Geny czy wychowanie, Co wyrośnie z naszych dzieci i dlaczego Judith Harris

background image

Geny czy wychowanie?

. " Wychowanie" to nie to samo co "środowisko"


Dziedziczność i środowisko. Jin i Jang, Adam i Ewa, Mama i Tata popularnej psychologii. Nawet w
liceum wiedziałam na ten temat dość, by pouczać swoich rodziców, kiedy na mnie wrzeszczeli, że jeśli
im się nie podoba to, co ze mnie wyrasta, to mogą za to winić tylko siebie, bo to oni zapewnili mi
cechy dziedziczne i środowisko.
Dziedziczność i środowisko - tak to się wówczas nazywało. Dzisiaj częściej mówi się o "naturze i
wychowaniu", ale w gruncie rzeczy chodzi o to samo: o potężne czynniki warunkujące osobowość
dziecka. Natura i wychowanie - tylko to się liczy. Każdy o tym wie, nikt tego nie kwestionuje.
Jesteśmy produktem natury i wychowania, z natury i wychowania pochodzą bodźce, które nami
rządzą. Zostaliśmy ukształtowani przez naturę i wychowanie. Od natury i wychowania zależy, jakie
będą nasze dzieci.
W artykule opublikowanym w 1998 roku, w styczniowym numerze naukowego czasopisma "Wired",
pewien dziennikarz zastanawia się, kiedy dojdzie do tego - za dwadzieścia, pięćdziesiąt, może za sto
lat? Że rodzice będą mogli kupować w sklepie odpowiednie geny dla swoich dzieci tak łatwo, jak
dzisiaj kupuje się dżinsy. ,;Wybór genotypu" - tak ów dziennikarz to nazywa. Czy życzą sobie państwo
chłopca czy dziewczynkę? Włosy mają być kręcone czy proste? Ma być dobre w matematyce czy w
ortografii? "Da to rodzicom realny wpływ na charakter i osobowość ich dzieci" - twierdzi autor. I
dodaje: "Co prawda i dzisiaj rodzice mają na to największy wpływ".
Rodzice mają zatem wpływ na to, jakie będą ich dzieci, twierdzi nasz dziennikarz. Chodzi mu o to, że
rodzice tworzą środowisko, w którym wychowują się ich dzieci.
Nikt tego nie podważa, bo wydaje się to oczywiste. Natura - czyli geny - i wychowanie - czyli sposób,
w jaki dzieci się wychowuje. To są dwa czynniki decydujące o tym, jakimi ludźmi staną się nasze
dzieci. Wszyscy w to wierzą, nawet profesorowie psychologii, co jest sytuacją wyjątkowo komfortową,
bo w większości dyscyplin naukowych bywa przeciwnie: to, co wiedzą specjaliści, nie pokrywa się
zupełnie z tym, co myślą zwykli ludzie. W tym jednym przypadku profesor psychologii i facet idący
przed tobą ulicą są ze sobą zgodni: liczy się tylko natura i wychowanie.
Dziecko jest darem natury, a końcowy rezultat zależy od tego, jak rodzice będą ów dar wychowywać.
Właściwe wychowanie może naprawić wiele błędów poczynionych przez naturę; brak właściwego
wychowania może zniweczyć najlepsze wysiłki natury.
Ja również myślałam niegdyś w ten sposób, dopóki nie zmieniłam zdania.
Zmieniłam zdanie na temat wychowania, nie środowiska. Proszę się nie obawiać, nie będzie to kolejna
książka, która usiłuje udowodnić, że wszystko tkwi w genach. Tak nie jest. Środowisko odgrywa
równie ważną rolę jak geny. To, co przeżywają dzieci, kiedy rosną i dojrzewają, jest równie ważne jak
to, z czym się rodzą. Nie zgadzam się już natomiast z poglądem, że "wychowywanie" jest synonimem
"środowiska". Kiedy się tych dwóch pojęć używa zamiennie, niczego się nie wyjaśnia, komplikuje się
jedynie problem.
,;Wychowywanie" nie jest słowem neutralnym; obciążone jest historyczną treścią. Wywodzi się od
słowa "chować", czyli "żywić", "karmić", "hodować". Angielskie słowo nurture pochodzi od łacińskiego
nutrio, mającego dokładnie to samo znaczenie, a w takich pochodnych, jak nourish czy nurse, może
nawet oznaczać "karmienie piersią". Używanie słów "wychowywanie" i "środowisko" jako synonimów
opiera się na przekonaniu, że prócz genów wpływ na kształtowanie się osobowości dziecka mają
wyłącznie rodzice.
Nazywam to zarozumiałe przekonanie "mitem rodzicielskiego wychowywania". Dopiero kiedy sama
"odchowałam" dwójkę własnych dzieci i zostałam współautorką trzech wydań podręcznika na temat
rozwoju dziecka, zaczęłam je kwestionować. A całkiem niedawno doszłam do wniosku, że jest ono
fałszywe.
Trudno jest obalić jakieś przekonanie, bo z samej definicji jest to coś, co nie wymaga dowodu.

background image

Postaram się więc po pierwsze wykazać, że to przekonanie rodziców o decydującej roli, jaką
odgrywają w wychowaniu swoich dzieci, nie jest niczym więcej niż tylko przekonaniem. Po wtóre,
spróbuję udowodnić, że jest to przekonanie całkowicie nieuzasadnione.
Po trzecie zaś, chciałabym dostarczyć rodzicom coś w zamian za to odebrane przekonanie. Pragnę im
zaoferować coś równie silnego i stabilnego - nową odpowiedź na pytanie, dlaczego dzieci stają się
takie, jakimi się stają. Moje wyjaśnienie jest oparte na analizie umysłowości i świadomości dziecka, co
z kolei wymaga bliższego spojrzenia na ewolucyjną historię naszego gatunku.
Zaproszę państwa do odwiedzenia ze mną innych czasów i innych społeczeństw. Nawet społeczności
szympansów.

Poza uzasadnioną wątpliwością?

Jak można podawać w wątpliwość coś, na co istnieje tyle dowodów?
Przecież każdy widzi gołym okiem: rodzice mają wpływ na swoje dzieci.
Dziecko, które jest bite, w obecności rodziców wygląda na zastraszone.
Dziecko mające potulnych rodziców skacze im po głowach. Dziecko, któremu rodzice nie wszczepili
zasad moralnych, zachowuje się niemoralnie. Dziecko uważane przez rodziców za mało zdolne nie
osiąga dobrych wyników.
Niewierni Tomasze, którzy muszą zobaczyć to w druku, mogą sięgnąć po jedną z tysięcy książek.
Wśród autorów takich książek są psychologowie kliniczni, jak Susan Forward, która opisuje
niszczycielskie i długotrwałe skutki wychowania przez "toksycznych rodziców" - tych nadmiernie
krytycznych, przesadnie wymagających, nie potrafiących kochać, często zupełnie nieobliczalnych
ludzi, którzy robią wszystko, by dzieci straciły poczucie własnej wartości, którzy niszczą ich tożsamość
albo dają im zbyt wcześnie zbyt dużo swobody. Dr Forward obserwowała takie dzieci i widziała
krzywdy, jakie im ci rodzice wyrządzili. Stan psychiczny jej pacjentów woła o pomstę do nieba, a winę
za to ponoszą ich rodzice. Warunkiem poprawy samopoczucia tych chorych osób jest przyznanie się,
przed dr Forward i przed sobą, że za ich fatalny stan odpowiedzialni są rodzice.
Wśród owych niewiernych Tomaszy mogą jednak być i tacy, którym nie wystarczają opinie
psychologów klinicznych, ukształtowane na podstawie rozmów z wyselekcjonowaną grupą pacjentów.
Nie ma sprawy, mają do dyspozycji bardziej "naukowe" dowody: drobiazgowo opracowane badania
reprezentatywnej próbki normalnych rodzin, rodziców i dzieci, których samopoczucie psychiczne na
pewno bardzo się różni od samopoczucia pacjentów w poczekalni gabinetu dr Forward.
W swojej książce "It Takes a Village" pani Hillary Rodham Clinton, Pierwsza Dama Stanów
Zjednoczonych, gromadzi wnioski, do jakich doszli badacze psychologii rozwoju. Rodzice, którzy od
samego początku otaczają swoje maleństwa miłością i czułą opieką, mają przeważnie dzieci, które są
do nich przywiązane i które wyrastają na osoby wierzące w siebie i przyjazne wobec innych ludzi.
Rodzice, którzy rozmawiają z dziećmi, słuchają ich, czytają im na głos, mają zwykle inteligentne
dzieci, dobrze sobie radzące w szkole. Rodzice stwarzający swoim dzieciom stanowcze - ale nie
sztywne - ograniczenia, miewają dzieci, które rzadziej od innych wpadają w kłopoty. Rodzice, którzy
traktują dzieci szorstko, mają dzieci agresywne albo lękliwe - albo agresywne i lękliwe. Rodzice
okazujący swoim dzieciom czułość i postępujący wobec nich uczciwie, najprawdopodobniej doczekają
się dzieci, które

również będą uczciwe, czułe i opiekuńcze. A jeśli rodzice nie zdołali zapewnić swoim dzieciom domu,
w którym jest mama i tata, mogą oczekiwać, że ich dzieciom również nie uda się zbudować trwałego
związku.
Te wszystkie uogólnienia, a także wiele im podobnych, nie są wyssanymi z palca spekulacjami.
Przeprowadzono mnóstwo badań socjologicznych, które je potwierdzają. Na wynikach tych badań
oparte były podręczniki, które pisałam dla studentów wybierających psychologię rozwoju dziecka.
Wierzą w nie profesorowie wykładający ten przedmiot. Wierzą w nie dziennikarze, którzy od czasu do

background image

czasu przedstawiają w gazetach lub magazynach czyjeś osiągnięcia w tej dziedzinie. Opierają się na
nich lekarze pediatrzy udzielający porad rodzicom. Nie mają też do nich zastrzeżeń autorzy porad
psychologicznych w czasopismach lub popularnych książkach. Badacze psychologii rozwojowej
dokonali naprawdę wielkiej pracy, której rezultaty przeniknęły całą naszą kulturę.
W okresie, w którym pisałam te podręczniki, ja również wierzyłam w wyniki tych badań. Później
jednak przyjrzałam się im bliżej i ku swemu zdumieniu odkryłam, że nie można na nich polegać.
Okazało się bowiem, że dowody, którymi psychologowie rozwoju wspierają swoją teorię o
decydującym wpływie rodziców na dzieci, wcale nie upoważniają do takich wniosków. Pojawia się
natomiast coraz więcej przesłanek przemawiających przeciw niej.
Przeświadczenie o decydującym wpływie rodzicielskiego wychowania nie jest truizmem. Nie jest
nawet powszechnie uznawaną prawdą. Jest produktem naszej kultury - jednym z pielęgnowanych
przez nią mitów.
Postaram się teraz pokazać, skąd ten mit pochodzi i co sprawiło, że go zakwestionowałam.

Cechy dziedziczne i środowisko mitu rodzicielskiego wychowania

Za twórcę wyrażenia "natura i wychowanie" uchodzi zwykle Francis Galton - kuzyn Karola Darwina.
Galton prawdopodobnie zaczerpnął ją od Szekspira", ale również i Szekspir jej nie wymyślił.
Trzydzieści lat przed umieszczeniem przez niego tej zbitki pojęć w Burzy brytyjski pedagog Richard
Mulcaster napisał: "Natura obdarza chłopca skłonnościami, wychowanie pozwala mu się rozwijać".
Trzysta lat później Galton zamienił to zdanie w chwytliwe hasło. Działa ono tak jak slogan reklamowy
i stało się częścią naszego języka.

Prawdziwym ojcem mitu rodzicielskiego wychowania był jednak Zygmunt Freud. To Freud stworzył
ów drobiazgowy scenariusz, zgodnie z którym wszystkie psychiczne schorzenia dorosłych mają swoje
źródło w wydarzeniach z wczesnego dzieciństwa, na które przemożny wpływ mieli ich rodzice. Według
teorii Freuda rodzice, jako osoby płci przeciwnej, powodują w dziecku ukryty lęk przez sam fakt, że
przy nim są. Jest to lęk nieuchronny i powszechny; nie mogą mu zapobiec nawet najbardziej
uświadomieni rodzice, choć mogą z łatwością go pogłębić.
Wszyscy chłopcy muszą przejść przez kryzys Edypa, wszystkie dziewczynki muszą przejść przez jego
zredukowaną wersję. Matka (ale nie ojciec) jest odpowiedzialna za dwa wczesne kryzysy: odłączenia
od piersi i trening czystości.
Teoria Freuda była bardzo popularna w pierwszej połowie dwudziestego wieku. Jej wpływ widzimy
nawet w słynnej książce doktora Spocka o wychowaniu dziecka:

Rodzice mogą pomóc dziecku przejść przez ten romantyczny, ale przesycony zazdrością okres,
ukazując mu, że tata i mama należą do siebie, że chłopiec nie może mieć mamy, a dziewczynka ojca,
tylko dla siebie.

Nie jest zaskoczeniem, że prace Freuda wywarły największy wpływ na psychiatrów i psychologów
klinicznych (czyli tych, którzy mają pacjentów i starają się im pomóc w rozwiązaniu emocjonalnych
problemów). Ulegli jednak temu wpływowi również psychologowie akademiccy, a więc ci, którzy
prowadzą badania i publikują ich wyniki w czasopismach naukowych. Tylko niewielu z nich próbowało
eksperymentalnie zweryfikować różne aspekty teorii Freuda, co im się zresztą zwykle nie udawało.
Większość zadowoliła się bezkrytycznym powtarzaniem Freudowskich sloganów w swoich wykładach i
pracach.
Inni zareagowali z przesadnym krytycyzmem, wylewając dziecko wraz z kąpielą. Behawioryzm, szkoła
filozoficzna rozkwitająca na amerykańskich uniwersytetach w latach czterdziestych i pięćdziesiątych,
był po części reakcją na teorię Freuda. Behawioryści odrzucali z niej prawie wszystko: seks i przemoc,
id i superego, nawet samą świadomość. Choć wydaje się to dziwne, zaakceptowali jednak

background image

podstawowe założenie Freuda: że kluczową rolę w kształtowaniu się osobowości odgrywa to, co
dzieje się we wczesnym dzieciństwie - a więc w okresie, w którym we wszystkim, co się dzieje,
uczestniczą rodzice. Odrzucili scenariusz Freudowskiej psychodramy, ale pozostawili występujące w
niej osoby. Rodzice nadal zachowali decydujący wpływ, ale nie odgrywali już roli obiektów
seksualnego pożądania i potencjalnych wykonawców aktu kastracji. Scenariusz behawiorystyczny
przewidywał dla nich role katalizatorów reakcji i dysponentów nagród i kar.

John B. Watson, pierwszy wybitny behawiorysta, twierdził, że sposób, w jaki rodzice wpływają na
reakcje swoich dzieci, nie jest zwykle ani konsekwentny, ani w pełni świadomy. Podjął nawet próbę
zademonstrowania tego w sposób doświadczalny:

Dajcie mi tuzin zdrowych niemowląt, bez wad wrodzonych, i pozwólcie mi je umieścić w określonym
przeze mnie środowisku, a gwarantuję, że wylosuję jedno z nich i zrobię z niego dowolny typ
specjalisty, jaki sobie założę - doktora, prawnika, artystę, menadżera, a nawet żebraka, bez względu
na jego wrodzone talenty, skłonności, tendencje, możliwości, powołania i rasę jego przodków.

Na szczęście nikt nie potraktował tej propozycji poważnie i nie oddał Watsonowi na wychowanie
dwunastu niemowląt. Jestem przekonana, że do dziś żyją jacyś sędziwi behawioryści, którzy uważają,
że mógłby zrealizować swój plan, gdyby tylko miał na to środki. W rzeczywistości były to czcze
przechwałki - Watson nie miał najmniejszego pojęcia, jak tego dokonać. W swojej książce
"Psychological Care of Infant and Child" zawarł mnóstwo rad dla rodziców, jak ustrzec dzieci przed
"zepsuciem" i jak uczynić je osobami pozbawionymi lęku i polegającymi na sobie (trzeba po prostu
dać im spokój i nie okazywać im uczuć), ale nie wspomniał słowem o tym, jak podnieść ich iloraz
inteligencji o dwadzieścia punktów, co wydaje się dość ważnym krokiem ku zapewnieniu im miejsca w
akademii medycznej lub na wydziale prawa, a bez tego trudno by im było zostać lekarzem lub
prawnikiem, by pozostać przy pierwszych zawodach z listy Watsona.
Nie wspomniał też, jak nakłonić dzieci, by wolały medycynę od prawa albo vice versa. Jedynym
eksperymentalnym sukcesem Watsona było zaszczepienie niemowlęciu płci męskiej o imieniu Albert
lęku warunkowego przed zwierzętami futerkowymi, a dokonał tego wydając głośny dźwięk za każdym
razem, gdy Albert wyciągał rączkę do królika. Choć ta tresura z pewnością na zawsze zniechęciła
Alberta do zostania weterynarzem, miał jednak wiele innych zawodów do wyboru.
Bardziej obiecujące były wysiłki innego znanego behawiorysty, B.F. Skinnera, który wolał mówić o
wzmacnianiu reakcji, a nie o ich warunkowaniu. Miała to być metoda bardziej skuteczna, ponieważ
nie musiała uwzględniać reakcji wrodzonych. Można było tworzyć nowe reakcje poprzez wzmacnianie
(za pomocą nagród, takich jak jedzenie czy pochwała) tych, które były coraz bliższe zachowaniom
oczekiwanym.
Teoretycznie rzecz ujmując, metoda ta pozwalała wyhodować lekarza, gdy nagradza się dziecko za
opatrzenie ran kolegi, albo prawnika, jeśli się to dziecko nagradza za groźby pozwania do sądu
producenta roweru, Z którego ów kolega spadł. Jak jednak wyhodować artystę, trzeci zawód z listy
Watsona? Badania przeprowadzone w latach siedemdziesiątych wykazały, że można skłonić dziecko
do częstego malowania, nagradzając je cukierkami lub złotymi gwiazdkami. System ten działał jednak
w dość dziwny sposób: kiedy się przestawało nagradzać dziecko, przestawało ono malować. W
każdym razie malowało mniej niż dzieci, których nikt nigdy nie nagradzał za bazgranie mazakiem po
papierze. Choć późniejsze badania wykazały, że istnieje możliwość zastosowania systemu nagród,
który nie powoduje takich negatywnych sprzężeń zwrotnych, skutki są jednak trudne do przewidzenia,
ponieważ zależą od subtelnych różnic w samej naturze nagród i w harmonogramie ich przyznawania,
a także od osobowości konkretnego dziecka.
Powiadają, że na geniusz składa się dziewięćdziesiąt dziewięć procent potu i jeden procent
natchnienia. Behawioryzm skupia się na owym pocie i w ogóle nie uwzględnia natchnienia. Tomek
Sawyer był lepszym psychologiem od B.F. Skinnera: pozwalając kolegom nagrodzić siebie za przywilej

background image

malowania płotu, skłonił ich nie tylko do wykonania tej pracy, ale i do tego, by to polubili.
Nie sądzę, że Watson naprawdę chciał wziąć na wychowanie tuzin niemowląt, by przeprowadzić na
nich swój eksperyment. Myślę, że był to tylko chełpliwy sposób wyrażenia podstawowego przekonania
behawiorystów: że osobowość dziecka jest podatna na wpływy zewnętrzne i że to nie cechy
wrodzone, a środowisko kształtuje jego uzdolnienia i temperament, a od tego w dużej mierze zależy
jego przyszłość. Takie ekstremistyczne stwierdzenia służą jedynie rozgłosowi:
Watson chciał po prostu zapewnić sobie pozycję Nadwornego Enwironmentalisty.

Sztuka i nauka badania dzieci

Studiowanie procesu przemiany niedojrzałego dziecka w osobę dorosłą stało się odrębną
specjalnością akademicką dość późno, bo dopiero około 1890 roku. Dawni badacze rozwoju
interesowali się dziećmi, ale nie zwracali większej uwagi na ich rodziców. Jeśli się zajrzy do którejś z
książek poświęconych psychologii rozwoju, napisanych zanim teoria Freuda i behawioryzm zyskały
popularność, nie znajdzie się w niej prawie nic o wpływie rodziców na osobowość dziecka. W
popularnym podręczniku Florence Goodenough, Developmental Psychology, wydanym po raz pierwszy
w 1934 roku, nie ma rozdziału na temat relacji rodzice-dzieci.
Omawiając przyczyny przestępczości wśród młodzieży, autorka co prawda wspomina o skutkach
"złego środowiska", ale chodzi jej o przedmieścia, gdzie ludzie mieszkają w slumsach i gdzie jest
"mnóstwo barów, sal bilardowych i spelunek, w których uprawia się hazard".

Mniej więcej w tym samym czasie Winthrop i Luella Kelloggowie opublikowali wyniki swoich badań
nad rozwojem naczelnych.
Wychowywali oni szympansicę Guę razem ze swym synkiem Donaldem, traktując ich w miarę
możliwości jednakowo. Słowo środowisko pojawia się często w ich książce, ale używane jest
wyłącznie w celu rozróżnienia między "środowiskiem cywilizowanym" lub "środowiskiem ludzkim" a
dżunglą albo ogrodem zoologicznym, gdzie wychowywałaby się Gua, gdyby jej nie umieścili w swoim
domu. Termin środowisko nie służył jeszcze do dokonania ściślejszego rozróżnienia między jednym
cywilizowanym domem a drugim.
Chyba największy wpływ na wczesnych psychologów rozwoju wywarł Arnold Gesell. Dla Geslla,
podobnie jak dla Goodenough, rodzice byli naturalną częścią środowiska dziecka, anonimową i
wymienną.
W podobny sposób traktował zresztą Gesell i same dzieci w różnym wieku.
Mówił więc o "twoim czterolatku" albo "twoim siedmiolatku" i dawał rady, jak z nimi postępować,
zupełnie tak jak w książce o samochodach można przeczytać o "twoim fordzie" lub "twoim
studebakerze". Dom przypominał garaż, do którego dzieci wracały na noc i gdzie anonimowi
opiekunowie myli je, woskowali i napełniali im zbiorniki paliwem.
Nowoczesna odmiana psychologii rozwoju narodziła się w latach pięćdziesiątych, kiedy badacze
przestali szukać podobieństw między jednymi czterolatkami i drugimi, a zaczęli zwracać uwagę na
dzielące ich różnice. Dało to początek nowej idei - bardzo nowatorskiej jak na owe czasy - odnoszenia
różnic pomiędzy dziećmi do różnic w sposobach wychowywania ich przez rodziców. Zwiastunem tego
rodzaju badań stało się studium, którego podwójne zakorzenienie - w psychologii Freuda i w
behawioryzmie - było bardzo czytelne. Chodziło w nim o sprawdzenie, w jaki sposób stosowane przez
rodziców nagrody i kary, w tym metody odstawiania dziecka od piersi i trening czystości, wpływają na
jego osobowość. Badaczy tych interesowały zwłaszcza te aspekty osobowości dziecka, które miały
związek z pojęciami typowo Freudowskimi, takimi jak rozwój superego. Jednym z owych badaczy była
profesor Eleanor Maccoby, długoletni pracownik Uniwersytetu Stanforda, obecnie na emeryturze. W
swoim ostatnim artykule Maccoby tak ocenia te wczesne badania:

Rezultaty studium rozczarowały badaczy pod wieloma względami.

background image

Przebadano blisko 400 rodzin i stwierdzono niewiele związków między wychowawczymi praktykami
rodziców (opisanymi przez nich podczas szczegółowych wywiadów) a cechami osobowości dzieci
określonymi na podstawie odrębnych kwestionariuszy. Wyniki były tak niezadowalające, że nawet nie
opublikowano danych. Powstała jedynie książka o praktykach wychowawczych widzianych z
perspektywy matek. Miała ona charakter głównie opisowy i zawierała tylko kilka odniesień do hipotez,
które doprowadziły do tych badań.
Te niepomyślne rezultaty nie powstrzymały innych przed dalszymi próbami, zmierzającymi w tym
samym kierunku. Przeciwnie, nastąpiła istna lawina takich badań i w zasadzie trwa ona do dziś. Choć
wkrótce zrezygnowano z bezpośrednich odniesień do teorii Freuda czy behawioryzmu, pozostały dwie
idee: behawiorystyczne przekonanie o wpływie rodziców na rozwój dzieci poprzez stosowane przez
nich nagrody i kary oraz Freudowskie przekonanie o tym, że rodzice mogą bardzo szkodzić swoim
dzieciom i często to robią.
Od tamtego czasu przyjmowano już jako pewnik, że rodzice mają wpływ na rozwój swoich dzieci.
Późniejsze pokolenia badaczy w ogóle nie próbowały sprawdzić, czy rodzice wpływają na rozwój
dzieci, interesowały się tylko tym, w jaki sposób wpływają. Procedura badawcza uległa standaryzacji:
bierze się określoną liczbę rodzin, zbiera się dane na temat stosowanych w nich praktyk
wychowawczych, ocenia się, co wyrosło z dzieci, a następnie zestawia się wszystkie dane,
wychwytując trendy ogólne, aby wykazać, że niektóre aspekty rodzicielskich metod wychowawczych
mają wpływ na niektóre cechy osobowości dziecka.
Przystępuje się więc do badań z nadzieją odnalezienia takich związków między zachowaniami
rodziców a cechami dzieci, które będą "statystycznie znamienne" - czyli, używając mniej
specjalistycznego języka, będą się po prostu nadawały do opublikowania.
Mimo iż badania opisane przez Eleanor Maccaby nie przyniosły statystycznie znamiennych rezultatów,
wiele z tysięcy badań przeprowadzonych później według tego samego wzoru zdawało się potwierdzać
przyjęte założenie. Ich wyniki publikowano w naukowych czasopismach, takich jak "Child
Development" i "Developmental Psychology", i powiększyły one stos świadectw wykorzystywanych do
wspierania mitu rodzicielskiego wychowania. O innych badaniach - które nie przyniosły statystycznie
znamiennych rezultatów - niewiele wiemy; większość z nich prawdopodobnie powędrowała do
śmietnika. O tym, że w pierwszym badaniu tego typu stwierdzono "bardzo niewiele związków" między
wychowawczymi praktykami rodziców a cechami osobowości dzieci, wiemy tylko dlatego, że dr
Maccoby zechciała o tym wspomnieć w druku - po trzydziestu pięciu latach.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
ESEJ Geny czy wychowanie
Co robić by dzieci nas słuchały, wychowanie
Książka czy telewizja - co cenisz bardziej i dlaczego, SZKOŁA, język polski, ogólno tematyczne
ROZUM CZY SERCE CO W DZISIEJSZYM ŚWIECIED POWINNO KIEROWAĆ POSTĘPOWANIEM CZŁWOWIEKA
Program autorski - Grunt to dobre wychowanie, Savoir vivre dla dzieci
Czy wiesz co nosisz
ZDROWIE NASZYCH DZIECI I ICH?ZPIECZEŃSTWO
Znaczenie literatury dzieciecej w procesie wychowawczo. doc, Znaczenie literatury dziecięcej w proce
umowa zlecenie czy o pracę co lepsze
rozwój dziecka, Czytamy rysunki naszych dzieci, Czytamy rysunki naszych dzieci
Czy wiesz co jesz, Scenariusze zajęć
teoria pracy, TRENER - WYCHOWAWCĄ czy WYCHOWAWCA - TRENEREM
CZY SŁYSZYSZ CO MÓWIĘ
Magia dla naszych dzieci, RELIGIA ŚWIATA (Wiara, Biblia, Nowy Testament-audio)
Czy wiesz co nosisz, Egzorcysta, OKULTYZM - TEKSTY
Urządzenie przedszkola ważne czy nie ważne dla rozwoju dziecka i dlaczego, Pedagogika, Edukacja dzie
Pieklo naszych dzieci, studia notatki, notatki, prezentacje, itp

więcej podobnych podstron