o pewną przysługę?
Nieśmiałość w zachowaniu siostry zaniepokoiła Barta.
- Zawsze możesz spróbować - odpowiedział.
-Więc... zastanawiałam się, oczywiście pod warunkiem,
że nie koliduje to z twoimi planami, czy nie wybrałbyś się ze
mną na spacer?
Prośba ta zapewne nie zdziwiłaby Barta, gdyby Kitty nie pa
trzyła mu prosto w oczy i tak nerwowo nie przestępowała z nogi
na nogę. Siostra najwyraźniej coś knuła.
- Skąd takie nagłe pragnienie przebywania w moim towa
rzystwie, ty mała kokietko? Dlaczego nie zwróciłaś się z tą
propozycją do matki?
- Och! Przecież wiesz, że mama nie przepada za długimi
spacerami, a późne popołudnia woli spędzać w domu. Dzień
jest piękny i pomyślałam, że moglibyśmy zobaczyć Ogrody
Sydney. Podobno to niezwykłe miejsce.
- Dobrze - uległ Bart, choć zdrowy rozsądek podpowiadał
mu co innego. - Jeżeli teraz zostawisz mnie na chwilę w spo
koju, będę ci towarzyszył.
Słysząc te słowa, Kitty spontanicznie uściskała i ucałowała
brata, po czym najwyraźniej bardzo z siebie zadowolona, wy
biegła z pokoju. Bart zmarszczył w zadumie czoło. Tak, defi
nitywnie coś knuła, stwierdził i pożałował, że tak łatwo przy
stał na jej pomysł.
Abbie była podobnego zdania, kiedy późnym popołudniem
znalazła się na terenie sławetnych ogrodów. Nigdy wcześniej nie
pomyślała, że małżeństwo Barta rozwiązałoby jej własne proble
my. Nadal była zła na dziadka, że nie szanuje jej uczuć i z preme
dytacją doprowadził do jej spotkania z Bartem. Kochała go jed
nak i z rozrzewnieniem wspominała czasy dzieciństwa, kiedy to
robił wszystko, by złagodzić ból po stracie rodziców.
Musiała przyznać, że gdyby tylko miała wybór, wolałaby
wrócić do Foxhunter Grange, niż pozostać w Bath. Obawia
ła się bowiem, że gdy pierwszy zachwyt tym miastem minie,
a nastawienie mieszkańców do niezamężnych dam da się jej
we znaki, zatęskni za wolnością i nieskrępowaniem, cechują
cymi życie na wsi.
Zastanawiała się, czy, wbrew własnym zasadom, powinna
mieszać się w cudze życie, żeby osiągnąć swój cel. Co prawda,
nie znała Barta zbyt dobrze, ale mimo to była pewna, że nie
życzyłby sobie, aby ktoś obcy sterował jego prywatnymi spra
wami. Czy mogłaby spokojnie żyć z myślą, że bez przyzwole
nia Barta pomogła Kitty zaaranżować jego ślub z panną Whit-
ham? Czy miała prawo skazywać nieszczęsną dziewczynę na
życie u boku tego brutala?
- No proszę, znów na siebie wpadliśmy. Cóż za niespo
dzianka, panno Graham.
Głęboki, znajomy głos wyrwał Abbie z zadumy. Gdyby tyl
ko wcześniej zauważyła tę parę, na pewno zdołałaby uniknąć
spotkania. Teraz jednak mogła jedynie udawać przyjemnie
zaskoczoną.
- W istocie, to niezwykły zbieg okoliczności - odparła
z całkowitą szczerością, nie spodziewając się, że Kitty przy
będzie wraz z bratem. - Oczywiście wiedziałam o pańskim
zamiłowaniu do sportów na wolnym powietrzu, ale nie mia
łam pojęcia, że przechadzki po romantycznych ogrodach też
do nich należą.
Posłał jej wyzywające spojrzenie.
- Ależ, panno Graham, musi pani pamiętać, że nie zna mnie
pani dobrze... jeszcze nie. Aczkolwiek można temu łatwo zara
dzić. Eugenie zapewne już wysłała pani oraz lady Penrose spóź
nione zaproszenie na wydawane przez nas przyjęcie. Mam cichą
nadzieję, że zaszczycą nas panie swoją obecnością.
- Och, proszę cię, powiedz, że przyjdziesz! - wtrąciła Kit
ty, kiedy Abbie wahała się z odpowiedzią. - Jestem pewna, że
będziesz się wyśmienicie bawiła.
- Również jestem tego pewna - zgodziła się Abbie. - Jed
nak nie mogę przyjąć zaproszenia bez uprzedniej rozmowy
z lady Penrose. Możliwe, że ma już inne plany na przyszły ty
dzień.
- Oczywiście rozumiem, że nie może pani od razu przystać
na tę propozycję, panno Graham - zgodził się Bart, zanim jego
nadgorliwa siostra zdążyła wyrazić opinię w tej sprawie. - Przy
najmniej może pani nas uszczęśliwić swoim towarzystwem pod
czas dzisiejszego spaceru.
Abbie spojrzała na młodą służącą, z którą przybyła do Syd
ney Garden, i zastanowiła się, czy jej obecność nie mogłaby
posłużyć jako pretekst do odrzucenia tej, skądinąd zachęcają
cej, oferty. Przecież służąca powinna jak najszybciej powrócić
do domu, żeby wywiązać się z reszty swoich obowiązków...
Tymczasem Bart z niebywałą wnikliwością obserwował
Abbie, zupełnie jak gdyby czytał w jej myślach.
- Może być pani pewna, że wraz z siostrą bezpiecznie od
prowadzimy ją do posiadłości łady Penrose, asysta służącej
nie będzie więc już pani potrzebna.
Najwyraźniej chciał zmusić ją do pojedynku słownego,
a przecież nie mogła dać się sprowokować! Uprzejma obojęt
ność - oto postawa, jaką powinna przyjmować, ilekroć Bart
holomew Cavanagh pojawia się w okolicy. Dziś wyjątkowo
obecność Barta była jej na rękę. Przynajmniej Kitty nie od
waży się rozprawiać o intrygach, dotyczących ślubu Barta,
tym samym dając Abbie więcej czasu na decyzję co do swego
w nich udziału.
Wkrótce Abbie przekonała się, jak dalece nie doceniła po
mysłowości nowej przyjaciółki. Ledwie bowiem służąca zosta
ła odprawiona, Kitty natychmiast poruszyła temat ciekawego
spędzania czasu podczas pobytu w Bath.
- Myślę, że powinniśmy zorganizować piknik, co wy na to?
- zapytała niewinnie. - Moglibyśmy zaprosić kilku naszych zna
jomych. A ty, Abbie, też byś wzięła udział, prawda?
Abbie poczuła, że ma sucho w ustach, gdy dwie pary brą
zowych oczu równocześnie spojrzały w jej kierunku: jedna
z nich wyrażała usilne błaganie, natomiast druga niecne roz
bawienie.
- Ja... ja... naprawdę nie sądzę, żebym mogła...
- Kitty, być może panna Graham uważa, że liczy sobie zbyt
wiele wiosen jak na takie dziewczęce rozrywki - zasugero
wał Bart. Poirytowana Abbie przeszyła go lodowatym wzro
kiem, który poskromił nieco jego zbytnie rozbawienie i śmia
łość. - Z mojego doświadczenia wynika, że w pewnym wieku
kobiety zaczynają pogardzać rozrywkami na świeżym powie
trzu, oddając się znacznie nobliwszym zajęciom, jak na przy
kład haftowanie, czytanie czy robienie przetworów... Nic na
zbyt forsownego.
- Abbie nie jest aż tak stara, na miłość boską! - wykrzyknę
ła Kitty, szczerze oburzona.
- Oczywiście, że nie - zapewniła Abbie, zanim Bart zdo
łał złośliwie skomentować dwuznaczny komplement siostry.
- No cóż, piknik będzie stanowił dla mnie miłą odmianę od
haftowania czepków, którym zajmuję się ostatnimi czasy.
W przeciwieństwie do brata, który tłumił narastające roz
bawienie, Kitty wyglądała na zbulwersowaną.
- To ty już nosisz czepki, Abbie?
- Och, tylko po kolacji, kiedy czuję przemożną chęć, żeby
sobie odpocząć.
- Ależ Kitty, Abbie tylko się z tobą droczy - wtrącił Bart, po
stanawiając położyć kres przekomarzaniom. - Jeżeli napraw
dę myślisz poważnie o pikniku, powinnaś zadbać o wszelkie
wygody, oczywiście o ile zamierzasz zaprosić także matkę i la
dy Penrose. Osobiście uważam, że byłoby to wielce wskazane.
W istocie, panna Graham nie jest już może w wieku szkolnym,
ale nadal potrzebuje przyzwoitki.
Zdumiona faktem, że ten mężczyzna, nieprzestrzegający
zbyt wielu zasad, rozprawia o etykiecie, Abbie spojrzała na Bar
ta, żeby upewnić się co do szczerości jego wypowiedzi. Coś mu
siało zdradzić jej podejrzliwość, gdyż oczy Barta momentalnie
się zwęziły. W jednej chwili przykra scena z altany w ogrodzie
dziadka stanęła Abbie przed oczami. Nie będąc w stanie po-
wstrzymać narastającej fali gorąca, mogła mieć tylko nadzieję,
że nagły rumieniec da się wytłumaczyć wzmożonym wysiłkiem
fizycznym i parnym powietrzem.
Kitty była całkowicie nieświadoma rosnącego zażenowania
Abbie. Zatrzymała się nagle.
- Och, spójrz, Bart! - wykrzyknęła z zachwytem, jedno
cześnie odwracając uwagę od Abbie. - Przecież to nikt inny,
jak tylko pan Whitham z siostrą. Jak to miło, że znów ich dzi
siaj spotykamy! Pobiegnę przodem i zaproszę ich na nasz pik
nik, dobrze?
Nie czekając na odpowiedź, przyśpieszyła kroku, zostawiając
Abbie na pastwę Barta. Panna Graham, podziwiając zdolności
Kitty do improwizacji (któż by się zorientował, że zaskoczenie
było udawane!), jednocześnie analizowała swoje niekorzystne
położenie. Pech chciał, że została sama z mężczyzną, któremu
nie ufała pod żadnym względem.
- Panno Graham, proszę nie czuć się zobligowaną do
uczestniczenia w śmiałych pomysłach mojej siostry, jeśli nie
ma pani na to ochoty.
Zdumiona Abbie obserwowała surowy profil Barta. Czyż
by odkrył plany Kitty?
- Przepraszam, ale nie wiem, o czym pan mówi.
- Piknik, panno Graham. Absolutnie proszę się nie zmu
szać do uczestnictwa, chyba że naprawdę ma pani ochotę na
wypad na świeże powietrze.
Dał jej niepowtarzalną okazję do odrzucenia zaproszenia,
jednak Abbie nie miała na to najmniejszej ochoty. Wyciecz
ka na łono natury zapowiadała się bardzo obiecująco. Czemu
odmawiać sobie takiej przyjemności? W ostatnich latach do
świadczyła bardzo niewielu miłych rozrywek.
- Panie Cavanagh, dlaczego pan sądzi, że tak atrakcyjna
oferta spędzenia wolnego czasu jest mi nie w smak? Muszę
przyznać, że jestem nią zachwycona.
Cień wątpliwości ostatecznie zniknął z posępnego oblicza
Barta, a ostre rysy twarzy złagodził ciepły uśmiech.
- Nawet pani nie wie, jak jestem rad to słyszeć. Będziemy
musieli trzymać się na baczności, żebyśmy, jako osoby w po
deszłym wieku, nie zrobili z pikniku ponurej stypy.
Ku swemu zdziwieniu, Abbie wyraźnie czerpała przyjem
ność z rozmowy.
- W takim razie odegram swoją rolę do końca i przywdzieję
jeden z moich uroczych czepków.
- Proszę mi tego nie robić - szepnął jej do ucha, kiedy roz
bawieni i uśmiechnięci dotarli do ławki, gdzie Kitty zagady
wała już nieśmiałą młodą kobietę, którą tak pragnęła nazy
wać bratową.
Abbie stwierdziła, że marzenie Kitty ma szansę się ziścić,
gdyż zaledwie wymieniono pierwsze powitania, pan Whit-
ham gorliwie zadeklarował chęć uczestnictwa w pikniku. Na
tychmiast też ustalono, że wycieczka odbędzie się za dwa dni,
a o miejscu zadecyduje się później.
- Bart, czy zgodziłbyś się, żebym wróciła do domu z panną
Caroline i jej bratem? - zapytała Kitty. - Idą w tym samym kie
runku, nie narażam ich więc na niewygody. A skoro mieszkają
w Bath i doskonale znają okolice, to mogliby pomóc nam w wy
borze miejsca na piknik.
Whithamowie wyglądali na zadowolonych z propozycji i Bart
się nie sprzeciwił. Abbie natomiast zmarkotniała nieco na myśl
o powrocie do domu w towarzystwie Barta.
Jej obawy okazały się bezpodstawne. Kiedy dotarli do Up
per Camden Place, Abbie była w znakomitym humorze. Co
prawda, gardziła brakiem dobrych manier i zasad u Barta, lecz
jednocześnie doceniała jego inteligencję, oczytanie i wiedzę
ogólną. Niezaprzeczalnie pan Bartholomew Cavanagh był wy
śmienitym kompanem zarówno w rozmowie, jak i wędrówce.
- Może zechciałby pan wstąpić na chwilę i odpocząć? - zde
cydowała się zapytać Abbie po długim namyśle. Miała pewne
obiekcje, czy powinna zapraszać Barta do środka, lecz wro
dzona grzeczność skłoniła ją do uczynienia takiej propozycji.
Być może to śmiałe pytanie podyktowane było przeczuciem,
że popijanie herbatki w saloniku nie należy do jego ulubionych
sposobów spędzania wolnego czasu i dlatego też Bart nie skorzy
sta z zaproszenia. Jakże była zdumiona, kiedy ochoczo przystał
na jej propozycję, twierdząc, że będzie to wyśmienita okazja, aby
osobiście zaprosić lady Penrose na zbliżające się przyjęcie.
Chwilowo jednak musiał odłożyć rozmowę o przyjęciu na
później, gdyż w saloniku zastali lady Penrose pochłoniętą po
ważną rozmową ze swoim masztalerzem. Najwyraźniej nie
w głowie jej były bale.
- Och, moja droga, jak dobrze, że już wróciłaś - powiedzia
ła lady Penrose z wielką ulgą. - Stało się coś strasz... - Urwa
ła w połowie zdania na widok Barta. - O, widzę, że zaprosiłaś
pana Cavanagha. Jak miło!
- Cóż tak panią zmartwiło? - pośpieszyła z pytaniem Ab-
bie, kiedy tylko jej matka chrzestna powitała nieoczekiwane
go gościa.
- Och, to tragiczne! - zawołała natychmiast lady Penrose,
nie kryjąc zdenerwowania. - Jeden z pomocników stajennego
został ranny! Jenkins właśnie mnie o tym powiadomił. Dla
czego musiał złamać nogę właśnie teraz, na litość boską!
- Z całą pewnością nie zrobił tego celowo - zasugerowa
ła delikatnie Abbie, zwracając się w stronę stajennego. - Czy
wezwano medyka?
- Tak jest, panienko - odparł Jenkins. - Nie żeby była po
trzeba, bo ten chłopak, co tam był, już wcześniej mu pomógł.
Doktor powiedział, że sam by tej nogi lepiej nie nastawił.
- Och, doprawdy, Jenkins, spróbuj wyrażać się nieco jaś
niej - wtrąciła lady Penrose, patrząc na zdziwioną minę Abbie.
- W przeciwnym razie moja córka chrzestna nic nie zrozumie.
- To było tak, panienko - zaczął opowieść Jenkins, a trzy
pary oczu równocześnie zwróciły się w jego kierunku. -
Wczesnym rankiem posłałem tego młokosa Jema do kowa
la, żeby podkuł konia. Zamiast czekać na miejscu, wyszedł na
ulicę. Teraz zarzeka się, że ktoś go popchnął, ale ja tam uwa
żam, że sam wpakował się pod nadjeżdżający wóz. Przecie on
cały czas buja w obłokach i nie patrzy, gdzie lezie, No i wte
dy ten chłopak, co był u kowala i szukał pracy, wyszedł przed
kuźnię, żeby zobaczyć, co się stało. Wciągnął Jema do kowala
i tam mu nastawił nogę. I po kłopocie. A potem to już tylko
kowal przywiózł tu Jema swoim wozem. Ten, co Jema urato
wał, też przyjechał, bo roboty szuka, a ja mu powiedziałem, że
może będzie mógł zająć się koniem panienki.
Jenkins przerwał na chwilę sprawozdanie i rzucił błagal
ne spojrzenie w stronę pana Cavanagha, jakby oczekiwał od
niego wsparcia.
- Ja sam przecie wszystkiemu nie podołam. A z tego co widzę,
chłopak zna się na rzeczy. Ale... nie ja tu rządzę, nie mnie decy
dować, kogo przyjąć. Zwłaszcza że to obcy.
- Teraz już rozumiesz, dlaczego jestem roztrzęsiona, Abbie
- oznajmiła drżącym głosem lady Penrose, kiedy masztalerz
zakończył relację.
Jednak Abbie, kompletnie zdezorientowana, potrząsnęła
przecząco głową.
- Moja miła, ja kompletnie nie znam się na zatrudnianiu sta
jennych - wyjaśniła jej matka chrzestna. - Zawsze zajmował się
tym mój drogi mąż. Ja odpowiadałam za dom. A przecież Jen
kins ma rację. Potrzebny jest nam ktoś do pomocy w stajni. Jen
kins nie może równocześnie wozić mnie i pilnować ciebie pod
czas konnych przejażdżek.
- Ależ mną proszę się nie przejmować - zapewniła ją Abbie.
- Nie przyjechałam do Bath, żeby jeździć konno.
- Och, ale musisz, kochanie! - stanowczo orzekła lady Pen
rose. - Jak tylko dowiedziałam się o twoim przyjeździe, na
tychmiast poprosiłam Jenkinsa, by wynajął dla ciebie odpo
wiedniego wierzchowca, a twój nowy strój jeździecki zostanie
dostarczony lada dzień. Wiem, że przepadasz za konnymi
przejażdżkami, i nie zamierzam odbierać ci tej przyjemności,
zwłaszcza jeśli planujesz tu zostać na stałe.
Ledwie padły te słowa, Abbie poczuła na sobie pytające
spojrzenie Barta, lecz odważyła się nań popatrzeć dopiero
wtedy, gdy przemówił.
- Czy mogę służyć pomocą, lady Penrose? - zapytał ostroż
nie. - Ja, w przeciwieństwie do pani, nie mam trudności z an
gażowaniem stajennych, ale uważam, że panna Graham także
powinna być obecna podczas tej rozmowy, jako osoba bezpo
średnio zainteresowana.
-Panie Cavanagh, to bardzo miło z pańskiej strony -
stwierdziła lady Penrose, wyraźnie zachwycona ofertą pomo
cy. - Myślę, że najlepiej będzie przeprowadzić rozmowę w sa
lonie na dole, a potem zapraszam na posiłek.
Abbie nie spodziewała się, że jej plany zamieszkania
na stałe w Bath tak szybko wyjdą na jaw. Była natomiast
pewna, że wieść ta zaskoczyła, a może nawet zaszokowała
Barta, który jednak nie nawiązał do rozmowy nawet wte
dy, gdy znaleźli się sami we wskazanym przez lady Penrose
salonie. Bart stanął przy oknie, wyjrzał na ulicę i oznajmił,
że pobyt w Bath sprawia mu znacznie więcej przyjemności,
niż przypuszczał.
Abbie nie zdążyła się zastanowić, co Cavanagh miał na my
śli, mówiąc te słowa, ponieważ w holu rozległ się odgłos kro
ków i chwilę potem w drzwiach stanęła wysoka postać.
Nie było wielkiej różnicy we wzroście i budowie ciała pomię
dzy obcym a Bartem, który natychmiast odszedł od okna i sta
nął przy odrobinę zagubionej Abbie. Na tym jednak kończyły się
podobieństwa między mężczyznami. Przybysz był dużo młod
szy, nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia lat. Blond czupryna
opadała niedbale na opalone czoło i jasnobłękitne oczy, którymi
młodzian uważnie rozglądał się po pokoju.
- Nie stój jak kołek, kawalerze! Wejdź i zamknij za sobą drzwi.
Polecenie Barta wywołało pożądany efekt. Przyzwyczajony
do wykonywania rozkazów, młodzieniec natychmiast wszedł
do salonu, nerwowo ściskając w spracowanych dłoniach sta
rą czapkę.
- Rozumiem, że szukasz pracy?
-Tak jest, sir.
- Po twoim akcencie poznaję, że nie jesteś z tych stron -
powiedział Bart, zupełnie jakby wyrażał głośno opinię Abbie
o chłopaku.
- Urodziłem się i wychowałem w Yorkshire, niedaleko Kexby.
- Kexby? - powtórzyła za nim Abbie. - Cóż za zbieg oko
liczności! Mieszka tam mój krewny, sir Montague Graham.
- Niech Bóg panienkę błogosławi! - Twarz nieznajomego
rozjaśniła się w szczerym uśmiechu. - To znaczy, że urodzi
łem się na waszej ziemi. Mój ojciec pracował na terenie po
siadłości Grahamów aż do samej śmierci.
- I ty też pracowałeś dla pana Grahama? - zapytała.
- Nie, panienko. Odkąd skończyłem osiem lat, pracowałem
dla państwa bliskiego sąsiada, pana Remingtona.
- Dlaczego więc opuściłeś Remingtonów i szukasz pracy
w tej okolicy? - zapytał Bart, któremu takie postępowanie wy
dało się dziwne. Z jego doświadczenia wynikało, że wieśniacy
rzadko opuszczają rodzinne strony.
- Sir, pan Remington już od dawna choruje. Nie ma dzieci.
Kiedy umrze, sprzedadzą cały jego majątek. On był dla mnie
zawsze bardzo dobry i sprawiedliwy i powiedział mi bez ogró
dek, że nie wiadomo, czy nowy właściciel da mi pracę.
- No tak, teraz rozumiem. - Bart poprosił, by chłopak się
przedstawił.
- Arkwright, sir. Josh Arkwright.
- A co cię przywiodło do Bath, Josh? - dopytywała się Abi
gail, czując, że już polubiła tego chłopca, i chętnie widziałaby
go w roli swego stajennego.
- Pan Remington miał ulubioną klacz i chciał, żebym oddał
ją w dobre ręce. Kazał mi ją zaprowadzić do swojego starego
przyjaciela, który mieszka parę mil na południe stąd.
- Jak on się nazywa? - zapytał Bart.
- Pan Diggory, sir. Mój pan napisał do niego, prosząc o pra
cę dla mnie. Niestety, pan Diggory nie mógł mi pomóc. Nie
stać go na nowego pracownika. Poradził mi, żebym szukał
szczęścia w większych miastach, takich jak Bristol czy Bath,
jeśli nie chcę wracać do Yorkshire.
- A masz jakiś powód, żeby tam nie wracać? - zaciekawił
się Bart.
Josh wzruszył ramionami.
- Nic już tam mnie nie trzyma, sir. Cała moja rodzina wy
marła, poza siostrą, co wyszła za młynarza i mieszka w Ha-
lifaksie. A z tego co wiem, to i pan Remington może już nie
żyje. Zapłacił mi za miesiąc z góry i dał jeszcze na powrót,
gdyby mi się odwidziało. Już nie chcę tam wracać, skoro mo
gę znaleźć pracę tutaj.
- Musisz jednak wiedzieć, że ta posada ma charakter tym
czasowy - ostrzegł Bart.
- Rozumiem, sir, ale przynajmniej będę miał czas rozejrzeć
się za stałą robotą.
Skinieniem głowy Bart przyjął te słowa do wiadomości.
Zapytał jeszcze, czy Josh zachował list od byłego pracodaw
cy do pana Diggory'ego, lecz otrzymał przeczącą odpowiedź.
Abbie jednak nie przeszkadzało, że chłopak nie ma referencji,
ponieważ już wcześniej podjęła decyzję o jego zatrudnieniu.
Poleciła mu więc, aby natychmiast udał się do stajni i zajął
swoimi obowiązkami.
- Mam nadzieję, że nie pożałuje pani tego wielkoduszne
go gestu - powiedział Bart, gdy uradowany Josh zniknął za
drzwiami.
- Czemu miałabym żałować? Przecież wyjaśnił, dlaczego
potrzebuje pracy. Jest szczery i otwarty. Polubiłam go i uwa
żam, że zasługuje na szansę.
- Czasami dobre serce nie popłaca. Pozory często mylą. Lu
dzie nie zawsze są tacy, jakimi się wydają na pierwszy rzut
oka.
- Proszę mi wierzyć, panie Cavanagh, nie jestem taka na
iwna, jak pan podejrzewa. Mam świadomość, że nierzadko
miła powierzchowność skrywa złe intencje i haniebne czyny
- odpowiedziała, kierując się do drzwi. Przed wyjściem zdą
żyła jeszcze dostrzec cień podejrzliwości w jego ciemnobrą
zowych oczach.
Rozdział czwarty
W dniu pikniku od samego rana Abbie z mieszanymi uczu
ciami popatrywała na nieskazitelnie czyste czerwcowe niebo.
Cieszyła ją planowana wyprawa poza miasto i możliwość po
znania okolicy w ten piękny późnowiosenny dzień; z drugiej
jednak strony wolałaby nie być skazaną na spędzenie kilku
godzin w towarzystwie mężczyzny, którego już dawno zaszu
fladkowała jako uwodziciela, a który ostatnio zdecydowanie
zbyt często pojawiał się w jej myślach.
Była niezmiernie wdzięczna Bartowi za pomoc okazaną
w czasie rozmowy z Joshem, a w dodatku musiała przyznać, że
zachował się wtedy niezwykle taktownie, ani przez chwilę nie
próbując wpłynąć na jej decyzję. Czy jednak mogła uznać to za
wystarczający powód, by zmienić zdanie na jego temat? Zacząć
się zastanawiać, czy aby wcześniej nie osądziła go zbyt surowo?
Dobrze wiedziała, do jakich podłości jest zdolny. W końcu była
przecież naocznym świadkiem jego niecnych postępków.
Nadeszła pokojówka matki chrzestnej. Ponieważ rano
usługiwała zazwyczaj młoda służąca, Abbie zapytała, czy nic
się nie stało.
- Wszystko jest w jak najlepszym porządku - zapewniła ją
Felcham. - Po prostu pomyślałam, że sama przyjdę do pa
nienki, jako że już usłużyłam swojej pani.
Abbie nie potrafiła ukryć zdziwienia.
- Chcesz mi powiedzieć, że matka chrzestna jest na nogach?
- Owszem, je śniadanie na dole. Jest podekscytowana jak
mała dziewczynka. Ma panienka na nią zbawienny wpływ,
bez dwóch zdań! Od panienki przyjazdu wstaje wcześnie, że
by towarzyszyć panience przy śniadaniu. Zauważyłam też, że
ostatnio woli spacerować, niż zamawiać powóz. A dzisiaj wy
biera się na piknik.
- Sama byłam zaskoczona, kiedy przyjęła zaproszenie pana
Cavanagha - przyznała Abbie, przypominając sobie badawczy
wzrok matki chrzestnej, gdy padła propozycja wybrania się na
piknik. - Przyjęła również zaproszenie na przyjęcie.
- Tak między panienką a mną - rzekła Felcham, stawia
jąc dzban na stoliku - moja pani ma słabość do stanowczych
mężczyzn. A pan Cavanagh wydaje mi się człowiekiem, który
mocno stąpa po ziemi i wie, czego chce.
- Z pewnością nie jest ciamajdą - przyznała niechętnie Ab
bie. - Poza tym tak się złożyło, że był w pobliżu, kiedy moja
chrzestna potrzebowała wsparcia ze strony mężczyzny.
Felcham cmoknęła ze zniecierpliwieniem.
- Nie wiem, dlaczego Jenkins sam nie załatwił tej sprawy,
zamiast przychodzić do domu i zawracać głowę pani. Powi
nien dobrze wiedzieć, że pani nie będzie miała nic przeciwko
temu, żeby ktoś mu pomagał, dopóki młody Jem nie wróci do
zdrowia. Chociaż uważam - dodała, sięgając do szafy po no
wą suknię z muślinu i spencer w bordowe pasy - że to szko
da, iż Josh nie został zatrudniony na stałe. - Delikatnie ułoży
ła ubranie na łóżku. - Wydaje mi się, że to miły chłopak; jest
uprzejmy i nie boi się pracy. A poza tym ma więcej w głowie
niż Jenkins i Jem razem wzięci.
- Wstrzymam się z wydaniem opinii do czasu, gdy zoba
czę, jak radzi sobie z powozem mojej chrzestnej. Słyszałam,
że Jenkins zadecydował, że to Josh zawiezie nas na piknik -
orzekła Abbie, rozpoczynając toaletę.
Doświadczona Felcham dużo szybciej wykonywała posługi
niż młoda dziewczyna, która zazwyczaj pomagała Abbie ubie
rać się i układać fryzurę. W rezultacie już po niedługim czasie
Abbie zeszła na dół, by zastać chrzestną w doskonałym humo
rze, przeglądającą poranną gazetę.
- Dzień dobry, kochanie. Pewnie cieszysz się na dzisiej
szą wyprawę? - odezwała się żywo lady Penrose, nie unosząc
wzroku znad gazety. - Wielkie nieba! Ten mężczyzna musiał
chyba oszaleć, żeby brać sobie taką lafiryndę za żonę!
Abbie, która zdążyła się już przyzwyczaić do tego, że lady
Penrose lubi myśleć na głos, nie była zdziwiona tym stwier
dzeniem.
- Znów studiuje pani kącik plotek o paniach i panach? - zapy
tała. - Jakiż to smakowity kąsek przykuł tym razem uwagę?
- Lord Soames, ten stary osioł, oświadczył się wdowie
Fitzpatrick! Jest od niego o połowę młodsza, a przy tym nie
zwykle płocha.
Nóż, który Abbie trzymała w ręku, wypadł jej z palców i ze
szczękiem wylądował na talerzu, co oczywiście nie uszło uwa
gi matki chrzestnej.
- Moja droga! Jak ty pobladłaś! Nie czujesz się dobrze?
Z trudem odzyskując panowanie nad sobą, Abbie zmusiła
się do uśmiechu.
- Nic mi nie jest. - Zorientowawszy się, że nie udało jej
się przekonać lady Penrose, nie była wcale tym zaskoczona.
Nie umiała udawać ani zatajać swych prawdziwych uczuć. -
Tak się złożyło, że znam tę damę. - Uznała, że roztropnie bę
dzie się przyznać. - Fitzpatrickowie są najbliższymi sąsiada
mi dziadka.
- Ach, oczywiście. Zapomniałam, że ten majątek znajduje
się w Leicestershire. Powinnaś w takim razie wiedzieć, że sir
Oswald Fitzpatrick zmarł niewiele ponad rok temu. - Lady
Penrose wzruszyła ramionami. - Mimo wszystko jej zacho
wanie nie powinno nikogo dziwić. Zawsze była latawicą. Led
wie skończyła osiemnaście lat, wyszła za Oswalda Fitzpatricka,
który z powodzeniem mógłby być jej ojcem. Jego syn z pierw
szego małżeństwa był zaledwie o rok młodszy od Sophii. Wy
raźnie upodobała sobie starych ramoli na mężów; z kolei jej
bardzo liczni kochankowie są najczęściej dużo od niej młod
si. Jeśli w plotkach jest trochę prawdy, nawet w czasie trwania
małżeństwa miała całe mnóstwo adoratorów.
Abbie nie słuchała chrzestnej zbyt uważnie, gdyż oczami
wyobraźni ujrzała sceny, które wolałaby raz na zawsze wyma
zać z pamięci. W jej głowie roiło się od wspomnień o dniu,
który zmienił jej życie. Niestety, aż za dobrze zapamiętała nie-
szczęsną przechadzkę do altany i nieoczekiwane oświadczy
ny, które nastąpiły zaledwie kilka godzin później. Nawet te
raz, po tylu latach, żywe było upokorzenie i niesmak, jakie
poczuła, gdy Bart jej się oświadczył, czyniąc zadość woli swe
go chrzestnego ojca, który marzył o tym małżeństwie. Przy
pomniała sobie, jak się wzdrygnęła, gdy postąpił w jej stronę
z wyciągniętymi rękami, jak wybiegła z pokoju w stanie bli
skim histerii, krzycząc, że Bartholomew Cavanagh jest ostat
nim mężczyzną, którego mogłaby poślubić.
- Wybacz mi, moja droga. - Spóźnione wyrazy skruchy la
dy Penrose szczęśliwie przywróciły Abbie do rzeczywistości.
- Nie powinnam była poruszać tych tematów w twojej obec
ności - dodała, mylnie uznając że to ona ponosi odpowie
dzialność za szkarłatny rumieniec na policzkach chrześnicy.
- Nie jestem dzieckiem - stwierdziła Abbie, której udało się
opanować gniew, niezmiennie ogarniający ją na wspomnienie
owego dnia. - Proszę mi wierzyć, nie jestem zaskoczona wia
domościami na temat fatalnej reputacji Sophii Fitzpatrick.
- Nie może być inaczej, skoro była twoją sąsiadką - podsu
mowała lady Penrose. - Miała całą armię kochanków. Oczy
wiście nie zamierzam obwiniać tych dżentelmenów. Trudno
zaprzeczyć, że Sophia Fitzpatrick jest bardzo atrakcyjna. Nie
wielu mężczyzn oparłoby się pokusie sięgnięcia po zakazany
owoc tak chętnie i wdzięcznie podany.
Abbie nie udało się powstrzymać pogardliwego uśmieszku.
- Ma pani rację. Między innymi dlatego sądzę, że najlepiej
będzie, jeśli nigdy nie wyjdę za mąż. Nie potrafiłabym znieść,
gdyby mąż pachniał perfumami innej kobiety.
Lady Penrose lekceważąco machnęła ręką.
- Nie musisz się tego tak bardzo obawiać, moja droga. Nie
twierdzę wprawdzie, że nie słyszałam o mężczyznach, którzy na
wet po ślubie szukają atrakcji gdzie indziej, jednak bardzo wielu
dochowuje wierności żonom, rozumiejąc, że decyzja o małżeń
stwie pociąga za sobą konieczność zapomnienia o szaleństwach,
na które pozwalali sobie w kawalerskim stanie.
Lady Penrose dostrzegła gniewny błysk we fiołkowych
oczach chrześniaczki, jednak Abbie nie odezwała się ani sło
wem. Lady Penrose postanowiła więc zmienić temat i powia
domiła Abbie, że Giles Fergusson i jego matka również przy
jęli zaproszenie na piknik.
- Zapowiada się miłe spotkanie, nie sądzisz? - dodała, lecz
i ta uwaga nie doczekała się odpowiedzi.
I tak już ogarnięta poważnymi wątpliwościami co do za
sadności spędzenia kilku godzin w towarzystwie chrześniaka
dziadka, Abbie, na swoje nieszczęście, została zmuszona do
przypomnienia sobie mało chwalebnego czynu Barta, który
doprowadził do ochłodzenia jej stosunków z dziadkiem.
Tak więc później tego ranka, gdy po wyjściu z domu zoba
czyła lekką dwukółkę Barta, zatrzymującą się tuż obok powo
zu lady Penrose, zdołała jedynie chłodno odwzajemnić weso
łe pozdrowienie.
Nie była jednak tak powściągliwa, witając się z jego towa
rzyszką, która szybko zeskoczyła na ziemię, ożywiona jak ma
ła dziewczynka.
- Giles zaraz tu przyjedzie ze swoją mamą - powiedziała
Kitty do lady Penrose, która wyszła z domu za Abbie. - To
bardzo uprzejme z pani strony, że zaproponowała jej pani
miejsce w swoim powozie. Pani Whitham dała się namówić
na uczestnictwo w pikniku i nasza mama pojedzie z nią. Nie
bylibyśmy w stanie zapewnić komuś miejsca w naszym powo
zie; mamy mnóstwo koszyków z jedzeniem.
- W naszym powozie również będzie ciasno - powiedzia
ła bez namysłu Abbie. - Matka chrzestna zadbała o dodatko
wy prowiant.
- Piknik bez szampana i różnych smakołyków, które zadowo
lą każde podniebienie, to nie piknik - oznajmiła lady Penrose.
- Jestem pewna, że doskonale się pomieścimy.
Kitty z niedowierzaniem popatrzyła na Abbie.
- Czyżby zamierzały panie odbyć podróż w zakrytym po
wozie? Giles sam powozi faetonem. Znacznie przyjemniej bę
dzie jechać odkrytym powozem.
Abbie była zaskoczona taką możliwością, a prawdziwy szok
przeżyła po tym, jak Kitty dodała, że dotrzyma towarzystwa
panu Fergussonowi, zaś Abbie jest proszona o zajęcie miejsca
w powozie brata.
- Zapewne panna Graham wolałaby nie spędzać tak wiele
czasu w moim towarzystwie - usłyszały miły, męski głos.
Uniósłszy głowę, Abbie zobaczyła Barta, przyglądającego
się jej nadzwyczaj uważnie.
- Nie wiem, skąd taka myśl przyszła ci do głowy, Bart - po
wiedziała Kitty, zanim Abbie zdołała obmyślić wymówkę. -
Przecież znacie się od lat; jesteście starymi przyjaciółmi!
Abbie wzięła głęboki oddech, słysząc tak niestosowną uwa-
gę. Kitty szybko się oddaliła, by przywitać się z Gilesem i jego
matką, którzy właśnie nadjechali.
- Ciekawa jestem, na ile lat mnie ocenia - zauważyła Abbie.
Bart z trudem zachował powagę. Mimo że wdzięczny ka
pelusz z budką zasłaniał większą część twarzy panny Graham,
Cavanagh bez trudu wyobraził sobie grymas niezadowolenia,
wykrzywiający jej urocze rysy.
- Serdecznie przepraszam za zachowanie mojej bezmyślnej
siostry. Jestem pewien, że chciała jedynie dać do zrozumie
nia, że znamy się nie od dziś. Jakby nie było, miała rację, nie
uważa pani?
Odwracając głowę, ujrzał Kitty, zajmującą miejsce pani
Fergusson w faetonie Gilesa.
- Wygląda na to, że moja niesforna siostra dopięła swego.
Nie powiem, żebym był tym zaskoczony. Giles jest stanowczo
zbyt pobłażliwy.
Przeniósł wzrok na Abbie, prezentującą się tego dnia nie
zwykle korzystnie w bieli i kolorze wina. Stała teraz sama na
chodniku.
- Czy zechce pani być równie wielkoduszna i sprawi mi
przyjemność, zgadzając się na moje towarzystwo?
Zawahała się tylko na chwilę, po czym weszła na stopień
powozu, odtrącając wyciągniętą rękę Barta, który pośpieszył
jej z pomocą.
Uśmiechnąwszy się do siebie, Bart raz jeszcze spojrzał
przez ramię, by przekonać się, że pani Fergusson zajęła miej
sce w powozie lady Penrose, po czym dał znak do drogi, wy
ruszając na czele niewielkiego orszaku.
- Proszę mi powiedzieć, panno Graham - zwrócił się do
niej po paru minutach milczenia - czy nie odzywa się pani
ze względu na troskę o mnie? Jeśli tak, proszę się niczego nie
obawiać. Potrafię jednocześnie powozić i prowadzić konwer
sację. - Nie doczekawszy się odpowiedzi, dodał: - A może
pragnie pani obmyślić taktowną odpowiedź na pytanie, które
niedawno pani zadałem?
Prawdę mówiąc, Abbie z mizernym skutkiem starała się
nie zwracać uwagi na fakt, że Bart ociera się o jej spódnicę
swym muskularnym udem. Nie zamierzała jednak zignoro
wać ostatniej uwagi.
- Przykro mi, panie Cavanagh, ale nie przypominam sobie
żadnego pytania.
Sprawiała wrażenie tak szczerze zdziwionej, że Bart był
skłonny jej uwierzyć.
- W takim razie pozwoli pani, że odświeżę jej pamięć...
Pytałem, czy uważa pani, że jesteśmy przyjaciółmi.
Chociaż nie dała niczego po sobie poznać, wyczuł, że ze
sztywniała i wycofała się za barierę, którą odgradzała się od
niego od czasu ich pierwszego spotkania w Bath. Z pewnością
była niezmiernie czujna w jego obecności, chociaż nie miał
pojęcia, dlaczego tak się dzieje. Nie przypominał sobie, by
w czymkolwiek jej uchybił. W młodości nie szukał zbyt usil
nie jej towarzystwa, na co obecnie miał coraz większą ochotę.
Jednak czy mogło to być powodem traktowania go z wynios
łością? Dlaczego tak rozpaczliwie starała się trzymać go na
dystans? Czy nie ufała przedstawicielom jego płci, czy też jej
obawy wiązały się tylko z jego osobą?
- Nie mogłabym z czystym sumieniem powiedzieć, że kie
dykolwiek uważałam pana za przyjaciela; traktowałam pana
raczej jako jednego ze znajomych.
Ta odpowiedź nie zaskoczyła Barta, a jedynie wzmogła je
go determinację, by przełamać opór Abbie.
- Czy nie uważa jednak pani, że znamy się na tyle długo,
by zrezygnować z niepotrzebnych form, które narzuciła pani
przy pierwszym spotkaniu? Wydaje mi się, Abbie, że nie masz
nic przeciwko temu, by moja siostra zwracała się do ciebie po
imieniu, chociaż znacie się bardzo krótko.
Udało mu się dokonać wyłomu w murze, przynajmniej
w tej kwestii. Nieznaczne wygięcie warg w uśmiechu dowo
dziło, że Abbie przyznała mu rację. Wprawdzie odniósł jedy
nie bardzo niewielkie zwycięstwo, był jednak pewien, że uczy
nił krok we właściwym kierunku. Wyczuwał, że jest jeszcze za
wcześnie, by próbować pogłębić znajomość. Musiał przedtem
zdobyć zaufanie panny; w przeciwnym bowiem razie ta nie
mal namacalna bariera pomiędzy nimi umocni się i Abbie
wycofa się na bezpieczne pozycje.
Powstrzymał się więc od zadawania pytań, chociaż korciło
go, by dowiedzieć się, czego tak w nim nie lubi, z jakiego po
wodu mu nie ufa. Prowadził spokojną rozmowę, nie porusza
jąc żadnych drażliwych tematów.
Przed spotkaniem z Whithamami i macochą Barta w miej
scu wyznaczonym na piknik, gdy wyjechali już z miasta, Abbie
została obłaskawiona do tego stopnia, że nie wahała się wyra
żać opinii na podejmowane tematy. Jeszcze bardziej pociesza-
jacy był fakt, że nawiązała się między nimi nić porozumienia.
Choć Bart bałby się określić ich stosunki jako przyjazne, przy
najmniej udało mu się sprawić, że Abbie nie traktowała go już
z tak chłodną rezerwą.
Niemniej jednak, gdy rozłożono koce i przyniesiono z po
wozów koszyki z jedzeniem, Abbie natychmiast skierowała się
do matki chrzestnej.
- Muszę przyznać, że to niezwykle miłe miejsce - wyraziła
opinię lady Penrose, pijąc już drugi kieliszek szampana i rozko
szując się smakiem tarty owocowej. - Jestem bardzo zadowo
lona, że zdecydowałam się tu przyjechać... Jaki piękny dzień.
W takim miejscu człowieka ogarnia cudowny spokój.
Abbie, zapatrzona na łagodne trawiaste wzgórze upstrzone
niezliczonymi barwnymi plamami polnych kwiatów, wokół
którego wił się szemrzący strumyk, byłaby skłonna z przeko
naniem przyznać jej rację, gdyby nie przeczucia, dotyczące
prawdziwego celu wyprawy.
Nieznacznie odwracając głowę, popatrzyła na mężczyznę,
zaprzątającego jej myśli, który siedział w towarzystwie młod
szych uczestników pikniku.
Od chwili, gdy zostali sobie przedstawieni, Abbie darzy
ła wielką sympatią rodzinę Whithamów, a w szczególności
pannę Caroline Whitham, którą uważała za czarującą, choć
trochę zbyt nieśmiałą młodą osóbkę. Wątpiła jednak w to,
by dziewczyna mogła być odpowiednią żoną dla Bartholo
mew. Nie potrafiła oprzeć się wrażeniu, że ci dwoje do sie
bie nie pasują. Bart był silnym, dominującym mężczyzną,
który, jak pamiętała, lubił zawsze postawić na swoim. Bied-
na Caroline zapewne wkrótce poczuje się przytłoczona jego
osobowością.
Napomniała się w myślach, że to nie jej sprawa. Jeśli Bart
ma ochotę poślubić kobietę, która będzie mu posłuszna we
wszystkim, a Caroline najwyraźniej zapowiadała się na uległą
żonę, należało jedynie życzyć im szczęścia. Taki układ w mał
żeństwie zupełnie nie odpowiadałby Abbie. Ostatnie sześć
lat upłynęło jej na staraniach o wypracowanie zgodnej for
my współżycia z butnym, popędliwym dziadkiem. Bart i jej
opiekun zostali ulepieni z tej samej gliny. Najlepszym sposo
bem postępowania z nimi było odważne stawianie im czoła.
Uświadamiając to sobie, zerknęła na innego mężczyznę w ob
serwowanej grupce.
Nie znała zbyt dobrze Gilesa Fergussona, jednak, jak do
tej pory, zrobił na niej jak najlepsze wrażenie. Nie był piękny
jak Adonis, jednak nie brakowało mu wdzięku, a niezwykle
miły, naturalny sposób bycia z naddatkiem rekompensował
niedostatki urody. Poza tym wydawał się człowiekiem zwra
cającym uwagę na uczucia innych, czego nie mogłaby powie
dzieć o Barcie.
Bezwiednie przeniosła na niego wzrok. Z przerażeniem
zdała sobie sprawę, że przygląda jej się z rozbawieniem do
brze widocznym w ciemnobrązowych oczach. Uniósł brwi
i wstał.
Wydawało się jej, że zaraz do niej podejdzie, by spytać, dla
czego stał się przedmiotem jej zainteresowania. Na szczęście
nic takiego się nie stało. Spokojnym krokiem udał się w stro
nę powozów; podszedł do swej dwukółki, wyjął z niej jakaś
beczułkę i cztery cynowe kubki. Natychmiast zgromadzili się
wokół niego stajenni, którzy z wdzięcznością przyjęli piwny
poczęstunek. Tylko Josh trzymał się na uboczu, sprawiając
wrażenie bardziej zainteresowanego pięknymi gniadoszami
Barta.
- Widzę, że pan Cavanagh pomyślał o wszystkim! - zawo
łała z entuzjazmem lady Penrose, podążając za wzrokiem Ab-
bie. - Niewielu zatroszczyłoby się o to, żeby ich pracownicy
też mieli odrobinę radości w takim dniu.
- Owszem - musiała przyznać Abbie. Pomyślała, że chy
ba trochę się myliła w ocenie charakteru Barta. To, że przed
laty nie zauważyła żadnych podobnych gestów z jego strony,
nie oznaczało jeszcze, że ten człowiek nie jest zdolny do wyż
szych uczuć. Pamiętała go jako młodzieńca; teraz poznawała
go jako mężczyznę.
Kitty nagle zerwała się na nogi i zaproponowała partię ko-
metki. Młodzi Whithamowie ochoczo wyrazili chęć zmierze
nia się z panną Cavanagh i jej bratem; wkrótce rozpoczęła
się gra.
Abbie, przyglądająca się zaciętemu pojedynkowi, była za
dowolona z towarzystwa matki chrzestnej, jednak lady Pen
rose, wprowadzona w stan błogości miłym ciepłem słońca
i działaniem szampana, wkrótce zapadła w drzemkę.
Sięgnąwszy po szkicownik i zapasowy pled, Abbie oddaliła
się o kilka jardów i zaczęła rysować malowniczą okolicę. Pik
nik sprawił jej większą przyjemność, niż przypuszczała. Udało
jej się utrwalić na papierze pejzaż, który miał jej odtąd przy
pominać pierwszą wyprawę na łono natury w Somerset.
- Czy mogę do pani dołączyć, panno Graham? Pani Whit-
ham i moja matka także znalazły się w objęciach Morfeusza.
- Oczywiście, panie Fergusson. - Patrzyła, jak z trudem
przysiada. - Nie słyszałam, by pan się skarżył, ale domyślam
się, że rana odniesiona pod Waterloo wciąż daje o sobie znać.
Nie zaprzeczył.
- W porównaniu z innymi, można powiedzieć, że wyszed
łem bez szwanku. Ale to prawda, panno Graham, wciąż od
czuwam ból, jednego dnia większy, drugiego mniejszy. Po bit
wie zgrabnie mnie pozszywano. Na szczęście nie straciłem
nogi, ale chirurg wojskowy nie zauważył kawałka strzaskanej
kości, który utkwił w kolanie. W tym roku poddałem się ope
racji u najlepszego londyńskiego ortopedy, który usunął ten
kawałek i zapewnił mnie, że za pewien czas znów będę mógł
chodzić bez laski. Mimo to - dodał z uśmiechem - minie jesz
cze sporo czasu, zanim będę mógł oddać się takiej grze.
Idąc za jego wzrokiem, popatrzyła na najwyższego z czwór
ki graczy.
- Pana przyjaciel, pan Cavanagh, miał jeszcze więcej szczęś
cia; nie doznał żadnych poważniejszych obrażeń.
- Jak pani zapewne wie, musiał opuścić armię w tysiąc
osiemset czternastym roku, po śmierci ojca, nie wziął więc
udziału w bitwie pod Waterloo. Ale myli się pani, panno Gra
ham. Bart odniósł poważne obrażenia w czasie kampanii na
półwyspie. Francuski kawalerzysta ciął go pałaszem tak, że
omal nie pozbawił go ramienia, kiedy Bart pośpieszył z odsie
czą rannemu starszemu oficerowi. Za ten odważny czyn został
nagrodzony awansem na stopień majora. Zasłużył na to.
Giles Fergusson najwyraźniej darzył przyjaciela wielka
estymą. Abbie przypuszczała, że niełatwo było zasłużyć sobie
na jego uznanie.
- Przypominam sobie, że przed laty Bart zawsze zachowywał
stoicki spokój na polowaniach. Kiedy wstąpił do armii, byłam
zaskoczona, że nie wybrał kawalerii. Jest doskonałym jeźdźcem.
Giles uśmiechnął się blado.
- Jego decyzja o wstąpieniu do piechoty zdumiała wie
lu, panno Graham, nie wyłączając mnie - wyznał szczerze. -
Podejrzewam, że chociaż sam nigdy się do tego nie przyzna,
Bart nie wybrał się na półwysep, żeby wykazać się zręcznością
w siodle, lecz by walczyć za kraj.
Po raz drugi w ciągu minionej pół godziny Abbie musia
ła w duchu przyznać, że nie zna Bartholomew Cavanagha -
mężczyzny. Przyłapała się na tym, że bezwiednie patrzy w jego
kierunku. Dopiero po chwili zorientowała się, że Giles uważ
nie jej się przygląda. Szybko powróciła do rzeczywistości.
- Teraz zapewne obaj macie wrażenie, że wasze życie toczy się
bardzo spokojnie po tym, co przeszliście w minionych latach.
- Cóż, ja z pewnością mogę to o sobie powiedzieć. Mam
niewiele obowiązków. To się zmieni, gdy odziedziczę mają
tek wuja. Natomiast Bart zarządza obecnie majątkiem dużo
większym niż ten, który w przyszłości przypadnie mi w udzia
le. - Z chłopięcym uśmiechem dodał: - Myślę też, że czasami
siostra przysparza mu kłopotów.
- Trudno cokolwiek zarzucić Kitty - powiedziała Abbie,
bez namysłu stając w obronie dziewczyny. - Jest młoda i peł
na życia. Za rok, dwa się uspokoi.
-Sam mu to mówię, panno Graham, a mam spore do
świadczenie z młodszymi siostrami.
Abbie zauważyła, że przeniósł wzrok na czwórkę grają
cą w kometkę, a jego spojrzenie złagodniało na widok jed
nej z uczestniczek gry - młodej damy we wdzięcznej sukni
w kolorze pierwiosnka. Usta Abbie ułożyły się jak do gwizdu
na myśl o tym, co nigdy wcześniej nie przyszło jej do głowy.
Doszła do wniosku, że sytuacja może rozwinąć się nadzwy
czaj interesująco.
Nie dane jej było dłużej zastanawiać się nad niespodzie
wanym odkryciem, jako że gra zakończyła się i nadeszła Kit
ty, zajmując na kocu miejsce Gilesa, który oddalił się w kie
runku Barta.
- Jesteś zmęczona, Kitty? - zapytała Abbie, gdy dziewczyna
położyła się na kocu.
- Tak, ale bardzo zadowolona. Wygraliśmy! - Nie kryła sa
tysfakcji. - Lubię wygrywać.
Abbie sięgnęła po szkicownik i pudełko kredek, by nary
sować ożywioną twarzyczkę Kitty. Udało jej się uchwycić
figlarny błysk w jej błyszczących, orzechowych oczach
i wesoły uśmiech pięknie wykrojonych warg.
- Nie ruszaj się! - poleciła. - Powiedziałaś, że lubisz wy
grywać, Kitty - dodała, szybko szkicując miękki zarys brody
dziewczyny - ale myślę, że powinnaś także być przygotowana
na to, że nie zawsze się wygrywa. Może się mylę, ale przypusz
czam, że przeżyjesz rozczarowanie, jeśli, na przykład, spodzie
wasz się, że twój brat oświadczy się pannie Whitham.
Abbie nie wiedziała, jakie licho podkusiło ją do wypowie-
dzenia tych słów, a jednak była pewna, że się nie myli. Wcześ
niej widziała, jak Bart rozmawia Z Caroline. Z pewnością lubił
tę dziewczynę, jednak w jego oczach nie było wyrazu, któ
ry dostrzegła u Gilesa Fergussona, gdy zaledwie przed chwilą
przyglądał się obecnej modelce Abbie.
- On ją podziwia - upierała się Kitty, lecz w jej oczach po
jawiła się raptem czujność. - Nie może się nachwalić, jaka jest
urocza i pełna wdzięku.
- To prawda, ale podziw nie wystarcza, by zaproponować
komuś małżeństwo - zwróciła uwagę Abbie. - Poza tym, czy
naprawdę ci się wydaje, że pasują do siebie? Twój brat, jak do
brze wiesz, ma silną, dominującą osobowość i nie boi się wy
rażać swych żądań. Panna Whitham jest kobietą, która może
szybko ugiąć się pod ciężarem szorstkich słów.
Kitty zastanowiła się nad tym, co usłyszała, po czym ze
rwała się na nogi.
- Oj, wciąż mnie rysowałaś? Przepraszam, Abbie, ale nie
potrafię długo usiedzieć bez ruchu. Poza tym wydaje mi się,
że za chwilę rozpocznie się druga partia. Możesz zająć moje
miejsce, a ja będę się przyglądać grze w towarzystwie Gilesa.
Nie mając wyboru, Abbie odłożyła szkicownik i udała
się przez trawnik za Kitty. Stephen Whitham zaproponował
zmianę partnerów, co przyjęli z radością wszyscy prócz Bar
ta, który lekko zmarszczył czoło, gdy nieśmiało dołączyła do
niego Caroline.
Jak wkrótce się okazało, Caroline była najsłabszą uczest
niczką gry. Abbie dobrze rozumiała, dlaczego Bart zrobił lek
ko skwaszoną minę. Ona i jej partner bardzo szybko wyszli na
prowadzenie i gra wkrótce się skończyła. Decydujący punkt
zdobyła Abbie, lekko przebijając lotkę nad sznurkiem. Bart
ambitnie rzucił się w przód, by podbić lotkę, i rozciągnął się
jak długi na ziemi.
Abbie zaniosła się śmiechem, aż w końcu poczuła bolesne
kłucie w boku. Powróciła na koc.
- Ty szelmo! - mruknął Bart, sadowiąc się obok niej. Bezsku
tecznie próbował wytrzeć plamy z trawy z obcisłych spodni.
Wiedziała, że nie jest na nią zły; musiała przyznać, że za
chował się nienagannie.
- Nawet mi się nie śniło, że zobaczę cię w takiej pozycji. -
Zachichotała, wciąż nie potrafiąc opanować wesołości. - Mia
łam szczęście, że trafiła mi się taka gratka.
W odpowiedzi popatrzył na nią rozgoryczony, po czym po
łożył się na plecach i zamknął oczy. Abbie natychmiast sięgnę
ła po szkicownik, by popracować nad rysunkiem Kitty, jednak
po chwili jej modelka podeszła do nich i zaproponowała spa
cer wzdłuż strumienia. Abbie odmówiła; miała ochotę ryso
wać. Myślała, że Bart wybierze się na przechadzkę, lecz nawet
się nie poruszył, leżąc koło niej z dłońmi podłożonymi pod
głowę. Nie potrafiła oprzeć się pokusie wykonania jego kary
katury, uwydatniającej długi, jastrzębi nos, dołek w podbród
ku i mocno zarysowaną szczękę.
Szuranie ołówka po papierze sprawiło, że Bart otworzył
oko, gdy kończyła szkicować kruczoczarne brwi.
Natychmiast je ściągnął i uniósł się na łokciu, by przyjrzeć
się dziełu.
- A więc tak mnie postrzegasz, hę? - Zmarszczka na czole
się pogłębiła. - Nie powiem, żeby był to panegiryczny portret.
Jestem podobny do boksera, któremu kilkakrotnie złamano
nos. I ta głowa byka!
- To tylko karykatura, Bart - zapewniła go pośpiesznie, wy
ciągając przed siebie szkicownik na długość ramienia. - Tym
niemniej uważam, że udało mi się uchwycić wyraz uporu,
malujący się na twoim obliczu.
Przejął szkicownik z jej rąk i przewrócił kartkę, napotyka
jąc podobiznę siostry. Wyraz poirytowania natychmiast znik
nął z jego twarzy, ustępując miejsca szczeremu podziwowi.
-To naprawdę dobry portret, Abbie... doskonały!
Uchwyciłaś ten wyraz twarzy, który Kitty przybiera, ile
kroć coś knuje.
Jakaś myśl najwyraźniej nie dawała mu spokoju, gdyż spo-
chmurniał.
- O czym tu rozmawiałyście?
Nie potrafiła kłamać i nawet nie próbowała go zwodzić.
- Eee... chyba o tobie.
- Co ja słyszę! - Natychmiast wstał. - Lepiej pójdę się
upewnić, że Kitty zachowuje się jak należy. - Ruszył w kie
runku strumienia, jednak po chwili się odwrócił, by dodać:
- Chciałbym zobaczyć ten rysunek, kiedy go skończysz.
Odniosła wrażenie, że naprawdę mu na tym zależy. Po
chlebił jej ten komplement, być może dlatego, że był tak nie
oczekiwany. Niestety, niewiele była już w stanie narysować,
gdyż starsi uczestnicy pikniku, wyraźnie odzyskawszy siły po
drzemce, mieli ochotę powrócić do domów.
Abbie pomogła spakować kosze z jedzeniem i złożyć koce,
tak że gdy młodzież wróciła ze spaceru, prawie wszystko zo
stało zaniesione do powozów.
- Czy uda mi się namówić cię, żebyś towarzyszyła mi
w drodze powrotnej? - zapytał Bart, gdy Abbie niemal podję
ła już decyzję o podróży w towarzystwie pani Fergusson i la
dy Penrose.
Zastanawiała się tylko przez moment.
- Chętnie! Zdecydowanie wolę podróż odkrytym powozem.
Popatrzył na nią z żartobliwą przyganą, pomagając jej
wsiąść do dwukółki.
- Dobrze wiesz, jak osadzić mężczyznę, panno Abigail
Graham. Miałem nadzieję, że to moje towarzystwo będzie
atrakcją.
Wiedziała, że się z nią droczy, i zamierzała odpowiedzieć mu
coś uprzejmie, lecz właśnie w tym momencie przypomniała so
bie, że zostawiła szkicownik. Szybko pobiegła tam, gdzie mógł
leżeć. W tym czasie inne powozy ruszyły i oddaliły się tak, że
zniknęły im z pola widzenia.
Powróciwszy, zajęła miejsce w dwukółce.
- Nie martw się. Zaraz ich dogonimy - zapewnił ją Bart,
bez trudu domyślając się przyczyny jej zatroskania. - Nie mu
sisz się denerwować w moim towarzystwie, Abbie. Nie mam
zwyczaju uwodzenia niewinnych panien.
Odniósł wrażenie, że zesztywniała, uznał jednak, że się po
mylił. Abbie rozsiadła się wygodniej i włożyła szkicownik pod
siedzenie powozu.
Na wypadek gdyby Abbie rzeczywiście czuła się nieswojo
w jego towarzystwie, Bart pragnął jak najszybciej dogonić in-
ne powozy; musiał jednak dostosować tempo jazdy do wa
runków, panujących na wyboistej drodze.
W rezultacie to, co się stało, w równym stopniu zaskoczy
ło ich oboje. W jednej chwili spokojnie podziwiali piękne wi
doki, by w następnej znaleźć się w rowie. Powóz przechylił
się pod ostrym kątem. Abbie wylądowała w krzakach z prze
krzywionym kapelusikiem; Bart rzucił się w stronę spłoszo
nych koni.
Szybko udało mu się je uspokoić i natychmiast zajął się
Abbie.
- Nic ci się nie stało?
Przerażenie sprawiło, że przemówił do niej dość szorstkim
głosem, jednak na szczęście Abbie nie zwróciła na to uwagi.
Pomógł jej wstać i wyplątać spódnicę z ciernistego krzewu.
- Tak, myślę, że nic... auu!
Zanim zdała sobie sprawę z tego, co się dzieje, chwycił ją w
ramiona i nie zważając na jej prośby, by natychmiast ją puścił,
wyniósł z rowu, posadził na trawiastym poboczu i tam zajął
się jej bolącą nogą.
- Naprawdę nie ma sensu robić zamieszania - zapewniała
go, wygładzając spódnice. W odpowiedzi delikatnie trzepnął
ją w nadgarstek.
Upewniwszy się, że jedynie lekko skręciła nogę w kostce,
wstał i zasugerował, by poprawiła kapelusz, jako że w prze
krzywionym wygląda jak gapa. Piorunujące spojrzenie, jakim
go zmierzyła, przekonało Barta, że Abbie ma się dobrze.
- Jeśli będziemy mieli szczęście, wrócą po nas. W tym cza
sie odpoczywaj, a ja wyprzęgnę konie.
Chociaż obdarzyła go spojrzeniem pełnym urazy, nie pro
testowała. Bart zajął się końmi. Kiedy skończył je wyprzęgać,
okazało się, że przeczucie go nie myliło. Faeton zmierzał już
w ich stronę. Był zadowolony, widząc zaufanego masztalerza
w towarzystwie przyjaciela.
- Hackman pomyślał, że coś musiało się stać, kiedy długo
nie było cię widać - wyjawił Giles, zatrzymując konie. Na
tychmiast zauważył koło leżące na drodze. - Nie martw się.
Kiedy na ciebie czekaliśmy, wypatrzyłem kuźnię we wsi. To
zaledwie milę stąd. Pojadę tam i sprowadzę pomoc.
- Bądź tak dobry i weź ze sobą pannę Graham, Giles. Dopil
nuj, by bezpiecznie wróciła do lady Penrose - poprosił Bart, po-
faetonu. - Nie ma sensu, żeby inni na mnie czekali, ale chciał
bym, żebyś ze mną został, Hackman, na wypadek gdyby nie uda
ło się dziś naprawić koła.
- Jesteś pewien, że dasz sobie radę?
Niepokój w głosie Abbie nie uszedł uwagi Barta. Nje mylił
się też, widząc, że panna nie ma ochoty odjeżdżać. Nie żywił
wątpliwości, że zdecydowałaby się zostać, gdyby tylko mogła
się na coś przydać, jednak jako rozsądna osóbka wiedziała, że
w obecnej sytuacji byłaby tylko zawadą.
- Proszę się o nic nie martwić, panno Graham. Mężczyzna,
który potrafi stawić czoło francuskiej kolumnie, nie martwi
się takim wypadkiem - zapewnił ją Giles i dał koniom znak,
by ruszyły.
- No tak, ale czy to naprawdę był tylko wypadek? -- mruk
nął Hackman, usłyszawszy uwagę Gilesa. - Sprawdzałem po-
wóz tego ranka, tak jak zawsze przed drogą, i wszystko było
w absolutnym porządku, dałbym sobie rękę uciąć.
Bart w milczeniu przyjrzał się starszemu mężczyźnie. Hack-
man przez całe życie pracował dla rodziny Cavanaghow. Ufał
mu bezgranicznie i nie ośmieliłby się wątpić w jego słowa.
- Zatyczki osi zawsze mogą się obluzować, Hackman.
- To prawda... zwłaszcza jeśli ktoś im pomoże.
- Sugerujesz, że ktoś majstrował przy powozie?
- Tego nie powiedziałem - rzekł po dłuższej chwili Hack-
man, zadowolony, że gniadoszom nic się nie stało. - Powta
rzam tylko, że sprawdziłem powóz, bo nie ufam temu patała
chowi Doddowi.
Bart uśmiechnął się krzywo.
- Nie podoba ci się twój nowy podwładny, Hack?
- To nie jest sprawa tego, czy go lubię, czy nie - odpowie
dział Hackman, przeczesując ręką siwe włosy. - Wiem, że dał
mu pan pracę ze względu na to, że cenił pan jego ojca. Amos
Dodd był zupełnie inny niż syn... O ile ten młody leń jest je
go synem, w co ośmielam się wątpić. Nie lubi koni tak jak, na
przykład, ten nowy stajenny lady Penrose. To zupełnie inny
typ. Widać, że zna się na koniach. Na pikniku dobrze przyj
rzał się pańskiej dwukółce i koniom.
Bart zmrużył oczy i popatrzył na koło na drodze.
- Dobrze się przyjrzał... - mruknął pod nosem.
Rozdział piąty
Następnego dnia Kitty i jej matka złożyły wizytę w do
mu lady Penrose. Abbie czuła się jak oszustka, przyjmując je
w salonie w pozycji półleżącej na szezlongu, z nogami okry
tymi pledem, jakby była inwalidką, podczas gdy tylko skręciła
kostkę. W dodatku bardzo nieznacznie. Nie mogła jednak za
przeczyć, że po latach spędzonych w towarzystwie szorstkiego
emerytowanego pułkownika, który nie pozwalał jej litować się
nad sobą nawet wtedy, gdy spadła z konia i mocno się poobi
jała, rozpieszczanie jej przez lady Penrose było bardzo miłą
odmianą. Abbie zdecydowanie jednak sprzeciwiła się wezwa
niu lekarza do tak błahej kontuzji.
Kitty wyjawiła, że jej brat wrócił do domu jeszcze przed
kolacją i że wcześnie rano niespodziewanie wyjechał z mia
sta, ponieważ otrzymał pilną wiadomość od ich najbliższe
go sąsiada, lorda Warrena. Kitty nie miała pojęcia, co też
skłoniło Barta do powrotu do ich rezydencji w Gloucester
shire. Najwyraźniej postanowił jej nie wtajemniczać. Błysk
w ciemnych oczach Kitty dowodził, że zamierzała w peł-
ni skorzystać z niespodziewanego okresu braku kontroli ze
strony brata.
Z początku Abbie również poczuła ulgę na myśl o tym,
że będzie mogła poruszać się po mieście bez obawy, że
wpadnie na Barta. Jednak, ku jej zaskoczeniu, to zadowo
lenie szybko minęło. Zamiast cieszyć się, że widzi Kitty i jej
matkę bez eskorty, odczuła głębokie rozczarowanie. Bała
się pomyśleć, że powodem tego może być fakt, iż polubiła
tego irytującego człowieka. Nie zamierzała jednak dopuś
cić do tego, by ta sytuacja pozbawiła ją radości z pobytu
w Bath, zwłaszcza po tym, kiedy zaczęła codzienne konne
przejażdżki po mieście w towarzystwie świeżo zatrudnio
nego stajennego.
Na początku Josh z szacunkiem trzymał się kilka stóp z ty
łu, odzywając się tylko wtedy, gdy go o coś zapytała, i udziela
jąc krótkich odpowiedzi. Na szczęście ten stan nie trwał dłu
go. Po kilku dniach jeździli już obok siebie, chyba że Abbie
spotykała kogoś znajomego - wtedy stajenny utrzymywał na
leżytą odległość.
Sympatyczny wygląd, wesołe usposobienie i uprzejmość
Josha pozostawały w jaskrawym kontraście z zachowaniem
ponurego, gburowatego stajennego w średnim wieku, którego
towarzystwo musiała znosić w czasie wypraw po terenach wo
kół domu dziadka. Z każdym dniem bardziej lubiła Josha i, co
zrozumiałe, coraz częściej niepokoiła się o jego przyszłość.
Co jednak mogła zrobić? Nie była w stanie zaproponować
mu stałego zatrudnienia, a trudno było się spodziewać, że la-
dy Penrose zdecyduje się płacić za pracę stajennemu, które
go nie będzie potrzebowała, gdy jej służący dojdzie do siebie
po wypadku. Abbie nie mogła też się łudzić, że Josh zostanie
z nią na następne kilka tygodni, jeśli uda mu się znaleźć inną
pracę. Wolała nie myśleć o tym, że będzie musiała pogodzić
się z jego odejściem ze służby u lady Penrose.
Po dłuższym namyśle postanowiła poruszyć ten problem,
kiedy wybrali się na przejażdżkę dzień przed przyjęciem u Ca-
vanaghow. Zasugerowała, że byłoby rozsądne, by Josh zaczął
się rozglądać za innym zajęciem.
Na jego twarzy odmalowało się zaskoczenie i rozczarowanie.
- Ale dlaczego, panno Abbie? Czyżbym w czymś pani uchy
bił? Jeśli byłem zbyt bezpośredni, to przepraszam. Prawda jest
taka, że nigdy jeszcze nie byłem osobistym stajennym damy.
To szczere wyznanie sprawiło, że Abbie poczuła się jeszcze
bardziej nieswojo. Wątpiła w to, by kiedykolwiek udało jej się
znaleźć tak sympatycznego stajennego.
- Nie, Josh, nie o to chodzi - zapewniła go. - Gdybym tyl
ko mogła, z pewnością bym cię zatrzymała. Niestety, to nie
wchodzi w rachubę. Jak wiesz, jestem tylko gościem w do
mu lady Penrose, a moja przyszłość jest jedną wielką niewia
domą. Istnieje cień szansy, że wrócę do domu dziadka, ale
on nie potrzebuje dodatkowego pracownika. Ma dość służ
by, a lady Penrose nie zatrzyma cię tutaj, kiedy wyzdrowieje
jej stajenny.
-Wiem o tym, panno Abbie. - Posłał jej jeden ze swych
chłopięcych uśmiechów, które sprawiały, że wyglądał znacz
nie młodziej niż na swoje dwadzieścia dwa lata. - Od począt-
ku była pani ze mną szczera. Zatrzyma mnie pani, dopóki Jem
nie wyzdrowieje?
- Nie zrobię tego, jeśli w tym czasie znajdziesz stałe zajęcie.
Chciałabym ci jasno dać do zrozumienia, Josh, że jeśli usły
szysz o pracy, która by ci odpowiadała, nie zostawaj tu ze źle
pojętego poczucia lojalności. Nie pozwól, żeby okazja prze
szła ci koło nosa.
Nagle wpadła jej do głowy pewna myśl.
- Być może i ja będę mogła ci pomóc. Poznałam tu, w Bath,
parę osób. Zapytam w twoim imieniu, czy nie słyszeli o kimś,
kto potrzebuje stajennego. Pan Fergusson i pan Whitham
mieszkają w mieście od dawna i mają wielu znajomych. Być
może pan
Cavanagh także okaże się pomocny.
- Jeśli wolno mi powiedzieć, panno Abbie, to jest człowiek,
dla którego bardzo chętnie bym pracował. Pan Cavanagh mu
si dobrze znać się na koniach. Przyjrzałem się tym jego gnia
doszom i muszę powiedzieć, że nie widziałem jeszcze wspa
nialszych koni.
Abbie nie mogła się z nim nie zgodzić.
- O tak, pan Cavanagh doskonale zna się na koniach.
- Pamiętam, że jego konie kwiczały, kiedy podszedł do nas,
żeby poczęstować nas piwem na pikniku. Mój papa mówił,
że jeśli zwierzę lubi człowieka, to znaczy, że ten człowiek jest
w porządku.
Abbie uśmiechnęła się, słysząc tę osobliwą filozofię. Nie
miała jednak zamiaru kierować się kryteriami stosowanymi
przez Josha w ocenie ludzi, a w szczególności pana Bartholo
mew Cavanagha! Rzeczywiście doskonale zajmował się koń-
mi i bez trudu pozyskiwał ich zaufanie. Mimo to przedstawi
cielki jej płci powinny mieć się przed nim na baczności.
Postanowiła jednak zachować te refleksje dla siebie, zwłasz
cza że zajechali z powrotem na Upper Camden Place. Wrę
czywszy wodze Joshowi, udała się prosto do domu, gdzie tuż
przy wejściu poinformowano ją, że ma jak najszybciej udać
się do salonu na piętrze.
Abbie szybko się przebrała, po czym przeszła do salonu,
gdzie zastała mężczyznę, który ostatnio zdecydowanie zbyt
często gościł w jej myślach, siedzącego na sofie obok siostry.
Na widok Abbie natychmiast wstał z uśmiechem.
- Miło pana widzieć - powitała go, czując mrowienie w ko
niuszkach palców, gdy uścisnął jej dłoń. - Kiedy spotkałyśmy
się wczoraj z Kitty w pijalni wód, wyraziła obawę, że może
pan nie zdążyć na dzisiejsze przyjęcie.
Zmarszczył czoło.
- Zapewne chciała pani powiedzieć, iż moja siostra miała
nadzieję, że nie wrócę na czas.
- Nic podobnego! - wtrąciła lady Penrose, z zadowoleniem
zauważając, że Abbie się zarumieniła. Uśmiechnęła się i doda
ła: - Myślę, że bardzo tu pana brakowało.
Abbie usiadła obok swej chrzestnej na sofie. Bart natych
miast przeniósł wzrok na pannę Graham.
- Naprawdę? A któż to tak do mnie tęsknił?
- Na przykład ja - przyznała się lady Penrose. - Nie mia
łam okazji podziękować panu za wspaniały piknik.
- Szkoda tylko, że na koniec mieliśmy pecha. Mam nadzie
ję, że nic już pani nie dolega - zwrócił się Bart do Abbie.
- Czuję się doskonale - zapewniła. - Naprawdę zbyt wiele
uwagi poświecono mojej drobnej kontuzji.
- Skoro tak, mniemam, że nie będzie miała pani nic przeciw
ko temu, by towarzyszyć mi podczas dzisiejszego przyjęcia.
Triumfalny błysk w ciemnych oczach Barta nie uszedł uwagi
Abbie. Najwyraźniej cieszył go fakt złapania jej w pułapkę. Po
moc nadeszła z najmniej oczekiwanej strony.
- Przecież ty nigdy nie tańczysz, Bart - wtrąciła Kitty. -
A w każdym razie robisz to bardzo rzadko.
- To prawda - przyznał. - Uznałem jednak, że nasze przy
jęcie będzie doskonałą okazją, bym złamał swoje zasady i za
tańczył walca.
- W takim razie - powiedziała Abbie z odcieniem
satysfakcji w głosie - obawiam się, że muszę odmówić. Nie
tańczę walca.
- Dlaczego, moje dziecko? - Lady Penrose wydawała się
szczerze zdumiona. - Chyba nie należysz do tych, którzy
wciąż mają zastrzeżenia do tego tańca? Przecież już od dłuż
szego czasu tańczy się go na prywatnych przyjęciach nawet
tutaj, w tym statecznym miejscu.
- Nie o to chodzi. Nie miałam okazji nauczyć się walca -
szybko wyjaśniła Abbie.
- Och, przecież niezmiernie łatwo jest temu zaradzić - od
powiedziała lady Penrose, unosząc się z sofy z gracją siedem
nastoletniej dziewczyny. - Oczywiście o ile pan Cavanagh
zgodzi się ci pomóc.
- Jestem do pani dyspozycji - odpowiedział natychmiast
uprzejmie.
Abbie zastanawiała się, co irytuje ją bardziej: pełen zado
wolenia uśmiech na twarzy chrzestnej czy też wyraz rozba
wienia widoczny w spojrzeniu Barta.
Kapitulując w najłagodniejszy sposób, na jaki potrafiła się
zdobyć, pomogła przygotować przestrzeń do tańca. Tymcza
sem chrzestna zasiadła do stojącego w rogu salonu fortepianu
i z pomocą Kitty dobrała zestaw nut.
Trudno było odwlekać nieuchronną chwilę, w której Abbie
i Bart przybrali odpowiednią pozycję na środku pokoju. Ab
bie przygotowała się duchowo na fizyczny kontakt, którego
wymagał taniec. Okazało się jednak, że jest zupełnie bezrad
na, kiedy Bart delikatnie chwycił ją w pasie i uniósł jej dłoń.
Powinna poczuć obrzydzenie; tymczasem ogarnęło ją miłe
ciepło. Ośmieliła się popatrzeć na Barta spod długich rzęs, po
czym natychmiast tego pożałowała, jako że jego uśmieszek
zdradzał, iż jest w pełni świadom reakcji Abbie. Na nic zdały
się próby ukrycia uczuć.
Abbie, która bardzo lubiła tańczyć, szybko skupiła uwagę
na zapamiętywaniu kroków. Przyszło jej to zdumiewająco łat
wo; musiała niechętnie przyznać, że jak na kogoś, kto tańczy
tak rzadko, Bart okazał się znakomitym nauczycielem. W re
zultacie już po niedługim czasie mogli poddać się płynnemu
wirowaniu tak zgodnie, jakby tańczyli ze sobą od lat.
- To było cudowne - podsumowała lady Penrose, klaszcząc
w dłonie, które przed chwilą zręcznie przesuwały się po klawia
turze. - Czy mam zagrać kolejny kawałek, żebyście mogli jesz
cze poćwiczyć?
- Nie, nie - odpowiedziała szybko Abbie, odbierając tym sa-
mym Bartowi możliwość podjęcia decyzji. Zdając sobie sprawę,
że wciąż trzyma ją za rękę, szybko ją cofnęła. - Pan Cavanagh
nie może mnie już niczego więcej nauczyć.
- Tylko w sprawie walca - powiedział cicho, przeznaczając
tę uwagę dla jej uszu. Zachichotał, gdy szybko się oddaliła. -
Myślę, że musimy już iść, lady Penrose - dodał, zwracając się
w jej stronę. - W przeciwnym razie mama Kitty gotowa po
myśleć, że stało się coś okropnego... chociażby, że udusiłem
jej córkę w przystępie szału.
- Serdecznie ci współczuję, Kitty - powiedziała Abbie, cho
ciaż dziewczyna najwyraźniej nic sobie nie robiła ze słów bra
ta. - Jeśli Bart jest dobrym przykładem na to, w jaki sposób
bracia traktują siostry, to jestem szczęśliwa, że los nie pokarał
mnie bratem.
- Mężowie potrafią być równie okropni - ostrzegł Bart. -
A nawet gorsi.
- W takim razie jestem bardzo zadowolona, że postanowi
łam nie wstępować w związek małżeński.
Abbie jedynie żartowała, jednak zgromadzeni w salonie
najwyraźniej nie byli rozbawieni jej deklaracją. Lady Penrose
niemal przeżyła szok, na twarzy Kitty odmalowało się zasko
czenie i rozczarowanie, a Bart był wręcz zły. Po chwili jednak
się rozchmurzył i zaczął pomagać przy przestawianiu mebli
na ich poprzednie miejsca.
- To była bardzo... eee... niespodziewana wizyta, nie uwa
żasz? - powiedziała lady Penrose po wyjściu gości.
- Rzeczywiście nieoczekiwana - odpowiedziała Abbie, po
czym uważnie przyjrzała się chrzestnej.
- Naprawdę byłaś zaskoczona? Dziwne! - Uśmiechając się
do swoich myśli, lady Penrose usiadła w ulubionym fotelu. -
Na twoim miejscu byłabym zdziwiona, gdyby pan Cavanagh
nie złożył wizyty natychmiast po powrocie.
Następnego wieczoru, towarzysząc chrzestnej w dro
dze do domu, który Cavanaghowie wynajęli na czas poby
tu w Bath, Abbie doświadczała uczucia niepokoju na myśl
o tym, co ją czeka.
Bart z pewnością zdążył już nabrać podejrzeń, że Abbie
nie jest tak obojętna na jego męskie wdzięki, jak starała się
to okazać.
Wyraz rozmarzenia, jaki pojawił się w jego oczach, gdy na
nią popatrzył, pozwalał się jej domyślić, że ona również ro
bi na nim wrażenie. Nie przypominała sobie, by przed laty
przyglądał jej się w ten sposób. Była nawet w pewien sposób
zadowolona z tego, że najwyraźniej przypadła mu do gustu.
Jednakże dobrze zdawała sobie sprawę, że powinna panować
nad emocjami. Nie mogła zapominać, że jego stosunek do
płci pięknej pozostawiał wiele do życzenia. Jednak chyba mo
gła pozwolić sobie na... przyjaźń?
- Czy coś się stało? - zapytał cicho, gdy lady Penrose ode
szła, by zamienić parę słów z panią Cavanagh.
Bart przyglądał jej się uważnie, z widocznym zatroskaniem.
Najwyraźniej domyślił się, że jest zaniepokojona. To uczucie
pogłębiło się, gdy ujął jej dłoń.
- Jeśli coś mnie martwi, to tylko perspektywa zatańczenia
walca na oczach wszystkich - powiedziała, doznając olśnienia.
- Nie musisz się niczego obawiać - zapewnił ją, z upodoba
niem obejmując ją wzrokiem.
Wiedziała, że prezentuje się doskonale w nowej sukni z jas
noniebieskiej jedwabnej gazy, z odpowiednio dobranymi do
datkami. Felcham po mistrzowsku ułożyła jej włosy i przybra
ła gęste loki sztucznymi niezapominajkami. Dla uzupełnienia
stroju chrześnicy lady Penrose pożyczyła Abbie szafirowe kol
czyki i wisior, który sięgał przedziałka między piersiami. Na
chwilę Bart zatrzymał wzrok w tym miejscu; jego spojrzenie
było niczym pieszczota. Abbie natychmiast oblała się rumień
cem, który mógł intensywnością dorównać barwie czerwo
nych róż w rozstawionych w sali wazonach.
- Nie jestem potworem, Abbie, niezależnie od tego, co
o mnie sądzisz - dodał Bart, zaglądając jej w oczy. - Nie będę
na ciebie krzyczał, kiedy nastąpisz mi na nogę. Uznam, że jest
to cena warta tego, żebyś była moją partnerką do walca.
- Mam wrażenie, że się ze mną drażnisz - odpowiedziała
wyniośle, na próżno starając się ukryć rosnące zmieszanie.
- Nie zwykłem zabawiać się w ten sposób - odparł cicho.
- A jeśli nawet miałbym ochotę być nieszczerym, to wierz mi,
nie wobec ciebie.
Na szczęście przybyli kolejni goście i Abbie mogła przejść
w głąb sali. Przedtem jednak zauważyła igrający na wargach
Barta uśmieszek, świadczący o tym, że usłyszał jej lekkie wes
tchnienie ulgi.
Ledwie usiadła obok matki chrzestnej na krześle pod ścia
ną, gdy podeszła do nich Kitty, roześmiana i ożywiona. Pre-
zentowała się bardzo wdzięcznie w nowej sukni z jedwabiu
w kolorze kości słoniowej.
- Bart powiedział, że mogę odejść od niego i mamy i przy
witać się z resztą gości, bo niedługo zaczną się tańce. - Rozej
rzała się po zatłoczonym salonie, przystrojonym na tę okazję
kwiatami i palmami. - Muszę powiedzieć, że mama potrafi or
ganizować przyjęcia. Nawet Bart przyznaje, że jest doskonałą
panią domu. A on nie należy do tych, którzy obsypują kobiety
komplementami.
W tym momencie Kitty uzmysłowiła sobie, do kogo kieru
je te słowa; popatrzyła na Abbie.
- Wydaje mi się, że Bart nie darzy kobiet zbyt wielkim sza
cunkiem, oczywiście z kilkoma wyjątkami. Ty z pewnością je
steś wśród nich numerem jeden.
Abbie, która piła właśnie poncz podany jej przez lokaja,
omal się nie zakrztusiła.
- Co ty opowiadasz! - wykrzyknęła, odzyskując zdolność
mówienia.
- Moja droga Abbie - wtrąciła niespodziewanie lady Penrose
- Kitty ma rację. Jestem pewna, że jej brat cię podziwia. Od razu
sprawił na mnie wrażenie mężczyzny, który nie toleruje u kobiet
migren i waporów. A ty, chociaż jesteś bardzo kobieca, odziedzi
czyłaś charakter po dziadku, podobnie jak upór.
Abbie nie była pewna, czy miał to być komplement.
Z różnych zdań, które wypowiadała lady Penrose w ostatnich
dniach, wynikało, że nie darzy pułkownika Augustusa Gra
hama szacunkiem. Nie powinno to dziwić Abbie. W krótkim
czasie stały się sobie z chrzestną bardzo bliskie. Wziąwszy pod
uwagę zachowanie pułkownika wobec wnuczki w ostatnich
latach, nie było zaskakujące, że lady Penrose nie pałała teraz
do niego sympatią.
Wyrwana z zadumy przez radosny pisk Kitty, Abbie unio
sła wzrok, by zobaczyć, co wprawiło jej młodziutką przyja
ciółkę w taki zachwyt. Do sali weszło dwóch młodych dżen
telmenów ubranych zgodnie z wymogami najnowszej mody:
jeden z nich miał na sobie strój w kolorze pierwiosnka i la
wendy; drugi prezentował się niezwykle elegancko w czarnym
fraku i spodniach barwy piasku. Sądząc po minie Barta, nie
był zachwycony pojawieniem się tych panów.
- Kuzyn Cedric! - zawołała Kitty, radośnie klaszcząc w dło
nie. - Zastanawiam się, co też przywiodło go do Bath. Proszę
mi wybaczyć, muszę się z nim przywitać.
- Ciekawe, który z nich to kuzyn Cedric - powiedziała ci
cho Abbie, nie potrafiąc z tej odległości dopatrzeć się jakie
gokolwiek podobieństwa pomiędzy kuzynami. - Czy to ten
dandys, który ma kłopoty z odwróceniem głowy z powodu
niezwykle wysokiego kołnierzyka koszuli, czy ten nienagan
nie ubrany dżentelmen obok?
- Przypuszczam, że to ten wystrojony - odparła z przeką
sem lady Penrose, dając tym samym wyraz dezaprobacie dla
ubioru młodego człowieka. - O ile się nie mylę, towarzyszący
mu Adonis to Charles Asquith, bratanek wdowy Marchbank.
Z tego, co mówiła mi Hermione Marchbank, ten młodzieniec
utracjusz często ma kłopoty z wierzycielami. Odwiedza ją tyl
ko wtedy, gdy musi pilnie spłacić dług. Jest na tyle nierozsąd
na, że zazwyczaj mu pomaga.
Abbie nie potrafiła ukryć uśmiechu. Lady Penrose dosko
nale orientowała się we wszystkim, co działo się w Bath. Naj
wyraźniej nie miała najlepszego zdania na temat bratanka
wdowy Marchbank. Trudno było jednak zaprzeczyć, że mło
dzieniec jest niezwykle przystojny. Abbie uznała, że można go
wręcz uznać za najatrakcyjniejszego mężczyznę na sali. Kitty
prowadziła właśnie obu panów w stronę lady Penrose i Abbie
mogła dokładnie przyjrzeć się jego urodziwej twarzy i mister
nie ułożonym złocistym puklom.
- Co cię sprowadza do Bath, Ceddie? - zapytała Kitty po
dokonaniu prezentacji. Co dziwne, kuzyn najwyraźniej inte
resował ją bardziej niż jego urodziwy towarzysz.
- Mój przyjaciel Charles zapragnął odmiany, zgodziłem się
więc dotrzymać mu towarzystwa, kiedy udał się w odwiedzi
ny do ciotki.
- Z pewnością znów tonie po uszy w długach. Co za lekko-
duch! - mruknęła lady Penrose.
Na szczęście nikt prócz Abbie nie słyszał jej słów, jako że
Cedric Cavanagh właśnie zwierzał się z tego, iż jest znudzony
życiem w stolicy.
- Wciąż bale i przyjęcia w tych samych domach, a mama
uparła się, żeby zaprezentować mi wszystkie możliwe debiu-
tantki - kontynuował, tłumiąc ziewnięcie. - To stało się nad
miernie męczące.
- Och, ja z pewnością wcale bym się tym nie znudziła - od
powiedziała Kitty. - Nie mogę się doczekać mojego debiutu
w przyszłym roku. Chciałam pojechać do Londynu na se
zon już tej wiosny, ale Bart zdecydowanie się temu sprzeciwił.
Powiedział, że muszę nauczyć się odpowiednio zachowywać
w eleganckim towarzystwie.
Cedric wyjął ozdobną tabakierę z kieszeni żakietu zwężo
nego w talii i afektowanym gestem wziął szczyptę tabaki.
- Chociaż niechętnie zgadzam się z moim znakomitym ku
zynem, myślę, że ma trochę racji. W stolicy nie toleruje się
zbyt bezpośredniego sposobu bycia, zwłaszcza u debiutantek.
A nie chciałbym, żebyś przyniosła wstyd nazwisku, które z ta
ką dumą nosimy.
Abbie z trudem zmusiła się do opanowania. Miała ocho
tę roześmiać się w głos. Nie wiedziała, co rozbawiło ją bar
dziej: widoczne zdumienie chrzestnej czy też ponure spojrze
nie, którym Kitty zmierzyła wystrojonego kuzyna.
Uniósłszy wzrok, zobaczyła uśmiechniętą twarz pięknisia.
Lady Penrose zapewne nie myliła się, określając go jako lek-
koducha i utracjusza, jednak pan Asquith miał przynajmniej
poczucie humoru.
- Ceddie, jestem zaskoczony twoim brakiem dobrych ma
nier - powiedział. - Jeśli dalej będziesz zachowywał się jak
prostak, rozważę wykluczenie cię z grona przyjaciół.
Cedric uznał słowa przyjaciela za zniewagę, co jeszcze bar
dziej rozbawiło Abbie.
- Przyjmij do wiadomości, Charles, że nie masz prawa kry
tykować moich manier. Są bez zarzutu, czego nie dałoby się
powiedzieć o niektórych członkach mojej rodziny. Nawet je
śli zachowanie Kitty bywa czasami powodem do zmartwień,
potrafię ją zrozumieć i nigdy jej o nic nie obwiniam. Nato
miast trudno uznać za wzór jej brata. To brutal! Nawet nie
wiesz, jak niepokoi mnie fakt, że Bart pewnego dnia zostanie
głową rodu.
- Znów wzywasz moje imię nadaremno, Cedric?
Bart, który niepostrzeżenie podszedł do nich, miał kwaś
ną minę. Abbie zauważyła jednak, że krytyczne uwagi kuzyna
dandysa nie zdenerwowały go, a wprawiły raczej w stan złośli
wego rozbawienia. Co dziwne, Cedric niczemu nie zaprzeczył,
hardo patrząc prosto w oczy kuzynowi, znacznie przewyższa
jącemu go wzrostem.
- Nigdy nie czyniłem tajemnicy z faktu, że uważam
cię za zupełnie nieodpowiednią osobę do tej roli, Bar
tholomew - powiedział, by po chwili strzepnąć jakiś pyłek
z rękawa.
- „Nieodpowiednią" to złe słowo - poprawił go Bart. - Nie
mam ambicji, by odziedziczyć tytuł. W przeciwieństwie do
ciebie, bo wiem, że o tym marzysz. A na wypadek, gdyby ucie
kło ci to z pamięci - kontynuował, nie dając Cedricowi szans
na zaprzeczenie - przypominam, że dwa lata temu nasz sza
nowny wuj ożenił się po raz drugi.
Cedric skrzywił się, lecz było to jedynie słabym odzwier
ciedleniem pogardy widocznej na twarzy Barta.
- Mało prawdopodobne, by w jego wieku w tym związku
pojawiły się dzieci.
- Wuj nie jest jeszcze tak stary, jak ci się wydaje, Cedricu,
i z pewnością jest w stanie wypełniać małżeńskie obowiązki
- zapewnił go Bart. - A w swym ostatnim liście pisał, że cieszy
się na myśl o jesieni, kiedy to lady Cavanagh powinna wydać
na świat potomka.
Cedric najwyraźniej był zaskoczony, jednak szybko odzy
skał rezon. Wzruszył ramionami.
- Nie ma żadnej gwarancji, że to będzie chłopiec.
- To prawda - odrzekł z powagą Bart. - Mam nadzieję, że
będzie miał upragnionego syna, chociaż jak sądzę, nawet to
dziecko nigdy nie zastąpi mu naszego kuzyna Philipa, którego
śmierć tak boleśnie nas zaskoczyła.
Abbie zdała sobie sprawę, że wie bardzo niewiele na te
mat rodziny Cavanaghow. Poczuła wielką potrzebę poznania
dziejów tego rodu. Po ostatnich słowach Barta zapanowało
niezręczne milczenie, tak że z ulgą powitała dźwięki muzyki,
które obwieszczały rozpoczęcie tańców, i chętnie przyjęła za
proszenie pana Asquitha.
- Chyba niedawno przyjechała pani do Bath, panno Gra
ham? - zapytał już na parkiecie.
- Jestem tu już prawie miesiąc w gościnie u mojej chrzest
nej, lady Penrose.
- Czy jest pani spokrewniona z Cavanaghami?
W tym momencie Abbie zdała sobie sprawę, że młode da
my zazdrośnie popatrują w jej stronę. Trudno było im się dzi
wić. Charles Asquith bez wątpienia był najprzystojniejszym
mężczyzną na sali.
- Nie, ale od dawna znam Bartholomew Cavanagha. To
chrześniak mojego dziadka.
-A! Zapewne trudno będzie pani zaspokoić moją cieka
wość, jakie jest źródło antypatii pomiędzy Cedrikienfa bra
tem panny Cavanagh?
Kiedy rozdzielili się w tańcu, Abbie skorzystała z okazji, by
spojrzeć na Barta, który wciąż dotrzymywał towarzystwa lady
Penrose. Ze zdumieniem stwierdziła, że Bart ze ściągniętymi
brwiami patrzy na tańczących. Zobaczyła też, że Kitty i ku
zyn są na parkiecie; trudno jednak było przypuszczać, by to
Cedric lub siostra byli teraz przyczyną niezadowolenia Barta.
Gdyby Abbie była bardziej płocha, mogłaby przypuszczać, że
to ona ponosi winę za jego zły humor.
- Obawiam się, że nie potrafię panu tego wyjaśnić. - Obej
rzała się przez ramię, zauważając, że Cedric Cavanagh tańczy
równie lekko, jak jej partner. - Wydaje mi się, że mają inne
charaktery.
Układ tańca znów zmusił ich do rozdzielenia się; Charles
nie mógł więc udzielić odpowiedzi, a gdy ponownie znaleźli
się obok siebie, wyraził nadzieję, że ich przybycie bez zapro
szenia nikogo nie uraziło.
- Myślę, że nie ma takiej obawy - zapewniła go. - Nie znam
aż tak dobrze Bartholomew Cavanagha, jednak jestem prze
konana, że nie zawraca sobie głowy błahostkami.
Powiedziała to w samą porę, gdyż w tej chwili taniec do
biegł końca i Abbie, niemająca nic przeciwko zrezygnowa
niu ze swej pozycji osoby, której wszystkie kobiety na sali za
zdroszczą partnera, wróciła do lady Penrose.
Bart musiał w tym czasie podejść do drzwi, by przywi
tać spóźnionych gości, Abbie nie zwlekała więc z pytaniem
o drzewo genealogiczne rodziny Cavanaghow.
- W trakcie mojego pierwszego sezonu poznałam wszyst
kich trzech braci Cavanagh. Najstarszy, Henry, posiadacz tytu
łu, był już wtedy żonaty, podobnie jak George, który poślubił
matkę Barta. Najmłodszy brat, Frederick, ożenił się w czasie
mojego drugiego sezonu, o ile dobrze pamiętam. Każdy z bra
ci miał jednego syna. I znów, jeśli pamięć mnie nie zawodzi,
jedyny potomek lorda Cavanagha, Philip, zginął trzy, może
cztery lata temu w wypadku jeździeckim. To bardzo smutne.
Słyszałaś, jak Bart powiedział, że jego wuj ożenił się powtór
nie... Jak mi się wydaje, ze sporo od niego młodszą wdową.
Abbie popatrzyła na gospodarza przyjęcia, który był w tej
chwili zajęty rozmową z energiczną młodą kobietą, co na
tychmiast przywołało na pamięć wspomnienia innej znajo
mej Barta.
- Odniosłam wrażenie, że Bart lubił swego świętej pamię
ci kuzyna - powiedziała, starając się odegnać wspomnienia.
- Natomiast trudno byłoby powiedzieć, że podobnym uczu
ciem obdarza Cedrica, który jest wyraźnie zazdrosny o pozy
cję Barta w rodzinie. Przypuszczam jednak, że za tą obopólną
niechęcią kryje się coś więcej.
Wyjaśnienia udzieliła jej Kitty, która podeszła właśnie do
nich, lekko zdyszana po tańcu.
- Och, Cedric nigdy nie zapomniał tego, że Bart uderzył go
batem - wyjawiła, uśmiechając się złośliwie. - Nie winię za to
Barta - dodała w obronie brata, widząc przerażenie malujące
się na twarzach lady Penrose i Abbie. - Bart ma swoje wady,
ale nikt nie może zarzucić mu, że nie dba o konie. Powiedział
Cedricowi, że nie pozwala mu jeździć na koniu myśliwskim,
ale Cedric go nie posłuchał. Obawiam się, że kiedy Bart od
krył, co się stało, stracił panowanie nad sobą.
Kitty wypatrzyła w tłumie brata, zmierzającego w ich stronę.
- Muszę przyznać, że teraz Bart jest o wiele bardziej tole
rancyjny niż dawniej, ale wciąż potrafi wpadać w gniew.
- Obmawiasz mnie za plecami, szelmo? - zapytał, kiedy po
patrzyła na niego, mrużąc oko. Po raz pierwszy Abbie miała
okazję przekonać się, że brat i siostra szczerze się lubią. Nie
czekając na odpowiedź, Bart zwrócił się do Abbie, przypomi
nając jej, że obiecała mu następny taniec.
- Dowiedziałam się przed chwilą, jakim potrafisz być bru
talem, i poważnie zastanawiam się nad tym, czy powinnam
znaleźć się w twoich rękach nawet na parkiecie - droczyła się,
kiedy zajęli pozycję, przygotowując się do pierwszego walca.
Obdarzył ją jednym ze swych krzywych uśmiechów, które
zaczynały jej się bardzo podobać, a potem spojrzał na siostrę,
wesoło rozmawiającą z lady Penrose.
- Co też ta szelmutka powiedziała na mój temat?
- Tylko tyle, że wychłostałeś swojego młodszego i dużo
słabszego kuzyna - wyjaśniła, bez trudu radząc sobie z roz
mową w tańcu.
- Głupie stworzenie - odrzekł, lecz zaraz się uśmiechnął. -
Mam na myśli Cedrica, nie Kitty. Bez wątpienia dowiedziałaś
się także, dlaczego to zrobiłem. Trudno nazwać go dobrym
jeźdźcem, chociaż jakoś sobie radzi. Mógł skręcić kark albo,
co gorsza, zrobić krzywdę mojemu koniowi. Cedric, niestety,
bardzo lubi postawić na swoim.
Abbie popatrzyła na niego z rozbawieniem.
- Mam wrażenie, że to rodzinne.
Roześmiał się tak serdecznie, że kilka głów zwróciło się
w ich stronę.
- Masz rację. Nie lubię, kiedy ktoś próbuje pokrzyżować mi
szyki. W tym przypadku mój ojciec, o dziwo, stanął po stronie
Cedrica; powiedział, że nie powinienem uciekać się do prze
mocy wobec kogoś, kto sięga mi zaledwie ramienia. Spojrze
nia ciotki i wuja po tym, jak ośmieliłem się smagnąć batem
ich ukochanego syna, były mordercze, co nie polepszało mo
jej sytuacji. Wyjechałem wtedy i zjawiłem się u ciebie i twego
dziadka, co zawsze robiłem, kiedy w domu coś układało się
nie po mojej myśli.
Bart potrząsnął głową, jakby wstydząc się swoich postęp
ków z przeszłości.
- Okazało się, że była to, jak dotychczas, moja ostatnia wi
zyta u twojego dziadka. Wkrótce potem zgłosiłem się na służ
bę królowi i krajowi i wypłynąłem na Półwysep Iberyjski.
Abbie wpatrzyła się w brylantową spinkę w fałdach fularu
Barta. Jakby mogła o tym wszystkim zapomnieć! Po tej wizy
cie zmieniło się życie Barta i Abbie. Tyle że w jej przypadku
z pewnością nie na lepsze!
Kiedy taniec dobiegał końca, Abbie udało się uporać z nie
wesołymi myślami, które zawsze ogarniały ją na wspomnienie
tamtych chwil. Być może nawet całkiem by o wszystkim za
pomniała, gdyby nie spojrzenia, rzucane w stronę Barta przez
kobietę, która już wcześniej poświęciła mu sporo uwagi.
Pani Drusilla Herbert nie była dla Abbie postacią anoni
mową. W czasie pobytu w Bath Abbie kilka razy spotkała ją
na przyjęciach w towarzystwie nudnego, ponurego męża, jed
nak aż do tej pory nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo pa
ni Herbert jest podobna do pełnej temperamentu wdowy po
sir Oswaldzie Fitzpatricku. Obie miały jasne włosy, niebieskie
oczy, pełne, zmysłowe wargi i krągłe kształty. Były wręcz ude
rzająco do siebie podobne. Prawdopodobnie też dzielą upo
dobania co do kochanków, pomyślała z goryczą, patrząc, jak
Bart z uśmiechem spogląda w dół, gdy dama zalotnie otarła
się o jego rękaw pełnymi piersiami.
Abbie nie miała jednak czasu na zastanawianie się, czy
przyczyną tego, że nagle poczuła w ustach gorzki smak, były
dawne, niezabliźnione rany, gdyż stanął przed nią młody męż
czyzna, prosząc ją do tańca.
Potem jeszcze wielu młodzieńców poprosiło ją o taniec; w re
zultacie spędziła mnóstwo czasu na parkiecie. Niestety, żaden
z partnerów nie zdołał jej poważniej zainteresować ani wzbudzić
uczucia podekscytowania, którego doświadczyła, wirując w wal
cu z Bartem. Również fakt, że gospodarz przyjęcia nie poprosił
jej do tańca po raz drugi, miał spory wpływ na rosnące poiryto
wanie Abbie. W końcu przy pierwszej okazji wymknęła się na
taras, by móc spokojnie nad wszystkim się zastanowić.
W salonie było duszno i gorąco; Abbie ze zdumieniem
stwierdziła, że nikt oprócz niej nie zdecydował się wyjść na
świeże powietrze. Usiadła w wiklinowym fotelu, stojącym
w rogu tarasu.
Starała się przeniknąć wzrokiem ciemność i przyjrzeć się
ogrodowi. Była jednak w stanie rozróżnić tylko kontury roz
maitych krzewów i schludnie przystrzyżonych żywopłotów;
nie dostrzegła żadnego poruszenia, niczego, co pozwalałoby
jej poczuć, że nie jest sama. Miała wrażenie, że wszyscy inni
z chęcią pozostają w salonie i doskonale się bawią, tańcząc
i prowadzać rozmowy. Dlaczego więc wcale nie cieszył jej ten
wieczór? Rzadko upadała na duchu, jednak tym razem odczu
wała wyraźne przygnębienie, choć nie znała jego przyczyny.
Potrząsnęła głową, zastanawiając się nad swoim stanem,
jednak nie miała ochoty stawić czoła prawdzie. Nie udało jej
się uchronić przed coraz większym zainteresowaniem męż
czyzną, którego maniery i zasady moralne pozostawiały wiele
do życzenia. Wierzyła... a może tylko miała nadzieję, że się
zmienił, że nie jest już tym samym, skupionym tylko na sobie,
szorstkim człowiekiem, którego poznała przed laty. Nierealne
życzenia, pomyślała z goryczą. Mężczyzna, który otwarcie flir
tuje z mężatką na oczach śmietanki towarzyskiej Bath, a, co
gorsza, także i męża, stojącego parę kroków dalej, absolutnie
nie nadaje się na obiekt westchnień! Zapewne pozostał roz
pustnikiem, zepsutym do szpiku kości. Jak mogła przypusz
czać, że się zmienił?
- Panna Graham - usłyszała aksamitny głos - to tutaj się
pani ukryła.
Zaskoczona Abbie odwróciła się, by ujrzeć stojącego nieopo
dal pana Asquitha. Musiał jej szukać. Jednak świadomość, że
najprzystojniejszy mężczyzna na przyjęciu zabiega o jej towa
rzystwo, nie była w stanie poprawić jej humoru, co bez powo
dzenia starała się pokryć uśmiechem.
- Czy zdarzyło się coś, co panią zmartwiło? - zapytał z tro
ską, zapewne przyzwyczajony do większego entuzjazmu ze stro
ny obiektów swego zainteresowania. - A może woli pani być
sama?
- Nie, nie - zapewniła go pośpiesznie, choć nie do końca
szczerze. - Chciałam zaczerpnąć świeżego powietrza i trochę
się zamyśliłam.
Pięknie wykrojone wargi wygięły się w uroczym uśmiechu,
nie przyprawiając jednak Abbie o żywsze bicie serca.
- Czy mógłby pan usiąść, panie Asquith, i przez chwilę do
trzymać mi towarzystwa? A może szukał mnie pan na czyjeś
polecenie, na przykład mojej chrzestnej?
- To były wyłącznie moje poszukiwania - wyznał, siadając, ja
ko dżentelmen w każdym calu, w odpowiedniej odległości, tak
by nawet fałda sukni nie muskała jego nieskazitelnego stroju. -
Miałem nadzieję, że zgodzi się pani zatańczyć ze mną ostatni ta
niec przed kolacją, a potem dotrzyma mi towarzystwa przy po
siłku. .. Chyba że obiecała to już pani innemu?
Taka sytuacja była wielce prawdopodobna, jako że wielu
mężczyzn pragnęło mieć ją za towarzyszkę wieczoru. Jednak
w swej naiwności zostawiła miejsce w karneciku w nadziei, że
Bart zechce tam wpisać swe imię. Ależ była nierozsądna!
Znów musiała stoczyć wewnętrzną walkę, poirytowana
i przepełniona zazdrością. Wreszcie powiedziała:
- Z przyjemnością powitam pana towarzystwo, chociaż
wiem, że w ten sposób stanę się obiektem zazdrości większo
ści młodych kobiet.
- Droga panno Graham, do tego wystarczy już sam pani
wygląd - wyznał cicho, po czym uniósł jej dłoń, by delikatnie
musnąć ją wargami.
Mimo iż nieprzyzwyczajona do takiej galanterii, Abbie
nie poczuła zakłopotania ani oburzenia. Prawdę mówiąc,
zachowanie uroczego pana Asquitha wydało jej się zabaw-
ne. Pomyślała jednak, że nie powinna zachęcać do śmiel
szych kroków mężczyzny, który bez wątpienia był mistrzem
w sztuce flirtu. Zamierzała łagodnie go napomnieć, gdy
wtem jej uwagę przykuł jakiś ruch. Z cienia wyłonił się
gospodarz przyjęcia, najwyraźniej w fatalnym humorze, co
zdradzała głęboka zmarszczka na czole.
- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. - Głos, choć opano
wany, zdradzał, że Barta wcale nie obchodzi to, czy przyszedł
nie w porę. Powoli, bezszelestnie, niczym polujący myśliwy,
szedł w ich stronę, spoglądając groźnie na towarzysza Abbie. -
Z pewnością ma pan zarezerwowany następny taniec, Asquith.
Nie chcemy pana zatrzymywać.
Przez chwilę Abbie bała się, że dojdzie do spięcia. Pan As
quith wyraźnie sposępniał.
- Czy mogę odprowadzić panią do lady Penrose, panno
Graham?
Abbie nie chciała być świadkiem nieprzyjemnej sceny, po
stanowiła więc szybko wyjaśnić sprawę. Widziała, jak Bart za
ciska szczęki.
- Proszę nie robić sobie kłopotu z mojego powodu - powie
działa. Uniosła się z fotela i stanęła pomiędzy mężczyznami.
- Z pewnością wrócę na nasz taniec.
- Co ty wyprawiasz, kryjąc się tutaj z mężczyzną jego po
kroju, dziewczyno? - zapytał Bart, ledwie pan Asquith zdążył
wrócić do salonu.
- To, gdzie i z kim przebywam, jest wyłącznie moją sprawą.
Proszę pamiętać, że nie jestem Kitty i nie muszę stosować się
do twoich rozkazów.
Grymas Barta w niczym nie przypominał czarującego
uśmiechu pana Asquitha.
- Gdybyś była moją siostrą, panno Graham, nie stałabyś tu
przede mną, demonstrując dziecięcy upór, tylko siedziałabyś
zamknięta w swoim pokoju, lecząc obolałe siedzenie.
Z najwyższym trudem Abbie zmusiła się do opanowania.
Przybrała na twarz wyraz pogardy.
- Mniemam, że takie brutalne traktowanie podoba się ko
bietom, które obdarzasz swymi względami, Cavanagh. Za
pewniam jednak, że na mnie takie zachowanie nie robi naj
mniejszego wrażenia.
- Naprawdę? - zapytał. - A może właśnie mały pokaż męskiej
siły dobrze by ci zrobił, panno Abigail Graham?
W ułamku sekundy jej ręce zostały unieruchomione za
plecami, a nadgarstki uwięzione w długich, silnych palcach,
podczas gdy podbródek został wysoko uniesiony. Bart popa
trzył na usta Abbie; jego białe zęby błysnęły w drapieżnym
uśmiechu.
Orientując się, że opór nie ma sensu, Abbie nie próbowała
wdawać się w upokarzającą szamotaninę. Bart nachylił się ku
niej, nie kryjąc swych zamiarów; przygotowała się w duchu
na to, co nieuchronne.
Oczekiwała brutalnego pocałunku, który miał stanowić dla
niej karę; tymczasem Bart delikatnie przycisnął usta do jej warg.
Bezwiednie je rozchyliła, czując, jak ogarniają ją nieznane dotąd,
niezwykle przyjemne uczucia. Wolałaby, żeby ją puścił, ale nie
dlatego, że zamierzała uciec; wprost przeciwnie, chciała otoczyć
go ramionami, przytulić się, złączyć nie tylko ustami.
Jakby czytając w jej myślach, Bart przesunął dłonią po jej
szyi aż po obojczyk. Ta pieszczota, delikatna jak dotknięcie
piórka, sprawiła, że Abbie nie była w stanie przytomnie my
śleć. W ciągu kilku sekund, kiedy wędrował ustami szlakiem
wyznaczonym przez palce, istniał dla niej tylko Bart.
A potem niespodziewanie z całą mocą powróciły wspomnie
nia i obrazy: niecierpliwe pieszczoty nagich piersi, ręka wsunięta
pod spódnicę. Abbie miała nawet wrażenie, że słyszy ciche jęki
rozkoszy równie wyraźnie jak sześć lat temu, kiedy to półnaga
towarzyszka Barta wsunęła mu dłoń pod zapięcie spodni.
Abbie nie wyobrażała sobie, że uczucie wstydu może tak
szybko i bez reszty wyprzeć radość, a niesmak zdusić pożąda
nie. Nigdy dotąd nie doświadczyła czegoś takiego jak w ciągu
tych kilku chwil, kiedy bolesna prawda dała o sobie znać.
Wyrwawszy się z uścisku, cofnęła się o krok, czując na
rastający gniew. Zanim zdołała się zorientować, co robi, za
machnęła się i z całej siły uderzyła Barta w twarz. W jego
oczach pojawił się gniew, który jednak szybko ustąpił miej
sca smutkowi.
Rozdział szósty
Popatrując tęsknie na pudełko leżące na stoliku obok
fotela, lady Penrose po raz kolejny zebrała w sobie dość siły
woli, by nie zdjąć pokrywki i nie sięgnąć po znajdujące się
pod nią smakołyki. Uznała, że chrześnica bez wątpienia ma
na nią doskonały wpływ, ostatnio bowiem chętniej zażywa
ła ruchu i wypijała znacznie mniej kieliszków ulubionego
porto. Co więcej, w zauważalny sposób ograniczyła zjada
ną codziennie czekoladę i słodkie herbatniki, co sprawiło,
że zrzuciła kilka funtów i czuła się z tego powodu o wiele
lepiej. Mogła sobie jedynie życzyć, by Abbie czerpała tyle
samo korzyści i przyjemności z pobytu w Bath, ile ona z
goszczenia jej pod swoim dachem.
Och, z pewnością Abbie jest zadowolona, myślała lady Pen
rose, odchylając głowę na oparcie fotela i wbijając nieobecny
wzrok w gipsową sztukaterię na suficie. Jednak tylko zadowo
lenie nijak się miało do prawdziwego szczęścia, a droga Abbie
na nie zasługiwała po tym, co przeszła w ciągu ostatnich lat.
Znów poczuła niechęć wobec pułkownika Grahama za to,
że tak nieładnie traktował wnuczkę, nie zważając na jej życze
nia i uczucia. Z drugiej strony jednak musiała przyznać, że
jest coraz bardziej skłonna zgodzić się z opinią, że chrześniak
pułkownika rzeczywiście byłby najlepszą partią dla Abbie.
Jeśli wyzbędzie się swoich, zresztą całkowicie zrozumiałych,
uprzedzeń, ona i Bartholomew Cavanagh mogą utworzyć
udaną parę. Pasowali do siebie, a poza tym, jak podejrzewała,
mieli ze sobą więcej wspólnego, niż sami przypuszczali. Jed
no wszakże było pewne: Abbie wcale się go nie bała i śmiało
wyrażała swoje zdanie, a pan Cavanagh, tego też lady Penrose
była pewna, szczerze ją za to podziwiał.
O ile się nie myliła, znajomość tych dwojga poprzedniego
wieczoru wystawiona została na ciężką próbę. Uśmiechając się
pod nosem, lady Penrose przywołała w pamięci chmurną mi
nę Barta w chwili, gdy zauważył, że ten przystojny nicpoń As-
quith zmierza na taras zaraz po tym, jak udała się tam Abbie.
Jej samej też to się nie spodobało, bo choć ufała, że chrześ-
nica jest stanowczo zbyt rozsądna, by dać się zwieść urodzi
wej męskiej twarzy, nie zamierzała dopuszczać do powstania
złośliwych plotek. Już miała ruszyć śladem Abbie, kiedy pan
Cavanagh wyminął ją, zdecydowanym krokiem zmierzając
w stronę przeszklonych drzwi.
Tego, co zdarzyło na tarasie po powrocie pana Asquitha do
salonu, można się było tylko domyślić. W każdym razie zwa-
rzony humor gospodarza i sztuczna wesołość Abbie podczas
reszty wieczoru pozwalały domniemywać, że zaszło między
nimi coś nieprzewidzianego i nie do końca przyjemnego.
Rozległo się lekkie pukanie do drzwi i zaraz potem weszła
ochmistrzyni, przerywając rozmyślania lady Penrose i przy
wołując ją do rzeczywistości. Przypomniała sobie mgliście, że
chwilę wcześniej słyszała zamieszanie przy wejściu, i zakłada
ła, że to musi być powód, dla którego ją niepokojono.
- Pan Cavanagh chce widzieć się z panną Abbie, milady,
a ja nie wiem, czy już wróciła. Mam powiedzieć, że nie ma
jej w domu?
- Nie, nie rób tego - zdecydowała lady Penrose, gorączko
wo zbierając myśli. - Po prostu go wprowadź... Aha, pani Ba
tes - dodała, zatrzymując ochmistrzynię już w progu - kiedy
moja chrześnica wróci, poproś, żeby od razu do mnie przy
szła. I nie wspominaj, że gościmy pana Cavanagha.
Lady Penrose nie żywiła żadnych wątpliwości, że lojalna
ochmistrzyni postąpi dokładnie według jej wskazówek. Nie
miało to zresztą większego znaczenia, ponieważ można się
było spodziewać, że Abbie będzie omijała salon z daleka,
odkrywszy, kto przyszedł z wizytą. A to nie byłoby pożą
dane, zwłaszcza jeśli celem pana Cavanagha było naprawie
nie stosunków.
W istocie założenia lady Penrose były tylko w części po
prawne. Bart rzeczywiście przyszedł z gałązką oliwną, ale też
koniecznie chciał się dowiedzieć, dlaczego Abbie go unika.
Spędził bezsenną noc, wpatrując się w spód baldachimu
nad swoim łóżkiem i rozmyślając o pewnych wydarzeniach,
jakie zaszły od czasu przybycia Abbie do Bath, szczególnie zaś
o tym, co stało się ubiegłego wieczoru.
Kiedy już opanował irytację na wspomnienie policzka, wy
mierzonego mu przez Abbie, szybko przyznał w duchu, że po-
pełnił błąd, pozwalając sobie krytykować jej zachowanie, mi
mo iż nadal czuł się zobowiązany do zapewnienia jej opieki
pod nieobecność pułkownika.
Co do reszty wydarzeń na tarasie, nie potrafił żałować te
go, co zaszło między nim a Abbie. Zaskoczyła go jedynie fala
nieprzebranej czułości, która go ogarnęła, gdy tylko dotknął
ustami jej warg. Abbie także nie pozostała obojętna, tego był
pewien. Początkowo sztywna, szybko się odprężyła i odpo
wiedziała na pocałunek z uroczą skwapłiwością. Kiedy rozluź
nił uścisk, nie czyniła najlżejszych prób, żeby mu się wyrwać.
Dopiero potem coś w nią wstąpiło.
Co jej się stało? Co spowodowało niespodziewaną zmia
nę w jej zachowaniu? Pokręcił głową, nie znajdując odpowie
dzi na te pytania. Gdyby próbował posunąć się znacznie da
lej w swoich awansach, mógłby zrozumieć jej lęk czy niechęć.
Tyle tylko, że w jej twarzy nie było lęku ani niechęci w mo
mencie, gdy rzuciła się na niego niczym mściwa jędza. Nie, to
była odraza i gniew.
Powrót ochmistrzyni wyrwał go z niewesołych rozważań.
Niemal spodziewając się, że odejdzie z niczym, odczuł przy
jemne zaskoczenie, kiedy go zachęciła, by wszedł za nią na gó
rę. Mimo to nie potrafił ukryć rozczarowania, kiedy w salonie
zastał jedynie lady Penrose.
Gospodyni dostrzegła przelotny wyraz niezadowolenia na
twarzy gościa.
- Panie Cavanagh, jakże mi miło pana widzieć! - powitała go,
wyciągając rękę, nad którą pochylił się z wyjątkową gracją jak
na człowieka tej postury. - Rozumiem, że chciał pan widzieć się
z moją chrześnicą. W każdym razie z przyjemnością będę pana
zabawiać do czasu jej powrotu. - Odprawiwszy skinieniem och
mistrzynię, ponownie skupiła uwagę na Barcie. - Proszę się po
częstować czymś do picia. W tej wysokiej karafce jest wyjątkowo
udany burgund. A przy okazji może zechce pan też nalać kieli
szek porto dla mnie. Ostatnio byłam bardzo grzeczna, ale od cza
su do czasu można sobie przecież pozwolić na drobny występek.
Życie byłoby takie nudne, gdyby nie zakazane przyjemności.
Całkowicie zapomniając o rozczarowaniu, Bart podszedł
do tacy z karafkami, uśmiechając się pod nosem. Czuł szcze
rą sympatię do lady Penrose, matrony o nieco zawadiackim
wdzięku, silnym charakterze i niewątpliwie dużej inteligencji.
- Odnoszę wrażenie, że nie jest pani zaskoczona moją wi
zytą - stwierdził, podając jej kieliszek i sadowiąc się w fotelu
naprzeciwko.
- Po pańskiej... hm... sprzeczce z moją chrześnicą, dziwi
łabym się, gdyby pan do nas nie zawitał, panie Cavanagh -
odpowiedziała, trochę zbijając go z tropu.
Przez chwilę obserwował ją bez słowa, popatrując nad
brzegiem kieliszka.
- Mam z tego wnosić, że Abbie zwierzyła się pani?
- Bardzo by się pan pomylił. Gdyby pan miał szczęście le
piej poznać moją chrześnicę, wiedziałby pan, że raczej zacho
wuje wszystko dla siebie. A już na pewno nie rozpowszech
nia plotek.
Lady Penrose zamilkła, by skosztować trunku. Dopiero od
stawiwszy delikatne naczynie na stolik przy fotelu, znów ode
zwała się do gościa.
- Ja, na przykład, jestem panu bardzo wdzięczna za pańską
interwencję wczorajszego wieczoru. Natomiast Abbie, co zro
zumiałe, jest odmiennego zdania.
Nagle się zaniepokoił.
- Zatem z jakiegoś powodu jest mi niechętna... Domyśla
łem się tego, droga pani.
Lady Penrose nie próbowała zaprzeczać.
-Nie zamierzam, panie Cavanagh, nadużywać zaufania
mojej chrześnicy, powtarzając panu, co mi mówiła. Jednak
zdradzę panu jedno... Wydaje mi się, że nie powiedziała mi
wszystkiego i że prawdziwy powód jej niechęci... czy też nie
ufności, niech pan to nazywa, jak chce, leży znacznie głębiej.
Jeśli więc pańskie intencje wobec niej są choć trochę poważ
ne, powinien pan zbadać, co wzbudziło te jej negatywne od
czucia wobec pana.
Zaskoczony Bart nie zdołał się powstrzymać przed smutnym,
pełnym żalu uśmiechem. Aż do tego momentu nie zdawał sobie
w pełni sprawy z głębi swoich uczuć. Tymczasem lady Penrose,
niezwykle spostrzegawcza, podejrzewała, że jego zaangażowa
nie gwałtownie rośnie. Mimo to, skoro Abbie z jakiegoś powodu
uważała go za gbura, czy miał szansę zdobyć jej miłość?
Lady Penrose przyciągnęła jego uwagę, unosząc ostrzegaw
czo palec. Po chwili sam usłyszał lekkie kroki w korytarzu.
Zaraz potem drzwi się otwarły i Abbie weszła do pokoju; słod
ki uśmiech zamarł jej na ustach, gdy tylko rozpoznała gościa.
Lady Penrose szybko przerwała niezręczną ciszę.
- Ach, jesteś, moja droga! Udało ci się dostać wszystko, co
chciałaś, w bibliotece?
Kwitując obecność Barta ledwie zauważalnym skinieniem,
Abbie podeszła do matki chrzestnej, żeby podać jej dwie
książki.
- Wszystko, oprócz powieści Jane Austen, której sobie ży
czyłaś. Zapewniono mnie, że jutro będzie do odebrania.
Bart już miał poprosić Abbie o chwilę rozmowy na osob
ności, kiedy dostrzegł nieznaczny ruch głowy lady Penrose.
Niewątpliwie ostrzegała go. Najwyraźniej uważała, że nie uda
mu się wiele osiągnąć, i bez wątpienia miała rację. Abbie, któ
ra nawet nie usiadła, sprawiała wrażenie, jakby zamierzała od
dalić się przy pierwszej sposobności.
Lady Penrose udało się jednak ją zatrzymać.
- Tak się cieszę, że pan Cavanagh nas odwiedził. Nie są
dzisz, że to miłe, moja droga? Mamy okazję podziękować mu
za uroczy wieczór.
Bart z trudem zachował spokój, kiedy para fiołkowych
oczu przeszyła go spojrzeniem ostrym jak sztylet. Kąciki ust
lady Penrose nieznacznie się uniosły.
- W ciągu najbliższych tygodni czeka nas więcej takich wie
czorów. Dziś rano otrzymałam kilka zaproszeń - oznajmiła.
Następnie rozglądając się po salonie, dodała: - Musiałam zo
stawić wizytówki w bawialni na dole. Ależ jestem roztargnio
na! Bądź tak dobra i przynieś mi je. Na parę z nich powinnam
odpowiedzieć niezwłocznie.
Abbie najwyraźniej nie potrzebowała dalszej zachęty; do
padła drzwi i zniknęła, nim jej matka chrzestna dokończy
ła prośbę.
- No i...? - Lady Penrose uśmiechnęła się do Barta łobu-
zersko. - Na cóż pan czeka? Nie potrzebuje dużo czasu, by od
kryć, że wizytówek tam nie ma.
Pożegnawszy się najszybciej, jak pozwalała grzeczność,
Bart ruszył śladem Abbie. Schodząc po schodach, zobaczył,
jak Abbie wchodzi do pokoju, gdzie przed paroma tygodnia
mi przepytywali stajennego i bez wahania za nią podążył.
Odwróciła się gwałtownie, słysząc stuknięcie drzwi.
- Co tu robisz? Chyba nawet ty nie jesteś aż tak niewrażli
wy, by oczekiwać, że mam ochotę na twoje towarzystwo?
- Nie, nie oczekuję tego, ale chcę z tobą pilnie porozmawiać.
Choćby tylko po to, by ci powiedzieć, jak bardzo żałuję wczo
rajszego zachowania.
Wystarczyło jedno spojrzenie, by dostrzec, że zbił ją z tro
pu. Odwróciła się do niego plecami i utkwiła wzrok za ok
nem. Najwidoczniej nie spodziewała się przeprosin. Czyżby
uważała, że jest do nich niezdolny, zbyt zarozumiały, by uznać
swoją winę? Miał przed sobą zaiste trudne zadanie, jeśli tak
go postrzegała.
- To nie tylko twoja wina - odezwała się cicho. - Moje za
chowanie także pozostawiało wiele do życzenia. Nie powin
nam była cię spoliczkować.
Prawdę mówiąc, w chwili zdarzenia nie był zachwycony,
ale teraz dostrzegał humorystyczny aspekt całej sytuacji. Nie
wielu mężczyznom udałby się tak go zaatakować.
- Nieźle mnie uderzyłaś. Ucho piekło mnie jeszcze długo
potem.
Choć odpowiedziała chichotem na podziw, pobrzmiewający
w jego głosie, na twarzy miała skruchę, kiedy na niego spojrzała.
- Mimo wszystko nie powinnam była tego robić, skoro wy
szedłeś na taras tylko po to, żeby mnie chronić.
Widać nie tylko on miał za sobą bezsenną noc, ona także
myślała o niefortunnym zdarzeniu, i co więcej, przyznała, że
ponosi część winy. Był też pełen podziwu dla jej opanowania:
pozostała na przyjęciu, zamiast uciec jak przestraszone dziec
ko, wymawiając się jakimś zmyślonym powodem. Bez wątpie
nia tak postąpiłaby większość znanych mu kobiet.
- Jednak niepotrzebnie sprawiałeś sobie kłopot - dodała nie
co ostrzejszym tonem. - Lady Penrose już mnie ostrzegła przed
panem Asquithem. Poza tym mogę cię zapewnić, że nie jestem
dzierlatką, którą łatwo zwiedzie gładkie lico. Zresztą, powszech
nie wiadomo, że on poluje na bogatą pannę, raczej więc nie bie
rze mnie pod uwagę.
- Nie bądź śmieszna, moja droga! - uniósł się Bart, zapo
minając o mocnym postanowieniu trzymania nerwów na wo
dzy. Na szczęście jego reprymenda nie zrobiła na niej więk
szego wrażenia. Jeśli już, to raczej ją rozbawił. Tak czy inaczej,
uznał, że będzie rozsądniej, jeśli zacznie staranniej dobierać
słowa. - Wczoraj wieczorem mógł z łatwością odkryć, że je
steś spokrewniona z pułkownikiem Augustusem Grahamem.
Chociaż twój dziadek przez ostatnie lata mało udzielał się
w towarzystwie, wszyscy wiedzą, że jest zamożny.
- Ale nie wszyscy wiedzą to, co bez wahania bym wyjawi
ła panu Asquithowi, gdyby mnie chciał niepokoić, że dziadek
otwarcie mi powiedział, iż zamierza mnie wydziedziczyć.
Gdyby Abbie potrzebowała dowodu, że Bart zupełnie nie
orientuje się w stosunkach, jakie panowały pomiędzy nią
a dziadkiem przez ostatnie sześć lat, teraz by go uzyskała. Na
jego twarzy odmalowało się jednocześnie niedowierzanie
i gniew.
- Akurat! - wykrzyknął. - Nie wierzę w ani jedno słowo.
Pułkownik świata poza tobą nie widzi.
Wzruszyła ramionami i ponownie, niewidzącym wzrokiem,
zapatrzyła się w widok za oknem.
- Możesz sobie wierzyć albo nie wierzyć. Ale to prawda.
Oddaliliśmy się od siebie. I nie przypuszczam, żeby to mia
ło się zmienić.
- Ale dlaczego, Abbie? - Był szczerze zdziwiony i zatroska
my tym, co usłyszał. - Co was poróżniło? Kiedyś byliście so
bie bardzo bliscy.
- Owszem, byliśmy - przyznała po chwili milczenia, pod
czas którego zastanawiała się, czy mu powiedzieć. Ostatecznie
doszła do wniosku, że w końcu i tak odkryłby prawdę. - Nie
stety, dziadek nigdy nie zdobył się na to, by mi wybaczyć, że
za ciebie nie wyszłam.
Nie doczekawszy się odpowiedzi na swoje wyznanie. Ab
bie spojrzała na Barta. Stał, wpatrując się w dywan, a kiedy
wreszcie podniósł głowę, dojrzała w jego oczach poruszenie
graniczące z rozpaczą.
- O to chodzi! - rzekł, ku jej zaskoczeniu. - To dlatego
masz do mnie żal i traktujesz mnie z niechęcią. Tak, to jest
wystarczający powód, żeby mnie nie lubić.
Miała wielką ochotę podbiec do niego i zarzucić mu ręce
na szyję, ale się powstrzymała.
- Nie mogę powiedzieć, że cię nie lubię, Bart - odezwała
się cicho. -. Prawdę mówiąc, w ciągu ostatnich tygodni bywa
ły momenty, kiedy bardzo cię lubiłam. Jednak też nie mogę
zaprzeczyć, że często było mi przykro. Nie mogłam znieść te
go, że mój dziadek tak otwarcie okazywał ci swoją przychyl
ność. I nie podobało mi się, że zupełnie nie brał pod uwagę
moich uczuć, kiedy ogłosił ten niedorzeczny pomysł, abyśmy
się pobrali.
Bart zmrużył oczy, ale cokolwiek przyszło mu do głowy,
postanowił nie wyjawić tego Abbie.
- Co zamierzasz teraz zrobić? Pozostać z chrzestną matką,
dopóki dziadek właściwie oceni tę sprawę?
Parsknęła śmiechem, w którym było zaiste niewiele wesołości.
- Przez sześć lat żywiłam nadzieję, modliłam się o to, by
zrozumiał, że moje uczucia także się liczą. Nie chcę dłużej się
łudzić. On nie zmieni poglądów. I nie zgadzam się żyć w do
mu, gdzie jestem ignorowana i traktowana bez należnego sza
cunku, jakbym była służącą. Nie - pokręciła głową z rezygna
cją - on się nie zmieni. Zorganizowanie mojego wyjazdu do
Bath akurat w momencie, gdy miał pewność, że ty tu będziesz,
jest wystarczającym dowodem.
- Zatem zostajesz z chrzestną? Ona najwyraźniej bardzo
cię lubi.
- Owszem, jest cudowną towarzyszką i ja też bardzo ją lu
bię, tylko...
- Tylko co? - ponaglił.
- Wolę nie pozostawać na jej utrzymaniu. Chciałabym mieć
własne dochody, być niezależną. Niestety, to niemożliwe, do
póki nie skończę dwudziestu pięciu lat. Wtedy będę dyspono-
wała spadkiem po matce. Sądzę, że mogłabym odpłacić lady
Penrose, dotrzymując jej towarzystwa. Tyle że ona się na to
nie zgodzi. Wiem, że czułaby się dotknięta, żeby nie powie
dzieć urażona, gdybym znalazła sobie przynoszące dochód
zajęcie. Pozostaje mi jedynie rysowanie, malowanie i nadzie
ja, że uda mi się w ten sposób co nieco zarobić.
Nawet nie zdając sobie z tego sprawy, Abbie wyjawiła po
mysł, który dojrzewał w niej już od pewnego czasu. Spoglą
dając na Barta, ze zdumieniem odkryła, że przygląda jej się
zamyślony, z twarzą ściągniętą niepokojem.
- Nie martw się o mnie. Jakoś sobie poradzę. Przynajmniej
obecnie mieszkam w domu, gdzie jestem traktowana z miłoś
cią i szacunkiem i czuję się mile widzianym gościem.
- Niech diabli porwą pułkownika! - wybuchnął Bart. - Kie
dy wróci? ,
- Nie jestem pewna. Wszystko zależy od tego, jak długo po
zostanie w Yorkshire. Zamierzał spędzić trochę czasu ze swo
im siostrzeńcem, sir Montague Grahamem. Dlaczego pytasz?
- Przyjrzała mu się podejrzliwie. - Chyba nie planujesz mu
złożyć niezapowiedzianej wizyty z powodu tego, co ci powie
działam?
- Do diaska, jak najbardziej! - odparł, nawet się nie starając
poskromić języka. - Dostanie też odpowiedni list, przedsta
wiający jasno i wyraźnie moje stanowisko w tej sprawie. Bę
dzie czekał na jego powrót.
Abbie natychmiast znalazła się przy Barcie i dotknęła pal
cami jego ramienia.
- Nie rób tego... Proszę, nie rób niczego, czego kiedyś móg-
łbyś pożałować. Nie chcę być powodem rozdźwięku między
wami. Nie jesteś temu winny. To ciebie w żaden sposób nie
dotyczy.
- Wręcz przeciwnie. - Patrząc na dłoń, lekko dotykającą je
go rękawa, utwierdził się w swoim zamiarze. - Jak najbardziej
mnie to dotyczy. Mam u ciebie dług wdzięczności, którego
nigdy nie zdołam spłacić - przyznał, całkiem ją tym zaskaku
jąc. - Dla ciebie z pewnością pozostałem samolubnym zaro
zumialcem, którym byłem w młodości. Jestem głęboko prze
konany, że zawiniłem temu, iż nie chciałaś za mnie wyjść,
Abbie. Nie śmiałbym również sugerować, że obecnie jestem
bez wad, ale przynajmniej nauczyłem się przez te lata dostrze
gać uczucia innych. Cierpiałaś, podczas gdy ja odnosiłem ko
rzyści. To niedopuszczalne!
Choć postawa Barta szczerze ją wzruszyła, Abbie jednocześ
nie posmutniała na myśl o tym, że jej osoba może poróżnić ludzi,
dotąd bliskich sobie niczym ojciec z synem.
- Jeśli zamierzasz kontaktować się z moim dziadkiem, Bart,
rób to wyłącznie ze względu na siebie, bo mnie nie przyniesie
to pożytku - powiedziała, po raz ostatni próbując go zniechęcić.
- Możesz mi wierzyć, czuję się tu całkiem dobrze i nie pragnę po
wrotu do Foxhunter Grange.
Niemal oczekiwała, że zaraz jej powie, iż za jakiś czas bę
dzie myślała inaczej. Nie spodziewała się natomiast pytania,
które padło zamiast tego.
- Czemu nie zgodziłaś się za mnie wyjść, Abbie?
Nie mogąc znieść przenikliwego spojrzenia Barta,
odwróciła wzrok, znów wyjrzała przez okno. Przedłużają-
ca się cisza coraz bardziej jej ciążyła; czuła, że musi udzie
lić odpowiedzi.
- Byliśmy za młodzi... nie pasowalibyśmy do siebie.
- Zgadzam się z tobą, przynajmniej częściowo - rzekł, kie
rując się wolno w stronę drzwi. - Twoja chrzestna matka pew
nie się zastanawia, gdzie przepadłaś, lepiej już sobie pójdę.
Po chwili Abbie usłyszała, jak zamykają się drzwi, a za
raz potem ujrzała Barta, wychodzącego z domu, zamyślone
go. Czy jej uwierzył? Czy raczej podejrzewał, że nie była do
końca szczera? I dlaczego właściwie nie powiedziała mu całej
prawdy? Pokręciła głową; sama nie wiedziała, czemu tego nie
zrobiła. Wiedziała tylko tyle, że z jakiegoś powodu nie wyda
wało jej się to już takie ważne. To, czego była świadkiem tam
tego pamiętnego popołudnia przed sześciu laty, należało do
przeszłości. Tak, Bart się zmienił. Dlaczego potrzebowała aż
tyle czasu, żeby to docenić?
Następnego dnia Abbie znów udała się do biblioteki. To
warzyszyła chrzestnej prawie do Pump Road, gdy nagle przy
pomniała sobie o książce i wymknęła się, zanim lady Penrose
zdążyła zaprotestować.
Powieść, tak jak obiecał bibliotekarz, czekała na odebranie,
owinięta w papier. Abbie dla bezpieczeństwa włożyła ją do to
rebki i już miała skierować się do wyjścia, kiedy na jej drodze
stanęła wysoka męska postać.
- Wielkie nieba, Bart! - Uśmiechnęła się do niego niepewnie.
Sprawiał wrażenie bardzo czymś uradowanego. - Wybieram się
na Pump Road. Nie spodziewałam się, że cię tu zobaczę.
- A ja nie przypuszczałem, że spotkam cię zupełnie samą,
nawet bez służącej - odparł cierpko. - Co lady Penrose so
bie wyobraża, pozwalając ci chodzić po mieście bez eskorty?
Usłyszy ode mnie parę słów na ten temat, kiedy będę z nią
rozmawiał.
Bardziej rozbawiona niż zirytowana tym, że Bart ma czel
ność wtrącać się w jej sprawy, Abbie zaproponowała, by opuś
cili bibliotekę, ponieważ nie dość, że zaczynali wzbudzać cie
kawość, to jeszcze, stojąc w progu, uniemożliwiali innym
wejście do środka.
- Doprawdy, czasami bywasz natrętny, Bart! - zwróciła się
do niego, kiedy ruszyli razem w stronę Pump Road. - Jutro
rozniesie się po całym Bath, że bardzo interesujesz się moimi
sprawami. Przy wejściu do biblioteki minęliśmy lady Crowe.
Ma opinię jednej z największych plotkarek w całym mieście.
Bart wzruszył szerokimi ramionami z obojętnością, która
dowodziła, że plotki w ogóle go nie obchodzą.
- I co z tego? To przecież prawda. Rzeczywiście się tobą in
teresuję. .. A niech to!
Abbie nie miała pewności, co ją bardziej zaskoczyło, czy sa
mo wyznanie, czy okrzyk, który nastąpił zaraz po nim. W na
stępnym momencie poczuła uścisk na ramieniu i została po
ciągnięta, bynajmniej nie delikatnie, w boczną uliczkę.
- Co ty wyprawiasz, Bart? Wcale nie mam ochoty iść
w tamtą stronę.
- Wiem, lecz to jedyny sposób, żeby uniknąć spotkania z tą
przeklętą Herbert! To największy problem, kiedy się mieszka
w tym mieście: nie można uniknąć wpadania na ludzi, któ-
rych wcale nie chce się spotykać! Nie znoszę natrętnych osób,
a ta kobieta mnie osacza od dnia, kiedy ją poznałem.
Abbie zrobiła zdziwioną minę.
- Nie mów mi, że jest twoją bliską znajomą.
- Nie, lecz byłam przekonana, że jest twoją - przyznała Ab
bie. - Można było odnieść wrażenie, że dobrze się bawisz w jej
towarzystwie tamtego wieczoru.
- Jeśli masz na myśli nasze przyjęcie - podchwycił, szyb
ko nadążając za jej tokiem myślenia - to pozwól, że ci przy
pomnę, iż jako gospodarz miałem obowiązek dopilnować, by
wszyscy goście miło spędzali czas. Gdyby to ode mnie zale
żało, przede wszystkim bym jej nie zaprosił, ale pozostawiłem
tego rodzaju decyzje Eugenie.
Obejrzał się ostrożnie przez ramię, po czym, uznawszy, że
niebezpieczeństwo minęło, wyprowadził Abbie z powrotem
na główną ulicę.
- O czym to mówiliśmy? Ach tak, przypominam sobie!
O twojej sytuacji życiowej.
Abbie ponownie popatrzyła na Barta ze zdumieniem.
-Dużo myślałem o tym, co mi wczoraj powiedziałaś -
przyznał z uśmiechem. - Miło mi oznajmić, że jestem w sta
nie pomóc.
- Co masz na myśli? - spytała podejrzliwie.
- Chciałbym u ciebie zamówić portret.
-Czyj?
- Mój. - Roześmiał się głośno, przyciągając uwagę kilku
przechodniów. - Nie rozumiem, czemu patrzysz na mnie tak,
jakby mi nagle wyrosła druga głowa. Dlaczego nie mógłbym
mieć portretu? Stać mnie na to. Najwyższy czas, żebym spra
wił sobie odpowiednią podobiznę.
Przez chwilę wpatrywała się w niego bez słowa.
- Mówisz poważnie? - spytała wreszcie.
- Jak najbardziej - zapewnił. - To by oznaczało, rzecz jasna,
że w przyszłym tygodniu pojedziesz z nami do Cavanagh Court.
Z pewnych powodów, których nie będę teraz wyjaśniał, jestem
zmuszony skrócić nasz pobyt w Bath. Lady Penrose będzie mi
le widziana, jeśli zechce ci towarzyszyć, ale jej obecność nie jest
niezbędna. Moja macocha bardzo chętnie posłuży ci za przy-
zwoitkę w zastępstwie twojej matki chrzestnej.
Nie odpowiadała, Bart spojrzał więc na Abbie i odkrył, że
jest głęboko zamyślona, jakby poważnie rozważała jego
pro
pozycję.
- Zastanów się nad tym przez kilka dni i powiadom mnie
o decyzji pod koniec tygodnia.
Rozdział siódmy
Było późne popołudnie, kiedy powóz zjechał z głównej
drogi w wysadzany drzewami podjazd. Abbie po raz pierw
szy ujrzała Cavanagh Court. Zbudowana z kamienia rezyden
cja w stylu Tudorów, z dzielonymi witrażowymi oknami, któ
re lśniły w słońcu, rzeczywiście, jak często słyszała od dziadka,
była pięknie położoną wiejską siedzibą, jakiej mógłby pragnąć
każdy zamożny dżentelmen.
Wchodząc za Kitty i jej matką na ganek, Abbie rozejrza
ła się pobieżnie po doskonale utrzymanym ogrodzie, nim jej
uwagę znów przykuła budowla. Dzięki panującej tam ciepłej,
przyjaznej atmosferze od razu poczuła się jak u siebie, jeszcze
zanim gospodarz, który podróżował szybką dwukółką i przy
jechał wcześniej, osobiście ją powitał.
- Wierzę, że będziesz tu szczęśliwa, Abbie. Gdybyś czegoś
potrzebowała, nie wahaj się poprosić. Nalegam, byś trakto
wała mój dom jak własny - powiedział serdecznie, po czym,
już bardziej oficjalnie zwrócił się do macochy: - Zadbaj, pro-
szę, Eugenie, by naszemu gościowi niczego nie zabrakło. Parę
spraw wymaga mojej natychmiastowej uwagi.
Abbie od razu zauważyła zmianę w zachowaniu pani Ca-
vanagh. Nagle straciła pewność siebie; nie zostało nic z tej
spokojnej, rozsądnej towarzyszki, jaką była podczas podró
ży z Bath.
- Ach tak, oczywiście... ale... Och, gdzie mam ją umieścić?
Jesteś pewien, że nie masz w tej kwestii specjalnych wymagań?
- Na litość boską! - syknął Bart, poirytowany jak zwykle,
kiedy jego macocha zaczynała niemądrze szczebiotać. Jednak
widząc pełną dezaprobaty minę Abbie, od razu zmienił ton. -
Może zamieszka w niebieskiej sypialni? - zasugerował, ale za
raz przyszło mu do głowy coś innego i zapytał kamerdynera,
czekającego z boku na ewentualne polecenia. - Czy sypialnia
we wschodnim skrzydle nadal jest nieumeblowana?
- Owszem, sir. Nie zapadła jeszcze decyzja co do nowej ko
lorystyki.
- W takim razie, Eugenie, zdecydowanie radzę niebieską
sypialnię. Przylegający do niej pokój może służyć Abbie za
studio. - Kiedy oczy Barta spoczywały na gościu, natychmiast
się rozjaśniały. - Pozostawię cię z zręcznych rękach Eugenie,
a zobaczymy się przy obiedzie, jeśli nie wcześniej.
- Muszę przyznać, że masz niezwykły wpływ na mojego
brata, Abbie - mruknęła Kitty, z zainteresowaniem obserwu
jąc zachowanie Barta. - Sądziłam, że Bart i mama zaczynają
się lepiej rozumieć podczas pobytu w Bath, ale wygląda na to,
że nic się nie poprawiło.
Tak się złożyło, że Abbie nie miała czasu zastanawiać się
nad tym wyznaniem, bo pani Cavanagh, wydawszy stosowne
polecenia służącej, osobiście zaprowadziła Abbie do wyzna
czonej sypialni, która okazała się jasnym, przestronnym po
kojem, urządzonym w różnych odcieniach błękitu, z pięknym
widokiem na jezioro.
- Och, jak tu uroczo - pochwaliła Abbie, podziwiając bla-
doniebieskie draperie przy łóżku, współgrające barwą z okien
nymi zasłonami. - Ma pani szczęście, będąc gospodynią tak
wspaniałego domu.
Zerknęła na drzwi, prowadzące niewątpliwie do sąsiednie
go pomieszczenia, które miało jej służyć za pracownię, lecz
odwróciła się z powrotem na czas, by dostrzec zmieszanie na
twarzy pani Cavanagh.
- Tak, rzeczywiście. To ładny dom - zgodziła się z nią Eu
genie. - Jednak muszę przyznać, że choć byłam tu szczęśliwa,
zwłaszcza kiedy żył ojciec Barta, nigdy nie czułam się w pełni
panią Cavanagh Court. - Zaśmiała się nerwowo, podchodząc
do okna. - Musi się to pani wydawać dziwne, moja droga.
Mieszkam tu od osiemnastu lat, a wciąż trudno mi wydawać
polecenia służącym, szczególnie tym, którzy byli tu już za ży
cia matki Barta. Nigdy nie próbowałam dokonywać tu więk
szych zmian. Teraz rozumiem, że popełniłam błąd, nie po
winnam tak bardzo się starać, żeby zastąpić Bartowi matkę,
lecz zamiast tego skupić wysiłki na opanowaniu roli gospody
ni tej pięknej posiadłości.
Abbie nie potrafiła odgadnąć, dlaczego przyszło jej słuchać
tych zwierzeń. W istocie już na samym początku ich wspól
nej podróży z Bath Eugenie zasugerowała, że powinny zapo-
mnieć o zbędnych formalnościach, i dobrze im się rozma
wiało. Mimo wszystko nie musiało to od razu oznaczać, że
zostaną przyjaciółkami.
Abbie doszła do wniosku, że być może Eugenie poczuła się
zobowiązana do wyjaśnień po tym, co zaszło wcześniej w ho
lu. Istotnie jej zachowanie było dość dziwne, a reakcja Barta
tym bardziej zaskakująca. Wiedziała, że potrafi być czasami
szorstki i nie lubi głupoty, jednak sądząc z tego, czego była
świadkiem w Bath, Bart zawsze odnosił się do macochy z naj
wyższym szacunkiem.
Nie bardzo wiedząc, co myśleć, zapytała:
- Chce pani powiedzieć, że Bart niechętnie tu panią widzi
w roli pani domu?
- Och, wielkie nieba, nie! - zaprzeczyła pośpiesznie Eugenie.
- Wierzę, że przynajmniej teraz już tak nie jest - dodała.
- To znaczy, że kiedyś było - podchwyciła Abbie, kiedy Eu
genie usiadła obok niej na łóżku.
- Cóż, chyba można było tego się spodziewać - powie
działa Eugenie ze zrozumieniem. - Biedny Bart był jeszcze
chłopcem, kiedy umarła jego matka. Był z nią bardzo zwią
zany, znacznie bardziej niż z ojcem. Po niespełna roku jego
ojciec ożenił się ze mną, co Bart zapewne uznał za zdradę,
za obrazę pamięci matki. Narodziny Kitty w następnym ro
ku nie poprawiły sytuacji. Relacje Barta z ojcem jeszcze bar
dziej pogorszyły się w tamtym okresie. Był regularnie kara
ny za to, że odnosi się do mnie niegrzecznie, co dodatkowo
utrudniało sytuację. - Westchnęła bezwiednie. - Ze wstydem
muszę przyznać, że odczułam ulgę, kiedy wyjechał, żeby za-
mieszkać z panią i pani dziadkiem. Jestem pewna, że Bart był
tam o wiele szczęśliwszy.
Może i był, pomyślała Abbie, uśmiechając się pod nosem.
Ale ona z pewnością nie! Pamiętała, jak bardzo nie lubiła jego
wizyt, nietrudno więc było jej pojąć niechęć Barta do maco
chy, nawet jeśli ta nieszczęsna kobieta na nią nie zasługiwała.
- Ale nastawienie Barta zmieniło się, kiedy dorósł?
- O tak - potwierdziła Eugenie bez wahania. - Stał się
znacznie bardziej tolerancyjny i lepiej znosił tę sytuację. Ile
kroć przyjeżdżał na urlop z wojska, był dla mnie uprzedzają
co grzeczny i otwarcie mówił, jak bardzo jest rad, że poślubi
łam jego ojca i dałam mu szczęście w ostatnich latach życia.
Tak, złagodniał pod wieloma względami. Nadal jednak pozo
stał człowiekiem o stanowczym charakterze i wciąż irytuje go
moje niezdecydowanie.
Przez twarz Eugenie znów przebiegł cień ni to żalu, ni tęsk
noty.
- Jednym z moich najgorętszych życzeń jest to, by szczęś
liwie się ożenił. Mam nadzieję, że jego przyszła żona będzie
miała silny charakter, którego mnie, niestety, brakuje, i sprawi,
że ten dom stanie się jej prawdziwym domem, a nie mauzole
um jego matki, na co ja niemądrze pozwoliłam.
Abbie wciąż nie wiedziała, dlaczego Eugenie jej się zwierza.
Czyżby wierzyła, zupełnie niesłusznie, że Abbie wpłynie na
Barta, by wprowadził zmiany w domu i jego otoczeniu, żeby
jego przyszła małżonka nie miała wrażenia, jak to się najwy
raźniej zdarzyło Eugenie, że żyje w cieniu zmarłej Elizabeth
Cavanagh? Jeśli o to chodziło, Eugenie czekało rozczarowanie,
bo choć Abbie czuła, że jej stosunki z Bartem wkroczyły w fa
zę poprawności, a w ciągu tygodni spędzonych w Bath, mimo
wszelkich przeciwności, stali się przyjaciółmi, nigdy nie od
ważyłaby ingerować w sprawy, które jej nie dotyczyły. Przyje
chała do tego domu, żeby namalować portret, a nie po to, by
angażować się w osobiste problemy różnych członków rodzi
ny Cavanagh.
Nadejście służącej z dzbankiem ciepłej wody wybawiło
Abbie od konieczności udzielenia odpowiedzi. Eugenie zosta
wiła ją w sprawnych rękach młodej pokojówki, która pomogła
zdjąć podróżny strój i przebrać się w lekką muślinową suk
nię, a potem wzięła się za czesanie nadwerężonych długą dro
gą jedwabistych, czarnych włosów Abbie. Nagle drzwi poko
ju znów się otwarły i do środka wbiegła w podskokach Kitty,
świeża jak skowronek mimo spędzenia wielu godzin w zamk
niętym powozie.
- Cóż, muszę powiedzieć, Kitty, że wyglądasz, jakbyś już
wypoczęła po podróży.
- Och, podróżowanie nigdy mnie nie męczy. Mama mówi, że
pewnie zechcesz zdrzemnąć się godzinkę przed obiadem. Po
wiedziałam jej, że to strata czasu, że przecież nie jesteś staruszką
i będziesz chciała obejrzeć dom.
Po raz kolejny Abbie nie wiedziała, co odpowiedzieć. Tak
naprawdę chętnie skorzystałaby z wolnej godziny na odpo
czynek, lecz nie chcąc być uznana za staruszkę, nie wypowie
działa tego głośno, tylko poprosiła niestrudzoną Kitty, żeby jej
posłużyła za przewodniczkę.
Zwiedzanie rozpoczęły od zajrzenia do pokoi we wschodnim
skrzydle, z których wszystkie, choć ze smakiem urządzone, no
siły ślady pewnego zaniedbania. Tapety i zasłony spłowiały, co
oznaczało, że przez lata dokonano w tych pomieszczeniach nie
wielu zmian.
Potem przeszły do zachodniego skrzydła; choć zapewnio
no ją, że pan domu zaszył się w bibliotece, Abbie zawahała się
przed wchodzeniem do głównych apartamentów. Nie miała
też ochoty zbyt długo w nich przebywać, ponieważ przyła
pała się na tym, że nie może oderwać oczu od największego
mebla: imponującego łoża z baldachimem, z zasłonami w ko
lorze czerwonego wina. Dlatego skwapliwie zgodziła się na
propozycję Kitty, by jako następne obejrzeć pomieszczenia
kuchenne.
- Będziesz miała okazję poznać naszą kucharkę - zapowie
działa Kitty, prowadząc swą towarzyszkę korytarzem. - Figg
jest kochana. Gotowa zrobić wszystko, o czym tylko sobie za
marzysz, pod warunkiem, że uzna, iż panu domu także bę
dzie smakowało. Jak wszyscy członkowie starszej służby, ma
słabość do Barta. Jego upodobania są dla nich zawsze najważ
niejsze. Skorzystamy z tylnych schodów, tak będzie szybciej
- dodała, otwierając drzwi przy końcu korytarza, prowadzące
na klatkę schodową.
- Rozumiem, że to droga do części domu zajmowanej przez
służbę - powiedziała Abbie, spoglądając w górę kamiennych
schodów.
Kitty potwierdziła kiwnięciem głowy.
- I na dach. Ta część domu jest nowsza niż cała reszta.
Dziadek Barta powiększył zabudowania jakieś czterdzieści lat
temu. Można wejść tylko na wydzieloną część dachu, ale jest
stamtąd piękny widok na okolicę. Chciałabyś zobaczyć?
Abbie nie potrzebowała dalszej zachęty; ochoczo ruszyła
za swoją przewodniczką, myśląc o tym, jak niewiele wie o hi
storii rodziny Barta.
- Kitty, z tego, co powiedziałaś, rozumiem, że posiadłość
należała kiedyś do jego dziadka ze strony matki?
- Tak, zgadza się, do Bellinghamów. Bart otrzymał imię po
dziadku. Mama pamięta starego Bartholomew Bellinghama.
Twierdzi, że Bart ma podobny charakter.
- Ach, rozumiem! To znaczy, że staruszek też był drażliwy
i wybuchowy, tak?
Kitty zachichotała.
- Och, Bart nie jest taki zły. Przynajmniej jest sprawiedliwy.
Z tego, co wiem, wszyscy ludzie, pracujący dla niego w domu
i na terenie majątku, traktują go z wielkim szacunkiem. Bardzo
dba o to miejsce od śmierci papy. Chyba ma we krwi miłość do
ziemi. I uwielbia ten dom.
Słuchając Kitty, Abbie podziwiała wspaniały krajobraz. Za
średniej wielkości parkiem, otaczającym zabudowania, jak
okiem sięgnąć ciągnęły się pola uprawne.
- Doskonale to rozumiem - powiedziała, odrywając wzrok
od cudownego widoku i spoglądając w zamyśleniu na szcze
linę w murze obok miejsca, gdzie stała. - Ty także lubisz tu
mieszkać?
- O tak - zapewniła ją gorliwie Kitty. - Młodsza siostra
mamy wyszła za duchownego i nadal mieszka w tutejszej pa
rafii, tam, gdzie mama przed wyjściem za mąż, mam więc
towarzystwo kuzynów. Bardzo mi się podobało w Bath, ale
nie żałuję, że wróciłam.
Abbie nie kryła zdziwienia tym oświadczeniem. Już w cza
sie podróży zauważyła, że Kitty zachowuje się wyjątkowo ra
dośnie, jakby zupełnie jej nie przeszkadzało, że wizyta w Bath
okazała się krótsza, niż było zaplanowane.
- Muszę przyznać, że jestem trochę zaskoczona. W końcu
powrót tutaj oznacza, że musisz, przynajmniej na jakiś czas,
porzucić nadzieje na szybkie zaręczyny twojego brata z pan
ną Whitham.
Kitty nagle z wielką uwagą zaczęła sobie oglądać paznok
cie u lewej ręki.
- No cóż, nie jestem tym specjalnie rozczarowana. Doszłam
do wniosku, że jednak miałaś rację. Caroline Whitham jest
całkiem ładna, ale Bart szybko by się nią znudził. Potrzebuje
kogoś, kto będzie miał odwagę mu się przeciwstawić.
Abbie pomyślała, że matka i córka najwyraźniej są zgod
ne w ocenie pana domu. Uśmiechając się, podążyła za Kitty
schodami do korytarza, prowadzącego na spory dziedziniec
na tyłach domu oraz na teren pomieszczeń kuchennych.
Poznawszy większość domowego personelu, Abbie dała się
poprowadzić przez pokoje na parterze. Zwiedzanie zakończy
ło się w bibliotece, gdzie znalazły Barta; siedząc za biurkiem,
przedzierał się przez stertę korespondencji.
Na ich widok podniósł głowę znad papierów i gestem po
wstrzymał Kitty przed ewentualnymi przeprosinami za to, że
go niepokoją.
- Uporałem się już ze wszystkim, co zaplanowałem na dzi-
siaj. - Spojrzał prosto na Abbie. - Udało ci się odpocząć po
podróży?
- Wielkie nieba, jesteś taki sam jak mama! - zganiła bra
ta Kitty. - Abbie nie jest przecież staruszką i niepotrzebny jej
odpoczynek.
Kąciki ust Barta lekko się uniosły, kiedy wstał od biurka,
odsuwając listy na bok.
- Mogę zatem spytać, co robiłyście od czasu przyjazdu?
- Oprowadzałam Abbie po domu - poinformowała Kitty.
Patrzyła przy tym ponad ramieniem brata w stronę okna, no
szącego ślady podpalenia. - Jak sądzisz, co wywołało ogień,
Bart? Niezdarność któregoś ze służących? Barryman się sta
rzeje, najwyższy czas, by przeszedł na emeryturę.
- Nadal jest całkowicie zdolny do wypełniania obowiązków
- zaoponował Bart, obserwując Abbie, która zmarszczyła czo
ło na widok zniszczonej framugi. - Ostatecznie to on odkrył
ogień, podniósł alarm i zdusił płomienie, zanim zdążyły się
rozprzestrzenić. - Starał się udawać beztroskę, ale było mu
na rękę, że siostra nie zamierza ciągnąć niewygodnego tematu.
- Jeśli nie jesteście zbyt zmęczone oglądaniem domu, to mo
że we trójkę przespacerujemy się po ogrodzie? Chętnie ode
tchnąłbym świeżym powietrzem.
Kitty na moment się zawahała.
- Hm... raczej nie. Powinnam dotrzymać towarzystwa ma
mie przed obiadem. Wiem, że mogę bez obaw zostawić Abbie
pod twoją opieką, drogi bracie - powiedziała z wyzywającym
uśmieszkiem, po czym się oddaliła.
Bart także się uśmiechnął, patrząc, jak zamykają się za nią
drzwi. Jego siostra zachowywała się czasem nieznośnie, ale
nie była głupia. Z pewnością domyśliła się, że zaproszenie Ab-
bie do Cavanagh Court miało niewiele wspólnego z pragnie
niem posiadania namalowanego przez nią portretu.
Skupił całą uwagę na kobiecie, która zaprzątała jego myśli
bardziej niż jakakolwiek inna do tej pory. Zauważył, że Ab-
bie wciąż wpatruje się w wiele mówiące ślady na okiennej ra
mie. Było jasne, że coś podejrzewała; nie uwierzyła w wyjaś
nienia dotyczące zniszczonego dywanu, zasłon i znacznego
fragmentu ściany. Zapewne powinien czuć złość, że wątpiła
w jego słowa, ale nie potrafił się na nią gniewać. Przeciwnie,
miał ochotę wyznać prawdę, ponieważ instynktownie czuł, że
może jej zaufać.
- Zamierzasz oglądać to okno aż do obiadu? Jestem pewien,
że przechadzka po ogrodzie sprawi ci przyjemność.
- Co...? - Odwróciła się do niego z półprzytomnym wy
razem twarzy.
- Dlaczego okno mojej biblioteki aż tak cię martwi? Za
pewniam cię, że wystarczy je odmalować.
- Przydałaby mu się też drobna naprawa. Ktoś próbował
odłupywać drewno. Chyba całkiem niedawno. Wygląda mi
to na robotę włamywacza. - Widząc niewesoły półuśmiech
Barta, Abbie od razu domyśliła się prawdy. - Zatem nie zawi
nił żaden służący. Miałeś nieproszonego gościa. Zginęło coś
cennego?
Bart zaprzeczył ruchem głowy.
- Nie. Nie sądzę, żeby chodziło o rabunek.
- Chcesz powiedzieć, że ogień podłożono celowo?
Nie odpowiadając, stanął przy niej tak blisko, że jego rę
kaw dotykał jej ramienia. Mimo że jego bliskość odświeży
ła jej w pamięci niefortunne zdarzenie na tarasie w Bath, ani
trochę nie obawiała się być z nim sam na sam i nie próbowała
się od niego odsunąć.
Wysoki i silny, mógł wykorzystać swoją przewagę fizycz
ną, tak jak to zrobił tamtego pamiętnego wieczoru, całkiem
niedawno. Jednak kobieca intuicja podpowiadała jej, że choć
Bart nie jest świętym, z pewnością nie zmuszałby do niczego
kobiety wbrew jej woli.
Przyjrzała mu się z ukosa. Wyraziste rysy z ostrą linią pod
bródka zdradzały siłę charakteru, inteligencję i upór. Nie znaj
dowała w jego twarzy zawziętości, świadczącej o braku współ
czucia, natomiast drobne zmarszczki wokół oczu wskazywały
na poczucie humoru. Choć usta miał szerokie i mocno zary
sowane, zmysłowo wygięta dolna warga sugerowała naturę ra
czej namiętną niż zimnokrwistą.
- Od czasu wojny bywało tu niespokojnie - zaczął mówić.
Abbie nadstawiła ucha, słuchając z zainteresowaniem. - Nie
ma się czemu dziwić. Ludzie, którzy dzielnie walczyli za kraj,
po powrocie do domu znaleźli się w niedostatku. Bez pracy
nie są w stanie utrzymać rodzin. Niezadowolenie pośród bie
daków narasta, zwłaszcza w tej okolicy.
Zamyślił się, spoglądając ponad parkiem w stronę pól, na
których pasły się krowy.
- Nie ja jeden poniosłem straty w inwentarzu i nie mnie
jednemu zniszczono dom. Lord Warren, mój najbliższy są
siad, też stał się ofiarą tych niepokojów. Jednak z powodów,
których zupełnie nie pojmuję, to ja jestem głównym obiek
tem niechęci, trwającej już od początku roku. Trudno mi to
zrozumieć, bo jestem jednym z niewielu tutejszych właścicieli
ziemskich, wypowiadających się przeciwko wysokim cenom
zboża. Podpalenie zasłon i dywanów w bibliotece to tylko jed
na z prób ataków, jakie, obawiam się, będą następować coraz
częściej.
- Jak zamierzasz im zaradzić? - spytała, przekonana, że podjął
już kroki, by chronić swój majątek. Nie rozczarował jej.
- Słyszałaś, jak Kitty niedawno mówiła, że nasz kamerdyner
Barryman nie jest już młody, ale wciąż dobrze się spisuje. To
głównie dzięki niemu nie doszło do większych strat. Jednak
od człowieka w jego wieku nie sposób wymagać ciągłej czuj
ności. Między innymi dlatego skróciłem nasz pobyt w Bath,
żeby być na miejscu, gdyby znów działo się coś niedobrego.
Wyznaczyłem ludzi do patrolowania okolicy nocą. Lord War
ren także organizuje oddziały straży. Obecność żołnierzy, ob
jeżdżających konno teren, z pewnością zniechęci wilu do
bezprawnych poczynań, ale też nie jest trwałym rozwiąza
niem problemu.
Oderwał wzrok od krajobrazu za oknem, by znów spojrzeć
na Abbie; twarz natychmiast mu złagodniała w uśmiechu.
- Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Intruz, choć
wbrew swoim intencjom, spełnił dobry uczynek. Biblioteka
od lat wyglądała na zaniedbaną, a z powodu podpalenia nie
mogę dłużej zwlekać z remontem. Dlatego byłbym wdzięczny
za radę w sprawie nowego dywanu i zasłon.
Abbie nawet nie próbowała ukryć zaskoczenia.
- To z Eugenie powinieneś się naradzić.
Bart skrzywił się sceptycznie.
- Moja macocha dokonała niewielu zmian, odkąd się tu
wprowadziła.
- Wiem o tym. - Abbie daleka była od wyjawienia tego, co
usłyszała od Eugenie. Nie mogła się jednak powstrzymać przed
zadaniem pytania: - Nigdy się nie zastanawiałeś dlaczego?
Przez chwilę przyglądał jej się uważnie, a potem, wciąż
nie odpowiadając, zasugerował wyjście do ogrodu, żeby ode
tchnąć ciepłym, pachnącym różami powietrzem.
- Nie zawsze byłem miły dla Eugenie - przyznał, zatrzy
mując się przy kilku wyjątkowo pięknie kwitnących krzewach.
- Prawdę mówiąc, przez pierwsze lata jej małżeństwa z moim
ojcem byłem dla niej wręcz okrutny. Niepotrzebnie, bo w ża
den sposób na to nie zasłużyła. Nie podobało mi się, że zajęła
miejsce mojej matki i nie ukrywałem tego. Dopiero w ostat
nich latach zacząłem w pełni ją doceniać, przekonałem się, jak
zacną jest osobą. Obawiam się jednak, że nie można napra
wić tego, co się stało. Do dziś Eugenie zachowuje się nerwo
wo w mojej obecności, a jej niechęć do podejmowania decyzji
czasami mnie irytuje. Gdybym ją poprosił o wybór nowych
sprzętów do biblioteki, z pewnością by mnie zamęczała py
taniami, czy akceptuję jej wybór. - Uśmiechnął się cierpko.
- Cierpliwość nie jest moją najmocniejszą stroną.
Abbie pomyślała, że nie sposób go nie podziwiać za
szczerość.
- Jeśli to, co słyszałam, jest prawdą, to nie przypominasz cha
rakterem swojego ojca. Pamiętam, że ktoś, prawdopodobnie mój
dziadek, twierdził, jakoby był powściągliwym, dobrodusznym
człowiekiem.
- Owszem, był taki - potwierdził Bart, wciąż z tym sa
mym cierpkim uśmieszkiem na twarzy. - Nieraz wystawia
łem jego cierpliwość na ciężką próbę swoim zachowaniem
wobec Eugenie. Bardzo tego żałuję. Nie tylko z powodu cię
gów, jakie słusznie obrywałem. - Pokręcił głową w zamyśle
niu. - Eugenie okazała się idealną żoną. Doskonale pasowała
do mojego ojca, przypuszczam, że lepiej niż moja matka. Mat
ka, podobnie jak ja, odziedziczyła wybuchowy temperament
Bellinghamów. Miała też miłe cechy i bywała czuła, zwłaszcza
gdy chodziło o mnie. To ona urządziła ten różany ogród.
- Z całą pewnością lubiła różowy kolor - powiedziała Ab-
bie, lecz na widok uniesionych brwi Barta stropiła się, że mógł
wziąć jej niewinną uwagę za słowa krytyki.
- Masz rację - przyznał po chwili. - Niewiele tu innych ko
lorów. Co byś zrobiła, żeby to poprawić?
- Może plamy głębokiej czerwieni dałyby pożądany kon
trast? A przy żywopłocie podobnie skomponowane rabaty
białych i żółtych kwiatów.
Bart kątem oka dostrzegł lekko pochyloną postać, praco
wicie usuwającą zwiędłe kwiaty, tuż za oddzielającym rabaty
żywopłotem.
- Figg! - zawołał. - Chcę, żeby wprowadzono pewne zmia
ny w różanym ogrodzie.
Po głębokich zmarszczkach dezaprobaty na ogorzałej twa
rzy ogrodnika Abbie zorientowała się, że poczciwy pan Figg
wcale nie uważa zmian za konieczne. Podchodząc ścieżką
w ich stronę, ogrodnik spojrzał na Abbie podejrzliwie, skłonił
się, dotykając czoła, a potem zwrócił się do swego pana.
- To fakt, sir, że parę krzewów się zestarzało, ale dalej pięk
nie kwitną, jak pan sam widzi.
- Nie chodzi mi o jakość ani o liczbę kwiatów, Figg, tylko
o monotonię koloru. Dlatego stawisz się jutro rano, żeby omó
wić zmiany z obecną tu panną Graham. Przedstawiła mi pew
ne propozycje, które chciałbym wcielić w życie najszybciej jak
to tylko możliwe.
Abbie sama nie wiedziała, co ją bardziej zdenerwowało: prze
konanie Barta, że chętnie zgodzi się urządzać na nowo jego
ogród, czy otwarcie wrogie spojrzenie, jakie posłał jej ogrodnik,
nim skłoniwszy się swemu panu, odszedł pomiędzy rabaty.
- Nie rozumiem, dlaczego zakładasz, że będę chciała zaj
mować się twoim ogrodem podczas pobytu tutaj? Co więcej,
że mam ochotę pracować ręka w rękę z tym gburowatym, nie
chętnie do mnie nastawionym typem?
Wyniosły ton Abbie nie zrobił na Barcie najmniejszego
wrażenia.
- Och, przecież nie będziesz mogła zacząć portretu, póki
nie dostarczą wymaganych materiałów, co potrwa przynaj
mniej kilka dni. Chyba nie chcesz w tym czasie pozostawać
bezczynna. Nie zamierzam pozwolić ci na nudę ani też na ślę
czenie nad paletą od świtu do zmierzchu. A co do Figga, to
nawet się nie obejrzysz, jak będzie ci jadł z ręki.
Abbie nie była tego taka pewna, ale postanowiła nie drążyć
tematu. Kiedy Bart poprowadził ją inną ścieżką, spytała, czy
ogrodnik jest spokrewniony z kucharką.
- Są rodzeństwem. Chociaż żadne z nich nie zawarło mał
żeństwa, kucharka traktowana jest jak mężatka. Oboje są mi
bardzo oddani. - Uśmiechnął się lekko. - I dlatego jestem
skłonny tolerować... hm... gburowatość ogrodnika. Poza
tym dobrze wypełnia swoje obowiązki, jak wszyscy zatrud
nieni przeze mnie ludzie, może z jednym wyjątkiem.
Dotarli do dziedzińca na tyłach domu, skąd można było do
stać się do stajni i kilku wielkich stodół. Panował tam nienatural
ny spokój; powody szybko się wyjaśniły, kiedy masztalerz Barta
wyszedł ze stajni, prowadząc pięknego kasztanowego ogiera.
- Stajenni poszli do domu, sir, spróbować śliwkowego
placka pani Figg, młody Josh też do nich dołączył, panien
ko, gdyby pani go szukała - dodał Hackman, uśmiechając się
z uznaniem, kiedy Abbie bez lęku zbliżyła się do najlepszego
wierzchowca jego pana. - Czasami bywa płochliwy, ale widzę,
że pani ma podejście do zwierząt.
- Nic dziwnego - wtrącił się Bart. - Mieszkała wśród koni
przez większą część swego życia. - Widząc, jak delikatne ry
sy Abbie układają się w wyraz tęsknoty, dodał: - Co nie zna
czy, że pozwolę jej jeździć na tym koniu. Możesz pannie Gra
ham dawać pod siodło dowolnego konia z mojej stajni poza
Samsonem.
- Zrozumiano, sir - rzucił Hackman, a Abbie uśmiechnęła
się, robiąc chytrą minę.
- Nawet nie waż się o tym myśleć - zwrócił się do niej Bart
ściszonym głosem. - Dobrze wiem, że jesteś świetną amazon
ką. Samson jest bardzo narowisty i zdecydowanie nie nadaje
się dla damy.
Abbie uznała, że rozsądniej będzie nie dyskutować, nie mo
gła się jednak powstrzymać przed nieco uszczypliwą uwagą:
- Skąd ci przyszło do głowy, że w ogóle skorzystam z które
goś z twoich wierzchowców? Przy tych wszystkich zadaniach, ja
kie mi wyznaczyłeś, nie będę miała zbyt wiele czasu na konne
przejażdżki.
- Na pewno zdarzy się okazja - zapewnił, znów podając jej
ramię i prowadząc z powrotem w stronę domu. - Zamierzam
pokazać ci całą posiadłość. - Na jego twarz wrócił wyraz po
sępnej zadumy. - Obiecaj mi, Abbie, że nie będziesz się ni
gdzie wypuszczać sama.
Dziwiła się, kiedy nalegał, by zabrała do Cavanagh Court
swojego stajennego. Teraz zrozumiała, o co mu chodziło, i bez
wahania złożyła obietnicę.
- Tak, zważywszy na te niefortunne wydarzenia w okolicy,
już wiem, czemu chciałeś, by Josh przyjechał z nami.
- Nie chodzi tylko o zamieszki, Abbie. Mogę ufać
Hackmanowi, że w razie potrzeby doskonale się tobą
zaopiekuje. Jednak nie zawsze będzie miał czas, a nie bar
dzo dowierzam temu chłopakowi, którego zatrudniłem
parę miesięcy temu. Jego ojciec pracował tu kiedyś, był
solidny i pracowity. Niestety, nie mogę powiedzieć tego
samego o jego synu. Hackmanowi on nie bardzo się podo
ba, a ja polegam na zdaniu masztalerza.
Znaleźli się na ścieżce, prowadzącej do frontowego
wejścia. Abbie zatrzymała się, żeby z podziwem obejrzeć
wistarię, pokrywającą sporą część bocznej ściany. Bart siłą
rzeczy także musiał przystanąć. Niemal w tym samym
momencie potężny kawał tynku uderzył z głuchym łosko
tem o ziemię, zaledwie parę jardów od miejsca, w którym
oboje stali. Abbie krzyknęła z przestrachu, a Bart zadarł
głowę, wypatrując uszkodzenia w murze.
- Mój Boże! Gdybyś się nie zatrzymała, Abbie... Jutro każę
komuś to naprawić.
Rozdział ósmy
Na szczęście w ciągu następnych dni nie wydarzyło się
nic niepokojącego i kiedy wreszcie dostarczono materia
ły niezbędne do namalowania portretu Barta, Abbie szybko
i z ochotą przystąpiła do pracy.
Korzystając z uprzejmej propozycji Barta, chętnie dosia
dała konia z jego stajni. Prawie każdego ranka, jeśli tylko
aura pozwalała, galopowała po terenie posiadłości na ślicz
nej nakrapianej klaczy, która wkrótce stała się jej ulubionym
wierzchowcem. Bart dość często jeździł razem z Abbie, a gdy
nie mógł osobiście dotrzymać jej towarzystwa, Kitty była za
wsze gotowa do przejażdżki, choć nie próbowała się narzu
cać, zwłaszcza wtedy, kiedy wiedziała, że jej brat ma akurat
wolny czas.
Niestety, trudniej mu było o wolną chwilę po połu
dniu, gdy Abbie w zaimprowizowanej pracowni pracowała
nad portretem. Zgodził się na kilka sesji pozowania, pod
czas których zdołała wykonać parę wstępnych szkiców, ale
potem nie mógł wysiedzieć dłużej niż dwadzieścia minut,
a czasami w ogóle się nie pojawiał.
Gdy w końcu uznała, że czas zwrócić mu uwagę na to, że im
bardziej będzie się wymigiwał przed pozowaniem, tym dłużej
ona będzie musiała zabawić w jego domu, wzruszył ramionami.
- I co z tego? Nie musisz przecież pilnie wracać do Bath,
prawda?
Nie mogła temu zaprzeczyć, bo, prawdę mówiąc, coraz
bardziej podobało jej się przyjemne życie w Cavanagh Court.
Od samego początku służba odnosiła się do Abbie z wiel
kim szacunkiem, dbając o wszelkie jej wygody; czasami mia
ła ochotę uszczypnąć się dla przypomnienia, że to nie jest jej
dom i że przed końcem lata będzie jednak musiała powrócić
do Bath. Nawet Figg, początkowo jawnie niechętny, starał się
być dla niej miły i witał ją serdecznie, ilekroć wkroczyła na
teren jego królestwa. Wysłuchawszy z uwagą jej propozycji
zmian w układzie ogrodu, okazał szczery zapał, a parę razy
zdarzyło się nawet, że sam przedstawił własne pomysły. Mógł
zresztą być pewien, że spotkają się z uznaniem, jeśli to panna
Graham przedstawi je właścicielowi posiadłości.
Siostra Figga również okazała się niezwykle życzliwa i re
gularnie słała przez służbę wiadomości, zapewniając pannę
Graham, że gdyby tylko przyszła jej chęć na coś specjalne
go do jedzenia, wystarczy poprosić. Abbie nie miała żadnych
zastrzeżeń do kulinarnych talentów pani Figg, odpowiadała
więc niezmiennie, że całkowicie jej wystarcza to, co znajduje
na stole podczas posiłków.
Pewnego ranka, kiedy pobyt w Cavanagh Court trwał już
trzy tygodnie, odkryła, że jej wysiłki, by swą osobą nie przy
sparzać służbie dodatkowych zajęć, nie budzą oczekiwanej
aprobaty.
- Kucharka się martwi - oznajmiła Rose, młoda pokojówka,
wchodząc jak co rano do sypialni Abbie z dzbankiem ciepłej
wody. - Ubzdurała sobie, że pani pewnie nie wierzy, że po
trafiłaby przyrządzić coś specjalnego, bo nie jest zatrudniona
u arystokraty z tytułami i nie pracuje w jakimś modnym lon
dyńskim domu.
W obliczu takich zarzutów Abbie uznała, że rozsądniej bę
dzie zmienić taktykę i zaraz po dokonaniu porannej toalety uda
ła się do kuchni, by wyjaśnić nieporozumienie.
Niestety, jeszcze tego samego dnia wieczorem w towa
rzystwie Kitty i jej matki odkryła, że nie sposób zadowolić
wszystkich.
- Ojej. - Eugenie westchnęła z wyraźnym niezadowole
niem po tym, jak Abbie oznajmiła, że na kolację zostaną po
dane kurczęta w pysznym śmietanowym sosie. - Bart ostatnio
nie lubi wymyślnych potraw. Myślę, że to po latach niedostat
ku, kiedy w wojsku musiał się bez nich obywać. Zdecydowa
nie woli teraz proste dania.
Abbie do tego czasu zdążyła już dojść do wniosku, że Eu
genie nie tyle boi się pasierba, co raczej stara się za wszel
ką cenę unikać niemiłych konfrontacji, które musiała znosić
przed laty.
Wcześniej nie znała osoby tak dobrodusznej i poczciwej.
Mimo to zaczynała rozumieć, skąd brała się irytacja Barta, ja
ką czasem okazywał w obecności macochy. Sama omal nie
straciła cierpliwości, omawiając plany nowego wystroju bi
blioteki z Eugenie, która na wszystko się zgadzała, by zaraz
potem mnożyć wątpliwości, póki Abbie, uznawszy, że ratun
kiem może być jedynie stanowczość, wzięła na siebie podjęcie
ostatecznej decyzji. Kiedy wkroczyła wzburzona do biblioteki,
by uzyskać podpis Barta na formularzu zamówienia, napotka
ła w jego oczach nieme pytanie: „A nie mówiłem?".
- Jeśli nie zechce spróbować tej potrawy, to nikt go nie bę
dzie zmuszał - orzekła Abbie, wzruszając ramionami. - Pani
Figg gotuje dla niego wystarczająco długo, by znać jego upo
dobania. Przyrządzi coś do wyboru, jestem pewna. Poza tym
- dodała - uleganie zachciankom mężczyzn nie jest zbyt roz
sądne. Proszę mi wierzyć, wiem, co mówię. Można ich łatwo
zmienić w samolubnych dyktatorów.
Kitty zachichotała.
- Ty w ogóle nie boisz się mojego brata, prawda, Abbie?
- A czemuż miałaby się bać? - rozległ się cichy głos. Odwró
ciwszy się we trójkę jak na komendę, ujrzały w progu Barta. Oczy,
podobnie jak jego siostrze, błyszczały mu rozbawieniem. - Jest
stanowczo zbyt rozsądna, żeby mnie denerwować.
- Nie bądź taki pewny - odezwała się Abbie. - Dziś rano
musiałam odbyć długie spotkanie z twoim ogrodnikiem i po
zwoliłam sobie na mały wybryk. Nigdy nie zgadniesz, na co
udało mi się go namówić; co posadzi pod osłoną ogrodowe
go muru.
- Powiedz nam! - poprosiła Eugenie.
- Dalie.
Bart uniósł brwi.
- Chyba nie mówisz o tych nowomodnych kwiatkach?
- Zdziwisz się, ale Figg nazwał je mniej więcej tak samo
- przyznała Abbie. - Możecie mi wierzyć, zamierza obsadzić
nimi wielką rabatę. Szkoda, że mnie tu nie będzie i nie zoba
czę rezultatów jego pracy w pełnej krasie. Gwarantuję, że bę
dziecie mieć dość kwiatów, żeby ozdobić każdy pokój.
Tylko Bart nie wydawał się zachwycony tą perspektywą. Ab
bie widziała, jak uśmiech znika z jego ust; zaraz potem odwrócił
się i przeszedł przez pokój do stolika, na którym stały karafki.
Zastanawiała się, dlaczego jest na nią zły za to, że pozwoliła
sobie wprowadzić w ogrodzie więcej zmian, niż on uważał za ko
nieczne. Jednak jeśli nawet go rozgniewała, to nie na długo, bo
przy obiedzie tryskał humorem i z upodobaniem poczęstował się
drugą całkiem solidną porcją jej ulubionego kurczaka w sosie.
Tego wieczoru nie przesiadywał zbyt długo nad kielisz
kiem porto, lecz zaraz po posiłku dołączył do pań w salonie,
żeby się z nimi napić herbaty.
- Zastanawiałem się, Eugenie - zaczął, jak zwykle od pew
nego czasu sadowiąc się na sofie obok Abbie - czy chciałabyś
spędzić latem trochę czasu u swojej siostry w Brighton, jako
że nasz pobyt w Bath był krótszy, niż planowaliśmy?
Uśmiech radości na twarzy Eugenie zbladł, kiedy przeniosła
spojrzenie na osobę, siedzącą obok jej pasierba.
- Bardzo bym chciała, Bart. Jednak w tych okolicznościach
chyba nie powinnam wyjeżdżać.
Szybko domyślił się, dlaczego tak uważa.
-Nie przejmuj się konwenansami. Abbie będzie miała
przyzwoitkę. Wystarczy, że napisze do lady Penrose. Powie
działa mi przed naszym wyjazdem z Bath, że z przyjemnością
dołączy do nas w Cavanagh Court, gdyby pobyt jej chrześnicy
miał się przeciągnąć.
Abbie rzuciła mu wymowne spojrzenie.
- Za co mogę ręczyć, jeśli nadal będziesz wykręcał się przed
pozowaniem mi popołudniami. Jestem tu od trzech tygodni
i ledwie udało mi się zacząć.
Uśmiechał się, ale nie podjął zaczepki; znów zwrócił się
do macochy.
- Zatem możesz spędzać czas nad morzem bez wyrzu
tów sumienia, moja droga. Jestem pewien, że zarówno
tobie, jak i Kitty posłuży zmiana powietrza.
Eugenie była zachwycona pomysłem, natomiast Kitty wy
kazała zaskakująco mało entuzjazmu. Powody tego stanu rze
czy wyjaśniły się wkrótce, kiedy matka oddaliła się, by wysto
sować krótki list do siostry.
- Nie chodzi o to, że nie chcę jechać, Bart - zapewniła brata.
- Ja tylko myślałam, że moglibyśmy wydać tu przyjęcie dla ma
my pod koniec miesiąca. To jej pięćdziesiąte urodziny i sądziłam,
że chciałaby je świętować z sąsiadami i przyjaciółmi. Gdybyś się
zgodził, może mogłybyśmy razem z Abbie zorganizować wszyst
ko jako niespodziankę.
- To doskonały pomysł - powiedział Bart bez wahania. -
Z powodzeniem możecie opóźnić wyjazd o parę dni, a jeśli mat
ka spyta o przyczynę, wystarczy powiedzieć, że lady Penrose nie
może opuścić Bath przed końcem miesiąca.
Abbie natychmiast zaoferowała pomoc.
Później jednak, kiedy już znalazła się w swojej sypialni, nie
była taka pewna, czy postąpiła słusznie, angażując się w ro
dzinne sprawy Cavanaghow.
Przebrana do snu, podeszła do okna i usiadła na szerokim
parapecie, skąd mogła podziwiać oświetlone księżycowym
blaskiem jezioro za parkiem.
Jakże uwielbiała ten widok! Jak szybko pokochała całe to
miejsce: ogród, dom... a najbardziej towarzystwo gospodarza.
Nie było sensu udawać, że jest inaczej. Choć wydawało się to
niemożliwe, nabrała niesłychanej sympatii do Bartholomew
Cavanagha.
Potrząsnęła głową, uśmiechając się do siebie. Wprost nie
mogła uwierzyć, że zaledwie przed dwoma miesiącami uwa
żała go za zmorę swego życia, za przyczynę swej niedoli. Te
raz jednak musiała przyznać, że srodze się myliła, traktując
go jak drania. Bo ostatecznie cóż on takiego zrobił? Nic... po
za tym, że przyprawił rogi najbardziej wpływowemu sąsiado
wi jej dziadka. A jak kiedyś mądrze stwierdziła lady Penro
se, nie można winić mężczyzny za to, że zachowuje się jak
mężczyzna. Nie można też było zaprzeczyć, że lady Sophia
Fitzpatrickbyła czynną i chętną uczestniczką romansu. Nadal
jednak bolało Abbie to, czego mimo upływu lat nie potrafiła
wybaczyć i zapomnieć, że oświadczył się jej niespełna dwie
godziny po schadzce w altanie.
Doprawdy trudno było porównywać gospodarza Cava-
nagh Court, solidnego, odpowiedzialnego i troskliwego, do
tamtego nieczułego zarozumialca, który jej się oświadczył, na
wet nie zmieniwszy ubrania po spotkaniu z lady Sophią.
Nagle uwagę Abbie przykuł jakiś ruch w kępie drzew
nad jeziorem. Porzuciła niewesołe rozmyślania i wytężyła
wzrok, patrząc w tamtą stronę, lecz choć księżyc wychynął
zza chmur i dobrze oświetlał okolicę, nie zobaczyła nicze
go więcej.
Uznając, że ponosi ją wyobraźnia, udała się do łóżka.
Następnego popołudnia odwiedził ją Bartholomew. Zgodził
się pozować do portretu. Abbie była ciekawa, czy poprzedniego
wieczoru wzbudziła w nim wyrzuty sumienia i dlatego przyszedł.
Jednak wkrótce, gdy zaczął zdradzać oznaki niepokoju, doszła
do wniosku, że to mało prawdopodobne.
- Nikt ci nie może zarzucić, że prowadzisz leniwy tryb ży
cia, Bart - powiedziała, widząc, jak zerka przez ramię w kie
runku okna, - Coś mi się widzi, że będę musiała zadowolić
się sesjami, trwającymi nie dłużej niż kwadrans. I jeszcze być
za nie wdzięczna!
Jej uszczypliwość jak zawsze go rozbawiła.
- Och, dzień jest zbyt piękny, żeby siedzieć w domu, Ab
bie. Chodźmy na spacer. Obiecuję, że później posiedzę jesz
cze pół godziny, lecz jeśli zaraz nie wyjdę, mięśnie całkiem
mi zesztywnieją.
Abbie była w rozterce. Miała świadomość, że powinna
przyłożyć się do pracy nad portretem. Rzeczywiście jednak
pogoda była zbyt piękna, żeby ją marnować siedzeniem w do
mu, kiedy tak przyjemnie musiało być na zewnątrz. Co więcej,
Figg, powszechnie znany ze swych sprawdzonych prognoz,
zapowiadał, że wkrótce nastąpi zmiana na gorsze. Doprawdy
szkoda byłoby nie skorzystać z przechadzki.
- Muszę tylko zabrać parasolkę. Za parę minut spotkam się
z tobą na dole - rzuciła, podejmując decyzję.
Dotrzymując słowa, zjawiła się w holu; pochwalił ją uśmie
chem za to, że nie kazała mu zbyt długo czekać, i wyruszyli ła
godnie opadającym trawnikiem w stronę jeziora.
Do tego czasu, oczywiście, Abbie poznała większą część
posiadłości, przemierzając jej teren konno lub pieszo. Naj
chętniej odwiedzała ogród, ładne, schludnie utrzymane miej
sce, zwłaszcza fragment porośnięty krzewami, gdzie mogła,
ukryta wśród listowia, w samotności poczytać książkę.
Jezioro także zajmowało wysoką pozycję na liście jej ulu
bionych miejsc. Dwa lub trzy razy zapuściła się nad samą wo
dę, płosząc żaby, czające się pośród trzcin. Nigdy jednak nie
przeszła drewnianym mostkiem na drugą stronę i zamierza
ła zrobić to teraz, żeby obejrzeć rozpościerający się stamtąd
piękny widok.
Mostek nie był na tyle szeroki, by pomieścić dwie oso
by, idące obok siebie, tak więc Bart puścił ją przodem, a sam
przystanął na moment, by się przyjrzeć dokładniej trzcino
wym zaroślom, które co roku zarastały większą połać jeziora.
- Niedobrze - oświadczył z poważną miną, wyraźnie nie
zadowolony z oględzin. - Muszę przysłać tu paru ludzi, żeby
zrobili porządek Kiedyś uczyłem tu Kitty pływać. Teraz by
łoby to wręcz niebezpieczne, bo można się zaplątać w trzci
nach.
- O! To znaczy, że ma się pewne korzyści ze starszego brata -
powiedziała Abbie. - Zwłaszcza takiego, który chętnie poświęca
czas, żeby nauczyć czegoś pożytecznego.
Widząc dobrze już znajome iskierki przekory w oczach Abbie,
Bart nie mógł powstrzymać uśmiechu. Jest urocza, pomyślał, pa
trząc, jak wdzięcznie się porusza. Obdarzona przez naturę ślicz
nymi, regularnymi rysami i kształtną figurą, nosiła się jak dama,
lecz z wdziękiem pozbawionym afektacji, jaka cechowała często
przedstawicielki jej płci. Była dla niego uosobieniem kobiecości.
Nie chodziło tylko o zewnętrzną atrakcyjność; podziwiał jej by
stry umysł, cięty dowcip i zdrowy rozsądek. Wszystkie te cechy
sprawiały, że nie sposób było nie lubić jej towarzystwa.
A może był po prostu oczarowanym głupcem i dlatego
uważał, że jest taka doskonała? Może był jedynie nieszczęs
nym samcem, złapanym w pułapkę uczuć, które narastały
w nim stopniowo od czasu przyjęcia u Fergussonów, gdzie
spotkali się znowu po wielu latach? Cóż, jeśli nawet tak to
wyglądało, musiał w duchu przyznać, że całkiem mu dobrze
w tej pułapce i nie ma najmniejszej ochoty się z niej wyswo-
badzać.
Wciąż uśmiechnięty, odepchnął się od drewnianej balu
strady i ruszył za Abbie. Po pewnym czasie przyśpieszył i zna
lazł się parę kroków od niej, kiedy to nastąpiło. Abbie spokoj
nie stała na mostku i patrzyła w stronę wiejskiego kościoła,
w którym kiedyś ojciec Eugenie odprawiał nabożeństwa, gdy
nagle rozległ się trzask łamanego drewna i zniknęła w wiel
kiej dziurze.
Bart rzucił się przed siebie, żeby ją złapać, ale udało
mu się chwycić jedynie różową parasolkę. Nie tracąc cza-
su, tak jak stał, przeskoczył przez balustradę, lądując tuż
obok miejsca, gdzie Abbie, chwytając głośno powietrze
i plując, starała się utrzymać głowę nad powierzchnią wody.
Natychmiast odwrócił ją na plecy i przytrzymał za podbró
dek. Choć bez wątpienia przerażona, na szczęście usłucha
ła jego polecenia i nie próbowała się szamotać. Po chwili
oboje bez przeszkód wydostali się na płytką wodę.
Bart szybko odkrył, że trudniejsze będzie znalezienie bez
piecznego przejścia przez trzciny. Na wpół ciągnąc, na wpół
niosąc Abbie, usiłował wybierać taką drogę, by nie zapadali
się po kolana w muł. W końcu, chwytając się poskręcanych
korzeni rosnącego nad wodą drzewa, zdołali się wciągnąć na
trawiasty brzeg.
Zupełnie wyczerpana, Abbie opadła na kolana, dysząc cięż
ko. Dopiero po kilku minutach była w stanie podziękować za
ratunek, przekonana, że tylko dzięki Bartowi przeżyła wypa
dek. Gdyby nawet jakimś cudem udało jej się dotrzeć na płyt
ką wodę, nie potrafiłaby przejść przez cuchnący, śliski muł.
Bart się nie odzywał, spojrzała więc na niego. Przyglądał
jej się z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Potem ściągnął
z siebie mokry, umazany błotem surdut, narzucił jej na ra
miona i upierał się, by go nie zdejmowała. Powody jego za
chowania wyjaśniła jej dopiero Rose, gdy Abbie znalazła się
w swoim pokoju.
- O rety, panienko! Przez tę sukienkę wszystko widać na
wylot! - zawołała pokojówka, wykazując zdecydowanie wię
cej szczerości niż taktu.
Wystarczyło jedno spojrzenie w lustro, by potwierdzić ten
upokarzający fakt. Zrzuciwszy z ramion surdut Barta, Abbie
poczuła palący rumieniec na policzkach, bo w lustrze widać
było wyraźny zarys piersi, bioder i ud. To, że jej włosy przypo
minały wiązkę mysich ogonków, a twarz znaczyły smugi bło
ta, było niczym w porównaniu ze świadomością, że jej wdzię
ki zostały wystawione, choćby nawet na krótką chwilę, przed
oczy Barta.
Zdjęła z siebie przemokniętą suknię, mając nadzieję, że jest
całkowicie zniszczona i nie będzie musiała od nowa przeży
wać męki, patrząc na nią wiszącą w szafie. Wolała, żeby nic
jej nie przypominało o upokarzającym zdarzeniu, o którym
pragnęła jak najszybciej zapomnieć.
Po kąpieli, nie tracąc czasu, doprowadziła się do porząd
ku. Kiedy pokojówka kończyła jej upinać ostatnie pasma,
rozległo się ciche pukanie do drzwi i weszła Kitty. Trzyma
ła w ręku kartką papieru, a na jej twarzy malował się wyraz
szczerego zmartwienia.
- Bart właśnie mi powiedział, co się stało. Nie mogę uwie
rzyć! - wykrzyknęła, przysiadając na łóżku. - Powiedziałam mu,
że równie dobrze to ja mogłam wpaść do wody. Poszłam tam na
spacer parę dni temu, kiedy jeździliście z Bartem konno, i prze
chodziłam przez ten most.
- Poszłoby ci lepiej niż mnie, Kitty. Rozumiem, że umiesz
pływać.
- Owszem, lecz niełatwo dopłynąć do brzegu w tych wszyst
kich halkach.
- Chyba miałaś na sobie ubranie, kiedy brat cię uczył?
- Tak, ale znacznie mniej niż teraz. - Kitty zachichotała na
widok zgorszonej miny Abbie. - Zapominasz, że on jest mo
im bratem.
Natomiast moim nie jest, powiedziała sobie w duchu Ab
bie, natychmiast porzucając niedorzeczny pomysł zwrócenia
się do Barta z prośbą, by nauczył ją pływać. Szybko zmieniła
temat, wypytując o Eugenie.
- Och, postanowiła odwiedzić swoją siostrę w wika
rówce. Nie była u niej od naszego powrotu z Bath, naj
prawdopodobniej więc ciotka Clara zatrzyma ją na obiad.
Nie wybrałam się z mamą, bo chciałam sporządzić listę
osób, które musimy zaprosić na jej przyjęcie urodzino
we. - Kitty zerknęła na pokojówkę, zbierającą z pod
łogi zabłocone ubrania, żeby je znieść na dół i wyprać.
- Pamiętaj, że to ma być tajemnica, Rose. Nie mów nicze
go przy mamie.
- Będę pamiętać, panienko - obiecała służąca. - Miło bę
dzie znów wydać duże przyjęcie. Kucharka nie może się do
czekać. Słyszałam, jak mówiła, że im szybciej znajdziecie czas,
żeby omówić menu, tym lepiej.
Kitty posłała Abbie błagalne spojrzenie.
- Pomożesz mi w tym, prawda?
- Oczywiście - zapewniła ją pośpiesznie Abbie, z lekkim
poczuciem winy, że dotąd jeszcze się nie wykazała. - Chyba
nie chcesz naradzać się z kucharką w tej chwili? Możemy to
zrobić jutro. Prawie cały dzień przesiedziałaś w domu. Nie
wolałabyś pojechać na przejażdżkę?
- Owszem, wolałabym - przyznała Kitty. - Obiad jest prze
sunięty o godzinę, bo Bart chce obejrzeć zniszczenia na most-
ku, mamy więc dość czasu. Tylko że miałaś odpoczywać do
obiadu, a ja nie powinnam ci przeszkadzać.
Rozdarta między wdzięcznością dla Barta za troskliwość
a irytacją z powodu jego dyktatorskich zapędów, Abbie po
krótkim namyśle oświadczyła, że sama potrafi zdecydować,
czy czuje się na siłach, by jeździć konno.
- Porządny kłus przez park obu nam dobrze zrobi, spotkaj
my się więc przy stajniach za pół godziny.
Abbie szybko się przebrała i zdążyła na miejsce przed umó
wionym czasem. Josh, jak od razu zauważyła, siodłał już na-
krapianą klacz, na której zwykle jeździła, Tom, najmłodszy
podwładny Hackmana pracowicie sprzątał jeden z boksów,
natomiast Ben Dodd, jak zwykle rozczochrany i niechlujny,
wykrzywiony w nieprzyjemnym uśmieszku, stał, opierając się
o szczotkę. Abbie już nie pierwszy raz widziała, jak uchylał
się od obowiązków. Wiedziała też, że Hackman nie ma o nim
najlepszego zdania, i wcale temu się nie dziwiła. Jednak to nie
lenistwo najbardziej drażniło Abbie u Dodda.
Niestety, była zmuszona tolerować jego towarzystwo kilka
razy podczas przejażdżek z Kitty, jako że Dodd został zatrud
niony w charakterze jej osobistego stajennego. Trudno było
wywnioskować, co sama Kitty o nim sądzi, ponieważ zwy
kle jakby w ogóle go nie zauważała. Abbie bardzo by chciała
móc powiedzieć to samo o sobie. Niestety, aż nazbyt często
zdarzało jej się dostrzec lubieżny błysk w jego oczach; wręcz
odniosła wrażenie, że ten łotr próbuje ocenić, jak ona i Kitty
wyglądałyby bez ubrania.
Tego dnia jednak nie zamierzała znosić jego obecności i od
razu przystąpiła do ataku.
- Ponieważ jesteś dziś wyraźnie zmęczony, Dodd, Josh cię
zastąpi i będzie nam towarzyszył.
Ich oczy na moment się spotkały i Abbie nie miała wąt
pliwości, że w spojrzeniu stajennego dostrzegła niechęć. Wy
dawało się jej, że chciał zaprotestować, ale tylko wzruszył ra
mionami.
- Jak pani sobie życzy - mruknął i oddalił się nieśpiesznie.
Kitty, kiedy już opuściły dziedziniec przed stajnią, zdawa
ła się nie zauważać, że tym razem mają inną asystę. Sprawiała
też wrażenie, że cel przejażdżki jest jej najzupełniej obojętny.
Abbie szybko się jednak przekonała, że źle odczytała nastrój
swej towarzyszki, kiedy Kitty oznajmiła, że chce odwiedzić
dom najbardziej wpływowej rodziny w sąsiedztwie.
- Wiem, że lord i lady Warren przebywają na miejscu, bo
Bart był u nich po naszym powrocie z Bath. Lady Warren jest
moją chrzestną matką. Jest bardzo miła i pomoże nam w or
ganizacji przyjęcia, tak żeby mama o niczym nie dowiedziała
się przed czasem.
Co do tego Kitty miała całkowitą rację. Lady Warren, za
chwycona niespodziewaną wizytą, ciepło powitała chrześnicę.
- Oczywiście, że chętnie pomogę, moja droga - zapewni
ła, dowiedziawszy się o planach. - Zostaw u mnie zaprosze
nia, a ja dopilnuję, żeby wszystkie doręczono. Dopiszę na nich
prośbę, by potwierdzenia wysyłano do mnie. Nie sądzę, że
by wielu zaproszonych odmówiło, ale minęło sporo czasu od
ostatniego przyjęcia wydanego w Cavanagh Court.
Przeniósłszy uwagę na Abbie, zmierzyła wprawnym okiem
jej elegancką amazonkę.
- A pani jest przyjaciółką Kitty, panno Graham? Musi pa
ni znaleźć czas, żeby któregoś wieczoru zjeść z nami kolację
podczas pani pobytu na wsi.
- Och, Abbie nie jest moją przyjaciółką, matko chrzestna -
wtrąciła się Kitty, nie dając Abbie czasu na podziękowanie la
dy Warren za miłe zaproszenie. - To znaczy, teraz już jest. By
ła przyjaciółką Barta na długo wcześniej, zanim została moją.
Abbie nie mogła nie dostrzec błysku podejrzliwości
w łagodnych szarych oczach lady Warren, lecz nim zdąży
ła wyjaśnić, że właściciel Cavanagh Court jest chrześnia
kiem jej dziadka i że znają się z Bartem od dzieciństwa, do
salonu weszli niespodziewanie trzej mężczyźni. Pierwszy
z nich był panem domu, drugi przypominał pierwszego do
tego stopnia, że musiał być jego synem. Na widok trzeciego,
wytwornie odzianego młodzieńca, który trzymał się trochę
z tyłu, Kitty zawołała:
- Wielkie nieba! Co ty tu robisz, Cedricu?
Nie mniej poruszona Abbie potrafiła lepiej skrywać zasko
czenie.
Nie czując się urażonym niezbyt miłym powitaniem przez
kuzynkę, Cedric, wyraźnie zadowolony, że wzbudza zaintere
sowanie, strzepnął z rękawa niewidoczny pyłek, po czym wy
jaśnił, że chodził z Richardem Warrenem do tej samej szkoły.
- Wpadliśmy na siebie zupełnie przypadkiem, kiedy Ri
cky zatrzymał się w Bath po odwiezieniu niezamężnej ciotki
do Somerset. Gdy mu wspomniałem, że jestem już zmęczo-
ny tym piekielnie nudnym miejscem, był uprzejmy zaprosić
mnie do siebie.
- Pan Asquith przyjechał z wami? - Abbie nie mogła po
wstrzymać się przed tym pytaniem, wiedząc, że jeśli jej przy
puszczenie się potwierdzi, Bart nie będzie zachwycony. Cedric
jednak zaprzeczył ruchem głowy.
- Nie, wolał zostać ze swoją ciotką.
Abbie pozwoliła sobie na uśmiech. Wydało jej się o wie
le bardziej prawdopodobne, że pan Asquith raczej zalecał się
do jakiejś bogatej panny i Cedric miał już serdecznie dość tej
sytuacji. Kuzyn Barta mógł mieć swoje wady, ale z pewnością
nie był łowcą posagów.
Cedric mógłby się nadal pławić w przychylności Abbie,
gdyby nie to, że chwilę później, odkrywszy powód jej przy
jazdu do Cavanagh Court, dał wyraz swej utrzymującej się od
dawna niechęci do Barta.
- No, no, zamówił sobie podobiznę? - wycedził z kpiącym
uśmieszkiem. - Wygląda na to, że mimo wszelkich obiekcji
drogi kuzyn przygotowuje się do dnia, w którym zajmie wyż
szą pozycję w rodzinie.
Lady i lord Warren wymienili między sobą pytające spo
jrzenia, podobnie jak Kitty z ich synem. Jednak Abbie nie
miała wątpliwości, do czego Cedric pije i natychmiast stanęła
w obronie Barta.
- Snuje pan chybione domysły, panie Cavanagh - odezwa
ła się spokojnie. - W tym przypadku Bart kierował się altru
izmem, nie ambicjami.
Jej oświadczenie spowodowało zaskoczenie, tym razem także
u Cedrica. Mimo to Abbie nie zamierzała wdawać się w szcze
gółowe wyjaśnienia i zmieniła temat, zadając pytanie, czy Cedric
zostanie w gościnie na tyle długo, by wziąć udział w świętowaniu
urodzin pani Cavanagh.
Pomysł zrobił na nim spore wrażenie.
- Wie pani, panno Graham, raczej tak. Nie muszę chyba do
dawać, że wiejskie przyjęcia nie należą do moich ulubionych
rozrywek - odparł i dodał: - Choć byłem w Cavanagh Court
parę razy w odległej przeszłości, nie przypominam sobie, że
bym brał tam udział w jakiejś większej uroczystości. Może być
całkiem zabawnie popatrzeć, jak Bart radzi sobie z zabawia
niem sąsiadów.
To wystarczyło, by Abbie poprzysięgła sobie w duchu zro
bić wszystko, żeby urodzinowe przyjęcie Eugenie zostało
w pamięci uczestników jako wspaniałe wydarzenie towarzys
kie, a nie prowincjonalna impreza, jakiej wyraźnie spodzie
wał się Cedric.
Nieco później, kiedy wracały z Kitty do domu, Abbie za
częła wymieniać osoby, które według niej można by zaprosić.
- Napiszę zaraz do swojej chrzestnej i spytam, czy jest moż
liwe, żeby wyjechała z Bath na czas, by wziąć udział w naszym
przyjęciu. Bardzo by się przydała, żeby zabawiać twoją matkę,
kiedy my będziemy wszystko organizować. Zastanawiam się też,
czy Giles Fergusson zgodziłby się przyjechać - dodała, kiedy już
zbliżały się do domu.
- Och, cudowny pomysł! - wykrzyknęła Kitty. - Dawniej
często u nas bywał. Poproszę Barta, żeby do niego napisał.
Radość Kitty wcale Abbie nie zdziwiła. Widywała ich ra
zem dość często podczas pobytu w Bath i wiedziała, że Kitty
bardzo szanuje Gilesa i lubi przebywać w jego towarzystwie.
- Bardzo lubisz Gilesa, prawda, Kitty?
- Tak. Od razu go polubiłam - przyznała, nawet się nie ru
mieniąc. - Ciekawie się z nim rozmawia. Co więcej, on nie
traktuje mnie jak dziecka, jak to się zdarza Bartowi. Chociaż
ostatnio się poprawił - dodała, zerkając ukradkiem na Ab
bie. - Nie jest już taki szorstki. Wywierasz na niego cudowny
wpływ, wiesz?
Jeśli nawet Kitty miała rację, to nie zawsze można było li
czyć na ten zbawienny wpływ, o czym miały się bardzo szyb
ko przekonać. Wjeżdżając na plac przed Stajnią, zastały tam
Barta. Stał, uderzając niecierpliwie szpicrutą o cholewkę buta.
Słysząc odgłos kopyt na bruku odwrócił się gwałtownie, uka
zując twarz, której wyraz nie pozostawiał wątpliwości co do
jego nastroju.
- Gdzie, u diabła, się podziewałyście?! - ryknął, nie zwra
cając uwagi na młodego stajennego, który słysząc go, aż otwo
rzył usta ze zdumienia.
Rozdział dziewiąty
W przeciwieństwie do Kitty, którą wyraźnie przestra
szył wybuch gniewu brata, Abbie poczuła wzbierającą złość.
Mieszkając przez większą część życia z byłym wojskowym,
szorstkim w obyciu pułkownikiem, zdążyła przyzwyczaić się
do męskich przejawów złego humoru. Choć dziadek bywał
wybuchowy i zwykle nie przebierał w słowach, nie zdarzyło
mu się strofować jej w obecności innych.
Kątem oka dostrzegła złośliwy uśmieszek na lisiej twa
rzy Dodda, który akurat wyprowadzał Samsona ze stajni.
Stajenny najwidoczniej słyszał słowa Barta i miał nadzie
ję zobaczyć, jak kobieta, która wcześniej zlekceważyła jego
usługi, otrzymuje zasłużoną burę. To całkowicie wystar
czyło Abbie, by za wszelką cenę powstrzymać Barta przed
publicznym okazywaniem nastrojów.
Skierowawszy klacz ku podestowi do zsiadania, zsunęła się
z siodła i natychmiast zwróciła się do Kitty.
- Jeśli się pośpieszysz, zdążysz jeszcze przed obiadem dopi
sać te kilka nazwisk do listy gości.
Nie czekając na dalsze ponaglenia, Kitty zostawiła konia
pod opieką Josha i szybko oddaliła się w stronę domu.
Abbie także oddała wodze wierzchowca stajennemu i spo
kojnie skierowała się do ogrodu. Nie mogła wiedzieć, że
jej opanowanie zrobiło na Barcie takie wrażenie, że odjęło
mu mowę. Niemniej jednak nie udawała zdziwienia, kie
dy usłyszała za sobą szybko zbliżające się kroki. Nie była
też zaskoczona, gdy męska dłoń spoczęła na jej ramieniu,
zmuszając, by się odwróciła. Ujrzała przed sobą twarz Bar
ta, stężałą od tłumionej wściekłości.
- Jak śmiesz odchodzić, kiedy doskonale wiesz, że chcę
z tobą porozmawiać?!
Choć w środku aż trzęsła się z oburzenia, które koniecznie
chciała ukryć, Abbie postanowiła panować nad językiem, że
by nie pogarszać sytuacji.
- Nie chciałeś ze mną rozmawiać, Bart - stwierdziła z do
brze udawaną obojętnością - a jedynie dać upust złości, wyży
wając się na mnie. Co gorsza, byłeś gotowy to zrobić w obec
ności innych. Twoja siostra i macocha przywykły do takich
pożałowania godnych obyczajów i starają się nimi nie przej
mować. Ja natomiast wręcz przeciwnie. Przecież jesteś dżen
telmenem. Dobrze by było, żebyś o tym pamiętał na przy
szłość, zwłaszcza gdy będziesz miał ze mną do czynienia.
Spokojnie wypowiedziane słowa Abbie jeszcze bardziej
rozjuszyły Barta. Abbie była pewna, że w myślach liczył do
dziesięciu. Trzeba mu jednak przyznać, że nie próbował po
nownie jej chwytać ani nią potrząsać, na co, mogłaby przysiąc,
miał wielką ochotę.
Zamiast tego przeczesał włosy palcami i wzniósł oczy ku
niebu.
- Jeśli... jeśli moje zbyt obcesowe pytanie uraziło twą wraż
liwość, to przepraszam - zaczął, starając się nad sobą panować.
- Jednak dobrze by było, gdybyś pamiętała, Abbie, że nawet
dżentelmeni czasami dają wyraz swoim odczuciom, szczegól
nie gdy ich ważne polecenia są bezmyślnie ignorowane.
Dobrze rozumiała, o co mu chodzi, ale miała na tę spra
wę własny pogląd, którego nie wahała się przedstawić.
- Nie jestem uparta i doceniam twoją troskę o mnie - po
wiedziała cicho - ale nie jestem dzieckiem. Sama potrafię zde
cydować, kiedy mogę się wybrać na przejażdżkę. Wielkie nie
ba! Musisz mnie uważać za naprawdę delikatną istotę, skoro
przypuszczasz, że z powodu takiego drobnego incydentu, jak
ten, który niedawno się zdarzył, położyłabym się do łóżka.
Po minie Barta poznała, że chodzi o coś więcej niż tylko
o zły humor. Podał jej ramię, tak jak robił to wcześniej.
- Czy coś się stało?
- To, co się nam zdarzyło nad jeziorem, to nie był wypadek,
Abbie - przyznał po dłuższej chwili milczenia, podczas której
zastanawiał się, czy może jej wyjawić prawdę. - Wróciłem na
mostek z Hackmanem, żeby sprawdzić, czy w innych miej
scach także nie jest uszkodzony. Belki wcale nie były spróch
niałe, jak się spodziewałem. Zostały umyślnie podpiłowane.
Bart spojrzał ze zdziwieniem na Abbie, która nic nie mó
wiąc, przyglądała się wyjątkowo ładnemu okazowi różanego
kwiatu.
- Nie wyglądasz na zaskoczoną.
Abbie przysiadła na znajdującej się tuż za nią ogrodowej
ławce.
- Rzeczywiście nie jestem - przyznała. - Wspominałeś już
kiedyś, że twoja posiadłość ucierpiała bardziej niż inne, nale
żące do twoich sąsiadów. Spalone stogi siana, powalone płoty,
pożar... Można by pomyśleć, że od powrotu z Bath nasiliły się
ataki przeciwko tobie.
Bart zamyślony usiadł obok niej na ławce.
- Chyba nie należy wyciągać pochopnych wniosków, suge
rując się dzisiejszym zdarzeniem.
- Tak sądzisz? - spytała Abbie, unosząc brwi w wyrazie po
wątpiewania.
- Owszem. Ostatecznie nie wiemy, kiedy zniszczono most.
- Cóż, to akurat mogę ci powiedzieć. Kitty wspominała, że
przechodziła tamtędy przedwczoraj. Co więcej, ostatniej no
cy zdawało mi się, że widzę, jak ktoś się czai w kępie drzew
koło jeziora. Wtedy pomyślałam, że to złudzenia wywołane
księżycowym światłem. Ale teraz, po tym, co się dziś stało, je
stem skłonna wierzyć, że jednak wzrok mnie nie mylił. - Po
raz pierwszy Abbie była szczerze zatroskana i tego nie kryła.
- Nie jestem pewna, czy ten kawał tynku, który spadł akurat
wtedy, gdy przechodziliśmy, to także przypadek.
Bart słuchał jej z wytężoną uwagą.
- Krótko po przyjeździe tutaj weszłam z Kitty na dach. Za
uważyłam, że mur w niektórych miejscach jest zniszczony, ale
kiedy położyłam na nim rękę, nic się nie ruszało. Pamiętam
dokładnie, że tamtego dnia było nadzwyczaj spokojnie, nawet
najlżejszy podmuch nie powiał.
Przez chwilę Bart siedział w milczeniu, rozważając to, co
usłyszał od Abbie, i myśląc o swoich podejrzeniach, lecz nim
zdążył cokolwiek powiedzieć, jego uwagę przykuł odgłos
gwałtownej bijatyki.
- Co, u licha... - mruknął, podrywając się z ławki.
Wprawdzie trudno mu było dotrzymać kroku, ale Abbie
nie wahała się, by podążyć za nim, i dotarła na plac przed
stajnią tuż po Barcie, na czas, by zobaczyć, jak jej stajenny
wymierza tak silny cios w szczękę Bena Dodda, że uderzony
nieszczęśnik padł na ziemię jak długi.
Sama chętnie by przyłożyła Doddowi, bo nie mogła za
przeczyć, że go wręcz nie znosiła. Nie mogła też jednak po
chwalać takiego zachowania u stajennego, którego dotąd uwa
żała za osobę o spokojnym usposobieniu. Co więcej, walka
była nierówna, ponieważ jej stajenny górował nad Doddem
zarówno wzrostem, jak i budową. Na korzyść Josha przema
wiało jedynie to, że nie wykorzystał swej przewagi, podczas
gdy jego przeciwnik leżał na ziemi.
- Co się tu, u diabła, dzieje?! - wykrzyknął Bart, wkraczając
pomiędzy przeciwników. - No, słucham? - dodał ponaglająco,
nie doczekawszy się od razu wyjaśnień.
Ponieważ żaden z uczestników bójki nie chciał lub nie
mógł mu spojrzeć w oczy i obaj wpatrywali się w ziemię, Bart
zwrócił się do Toma, najmłodszego ze swych pracowników,
który obserwował rozwój wydarzeń, wyglądając zza drzwi
stajni.
- O co tu chodzi, chłopcze?
Nawet z miejsca gdzie stała, mimo pewnej odległości, Ab-
bie widziała, że chłopiec drży; z początku myślała, że obec
ność pracodawcy tak go onieśmiela, lecz potem uchwyciła
spojrzenie, które rzucił w stronę Dodda.
Bart najwidoczniej także dostrzegł lęk w oczach chłopca,
bo zapewnił go, że nie ma się czego obawiać, jeśli tylko po
wie prawdę.
- Bili się, proszę pana.
- Tyle to sam widziałem. Dlaczego się bili?
Chłopiec znów z przestrachem zerknął na Dodda. Abbie
wiedziała, dlaczego chłopak nie chce mówić; bał się, że jeśli
wyzna prawdę, spotkają go przykrości. Hackman nie zawsze
był na miejscu, żeby pilnować porządku w stajniach, a można
się domyślić, że ten obibok Dodd nie stronił od zaczepek pod
nieobecność masztalerza.
Abbie nie zamierzała się wtrącać, mimo że w scysji uczest
niczył jej osobisty stajenny. Wiedziała jednak, i to aż za dob
rze, że cierpliwość Barta jest na wyczerpaniu i że nie będzie
czekał bez końca na wyjaśnienia. Spojrzała na Josha i ode
tchnęła z ulgą, widząc, że właściwie odczytał niemą prośbę
w jej oczach.
- To ja zacząłem bójkę, panie Cavanagh - przyznał się, na
tychmiast skupiając na sobie uwagę zgromadzonych.
Było jasne, że Bart, podobnie jak Abbie, podejrzewa, iż
chodziło o coś więcej niż tylko różnicę zdań.
- Dlaczego? Co takiego zrobił mój stajenny, że wzbudził
twój gniew?
Ku zdumieniu wszystkich, Tom nie tylko zrozumiał pyta
nie, ale to on udzielił na nie odpowiedzi.
- Pan Dodd bił pańskiego konia szpicrutą.
Widząc, jak Dodd podnosi się z ziemi, Tom przysunął się
lękliwie do boku Josha, co dało wszystkim do myślenia i roz
paliło złowrogi błysk w oku Barta.
- Nic wielkiego - mruknął Dodd. - Sam pan wie, jaki Sam
son bywa narowisty, kiedy brakuje mu ruchu. Smagnąłem go
raz czy drugi, to wszystko.
Albo Bart mu nie wierzył, albo wyjaśnienie nastąpiło
zbyt późno, bo rozkazał tonem nieznoszącym sprzeciwu:
- Zabieraj swoje rzeczy, i to już. I żeby twoja noga nie po
stała nigdy więcej na mojej ziemi.
Po odejściu Dodda atmosfera w stajniach uległa zauważal
nej poprawie. W ciągu następnych dni Abbie często słyszała
radosny chichot Toma, a Joshowi zdarzało się wesoło pogwiz
dywać przy pracy. Trudno było osądzić, co Kitty myśli o utra
cie swego stajennego, ponieważ w ogóle nie wypowiadała się
na ten temat. Hackman natomiast nie krył swojej opinii.
- Nie mogłem przekonać się do tego chłopaka, panienko
- przyznał otwarcie któregoś ranka, gdy Abbie, wracając do
domu, zatrzymała się na placu przed stajnią, by chwilę poga
wędzić z masztalerzem. - Nasz pan lubił starego Dodda i był
gotów dać szansę jego synowi. Z pewnością to był błąd, a ta
kie rzadko zdarzają się naszemu panu, bo zazwyczaj trafnie
ocenia ludzi. Wcale mnie nie zdziwiło, że ten młody nicpoń
źle traktował zwierzę - mówił dalej, nie przerywając szczot
kowania jednego z koni zaprzęgowych. - Podejrzewałem go
o to. Sam nigdy go nie przyłapałem, a szkoda, bo chętnie bym
mu wymierzył kopniaka. Tak, było w tym łobuzie coś podłego,
dobrze, że się go pozbyliśmy.
- Czy Dodd od dawna tu pracował, panie Hackman? - spy
tała Abbie, wykorzystując rozmowność masztalerza.
- Zaczaj: wczesną wiosną, jakiś miesiąc po śmierci starego
stajennego.
- Wątpię, by Dodd łatwo znalazł inną posadę, zważywszy
na to, że odszedł bez referencji.
- Cóż, nie wydaje mi się, panienko. Sam słyszałem, że wziął go
ten obcy, który kupił na początku roku gospodę przy Evesham
Road. - Pokręcił głową z niesmakiem. - Już tam nie chodzę. Nie
podoba mi się towarzystwo, pełno pijaków. Doddowi powinno
odpowiadać. Myślę, że znajdzie się wśród swoich.
- Nie wygląda na to, żeby wam brakowało rąk do pracy - po
wiedziała Abbie, rozglądając się po świeżo zamiecionym placu.
- Ano nie - zgodził się z nią Hackman. - Robota jest zro
biona, ale pan będzie musiał nająć kogoś innego, i to niedługo.
Ja pojadę za parę dni odwieźć panią Cavanagh i panienkę Kit
ty do Brighton, a mały Tom sam sobie ze wszystkim nie pora
dzi, chociaż ten pani stajenny to niezły chłopak. Przypadł mi
do gustu. Chętnie bym mu przekazał swoje obowiązki na czas
wyjazdu, ale panienka pewnie też tu długo nie zostanie.
Aż do tego momentu Abbie nie myślała o dniu, kiedy przyj
dzie jej opuścić Cavanagh Court. Zbliżały się urodziny Euge
nie. Giles i lady Penrose mieli przyjechać pod koniec tygodnia
i wszystko wskazywało na to, że po wyjeździe Eugenie i Kitty
do Brighton dni Abbie w tym miłym miejscu będą policzone.
Od czasu nieszczęsnej przygody na mostku w Barcie za-
szła pewna zmiana i odtąd znajdował czas, by pozować pra
wie każdego popołudnia, skutkiem czego portret był prawie
gotowy. Przecież, uświadomiła sobie, ściągając z blejtramu
ochronną zasłonę, żeby obejrzeć swe dzieło, taki był jego cel.
Oczywiście. Ależ była głupia, że wcześniej tego nie rozumia
ła. Chciał, żeby wyjechała z Cavanagh Court najszybciej jak
to możliwe.
Z krzywym uśmiechem podeszła do okna, żeby popatrzeć
na jezioro i mostek, już zreperowany. Pewnie byłoby jej bar
dzo przykro, gdyby założyła, że zmęczył się jej obecnością, ale
wiedziała, że tak nie jest. Po drobnym starciu w dniu odejścia
Dodda szybko powrócił przyjazny nastrój i Bart często szu
kał jej towarzystwa. Nie, wydawało się o wiele bardziej praw
dopodobne, że pragnął jej wyjazdu, bo lękał się o jej bezpie
czeństwo. A co z jego bezpieczeństwem? Z pewnością musiał
podejrzewać, podobnie jak ona, że za wymierzonymi w niego
aktami wrogości mogła kryć się poważna przyczyna. Może
osobista zemsta?
Słysząc stuknięcie drzwi, Abbie odwróciła się od ok
na i bez zaskoczenia ujrzała obiekt swoich rozmyślań. Bart
wszedł do pracowni na sesję pozowania. Przywitał ją jak zwy
kle ciepłym uśmiechem. Zaraz jednak na jego twarzy powró
cił wyraz zmartwienia. Abbie pragnęła, by podzielił się z nią
swymi troskami. Chętnie zostałaby w Cavanagh Court i po
mogła mu zdemaskować łotrów odpowiedzialnych za niego
dziwe ataki, ale znała Barta na tyle dobrze, by wiedzieć, że na
to się nie zgodzi.
- Skąd wziął się tęskny wyraz na twojej ślicznej buzi, mo-
ja miła? - spytał, używając czułych zwrotów, do których tak
zdążyła przywyknąć, że prawie ich nie zauważała. Tym razem
jednak w pełni do niej dotarły.
- Przyszło mi tylko do głowy, że skoro tak ci pilno zoba
czyć gotowy portret, to oznacza, że mój pobyt tutaj wkrótce
dobiegnie końca - wyznała, nie widząc powodu, by ukrywać
prawdę.
Bart jak zwykle zajął miejsce przy oknie, tak że światło pa
dało mu na włosy, wydobywając z nich głęboki kasztanowy
odcień, który próbowała oddać na obrazie.
- Czyżby powrót do Bath nie wydawał ci się tak do końca
przyjemny?
Abbie była w rozterce. Nie zamierzała kłamać, ale też
nie miała ochoty wyjawiać, jak bardzo ją przygnębia myśl
o opuszczeniu Cavanagh Court.
- Nie będę udawać, wolę życie na wsi - oznajmiła w końcu,
starannie dobierając słowa. - Rozsądek kazał mi się pogodzić
z sytuacją i docenić uprzejmość mojej chrzestnej matki, która
pozwoliła mi zamieszkać w swoim domu.
- Gdybyś zgodziła się za mnie wyjść, Cavanagh Court był
by teraz twoim domem - przypomniał jej Bart - i nie musia
łabyś wracać do Bath.
Całkowicie ją zaskoczył i nawet nie usiłowała tego ukryć.
Unikając jego badawczego spojrzenia, zasiadła przed sztalugą.
Niestety, ręka jej drżała tak mocno, że nie miała odwagi do
tknąć pędzlem płótna. Uniosła wzrok i ujrzała chytry uśmie
szek, igrający na ustach Barta.
- Przez jakiś czas podejrzewałem, że za odrzuceniem oświad-
czyn stoi coś więcej - odezwał się wreszcie, patrząc na jej drżące
palce. - Teraz jestem o tym przekonany.
- My... oboje byliśmy za młodzi.
Bart nie wydawał się usatysfakcjonowany tym wyjaśnie
niem.
- Święta prawda. Nie zapominaj, że ani twój dziadek, ani ja
nie chcieliśmy, by ślub odbył się natychmiast. Byłem gotów po
czekać rok lub dwa. Prawdę mówiąc, nawet bym na to nalegał,
gdybyś zgodziła się za mnie wyjść. - Popatrzył na nią tak, że nie
była w stanie uciec wzrokiem. - Jednak się nie zgodziłaś. W ogó
le ci się nie podobał ten pomysł. A im więcej rozmyślam o tam
tych czasach, tym mocniej jestem przekonany, że przerażała cię
sama myśl o małżeństwie ze mną. Wciąż zadaję sobie pytanie
dlaczego. Co takiego zrobiłem, że wzbudziłem w tobie odrazę?
Zastanawiała się, czemu Bart powraca do tamtego okresu
ich życia. Dlaczego teraz, kiedy powód jej ówczesnej odmo
wy stał się tak mało ważny? Nie znaczyło to, że nie pamiętała
o jego dawnych postępkach... Wcale o nich nie zapomniała,
ale obecnie była na tyle dojrzała, by rozumieć, dlaczego tak
wtedy się zachował.
- No powiedz, Abbie - podjął, nie doczekawszy się odpo
wiedzi. - Chciałbym wierzyć, że staliśmy się... przyjaciółmi,
że teraz lepiej się rozumiemy. Jeśli, niestety, nie może między
nami być nic więcej, to przynajmniej bądźmy ze sobą całko
wicie szczerzy.
Te słowa, choć wypowiedziane niemal obojętnym tonem,
uświadomiły Abbie, że decyzja sprzed lat o odrzuceniu mał
żeństwa z Bartem mogła być największą pomyłką jej życia.
Mimo wszelkich przeciwności w końcu zaczęła w nim widzieć
przyjaciela, i to chyba najlepszego, jakiego kiedykolwiek mia
ła. Bardzo ceniła sobie jego przyjaźń i nie zamierzała odpłacać
mu kłamstwem za szczerość.
- Poprosiłeś mnie o rękę, ponieważ mój dziadek pragnął
tego związku, prawda? - odezwała się cicho. - Wcale nie ko
chałeś mnie bardziej niż ja ciebie.
Na szczęście nie próbował temu zaprzeczyć. Tym większą
trudność sprawiło jej wyznanie tego, co od tak dawna leżało
jej na sercu.
- Kiedy byłam dzieckiem, guwernantka często mi powta
rzała, że pewność siebie jest grzechem. Najwyraźniej zdawa
ła sobie sprawę z tego, że cierpię z powodu nadmiernego po
czucia dumy. Rzeczywiście tak było... i nadal jest, prawdę
mówiąc. Nawet teraz bardzo trudno byłoby mi przyjąć w ra
miona mężczyznę, gdybym wyczuwała od niego zapach innej
kobiety. - Nie zwracała uwagi na minę Barta, wyrażającą cał
kowite zaskoczenie. Zabrnęła już tak daleko, że była gotowa
wyznać wszystko. - Przypomnij sobie swoją ostatnią wizytę
w Foxhunter Grange - poprosiła spokojnym tonem. - Pamię
tasz, co robiłeś na godzinę przed swoimi... och, jakże uro
czymi oświadczynami? Możesz sobie dokładnie przypomnieć,
gdzie byłeś i z kim? Nie? - Nie odpowiadał, głęboko zamyślo
ny. - Cóż, nie znam się na tych sprawach, ale podłoga w alta
nie nie wydaje mi się najlepszym miejscem do... leżenia.
Gdyby nie fakt, że to widziała, Abbie nigdy by nie uwierzyła,
że zdrowa, opalona skóra może w ciągu kilku sekund całkowi
cie stracić kolor i stać się szara jak popiół. Nigdy jeszcze nie wi-
działa człowieka tak zdruzgotanego. Zaledwie chwilę wcześniej
zdawało mu się, że ma prawo wypytywać ją o powody odrzuce
nia oświadczyn, a teraz... teraz Abbie oddałaby niemal wszystko,
byle móc cofnąć swoje wyznanie.
Wspomnienie tego, co zobaczyła owego wiosennego po
południa przed laty, nie budziło już w niej goryczy, tak jak
kiedyś. Jednak nim zdołała zapewnić o tym Barta, wszedł
Barryman z wiadomością, że w bibliotece czeka lord Warren
z oficerem dragonów.
Bart skwapliwie skorzystał z okazji, żeby ją opuścić. Wy
szedł z pracowni bez słowa.
Rozdział dziesiąty
Odkryciem, że tego wieczoru będą pozbawione męskiego
towarzystwa, jako że Bart przyjął zaproszenie na obiad u lorda
Warrena, Abbie nie bardzo się przejęła. Gdy jednak nie poja
wił się przy stole następnego ranka i okazało się, że po wczes
nym śniadaniu zniknął z domu, zaczęła się zastanawiać, czy
przypadkiem specjalnie jej nie unika. Doszła do wniosku, że
skoro jej dalsza obecność pod jego dachem może być dla nie
go krępująca, najlepszym wyjściem będzie opuszczenie Cava-
nagh Court przy najbliższej sposobności.
Do tego czasu postanowiła zachowywać się w miarę moż
liwości normalnie, jakby nigdy nie doszło do nieszczęsnego
wyznania. Od dawna planowała wybrać się do najbliższego
miasta po prezent urodzinowy dla Eugenie i żywiła nadzieję,
że Bart będzie jej towarzyszył. Ponieważ z wiadomych wzglę
dów nie wchodziło to obecnie w rachubę, nie miała wyboru
i musiała skorzystać z asysty stajennego.
Do miasta było kilka mil, ale dotarli tam jeszcze rankiem
dzięki dobrej, suchej i ciepłej pogodzie. Abbie nie potrzebo-
wała dużo czasu, by znaleźć idealny prezent dla Eugenie; choć
fundusze miała ograniczone, zasoby portmonetki wystarczyły
jej na komplet trzech flakonów do przechowywania perfum.
Zadowolona z zakupu i pewna, że prezent spodoba się Eu
genie, Abbie wróciła na miejsce, gdzie Josh czekał z końmi.
Chętnie zabawiłaby nieco dłużej w mieście, żeby się przejść
brukowanymi ulicami, lecz postanowiła nie opóźniać powro
tu, ponieważ chciała porozmawiać z Bartem. Wydawało jej się
bowiem, że znalazła doskonałe rozwiązanie pewnego proble
mu, które nigdy wcześniej nie przyszło jej do głowy.
Zerknęła z ukosa na wysoką postać, jadącą obok niej. Josh
pogwizdywał pod nosem popularną melodię, wyraźnie zado
wolony. Z pewnością nikt nie mógłby mu zarzucić ponurego
usposobienia. Podczas pobytu w Bath chętnie towarzyszył jej
w wyprawach do miasta, choć było widać, że, podobnie jak
ona, swobodniej czuje się na wsi. W każdym razie życie w Ca-
vanagh Court bardzo mu odpowiadało, zwłaszcza po odejściu
Dodda. Hackman także miał o nim dobrą opinię. Dlatego nie
było potrzeby, żeby Bart zatrudniał innego stajennego, skoro
wręcz znakomity kandydat znajdował się pod ręką.
Znów spojrzała na Josha, gotowa zasugerować, że mógł
by pozostać w Cavanagh Court po jej wyjeździe, i dostrze
gła głębokie zmarszczki na jego czole. Nietrudno było odkryć,
skąd wzięła się u niego ta mina. Niedaleko przed nimi, oparta
o ścianę obskurnej gospody, stała dobrze znajoma postać, ze
słomką wystającą spomiędzy zębów.
Usłyszawszy stukot kopyt, mężczyzna się odwrócił; słomka
wypadła z ust rozciągniętych w kpiącym uśmieszku.
- Widzę, że cię tam jeszcze trzymają, Arkwright - rzucił,
kiedy podjechali bliżej. - Jak się zasłużysz Cavanaghom, to
może kiedyś dostaniesz posadę po starym Hackmanie. Nada
jesz się tylko do tego, żeby usługiwać jaśnie panu. Niektórzy
z nas są stworzeni do wyższych celów.
Abbie nie zamierzała zwracać uwagi na obecność Dodda
i przejechałaby obok, nawet na niego nie patrząc, gdyby nie to,
że nagle usłyszała dobrze sobie znany akcent.
Zaraz potem na progu ukazał się ogorzały typ równie nie
chlujny, jak gospoda. Abbie domyśliła się, że jest właścicie
lem, ponieważ Dodd natychmiast zabrał się za toczenie becz
ki, która stała obok niego pod ścianą.
- Właśnie zauważyłem, że brakuje... - Urwał gwałtownie, za
uważając Abbie. Ciemne oczy wyzierające z ziemistej, zniszczo
nej rozpustą twarzy, zmierzyły ją długim, obraźliwie taksującym
spojrzeniem.
- Dzień dobry pani - powiedział, unosząc brudną rękę do
skołtunionych włosów. - Ładny dziś mamy ranek.
- Istotnie, ładny - poczuła się w obowiązku odpowie
dzieć, choć nie miała ochoty na wymianę dalszych uprzej
mości.
- Co za zbieg okoliczności, Josh, spotkać tu kogoś z twoich
stron - powiedziała, kiedy już odjechali spory kawałek.
- Nie, panienko Abbie, on nie pochodzi z mojej części
Yorkshire. To człowiek z West Riding.
- Aha, rozumiem. - Oglądając się przez ramię, zauważyła,
że Dodd i jego pracodawca nadal stoją przed gospodą i roz
mawiają, patrząc za nią i Joshem. Może Dodd wyjaśniał, kim
są. Jeśli tak było rzeczywiście, karczmarz z jakiegoś powodu
wydawał się tym bardzo zainteresowany.
Przebiegł ją dreszcz. W tym człowieku było coś zdecydo
wanie nieprzyjemnego. Nie chodziło o jego niechlujny wy
gląd, lecz raczej o wyraz twarzy, zdradzający niegodziwość.
Nic dziwnego, że Hackman omijał tę gospodę, pomyślała.
Nie mogła sobie wyobrazić, by wielu podróżnych chciało za
trzymywać się w tak obskurnym przybytku, zakładając, że ze
wnętrzny widok zapowiadał to, co można zastać w środku.
Przypadkowe spotkanie z Doddem powinno było dać jej
do myślenia na temat przyszłości Josha. Tymczasem gdy tyl
ko skręcili i stracili gospodę z oczu, Abbie skupiła się na ostat
nich przygotowaniach do przyjęcia Eugenie i dopiero kiedy
znaleźli się w domu, powiadomiona przez Barrymana, że
pan Bartholomew także już wrócił, znów przypomniała sobie
o sprawie swego stajennego.
Po krótkim wahaniu zapukała do biblioteki. Kiedy zajrzała
przez uchylone drzwi, zauważyła, że Bart siedzi przy biurku,
zapatrzony niewidzącym wzrokiem w okno. Jeśli rzeczywiście
czuł się trochę nieswojo z powodu jej obecności, mogła mu
przynajmniej dowieść, że ona nie żywi urazy. Przez sześć lat
ciążyła jej tajemnica o jego romansie z lady Sophią Fitzpatrick,
a mimo to była zdolna spojrzeć na Barta jak na przyjaciela.
Nie zamierzała pozwolić, by dawne wybryki rzuciły cień na
ich obecną zażyłość. Z mocnym postanowieniem, że zrobi, co
tylko się da, by temu zaradzić, weszła do pokoju, zamykając
za sobą drzwi.
Dopiero po chwili Bart zorientował się, kto wszedł. Na-
tychmiast poderwał się zza biurka; jego mina wyrażała lekkie
zaskoczenie, ale nie zmieszanie.
- Kitty powiedziała mi, że pojechałaś kupić prezent dla Eu
genie - odezwał się, wskazując jej krzesło po drugiej stronie
biurka, które zajęła, dając mu do zrozumienia, że się nie śpie
szy. - Podobało ci się w mieście?
- Bardzo. Miałam ochotę trochę pospacerować, ale kilka
spraw wymaga mojej uwagi przed piątkowym przyjęciem.
Przede wszystkim muszę wkroczyć do jaskini lwa i przekonać
Figga do rozstania się z częścią pięknych kwiatów, żebym mo
gła udekorować wielki salon i jadalnię.
- Nie sądzę, żebyś miała jakiekolwiek kłopoty z Figgiem - za
pewnił ją z przelotnym uśmiechem, po czym znów przybrał mar
sową minę i zaczął zgarniać papiery, zaścielające biurko. - Czy
jest szczególny powód, dla którego chciałaś się ze mną widzieć?
- Owszem - odpowiedziała. Szorstki ton Barta wcale jej nie
onieśmielił. - Zastanawiałam się, czy już znalazłeś kogoś na
miejsce Dodda, bo jeśli nie, to może mógłbyś rozważyć kan
dydaturę Josha.
Zasępił się jeszcze bardziej, ale przynajmniej udało jej się
skupić na sobie jego pełną uwagę.
- Jestem gotów przyznać się do tego, że popełniłem błąd,
zatrudniając Dodda, ale nie zamierzam popełniać następne
go. Nie teraz, kiedy muszę zachować szczególną ostrożność.
Co właściwie wiemy o Joshu Arkwrighcie? Nic - mówił da
lej, nie dając jej czasu na odpowiedź. - Uważam, że nie nale
ży zatrudniać ludzi bez referencji. Dodd jest tego najlepszym
przykładem.
-To prawda. - Nie sposób było się z nim nie zgodzić.
- Chyba jednak nie sądzisz, że Josh miał coś wspólnego ze
zniszczeniem mostku czy z tym spadającym kawałkiem tyn
ku? To niedorzeczne! Nie pochodzi z tych okolic, nie może
więc mieć nic przeciwko tobie.
Bart uśmiechnął się mimo powagi tematu.
- Przyznaję, że to wydaje się mało prawdopodobne. Ten
chłopak nie mógł też odpowiadać za podłożenie ognia. Ale
Dodd także tego nie zrobił. Obaj przebywali w tym czasie
w Bath. - Westchnął. - Obawiam się, że w tej chwili każdego
jestem skłonny traktować podejrzliwie. Patrzę na ludzi, któ
rych znałem od lat, i nie mogę się nadziwić.
- Jeśli mam być szczera, to przyszło mi do głowy, że podej
rzanym może być ktoś blisko z tobą związany, ktoś, kto ma
swobodny dostęp do domu. Co więcej, może to być osoba,
której obecność na twojej ziemi wydaje się całkowicie natu
ralna. - Pokręciła głową w zadumie. - Nie mam pojęcia, kto
mógłby być tą osobą. Większość z tych, których zatrudniasz,
pracuje u ciebie od łat. Nagle staliby się twoimi wrogami? Z
jakiego powodu?
Znów bezwiednie się uśmiechnął.
- Zatem ty, podobnie jak major, który był tu wczoraj, jesteś
skłonna uważać, że za ostatnimi wypadkami kryją się osobi
ste motywy?
Abbie poruszyła się niespokojnie na krześle.
- No... tak. A ty nie?
- Jeśli nawet wcześniej tak nie sądziłem, to obecnie poważ
nie biorę pod uwagę taką możliwość. Dowiedziałem się od
majora Wetherby'ego, że wśród biedoty są grupy, otwarcie
wyrażające niezadowolenie z istniejącego stanu rzeczy. Któż
mógłby ich winić? Czasy są ciężkie. Major potwierdza, że
przypadki niszczenia własności zdarzają się tylko w tej oko
licy i większość z nich wymierzona jest przeciwko mnie. Co,
oczywiście, już wiemy. Dlatego zaproponował rozmieszczenie
połowy swoich ludzi na tym terenie. Wielu tutejszych miesz
kańców jest gotowych przyjąć ich pod swój dach. Nie jestem
jednak pewien, czy to dobre rozwiązanie.
Abbie dobrze rozumiała jego zastrzeżenia.
- Podejrzewasz, że złoczyńcy najwyżej opóźnią wrogie po
czynania do czasu wyjazdu żołnierzy?
W ciemnych oczach Barta pojawił się błysk uznania.
- Owszem, dokładnie tego się spodziewam. Major nie bę
dzie w stanie trzymać tu swoich ludzi w nieskończoność. Gdy
tylko będą potrzebni gdzie indziej, wyjadą.
Bart dostrzegł zakłopotanie na twarzy Abbie, nim jeszcze
podniosła się z krzesła i zakończyła ich krótkie spotkanie sam
na sam, oświadczając, że nie może obrazić Eugenie, pojawia
jąc się na lunchu w stroju do konnej jazdy i roztaczając zapa
chy stajni, musi więc szybko się przebrać.
- Na razie powinniśmy być bezpieczni, ponieważ ludzie
majora stacjonują w pobliżu - zapewnił ją Bart, kiedy już
zmierzała do drzwi. - Dlatego nie musisz się martwić. Masz
dość na głowie z powodu zbliżającego się przyjęcia. Aha, Ab
bie, możesz być pewna, że poważnie zastanowię się nad zapro
ponowaniem Joshowi stałej posady.
Chociaż nie podróżowali razem, lady Penrose i Giles zja
wili się prawie jednocześnie następnego popołudnia i natych
miast Abbie poczuła w domu inny nastrój. Pogodne uspo
sobienie i dowcip lady Penrose sprawiały, że była wszędzie
chętnie widzianym gościem, a i ze strony Eugenie spotkało
ją więcej niż ciepłe powitanie. Bart, naturalnie, był zachwy
cony, że Giles zamieszka pod jego dachem, choćby nawet na
parę dni, i będzie mógł nacieszyć się dla odmiany męskim to
warzystwem, a i Kitty nie kryła radości, ponownie widząc bli
skiego przyjaciela swego brata.
Obiecawszy zajrzeć później do swej chrzestnej matki, Ab
bie chętnie usunęła się na bok, nie przeszkadzając Eugenie
w pełnieniu honorów gospodyni. Macocha Barta, wspierana
przez córkę, zadbała o to, by gości rozmieszczono w odpo
wiednich pokojach i zapewniono im wszystko, czego potrze
bują. Abbie była pewna, że lady Penrose z przyjemnością od
pocznie po podróży, natomiast Giles, przebrawszy się tylko,
dołączy do Barta w bibliotece, dlatego skorzystała z okazji, by
wymknąć się do ogrodu, gdzie mogła pobyć sam na sam ze
swoimi myślami.
Łatwo było Bartowi mówić, że nie powinna przejmować
się jego kłopotami, pomyślała, siadając na ławce ustawio
nej w połowie ścieżki. Na litość boską, jak mogłaby się nie
martwić! Kiedy poprzedniego dnia pojawił się na lunchu, by
ła pewna, że wcześniej tylko jej się zdawało, że jej unika. Był
uroczym kompanem przez resztę dnia i zachowywał się tak
jak zawsze. No, prawie, musiała dodać w duchu. Może Kitty
i jej matka dały mu się nabrać, że nie martwi go seria niefor-
tunnych wypadków. Abbie potrafiła dostrzec wyraz troski, po
jawiający się na jego twarzy.
Z pewnością mogła mu pomóc w czasie tych dni, które
jeszcze spędzi w Cavanagh Court. Ostatecznie, jako osoba
z zewnątrz była w stanie patrzeć na wszystko bardziej obiek
tywnie niż Bart. Kiedy poprzedniego dnia, ustalając z kuchar
ką menu na przyjęcie, wspomniała o ostatnich niepokojących
wydarzeniach, odniosła wrażenie, że pani Figg szczerze się
kłopocze o bezpieczeństwo pana.
Tak, w istocie trudno było uwierzyć, że ktokolwiek ze służ
by mógłby maczać palce w tym, co się stało. Z drugiej strony
jednak osoba odpowiedzialna za te niegodziwości nie mogła
przecież wzbudzać podejrzeń swoją obecnością w domu.
- A to co ma znaczyć, panienko? - szorstki głos wyrwał
Abbie z niewesołych rozmyślań. - Chyba panienka nie martwi
się o kwiaty? Na pewno panienki nie zawiodę.
- Och, witam, Figg - przywitała ogrodnika z uśmiechem.
Dość nieoczekiwanie ze wszystkich ludzi Barta najbardziej
polubiła tego starszego człowieka, którego z początku uwa
żała za gbura. - Nie, wiem, że mogę na tobie polegać. Usiądź,
proszę. Chciałabym cię o coś zapytać.
Przysiadł na ławce bez wymawiania się, nie przestając py
kać z fajki, ponieważ wiedział, że Abbie nie przeszkadza dym
tytoniowy.
- Co też panienkę tak martwi?
Abbie uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Jedną z najbardziej
ujmujących cech ogrodnika była jego bezpośredniość. Zawsze
mówił to, co myślał.
- Co sądzisz o tych wszystkich wypadkach, jakie się tu
ostatnio zdarzyły?
- Pijackie wybryki i tyle. Proszę mi wierzyć, panienko, ten
co zepsuł mostek, musiał być kompletnie zalany, jeśli zamie
rzał zrobić krzywdę naszemu panu. - Ramiona mu się zatrzę
sły od śmiechu. - Pan umie pływać jak ryba.
- No tak, tego nie wzięłam pod uwagę - powiedziała Abbie,
bardziej do siebie niż do Figga. - Każdy, kto pracuje u pana
Cavanagha, musi wiedzieć, że on umie pływać.
- Ci, co tu pracują od dłuższego czasu, wiedzą, panienko -
zgodził się z nią ogrodnik. - A to oznacza, że prawie wszyscy.
Poza tym panienki stajennym, Ale to dobry chłopak. Przywo
zi mi taczki nawozu prawie codziennie i zrzuca na stertę.
Pochwała pod adresem Josha nie zdziwiła Abbie. Wyglą
dało na to, że wszyscy go lubią. Co, jak miała nadzieję, prze
mówi na jego korzyść, jeśli Bart poważnie rozważy przyjęcie
go na stałe do pracy.
- A ludzie zatrudnieni przy uprawie roli? Wszyscy są zado
woleni, że pracują u pana Cavanagha?
- Nie znajdzie panienka ani jednego, który by powiedział
na pana złe słowo. Podobnie jak jego dziadek i ojciec, jest tu
bardzo lubiany.
- Nie przez wszystkich - przypomniała.
- No cóż, panienko, nic mi nie wiadomo, by ktoś urodzony
i wychowany na tej ziemi miał do niego urazę. Traktuje ludzi
sprawiedliwie i zawsze uczciwie prowadził interesy z miejsco
wymi kupcami. Nie twierdzę, że nasz pan swego czasu nie dał
jednemu czy drugiemu po nosie. Nie obawia się mówić głoś-
no tego, co myśli. Pewnie zalazł komuś za skórę, ale zdaje mi
się, że tu chodzi o coś więcej. Poza tym...
Słysząc odgłos zbliżających się kroków, Abbie odwróciła
głowę i ujrzała Barta, a za nim jego siostrę i Gilesa, wchodzą
cych do ogrodu przez drewnianą bramę.
Bart także ją dostrzegł, siedzącą u boku ogrodnika, i uniósł
brwi w wyrazie żartobliwie przesadnego zdumienia.
- A to co ma znaczyć, Figg? Widzę, że znowu się obijasz.
Muszę się poważnie zastanowić nad zwolnieniem cię pod ko
niec roku, jeśli nadal będziesz zaniedbywał obowiązki w tak
naganny sposób.
Abbie musiała się uśmiechnąć na widok Figga, który, chi
chocząc, wstał z ławki i pokuśtykał między rabaty. Był bys
trym człowiekiem, jego wiedza wykraczała daleko poza grani
ce ogrodu, który tak umiejętnie pielęgnował. Może powinna
się zastanowić nad tym, co mówił? Może przyczyn obecnych
kłopotów Barta nie należało szukać w Cavanagh Court, tylko
w przeszłości?
- Masz ochotę dotrzymać mi towarzystwa? - zapytał Bart,
kiedy Kitty z Gilesem minęli ich pogrążeni w wesołej rozmo
wie, najwyraźniej nie widząc poza sobą świata. - W przeciw
nym razie, obawiam się, będę pozostawiony samemu sobie.
- Wcale bym się temu nie dziwiła - odpowiedziała Abbie,
wstając z ławki i bez namysłu opierając dłoń na podsunię
tym przez niego ramieniu. - Wiesz, że Giles się w niej kocha,
oczywiście? - Udało jej się zwolnić kroku, zmuszając do te
go i Barta, żeby zachować odpowiednią odległość od idącej
przodem pary.
Bart znów uniósł brwi, ale tym razem jego zdumienie wy
dawało się szczere.
- Najwyraźniej nie zdawałeś sobie z tego sprawy. - Nie po
trafiła skryć uśmiechu zadowolenia. - A ja naiwnie sądziłam,
że jesteś wszechmocny! Chyba łatwiej dostrzegać różne rzeczy,
kiedy nie jest się bezpośrednio zaangażowanym.
- Nie bądź taka sprytna, moja droga. To do ciebie nie
pasuje - zganił ją, starając się, zresztą bezskutecznie, zacho
wać powagę. - Co każe ci przypuszczać, że mój przyjaciel
jest zaangażowany uczuciowo? Czyżby ci się zwierzył?
- Wielkie nieba, nie! Jeśli Giles w ogóle byłby skłonny ko
muś się zwierzyć, to tylko tobie, Bart. Wątpię jednak, by sam
poruszył ten temat. Podejrzewam, że uważa się za stanowczo
zbyt starego dla Kitty, i dlatego wydaje mi się mało prawdo
podobne, żeby się o nią starał.
- Nie da się zaprzeczyć, że dzieli ich spora różnica wieku,
ale Giles przepada za Kitty. - Popatrzył z namysłem na oma
wianą parę, jakby próbował ujrzeć ją w innym świetle. - Kitty
nigdy nie wspominała o swoich uczuciach wobec Gilesa.
- Wcale mnie to nie dziwi - odparła Abbie. - Nie sądzę, że
by sama zdawała sobie z nich sprawę. Kiedyś to nastąpi. Otwar
cie mi się przyznała, że woli towarzystwo starszych mężczyzn.
- Wygięła wargi w złośliwym uśmieszku. - Co może zdumiewać,
jeśli weźmie się pod uwagę, skąd wyniosła większość doświad
czeń związanych z bardziej dojrzałymi mężczyznami.
Oczywiście Bart nie miał złudzeń, kogo Abbie ma na my
śli; odpowiedział udawanie groźnym pomrukiem, którym
szczerze rozbawił Abbie.
- A kobiety, oczywiście, szybciej dojrzewają - mówiła dalej,
odzyskując powagę. - Kitty może jest jeszcze młoda, ale nie
jest płocha ani głupia. Kiedy wróci z Brighton, będziesz mógł
to lepiej ocenić. Będzie miała okazję poznać wielu młodych
ludzi, podobnie jak w Londynie, kiedy pojedzie tam wiosną.
Byłabym jednak bardzo, ale to bardzo zdziwiona, gdyby po
czuła sympatię do któregoś z nich.
Jakkolwiek Bart nie próbował rozwijać tego tematu, Abbie wie
działa, że dała mu do myślenia, co uważała za całkiem korzystne
w istniejącej sytuacji. Myślenie o czymkolwiek innym niż groźne
incydenty w Cavanagh Court mogło mu tylko dobrze zrobić.
Dlatego też Abbie wróciła do domu zadowolona z siebie.
Rozstawszy się z resztą towarzystwa w holu, udała się prosto
na górę, by spełnić obietnicę złożoną matce chrzestnej. Znala
zła ją odpoczywającą na szezlongu w sypialni, z talerzem mig
dałowych ciasteczek i kieliszkiem ratafii pod ręką.
Opuszczając nogi na ziemię, tak by Abbie mogła usiąść
obok niej, lady Penrose z przyjemnością obejrzała nieskazi
telnie świeżą cerę chrześnicy.
- Wiejskie powietrze wyraźnie ci służy, moja droga. Wyglą
dasz nieprzyzwoicie zdrowo.
Aż do tego momentu Abbie nie zdawała sobie sprawy, jak
bardzo tęskniła za obecnością chrzestnej matki i jej cierpkim
humorem. Eugenie Cavanagh była z pewnością jedną z naj
zacniejszych kobiet, jakie można w życiu spotkać, jednak nie
dało się zaprzeczyć, że rozmowa z nią nie dawała tej szczegól
nej, ożywczej satysfakcji. Tylko z Bartem Abbie mogła sobie
pozwolić na żarty i drobne uszczypliwości.
- Ogólnie rzecz biorąc, pobyt w Cavanagh Court bardzo
mi się podobał - przyznała Abbie. - Od początku czułam się
całkiem swobodnie. To piękny stary dom. Tu i tam wymaga
małej poprawki, jak sama się przekonasz - dodała, rozgląda
jąc się po wyblakłym wystroju sypialni - ale drobne niedosko
nałości tylko dodają mu charakteru i wdzięku.
- Tak samo jak właścicielowi? - podsunęła lady Penrose
z chytrym uśmieszkiem. Abbie nawet nie próbowała udawać,
że nie wie, o co chodzi.
- No dobrze... Owszem, w końcu ujrzałam Barta w innym
świetle - przyznała, choć nie wiedzieć czemu nie czuła się na si
łach spojrzeć matce chrzestnej w oczy. - Można było spodziewać
się tego, biorąc pod uwagę uprzejmość, jaką okazywał mi przez
ostatnie tygodnie.
- Święta prawda - potwierdziła zgodnie lady Penrose. - Cho
ciaż wolałabym, żeby raczej wybił ci z głowy ten idiotyczny po
mysł zostania zawodową artystką. Nie przeczę, że masz wrodzo
ny talent, Abbie - dodała taktownie, dostrzegając niemy wyrzut
w oczach chrześnicy - ale musisz stawić czoło faktom, moja dro
ga. Nikt, kogo stać na godziwą zapłatę za namalowanie portre
tu, nie będzie korzystał z usług nieznanej malarki. Prawie każdy
woli zlecić tę pracę uznanemu mistrzowi.
Choć niechętnie, Abbie przyznała, że matka chrzestna ma
rację. Bart także musiał wiedzieć, że nie byłaby w stanie utrzy
mać się z malowania, zwłaszcza że nie otrzymała stosownego
wykształcenia. Dlaczego, u Ucha, ją zachęcał?
- Myślę, że Bart po prostu starał się być miły - zauważyła -
i nie chciał być tym, który mnie pozbawi niemądrych nadziei.
Lady Penrose uśmiechnęła się; powstrzymując się od
wszelkich komentarzy, spytała jedynie o to, jak postępuje pra
ca nad portretem.
- Jest prawie skończony - oznajmiła Abbie z żalem, ponie
waż to oznaczało, że nie ma już powodu do opóźniania po
wrotu do Bath, a była pewna, że lady Penrose nie zechce zo
stać w Cavanagh Court dłużej niż tydzień.
Nagle zrobiło jej się bardzo smutno. Z ulgą powitała nadej
ście Felcham, która weszła do pokoju, żeby pomóc pani prze
brać się do kolacji. Korzystając z tej wymówki, Abbie udała się
do swojej sypialni, szukając odosobnienia.
Od razu podeszła do okna i spojrzała na krajobraz, który
zdążyła pokochać. Nie mogła zrozumieć, dlaczego łatwo po
godziła się z tym, że najprawdopodobniej nigdy nie zostanie
profesjonalną artystką, a nie mogła znieść myśli o dniu, w któ
rym opuści Cavanagh Court... i jego gospodarza?
Rozdział jedenasty
Na szczęście przez cały następny dzień Abbie była zbyt zajęta
przygotowaniami do urodzinowego przyjętia-niespodzianki, by
myśleć o powrocie do Bath. Niewiele to zresztą zmieniało, bo i tak
poprzedniego wieczoru nie mogła otrząsnąć się z nastroju przy
gnębienia i parę razy zauważyła, że Bart przygląda jej się z troską.
- Ślicznie panienka wygląda - pochwaliła Rose, ukła
dając na ramionach Abbie miękki jedwabny szal i jedno
cześnie sprawdzając ułożenie lśniących czarnych loków.
- Patrzyłam uważnie, jak panna Felcham układa panience
włosy, i jestem pewna, że sama też bym tak potrafiła.
- Oczywiście, że byś potrafiła - potwierdziła życzliwie Abbie.
Od pierwszego dnia pobytu w Cavanagh Court była bardzo za
dowolona z usług młodej pokojówki. - Obawiam się jednak, że
nie będziesz miała okazji spróbować. Nie będzie więcej przyjęć
przed wyjazdem twojej pani do Brighton, a i ja wracam do Bath
pod koniec tygodnia. - Abbie starała się nie zwracać uwagi na
bolesny ucisk w piersi; nie chciała, by i tego wieczoru dopadła ją
melancholia. - Możesz co najwyżej próbować nauczyć się paru
sztuczek od Felcham, która jest świetną, doświadczoną poko
jówką. Ty też kiedyś będziesz taka jak ona.
Rose uśmiechnęła się pod nosem.
- Bardzo bym chciała, panienko, ale nic z tego, jeśli nasz
pan się nie ożeni. Chociaż wydaje mi się, że nie wytrzyma
długo bez żony.
Ból mocniejszy niż wszystko, co dotąd czuła, przeszył Ab
bie na wskroś, tak że musiała wesprzeć się na oparciu fotela.
Wystarczyła jej konieczność pogodzenia się z opuszczeniem
Cavanagh Court; nad ewentualnym ożenkiem Barta nie miała
ochoty zastanawiać się ani w tym momencie, ani nigdy.
Jedynie dzięki wewnętrznej sile, której zasoby narosły
w niej przez ostatnie lata, Abbie zdołała opanować się na ty
le, by zejść do salonu, gdzie wszyscy się zebrali. Na szczęście
Kitty tak głośno zachwycała się ametystowym kompletem bi
żuterii, jaki Bart podarował macosze na urodziny, że Abbie
mogła przez nikogo niezauważona przysiąść na krześle obok
swej chrzestnej matki.
Później sprzyjało jej pojawienie się pierwszych gości, a po
obiedzie złożonym z wielu smakowitych dań poczuła się już
znacznie lepiej. Mimo to nie potrafiła zmusić się do patrzenia
w stronę szczytu stołu, gdzie Bart zabawiał wesołą rozmową
lady Warren oraz żonę innego bliskiego sąsiada.
- Musiałyście obie z Kitty mocno się napracować przy ukła
daniu tych wszystkich kwiatów, Abbie - stwierdziła lady Penrose,
sadowiąc się koło chrześnicy, gdy tylko wrócili do salonu.
- Owszem, ale jak dotąd wszystko przebiega raczej zado
walająco - odpowiedziała Abbie, popatrując w stronę drzwi,
gdzie stali Eugenie z pasierbem, gotowi do powitania pierw
szych gości zaproszonych na samo przyjęcie. - Oczywiście od
początku obie z Kitty zdawałyśmy sobie sprawę, że nie uda
nam się utrzymać wszystkiego w tajemnicy i tylko poinformo
wałyśmy Eugenie o propozycji Barta, by zaprosić parę osób na
uroczysty obiad z okazji jej święta. Nawiasem mówiąc, było
widać, że nie spodziewał się aż tylu ludzi przy stole. Jednak
samo przyjęcie pozostało niespodzianką, za co musimy ci po
dziękować. Miałaś cudowny pomysł, żeby zabrać ją do swego
powozu i trzymać z daleka od domu przez większość dnia.
- Świetnie się bawiłam - oznajmiła lady Penrose. - Chociaż
ostatnio mieszkam na stałe w Bath, nie znam dobrze tej czę
ści kraju. Przyjemnie było obejrzeć tutejsze widoki; całkiem
ładne krajobrazy.
- Sporo zwiedziłam podczas pobytu tutaj - przyznała Ab-
bie. - Nigdy się nie nudziłam. Bart o to zadbał.
Lady Penrose posłała chrześnicy znaczące spojrzenie, któ
re pewnie trwałoby dłużej, gdyby uwagi starszej damy nie
przyciągnęła znajoma postać.
- Wielkie nieba! A ten skąd się tu wziął? Myślałam, że wró
cił do Londynu.
Abbie odwróciła głowę na czas, by dostrzec zdumienie Eu
genie, witającej kuzyna Barta. Wcale nie dziwiła się zasko
czeniu gospodyni przyjęcia. Cedric Cavanagh nie nosił się
szczególnie skromnie, ale tego wieczoru jego strój wyjątkowo
rzucał się w oczy. Miał na sobie surdut w kolorze pierwiosnka
i dobrane do niego odcieniem spodnie, sięgające kolan. Prze
sadnie obfity bukiet wpięty w klapę prezentował się równie
oszałamiająco, jak szmaragd, połyskujący na fantazyjnie za
wiązanym fularze.
- O mój Boże - mruknęła Abbie i dodała: - Spójrz tylko
na minę Barta. Mam nadzieję, że zdoła się przez cały wieczór
powstrzymać przed prawieniem kuzynowi złośliwości. Jednak
nie założyłabym się o to.
- Cóż za dziwoląg z tego chłopaka! - wykrzyknęła lady
Penrose, nie przebierając w słowach. - Nic dziwnego, że Bart
nie ceni zbytnio kuzyna.
Abbie musiała się z nią zgodzić.
- Cedric gości w Hall od prawie trzech tygodni, ale to pierw
sza jego wizyta w Cavanagh Court. Bart też nie szukał towarzys
twa kuzyna. Mimo to trochę się zdziwiłam, usłyszawszy od Bar
ta, że Cedric nie zasiądzie dziś z nami do obiadu, ponieważ wraz
z Richardem Warrenem wybrał się na boks.
Lady Penrose była zaskoczona i wcale nie próbowała te
go ukryć.
- Proszę, proszę! Któż by się spodziewał, że hulaka pokroju
Cedrica interesuje się takim męskim sportem, jak boks?
Tym razem Abbie okazała zdumienie.
- Cóż, może nie jest taki, na jakiego wygląda - powiedzia
ła, ściskając ostrzegawczo ramię chrzestnej matki. - Miej ba
czenie, pani. Wydaje mi się, że ten fanfaron zmierza w naszą
stronę.
- Och, panie Cavanagh, co za niespodzianka - przywitała
go lady Penrose. - Od czasu pana wyjazdu Bath straciło cały
blask. I nic dziwnego! Zabrał pan go w fałdach swego fularu.
Abbie omal nie zakrztusiła się ze śmiechu, lecz Cedric gład-
ko przełknął dwuznaczny komplement. Próbował spojrzeć na
swój połyskujący szmaragd.
- Piękny kamień, nieprawdaż? Mama podarowała mi go na
ostatnie urodziny. - Następnie zwrócił się do Abbie, domaga
jąc się od niej potwierdzenia obietnicy, że z nim zatańczy, po
czym, ku jej uldze, oddalił się, by złożyć uszanowanie ulubio
nej kuzynce.
Lady Penrose spod ściągniętych brwi obserwowała, jak po
daje Kitty wyjęty z klapy bukiecik.
- Cóż, wygląda mi na to, że bardzo ją lubi. Mam szczerą na
dzieję, że to tylko rodzinna sympatia. Trudno mi sobie wyob
razić, by Bartholomew Cavanagh dał się namówić na pobło
gosławienie takiego związku.
Abbie uśmiechnęła się do siebie.
- Nie sądzę, by kiedykolwiek musiał to robić. O ile się nie
mylę, Kitty uważa, że Cedric jest zabawny, lecz nic ponadto.
Nie powiedziała nic więcej na ten temat, nie zdradziła upo
dobania Kitty do innego dżentelmena; podejrzewała zresztą,
że wcale nie musi tego robić, ponieważ jej chrzestna matka
nie była głupia i widziała więcej, niż można by przypuszczać.
Jednak była niebezpiecznie blisko zasięgnięcia opinii swej
chrzestnej. Bez wątpienia lady Penrose była najwłaściwszą
osobą, której mogła wyznać, jak bardzo niepokoi się o przy
szłe dobro Barta. Mimo wszystko nie zdecydowała się na to
głównie dlatego, że nie wyobrażała sobie, by przez resztę jej
pobytu w Cavanagh Court mogły wydarzyć się inne groźne
incydenty, zwłaszcza odkąd w pobliżu stacjonowały oddzia
ły dragonów.
Tak się złożyło, że Bart zaprosił kilku młodych oficerów na
przyjęcie; ich eleganckie ciemnoniebieskie mundury ładnie
kontrastowały z surową czernią surdutów noszonych przez
większość pozostałych panów. Młodsze z pań spoglądały na
oficerów przychylnym okiem, a i Abbie przyjęła zaproszenie
do tańca od majora Wetherby'ego, choć jej zgoda nie miała
nic wspólnego z upodobaniem do wojskowych dystynkcji.
Major w tańcu wyjawił Abbie, że poznał Barta w czasie
pobytu na Półwyspie Iberyjskim. Jego ton sugerował, że nie
koniecznie była to miła znajomość, lecz Abbie taktownie po
wstrzymała się przed drążeniem ryzykownego tematu, po
przestając na zapytaniu, czy może odkryto już tożsamość
sprawców zniszczeń poczynionych w Cavanagh Court.
- Niestety, nie - wyraził żal major. - Nie żywię wielkich na
dziei, że kiedykolwiek nam się to uda.
- Dlaczego nie, majorze?
- Ponieważ nasze dotychczasowe śledztwo niczego nie wy
kazało. Nagroda zwykle stanowi wystarczającą zachętę dla tych,
którzy coś wiedzą. Jednak w tym przypadku nic nie dała, co jesz
cze wzmogło moje przekonanie, że nie chodzi o szerzej zakrojo
ne zamieszki, lecz o jakichś dwóch lub trzech łobuzów, którzy
załatwiają swoje sprawy.
Nim rozdzieliła ich taneczna figura, Abbie zauważyła, że
major odwrócił głowę w stronę drzwi, gdzie Bart ze stoickim
spokojem pełnił rolę gospodarza u boku Eugenie. Gdyby nie
lekkie napięcie mięśni wokół wydatnych ust majora, trudno
byłoby odczytać wyraz jego twarzy. To wystarczyło, by Abbie
nabrała pewności, że ci dwaj panowie nie przepadają za sobą,
bez wahania więc podjęła wątek wcześniejszej rozmowy, kie
dy kroki tańca znów ich połączyły.
- Rozumiem, że miał pan na myśli pana Cavanagha, majorze.
Mnie także się wydaje, że ktoś źle mu życzy - przyznała. - Wiem,
że cieszy się w tych stronach dużym szacunkiem.
- Też to odkryłem. W wojsku miał opinię honorowego
człowieka. Jednak mimo to można mieć wrogów i Cavanagh
nie jest tu żadnym wyjątkiem. Pani, jak rozumiem, zna go od
kilku lat. Zatem musi pani wiedzieć, że nie zawsze postępuje
dyplomatycznie i nie boi się mówić tego, co myśli.
- Rzeczywiście - musiała potwierdzić. - Nie wydaje mi
się to jednak wystarczającym powodem do usiłowania
podpalenia mu domu czy nastawania na jego życie.
Ponieważ taniec się skończył, major odprowadził Abbie na
stronę.
- Widzę, że cieszy się pani zaufaniem Cavanagha, będę
więc mówił wprost. Znając go, jestem przekonany, że roz
wiązanie tej zagadki tkwi w jego przeszłości. Chodzi o coś,
co kiedyś komuś zrobił. I ten ktoś teraz szuka zemsty.
Mówiłem o tym Cavanaghowi wczoraj wieczorem, podczas
kolacji u lorda i lady Warren. Nie jestem jednak pewien,
czy wziął moje słowa poważnie. Jeśli ceni sobie pani jego
przyjaźń, radziłbym go przekonać, by się zastanowił nad
przeszłością i nad wrogami, których mógł sobie wówczas
narobić. Nie mogę w nieskończoność pozostawać w pobli
żu, żeby zapewnić mu ochronę.
W tym momencie Bart, do tej pory cierpliwie odgrywający
rolę gospodarza, poczuł się zmęczony oczekiwaniem na przyby-
cie ostatnich gości i rozejrzał się po salonie z wdzięcznością dla
tych, którzy mieli dość uprzejmości, by nie kazać mu wiecznie
sterczeć na progu. Bez trudu wypatrzył w tłumie Abbie. Zdziwił
się, widząc wyraz zatroskania na jej twarzy, i był ciekaw, jakie
niepokojące wieści musiała usłyszeć.
- Przeklęty żandarm - mruknął ze złością, spoglądając na
towarzyszącego jej mężczyznę, o którym nigdy nie miał zbyt
dobrego zdania. Macocha przyjrzała mu się z ukosa, wyraź
nie zaniepokojona.
- Nie musisz ze mną zostawać, Bart, jeśli wolisz towarzys
two panów. Chętnie sama poczekam, żeby powitać ostatnich
gości.
Uśmiechnął się do Eugenie, myśląc o tym, że potrzebował
stanowczo zbyt wielu lat, by docenić jej zalety. Zawsze iryto
wało go jej niezdecydowanie, ale przynajmniej macosze nie
brakowało inteligencji, a jej dobroć z nawiązką rekompenso
wała nieliczne wady.
- Ani myślę cię opuszczać, Eugenie, przy takiej okazji jak
dzisiejsza.
Zarumieniła się wdzięcznie, niczym młoda dziewczyna,
rozpoczynająca pierwszy sezon towarzyski.
- Bardzo ładnie z twojej strony, że zorganizowałeś dla
mnie tę uroczystość. Od bardzo dawna nie mieliśmy tu
takiego dużego przyjęcia. Cudownie zgromadzić wokół sie
bie wszystkich sąsiadów i tylu przyjaciół.
Ku swemu zaskoczeniu, Bart odkrył, że sam także świet
nie się bawi. Poza paroma tygodniami spędzonymi w Bath,
od śmierci ojca niewiele udzielali się towarzysko.
- To Kitty i Abbie musisz podziękować, Eugenie. Ja tylko
się zgodziłem, i to bardzo chętnie. Powinno się świętować
taką ważną datę w życiu. Chociaż patrząc na ciebie dzisiaj,
moja droga, nikt by nie przypuszczał, że zaszczycasz tę zie
mię swoją obecnością już od pól wieku.
Odpowiedziała na jego komplement kolejnym uroczym
rumieńcem. Jednak radość Barta nie trwała długo, bo zaraz
potem dostrzegł Abbie, tańczącą tym razem z Cedrikiem, i,
sądząc po jej minie, jeszcze bardziej zmartwioną.
- Chyba już czas, żebyśmy oboje zajęli się obecnymi gośćmi
- zasugerował. - Możemy polegać na Barrymanie, że nas znaj
dzie, gdyby pojawili się spóźnialscy.
Eugenie chętnie się z nim zgodziła, odprowadził ją więc
do części salonu, gdzie zgromadziła się grupa pań w jej wieku.
Sam natomiast przeszedł do sąsiedniego pokoju, w którym
przygotowano stoliki dla amatorów gry w karty, i przyłączył
się do najbliższego przyjaciela, pilnie obserwującego przebieg
gry przy jednym ze stolików.
- Obowiązki wzorowego gospodarza nie są łatwe, co, starusz
ku? - rzucił domyślnie Giles, kiedy Bart zajął miejsce u jego boku.
- Nic na to nie poradzę, drogi chłopcze. Muszę zadbać o to,
by ten wieczór był udany, czeka mnie więc zabawianie bar
dziej dojrzałych pań. Jestem to winien Eugenie. Młodsi goście,
przy udziale mojej niezmordowanej siostry, bez wątpienia do
skonale zabawią się sami.
Giles przez chwilę przyglądał mu się w milczeniu.
- Zauważam w tobie wielką odmianę, przyjacielu. Jeszcze
cię nie widziałem w takiej dobrej formie, tak zadowolonego.
Bart uśmiechnął się, słysząc tę jakże nietrafioną uwagę.
- To by znaczyło, że minąłem się z powołaniem. Powinie
nem był zostać aktorem. Nie, nie jestem w pełni zadowolo
ny - wyznał. - W tych okolicznościach trudno się dziwić, że
nie jestem. - Na moment położył Gilesowi dłoń na ramieniu.
- Porozmawiamy później. Na razie muszę cię opuścić, bo wy
gląda na to, że jestem potrzebny jako czwarty do wista.
Nawet z przyjemnością dołączył do trzech pań, których
skłonność do hazardu w ostatnich latach stanowiła ciężką
próbę dla ich szacownych małżonków. Z jeszcze większą przy
jemnością chwilę później ustąpił miejsca kolejnej damie z są
siedztwa, znanej z upodobania do gier.
Powrócił do salonu, gdzie większość młodych gości pod
skakiwała w rytm żwawych tańców ludowych, i trochę się
zdziwił, nie widząc Abbie, ponieważ dobrze wiedział, że rzad
ko rezygnowała z okazji do tańca.
W końcu wypatrzył ją w grupie młodszych mężatek;
sprawiała wrażenie niezbyt zajętej toczącą się między nimi
rozmową. Po pewnym czasie oddaliła się od nich i choć
przystawała tu i tam, żeby zamienić słowo z kilkoma oso
bami, które poznała od czasu przybycia na wieś, było jas
ne, co zamierza.
Bart specjalnie nie szukał dotąd jej towarzystwa, bo wie
dział, że poświęcanie jej szczególnej uwagi wzbudzi tylko
dalsze spekulacje. Miał świadomość, że obecność Abbie
w Cavanagh Court przez ostatnie kilka tygodni wywoła
ła plotki. Wcale by się tym nie przejmował, gdyby nie to,
że przyszła rola Abbie w jego życiu pozostawała nadal pod
znakiem zapytania. Był pewien swoich uczuć, ale nie mógł
tego samego powiedzieć o jej uczuciach.
Tak czy inaczej, nie potrafił ignorować faktu, że kobieta,
którą kocha, jedyna kobieta, którą naprawdę kocha, czymś się
zamartwiała. Zwłaszcza że gdyby zaufała mu na tyle, by zwie
rzyć się ze swych trosk, byłoby jej łatwiej.
Dlatego bez wahania, za jej przykładem, uciekł od tłumu,
wychodząc przez balkonowe drzwi. Dostrzegł ją niemal od
razu; stała w kącie tarasu, patrząc na tę część ogrodu, gdzie
z gałęzi drzew zwisały lampiony.
Na dźwięk jego kroków odwróciła się; jej cudowny, spon
taniczny uśmiech natychmiast uśmierzył jego lęk, choć nie do
końca rozwiał obawy.
- Męczy nas dziś towarzystwo? - rzucił, starając się utrzy
mać lekki ton.
- Wcale nie. Chciałam tylko zaczerpnąć świeżego powietrza.
Nie dał się przekonać, ale nie naciskał, ponieważ ich roz
mowę łatwo mógł podsłuchać ktoś spacerujący po ogrodzie.
Poza tym trudno mu było nie wracać myślami do tamtego ra
zu, kiedy także stali sami pod osłoną cienia na tarasie, a on dał
się ponieść żądzy. Na zawsze zapamiętał jej słodką bezwol-
ność, zanim odrzuciła jego awanse. Teraz, oczywiście, rozu
miał powody takiego zachowania. Mógł się raczej dziwić, że
w ogóle go tolerowała. Ale tak było, a nawet, był tego pewien,
zaczęła mu ufać i traktowała go jak przyjaciela.
- A co ciebie tu przywiodło? Nie zmęczyłeś się jeszcze ro
lą gospodarza?
- Ani trochę. Całkiem dobrze się bawię. - Zbliżył się do niej
i z zadowoleniem stwierdził, że choć stali tak blisko siebie, że
niemal się dotykali, nie próbowała się od niego odsunąć. - Na
pracowałyście się z Kitty, żeby wszystko tak wspaniale przygo
tować. Po powrocie Kitty i jej matki z wyprawy do Brighton, za
proponuję, żebyśmy częściej pozwalali sobie na rozrywki.
Oczekiwał, że pochwali go za ten pomysł, tymczasem po
smutniała.
- Miałeś jakiś powód, by tego nie robić w przeszłości?
Wszyscy wasi sąsiedzi wydają się bardzo mili.
- Są mili - zapewnił. - Choć muszę szczerze przyznać, że
niektórych lubię bardziej od innych. - Wzruszył ramionami.
- Przypuszczam, że byłem zbyt zajęty zarządzaniem posiadłoś
cią, by mieć czas na inne sprawy, a już szczególnie rozrywki.
Powinienem był lepiej dbać o potrzeby Eugenie i Kitty. Oka
załem się samolubny.
- Nie, nie jesteś samolubny, Bart - zaprzeczyła cichym gło
sem. - Czasami może trochę bezmyślny, ale nie samolubny.
Jedynie lęk przed narażeniem na szwank tego cudowne
go porozumienia, jakie znów się między nimi nawiązało, po
wstrzymał go przed pocałowaniem jej zadziornie uśmiechnię
tych ust. Przyjaźń była marną namiastką tego, czego naprawdę
pragnął. Mimo to byłoby głupotą nie godzić się z bolesną my
ślą, że może nigdy nie otrzyma więcej.
- Jeśli już odetchnęłaś, to może pozwolisz, bym cię odprowa
dził z powrotem do salonu, zanim nasza nieobecność wzbudzi
zainteresowanie - zaproponował, odsuwając się od niej, żeby nie
wystawiać swego opanowania na zbyt ciężką próbę.
Abbie zgodziła się bez ociągania, ale odniósł wrażenie, że
zanim się odwróciła, by przejść przez taras do salonu, na jej
twarzy przelotnie zagościł wyraz rozczarowania.
Pokręcił głową, dziwiąc się samemu sobie, i ruszył w ślad
za nią. Pewnie niepotrzebnie łudził się, że któregoś dnia jej
przyjaźń zmieni się w głębsze uczucie.
Bez żalu pożegnał ostatnich gości i poszukał towarzystwa
jedynej osoby, której mógł zwierzyć się ze swoich najśwież
szych kłopotów.
- O ile nie masz ochoty pójść w ślady pań i odpocząć, może
zechcesz dołączyć do mnie w bibliotece, żeby napić się przed
snem? - zaproponował.
Giles z radością przyjął zaproszenie.
- Nie przestajesz mnie zaskakiwać, staruszku - powiedział,
przyjmując solidną porcję brandy. Patrzył, jak Bart sadowi się
w fotelu naprzeciwko. - Jak na kogoś, kto nigdy nie brylował
na salonach, całkiem dobrze grasz rolę gospodarza przyjęcia.
Bart patrzył na zawartość swojego kieliszka, uśmiechając
się pod nosem.
- Jak sam już dziś zauważyłeś, z wiekiem staję się łagodniej
szy. I o wiele bardziej wyrozumiały dla mojego przyjaciela.
Giles uniósł pytająco jasne brwi.
- Chyba nie musimy daleko szukać osoby, która wywiera
ten zbawienny wpływ.
Bart powstrzymał się od komentarza; nagle zmieniając te
mat, wyraził ubolewanie, że przyjaciel musi go tak szybko
opuścić.
- Oczywiście, doskonale rozumiem, dlaczego musisz jutro
wyjechać. Jak długo zostaniesz u wuja?
Giles posmutniał.
- Aż do końca. Niestety, niedługo już pobędzie z nami,
to kwestia zaledwie kilku tygodni. Tylko tyle mogę dla nie
go zrobić... Ostatecznie jestem jego najbliższym krewnym
i spadkobiercą.
Przyjaźniąc się z Gilesem od wczesnej młodości, Bart do
brze znał jego rodzinne sprawy. Giles nie chciał pójść w śla
dy ojca i studiować prawa, lecz od razu po skończeniu szkoły
wstąpił do wojska. Wiedział, że kiedyś odziedziczy pokaźny
majątek swego wuja w Somerset. Przez całe życie utrzymy
wał silne więzy z wujem, który był mu znacznie bliższy niż
własny ojciec.
-Wyobrażam sobie, jak bardzo będzie ci go brakowało -
powiedział cicho Bart. - Wiem też, że będziesz dbał o dziedzic
two. Oczywiście - dodał już lżejszym tonem - dziedziczenie
spadku ma swoje złe strony. Od razu stajesz się poszukiwaną
partią na matrymonialnym rynku.
Giles znowu się uśmiechnął.
- Och, zawsze mogę wziąć przykład z ciebie, staruszku,
i trzymać dziewczęta na dystans.
- Wszystkie? - udał zdziwienie Bart. - Czyżbym się mylił,
sądząc, że jest taka, z którą chętnie dzieliłbyś życie?
Mimo że wyraźnie zbity z tropu, Giles nie próbował za
przeczać.
- Skąd, u licha, możesz to wiedzieć? Nawet moja matka ni
czego się nie domyśliła.
- Przede mną udało ci się ukryć swoje uczucia - przyznał Bart.
- Ktoś inny, znacznie bardziej spostrzegawczy ode mnie, zwrócił
mi na nie uwagę. Od tamtej pory obserwowałem twoje zacho
wanie wobec mojej siostry i doszedłem do wniosku, że informa-
torka, skądinąd urocze dziewczę, miała całkowitą rację.
- Abbie, oczywiście - mruknął Giles, po czym w jego
oczach błysnął cień nadziei. - Sądzisz, że Kitty mogła jej coś
powiedzieć?
- Abbie uważa, że Kitty na razie nie zdaje sobie sprawy
z głębi swych uczuć do ciebie, a ja jestem skłonny się z nią
zgodzić. Nie uszło mojej uwagi, że moja siostra zadbała o to,
byś siedział obok niej przy stole podczas obiadu oraz żebyś to
warzyszył jej przy kolacji.
Oczy błyszczały Gilesowi jeszcze tylko przez chwilę, a po
tem z rezygnacją pokręcił głową.
- Wiem, że ona mnie lubi, Bart, lecz jestem dla niej stanow
czo za stary.
- Z początku tak samo pomyślałem, staruszku - przyznał
Bart, ukazując w uśmiechu białe zęby. - Dopóki Abbie nie po
wiedziała mi, że moja siostra woli towarzystwo starszych męż
czyzn, a już szczególnie twoje. - Nagle przybrał poważny ton.
- Jak oceniła Abbie, Kitty nie jest ani płocha, ani głupia. Jed
nak jest jeszcze bardzo młoda. Dlatego uznałem, że powinna
mieć możliwość poznania innych mężczyzn. Jeśli jednak po
sezonie w Brighton i wizycie w stolicy w przyszłym roku z ni
kim się nie zwiąże, będziesz miał moje błogosławieństwo, by
starać się o jej rękę.
Na policzkach Gilesa nieoczekiwanie ukazał się rumieniec,
z którym wyglądał na znacznie mniej niż swoje trzydzieści lat.
- Dzięki. Nie mógłbym cię prosić o więcej. Może powinie-
nem raczej podziękować pannie Graham za jej życzliwość i za
to, że zwróciła ci uwagę na moje szczere uczucia wobec Kit
ty? - Zamilkł na moment, żeby spróbować zawartości kielisz
ka. Przez cały czas nie odrywał jednak wzroku od przyjaciela.
- Ciekaw jestem jednak, czy jest równie życzliwa w stosunku
do ciebie.
Jeżeli Giles w odpowiedzi spodziewał się smutnego uśmie
chu, to był skazany na rozczarowanie, ponieważ Bart po chwi
li milczenia jednym haustem opróżnił kieliszek i podszedł do
stolika z karafkami, żeby napełnić go na nowo.
- Przepraszam cię, stary. Nie chciałem być natrętny - pró
bował się usprawiedliwić Giles.
- Nie jestem pewien, czy Abbie zdaje sobie sprawę z sytu
acji - odezwał się w końcu Bart, ponownie zajmując miej
sce w fotelu. - A prawda wygląda tak, że jestem zbyt wielkim
tchórzem, by jasno się określić, a obawiam się, że jej decyzja
co do małżeństwa ze mną pozostaje taka sama jak wcześniej.
Giles odezwał się dopiero po chwili namysłu.
- Sam mówiłeś, że wówczas żadne z was nie było gotowe
do małżeństwa.
- Prawda wygląda tak - powtórzył Bart - że byłem głu
pi, oświadczając się jej na polecenie mojego chrzestnego
ojca, a kiedy dała mi kosza, poczułem jedynie ulgę - przy
znał Bart. - Jeśli w ogóle kiedyś nad tym się zastanawiałem,
a nie przypominam sobie, by jej odmowa wywarła na mnie
szczególne wrażenie, to dochodziłem do wniosku, że przy
najmniej miała na tyle zdrowego rozsądku, by wiedzieć, że
jesteśmy zbyt młodzi i niedojrzali.
Giles poważnie spojrzał na przyjaciela.
- Najwyraźniej odkryłeś, że były też jakieś inne powody tej
odmowy.
- O tak, istotne powody - potwierdził Bart, po czym opo
wiedział Gilesowi o wszystkim, co wydarzyło się podczas
ostatniej pamiętnej wizyty w domu chrzestnego ojca.
- O mój Boże! - Giles westchnął z takim przejęciem, że aż
rozpalił iskierki wesołości w oczach Barta.
- Wydaje mi się, że mniej więcej to samo przyszło mi do
głowy, kiedy Abbie w końcu wyznała mi prawdę. - Pokiwał
głową, nie okazując już śladu rozbawienia sprzed chwili. - Nie
mógłbym jej chyba bardziej obrazić, nawet gdybym chciał...
Najpierw zabawiałem się z żoną sąsiada, a zaraz potem po
prosiłem Abbie o rękę. Dziwię się, że po czymś takim w ogóle
jeszcze chciała ze mną rozmawiać.
- Przecież musi zdawać sobie sprawę, że tamten romans nic
nie znaczył, że po prostu młody mężczyzna skorzystał z oka
zji, żeby się wyszumieć - zasugerował Giles głosem pełnym
nadziei.
- Cóż, może i tak - mruknął Bart, zapatrzony w jakiś punkt
na suficie. - Przynajmniej zaczęła traktować mnie jak przyja
ciela. I może powinienem się tym zadowolić.
- Zdecydowanie nie - rzucił bez wahania Giles. - Powinie
neś jej powiedzieć, co do niej czujesz. Jeśli tego nie zrobisz,
będziesz żałował.
Bart zrozumiał także to, co przyjaciel chciał mu przekazać
między wierszami.
- Jeśli będę zwlekał, mogę ją stracić na rzecz innego męż-
czyzny. Owszem. To całkiem możliwe, skoro ma zamieszkać
ze swoją chrzestną matką. Jednak muszę podjąć to ryzyko.
Nie mogę teraz do niej się zalecać, zwłaszcza tu, w Cavanagh
Court. Nie będę niepotrzebnie zwiększał ryzyka. Abbie mu
si wyjechać.
Ku zdziwieniu Barta, przyjaciel nic na to nie odpowiedział.
Giles wiedział o wypadkach, jakie wydarzyły się w posiadłości
Barta podczas ostatnich tygodni.
- Widzę, że masz wątpliwości - odezwał się Bart, zniecierp
liwiony brakiem jakiegokolwiek odzewu. - Chyba rozumiesz,
dlaczego tak postanowiłem?
Giles przytaknął, choć jego mina świadczyła o szczerym
zatroskaniu.
- Nigdy nie przyszło ci do głowy, że to Abbie może być ce
lem, nie ty? Zanim odrzucisz tę myśl jako niedorzeczną - do
dał, widząc powątpiewanie na twarzy Barta - pamiętaj o jed
nym: Abbie była z tobą zarówno wtedy, kiedy z dachu spadł
kawał tynku, jak i na moście. Co więcej, byliście razem rów
nież wówczas, gdy parę tygodni temu urwało się koło w two
im powozie.
Bart zamyślił się, po czym pokręcił głową przecząco.
- Nie, niemożliwe! Nikt nie chciałby skrzywdzić tej uroczej
dziewczyny! - oświadczył z przekonaniem, szybko zapomi
nając o podejrzeniach Gilesa... aż do następnego dnia, kiedy
to był świadkiem incydentu, który kazał mu je potraktować
poważnie.
Rozdział dwunasty
Późnym rankiem następnego dnia, przechodząc na skróty
przez dziedziniec przed stajnią, Abbie ze zdumieniem odkry
ła, że jej zwykle zapracowany stajenny siedzi przed największą
ze stajni, wycinając coś w kawałku wierzbiny.
Przyłapany bynajmniej nie zdradzał oznak poczucia winy
z powodu marnowania czasu, a wręcz przeciwnie, wydawał
się całkiem zadowolony z siebie. Na widok swej pani od razu
poderwał się na nogi.
- Może pani pomogę, panienko Abbie?
- Nie spodziewałam się, że cię tu znajdę - odpowiedziała,
z wdzięcznością wręczając mu pled oraz koszyk z jedzeniem,
który wcisnęła jej kucharka na wypadek, gdyby nie zdążyła na
lunch. - Myślałam, że pojechałeś z panną Cavanagh i panem
Fergussonem na przejażdżkę.
- Nie, pan Hackman z nimi pojechał, panienko. Widział,
jak pani Cavanagh odjeżdża w powozie lady Penrose, i uznał,
że nie będzie potrzebowała jego usług.
Abbie otrzymała zaproszenie, by towarzyszyć paniom
w odwiedzinach u sąsiadów, ale odmówiła głównie dlatego,
że chciała wykonać kilka szkiców posiadłości i otaczającego
ją parku, jako pamiątkę swego pobytu w tym uroczym miej
scu. Zachęcano ją również, by dołączyła do Kitty i Gilesa, lecz
im także odmówiła, uznając, że mogą wykorzystać okazję, by
pobyć trochę sam na sam, jako że Giles jeszcze tego samego
dnia wyjeżdżał do Somerset.
Kiedy ruszyli przez park w stronę kępy dorodnych wią
zów, Abbie rozmyślała o przyszłości chłopca, który szedł obok
niej.
Po przybyciu do Cavanagh Court lady Penrose wspo
mniała, że młody stajenny, choć nie towarzyszył jej w podró
ży, już całkiem doszedł do zdrowia i szykował się do podjęcia
obowiązków. To oznaczało, ma się rozumieć, że usługi Josha
wkrótce nie będą potrzebne. Wiedząc o niechęci Barta do za
trudniania obcych - a w istniejących okolicznościach było to
całkowicie zrozumiałe - Abbie nie miała ochoty po raz kolej
ny podnosić tematu posady dla Josha. Sam Josh zresztą nie
ułatwiał jej sytuacji; sprawiał wrażenie tak bardzo zadowolo
nego z pobytu w Cavanagh Court, że i z nim trudno jej by
ło rozmawiać o ewentualnym wyjeździe. Jednak czas uciekał
i nie mogła zwlekać z tym w nieskończoność.
- Nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę, Josh, ale stajenny
lady Penrose już całkiem wyzdrowiał - zaczęła.
- Masztalerz jaśnie pani, Jenkins, niedawno wspominał
o tym, panienko.
Josh z pewnością nie był głupi, Abbie trochę się więc zdzi
wiła jego obojętnym tonem.
- Rozumiesz, co to znaczy, prawda? - nie ustępowała. - La
dy Penrose raczej nie będzie cię dłużej zatrudniać.
- Pewnie, panienko. Zresztą wcale tego bym się po niej nie
spodziewał.
- Josh, czyżby to cię w ogóle nie obchodziło? - Przyjrzawszy
mu się uważnie, strzepnęła pled i rozpostarła na ziemi. - Co bę
dziesz robił? Poszukasz pracy tu, w okolicy, czy wrócisz w piątek
do Bath z lady Penrose i ze mną?
Wzruszył muskularnymi ramionami w geście całkowitej
beztroski.
- Nie zastanawiałem się nad tym, panienko. Coś się znaj
dzie. Zawsze się znajduje.
Nie wiedząc, czy podziwiać jego optymizm, czy raczej
martwić się brakiem zapobiegliwości, Abbie uznała, że roz
mowa z Joshem na ten temat to strata czasu. Usiadła więc na
pledzie i, rozłożywszy wszelkie niezbędne do pracy materiały
w zasięgu ręki, zaczęła szkicować ulubiony widok na zabudo
wania Cavanagh Court. Zadowolona z siebie, całkowicie od
dała się ulubionemu zajęciu. Joshowi także musiał spodobać
się ten seans na łonie natury, ponieważ usadowił się na trawie
za plecami Abbie i skwapliwie skorzystał z zachęty, by poczę
stował się zawartością koszyka.
Przez chwilę słyszała, jak z apetytem się posila, lecz wkrót
ce tak zapamiętała się w pracy nad szkicem, że przestała zwra
cać uwagę na otoczenie. Nic więc dziwnego, że nie dostrzegła
wysokiej postaci, zbliżającej się od strony jeziora, podobnie
jak nie zauważyła, że Josh, sięgnąwszy po gruby kij, bezsze
lestnie podnosi się na nogi. Zaskoczył ją ostrzegawczy krzyk
z daleka, po którym niemal natychmiast rozległ się świst po
wietrza i kij opadł tuż przy jej ramieniu, niemal zahaczając
o palce jej wyciągniętej lewej ręki. Nim zdążyła się zastano
wić nad dziwnym zachowaniem Josha, jej uwagę zwrócił od
głos szybkich kroków. Zaraz potem Bart, z morderczym wy
razem twarzy chwycił Josha za koszulę na piersi i wymierzył
mu miażdżący cios w szczękę.
- Przestań! Przestań! - Podrywając się z ziemi, Abbie z ca
łych sił chwyciła Barta za rękaw surduta, próbując powstrzy
mać go przed kolejnym atakiem na nieszczęsnego chłopca. -
Popatrz! Popatrz za siebie! - zawołała.
Przez moment Bart sprawiał wrażenie, jakby nie zdawał so
bie sprawy z jej obecności albo ją ignorował. W końcu powo
li odwrócił głowę i ujrzał na kraju pledu poskręcane, na wpół
zmiażdżone ciało węża.
- Wielki Boże! - wykrzyknął, natychmiast tracąc zaintereso
wanie Joshem i chwytając Abbie za ramię tak mocno, że aż się
skrzywiła. - Zaatakował cię? Zostałaś ukąszona?
- Nie - uspokoiła go. - Dzięki Joshowi. Nawet nie zdawa
łam sobie sprawy, że jest tu wąż.
Byłoby grubą przesadą twierdzić, że Bart okazał wielką
skruchę wobec stajennego, ale też trudno było wątpić w jego
szczerość, gdy wreszcie go przeprosił i wyciągnął rękę, żeby
pomóc mu się pozbierać z ziemi. Sam Josh sprawiał wrażenie
raczej rozbawionego niż zagniewanego, kiedy rozcierając obo
lałą szczękę, odezwał się z nieukrywanym podziwem;
- Ma pan potężny lewy sierpowy, panie Cavanagh. Chyba
pan sporo ćwiczył.
W odpowiedzi Bart tylko się uśmiechnął, skupiając całą
uwagę na Abbie. Widząc, że pobladła, otoczył ją ramieniem
i przyciągnął do siebie. Zadrżała, ale nie próbowała wyswobo
dzić się z jego objęć.
- Bądź tak dobry i zabierz rzeczy swojej pani do domu, Josh
- polecił stajennemu. Następnie podał ramię Abbie i powoli
ruszyli w stronę parku. - Bardzo cię przepraszam - zwrócił
się do niej. - Musisz mnie uważać za skończonego durnia, że
tak się zachowałem.
- Nie, wcale nie - zapewniła go pośpiesznie. - Jeśli cze
goś nie znoszę, to właśnie węży. - Aż się wzdrygnęła na
wspomnienie niebezpieczeństwa, jakie mogło jej grozić.
Nagle, uświadamiając coś sobie, spojrzała na Barta z zacie
kawieniem. - Przecież nie widziałeś tego węża. Zaatakowa
łeś Josha. Myślałeś, że to mnie chce uderzyć. Co ci kazało
przypuszczać, że mógłby mi zrobić krzywdę?
Wyraz twarzy Barta zdradzał lekkie zakłopotanie.
- Bóg jeden wie, Abbie. Nie wiedziałem, co myśleć. Po tym,
co Giles powiedział mi wczoraj wieczorem...
- Co ci powiedział? - ponagliła, kiedy urwawszy w pół zda
nia, zapatrzył się w dal ponad jeziorem. - Chyba nie twier
dził, że Josh jest odpowiedzialny za wypadki, które ostatnio
się zdarzały?
W głosie Abbie pobrzmiewała wyraźna nuta niedowierza
nia zabarwionego ironią. Słysząc ją, Bart dziwił się sam sobie,
że mógł tak szybko wyciągnąć błędny wniosek, widząc, jak
stajenny unosi kij nad głową Abbie.
- Nie, tego nie powiedział - przyznał - ale sugerował, że
celem ataków niekoniecznie muszę być ja, że równie dobrze
to możesz być ty.
- Co takiego? - Abbie nie posiadała się ze zdumienia.
- Giles musi być niespełna rozumu, żeby podejrzewać coś
podobnego. Co za niedorzeczne przypuszczenie! Kto, na
litość boską, mógłby chcieć mnie skrzywdzić? I dlaczego?
- Z początku pomyślałem dokładnie to samo - powiedział
Bart, prowadząc ją do niewielkiego budynku, przypominającego
kształtem świątynię, a służącego za ozdobę parku, gdzie można
było na chwilę przysiąść, chroniąc się przed ostrymi promienia
mi słońca. - Od tamtego czasu sporo się nad tym zastanawia
łem. - Usiedli na kamiennej ławce; Bart nadal podtrzymywał rę
kę Abbie i wyraźnie nie zamierzał jej puścić. - Kiedy ponownie
spotkaliśmy się w Bath - ciągnął ściszonym głosem - okazałaś
mi na tyle zaufania, żeby się zwierzyć. - Mówił spokojnie, ale
w jego twarzy dało się zauważyć lekkie napięcie. - Może inni też
wiedzą o tym, że dziadek zagroził ci wydziedziczeniem. Może
to ci, którzy mają w tym interes, którzy chcieliby, żebyś została
wydziedziczona, albo jeszcze gorzej... całkowicie niezdolna do
spełnienia woli dziadka...
Abbie od razu pojęła, co Bart ma na myśli.
- Chodzi ci o to, że chcieliby położyć kres memu istnieniu.
- Mimo wzruszenia jego troską, nie potrafiła stłumić w sobie du
cha przekory, który kazał jej zadać pytanie: - Zatem uważasz, że
muszę mieć się na baczności przed osobą, która najbardziej sko
rzysta po śmierci mojego dziadka?
Popatrzył na nią bez uśmiechu.
- Mówiąc bez ogródek: tak
Udało jej się zrobić wielkie oczy, które miały wyrażać cał
kowitą niewinność.
- Ależ jestem pewna, że on nie posunie się do takich rzeczy.
- Nigdy nie można być niczego do końca pewnym. - Bart
nadal zachowywał powagę. - Chęć wzbogacenia się stanowi
potężną motywację.
Abbie potrzebowała dobrej chwili, by opanować wzbiera
jącą w niej wesołość. Wyglądało na to, że Bartowi nigdy nie
postało w głowie, iż to on może być głównym spadkobier
cą jej dziadka. Doszła do wniosku, że nie wypada naśmiewać
się z jego niewiedzy, a poza tym cała sprawa wcale nie była
zabawna. Niedawne wydarzenie świadczyło o tym, że rzeczy
wiście niepokoił się o jej bezpieczeństwo, a nietrudno było
odgadnąć, co mogło wzbudzić jego podejrzenia.
W istocie jej dziadek zamierzał przerwać podróż do Szkocji,
by zatrzymać się na kilka dni u swojego bratanka, sir Montague
Grahama. Było całkiem prawdopodobne, jako że dziadek wyso
ko cenił bratanka, że okazał mu na tyle zaufania, by opowiedzieć
o rozczarowaniu spowodowanym postępowaniem wnuczki. Mi
mo to jednak Abbie nie potrafiła uwierzyć, by sir Montague Gra
ham, człowiek wierny najwyższym zasadom, mógł chcieć wyko
rzystać sytuację i nasłać na nią kogoś, kto będzie czyhał na jej
życie. Nie wahała się też dać wyraz swojemu przekonaniu.
- Poza groźbą, że mnie wydziedziczy, dziadek nie dał mi
powodu do przypuszczeń, że zamierza zostawić jakąś znacz
ną część majątku komuś z rodziny Grahamów.
- Co? - Bart, tak jak Abbie chwilę wcześniej, nawet nie pró
bował ukryć zaskoczenia. - Nawet bratankowi Montague?
Abbie odczuła pewną satysfakcję z faktu, że trafnie odczy
tała myśli Barta.
- Dziadek bardzo lubi bratanka, co zrozumiałe. Monty jest
spokojnym, czarującym człowiekiem. Jest przy tym szczęśli
wie żonaty i z tego co wiem, bardzo zamożny. Przez większą
część roku mieszka w Yorkshire z żoną i dziećmi. Jeśli wie
rzyć słowom dziadka, rzadko odwiedza stolicę i nigdy nie
miał skłonności do hazardu.
Bart sprawiał wrażenie tak głęboko rozczarowanego, że
Abbie nie mogła powstrzymać uśmiechu.
- Zapewniam cię, że gdyby sir Monty potrzebował pieniędzy,
zwróciłby się do dziadka o pożyczkę, zamiast angażować Joshuę
Arkwrighta, żeby się mnie pozbył. Bo zakładam, że tak właśnie
myślałeś. - Pokręciła głową, całkowicie przekonana o niedo
rzeczności takiego pomysłu. - Poza tym, gdyby nawet było tak,
jak sądziłeś, i Monty knuł podły spisek przeciwko mnie, nic by
na tym nie zyskał, ponieważ jeśli się nie mylę, dziadek ma za
miar zostawić cały majątek tobie.
Bart długo nie mógł wydobyć z siebie głosu.
- Akurat! - Skrzywił się ze złością. - Już ja mu powiem, co
myślę, kiedy się spotkamy.
Abbie wysunęła rękę spod jego ramienia i dotknęła ręka
wa surduta, nieco wymiętego po niepotrzebnej szamotaninie
z Joshem.
- Nie rób tego, Bart - poprosiła cicho. - Z tego co wiem, już
postąpiłeś wbrew mojej woli i napisałeś do dziadka. Niech to
wystarczy.
Nie, zaprzeczył; bez słowa wpatrywał się w jakiś punkt na
ziemi. Uparcie milczał, aż w końcu Abbie domyśliła się, że nie
ma ochoty spełnić jej prośby. Wiedziała, że nic nie wskóra na
leganiem, postanowiła więc wrócić do wcześniejszego tematu.
Spytała go, co właściwie skłoniło go do podejrzeń, że to ona
może być celem ataków.
-Ostatecznie, Bart, te niepokojące wydarzenia miały
miejsce przed moim przyjazdem - przypomniała mu - i do
wszystkich doszło na terenie twojej posiadłości.
-Niezupełnie - sprostował, podnosząc się z ławki. Prze
jechał dłonią po włosach, co oznaczało, że nadal czymś się
martwi. - Nie pamiętasz tego, co się stało, jak po pikniku je
chaliśmy dwukółką?
Choć wcześniej nigdy nie zastanawiała się nad tamtym
incydentem, teraz bez trudu go sobie przypomniała.
- Przecież to był zwykły wypadek. Po prostu mieliśmy pecha.
- Być może - przyznał ostrożnie. - Jednak wcześniej to
się nie zdarzyło, przynajmniej w żadnym z moich własnych
pojazdów. Hackman jest pedantyczny z natury i osobiście
wszystko sprawdza przed każdą podróżą. Jest gotów przysiąc,
że powóz był całkiem sprawny, zanim wyruszyliśmy z Bath.
- Uważasz, że koło zostało umyślnie uszkodzone? - podsu
nęła Abbie. - Josh towarzyszył nam tamtego dnia... To dlate
go nabrałeś wobec niego podejrzeń?
Znów przeczesał włosy palcami, dziwiąc się własnej nieuf
ności wobec stajennego.
- Chłopak miał mnóstwo okazji, żeby ci zrobić krzywdę,
gdyby rzeczywiście chciał. Wiele razy był jedyną eskortą pod
czas twojego pobytu w Cavanagh Court, nie wspominając już
o Bath. A po tym co dzisiaj się stało, jestem przekonany o je
go niewinności.
- A ja jestem przekonana, że to tobie zagraża niebezpie
czeństwo, nie mnie. Major Wetherby powiedział mi coś w za
ufaniu wczoraj wieczorem. Otóż uważa, że te pojedyncze ata
ki wymierzone w twoich sąsiadów w ciągu ostatnich miesięcy
były jedynie próbą odwrócenia uwagi od prawdziwego celu,
jakim ty jesteś. - Abbie przez chwilę czekała na odpowiedź
Barta. Ponieważ milczał, podjęła wątek: - Z pewnością mu
siało ci przyjść do głowy, że te wszystkie akty wrogości mają
znamiona zemsty. Może ktoś źle ci życzy w odwecie za coś...
co zrobiłeś w przeszłości?
Bardzo starała się, by w jej głosie nie zabrzmiała nawet
najlżejsza nuta przygany. Było jej trochę wstyd, ale nie mogła
zaprzeczyć, że po rozmowie z majorem Wetherbym zaczęła
przyglądać się po kolei wszystkim co atrakcyjniejszym mę
żatkom obecnym na przyjęciu, zastanawiając się, czy aby na
pewno Bartowi tylko raz zdarzyło się romansować z zamęż
ną kobieta.
- Nie jestem bez skazy i nigdy nie udawałem, że jest inaczej
- przyznał się Bart, kładąc kres jej domysłom. - Nie wyobra
żaj sobie, proszę, że przyprawiałem rogi znajomym i sąsiadom,
kiedy ich żony miały na to ochotę.
Wymagało to nieco wysiłku, lecz Abbie wytrzymała jego
pełne wyrzutu spojrzenie. Przez ostatnie tygodnie udało jej
się lepiej poznać Barta i jednego była pewna: gardził tymi,
którym brakowało odwagi, by bronić swoich racji.
- Nie mogę zaprzeczyć, że taka możliwość przyszła mi
do głowy. Przyznaję też, że pomyślałam o twoim kuzynie. -
Wciąż patrzyła mu w oczy. - Słyszałam, jak wspominał, że
zamierza jeszcze dziś wracać do Londynu. Nie wydało ci się
dziwne, że nagle postanowił odwiedzić tę okolicę?
Bart wprawdzie zrobił powątpiewającą minę, lecz nie od
razu odrzucił jej sugestię; przez grzeczność zamyślił się i do
piero potem zdecydowanie pokręcił głową.
- To prawda, że nie bardzo się kochamy i że moja wyższa
pozycja w rodzinie jest mu solą w oku. Prawdą jest też, że ma
dość pieniędzy, by móc zorganizować spisek przeciwko mnie,
nie maczając w tym palców. Jedno muszę Cedricowi przyznać:
przywiązuje wielką wagę do rodzinnego honoru. Nigdy by się
nie dopuścił czynu dyskredytującego nazwisko, które nosi.
Abbie nie miała powodu wątpić w zapewnienia Barta; nie
wiedziała też, kto inny mógłby wchodzić w rachubę jako ewen
tualny sprawca tajemniczych wypadków.
- W takim razie chyba powinniśmy szukać odpowiedzi
gdzie indziej, może w bardziej odległej przeszłości... - Pod
niósłszy się z miejsca, dodała: - Przynajmniej ty powinie
neś, Bart, ponieważ mój pobyt tutaj wkrótce dobiegnie końca,
a niepokoję się, że ten nieznany mściciel jeszcze nie powie
dział ostatniego słowa.
Patrzyła na niego, spodziewając się ujrzeć w jego oczach
kpiący błysk albo wyraz zniecierpliwienia, jaki się w nich
pojawiał, ilekroć Eugenie wyprowadziła go z równowa
gi. Nie zobaczyła ani jednego, ani drugiego. Jeśli już, to
raczej coś w rodzaju zagubienia, choć nie potrafiła ocenić,
czy poważnie potraktował jej ostrzeżenie, ponieważ zaraz
potem wzruszył ramionami, jakby go znudził dotychcza
sowy temat, i zaproponował, żeby wrócili do domu zjeść
ostatni lunch w towarzystwie Gilesa.
W drodze powrotnej Bart specjalnie podtrzymywał roz
mowę o różnych innych sprawach, starając się odwrócić uwa
gę Abbie od swoich kłopotów. Wzruszyła go swą troską i choć
nigdy by się do tego nie przyznał, wyrażone przez nią obawy
i jemu dały do myślenia.
Jednak martwił się nie tyle o siebie, co o kobietę, która
obecnie znaczyła dla niego tak wiele. Abbie zapewne miała
rację, że nikt nie chciałby jej skrzywdzić. Po tym, co mu po
wiedziała, wydawało się rzeczywiście mało prawdopodobne,
by to ona była celem ataków, i zakładanie takiej możliwości
było z jego strony głupotą. Mimo wszystko jednak nie zazna
spokoju, dopóki Abbie nie znajdzie się bezpiecznie w domu
chrzestnej matki. Na razie mógł najwyżej zadbać o to, by nie
ucierpiała przez jego dawne grzeszki.
Odprowadziwszy Abbie do domu, Bart udał się natych
miast do stajni w poszukiwaniu osoby, która, jak był przeko
nany, mogła mu pomóc w przedsięwzięciu, jakie planował.
Szybko odnalazł Josha w największej ze stajni i wywabił go
na zewnątrz, nalegając, by usiadł obok niego na drewnianej
ławce.
- Po pierwsze, chcę przeprosić za swoje wcześniejsze zacho
wanie. Owszem, Josh - dodał, widząc zakłopotanie młodego
stajennego. - Mam nadzieję, że nigdy nie stanę się zbyt dum
ny, by nie umieć przyznać się do własnego błędu. Źle cię oce
niałem. - Uśmiechnął się pod nosem. - Panna Graham, jak
widać, o wiele lepiej zna się na ludziach, bo ufała ci od same
go początku.
- No tak, sir - bąknął zaskoczony Josh. - Mam nadzieję, że
dobrze jej służyłem.
- Możesz być o to spokojny - zapewnił go Bart. - Chcę
jednak, żebyś był jeszcze bardziej uważny przez ten czas,
kiedy twoja pani pozostanie w Cavanagh Court. Masz pil
nować, żeby nigdy nie wychodziła z domu sama nawet na
spacer po ogrodzie. Ufam ci, że będziesz ją chronił jak
własne życie.
Josh zmarszczył czoło, jakby się czemuś dziwił.
- Dlaczego? Coś się dzieje?
- Tak, coś się dzieje. - Bart wahał się przez moment, po
czym zdecydował się wyjawić stajennemu prawdę. - Musiałeś
słyszeć o umyślnym zniszczeniu mostku?
- Tak, słyszałem - potwierdził Josh. - I o pożarze w domu.
- To nie były jedyne przypadki. Było kilka innych. Mam na
dzieję, że o jednym lub dwóch z nich będziesz w stanie mi coś
powiedzieć. Przede wszystkim chciałbym, żebyś wrócił pamię
cią do tamtej wycieczki podczas pobytu w Bath. Widziałeś może
kogoś, kto kręcił się koło mojej dwukółki?
Josh pochylił się do przodu, oparł łokcie na kolanach i wbił
wzrok w jakiś punkt po drugiej stronie placu.
- Widziałem tam tylko stajennych. Pamiętam, że pan Hack-
man i Dodd zajmowali się końmi. Ale to chyba normalne,
prawda?
Bart nie widział potrzeby odpowiadania na to pytanie. Za
miast tego spytał:
- Pamiętasz, jak w dniu, kiedy tu przyjechałeś, wszedłeś do
kuchni z Doddem?
- Tak, dostaliśmy pyszny placek ze śliwkami - dodał z chło
pięcym uśmiechem. - Pamiętam, że pani Figg dała mi drugi
kawałek.
- Dodd wszedł z tobą do kuchni, tak?
- Tak. Pokazał mi drogę, ale...
- Ale co? - ponaglił Bart, kiedy Josh urwał, żeby się zasta
nowić.
- Powiedział, że o czymś zapomniał, i wrócił się przez
plac.
- Widziałeś, jak wraca do stajni?
- Nie. Wszedłem do kuchni. Dodd przyszedł tam po dłuż
szej chwili.
Bart pomyślał, że Dodd miał dość czasu, by wspiąć się
na dach i obluzować kawał tynku. Tylko dlaczego? Przecież
Dodd powinien raczej być mu wdzięczny. Ostatecznie dostał
posadę w Cavanagh Court, kiedy potrzebował pracy. Z dru
giej strony jednak nie dało się zaprzeczyć, że poza pożarem,
którego nie mógł wzniecić, ponieważ był w tym czasie w Bath,
Dodd miał możliwość popełnienia wszystkich pozostałych
czynów. Ponadto od czasu jego odejścia nie wydarzyło się nic
złego. Dodd należał do typów, którzy są gotowi zrobić niemal
wszystko dla pieniędzy. Dlatego wydawało się całkiem możli
we, że służył dwóm panom.
Bart potrząsnął głową, odkładając rozważania na ten te
mat na potem i skupiając się na sprawie znacznie ważniejszej
w tym momencie.
- Jak ci się dotąd pracowało z Hackmanem, Josh? Wiem, że
potrafi być wymagający.
Jeśli nawet Josh uznał pytanie za dziwne, nie dał tego po
sobie poznać, a jego odpowiedź padła niemal natychmiast.
- Lubi, żeby robota była zrobiona jak należy. Nic w tym złego.
- Zatem nie masz nic przeciwko temu, żeby ci wyda
wał polecenia? Oczywiście nie zawsze tak będzie. Za parę
lat Hackman przejdzie na emeryturę, a wtedy ty będziesz
mógł zająć jego miejsce.
Bart aż się uśmiechnął na widok osłupienia młodego sta
jennego.
- Tak, proponuję ci tu stałą pracę, Josh, jeśli zechcesz ją
podjąć. Chciałbym, żebyś asystował lady Penrose podczas
podróży do Bath w piątek, i zadbał, by panie dotarły tam bez
piecznie. A potem, jeśli będziesz chciał tu wrócić, miejsce bę
dzie na ciebie czekać. Chociaż oczywiście rozumiem, że mo
żesz wybrać rodzinne Yorkshire.
Josh wzruszył ramionami.
- Nic tam dla mnie nie ma. - Przez chwilę bez słowa spo
glądał w stronę parku. - Mógłbym zostać tu na stałe. Podoba
mi się na wsi. Zresztą, nie jestem jedyny z Yorkshire, któremu
się tu spodobało.
- Doprawdy? - rzucił Bart, bardziej z uprzejmości niż zain
teresowania. - Spotkałeś tu jakiegoś krajana?
- Tak, sir. Wtedy jak byłem z panienką Abbie w mieście. To
ten, co Dodd u niego teraz pracuje. Jest właścicielem gospody
przy Evesham Road. - Pokręcił głową. - Nie spodobał mi się.
To człowiek z West Riding, nie z moich stron.
Niezbyt ciekawy geograficznych szczegółów, dotyczą
cych rodzinnych stron Josha; Bart pośpiesznie zakończył
rozmowę i skierował się ku domowi. Dotarł już prawie do
drzwi, gdy nagle uświadomił sobie, że w wypowiedzi Josha
było coś dziwnego. Jednocześnie przypomniał sobie myśl,
jaka przyszła mu do głowy wcześniej, gdy towarzyszył
Abbie w przesłuchiwaniu Josha: że choć czasami słyszało
się o ludziach, którzy opuszczali rodzinne strony w poszu
kiwaniu pracy, to jednak osoby pokroju Josha nie oddala
ły się zbytnio od domu, chyba że miały ku temu istotne
powody. Co więc skłoniło innego mieszkańca Yorkshire do
osiedlenia się w tej części świata?
Rozdział trzynasty
Wprawdzie Bart poczuł ulgę, widząc, jak jego powóz
wyrusza w pierwszy etap podróży do Brighton, ale wiedział,
że nie zazna spokoju, dopóki młoda kobieta stojąca u jego
boku również nie opuści Cavangh Court, przenosząc się do
domu chrzestnej matki. Miało to nastąpić dopiero w pią
tek, czyli za dwa dni. Tymczasem mógł jedynie czerpać
pocieszenie ze świadomości, że zrobił wszystko co możli
we, by zapewnić jej bezpieczeństwo przy każdym wyjściu
z domu.
Ta myśl o czymś mu przypomniała. Poczekał jednak, aż la
dy Penrose wejdzie do domu, nim wyznał Abbie, że ma jej coś
ważnego do przekazania.
- Przez wyjazd Gilesa i całe to zamieszanie z przygotowa
niami do porannego wyjazdu Eugenie i Kitty zupełnie wyle
ciało mi to z głowy. - Abbie natychmiast okazała zaintereso
wanie. Spojrzała na niego pytająco, przechylając lekko głowę
na bok i robiąc minę, która zawsze przywodziła mu na myśl
zaciekawionego kociaka. - Pewnie się ucieszysz z wiadomości,
że twój młody stajenny ma zapewnioną przyszłość. Zapropo
nowałem mu posadę, a on ją przyjął.
Uradowana Abbie cmoknęła go w policzek; był to odruch,
a sam pocałunek przypominał muśnięcie piórkiem, a mimo
to Bart aż zachwiał się z wrażenia i zaczął dukać jak rekruci,
których miał pod swoją komendą na Półwyspie Iberyjskim.
- No... hm... cieszę się, że jesteś zadowolona.
Lekki dotyk jej dłoni na rękawie surduta bynajmniej nie
pomógł mu odzyskać równowagi.
- Och, Bart, nigdy nie zdołam wyrazić, jak bardzo jestem
ci wdzięczna.
- Nawet nie próbuj - doradził, cofając się pośpiesznie
w obawie, że nie zdoła stłumić pragnienia, by porwać ją w ob
jęcia. Miał na to ochotę już od wielu tygodni i coraz trudniej
było mu przed tym się powstrzymywać. - A teraz, jeśli po
zwolisz, opuszczę cię na jakiś czas. Muszę się z kimś spotkać.
Po tych słowach bez dalszej zwłoki oddalił się w stronę staj
ni. Niemal czuł na plecach spojrzenie Abbie. Pokręcił głową, nie
mogąc się nadziwić samemu sobie. Uważał się za światowca, do
świadczonego i pewnego siebie, a tymczasem zwykły pocałunek,
a właściwie niewinne cmoknięcie w policzek niemal zwaliło go
z nóg. Pewnie dlatego, że nastąpiło tak niespodziewanie, natu
ralnie i spontanicznie.
Wsiadłszy na konia, którego stajenny tuż przedtem wypro
wadził z boksu, Bart ruszył galopem przez park; łatwiej mu
było panować nad potężnym ogierem pod siodłem niż nad
myślami.
Tak, mimo wszelkich przeciwności Abbie zaczęła na nie-
go patrzeć przychylnie. Dowodziło tego jej zachowanie sprzed
chwili oraz wzruszająca troska o jego bezpieczeństwo, jaka oka
zywała przez ostatnie tygodnie. Co zadziwiające, Abbie zoba
czyła go jakby w lepszym świetle, a nawet mu zaufała. Bardzo się
z tego cieszył, ale to mu nie wystarczało, ponieważ pragnął cze
goś więcej. Jednak wciąż istniała możliwość, że ich znajomość
nigdy nie wyjdzie poza szczerą przyjaźń, że tylko na to może li
czyć. Jedynie czas mógł dać odpowiedź na te wątpliwości. Nie
stety, czas działał na jego niekorzyść.
Abbie musiała wyjechać, a to znaczyło - nie miał co do te
go wątpliwości - że wcześniej czy później może ją stracić na
rzecz innego mężczyzny. Na pociechę powtarzał sobie, że to
lepsze niż zatrzymywanie jej w Cavanagh Court i tym samym
narażanie na niebezpieczeństwo. Jedynym sposobem, żeby
ograniczyć czas ich rozłąki, było skupienie wszystkich sił na
próbach wykrycia osoby lub osób, uprzykrzających mu życie
i stanowiących zagrożenie dla mieszkańców jego domu.
Zdecydowany za wszelką cenę dopiąć celu, Bart pospiesz
nie udał się do wioski. Odkrywszy, że major Wetherby poje
chał z wizytą do lorda Warrena, bez wahania skierował konia
do Hall.
Los okazał się łaskawy, bo udało mu się zastać majora w za
sobnej bibliotece lorda Warrena, delektującego się wybornym
porto w towarzystwie gospodarza, który poczęstował Barta
kieliszkiem trunku i taktownie się wycofał, gdy usłyszał, że
Bart chciałby porozmawiać z jego gościem.
- Dobrze się składa, że pan przyjechał - powiedział ma
jor Wetherby. - Oszczędził mi pan tym samym fatygi odwie-
dzin w pana domu. Moi ludzie nie pozostaną już długo w tej
okolicy. Otrzymałem rozkaz, żebyśmy wyjechali na początku
przyszłego tygodnia.
Bart nie był zaskoczony takim obrotem sprawy.
- W takim razie, majorze, cieszę się, że mam okazję teraz
z panem porozmawiać, i od razu przejdę do rzeczy. Chcę, że
by pan wrócił myślami do momentu przed czterema laty, kie
dy przyjechał pan na Półwysep Iberyjski i został przydzielony
do oddziału żandarmerii.
Pełne wargi majora rozciągnęły się w uśmiechu.
- Jeśli pamięć mnie nie zawodzi, Cavanagh, nie miał pan
o żandarmerii najlepszego zdania i wcale z tym się nie krył.
Pamiętam, że należał pan do tych, którzy głośno krytykowali
metody postępowania z ludźmi, okradającymi naszych sprzy
mierzeńców.
- Istotnie - potwierdził Bart, wytrzymując bez mrugnię
cia ironiczne spojrzenie majora. - Nie pochwalałem wiesza
nia człowieka za to, że ukradł kurę. Nigdy nie będę tego po
chwalał. Jednak podczas mojej służby w wojsku zetknąłem się
z pewnym człowiekiem, któremu chętnie sam zarzuciłbym
stryczek na szyję. - Skupiając na sobie uwagę majora, Bart
podniósł się z miejsca i podszedł do okna. Bez trudu przywo
łał we wspomnieniach różne nieprzyjemne sceny z przeszło
ści. - Dowiedziałem się od panny Graham, że ponieważ nie
odkrył pan żadnych poważnych ognisk niezadowolenia w tej
okolicy, nabrał pan przekonania, iż przypadki zniszczeń do
konywanych w mojej posiadłości mogą być zemstą skierowa
ną przeciwko konkretnej osobie, czyli mnie.
- Powiedziałem to, kiedy jedliśmy tu razem obiad parę ty
godni temu - przypomniał mu major. - Od tego czasu nie
odkryłem niczego, co by wpłynęło na zmianę mojej opinii.
Jednak mogę pana zapewnić, Cavanagh, że nie spotkałem ni
kogo, kto by żywił do pana wrogość. Powiedziałbym, że wręcz
przeciwnie.
Bart oderwał wzrok od pięknego widoku na park, żeby
uśmiechnąć cię cierpko do majora.
- Powód pańskiego przybycia w te strony musi być powszech
nie znany. Tylko półgłówek zdradzałby się z czymś takim w pań
skiej obecności.
- To prawda - przyznał major. - Pamiętam z naszych kilku
spotkań na półwyspie, że nie bał się pan mówić tego, co myśli.
Dlatego, o ile pan się jakoś znacząco nie zmienił, a raczej sobie
nie wyobrażam, by tak się mogło stać, wydaje się prawdopodob
ne, że mógł pan komuś zajść za skórę już po wystąpieniu z armii.
W każdym razie dobrze pamiętam, że nie tylko pańscy koledzy
oficerowie, ale i podkomendni darzyli pana szacunkiem.
- Większość tak, ale z pewnością nie wszyscy - stwierdził
Bart, znów odwracając się do okna. - Po otrzymaniu stop
nia majora dostałem pod swe dowództwo kompanię żołnierzy,
wśród których był paskudny typ o nazwisku Septimus Searle,
awansowany przez jakiegoś durnia na sierżanta. - Ściągnął
usta. - Doprawdy trudno się temu dziwić, bo przez swoje dia
belskie metody udało mu się nawet zdobyć uznanie.
- Ale nie pańskie - wtrącił major, kiedy milczenie Barta za
częło się przedłużać.
- Nie moje - przyznał Bart. - Szybko się na nim poznałem.
Kazałem go wychłostać po tym, jak został przyłapany na kra
dzieży, a jego funkcję objął pewien Irlandczyk, który o wiele
bardziej na nią zasługiwał. Wkrótce potem przystąpiliśmy do
ataku na Ciudad Rodrigo i wszyscy wiemy, co działo się wte
dy i parę tygodni później pod Badajoz.
Major wzruszył ramionami.
- Trudno się dziwić, biorąc pod uwagę to, z kogo głównie
składała się armia. Powszechnie znana była opinia Wellingto
na o tej hołocie.
- Tak, łajdacy, złodzieje i łgarze. Jednak nie wszyscy byli mor
dercami i gwałcicielami. Natomiast Septimus Searle jak najbar
dziej. Wiem na pewno, że należał do tych, którzy dopuszczali się
najokropniejszych rzeczy pod Badajoz. Potem, tak jak wielu in
nych, zdezerterował. I wówczas pan wkroczył na scenę.
Bart patrzył na park, ale przed oczami pojawiały się, jeden
po drugim, obrazy z przeszłości.
- Tamtego dnia, kiedy opuścił pan obóz, żeby ścigać
dezerterów, ja wyruszyłem do Lizbony na długo odwlekany
urlop. Po powrocie do Hiszpanii dowiedziałem się, że pań
ska misja zakończyła się sukcesem, że zlokalizował pan kry
jówkę dezerterów w opuszczonej wiosce zagubionej pośród
wzgórz. Wellington, po znacznych stratach w liczebności
oddziałów, był gotów zezwolić, by ci, którzy sami się pod
dadzą, znów wstąpili w szeregi, nie ponosząc kary. Ci nato
miast, którzy stawiali opór, jeśli nie zginęli od razu, mieli
być sprowadzeni do obozu i powieszeni. Zakładam, być
może błędnie, że skoro Septimusa Searle'a nie było wśród
powtórnie wcielonych, dostał to, na co zasługiwał.
Major Wetherby parsknął szczekliwym śmiechem, który
bez wątpienia wyrażał pogardę.
- Cavanagh, chyba pan nie oczekuje, że będę pamiętał, czy
ten Searle był pośród łotrów, których sprowadzono do obozu
i przykładnie stracono?
- Naturalnie, że nie - zapewnił go Bart. - Chciałbym jed
nak, żeby pan sięgnął pamięcią wstecz i powiedział mi wszyst
ko, co zapamiętał z tej szczególnej misji.
Wydawało się, że major Wetherby nie ma ochoty spełnić
prośby Barta, lecz po chwili jego surowe rysy nieco złagod
niały w nieoczekiwanym uśmiechu.
- Cóż, ma pan szczęście, ponieważ akurat dobrze pamię
tam to zadanie, jako że było moim pierwszym. Znaleź
liśmy kryjówkę bez większego trudu - zaczął, wychyliwszy
kieliszek prawie do dna. - Na całą wioskę składało się kil
ka zrujnowanych budynków, splądrowanych przez Fran
cuzów parę miesięcy wcześniej. Większość sama chciała
się poddać. Mniej więcej dwudziestu, którzy stawiali opór,
zginęło w strzelaninie lub zostało doprowadzonych do
obozu.
Bart zmarszczył czoło, zasępiony.
- Searle nigdy by się nie poddał, tego jestem pewien.
- Skąd ta pewność? Jak już wspomniałem, Francuzi prze
trząsnęli te wzgórza zaledwie parę miesięcy przed nami. Zo
stało tam niewiele do jedzenia.
- Może i nie, lecz Searle nie chciałby znów stanąć twarzą
w twarz ze mną lub innymi ludźmi z mojej kompanii, którzy
mieli jeszcze więcej powodów, by nim pogardzać.
- W takim razie mógł być jednym z tych, którzy stawili
opór albo...
- Albo co? - ponaglił Bart, zniecierpliwiony nagłym zamil
knięciem majora.
- Jak już mówiłem, wielu dezerterów było w kiepskim sta
nie. Powrót do obozu zajął nam pięć dni. Drugiej nocy czte
rech ukradło część zapasów i uciekło. Trzech z nich złapano
i powieszono. Czwarty zabił jednego z moich ludzi, podrzy
nając mu gardło i uciekł na jego koniu.
Bart popatrzył na majora z zadumą.
- Pamiętam, że oprócz podłego charakteru Searle miał du
żą biegłość w posługiwaniu się nożem i mówił z wyraźnym
akcentem z Yorkshire. Niedawno odkryłem, że gospoda przy
Evesham Road należy obecnie do człowieka, pochodzącego
z tamtych stron. I, jeśli się nie mylę, nowy właściciel objął ją
w posiadanie na początku roku, a wkrótce zaczęły się moje
kłopoty. Może to być zwykły zbieg okoliczności, ale chyba zło
żę mu wizytę. Jeśli to Searle, na pewno go rozpoznam.
- W takim razie, Cavanagh, będę wdzięczny, jeśli odłoży
pan tę wizytę na jakiś czas. Muszę omówić parę spraw z lor
dem Warrenem, zanim wyjadę. Potem wrócę do wsi, zbiorę
swoich ludzi i przyjadę od razu do pana. Jeśli to Searle, chęt
nie się nim zajmę, tym bardziej jeśli okaże się tym, który mi
uciekł cztery lata temu, mordując przy okazji młodego po
rucznika. Tak się składa, że porucznik był moim serdecznym
przyjacielem.
- Zatem będę czekał na pana w Cavanagh Court, majorze.
Abbie odstąpiła krok od portretu, żeby jeszcze raz oce
nić ostateczny efekt. Zakończyła malowanie na początku ty
godnia, ale nie mogła się powstrzymać przed codziennym
wchodzeniem do pracowni i oglądaniem swego dzieła. Była
usatysfakcjonowana i miała nadzieję, że Bart także będzie za
dowolony. Uchwyciła podobieństwo i ogólnie mogła uznać
pracę za dobrą.
Tak, zdecydowanie udało jej się oddać ten szczególny wy
raz jego twarzy, kiedy jeszcze się nie uśmiechał, ale było jasne,
że coś sprawiło mu przyjemność. Nadszedł czas, by Bart do
wiedział się, że jego podobizna jest już gotowa, i sam ją obej
rzał. Nie potrafiłaby wyjaśnić, dlaczego wcześniej mu o tym
nie powiedziała. Chociaż... nie do końca była to prawda. My
ślała, miała nadzieję, że trzymając to w sekrecie, zdoła jesz
cze trochę przedłużyć pobyt w Cavanagh Court. Jednak Bart
uważał, że powinna wyjechać. I może tak będzie lepiej. Naj
gorszą rzeczą, jaką mogła sobie wyobrazić, było przeciąganie
wizyty ponad miarę i dopuszczenie, żeby Bart uznał, iż Abbie
nadużywa jego gościnności.
Na myśl o wyjeździe robiło jej się jednak bardzo smutno.
Nie była w stanie dłużej uciekać przed prawdą. Pokochała
Barta i polubiła jego dom.
Tak, stało się to, co kiedyś wydawało się nie do pomyśle
nia - beznadziejnie zakochała się w mężczyźnie, którego przy
sięgła nigdy nie poślubić. Co za ironia losu! Z trudem po
wstrzymała łzy, które na chwilę mogły uśmierzyć jej ból, ale
nie dawały nadziei na trwałą ulgę w cierpieniu, jakie już za
wsze miało jej towarzyszyć na wspomnienie Barta. Gdyby nie
była taka dumna, naiwna, taka pruderyjna, mieszkałaby teraz
w tym pięknym domu z mężczyzną, który nie był ani świętym,
ani grzesznikiem i, choć wykazywał irytujące dyktatorskie za
pędy, a czasami bywał szorstki, miał w gruncie rzeczy czułe
serce i wrażliwą duszę. Byłaby żoną mężczyzny, który tak bar
dzo do niej pasował.
Jeszcze raz spojrzała na podobiznę, tworzoną z miłością,
której dotąd w pełni sobie nie uświadamiała. Miała nadzieję,
że wkrótce jej dzieło znajdzie odpowiednie dla siebie miejsce,
być może w bibliotece nad kominkiem. Tylko że ona go tam
nie zobaczy. Ale przecież nie będzie potrzebowała na nie pa
trzeć, bo te rysy, ten wyjątkowy wyraz twarzy, który Bart przy
bierał tak często, gdy byli razem, zachowa na zawsze w pamię
ci. Tego była pewna.
Zaniepokojona odgłosem kroków na schodach, szybko
zakryła obraz. Nie chciała zostać przyłapana przez którąś ze
służących albo, co gorsza, przez samego Barta na tym, że za
mglonymi od łez oczami wpatruje się z uwielbieniem w na
malowany przez siebie portret. Nie, nie byłoby dobrze, rów
nież dla niego, gdyby dowiedział się o jej uczuciach. Przy jego
charakterze mógłby się czuć zobowiązany, choćby ze źle po
jętej przyzwoitości, by po raz drugi poprosić ją o rękę. Gdyby
była pewna, że jej uczucia są odwzajemnione, nie wahałaby
się przyjąć oświadczyn. Jednak nie była tego pewna, a nie mo
głaby ich zaakceptować na żadnych innych warunkach.
Dzięki długotrwałej praktyce Abbie była w stanie przybrać
pozory dobrego samopoczucia, kiedy po opuszczeniu pracow
ni zeszła na dół i dołączyła do matki chrzestnej w salonie, gdzie
omówiły plan drogi powrotnej do Bath. Gdy nagle oznajmiła
o swym zamiarze wybrania się na konną przejażdżkę, nie wzbu
dziła podejrzenia, jako że lady Penrose dobrze znała upodoba
nie chrześnicy do tej formy aktywności. Josh także nie był za
skoczony, kiedy pojawiła się na placu przed stajnią, domagając
się osiodłanego konia; chwilę później wyprowadził jej ulubioną
szarą klacz, gotową do jazdy, oraz wałacha dla siebie.
- Nie ma potrzeby, żebyś mi towarzyszył - zwróciła się do
stajennego. - Nie zamierzam odjeżdżać daleko, w każdym ra
zie nie poza granice posiadłości pana Cavanagha, jeśli więc
masz tu coś do zrobienia, Josh, to nie musisz tego zaniedby
wać ze względu na mnie.
Przez moment wydawało jej się, że w oczach młodzieńca
dostrzegła nieufność. Podprowadziła klacz do podestu, uła
twiającego wsiadanie.
- Zaniedbałbym swoje obowiązki, gdybym z panienką nie
pojechał. Nie chcę podpaść panu Cavanaghowi, zwłaszcza te
raz, kiedy dla niego pracuję.
- Mam nadzieję, że będzie ci tu dobrze, Josh.
- Chyba będzie, panienko. To przyjemne miejsce. Człowiek
tu się dobrze czuje.
Dobrze wiedziała, co miał na myśli, można powiedzieć, że
aż za dobrze, ale wzięła się w garść, by nie popaść w nadmier
ne rozrzewnienie. Szybko zmieniła temat, proponując jako
cel przejażdżki pobliski las, który niemal od samego począt
ku stał się ulubionym celem jej konnych wypraw.
Sierpniowy dzień był wyjątkowo upalny, Abbie chętnie
więc schroniła się przed palącym słońcem w leśnym zaciszu,
gdzie Bart w wolnym czasie polował na zające. Parę razy sły
szała, jak wspominał, że bardzo lubi, tę część posiadłości. Ja
dąc jednym z szerszych traktów, pomyślała, że pewnie dlatego
jej także tu się podobało.
Wyobraziła sobie Barta ze strzelbą na ramieniu, idącego
ścieżką i czujnie wypatrującego, czy w poszyciu coś nagle
się poruszy. Miała nadzieję, że któregoś popołudnia zabierze
ją na polowanie, ale tego nie zrobił, istniało więc niewielkie
prawdopodobieństwo, że jeszcze będzie miała okazję pochwa
lić się umiejętnością strzelania. Jej nieco ekscentryczny dzia
dek w czasach, kiedy byli sobie znacznie bliżsi niż obecnie,
uznał za stosowne nauczyć ją tej sztuki.
Pełne żalu myśli Abbie rozproszył niespodziewany widok
chłopskiego wozu, na wpół ukrytego pośród drzew. Josh także
go zauważył i wyraził przypuszczenie, że to zatrudnieni w po
siadłości robotnicy zbierają drewno, szykując opał na zimne
jesienne i zimowe noce. Abbie zapewne przyznałaby mu rację
i nie zaprzątała sobie głowy tą sprawą, gdyby nie fakt, że ni
gdzie w pobliżu nie było widać owych robotników, znikąd też
nie dobiegał dźwięk siekiery czy piły.
Zaciekawiona, podjechała bliżej, żeby obejrzeć porzucony
wóz. Z pewnością nie był używany do przewozu drewna, a za
przężone do niego zwierzę wyglądało bardzo mizernie. Wóz
był pusty, jeśli nie liczyć worków zakrywających coś na dnie.
Abbie nie zawahała się ich unieść, żeby sprawdzić, co znajdu
je się pod spodem.
Josh, podobnie jak Abbie, natychmiast rozpoznał złowiesz
czo powyginane metalowe przedmioty.
- Boże uchowaj, panienko! - wykrzyknął. - Pan chyba by
nie kazał rozkładać tego na swojej ziemi?
Abbie mimo woli się uśmiechnęła. Gdyby ktoś jej zadał to
pytanie kilka miesięcy wcześniej, musiałaby się dobrze zasta
nowić nad odpowiedzią. Teraz mogła odpowiedzieć bez na
mysłu.
- Nie, Josh, pan Cavanagh tego by nie zrobił - zapewniła
chłopca, całkowicie przekonana, że ma rację. - Jest zmartwio
ny tym, co tu się ostatnio dzieje, ale nigdy by nie ryzykował,
że jakiś niewinny człowiek lub zwierzę zostanie okaleczone
przez ten diabelski wynalazek. Dlatego ciekawe, skąd te pu
łapki wzięły się na jego ziemi - dodała. - Kto je tu przywiózł
i po co?
Zanim Abbie skończyła mówić, Josh zsiadł z konia.
- Rozejrzę się trochę, panienko. Może kręci się tu ktoś nie
pożądany.
Abbie nie próbowała go powstrzymać, ponieważ jej myśli
biegły podobnym torem.
- Bądź ostrożny, Josh - ostrzegła. - Nie wiemy, ile wnyków
już zostało rozstawionych.
Kiedy masywna sylwetka stajennego znikła między drze
wami, Abbie także zsunęła się z siodła i podeszła do konia
uwiązanego przy wozie. Gdyby potrzebowała niepodważal
nego dowodu, że to nie Bart nakazał rozstawienie pułapek, to
nieszczęsne zwierzę mogłoby zań posłużyć. Wysunęła dłoń
z kąskiem, który trzymała w kieszeni, by poczęstować nim
swoją klacz po przejażdżce. Wychudzony wałach, ze śladami
po okrutnych razach batem na zapadłych bokach, łapczywie
chwycił tę odrobinę pożywienia. Pogłaskała lepką od bru
du szyję zwierzęcia. Koń nie okazał zadowolenia z pieszczo
ty. Abbie pomyślała, że pewnie w swym nędznym życiu tak
rzadko zaznawał miłych gestów, że nie bardzo wiedział, co
oznaczają.
Pokręciła głową, wstrząśnięta ciężkim losem biednego
zwierzęcia. Choć zarówno Bart, jak i jej dziadek bywali czasa
mi nieznośni, żaden z nich nie byłby zdolny tak podle trakto
wać żywej istoty. Zaczęła się zastanawiać, kim może być czło
wiek, tak zaniedbujący żywy dobytek. Jak się okazało, bardzo
szybko miała się tego dowiedzieć.
Odwróciła się gwałtownie, słysząc trzask łamanej gałązki,
i ujrzała nie, jak się spodziewała, stajennego, lecz nicponia,
którego miejsce zajął Josh, oraz ponurego typa, napotkanego
kiedyś przy gospodzie.
Błysk złowieszczego zadowolenia w bezlitosnych ciemnych
oczach starszego z mężczyzn tak ją przestraszył, że poczuła
ciarki na plecach. Szybko zadała pytanie, które nawet w jej
uszach zabrzmiało dość głupio:
- Co wy tu właściwie robicie?
- Chyba pani już zna odpowiedź - odezwał się kompan Dod-
da, zaglądając do wozu, gdzie leżały wnyki. Zmierzył ją bezczel
nie taksującym spojrzeniem od stóp do głów. - Kto by pomyślał,
kiedy wyruszaliśmy dziś rano, że trafi nam się taka gratka, co,
Dodd? A nie mówiłem? Czułem, że będziemy mieć dziś szczęś
cie, a ty się upierałeś, że powinniśmy poczekać, aż żołnierze się
wyniosą, zanim znów dobierzemy się do skóry Cavanaghowi.
W obawie, że nie zdąży dopaść klaczy, Abbie stłumiła chęć
natychmiastowej ucieczki. Zamiast tego zwróciła się do Dod-
da, próbując go zawstydzić, żeby zyskać na czasie do powro
tu Josha.
- Zastanawiałeś się, co będzie, jak pan Cavanagh dowie się,
że przebywasz na jego terenie? Zakończyłeś u niego pracę na
niezbyt korzystnych warunkach - przypomniała mu.
Dodd tylko wzruszył ramionami, co miało wyrażać, że
w ogóle nie przejmuje się ewentualnymi konsekwencjami, po
zostawiając rozmowę swemu mocodawcy.
- Major będzie miał za dużo innych zmartwień, żeby się
zajmować kilkoma pułapkami, śliczna panienko.
Nie podobał jej się ten poufały ton, prawie tak bardzo jak
natarczywy wzrok, którego ani na chwilę od niej nie odrywał;
patrzył na nią tak, jakby była smakowitym kąskiem na jego
talerzu. Najbardziej niepokojące jednak wydawało jej się to,
że choć nie pochodził z tych stron, wiedział całkiem sporo
na temat właściciela Cavanagh Court. Znał wojskowy stopień
Barta, co pozwalało domniemywać, że nie byli sobie całkiem
obcy. Czyżby to on był sprawcą tych wszystkich wypadków,
jakie się ostatnio wydarzyły? Sama jego obecność na ziemi
Barta mogła nasuwać takie podejrzenie.
- Najwidoczniej zna pan pana Cavanagha.
- O tak, panienko - potwierdził, wyraźnie zadowolony, że
może zaspokoić jej ciekawość. - Znamy się z majorem od
dawna. - Podrapał się czarnymi od brudu paluchami po bro
dzie porośniętej szczeciną. - Nie powiem, żebyśmy się ostat
nio często widywali. Ale ja nigdy nie zapominam przyjaciół.
Wrogów też nie, skoro już o tym mowa.
Abbie dyskretnie rozejrzała się po lesie, zerkając ponad ra
mieniem mężczyzny. Gdzie podziewał się Josh? Dlaczego nie
wracał? Poważnie zaniepokojona, starała się za wszelką cenę
nie pokazać po sobie lęku.
- Domyślam się, że pan Cavanagh należy do tej drugiej ka
tegorii.
-Powiedzmy, że nie bardzo się kochaliśmy, panienko. -
Rozciągnął wargi w złośliwym uśmieszku, ukazując zepsute
zęby. - Zdaje mi się, że uczucia majora do panienki są trochę
cieplejsze niż do tych hiszpańskich ślicznotek, z którymi zada
wał się na półwyspie. Zawsze miał oko na ładne kobiety. Pew
nie dobrze zapłaci, żeby cię odzyskać całą i zdrową.
Jego zamiary nie pozostawiały żadnych wątpliwości; Abbie
odruchowo zrobiła krok do tyłu... i dotknęła plecami burty
wozu. Ucieczka wydawała się niemożliwa.
- Zapominacie, że nie przyjechałam tu sama. - Miała świa
domość, że sytuacja jest groźna, jednak wciąż nie traciła na
dziei, że któryś z pracowników Barta, na przykład jego łowczy,
akurat będzie tędy przechodził i udzieli jej pomocy.
Szczekliwy śmiech Dodda pozbawił ją złudzeń.
- Ten głupi Arkwright na nic ci się nie przyda - rzucił kpią
co. - Mocno mu przyłożyłem. Nieprędko dojdzie do siebie...
Jeśli w ogóle się obudzi.
Abbie miała ochotę wymierzyć Doddowi siarczysty poli
czek, żeby zetrzeć z jego ust podły uśmieszek zadowolenia.
Niestety, jego kompan uniemożliwił jej wszelkie ruchy; pod
szedł do niej i chwycił ją mocno za ramiona.
Na próżno starała się wyswobodzić. Nie miała żadnych
szans na pokonanie dwóch brutalnych osiłków. Szybko zwią
zali jej nadgarstki i nogi w kostkach, a potem zatkali usta
chustką Dodda, żeby stłumić jej rozpaczliwe wołania o po
moc. Następnie unieśli ją i bezceremonialnie wrzucili na wóz,
zakrywając stertą brudnych worków.
Teraz Abbie była już całkowicie przekonana, że to Dodd
był odpowiedzialny za większość niebezpiecznych wypadków
wymierzonych w Barta. Tak samo jak była pewna, że wyko
nywał polecenia swego kompana. Tylko jedno wciąż pozosta
wało tajemnicą: dlaczego ten obcy człowiek źle życzył Bartowi.
Natomiast stało się przerażająco jasne, że jego żądza zemsty
jeszcze nie została zaspokojona.
Podczas, na szczęście, krótkiej podróży, Abbie była zbyt po
chłonięta wysiłkami, by nie zetknąć się z ostrymi krawędziami
wnyków, żeby zastanawiać się nad swoim fatalnym położeniem.
Lęk powrócił ze zdwojoną siłą, kiedy wóz stanął na placu za ob
skurnym budynkiem gospody, a ona została przeniesiona do ru
dery, służącej za stodołę.
Lubieżny błysk w oczach obu porywaczy, widoczny po tym,
jak rzucili ją na stertę brudnego siana tak, że spódnica podje
chała jej powyżej kolan, jeszcze pogłębił strach Abbie. Jednak
jej najgorsze obawy okazały się bezpodstawne, przynajmniej
na razie, bo towarzysz Dodda, przyjrzawszy się jedynie jej no
gom, chwycił ją od tyłu i oparł plecami o jeden ze słupów
podtrzymujących dach.
- Wszystko po kolei, Dodd - powiedział, przywiązując Ab
bie do słupa liną, okręconą kilka razy wokół jej pasa. - Jesz-
cze dostaniemy to, co nam się należy, bez obawy, ale najpierw
ściągniemy tu Cavanagha, żeby zobaczył, jak się zabawiamy
z jego dziewczyną. - Oczy pałały mu nienawiścią. - Długo
czekałem, żeby wyrównać rachunki. Chcę usłyszeć, jak mnie
błaga. O siebie by nie błagał, ale o nią będzie. - Przyjrzawszy
się Abbie jeszcze raz, podniósł się z ziemi. - Zanim go zabiję,
będzie cierpiał. O tak, zapłaci mi nie tylko złotymi gwineami
za to, żeby ją jeszcze zobaczyć. Każemy jej napisać list, by nie
miał wątpliwości, że ją schwytaliśmy. Najpierw napijemy się
za nasz fart i za człowieka, który nam zapewni wygodne życie
na jakiś czas, zanim spotka się ze stwórcą.
Abbie miała wrażenie, że ich drwiący śmiech odbija się
echem od kamiennych ścian jeszcze długo po tym, jak za
marł odgłos opuszczanej zasuwy na drzwiach i oddalających
się ciężkich kroków.
Z trudem powstrzymując cisnące się do oczu łzy bezsilno
ści i gniewu, Abbie próbowała poluzować unieruchamiające ją
więzy. Wiedziała, że może mieć pretensje tylko do siebie, ponie
waż nie zachowała należytej ostrożności. Świadomość, że przez
własną głupotę znalazła się w obecnym położeniu, pogarszała
jej samopoczucie. Najgorsza jednak w tym wszystkim była pew
ność, że jeśli nie zdoła cudem uciec, narazi Barta na ogromne
niebezpieczeństwo.
Nie zwracając uwagi na ból zdrętwiałych nadgarstków, za
częła się szamotać, ale szybko zrozumiała, że wysiłki zdadzą
się na nic, że nie zdoła samodzielnie się uwolnić. Tyle tylko,
że nikt, z wyjątkiem Josha, nie mógł wiedzieć, gdzie jej szu
kać. Biedny Josh, jeśli wierzyć Doddowi, mógł już nigdy nie
powiedzieć tego, co wiedział. I do tego jeszcze Bart... Kiedy
otrzyma list, wpakuje się prosto w pułapkę, chyba że...
Przez chwilę Abbie rozważała pomysł, by odmówić porywa
czom napisania listu, ale po namyśle zmieniła zdanie. Mogła być
pewna, że nie zawahają się przed użyciem siły. Poza tym istnia
ła szansa, że uda jej się przemycić w liście zaszyfrowane ostrze
żenie. Była prawie pewna, że Dodd jest analfabetą. Niestety, nie
mogła zakładać, że jego mściwy towarzysz także nie umie czytać.
Jeśli nawet radził sobie z czytaniem, istniała szansa, że przeoczy
nieprawidłowo zapisane słowo, którym dałaby Bartowi sygnał,
gdzie się znajduje. Zważywszy na to, że miała niewiele innych
możliwości działania, uznała, że warto spróbować.
Minęło niewiele czasu, nim ponownie usłyszała stukot kro
ków. Widać porywacze nie zamierzali zwlekać z wysłaniem lis
tu, który miał im zapewnić sowity okup. Abbie była gotowa
jak najszybciej go napisać. Doszła jednak do wniosku, że nie
powinna okazywać nadmiernej gorliwości, ponieważ może
wzbudzić ich podejrzliwość. Zazgrzytała zasuwa, podnoszo
na o wiele wolniej, niż została niedawno opuszczona. Abbie
czekała w napięciu; za nic w świecie nie chciała zmarnować
jedynej szansy wysłania Bartowi ostrzeżenia o niebezpieczeń
stwie, jakie na niego czekało, gdyby próbował ją ratować.
Rozdział czternasty
W drodze powrotnej do domu Bart miał wielką ochotę
wstąpić do gospody przy Evesham Road, ale w końcu zre
zygnował, choć nie przyszło mu to łatwo. Nie obawiał się
spotkania twarzą w twarz z niegodziwcem, którego miał
pod swoim dowództwem przez kilka miesięcy podczas
walk w Hiszpanii. Był świadom własnych ograniczeń i bał
się, że może nim zawładnąć pragnienie wymierzenia na
własną rękę sprawiedliwości, której ten łotr uniknął pod
czas kampanii na Półwyspie Iberyjskim.
Dlatego też Bart skierował się prosto do Cavanagh Co
urt. Zjechał z głównej drogi i skorzystał z dogodnego skrótu
przez las, ponieważ chciał zdążyć do domu na czas, by zjeść
ostatni lunch w towarzystwie Abbie. Nie mógł przewidzieć, ile
przyjdzie mu czekać, nim nadarzy się sposobność ponowne
go spotkania i okazania jej swojego szczerego zainteresowania.
Jeśli jednak przeczucie go nie myliło i jego prześladowcą jest
nie kto inny, a Septimus Searle, już niedługo mógł ją znów
zobaczyć w Bath.
Perspektywa była kusząca i pewnie dalsza droga upłynęła
by mu szybko na przyjemnych rozmyślaniach, gdyby nie na
gły ruch po lewej, który zwrócił jego uwagę. Odwrócił głowę,
spodziewając się ujrzeć jelenia, buszującego w leśnym poszy
ciu, tymczasem ze zdumieniem zobaczył ulubionego wierz
chowca Abbie. Niedaleko szarej klaczy spokojnie pasł się wa
łach, na którym zwykle stajenni wyjeżdżali jako eskorta.
Abbie wspominała mu kiedyś, że lubi przejeżdżać przez ten
las, specjalnie go więc nie zdziwiło, że postanowiła się schro
nić pod osłoną drzew, jako że panował wyjątkowy upał. Nie
pokojące wydało mu się jedynie to, że zarówno Abbie, jak i to
warzyszący jej stajenny, zapewne Josh, zostawili konie same,
nawet ich nie przywiązując. Trudno było uwierzyć, że dobry
stajenny pozwolił sobie na takie zaniedbanie, oraz że Abbie
do niego dopuściła.
Niepokój Barta wzrósł, kiedy nie usłyszał żadnego odze
wu na swe kilkakrotne nawoływania. Przywiązawszy konie
ze swoim, postanowił się trochę rozejrzeć. Przez kilka minut
krążył po lesie, słysząc jedynie ptaki i szuranie jakichś drob
nych, wystraszonych stworzeń w ściółce. Dopiero po pewnym
czasie dobiegł go odgłos, jaki często spotyka się na polu bitwy:
jęk cierpiącego z bólu człowieka.
Nie tracąc ani chwili, Bart odnalazł Josha i zdołał wlać mię
dzy jego zsiniałe wargi nieco zawartości piersiówki, którą zawsze
zabierał ze sobą, wyjeżdżając konno. Zaschnięta skorupa krwi
na głowie chłopca świadczyła o tym, że otrzymał potężny cios.
Na szczęście brandy szybko zadziałała i wkrótce stajenny spo
jrzał na Barta przytomniej. Zaraz potem chciał się podnieść, ale
Bart go powstrzymał; dopiero po kilku dalszych łykach brandy
Josh był w stanie samodzielnie usiąść.
- Nie śpiesz się - powiedział spokojnie Bart, widząc, że sta
jenny znów usiłuje wstać. - Powiedz lepiej, co ci się stało.
Bart przestraszył się, że uraz głowy może być rzeczywiście
poważny, ponieważ młodzieniec odpowiedział z widocznym
trudem.
- Pułapki.
- Pułapki? - powtórzył Bart, zupełnie nie rozumiejąc, o co
chodzi.
- Tak, sir. Widzieliśmy je oboje na tym wozie. Panienka
Abbie była pewna, że pan nie kazałby rozkładać takich dia
belskich rzeczy. Pomyślałem, że ktoś coś knuje, i poszed
łem się rozejrzeć. I tylko tyle pamiętam.
Ponieważ nigdzie nie było widać żadnego wozu, Barto-
wi od razu przyszło do głowy, że Abbie wyjechała nim z lasu
i mocno się obawiał, że nie zrobiła tego z własnej woli. Nigdy
by nie zostawiła na pastwę losu rannego stajennego, chyba że
została do tego zmuszona.
Starając się nie okazywać gwałtownie rosnącego lęku, Bart
zapytał:
- Nie domyślasz się, kto cię zaatakował?
Josh pokręcił głową i natychmiast skrzywił się z bólu.
- Zaszedł mnie od tyłu, sir, więc nie zdążyłem mu się przyj
rzeć, ale... - Urwał, marszcząc czoło w głębokim namyśle,
jakby zbieranie myśli przychodziło mu z wielkim trudem. -
Mógłbym przysiąc, że słyszałem, jak się śmiał, zanim straci
łem przytomność. To był ten szczekający śmiech Dodda.
Bart nie musiał pytać o nic więcej. Porwanie Abbie - bo nie
miał już wątpliwości, że zabrano ją wbrew jej woli - całkowi
cie zmieniło sytuację. Musiał ją odnaleźć jak najszybciej, wie
dząc, co może ją spotkać z rąk tego łotra Septimusa Searle'a.
Dlatego nie było mowy o czekaniu na majora Wetherby'ego.
Podtrzymując Josha, pomógł mu wstać. Młodzieniec był
w tak złym stanie, że zupełnie nie nadawał się do konnej wy
prawy w poszukiwaniu Abbie. Jednak czas działał na ich nie
korzyść, a Bart nie chciał go dodatkowo marnować, udając się
do Cavanagh Court po pomoc.
Powrót do miejsca, gdzie pasły się konie, trwał dość długo,
ponieważ nie dość, że Josh ledwie trzymał się na nogach, to
jeszcze obaj musieli uważnie się rozglądać, czy przypadkiem
na ścieżce nie ma ukrytych wnyków. Utknięcie w metalowych
szczękach pułapki byłoby w tej sytuacji katastrofą. Na szczęś
cie jednak dotarli bez przeszkód do koni i Bart, nie zwlekając,
przedstawił Joshowi całą grozę sytuacji.
- Mogę pojechać do lorda Warrena, sir. Proszę się nie bać.
Jak już usiądę w siodle, to nie spadnę.
Bart nie podzielał tej pewności, ale, nie mając wyboru, po
mógł stajennemu dosiąść wałacha. Kiedy dojechali do roz
widlenia drogi, gdzie mieli się rozdzielić, nabrał nieco otuchy
i uwierzył, że Josh zdoła dotrzeć do Warren Hall, by powiado
mić obecnych tam mężczyzn o tym, co się stało. Bart nie miał
wątpliwości, że Wetherby natychmiast ruszy na pomoc. Ma
jor był dobrym żołnierzem i nie uchylał się od obowiązków.
Niemniej jednak Bart nie zamierzał czekać, aż major zbierze
oddziały i do niego dołączy; ruszył ku Evesham Road w tym
samym momencie, gdy Josh skierował konia w stronę posiad
łości lorda Warrena.
Zanim Bart dotarł na miejsce, obmyślił plan działania. Za
mierzał rozpocząć poszukiwania Abbie od zabudowań na
tyłach, ponieważ nie sądził, by Searle mógł być na tyle głu
pi, żeby trzymać zakładniczkę w gospodzie, gdzie jej obec
ność mogła zwrócić uwagę któregoś z gości, choć wydawało
się wątpliwe, by jakikolwiek podróżny chciał odwiedzić ten
nędzny przybytek.
Po uwiązaniu konia w pewnej odległości od gospody Bart
zbliżył się do zabudowań od tyłu, uważając, by przez cały czas
pozostawać w cieniu kamiennych ścian, płotów i drzew; miał
nadzieję, że dzięki temu nikt go nie zauważy. Szczęście mu
sprzyjało, ponieważ na opustoszałym placu przed stodołą
znajdowała się jedynie wychudzona szkapa i wóz, który Bart
bez wahania wykorzystał jako osłonę. Uklęknął przy drew
nianej burcie i ostrożnie podniósł zasuwę na spróchniałych
wrotach stodoły.
Miał ochotę krzyknąć z radości, gdy po wejściu do środka
natychmiast ujrzał Abbie. Patrzyła na niego, a w jej cudow
nych niebieskich oczach odbijały się najróżniejsze uczucia.
Prawdę mówiąc, był wręcz zaskoczony, że udało mu się ją zna
leźć tak łatwo i nie spotkał się przy tym z żadnymi trudnościa
mi. Najważniejsze jednak, że choć trochę potargana, była cała
i zdrowa, o czym niezwłocznie sama go zapewniła, gdy tylko
wyjął jej z ust obrzydliwą chustkę.
- Jakim cudem udało ci się mnie znaleźć? - zapytała. Nie
poczuła nawet cienia skrępowania, kiedy uniósł jej spódnicę
i zaczął rozsupływać węzły na sznurze, którym związano jej
kostki. - Czy ktoś widział, jak mnie porwano? Josh?
- Nie. Znalazłem tego biednego chłopaka półprzytomnego.
Ledwo dochodził do siebie po ciosie, jaki otrzymał w głowę.
- Więc jak? - nie ustępowała, koniecznie chcąc zaspokoić
ciekawość.
- W pewnym sensie dzięki tobie. - Bart nie mógł powstrzy
mać uśmiechu na widok niedowierzania, malującego się na jej
twarzy. - Nie, nie próbuję cię nabierać, skarbie - zapewnił. - To
ty kazałaś mi się poważnie zastanowić nad przeszłością i pomy
śleć o tych, którzy mogli mi źle życzyć.
- Właściciel tej gospody jest właśnie kimś takim?
- Jeśli jest nim ten diabeł, którego mam na myśli, to tak.
- Z pewnością jest paskudnym typem - oznajmiła zdecydo
wanie Abbie. Po zdjęciu więzów czuła mrowienie w palcach stóp.
- Oznajmił, że chce wyłudzić od ciebie pieniądze za moje uwol
nienie. - Łatwo odczytała wyraz twarzy Barta, nim zabrał się za
rozwiązywanie liny, która była przywiązana do słupa. - Nie, ani
przez chwilę nie wierzyłam, że mnie nie wypuści po tym, jak cię
tu zwabi. - Abbie zerknęła niespokojnie na drzwi, po czym znów
skupiła wzrok na twarzy mężczyzny, którego wbrew wszystkim
przeciwnościom pokochała całym sercem. - Oni w każdej chwi
li mogą wrócić, Bart. Mam nadzieję, że nie przybyłeś tu sam?
- Nie martw się. Josh pojechał do Warren Hall, posiłki są
więc w drodze. Poza tym... - Bart sięgnął do kieszeni, wyjął
pistolet i położył na ziemi pomiędzy nimi. - Nigdy nie wy
jeżdżam z domu bez broni, w wojsku szybko nabiera się te
go zwyczaju.
Abbie ucieszyła się na widok pistoletu, lecz nadal uważała,
że Bart postąpił niezbyt roztropnie, przybywając w pojedyn
kę. Z drugiej strony, oznaczało to, że pragnąc ją ratować, ani
przez chwilę nie myślał o własnym bezpieczeństwie.
Pochyliła głowę i przygryzła wargi, żeby powstrzymać ich
drżenie. Przywołała się w duchu do porządku; to nie był od
powiedni moment na uleganie niemądrym emocjom. Nie
stety, wewnętrzne postanowienie niewiele pomogło, bo zaraz
potem zaczęło ją męczyć dotkliwe poczucie winy. Jak mo
gła kiedykolwiek źle myśleć o Bartholomew Cavanaghu? Nie
miał w sobie ani krzty tchórzostwa. Chciwość i wyniosłość
były całkowicie obce jego naturze. Nie był też ani trochę ma
łostkowy. Nie znaczy to, że uczucie zaślepiło ją do tego stop
nia, że nie widziała w nim żadnych wad. Jednak kochała go
zarówno dla jego niedoskonałości, jak i dla licznych cudow
nych zalet. Był człowiekiem z krwi i kości, najwspanialszym,
jakiego znała.
Poczuła znajome pieczenie w kącikach oczu i szybko zacis
nęła powieki; ostatnio coraz częściej ogarniało ją uczucie żalu
i skłonność do rozczulania się nad sobą.
Słyszała wytężone posapywanie Barta, zmagającego się
z ciasno zaciągniętymi węzłami. A potem dobiegł ją inny
dźwięk Otworzyła oczy. Niestety, jej stłumiony krzyk ostrze
żenia zabrzmiał o ułamek sekundy za późno. Wymierzony
przez Dodda ciężkim kijem cios trafił Barta w skroń, kiedy
odwracał się, żeby wstać. Upadł jak długi na zaśmiecone kle
pisko, odsłaniając pistolet, który chwilę wcześniej wyciągnął
z kieszeni.
Tym razem Abbie zareagowała znacznie szybciej. Przesuwa
jąc nieznacznie nogę, z powodzeniem ukryła broń pod fałda
mi spódnicy, zanim Dodd cokolwiek zauważył. Wciąż na wpół
ogłuszony uderzeniem, Bart próbował podnieść się na kolana,
skupiając na sobie całą uwagę napastnika, co Abbie skwapliwie
wykorzystała. Dzięki Bogu, Bartowi udało się na tyle rozluźnić
więzy, że była w stanie poruszać przegubami. Zapominając o bó
lu, starała się oswobodzić ręce, gdy nagle ujrzała, jak do stodoły
wchodzi kompan Dodda, trzymając w ręku pistolet.
Wyraz jego odrażającej twarzy stał się jeszcze bardziej od
pychający, gdy dostrzegł klęczącego Barta.
- Niech mnie diabli, jeśli to nie pan major we własnej oso
bie - zadrwił. - Nie mogłem się doczekać, kiedy znów się
spotkamy!
Nie odzywając się ani słowem, Bart usiadł obok Abbie
i bezbłędnie odczytując niemą wiadomość w jej oczach, oparł
dłoń tuż przy brzegu jej spódnicy. Dopiero potem spojrzał na
rozchełstaną postać, stojącą przy drzwiach.
Abbie, wstrzymując oddech, obserwowała scenę i nie mo
gła wyjść ze zdumienia. Znała Barta na tyle, by wiedzieć, że
nie ma zwyczaju ukrywać uczuć. Szczera natura nie pozwo
liła mu czegokolwiek udawać. Od czasu ich ponownego spot
kania w Bath wiele razy była świadkiem jego irytacji i gniewu,
ale nigdy wcześniej nie widziała na jego twarzy wyrazu tak
wielkiej nienawiści.
Przeczucie mówiło jej, że w takich okolicznościach ujaw
nianie wrogości nie jest rozsądne. Przy odrobinie szczęścia
Josh mógł już dotrzeć do Hall i wkrótce powinna nadciągnąć
pomoc. Z pewnością lepiej byłoby grać na zwłokę, odwraca
jąc uwagę przeciwnika, niż ryzykować natychmiastowy atak,
okazując niechęć i pogardę. Potrzebowała jedynie paru minut,
żeby uwolnić ręce, bo wówczas mogłaby przynajmniej utrud
nić zadanie porywaczom, stawiając opór.
- Masz nade mną przewagę, Bart - odezwała się, próbując
zyskać na czasie, z nadzieją, że taktyka odwlekania pozwoli
im doczekać przybycia odsieczy. - Nie zamierzasz przedsta
wić mnie tym dżentelmenom?
- Dżentelmenom? - prychnął drwiąco Bart. - Dżentelmeni
nie popełniają morderstw z zimną krwią, Abbie. - Wykrzy
wił pogardliwie usta. - Och, Septimusowi Searle'owi dosko
nale wiodło się na wojnie, póki ja nie objąłem dowództwa
kompanii. Jednym z jego najpaskudniejszych pomysłów było
zmuszanie żon żołnierzy, żeby z nim spały, wybawiając tym
mężów od chłosty za wymyślone przewiny, co dla mnie jest
równoznaczne z gwałtem. Szybko się na nim poznałem i po
łożyłem kres tym niegodziwym praktykom.
- O tak, nabruździłeś mi, majorze. Nie zapomniałem ci te
go. Moje życie straciło sens, odkąd mnie zdegradowałeś. Mu
siałem zdezerterować, bo w przeciwnym razie wcześniej czy
później moi dawni podwładni by mnie zatłukli.
Jeśli spodziewał się współczucia, spotkało go rozczarowa
nie. Twarz Barta zastygła w maskę pogardy; Abbie czuła od
razę do człowieka, który najwyraźniej nie miał najmniejszych
wyrzutów sumienia. Nie zamierzała jednak pokazywać po so
bie, co czuje. Searle sprawiał wrażenie pogrążonego w prze
szłości, skupionego na wspomnieniach, i Abbie pragnęła, by
trwał w tym stanie. Im dłużej bowiem rozpamiętywał to, co
uważał za niesprawiedliwość dawnego dowódcy, tym bardziej
zwiększały się szanse, że pomoc nadejdzie na czas.
- Oczywiście, kiedy już uciekłem żandarmom - ciągnął
Searle - przysięgłem sobie, że po wojnie zemszczę się na tobie,
o ile wcześniej nie dopadną cię Francuzi. Trochę trwało, nim
wróciłem do dobrej starej Anglii i wydałem na to wszystko, co
udało mi się... hm... odłożyć w czasach, kiedy byłem żołnie
rzem. Zresztą, dobrze sobie radzę, odkąd tu wróciłem - dodał
z widoczną satysfakcją. - A gdy już miałem trochę pieniędzy, za
cząłem cię szukać.
- Nie muszę pytać, jak zdobyłeś te pieniądze - rzekł Bart na
tyk głośno, że Searle go usłyszał. Na szczęście uwaga wydała
mu się zabawna.
- Ty pewnie jesteś bogaty, majorze. Szkoda, słowo daję, że
zrobiłeś sobie ze mnie wroga. Byłoby nam obu lepiej, gdyby
śmy zostali przyjaciółmi.
- Nigdy nie było takiej możliwości - zapewnił go Bart. -
Starannie dobieram sobie przyjaciół.
- Domyślam się, majorze. - Searle przeniósł wzrok na Abbie.
- Zawsze też mogłeś przebierać w kobietach, nie to co my, biedni
żołnierze. My musieliśmy się zadowolić pierwszą lepszą dziew
ką. Zawsze chciałem skosztować tego, co ty smakowałeś. - Oczy
mu się zaświeciły, zdradzając jego zamiary. Co ty na to, Dodd?
Miałbyś ochotę zabawić się z tym tu smakowitym kąskiem? Tyl
ko lepiej się pośpiesz. Nie wiadomo, kiedy zaczną szukać majora
i jego gołąbeczki. Jak najszybciej trzeba pozbyć się ich ciał.
Abbie poczuła mdłości; nie wiedziała, czy spowodowały je
słowa Searle'a, czy widok Dodda, gmerającego brudnymi pa
luchami przy rozporku. Była gotowa stawić opór i na szczęś
cie mogła to zrobić. Korzystając z tego, że podczas wymiany
zdań pomiędzy Bartem a jego wrogiem nikt na nią nie patrzył,
zdołała wyswobodzić jedną rękę.
Nim wykonała jakikolwiek ruch, Bart powstrzymał Dodda,
zwracając się do niego lodowatym tonem.
- Spróbuj ją tknąć, a zabiję cię.
- Mam go na muszce, chłopcze - wtrącił się Searle. - Bierz
się za nią, ale szybko.
Gdyby dostrzegł pistolet, pewnie by nie udzielił Doddo-
wi tak fatalnej rady, ponieważ strzelecka sprawność Barta cie
szyła się zasłużoną sławą w całej armii. Dodd opadł na kola
na, gotowy zaspokoić żądzę, a zaraz potem jego martwe ciało
osunęło się bezwładnie na klepisko stodoły.
Ledwie ucichł ogłuszający huk pierwszego wystrzału, Bart
już oddawał drugi, w kierunku drzwi. Niestety, Searle przetrzy
mał trafienie w ramię i wycelował z własnej broni, nim Bart zdą
żył pokonać dzielącą ich odległość.
Przez parę sekund Abbie mogła jedynie patrzeć, zamarła
z przerażenia, jak palec Searle'a zaciska się na spuście, a jego
wąskie usta wyginają się w złośliwym uśmieszku zadowolenia.
Bart, z oczywistych dla niej powodów, ustawił się na linii og
nia. Chciał przyjąć na siebie strzał, żeby ją ocalić.
Czy miała mu na to pozwolić? Nie chciała żyć, nie mogła
żyć bez niego...
Bart właściwie nie wiedział, co się stało. Rzucił się ku
Searle'owi, gotowy do ostatecznej i prawdopodobnie fatalnej
w skutkach próby odebrania mu pistoletu, gdy nagle Abbie
wpadła na niego i odepchnęła go na bok przy wtórze huku
kolejnego wystrzału.
Odruchowo wyciągnął ręce i chwycił Abbie, zanim upadła
na ziemię. W tym samym momencie dostrzegł ciemną struż
kę, wypływającą powoli z postrzępionego otworu w gorsecie
jej amazonki.
Kiedy tak leżała w jego ramionach, nieruchoma jak szma
ciana lalka, Bart czuł, że oddałby wszystko, co posiada, byle
tylko móc uwierzyć, wbrew temu, co widział na własne oczy,
że Abbie jedynie zemdlała, że lada moment otworzy oczy i po
patrzy na niego tym swoim cudownie przekornym spojrze
niem. Nie należał jednak do osób, które potrafią się oszuki
wać, nie przyjmując do wiadomości faktów. Nie popadał też
w bezsilną rozpacz w chwilach, kiedy należało dokończyć nie
przyjemne zadanie.
Układając Abbie ostrożnie na ziemi, kątem oka dostrzegł,
że jego przeciwnik próbuje chyłkiem wymknąć się ze stodo
ły. Pobudzony pragnieniem zemsty, Bart ruszył za Searle'em
i bez trudu dopadł go w połowie drogi przez plac.
Wyniszczony rozpustnym życiem Searle nie miał żad
nych szans w bezpośrednim starciu z Bartem, który znacz
nie przewyższał go siłą. Trzymając rękę na szyi powalonego
na ziemię Searle'a, Bart na chwilę zapomniał o litości;
był bliski wymierzenia kary, której przed laty, w wojsku,
Searle'owi udało się uniknąć. Nagłe jakiś wewnętrzny głos
przypomniał mu, że kiedyś był odważnym żołnierzem,
odbierającym życie jedynie na polu walki, a nie bezwzględ-
nym zabójcą żądnym zemsty. Odruchowo rozluźnił mięś
nie ramienia i niemal w tym samym momencie usłyszał, że
nadciągają ludzie na koniach. Jednak dopiero kiedy czyjeś
niecierpliwe palce zaczęły go szarpać za surdut i jeszcze
bardziej niecierpliwy głos przedarł się przez mgłę otępie
nia, zasnuwającą jego umysł, puścił leżącego przeciwnika
i wstał.
- Znajdziesz swoją panią w stodole - wydusił z siebie w od
powiedzi na kilkakrotnie powtórzone pytanie Josha.
- Jest ich więcej? - spytał major Wetherby, rozkazawszy
swoim ludziom aresztować Searle'a.
Bart gestem wskazał na zabudowania przy placu.
- Tak, w środku. Nie żyje.
Major ruszył w stronę stodoły, by osobiście zapoznać się
z sytuacją, gdy nagle z otwartych wrót wybiegł Josh, niemal
na niego wpadając.
- Sir... panie Cavanagh, nie powinien pan zabrać panienki
Abbie do lekarza?
W pierwszej chwili Bart zachował się, jakby go w ogóle nie
słyszał. Stał na placu, tępo wpatrując się w ziemię. Przygarbiony,
z opuszczonymi ramionami, sprawiał wrażenie całkiem załama
nego. W końcu wolno uniósł głowę.
Zanim któryś z obserwujących go mężczyzn zdążył się poru
szyć, Bart rzucił się biegiem do stodoły. Wciąż nie mając odwagi
budzić w sobie nadziei, opadł na kolana obok Abbie i drżącymi
palcami sięgnął do jej smukłej szyi. Minął jakiś czas, nim wresz
cie wyczuł puls, wprawdzie słaby, ale regularny.
Kiedy wczesnym wieczorem tego dnia Bart zasiadł w bi
bliotece, na pierwszy rzut oka wydawał się taki sam jak za
wsze. Tylko ci, którzy go dobrze znali, mogli podejrzewać, że
nie wszystko jest w porządku, zauważyć napięcie w wyrazie
jego zaciśniętych ust i dostrzec cierpienie w oczach, na wpół
zakrytych opuszczonymi powiekami.
Od momentu, gdy się zorientował, że Abbie żyje, Bart
zapanował nad sytuacją. Wydawał polecenia majoro
wi Wetherby'emu i jego ludziom, jakby to on był dowódcą.
Jednak to, że zachował wszelkie środki ostrożności i zrobił
wszystko, by Abbie przeżyła, było niewielką pociechą.
Bojąc się niepotrzebnego ryzyka, nie wsadził jej na konia,
lecz ułożył na starym wozie i tak zawiózł do domu, przez całą
drogę przytrzymując opatrunek na ranie, w nadziei, że zdoła
powstrzymać krwawienie. Podróż zdawała się trwać w nie
skończoność; parę razy przyszło mu do głowy, że niedoży
wiona szkapa może nie mieć siły dotrzeć do Cavanagh Court.
Na szczęście Josh powoził tak zręcznie, że dojechali bez prze
szkód na miejsce.
Lekarz, wezwany przez jednego z ludzi majora Wetherby'ego,
już na nich czekał, a służba, zawczasu uprzedzona, przygotowa
ła wszystko, co trzeba. Lady Penrose, wspierana przez swą nie
zwykle sprawną pokojówkę, od razu objęła pieczę nad pokojem
chorej. Wszystko to jednak nie łagodziło rozpaczy Barta i nie
zmniejszało jego najgorszych obaw.
- No cóż, Cavanagh - oznajmił mu lekarz, doświadczony
praktyk o surowym obliczu - udało mi się wyjąć kulę i oczyś
cić ranę. Mogę potwierdzić, że nie naruszyła żadnego ważne-
go organu. Jednak ta młoda kobieta straciła dużo krwi i jest
bardzo słaba. Jeśli nie wda się infekcja, ma szansę przeżyć. -
Przerwał, dając Bartowi czas na wysnucie boleśnie oczywi
stych wniosków. - Rano będę w stanie powiedzieć więcej.
Odwiedziny w pokoju chorej, wkrótce po odjeździe leka
rza, nie poprawiły Bartowi samopoczucia. Widok Abbie, leżą
cej nieruchomo w łóżku, z siną obwódką wokół ust i twarzą
białą jak ściana, jeszcze zwiększył ciężar przygniatającego go
poczucia winy.
Dlaczego od razu nie sprawdził, czy Abbie żyje? To pyta
nie wciąż powracało, dręcząc go nieznośnie. Czyżby żądza
zemsty tak go pochłonęła, że nie był w stanie racjonalnie
myśleć? Dlaczego nie przyjrzał się ranie dokładniej? Kie
dy podtrzymywał nieprzytomną Abbie, gorset jej amazonki
naciągnął się na piersi, dając wrażenie, że rana jest śmier
telna, podczas gdy w rzeczywistości kula weszła w ciało kil
ka cali wyżej. Zmarnował bezcenne minuty, zajmując się
Searle'em, kiedy powinien pozostać przy Abbie i próbować
zatamować krwotok.
Odgłos czyjegoś przybycia przerwał mu ponure rozmy
ślania. Po wizycie majora Wetherby'ego, który przywiózł mu
wiadomość, że Searle siedzi w areszcie, czekając na osądzenie,
Bart wydał ścisłe polecenie, żeby nikogo nie wpuszczano do
domu. Dlatego szczerze się zdumiał, gdy zwykle rygorystycz
ny Barryman wszedł do biblioteki i poinformował go, że jakiś
dżentelmen koniecznie chce się z nim zobaczyć.
- Zapewniam pana - dodał przepraszająco - że w normal
nej sytuacji nie wahałbym się odmówić mu wstępu, ale...
Nie zdążył powiedzieć nic więcej, bo drzwi za jego pleca
mi otwarły się gwałtownie i do pokoju wkroczył mężczyzna
o sylwetce i sposobie bycia wojskowego. Bez żadnych wstęp
nych grzeczności zapytał:
- Co, u diabła, sobie wyobrażałeś, przysyłając mi ten im-
pertynencki list?
Rozdział piętnasty
Abbie siedziała oparta o stertę poduszek i czekała na po
wrót jednej z samozwańczych strażniczek, by otrzymać po
zwolenie na wstanie z łóżka. Nie znaczyło to, że nie była
w stanie sama się ubrać. W przeciwieństwie do pierwszych
dni rekonwalescencji, kiedy była bezradna jak dziecko i na
wet trzeba było ją karmić, obecnie na tyle wróciła do zdro
wia, że prawie wszystko mogła robić samodzielnie. Jednakże
wdzięczna zarówno matce chrzestnej, jak i Felcham za to, że
tak niestrudzenie ją pielęgnowały przez ostatni miesiąc, nie
zamierzała niweczyć ich zacnych wysiłków zbyt wczesną ak
tywnością, mimo że czuła potrzebę odzyskania, przynajmniej
w części, niezależności, którą tak sobie ceniła.
Prawdę mówiąc, niewiele pamiętała z tych pierwszych dni,
bo pojona laudanum przespała prawie cały ten czas. Od lady
Penrose dowiedziała się, jak Bart z Joshem przywieźli ją do do
mu wozem. Doktor Phelps w końcu wyjawił jej; że znajdowa
ła się w krytycznym stanie i przez kilka dni jej życie wisiało na
włosku. Najlepiej zapamiętała widok dziadka, siedzącego przy
jej łóżku; ze ściągniętą twarzą przedstawiał sobą zaledwie cień
tego czerstwego mężczyzny, którego znała.
Nie trzeba mówić, że widząc wzruszającą troskę, jaką de
monstrował przez cały okres jej choroby, bez trudu wybaczy
ła mu wcześniejsze zachowanie. Nie należał do ludzi łatwo
okazujących uczucia, w każdym razie nie te głębokie i najbar
dziej osobiste, a mimo to wiedziała, jak wiele dla niego zna
czy. Mogła tylko żałować, że uczucia innego mężczyzny nie są
dla niej tak oczywiste.
Dziadek powiedział Abbie, że Bart spędził wiele godzin, do
glądając jej przez te pierwsze dni. Mgliście przypominała sobie
wysoką postać na krześle obok łóżka i dodający otuchy uścisk
ciepłej męskiej dłoni. Istniała jednak możliwość, że to był dzia
dek, ponieważ Bart nie odwiedzał jej regularnie, odkąd zaczęła
odzyskiwać siły. Jeśli do niej zaglądał, to zawsze w obecności ko
goś innego.
Mocne pukanie do drzwi przerwało melancholijne rozwa
żania. Uniósłszy głowę, zobaczyła wchodzącego do pokoju
dziadka; jego strój nie pozostawiał wątpliwości, jak zamierza
spędzić czas tego ranka.
- Wybierasz się na przejażdżkę, dziadku - powiedziała, kie
dy już, jak co rano od kilku tygodni, ucałował ją serdecznie
w policzek. - Jaka szkoda, że nie mogę z tobą pojechać.
- Już niedługo będziesz mogła dosiąść konia. Wierz mi,
drogie dziecko, nikt nie pragnie tego bardziej niż ja. - Tym
razem nie zajął miejsca na krześle przy jej łóżku, tylko stanął
przy oknie. Po chwili dodał: - To mi przypomina o sprawie,
którą musimy omówić, to znaczy o twojej przyszłości.
Abbie bez trudu wyczuła nutę wahania w jego głosie; przez
ostatnie lata nauczyła się ją nieomylnie rozpoznawać. Podej
rzewała jednak, że obecnie ten szczególny ton nie oznacza, iż
popadła w niełaskę, lecz bierze się z niepokoju i żalu.
Pułkownik Graham nie zwlekał z upewnieniem jej w tych
przypuszczeniach.
- Byłem głupcem, moje dziecko - rzekł. - Mogę jedynie
prosić... błagać cię o przebaczenie za to, że przeze mnie by
łaś nieszczęśliwa.
Abbie wiele by dała, by usłyszeć to przed opuszczeniem
Foxhunter Grange, ale nie teraz. Miał rację, wierząc, że ona
i Bart do siebie pasują. To ona powinna go błagać o przeba
czenie.
Dlatego mogła odpowiedzieć całkiem szczerze.
- Nie ma czego wybaczać, dziadku.
- Ależ jest, dziecko - zaprzeczył łagodnie. - Przyjechałem
tu pełen świętego oburzenia i podejrzeń, które okazały się
głupie i niesprawiedliwe. Byłem gotowy obwiniać cię o pod
żeganie Barta do napisania listu, który uznałem za obraźliwy.
Nie muszę mówić, że rozjaśnił mi spojrzenie na parę kwestii.
- Domyślam się. Bart nie należy do potulnych baran
ków. Ty i Bart jesteście pod wieloma względami do siebie
podobni, dziadku. Obaj macie silny, zdecydowany charak
ter i nigdy nie boicie się mówić tego, co myślicie.
- Święta prawda - potwierdził. - Przynajmniej nie jesteśmy
zbyt dumni, by przyznać się do błędu. Byłem wobec ciebie
nie w porządku, Abbie, moje dziecko. - Podszedł do łóżka,
tak że teraz mogła nie tylko słyszeć głęboki żal w jego głosie,
ale i widzieć smutek w oczach. - Bart uświadomił mi to tego
wieczoru, kiedy przyjechałem. Przyznał otwarcie, że sześć lat
temu, odmawiając mu ręki, podjęłaś słuszną decyzję, że wasze
małżeństwo byłoby wielką pomyłką.
To nie było dokładnie to, co Abbie chciała usłyszeć, choć
w głębi duszy podejrzewała, że to prawda.
- Bart nigdy by się do tego nie przyznał, żeby nie ranić mo
ich uczuć, ale odmowa niezbyt go zabolała. Prawdę mówiąc,
uważam, że oświadczył mi się głównie dlatego, że ty tego
chciałeś, dziadku, a nie on sam.
- Zapewne masz rację, dziecko - przyznał starszy pan, nie
świadomy, jak wiele kosztowała ją szczerość. - Pamiętam, że
wydawał się zaskoczony, kiedy tamtego wieczoru nagle poru
szyłem ten temat. Patrząc wstecz, zdaję sobie sprawę, że by
łoby z mojej strony mądrzej poczekać rok lub dwa. Jak sobie
przypominam, Bart następnego dnia miał nas opuścić i nie
wiedziałem, ile czasu upłynie, nim znów do nas zawita. Jak
się okazało, w ogóle się nie pojawił, bo postanowił wstąpić
do wojska.
Wprawdzie Abbie, jak nakazywała grzeczność, słuchała
wszystkiego, co dziadek miał jej do powiedzenia, ale w głowie
tkwiło jej tylko jedno - moment oświadczyn. Jeśli dobrze ro
zumiała, dziadek poruszył temat małżeństwa dopiero po tym,
jak Bart wrócił ze schadzki z lady Fitzpatrick w altanie.
Popatrzyła dziadkowi w oczy.
- Kiedy dokładnie po raz pierwszy rozmawiałeś z Bartem
o małżeństwie?
- Och, dziecko! Nie pamiętam dokładnie. To było ponad
sześć lat temu. - Błysk irytacji pojawił się w jego oczach i zgasł,
ustępując miejsca wyrazowi skruchy, jakby pułkownik zawsty
dził się, że okazał zniecierpliwienie. - Zaraz... spróbuję sobie
przypomnieć... Zdaje się, że nie było go w domu przez więk
szą część dnia. Zatem to musiał być wieczór, tuż przed kolacją.
- Urwał, zaskoczony dziwną miną Abbie. - Czy to ważne?
Abbie pomyślała, że kiedyś było, ale już nie jest, Uśmiech
nęła się smutno. Teraz nie miało żadnego znaczenia.
- Nie, dziadku, nieważne.
- W takim razie, może pomyślisz o tym, co ważne, czy
li o swojej przyszłości? - Nagle zaczął unikać jej wzroku,
wyraźnie zakłopotany. - Czy zechcesz spełnić moje najgo
rętsze życzenie i wrócić do Foxhunter Grange? Oczywiście,
chętnie tu zostanę, póki nie będziesz w stanie wyruszyć
w podróż. Nie chcę też, byś myślała, że będzie... tak jak
dawniej - mówił dalej, nietypowym dla siebie, pokornym
tonem. - Nie będzie. Jestem pewien, że będziesz odwie
dzać swoją matkę chrzestną po tym, jak się z sobą zżyły
ście. A poza tym moglibyśmy wybrać się do stolicy. Może
tej jesieni, jeśli się zgodzisz.
Kiedyś Abbie wiele by dała za to, by mieć okazję poznać
jakiegoś dżentelmena, z którym mogłaby się związać. Jednak
w ciągu paru krótkich tygodni to się zmieniło. Jedyny męż
czyzna, z którym mogłaby z radością dzielić życie, mieszkał tu,
w tym domu. Po co więc marnować czas i pieniądze dziadka,
w nadziei, że któregoś dnia spotka kogoś, kto dorówna Bar-
towi? Wiedziała, że nikogo takiego nie spotka, i, prawdę mó
wiąc, nawet nie miała ochoty szukać.
Czując nagłą słabość, oparła się o poduszki.
- Właściwie moglibyśmy wyjechać stąd pod koniec tygo
dnia - powiedziała.
Najwidoczniej zdołała udać więcej entuzjazmu z powodu
rychłego opuszczenia Cavanagh Court, niż w istocie czuła, bo
dziadek uśmiechnął się do niej z aprobatą.
- Świetnie! Jak tylko wrócę z przejażdżki, rozpocznę przygo
towania do wyjazdu. Wprawdzie Bart jest wyjątkowo gościnny,
ale pewnie się ucieszy, mogąc mieć dom znowu dla siebie.
Od konieczności odpowiadania na ostatnią uwagę dziadka
wybawiła ją lady Penrose, której nadejście skłoniło pułkownika
do niezwłocznego opuszczenia pokoju Abbie. Chociaż ci dwoje
odnosili się do siebie z nienaganną uprzejmością, przynajmniej
w zasięgu słucha Abbie, można było odnieść wrażenie, że puł
kownik Graham nie zdołał zaskarbić życzliwości lady Penrose.
- Felcham zaraz tu przyjdzie, żeby pomóc ci się ubrać, dziec
ko - oznajmiła lady Penrose, kiedy zostały same. Nie otrzy
mawszy żadnej odpowiedzi, spojrzała na łóżko i zdumiała się
bladością chrześnicy. - Mam nadzieję, że dziadek nie zmęczył
cię nadmiernie swoją wizytą. Czasami mi się zdaje, że zapo
mina, w jak ciężkim stanie byłaś.
- Nie, wcale mnie nie zmęczył. - Jakby chcąc dodać wiary
godności swoim zapewnieniom, Abbie spuściła nogi z łóżka
i sięgnęła po szlafrok. - Chyba skorzystam z letniego słońca
i posiedzę trochę w ogrodzie. Najwyższy czas, żebym wróci
ła do świata. Zamierzam wyjechać z Cavanagh Court razem
z dziadkiem pod koniec tygodnia.
Nic w zachowaniu lady Penrose nie zdradzało, że nie
podoba jej się ten pomysł. Jednak dała temu wyraz dopie
ro po wyjściu z pokoju Abbie. Widząc jej minę, nikt nie
żywiłby wątpliwości, że coś ją bardzo zdenerwowało.
Nie miała nic przeciwko temu, by Abbie posiedziała
w ogrodzie. Przeciwnie, jak najbardziej to popierała, a później
była gotowa zaproponować, by odtąd zasiadała do stołu razem
ze wszystkimi w jadalni. Natomiast pomysł, żeby tak szybko
opuścić Cavanagh Court mógł okazać się wielką pomyłką, fa
talną w skutkach dla przyszłego szczęścia chrześnicy.
Dlaczego ta dziewczyna zgodziła się tak szybko wyjechać?
To prawda, że stosunek pułkownika Grahama do wnuczki
zmienił się gruntownie. Obecnie traktował ją ze wzruszającą
troską. Ale chyba Abbie przezwyciężyła niechęć do Barta? Po
chwili namysłu lady Penrose nabrała pewności, że musiało tak
być. Abbie wiedziała, że jej miejsce jest w tym domu, u boku
Barta. Co zatem kazało jej podjąć decyzję o wyjeździe? A swo
ją drogą, dlaczego, u licha, gospodarz tego domu nie kwapił
się do oświadczyn?
Uzmysławiając sobie, że stoi nieruchoma jak słup soli po
środku korytarza, lady Penrose już miała skierować się ku
schodom, gdy nagle poczuła przeciąg spod progu pomiesz
czenia, sąsiadującego z pokojem Abbie. Widocznie któraś ze
służących przy sprzątaniu zostawiła otwarte okno. Chcąc na
prawić to zaniedbanie, sięgnęła do klamki, zawahała się z ręką
w powietrzu, a potem wolno otwarła drzwi. Ogarnięta cieka
wością, zapragnęła obejrzeć malowidło, którego nie widziała
od swego przyjazdu do Cavanagh Court.
Zazwyczaj Bartowi wystarczała przejażdżka galopem po te
renie posiadłości, by odzyskać jasność umysłu i dobry humor.
Jednak tego dnia było inaczej. I nic dziwnego po tym, cze
go dowiedział się od swego chrzestnego ojca. Mimo wszystko
postanowił nie popadać w melancholię. Nie zamierzał też za
niedbywać obowiązków gospodarza, póki goście pozostawali
pod jego dachem.
Dlatego po powrocie z przejażdżki zaprosił pułkownika do
biblioteki, żeby poczęstować go kieliszkiem burgunda. Prze
kroczywszy próg, stanął jak wryty na widok lady Penrose,
która siedziała przy kominku, niecierpliwie bębniąc palcami
w oparcie fotela.
Choć nigdy wcześniej nie próbowała wdzierać się do je
go sanktuarium, jej mina sugerowała, że pozwoliła sobie na
to raczej z ciekawości niż z powodu jakiejś nadciągającej ka
tastrofy.
- Droga pani, czyżbym o czymś nie wiedział?
- Można tak to ująć - nie zawahała się potwierdzić. - Prob
lem dotyczy także pana - dodała szybko, powstrzymując puł
kownika Grahama przed próbą taktownego opuszczenia bi
blioteki.
Rozbawiony jej bezceremonialnością Bart z trudem opa
nował cisnący się na wargi uśmiech. Podszedł do stolika, na
którym stały karafki z trunkami.
- Może zechce pani napić się z nami czegoś dla orzeźwie
nia? Kieliszeczek ratafii? - zaproponował, mając nadzieję, że
trochę ją obłaskawi.
- Może być. Chociaż wolałabym porto - zabrzmiała na-
tychmiastowa odpowiedź, którą pułkownik Graham przyjął
ze zmarszczonym czołem, dając tym do zrozumienia, że nie
do końca pochwała wybór.
Bart, przez ostatnie tygodnie z jakiegoś niewytłumaczalne
go powodu traktujący płeć piękną z większą wyrozumiałością,
uśmiechnął się, wręczając lady Penrose kieliszek. Następnie,
bez zbędnych wstępów, spytał, co ją skłoniło do niespodzie
wanej wizyty w bibliotece.
- Moja podopieczna - odpowiedziała rzeczowo lady Penro
se. - Och, nie ma powodu do zmartwienia - dodała, zauwa
żając nie bez satysfakcji, że w ciemnych oczach gospodarza
pojawił się wyraz niepokoju. - Nie pogorszyło się jej. Wręcz
przeciwnie, dziś po raz pierwszy wyszła ze swojego pokoju.
W tej chwili siedzi w ogrodzie, zażywając po dłuższej prze
rwie świeżego powietrza.
Ta wiadomość nie rozwiała obaw Barta.
- Czy to rozsądne? Lekarz nalegał, by jeszcze przez jakiś
czas unikała zbędnego wysiłku.
Lady Penrose zbyła jego zastrzeżenia niedbałym machnię
ciem ręki.
- Dziewczyna jest już zupełnie zdrowa. I bardzo dobrze -
dodała, rzucając pułkownikowi spojrzenie pełne jawnej dez
aprobaty - ponieważ za parę dni będzie zmuszona znosić
trudy długiej podróży. - Powróciła wzrokiem do osoby go
spodarza. - Jeśli pozwoli pan jej wyjechać, ma się rozumieć.
Ostatnie słowa lady Penrose zawisły w powietrzu, niczym
rzucone w przestrzeń oskarżenie. Pułkownik Graham niebez
piecznie poczerwieniał, jakby z najwyższym trudem poskra-
miał gniew. Bart także nie był zachwycony, co można było
odczytać z jego mocno zaciśniętych ust, zanim odwrócił się
do okna.
- Chyba pani się zapomina - powiedział tonem łagodniej
szym niż ten, jakiego by użył, gdyby nie darzył lady Penrose
tak wielkim szacunkiem. - Nie mam w tej sprawie nic do po
wiedzenia.
- Słaba wymówka! - zakpiła lady Penrose, bynajmniej niezra-
żona jego powściągliwością. - Nigdy bym się nie spodziewała, że
człowiek o pańskiej stanowczości, Cavanagh, będzie spokojnie
patrzył, jak ukochana kobieta odchodzi z jego życia.
Bart gwałtownie odwrócił głowę, odczuwając jednocześnie
nadzieję i niepewność.
- Chyba pan nie sądzi, że pańskie uczucia pozostają nieod
wzajemnione? Wielkie nieba, człowieku! Czyżby pan postra
dał zmysły? Ta dziewczyna omal nie zginęła, chcąc ratować
panu życie.
- Nigdy tego nie zapomnę - zapewnił ją Bart. - Jednak to
wszystko nie jest takie proste, jak pani się wydaje. - Opróż
nił kieliszek jednym haustem i odstawił go na bok. - Istnieją
pewne powody... przeszkody, bym...
- Ba! - przerwała mu bezceremonialnie lady Penrose. Jakby
go naśladując, wychyliła kieliszek do dna. - Proszę mi powie
dzieć, Bart... - Podniosła się z fotela, by móc zajrzeć mu pro
sto w twarz. - Widział pan portret, który Abbie namalowała
na pańskie zamówienie?
Pokręcił głową przecząco, nawet nie próbując ukryć zasko
czenia nagłą zmianą tematu.
- Tak właśnie myślałam - stwierdziła z zadowoleniem. -
Cóż, jeśli przed podjęciem stosownych działań potrzebuje
pan niezbitego dowodu, to proszę pozwolić za mną. Pan też,
pułkowniku - dodała, spoglądając na niego tak, że nie ośmie
lił się odmówić. - Może to was powstrzyma przed popełnia
niem dalszych głupstw.
Niczym galeon pod pełnymi żaglami, lady Penrose maje
statycznie wpłynęła na schody, wiodąc obu panów ku ważne
mu odkryciu. Wcześniej zadała sobie nieco trudu, zdejmując
z portretu zasłonę i odwracając sztalugę tak, by malowidło
było widoczne od razu po wejściu do pracowni. Dzięki temu
Bart po raz drugi tego ranka stanął jak wryty na progu.
Pułkownik Graham także zdradzał pewne oznaki zasko
czenia.
- Świetna praca - ocenił, przyglądając się portretowi z blis
ka. - Odziedziczyła zdolności po babce - dodał z wyraźną du
mą. - Też była utalentowaną artystką.
- Chociaż raz jesteśmy całkowicie zgodni, pułkowniku
- oznajmiła lady Penrose, obserwując z uwagą Barta. - To
świetna praca. Abbie doskonale uchwyciła wyraz oczu, nie są
dzi pan? Tę czułość w spojrzeniu, łagodną miękkość ust, skła
dających się do uśmiechu. Chyba nie sprawiło jej to specjalnej
trudności. Ostatecznie często widziała u Barta taki wyraz twa
rzy, jak zauważyłam, zarezerwowany wyłącznie dla niej.
Lady Penrose uśmiechnęła się, widząc, jak osłupiały Bart
wpatruje się w płótno.
- Jeśli mogę sobie pozwolić na odrobinę krytyki, to uwa
żam, że droga Abbie ma tendencję do schlebiania modelo-
wi, przedstawiając go przystojniejszym, niż jest naprawdę.
Ale przecież należy okazać trochę zrozumienia, nieprawdaż?
W końcu patrzyła na niego oczami zamglonymi miłością.
Przez chwilę lady Penrose była bliska rozczarowania, nie
mal przekonana, że nie udało jej się rozwiać wszystkich wąt
pliwości. A potem nagle, zupełnie bez ostrzeżenia, znalazła się
w uścisku pary silnych ramion, została podniesiona i otrzy
mała głośnego całusa w pulchny policzek.
- Proszę wybaczyć, że państwa opuszczę - powiedział Bart
w połowie drogi do drzwi. - Pewna sprawa wymaga mojej
pilnej uwagi.
- Nie przejmuj się nami, chłopcze - ponagliła go lady
Penrose, przechodząc na familiarny sposób zwracania się
do Cavanagha. - Jestem pewna,.że poradzimy sobie razem
z pułkownikiem Grahamem do twojego powrotu.
Prawdę mówiąc, Bartowi było wszystko jedno, czy sobie po
radzą, czy nie, ponieważ już odezwał się w nim wewnętrzny głos,
zalecający ostrożność, ożywiający dawne obawy. Abbie mimo
wszystko go kochała, tak, to prawda. Nie miał już co do tego
najmniejszych wątpliwości. Jednak to nie musiało oznaczać, że
będzie bardziej chętna przyjąć jego oświadczyny niż przed sześ
ciu laty.
Jedną z cech, składających się na jej wyjątkowy urok
i odróżniającą ją od większości kobiet, jakie znał, było
wyczucie proporcji, owocujące trzeźwością sądu. Nie nale
żała do dzierlatek, żyjących fantazjami, gotowych popełniać
błędy. Miała zwyczaj długo i starannie rozważać decyzje,
wpływające zasadniczo na jej życie. Dlatego musiał brać
pod uwagę, że pamiętając o złych doświadczeniach z prze
szłości, po raz drugi odrzuci matrymonialną propozycję.
Jednak alternatywą było bierne przyglądanie się, jak Abbie
na dobre odchodzi z jego życia.
Kiedy Bart odnalazł ją w ogrodzie, siedzącą spokojnie
na ławce pośród kwitnących krzewów, udało mu się zapa
nować nad lękami, jeśli nawet do końca nie zdołał się ich
wyzbyć. Abbie, zauważywszy go chwilę później, nigdy by
nie odgadła, że sam jej widok przywrócił mu chęć do życia,
ponieważ brwi miał ściągnięte, a na jego twarzy malowa
ła się troska.
- Chyba nie przysłano cię tu, żebyś mnie ganił za zbyt
długie pozostawanie w ogrodzie? Jeśli mam być szczera,
to właśnie oglądałam twój ostatni nabytek. - Niezrażona
jego milczeniem, Abbie zrobiła mu miejsce obok siebie na
ławce. - Nie zdołasz mnie dłużej oszukiwać, Bartholomew
Cavanagh. Wiem doskonale, że pod tą maską srogości kry
je się człowiek o złotym sercu. Większość ludzi nie zawra
całaby sobie głowy ratowaniem biednego zwierzęcia, choć
muszę przyznać, że obecnie wcale nie przypomina tej nie
dożywionej istoty, którą widziałam miesiąc temu. Biega po
padoku i dokazuje jak źrebak.
Bart nie próbował udawać, że nie wie, o co chodzi, ale też
nie był gotów przyjmować pochwał za doprowadzenie wy
nędzniałego konia do kwitnącego stanu. Prawdę mówiąc, nie
poświęcił ani jednej myśli zwierzęciu, które przywłaszczył so
bie tamtego pamiętnego dnia, gdy przywiózł ranną Abbie do
domu. Dopiero tydzień później, wiedząc, że jej życiu już nic
nie zagraża, podjął codzienne obowiązki zarządzania posiad
łością i złożył wizytę w stajniach.
Na szczęście Josh z własnej inicjatywy zajął się zmaltre
towanym koniem Septimusa Searlea. Pod troskliwą opieką
młodego stajennego kondycja zwierzęcia szybko i znacząco
się poprawiła. Natomiast Bart nie mógł zaprzeczyć, że nie
miał serca pozbyć się dzielnego wałacha po tym, jak resztką
sił dowiózł ich do domu.
Uśmiechnął się półgębkiem.
- Cóż, pewnie zarobi na siebie, kiedy w końcu zacznie pra
cować.
- Co znaczy, że chętnie pozwolisz mu się obijać. - Przypo
minając sobie o własnym zaniedbaniu, Abbie nagle spoważ
niała. - Jeszcze ci nie podziękowałam, Bart, że ryzykowałeś
życie, odnajdując mnie tamtego dnia. Prawdopodobnie ura
towałeś moje życie.
- Owszem, prawdopodobnie - przytaknął. - Za to ty z całą
pewnością uratowałaś moje, niemądra dziewczyno.
Ostatnie słowa Barta można by uznać za wyraz krytyki, ale
wypowiedział je takim głosem, że zabrzmiały wręcz czule.
- Cóż, nie będziesz musiał długo znosić mojej głupoty -
powiedziała, starając się rozpaczliwie zachować lekki ton mi
mo bolesnego ściskania w gardle. - Czy dziadek wspominał
ci, że zamierzamy wyjechać w piątek?
Po długiej chwili milczenia Bart rzekł:
- Nie odchodź!
Nie była to prośba, by pozostała na ławce, z której wyraź
nie chciała się podnieść, lecz wyznanie uczucia.
- Dlaczego? Czyżbyś chciał jeszcze coś mi powiedzieć?
- Nie odchodź, Abbie - powtórzył, opuszczając głowę i wbi
jając wzrok w ziemię. - Nie zostawiaj mnie tu, żebym zmie
nił się w samotnego, zgorzkniałego starca. Dobrze wiesz, że
takim się stanę bez ciebie. Potrzebuję cię, żebyś rozpraszała
moje złe nastroje, karciła mnie, kiedy będę nieznośny, drwiła
ze mnie, gdy zachowam się arogancko.
Abbie nie mogła oczekiwać bardziej otwartego wyznania
miłości. Patrzyła na ukochanego przez łzy i bardzo chciała mu
odpowiedzieć, ale słowa nie mogły wydostać się z zaciśnięte
go wzruszeniem gardła.
- Nie myśl, że jestem aż tak gruboskórny, by sobie nie zda
wać sprawy z twoich obaw - mówił dalej, patrząc przed sie
bie. - Rozumiem, jak wielką odrazę... urazę musiałaś poczuć
sześć lat temu, kiedy...
Nie zdołał dokończyć, bo Abbie przypadła do niego i po
łożyła mu palec na ustach.
- Nie przepraszaj mnie za to, że jesteś mężczyzną, Bartho
lomew Cavanagh - wyszeptała. - Nie chcę jakiegoś niedościg
nionego ideału... Chcę tylko ciebie.
Patrzyła, jak niedowierzanie w ciemnych oczach Barta
ustępuje miejsca zachwytowi, zanim ją pocałował, najpierw
delikatnie i czule, potem zachłannie i namiętnie.
- Nigdy nie dam ci powodu, byś tego żałowała, kochanie
- obiecał, trzymając ją w ramionach.
Nie próbując udawać, że nie rozumie, co miał na myśli,
Abbie uśmiechnęła się do niego przekornie.
- Gdybym choć przez chwilę wierzyła, że zamierzasz mnie
zdradzać, Bart, na pewno bym za ciebie nie wyszła - oznaj
miła z rozbrajającą szczerością. - Uczciwość nakazuje mi cię
ostrzec, że gdybyś uległ pokusie, pożałujesz dnia...
Tym razem przyszła kolej na Barta, żeby ją uciszyć. Zro
bił to bardzo ochoczo, szczęśliwie nieświadomy, że świadkami
wybuchu jego męskiej namiętności są dwie osoby, które spło
szone, natychmiast wycofały się z powrotem do biblioteki.
- Jak pani myśli, co się tam dzieje?
Lady Penrose posłała swemu towarzyszowi spojrzenie peł
ne udawanego oburzenia.
- Mogę tylko podejrzewać, pułkowniku, że właśnie się za
ręczyli. I to tym razem bez pańskiej pomocy.
- To mamy niespodziankę. Co nie zmienia faktu, że zawsze
uważałem, iż wyjątkowo do siebie pasują.
- Owszem, pułkowniku, może pan się cieszyć, że od począt
ku miał pan rację - przyznała łaskawie lady Penrose. - My
lił się pan jednak, sądząc, że może załatwić tę sprawę za nich.
Chyba można panu wybaczyć, biorąc pod uwagę wszystkie
okoliczności.
Rozsądnie uznała, że nie ma sensu wdawać się w szczegóły,
zwłaszcza że pułkownik i tak już sprawiał wrażenie oszołomio
nego nieoczekiwanym rozwojem wydarzeń. Zamiast tego zapro
ponowała więc, by kazał przynieść z piwnicy butelkę szampana
dla uczczenia powrotu do domu idealnie dobranej pary.
- Ma się rozumieć, nie wolno mi zaniedbywać obowiązków,
pozwalając, by moja chrześnica zbyt długo pozostawała bez
przyzwoitki - stwierdziła lady Penrose, sadowiąc się w jed
nym z wygodnych foteli. - Póki co, chyba my dwoje możemy
wznieść toast, czekając na dostarczenie szampana, nie sądzi
pan, pułkowniku?
- Na Jowisza, uważam, że wręcz powinniśmy! - podchwycił
skwapliwie pułkownik. - Porto, jak rozumiem?
Pulchne oblicze lady Penrose przybrało wyraz łaskawości.
- Pułkowniku Graham, chyba zaczynam pana lubić!