Candace Camp
Cudze dziecko
Cassie już dawno pogodziła się ze swym
wdowieństwem i z tym, że nigdy nie zostanie matką. Aż
nagle zmuszona jest zaopiekować się malutką córeczką
swojej pasierbicy. Z pomocą przychodzi jej Sam,
dotychczas ignorowany przez nią sąsiad... Jak Cassie
poradzi sobie z gwałtownie rodzącym się uczuciem - i
do cudzego dziecka, i do obcego mężczyzny?
ROZDZIAŁ PIERWSZY
To znowu ten sam facet!
Cassandra miała ochotę odwrócić się, nie otwierając drzwi.
Niestety już wiedziała, że ten człowiek jest irytująco natrętny i
obawiała się, że będzie tu przychodził tak długo, póki z nim nie
porozmawia. Poza tym i tak już zburzył spokój cichego popołudnia,
więc równie dobrze mogła zająć się namolnym gościem i raz na
zawsze mieć go z głowy.
Z zaciętą miną otworzyła drzwi i spojrzała na intruza w sposób,
który - miała nadzieję - przekona go, że ona nigdy w życiu nie
przystanie na jego propozycję.
Mężczyzna uśmiechnął się do niej tak samo jak podczas
poprzednich wizyt, kiedy z uporem godnym lepszej sprawy składał tę
swoją beznadziejną ofertę. Zauważyła jednak, że tym razem jego
uśmiech był jakby trochę wymuszony. Czyżby znaczyło to, że
wkrótce przestanie ją nachodzić?
- Moja odpowiedź brzmi tak samo jak poprzednio - powiedziała
stanowczo. - Nie sprzedam panu ani kawałka ziemi.
Równie dobrze mógłby ją poprosić, żeby sprzedała mu kawałek
siebie. Na przykład palec. Co za różnica, obciąć sobie palec i
zainkasować za niego pieniądze, czy sprzedać choćby cząstkę tej
ziemia Ta ziemia należała do Philipa. Tutaj żył i tu umarł.
- Gdyby tylko zechciała mnie pani wysłuchać... - zaczął, posyłając
jej uśmiech, który wiele kobiet uznałoby za czarujący.
Kobiety lubią tak wyglądających mężczyzn. Jakby trochę
zaniedbanych,
przebywających
dużo
na
powietrzu:
gęste
ciemnobrązowe włosy, złotobrązowe oczy jarzące się humorem, kiedy
się uśmiechał, opalona twarz poznaczona zmarszczkami od śmiechu...
Cassie była zadowolona, że jest odporna na tego rodzaju uroki. Od
śmierci Philipa nigdy nie zainteresowała się żadnym mężczyzną.
- Panie Buchanan, wysłuchałam pana już dwa razy. Dobrze zna
pan moją odpowiedź i nie rozumiem, dlaczego akurat teraz miałabym
zmienić swoje stanowisko.
- Moja prośba jest całkiem rozsądna - powiedział z pełnym
przekonaniem. Przysunął się odrobinę bliżej i pochylił się nieco, żeby
móc jej spojrzeć w oczy.
- Och, z całą pewnością ma pan rację - stwierdziła zgryźliwie. -
Jednak tylko pod warunkiem, że uzna się za rozsądne oczekiwać od
kogoś, by sprzedał panu swoją własność jedynie dlatego, że pan sobie
tego życzy. Ja tak nie uważam. Być może uzna to pan za dowód
mojego ograniczenia umysłowego, ale mimo najszczerszych starań nie
dostrzegłam żadnego powodu, dla którego miałabym sprzedać panu
część swojej posiadłości jedynie dlatego, że pan tak sobie to wymyślił.
To nie moja wina, że kupując tę posesję, nie wziął pan pod uwagę
pewnych niedogodności, które...
- Ależ wziąłem je wszystkie pod uwagę - wpadł jej w słowo Sam
Buchanan. - Budowanie domów to mój zawód. Jestem przedsiębiorcą
budowlanym.
Nie rozumiał, dlaczego ta kobieta jest aż tak bardzo nieuprzejma.
Naprawdę zaczynała go już irytować.
Była ładna, prawie piękna, o kilka lat młodsza od niego. Miała
klasyczne rysy twarzy, oczy bardziej niebieskie niż jezioro leżące za
domem i jasne włosy spadające miękkimi lokami na ramiona. Ale
prawie zupełnie o siebie nie dbała. Włosy wiązała w koński ogon, ani
trochę się nie malowała, a ubranie miała wprawdzie kosztowne, ale
całkiem zwyczajne.
Nie nosiła żadnej biżuterii prócz zegarka i obrączki. Zdawało się,
że pragnie, by jej powierzchowność pozostała tak samo niemiła jak
zachowanie. Ilekroć się z nią spotykał, przybierała tę sama pozę:
szorstką i obronną, jakby miał zamiar ją skrzywdzić.
Wiedział, że jest wdową. Powiedział mu to Lew Mickleson,
poprzedni właściciel posiadłości, którą kupił Sam.
Ciekawe, pomyślał, czy to żal tak ją zmienił, czy zawsze była taka
wredna?
- Wiedziałem, że linia brzegowa jest za krótka jak na moje
potrzeby - tłumaczył, starając się zachować przyjazny i spokojny ton
głosu. - I trochę zbyt kamienista. A jednak zalety przewyższały tę
wadę. To była jedna z niewielu tak dużych posiadłości nad tym
jeziorem. To idealne miejsce, właśnie takiego szukałem. A dom
świetnie nadaje się do przebudowy. Zamierzam nadać mu taki kształt,
jaki sobie wymarzyłem.
- Tak, wciąż słyszę robotników - odparła sucho Cassie. - Dotąd
było tu cicho i spokojnie.
Zaraz jednak pożałowała swych słów, bo zabrzmiały wyjątkowo
nieżyczliwie. W ogóle od początku rozmowy przyjęła taką postawę.
Oczywiście to właśnie czuła do swego sąsiada i jego posiadłości:
nieżyczliwość i jeszcze raz nieżyczliwość. Zanim Buchanan zaczął
nachodzić ją w sprawie sprzedaży ziemi, jego robotnicy przez kilka
miesięcy zakłócali spokój, remontując dom, co było bardzo uciążliwe.
A jednak... a jednak nie powinna zachowywać się jak stara zrzęda.
Dlaczego zamieniła się w kogoś takiego? Ta myśl sprawiła jej wielką
przykrość. Cassie westchnęła głęboko.
- Proszę mnie zrozumieć, panie Buchanan., Wiem, że mój upór
uważa pan za nierozsądny, ale mam głęboki sentyment do każdej
piędzi tej ziemi i nie chcę, by cokolwiek tu się zmieniało. Z Philipem
szczególnie polubiliśmy jezioro i załamanie linii brzegowej ze skałą
na wschodzie. Duże kamienie po lewej stronie sprawiają, że to
miejsce zdaje się odludne i odizolowane od reszty świata.
Ustronność była tym, czego szukał Philip, kiedy przed siedmioma
laty kupowali tę posiadłość. Potrzebował ciszy i spokoju, żeby
odpocząć, odprężyć się po trudach wariackiego życia w Los Angeles.
Potem, kiedy cztery lata temu zamieszkali tu na stałe, cisza ich otuliła
i ukoiła, łagodziła ból, smutek i nieuchronny zabójczy marsz choroby,
której nie dało się zwalczyć.
- Naprawdę doskonale panią rozumiem i wcale nie mam zamiaru
naruszać pani spokoju. Chciałbym tylko kupić tamten maleńki
kawałek znajdujący się za kamieniami. Tyle tylko, żeby postawić
hangar na łodzie i urządzić małą przystań. Drzewa wszystko zasłonią i
nawet nie będzie pani o tym pamiętała. Naprawdę o wszystkim
pomyślałem.
- Będę widziała ten pański hangar podczas spacerów - odparła
ostro Cassie. - Samo jego istnienie będzie mi przeszkadzało.
- Nie będzie rzucał się w oczy - zapewniał. - Pozwoli pani
pokazać sobie projekt
1
? Hangar jest nieduży, idealnie wkomponowany
w krajobraz. Będzie wyglądał...
- Nie! - To słowo wyrwało jej się niemal odruchowo, jakby
broniła się przed natarczywością nieproszonego gościa. Sama aż się
przestraszyła donośności i ostrości własnego głosu. - Czy pan
naprawdę nic nie rozumieć Nie chcę tutaj pańskiego hangaru!
- Nawet nie pozwoliła pani sobie wytłumaczyć - powiedział,
opanowawszy się z trudem. - Nie będzie pani go widziała, a ja
proponuję bardzo uczciwą cenę.
- Nie sprzedam! Za żadną cenę! A teraz proszę odejść i nie
nachodzić mnie więcej.
Cassie pospiesznie weszła do domu, zamknęła za sobą drzwi i
przekręciła zamek. Drżała na całym ciele, serce waliło jak oszalałe.
Nagle ogarnęła ją wściekłość. Odeszła od drzwi, jakby oddalając się
od tego człowieka, mogła jednocześnie pozostawić za sobą gniew.
Dziwne, ale nawet nie wiedziała, dlaczego tak okropnie się
zezłościła.
Podobnie było tuż po śmierci Philipa. Przez kilka pierwszych
miesięcy samotności często miewała napady złości. Były gwałtowne i
całkiem niespodziewane, jakby musiała się bronić przed jakąś
napaścią. Przypuszczała, że ich powodem był ogromny i zupełnie
bezsilny żal do losu, który zabrał jej uwielbianego męża.
Amanda, przyjaciółka Cassie, mawiała, że pewnie złości się na
Boga. Miała rację. Ból, strach przed spędzeniem reszty życia bez
Philipa, świadomość krzyczącej niesprawiedliwości, kiedy umiera
ktoś tak młody, pełen życia i planów na przyszłość, wszystko to
gotowało się w niej i wybuchało w najbardziej nieoczekiwanych
chwilach.
Cassie zatrzymała się w ciemnym cichym holu. Drzwi po prawej
były zamknięte. W końcu korytarza znajdowała się ciemnia, którą
Philip urządził dla niej. Cassie już dawno z niej nie korzystała. W
następnym pokoju był gabinet zmarłego męża, a nieco dalej duży
pokój, który zmienili na sypialnię, gdy Philip już nie miał siły chodzić
po schodach.
Oparła się plecami o drzwi, dotykając głową chłodnego drewna.
Za tymi drzwiami znajdowało się wszystko, czego używał Philip,
rzeczy, które sprawiały, że cierpienie stało się odrobinę łatwiejsze do
zniesienia: łóżko szpitalne, wózek, respirator. Po śmierci męża Cassie
zostawiła wszystko na swoim miejscu i zamknęła drzwi na klucz. Nie
potrafiła się rozstać z tymi przedmiotami, ale nie mogła też na nie
patrzeć.
Po długiej chwili przeszła do dużego pokoju dziennego. Była tam
dębowa podłoga i wielkie okna na jednej ścianie, a pomiędzy nimi
kominek. Tu znajdowało się serce domu. W lecie pokój ocieniały
soczystą zielenią stare drzewa rosnące wokół domu, a w zimie
ogrzewał go żywy ogień na kominku.
Cassie usiadła na kanapie z miękkiej skóry w kolorze starego
wina, podkuliła nogi pod siebie, a głowę położyła na oparciu kanapy.
Czekała, aż piękno jeziora i krajobrazu ukoi jej zszarpane nerwy.
Od śmierci Philipa minęły ponad dwa lata. Ostatnio zdarzało się
nawet, że przez cały dzień ani razu o nim nie pomyślała, lecz
awantura z sąsiadem sprawiła, że wróciły wspomnienia.
Poznała Philipa przed dziesięciu laty. Cassie miała wtedy
dwadzieścia sześć lat i zaczynała umacniać swoją pozycję w branży
fotograficznej w Los Angeles. Wykonała serię zdjęć reklamowych
obiecującego piosenkarza, w efekcie czego została zaproszona na
wielkie przyjęcie z okazji wydania pierwszej płyty tego artysty. Wcale
nie miała ochoty tam iść. Spodziewała się po tym wydarzeniu
wyłącznie nudy i zmęczenia, ale ponieważ była to doskonała okazja
do autoreklamy, nie można było jej zaprzepaścić.
Philip Weeks też uczestniczył w tym przyjęciu. Kiedy ujrzała go
po raz pierwszy, właśnie rozmawiał z jakimiś mężczyznami. Wysoki,
wyróżniający się z tłumu. Jasne włosy miał lekko posiwiałe na
skroniach, szare oczy patrzyły przenikliwie i inteligentnie. Cassie nie
wiedziała, z kim ma do czynienia.
Podszedł do niej, przedstawił się, ale ona i tak nie miała pojęcia,
że rozmawia z prezesem firmy płytowej, która wydała to przyjęcie.
Dopiero potem, kiedy podekscytowana opowiadała o nim swej
przyjaciółce Trilly, dowiedziała się, kim jest Philip Weeks.
Był o czternaście lat starszy od Cassie, miał prawie czterdzieści
lat. Bardzo to martwiło jej rodziców i niektórych przyjaciół, lecz ona
zupełnie się tym nie przejmowała. Wiek w żadnym stopniu nie
determinował jego osobowości. Philip był niezwykle energiczny,
niejeden dwudziestolatek mógłby pozazdrościć mu witalności. Poza
tym imponował inteligencją i oczytaniem. Nikt nie umiał się oprzeć
jego charyzmie.
Już po czwartej randce Cassandra wiedziała, że jest po uszy
zakochana, a dwa miesiące później Philip poprosił ją o rękę. Była
bardziej pewna swojej miłości niż czegokolwiek innego, ale na prośbę
rodziców zaczekała ze ślubem jeszcze pół roku.
Nigdy nie żałowała swej decyzji. Zdarzało się, że płakała i
przeklinała pracę Philipa, bo tak często ich rozłączała, musiała też
przystosować się nie tylko do męża, ale i do pasierbicy, ale Cassie
nigdy nie zwątpiła w swą miłość.
Mimo nieuniknionych zgrzytów i problemów, życie małżeńskie
było niemal idyllą. Kochała męża. Miała także własną pracę, którą
uwielbiała, a poślubienie Philipa ułatwiło jej pokonywanie następnych
szczebli kariery. Był bardzo zamożny, dlatego Cassie mogła się bez
reszty poświęcić fotografii artystycznej, odrzucając czysto komercyjne
propozycje.
Poza tym przed żoną Philipa Weeksa same otwierały się drzwi,
których bez jego nazwiska być może nigdy by nie przekroczyła.
Obracając się w zawodowej elicie, miała wiele okazji do doskonalenia
swych umiejętności, a niezwykłe, pełne życia zdjęcia gwiazd kina i
estrady prędko przyniosły Cassie uznanie.
Patrząc na to wszystko z perspektywy czasu, uznała, że dała się
zwieść poczuciu szczęścia. Jej życie było zbyt piękne, by mogło trwać
wiecznie, lecz ona o tym nie wiedziała.
Aż nagle pewnego dnia, niedługo przed szóstą rocznicą ślubu,
Philip przewrócił się na prostej drodze. Jedynym skutkiem był siniak
na policzku, z którego nawet sobie żartował, jednak oboje trochę się
zmartwili, ponieważ upadek zdarzył się zupełnie bez powodu. Kiedy
dwa tygodnie później Philip znów się przewrócił, przestraszyli się nie
na żarty. Poszedł do lekarza i po przeprowadzeniu badań postawiono
diagnozę, która kompletnie odmieniła ich szczęśliwy świat. Okazało
się, Philip miał ALS.
Doktor powiedział, że to śmiertelna choroba i że nie wiadomo
dokładnie, ile lat życia Philip ma jeszcze przed sobą. Choroba będzie
go niszczyła powoli. Najpierw pojawią się trudności w chodzeniu,
potem zaczną się kłopoty z mówieniem, a na końcu z oddychaniem.
Cassie i Philip z początku nie chcieli przyjąć do wiadomości tej
diagnozy. Philip konsultował się z innymi lekarzami, czytał wszystko,
co napisano o ALS. Rozpaczliwie szukał jakiejś luki, jakiegoś
wyjścia.
Minęło wiele miesięcy, nim dotarła do nich cała groza sytuacji.
Philip nie byłby sobą, gdyby nie podjął walki, choć wiedział już, że
wygraną w tej wojnie może być co najwyżej kilka miesięcy dłużej
życia. Zrezygnował z pracy w firmie płytowej, sprzedali rezydencję w
Beverly Hills i przeprowadzili się do letniego domu nad Crescent
Lake w górach San Bernardino, dwie godziny jazdy z Los Angeles.
Było wystarczająco blisko do miasta, by można było regularnie
odwiedzać lekarza, a jednocześnie ustronnie i spokojnie. Idealne
schronienie dla śmiertelnie chorego człowieka i jego żony.
Przebudowali dom. Trzeba było zainstalować poręcze, żeby
ułatwić Philipowi chodzenie, a także podjazdy dla wózka
inwalidzkiego, który, o czym oboje wiedzieli, wkrótce miał się stać
nieodzowny. Czytali wszystkie informacje o nowych sposobach
leczenia i wszystkie te sposoby wypróbowali, poczynając od
gimnastyki i diety, a na akupunkturze i metodach ezoterycznych
kończąc. Jeśli którakolwiek z tych kuracji poskutkowała, to i tak się o
tym nie dowiedzieli, ponieważ lekarze utrzymywali, że choroba w
każdym przypadku ma inny przebieg.
Cassie płakała. Wiedziała, że z losem nie wygra. Czasami po
prostu musiała wyjść nad jezioro, jak najdalej od domu, i wykrzyczeć
się albo rozwalić o skały jakiś kij. Każdy dzień był kolejną bitwą z
chorobą, która powoli, lecz nieuchronnie zwyciężała.
Philip najpierw chodził o lasce, potem podpierał się balkonikiem,
aż w końcu mógł już tylko jeździć na wózku. Jeszcze później zaczął
używać specjalnej aparatury do porozumiewania się z Cassie, a potem
nie mógł żyć bez respiratora. Z każdym dniem odsuwał się od świata.
Patrzyła, jak odchodzi, i bardzo cierpiała, ale postanowiła sobie,
że nie pokaże tego po sobie. A jednak mimo bólu był to także czas
ciszy, spokoju i serdecznej bliskości. Każdy kolejny dzień spędzali
razem. Philip jakiś czas interesował się jeszcze przemysłem
muzycznym, czytał prasę fachową, ale później stracił zapał. Nalegał,
by Cassie nie porzucała fotografii, lecz i ona po kilku miesiącach
zarzuciła swe ulubione niegdyś zajęcie. Zdało jej się tak błahe w
porównaniu z walką Philipa o życie.
Z początku przyjeżdżali do nich przyjaciele, a także córka Philipa,
ale wraz z pogarszaniem się stanu zdrowia Philipa wizyty stawały się
coraz rzadsze. Stopniowo ich świat skurczył się do tego domu i do ich
dwojga, jego jedynych mieszkańców. Właśnie wtedy Cassie kochała
Philipa najbardziej.
Od jego śmierci minęło dwa i pół roku. Cassie została sama w
ustronnym świecie, który sobie stworzyli. Nie potrafiła opuścić domu,
w którym razem z ukochanym spędziła ostatnie lata jego życia. Los
Angeles już jej nie pociągało. Właściwie nic jej nie pociągało.
Z westchnieniem otarła łzy. Nie miała pojęcia, dlaczego sprzeczka
z tym nieznośnym Samem Buchananem przywołała wspomnienie o
Philipie. Minęło dużo czasu, ból stał się mniej dotkliwy. To dobrze.
Źle natomiast, że niezwykle rzadko czuła się szczęśliwa. Najlepsze, co
dostawała ostatnio od życia, to stan równowagi, oczywiście nie w
takie dni jak ten, kiedy nachodził ją ten uparty, namolny sąsiad.
Cassie chciała zachować tę swoją równowagę. Była o niebo
lepsza od bolesnej pustki, jaką czuła tuż po śmierci Philipa. Wówczas
ból był po prostu nie do zniesienia.
Zawsze znajdowała sobie jakieś zajęcie. Musiała zadbać o dom i o
swoje finanse. Zamawiała mnóstwo książek i filmów przez Internet.
Dwa lub trzy razy do roku odwiedzała rodziców w Phoenix i często
rozmawiała z nimi przez telefon, nadal też utrzymywała kontakt z
niektórymi przyjaciółmi z Los Angeles. Czasami nawet tam jeździła.
Odwiedzała galerie, zachodziła do centrum handlowego, zaglądała do
sklepików, obserwowała ludzi. Robiła to rzadko, bo hałas i tłum stały
się dla niej trudne do zniesienia.
Nie zamierzała tam wracać, pokochała bowiem spokój i ciszę. Nie
miała żadnego powodu, by wracać do zgiełkliwego miasta. Poza tym
tutaj był Philip. Pochowała go na wiejskim cmentarzyku w Crescent
Lake i często go tam odwiedzała. No i jeszcze ten dom, przesiąknięty
wspomnieniami o mężu... Cassie nie potrafiła i nie chciała go opuścić.
Z zamyślenia wyrwał ją dzwonek. Poszła odebrać telefon. Od
razu poznała pełen energii i życia głos swojej agentki.
- Cassie! Jak się masz
1
?
- Cześć, Meredith - odparła z uśmiechem. - W porządku. A co u
ciebie
1
?
- Kupa roboty. Jak zwykle zresztą. Kiedy wracasz do L.A.?
Meredith pytała ją o to samo przy każdej okazji. Urodzona i
wychowana w wielkim mieście, nie potrafiła zrozumieć, jak można
przedkładać spokojne życie nad jeziorem od zgiełku i krzątaniny Los
Angeles.
- Nigdy - odpowiedziała Cassie, również tak samo jak zawsze. -
Mówiłam ci już...
- Wiem, wiem. Tylko sprawdzam, czy przypadkiem nie wrócił ci
wreszcie rozum. Dzwoniła do mnie Elizabeth Portwell.
Elizabeth była wydawcą dwóch albumów ze zdjęciami Cassie.
Cassie skończyła drugi akurat wtedy, gdy Philip zachorował. Album
ukazał się rok później i, podobnie jak pierwszy, bardzo dobrze się
sprzedał. Od tamtej pory Elizabeth co jakiś czas namawiała Cassie na
trzeci.
- Nie mam żadnego materiału na książkę. Nie mam nawet tylu
zdjęć, żeby jej coś pokazać. Wiesz przecież...
- Rozumiem. Powiedziałam Elizabeth, że jeszcze nic nie masz.
Mimo to chciałaby podpisać kontrakt na podstawie samego pomysłu.
Powiedziała, że czeka na propozycje. No i może kilka próbnych
odbitek.
- Od trzech lat nie zrobiłam ani jednego zdjęcia. Nie mam
zupełnie nic do pokazania. Nie mam nawet pomysłu, co miałabym
fotografować.
- Nie pali się - uspokajała ją Meredith. - Przyszło mi tylko do
głowy, że może chciałabyś o tym pomyśleć. Może wyszłabyś z domu
z aparatem pod pachą...
- Meredith - jęknęła Cassie. - Wiem, że chcesz, abym wróciła do
zawodu.
- Owszem, chcę, i to bardzo. Nie mogę znieść, że tak się
marnujesz na tym odludziu.
- Wcale się nie marnuję. - Cassie się roześmiała. - W zeszłym
roku nawet udało mi się trochę przytyć.
- No i dobrze. Należało ci się. Zaczynałam się już o ciebie
martwić.
- Jestem ci za to bardzo wdzięczna, ale... Naprawdę nic mi nie
jest, tylko... Straciłam ochotę na robienie zdjęć.
- Nie mów tak, kochana - zaprotestowała Meredith. - To
przejściowe. Zobaczysz, poczujesz się lepiej, ale na to potrzeba czasu.
- Może masz rację - powiedziała Cassie bez przekonania.
Wolała nie sprzeczać się z Meredith, która zarabiała na życie,
namawiając ludzi do kupowania prac różnych artystów.
- Pewnie, że mam rację. Któregoś dnia obudzisz się i poczujesz,
że koniecznie musisz wziąć do ręki aparat. Zobaczysz, że tak będzie.
Kiedy znów przyjedziesz do L.A.? Uprzedź mnie, zjemy razem lancz.
Niedaleko mojego biura otworzyli fajną restaurację. Jest bardzo
modna.
- Jak będę się wybierała do miasta, na pewno do ciebie zadzwonię
- obiecała Cassie. Łatwo jej to przyszło, bo rzadko bywała w Los
Angeles.
Po rozmowie z Meredith poszła nad jezioro. Chwilę posiedziała
na ławeczce, na której siadywali razem z Philipem i obserwowali
wodę. Jezioro jak zwykle było piękne i kojące. Diamentowe blaski
tańczyły na niebieskiej powierzchni wody otoczonej ciemnozielonymi
drzewami, nad którymi górowały porośnięte karłowatą roślinnością
szczyty gór San Bernardino.
Potem trochę pospacerowała. Oczywiście ruszyła w przeciwną
stronę niż posiadłość Sama Buchanana. Szła, aż poczuła zmęczenie.
Zapadł zmierzch. Dopiero wtedy wróciła do domu. Na kolację
przygotowała surówkę i odgrzała pożywną zupę, którą ugotowała
poprzedniego dnia. Zjadła na werandzie, przyglądając się, jak nad jej
ziemią zapada noc.
Potem, kiedy już pozmywała naczynia, odbyła zwyczajową rundę
po domu, sprawdzając, czy wszystkie drzwi i okna są zamknięte, a
system alarmowy włączony. W końcu wzięła książkę i poszła do
sypialni. To tutaj zwykle czytała i oglądała telewizję, bo było tu
przytulniej niż na dole, gdzie prawie całą ścianę zajmowały okna.
Była już prawie u szczytu schodów, gdy ktoś zadzwonił do drzwi.
Zatrzymała się zdumiona. Ten człowiek nie jest chyba tak zuchwały,
żeby nachodzić mnie o tej porze, pomyślała.
Zamierzała zignorować dzwonek, lecz ciekawość okazała się
silniejsza. Cassie zeszła na dół, wyjrzała przez wizjer i pospiesznie
otworzyła drzwi.
- Michelle!
Na progu stała jej pasierbica. Nie widziała jej od pogrzebu
Philipa, a od dłuższego czasu z nią nie rozmawiała. Michelle nigdy
sama nie dzwoniła do macochy, a kiedy Cassie dzwoniła do niej,
zawsze miała wrażenie, że nie bardzo ma ochotę z nią rozmawiać.
Dlatego też po kilku próbach doszła do wniosku, że widocznie ona i
Michelle nie mogą pomóc sobie w czasach żałoby i dała za wygraną.
A teraz bez uprzedzenia stanęła na progu jej domu, i co jeszcze
bardziej zdumiewające - z dzieckiem na ręku.
ROZDZIAŁ DRUGI
- Michelle!
Cassie nie wiedziała, czy nie powinna jej przytulić. Byłoby trochę
trudno, zważywszy, że trzymała dziecko na rękach. Zresztą Michelle
nie przepadała za czułościami, więc Cassie tylko uśmiechnęła się i
otworzyła szerzej drzwi.
- Co za niespodzianka - mówiła, prowadząc Michelle do pokoju. -
Świetnie wyglądasz.
Paplała bez sensu. W każdym razie takie miała wrażenie. Zawsze
tak się zachowywała w obecności Michelle, jakby mówienie długo i
prędko mogło zapobiec towarzyskiej katastrofie.
- Dziękuję. - Michelle uśmiechnęła się. - Ty też.
Pasierbica naprawdę wyglądała o wiele lepiej, niż kiedy ostatnim
razem się widziały. Wówczas miała opuchniętą twarz i dziwne
spojrzenie. Na pewno była pod działaniem jakiegoś narkotyku.
Kiedy Cassie poślubiła Philipa, Michelle miała piętnaście lat.
Była typową pannicą z bogatego domu, która nic, tylko sprawia
kłopoty. Wyglądało na to, że po rozwodzie rodziców, jaki miał
miejsce dwa lata wcześniej, Michelle zaczęła błyskawicznie zsuwać
się po równi pochyłej i nigdy już nie zdołała się pozbierać.
Była humorzastą buntowniczką i większą część swego życia
spędziła na leczeniu odwykowym. Cassie próbowała się z nią
zaprzyjaźnić, lecz Michelle nie przepadała za nią. Może czuła do niej
jakąś urazę... W każdym razie ich stosunki nie układały się najlepiej.
- Widzę, że znów jesteś blondynką - powiedziała Cassie, z
wielkim
zainteresowaniem
przyglądając
się
niemowlęciu.
Zastanawiała się, czyje to może być dziecko. Być może Michelle...
Czyżby naprawdę aż tak długo nie miały ze sobą żadnego kontaktu?
- No. - Maleństwo poruszyło się przez sen.
Ciemne rzęsy rzucały cień na pulchne różowe policzki.
- Czyje to dziecko? - spytała ostrożnie Cassie.
Podczas rozmowy z Michelle zawsze czyhało na człowieka
mnóstwo pułapek, toteż należało bardzo uważnie dobierać słowa.
- Moje - odparła nieco zakłopotana.
- Naprawdę? - Cassie się uśmiechnęła. - Nie powiedziałaś mi, że
jesteś w ciąży.
- Bo sama nie wiedziałam, czy urodzę... - Michelle wzruszyła
ramionami i z buntowniczą miną spojrzała na Cassie. - Bałam się, że
zaczniesz mnie pouczać.
Cassie już chciała zaprotestować, ale zaraz pomyślała, że z całą
pewnością
wytknęłaby
Michelle
młody
wiek
i
brak
odpowiedzialności.
- Pewnie masz rację - przyznała. - Przepraszam. Czasami
zapominam, że jesteś już dorosła. A mimo to chętnie bym ci pomogła,
gdybyś tylko dała mi szansę. Chyba że... ojciec tego dziecka...
Cassie w porę zdała sobie sprawę, że ten temat także może się
okazać drażliwy. Jak dotąd wszystkie związki Michelle kończyły się
katastrofą. Ten widocznie też, bo pasierbica skrzywiła się i pokręciła
głową.
- To nie przez niego. Jak mała się urodziła, jego już dawno nie
było. - Znów wzruszyła ramionami. To był jej ulubiony gest. - Zresztą
i tak nie nadawał się na ojca. - I nagle łzy stanęły jej w oczach. - Nie
tak jak mój tata.
- Och, kochanie... - Cassie także poczuła napływające do oczu łzy
i ostry ból w sercu. - Philip na pewno by ją pokochał. Szkoda, że nie
może jej zobaczyć.
- Tak wyszło... - Michelle zacisnęła zęby, znów wzruszyła
ramionami i zamrugała, żeby pozbyć się łez. - Póki dziecko się nie
urodziło, mieszkałam u mamy, a Rachel, moja przyjaciółka, była ze
mną podczas porodu. No więc...
Głos jej się załamał. Cassie natychmiast się domyśliła, że matka
pozwoliła Michelle zostać u siebie tylko do narodzin dziecka.
Podejrzewała, że z tym też wiąże się jakaś niezbyt przyjemna historia,
lecz nie chciała o nic pytać. Panicznie bała się urazić czymś Michelle.
- Jak jej na imię? - Cassie prędko zmieniła temat.
- Sydney. Ładnie, prawda? Sydney Weeks.
- Bardzo ładnie. Sama też jest śliczna - powiedział Cassie i
pomyślała, że nie ma nic piękniejszego nad śpiące dziecko.
Jeszcze nie oswoiła się z myślą, że oto ma przed sobą wnuczkę
Philipa. Wprawdzie Sydney ani trochę go nie przypominała, a jednak
myśl o pokrewieństwie tej małej istotki ze zmarłym mężem poruszyła
w sercu Cassie czułą strunę.
- Kiedy ją urodziłaś?
- Trzy miesiące temu.
Sydney otworzyła oczka. Były jasnoniebieskie. Skrzywiła się, po
czym zaczęła cicho popiskiwać.
- Pewnie ma mokro - powiedziała Michelle i westchnęła. - Ona
ciągle ma mokro.
- Z dziećmi tak już jest. Podobno - dodała Cassie, bo przecież nie
miała w tej materii żadnego doświadczenia. - Pewnie musisz
przynieść z samochodu pieluchy
1
?
- Tak, pójdę po torbę. Potrzymasz ją przez chwilę?
- Jasne - powiedziała Cassie ze znacznie większą pewnością
siebie, niż naprawdę się czuła.
Kilka razy miała na rękach niemowlęta, ale nie bardzo potrafiła
się z nimi obchodzić. Lubiła dzieci i chciała mieć własne, ale właśnie
kiedy zaczęła poważnie myśleć o powiększeniu rodziny, Philip
zachorował. Potem Cassie myślała już tylko o mężu i jego chorobie.
Tylko kilkoro ich przyjaciół miało dzieci. Większość par, z jakimi
się przyjaźnili, była w wieku Philipa, toteż ich dzieci już powyrastały.
Cassie była jedynaczką, więc nawet nie miała siostrzeńców i nie miała
na kim się wprawiać.
Michelle podała jej córeczkę. Cassie bardzo ostrożnie wzięła
dziecko. Sydney płakała coraz głośniej, zrobiła się czerwona i szeroko
otworzyła buzię, ukazując bezzębne dziąsełka.
Kiedy Michelle wróciła z pieluchami, Sydney darła się
wniebogłosy. Matka wprawnie przewinęła maleństwo, po czym dała
butelkę mleka, które najpierw trochę podgrzała. Na czas
przygotowania jedzenia Cassie znów dostała dziecko do potrzymania.
Tym razem Sydney się nie awanturowała, tylko z wielką uwagą
przyglądała się Cassie.
Patrzyła na maleństwo, myśląc o tym, że jest spokrewnione z
Philipem, że ma jego geny. Właściwie nie miałaby nic przeciwko
temu, żeby zostać babcią. Ale zaraz uprzytomniła sobie, że to
idiotyczny pomysł. Przecież miała dopiero trzydzieści sześć lat! Tak
czy siak miło by było pojechać do miasteczka i kupić jakieś ubranka
dla tej kruszyny.
- Zostaniesz tu jakiś czas? - spytała Cassie, gdy Michelle usiadła,
by nakarmić niemowlę.
- Na pewno niezbyt długo. Pomyślałam sobie tylko, że może
chciałabyś zobaczyć małą. - Michelle nie patrzyła na nią. Może miała
wyrzuty sumienia, że wpadła tylko na chwilę?
- No pewnie. Bardzo się cieszę, że ją przywiozłaś. A jeśli
chciałabyś zostać dłużej, albo jeszcze kiedyś przyjechać, to też będzie
mi bardzo miło.
Michelle się nie odezwała, lecz Cassie, choć już z mniejszą
pewnością siebie, mówiła dalej:
- Gdybyś chciała, mogłybyśmy jutro pójść na grób twojego taty.
A może wolałabyś pójść sama? - dodała szybko.
Nie chciała wtrącać się w żałobę Michelle, która nie lubiła, gdy
ktoś przyglądał się jej emocjom, zarówno dobrym, jak i złym. Przy
świadkach pozwalała sobie wyłącznie na wybuchy złości.
- Nie chcę. - Michelle pokręciła głową, a potem spojrzała na
Cassie jakby trochę zawstydzona. - Pewnie myślisz, że jestem
okropna...
- Nic podobnego - zapewniła ją szybko. - Nie musisz chodzić na
cmentarz, jeśli tego nie chcesz. Nie ma w tym nic złego. Wszystko
zależy od tego, co czujesz.
- Nie chcę myśleć, że on tam jest - mówiła Michelle z kamienną
twarzą. Spojrzała na dziecko i dodała ciszej: - Nie chciałam patrzeć na
niego, kiedy był taki chory.
- Wiem, kochanie. On zresztą też nie chciał, żebyś widziała go w
takim stanie. Doskonale rozumiał, dlaczego nas nie odwiedzałaś.
Bardzo mu zależało, żebyś nie czuła się winna z tego powodu.
- Naprawdę tak uważasz? - Michelle patrzyła na nią niemal
błagalnie. Było jasne, że miała wyrzuty sumienia, ponieważ w
ostatnich miesiącach życia ojca kompletnie go zaniedbała.
- Naprawdę - odparła z pełnym przekonaniem Cassie.
Oczywiście Philipowi było przykro, że córka go nie odwiedza, ale
jednocześnie rozumiał motywy jej postępowania. Michelle była
bardzo wrażliwa i nie potrafiła poradzić sobie z tym, co stało się z jej
tak pełnym energii i witalnym ojcem.
- Philip chciał, żebyś była szczęśliwa.
Jej słowa sprawiły, że Michelle trochę się uspokoiła, a nawet się
uśmiechnęła.
Po nakarmieniu Sydney Michelle położyła ją na rozpostartym na
podłodze kocyku, żeby maleństwo mogło sobie pofikać nóżkami i
pogadać do własnych rączek wyciągniętych ku sufitowi. Cassie
przygotowała pasierbicy skromną kolację, po czym siadły w pokoju,
żeby porozmawiać i popatrzeć na bawiące się niemowlę.
Rozmowa toczyła się jak zwykle, to znaczy z oporami. Cóż,
wprawdzie Cassie i Michelle nie były sobie całkiem obce, ale o żadnej
bliskości, czy choćby lekkiej zażyłości, nie było mowy. Po omówieniu
spraw związanych z urodzeniem dziecka właściwie dalej nie miały ze
sobą o czym mówić.
Michelle nigdy nie rozwodziła się nad tym, gdzie przebywa i co
robi, ale tym razem powiedziała, że mieszka gdzieś w Hollywood. Nie
uczyła się już. Przyznała się Cassie, że zrezygnowała ze zdobycia
wyższego wykształcenia. Pracy też nie miała, ale kwota, jaką Philip
złożył dla córki w funduszu powierniczym, gwarantowała, że
Michelle do końca życia mogła być bezrobotna i funkcjonować sobie
całkiem nieźle.
Choć wyraźnie zdenerwowana i zmęczona, była jednak w
lepszym nastroju niż zwykle. Z początku Cassie myślała, że odmieniło
ją macierzyństwo, ale zbyt często wspominała jakiegoś Kyle'a, zawsze
się przy tym uśmiechając.
- Kto to jest Kyle? - wreszcie odważyła się zapytać.
- Facet - odparła Michelle ze śmiechem. A potem zaczęła
opowiadać, jakby musiała się komuś zwierzyć: - Mam fioła na jego
punkcie, Cassie. Jest fantastyczny! To znaczy bardzo fajny i mądry.
Chodzący ideał. Nigdy nie byłam z nikim takim jak on. Czasami
trudno mi uwierzyć, że wybrał właśnie mnie. Mógłby mieć każdą
dziewczynę, jakiej zapragnie. Kiedy go poznałam, myślałam, że to
jakiś aktor. Jest taki przystojny!
- Co ten twój Kyle robi? - Z uwagi na bujną, a przy tym
nieodmiennie pechową przeszłość Michelle, było to wielce ryzykowne
pytanie, poza tym Cassie naprawdę nie chciała wsadzać nosa w nie
swoje sprawy, ale po prostu martwiła się o pasierbicę.
- Jest muzykiem. Ma wielki talent. Szkoda, że tata nie może już
posłuchać, jak Kyle gra. Ale w tej chwili nie gra, bo jego zespół się
rozpadł... No wiesz, rozbuchane ego i w ogóle. Kyle chce stworzyć
nowy zespół, ale to nie jest takie łatwe.
Cassie skinęła głową. A więc był to jeden z tych, nieudaczników,
w jakich zwykle zakochiwała się Michelle. Każdy prócz niej widział
jak na dłoni, że jej wszystkie związki nieuchronnie prowadziły do
katastrofy. Całym sercem angażowała się w kolejną miłość, wierząc,
że tym razem będzie inaczej, że ten mężczyzna będzie już na zawsze,
że naprawdę ją kocha i okaże się lojalny.
Na
szczęście
przynajmniej
finansowo
Michelle
była
zabezpieczona. Philip wspólnie z Mikiem Goldmanem, swoim
prawnikiem, nałożyli żelazne ograniczenia na sumę złożoną w
funduszu powierniczym na rzecz Michelle. Chodziło o to, by
pieniądze nie zostały roztrwonione, lecz by przez długie lata
przynosiły stały dochód. Nie można więc było ani zlikwidować
funduszu w formie jednorazowej wypłaty, ani uszczuplić go w
podobny sposób, ani też wziąć kredyt, traktując go jako
zabezpieczenie. Kapitał przynosił stałe zyski, natomiast jego
właścicielka otrzymywała regularne kwoty, za które można było
przyzwoicie żyć, i tak miało trwać aż do jej śmierci.
Tak więc Michelle była zabezpieczona materialnie, za to
emocjonalnie... Nie było sposobu, żeby ochronić ją przed nią samą i
jej nieudanymi miłościami. Mogła to zrobić wyłącznie Michelle. Ale
póki sama nie zacznie sobie z tym radzić, nie można było zrobić nic
więcej, jak tylko podtrzymywać ją na duchu i być w pobliżu, kiedy
poczuje potrzebę, by przy kimś się wypłakać.
Przez cały okres dojrzewania Michelle, Cassie i Philip co rusz
próbowali wyperswadować jej kolejnego narzeczonego nieudacznika,
ale zawsze z efektem odwrotnym od zamierzonego, w takich
przypadkach nieodmiennie bowiem rosła jej lojalność wobec
mężczyzny, którego sobie wybrała.
Michelle przez jakiś czas rozpływała się nad zaletami Kyle'a, aż w
końcu dziecko znów zaczęło marudzić, więc przygotowała jeszcze
jedną butelkę mleka, po czym przewinęła i przebrała maleństwo.
Z dwóch koców Cassie przygotowała miejsce do spania na
podłodze w pokoju, który zazwyczaj zajmowała Michelle. Pasierbica
zaczęła usypiać małą, trwało to jednak dość długo, bowiem Sydney
kilka razy budziła się z drzemki i popłakiwała. Kiedy wreszcie mała
zasnęła na dobre, Michelle była bardzo zniechęcona, wręcz bliska
płaczu.
- Nic ci nie jest? - spytała Cassie, gdy pasierbica wróciła na dół.
- Nie - odparła Michelle, zabrzmiało to jednak niezbyt
przekonująco. - Może tylko tyle, że opieka nad małym dzieckiem jest
strasznie męcząca. Jestem wykończona.
- Nic dziwnego. Może powinnaś zatrudnić kogoś do pomocy?
- Miałam pomoc na początku, kiedy mieszkałam u mamy. Ale
mama... No wiesz: „Michelle, głowa mnie boli od płaczu tego twojego
dziecka". Tylko że wcale nie chodziło o głowę. Wszystko dlatego, że
ten jej głupi narzeczony powiedział: „O rany, Trish, aż trudno
uwierzyć, że jesteś już babcią".
Cassie bez trudu wyobraziła sobie, jak taka uwaga musiała
wpłynąć na matkę Michelle. Trish, kiedy wychodziła za Philipa, była
wschodzącą gwiazdką; i zawsze szczyciła się tym, że nie wygląda na
swoje lata.
- Roześmiała się wtedy - opowiadała Michelle - i udała, że to
świetny dowcip, ale była wściekła.
A potem zaczęła narzekać, że Sydney ciągłe płacze, że ona nie
może spać, że boli ją głowa i takie tam głupoty. No to w końcu
powiedziałam, że może się wyniosę, a ona na to, że tak właśnie
powinnam zrobić.
- Och, Michelle!
Cassie naprawdę bardzo się nad nią litowała. Poczuła dobrze
znaną złość na Trish. Michelle była wprawdzie trudnym dzieckiem,
ale większość jej problemów spowodowała właśnie matka. Zawsze
bardziej niż własną córką interesowała się sobą, swoim wyglądem i
tym, co powie młody mężczyzna, z którym akurat była związana.
- Mogłam się tego spodziewać - powiedziała Michelle, z trudem
powstrzymując łzy. - Nie powinnam była liczyć na to, że wnuczkę
pokocha bardziej niż własną córkę.
- Kochanie... - Cassie położyła dłoń na ramieniu pasierbicy,
modląc się w duchu, by jej nie odtrąciła.
- Nieważne. - Michelle się skrzywiła. - Nigdy nie umiałyśmy się
dogadać. Problem w tym, że Rosa, ta kobieta, która mi pomagała przy
Sydney, nie chciała robić tego w moim mieszkaniu. No wiesz, nie
miała tam własnego pokoju jak u mamy, więc musiała dojeżdżać. No i
chyba nie bardzo lubiła Kyle'a, bo ciągle robiła do niego jakieś
przytyki. W efekcie kilka tygodni temu złożyła wymówienie. Zdawało
mi się, że sama sobie poradzę... - Michelle spróbowała się
uśmiechnąć, ale nie bardzo jej to wyszło.
- To wcale nie takie łatwe - powiedziała Cassie.
Widziała, że pasierbica jest na skraju załamania nerwowego,
bowiem samotne macierzyństwo wyraźnie ją przerastało.
- Może powinnaś znaleźć kogoś innego.
- Pewnie tak. - Michelle spuściła wzrok. - To wszystko jest takie
trudne...
- No, ale póki jesteś tutaj, pomogę ci. Będziesz mogła sobie trochę
odpocząć. Może nawet uda mi się znaleźć jakąś dobrą nianię.
Zgadzasz się? Zostaniesz tu jakiś czas i nie będziesz się niczym
przejmowała. Chcesz wody mineralnej może coś na uspokojenie?
Mam herbatkę ziołową. Albo gorącą czekoladę.
- Nie, dziękuję. Wolałabym wyjść na dwór i posiedzieć chwilę na
tarasie. Ochłonąć.
- Oczywiście. Nie będziesz chyba miała nic przeciwko temu, jeśli
pójdę się położyć? Potem zamknij drzwi, dobrze? - Była pewna, że
pasierbica potrzebuje chwili spokoju i samotności, by ukoić zszarpane
nerwy.
Michelle skinęła głową i nawet się uśmiechnęła, więc Cassie po
cichutku, by nie obudzić dziecka, poszła na górę. Przebrała się w
piżamę i weszła do łóżka. Jak to miała w zwyczaju, zamierzała trochę
poczytać przed snem, jednak nie mogła się skoncentrować na lekturze.
Rozmyślała o Michelle. Nie wiedziała, jak długo tu zostanie, ale
miała nadzieję, że posiedzi przynajmniej z dzień. Cassie bardzo
chciała pobawić się z Sydney, popatrzeć sobie na nią. Martwiła się
także, czy Michelle poradzi sobie z maleństwem. Była niezbyt
zrównoważona, a Bóg jeden wie, jakim człowiekiem jest ten jej
genialny muzyk. Przyjechała tu zdenerwowana, co zapewne udzieliło
się Sydney i sprawiło, że mała miała trudności z zaśnięciem.
Czy tak dzieje się zwykle? Czy całe to macierzyństwo to jedna
wielka droga przez mękę bez choćby odrobiny radości? A przecież
wychowywanie dziecka, mimo że przysparza wielu trosk i trudu,
przede wszystkim powinno być radością... Przynajmniej tak zdawało
się Cassie, choć nie miała w tym względzie żadnego doświadczenia.
A może nie jest tak źle? Michelle była zmęczona podróżą, pewnie
też bała się, jak macocha zareaguje, gdy pojawi się z dzieckiem.
Chociaż z drugiej strony... Zawsze coś brała, więc może i tym razem
narkotyki sprawiły, że jest taka nerwowa. Chociaż zwykle kiedy była
naćpana, wydawała się niebiańsko szczęśliwa albo całkiem nieobecna.
Mogła jednak przerzucić się na jakąś inną substancję, która
przyprawia o taką niezwykłą nerwowość. Po Michelle można się było
wszystkiego spodziewać.
W końcu jednak Cassie zasnęła.
Coś ją obudziło. Otworzyła oczy. Na dworze świtało. Od ponad
dwóch lat przyzwyczaiła się późno chodzić spać. Tak trudno było
zgasić światło i zasnąć bez Philipa. Kiedy mąż nie mógł już wspinać
się na schody, Cassie wstawiła drugie łóżko do jego pokoju na
parterze, żeby zawsze być blisko niego. Przywykła nawet do szumu
respiratora, którego musiał używać w ostatnim stadium choroby.
Zupełnie jednak nie mogła przywyknąć do jego nieobecności.
W rezultacie zazwyczaj budziła się później niż w tej chwili.
Leżąc, zastanawiała się, co też mogło ją obudzić i czy nie warto by
znowu zasnąć. W końcu dotarł do niej przeraźliwy płacz.
Wstała i podeszła do drzwi. Teraz płacz stał się znacznie
głośniejszy. Płacz niemowlęcia.
- Michelle! - zawołała Cassie, zmierzając do pokoju pasierbicy.
Sydney leżała na pleckach na swoim posłaniu. Wściekle fikała
nóżkami i rączkami, buzię miała czerwoną od krzyku.
- Och, skarbie! - Cassie wzięła na ręce wyjące maleństwo.
Od razu zrozumiała, co się stało. Pielucha Sydney była całkiem
przemoczona, mokra była także piżamka i kocyk.
- Biedna kruszynka - powiedziała czule Cassie.
Na podłodze obok torby z rzeczami Sydney leżała paczka
jednorazowych pieluch, więc Cassie zabrała się za przewijanie. Nigdy
przedtem tego nie robiła, ale jakoś udało jej się zdjąć z Sydney
piżamkę i przemoczoną pieluchę, a nawet wytrzeć pupę specjalną
chusteczką. Natomiast włożenie czystej pieluchy okazało się nieco
trudniejsze, bo trzeba było jednocześnie trzymać fikające nóżki i
dopasowywać pieluchę, ale i to się Cassie udało. Prawie. Pielucha
była przekrzywiona, ale przynajmniej okrywała co trzeba.
Znacznie trudniej było włożyć maleństwu czyste ubranko, bo
Sydney wierzgała nóżkami i machała rączkami. Wprawdzie uciszyła
się nieco, gdy Cassie zmieniła jej pieluchę, ale teraz, podczas
ubierania, znów zaczęła wyć. Mimo wszystko Cassie udało się
przynajmniej włożyć dziewczynce koszulkę.
No cóż, Michelle będzie musiała zrobić resztę, pomyślała,
wstając. Z dzieckiem na ręku zeszła na dół, nawołując Michelle, choć
nie miała wielkiej nadziei na odpowiedź. Pasierbica na pewno poszła
na spacer, skoro do tej pory nie usłyszała płaczu córeczki. Cassie
udała się na taras i stamtąd zawołała Michelle, ale ta się nie odzywała.
Widocznie poszła nad jezioro.
Wobec tego Cassie wróciła do domu. Wyjrzała przez okno w
kuchni i oniemiała. Miejsce, w którym Michelle zostawiła swój
samochód, było puste; Cassie zamarła. Wmawiała sobie, że to
przecież niemożliwe, żeby pasierbica tak po prostu uciekła, że pewnie
o czymś zapomniała i pojechała do miasteczka na zakupy. Jednak w
głębi serca już wiedziała, że to tylko pobożne życzenie.
Cassie wpadła w panikę. Nie miała pojęcia, co robić, jak
opanować tą małą istotkę, która robi aż tyle hałasu.
Teraz dopiero zauważyła leżącą na kuchennym stole kopertę.
Wyglądała tak złowróżbnie, że Cassie z trudem zmusiła się, by po nią
sięgnąć. Teraz już wiedziała na pewno, że Michelle uciekła,
zostawiając jej swoje dziecko. Kołysząc wrzeszczącą Sydney,
otworzyła kopertę, wyjęła z niej list i przebiegła go wzrokiem, ze
zdenerwowania wyłapując tylko fragmenty, które jednak powiedziały
wszystko:
Mam wrażenie jakbym się dusiła... wiem, że mnie zrozumiesz...
potrzebuję trochę czasu dla siebie... pobyć sama z Kyle 'em.
List wysunął się ze zmartwiałych palców Cassie.
No dobrze, myślała, kołysząc niemowlę. Muszę się spokojnie
zastanowić. Trzeba coś zrobić. Dziecko musi jeść. Ja muszę je
nakarmić.
Zajrzała do lodówki w nadziei, że Michelle zostawiła mleko, ale
niczego nie znalazła. Poszła więc na górę, żeby poszukać paczki z
mlekiem w rzeczach Sydney. Przełożyła dziecko na drugą rękę i w tej
samej chwili zbyt luźno zapięta pielucha zsunęła się z małej pupki.
Cassie tylko ją podciągnęła. Teraz najpilniejsze było jedzenie.
Na przemian podśpiewując i przemawiając do dziecka, weszła na
schody, ale Sydney była niewrażliwa na jej wysiłki. Wrzeszczała
coraz głośniej, a buzię miała taką czerwoną, że Cassie przeraziła się
nie na żarty.
Jeszcze miała nadzieję, że to pomyłka, że znajdzie w sypialni
walizkę Michelle, ale nie znalazła. Została tylko torba z rzeczami
Sydney. Dobrze chociaż, że Cassie udało się znaleźć puszkę z
mlekiem dla niemowląt i kilka butelek. Wzięła je i wróciła do kuchni.
Ledwo zeszła ze schodów, ktoś zadzwonił do drzwi.
Michelle wróciła! - pomyślała uradowana Cassie. Prawie biegła
do sieni. Nie zauważyła, że pielucha Sydney znów się niebezpiecznie
obsunęła. W drzwiach stał Sam Buchanan z rulonem w ręku. Zdumiał
się niepomiernie, ujrzawszy panią Weeks z wrzeszczącym
niemowlęciem na ręku.
- To pan! - Spojrzała na niego z widocznym rozczarowaniem i
niechęcią. Chciała zamknąć mu drzwi przed nosem, ale właśnie w tej
chwili pielucha spadła na podłogę.
Cassie jęknęła, popatrzyła na pieluchę, a potem na Sama.
- Proszę ją potrzymać - warknęła, podając mu dziecko.
ROZDZIAŁ TRZECI
Zdumiony Sam odruchowo przytulił maleństwo.
- Przyniosę inną pieluchę - wołała Cassie, biegnąc na górę.
Trzymając na rękach półnagie i wrzeszczące w niebogłosy
niemowlę, Sam patrzył na mknącą po schodach Cassie. Nie
spodziewał się takiego obrotu sprawy. Nie mógł też nie zauważyć, że
ta jędza Weeks wspaniale wygląda w krótkiej nocnej koszulce...
A potem spojrzał na półnagie dziecko. Niemowlę bez pieluszki
groziło katastrofą. Sam westchnął, rzucił rulon na podłogę i przełożył
małą na lewą rękę. Podśpiewywał pod nosem, klepiąc Sydney po
pleckach i kołysząc ją. Wrzask odrobinę się uciszył i dostosował do
rytmu kołysania. Sam wyjął z kieszeni kluczyki od samochodu i
pomachał nimi dziewczynce przed nosem. Sydney potarła buzią o
jego ramię, pociągnęła noskiem i z wielkim zaciekawieniem
przyglądała się temu czemuś, co się kiwało i błyszczało.
Gdy Cassie wróciła na dół z pieluchą, zobaczyła, że jej wstrętny
sąsiad podskakuje z dzieckiem na ręku, mrucząc przy tym jakąś
melodię i potrząsając kluczykami.
Sydney wpakowała sobie piąstkę do buzi. Wpatrywała się to w
klucze, to w Sama. Nie wyła już, lecz tylko popiskiwała w rytm
dziwnej mruczanki nuconej grubym głosem.
- O, jest pielucha - ucieszył się Sam.
- Nie wiem tylko, czy tym razem uda mi się ją porządnie włożyć.
- Cassie też się uśmiechnęła. - Pań chyba wie, jak poradzić sobie z
takim maleństwem - dodała niepewnie.
- Mam spore doświadczenie. Oczywiście trochę już zapomniałem,
ale zawsze mogę spróbować. Moja córka ma trzynaście lat - dodał
tytułem wyjaśnienia.
- Chętnie bym panu zleciła to zadanie - powiedziała Cassie,
nawiązując do trzymanej w ręku pieluchy - ale sama powinnam się
nauczyć.
Wzięła od niego dziecko i usiadła na podłodze. Sydney wciąż
miała piąstkę w buzi. Popiskiwała cichutko i wpatrywała się w Cassie
zapłakanymi oczkami, na co zrobiło jej się ciepło w sercu.
Położyła maleństwo na podłodze i wsunęła pod nie pieluszkę.
Tym razem poszło jej znacznie lepiej, choć Sydney znów zaczęła
płakać. Widocznie nie znosiła żadnych ograniczeń, a więc i pieluchy.
Sam zaraz nachylił się nad nią i zadzwonił kluczykami.
- Moim zdaniem mała jest głodna - stwierdził.
- Wiem. Gdybym tylko mogła jej przygotować mleko, wszystko
jakoś by się ułożyło.
- Żaden problem. Ja się nią zajmę, a pani niech zrobi mleko.
- Dobrze.
Poszli do kuchni, a Sam został z Sydney na rękach.
Cassie przeczytała, jak się przyrządza mleko i zrobiła wszystko
zgodnie z instrukcją. Teraz wystarczyło tylko podgrzać mieszankę.
- Nie wiem, jak można sobie samemu poradzić z takim
maleństwem - westchnęła, czekając, aż mleko się zagrzeje.
- Pewnie, że łatwiej jest we dwoje. - Sam wzruszył ramionami. -
Ale o ile dobrze pamiętam, to z czasem nabiera się wprawy i potem
już idzie jak po maśle. Mam nadzieję, że mleko zaraz będzie, bo ona
za chwilę znów zacznie płakać. Kluczyki już jej się znudziły.
Popiskiwanie Sydney rzeczywiście zaczęło przechodzić w płacz.
Cassie wylała sobie kroplę mleka na nadgarstek. Czasami widywała
takie sceny w filmach, toteż wiedziała, jak się to robi. Nie wiedziała
tylko, co powinna przy tym poczuć. Ale ponieważ mleko nie było ani
zimne, ani gorące, postanowiła, zaryzykować. Podała Samowi
butelkę.
Ledwie smoczek dotknął buzi Sydney, nastąpiła błoga cisza.
- O Boże - jęknęła Cassie.
Usiadła przy stole i oparła głowę na rękach.
- Zdaje się, że miała pani ciężki poranek - stwierdził Sam.
Cassie skinęła głową. Nie miała pojęcia, że posapywanie ssącego
niemowlęcia może być takie miłe dla ucha.
- Jak się nazywa to tygrysiątko? - spytał Sam.
- Sydney Weeks. Jest córką mojej pasierbicy.
- Rozumiem. Pani się nią opiekuje?
- Można to tak nazwać. Kiedy się rano obudziłam, stwierdziłam,
że moja pasierbica zniknęła.
- Co takiegoż! Tak po prostu sobie wyjechała?
- Tak po prostu - westchnęła Cassie. - Choć była na tyle uprzejma,
że zostawiła mi list. Jak zrozumiałam, jej narzeczony uważa, że będzie
im lepiej bez niemowlęcia. Michelle napisała, że „potrzebuje trochę
czasu dla siebie" i że nie może „teraz zajmować się dzieckiem".
Zapadła głucha cisza.
- O rany - mruknął wreszcie Sam.
- No właśnie. Michelle zawsze potrafi człowieka zadziwić. -
Cassie spojrzała na niego i uśmiechnęła się słabo. - Dziękuję. To było
dla mnie bardzo trudne. Omal mnie nie ogłuszyła.
- Och, dzieci to potrafią - rzekł z komiczną nutą tragizmu. -
Pamiętam, jak Jana była maleńka. Miała kolkę i razem z żoną przez
całą noc nosiliśmy ją na rękach, potem znowu miała kolkę... Moi
znajomi codziennie wieczorem pakowali synka do auta, bo usypiał
tylko przy szumie motoru, mój przyjaciel zaś po dobranocce musiał
zanucić i odtańczyć menueta, bo inaczej jego córeczka marudziłaby
przez pół nocy. - Westchnął ciężko. - Uśmiecha się pani, ale proszę mi
wierzyć, nikt, kto dzień w dzień i noc w noc przebywał z takim
wrzeszczącym terrorystą, nie znajdzie w takich opowieściach niczego
zabawnego. Horror, ot co. - Zrobił tragiczną minę.
Cassie musiała się roześmiać... i nagle zdała sobie sprawę, że
wciąż ma na sobie starą bawełnianą nocną koszulkę, spłowiałą i
wyciągniętą przez niezliczone prania. Na dodatek nie sięgała nawet do
kolan. Poczuła wypływający na policzki rumieniec.
- Przepraszam. Okropnie wyglądam. - Odruchowo przesunęła
palcami po włosach. Nawet ich nie rozczesała!
- Wygląda pani całkiem nieźle - zapewnił ją Sam.
Lecz Cassie nie słuchała. Było jej przykro, że poprzedniego dnia
zachowała się wobec niego niegrzecznie, a on bez proszenia i bez
mrugnięcia okiem pomógł jej w beznadziejnej sytuacji... Na domiar
złego zapomniała się do tego stopnia, że gawędziła z nim jak ze
starym znajomym, i to ubrana jedynie w beznadziejną nocną koszulkę,
którą już dawno powinna była wyrzucić.
- Zaraz wracam - powiedziała, zerwawszy się od stołu. A
wbiegając na schody, dodała: - Tylko się ubiorę.
Pobiegła do sypialni. Jedno spojrzenie w lustro upewniło ją, że
włosy istotnie ma w nieładzie, a krótka koszulka odsłania więcej niż
kobieta w jej wieku powinna pokazywać. Niemal nie myśląc o tym, co
robi, ubrała się statecznie: jedwabne spodnie i bluzka od kompletu.
Dopiero po chwili przyszło jej do głowy, że idiotycznie jest wciągać
na siebie jedwabie, gdy trzeba się zająć niemowlęciem.
Tak więc przebrała się w dżinsy i zaczęła szukać w szafie
gustownego sweterka, kiedy przyszło jej do głowy, że zachowuje się
jak idiotka. Przecież Sam Buchanan może sobie pomyśleć, ze ona
także uciekła. Prędko włożyła białą bawełnianą koszulkę, rozczesała
włosy i pospiesznie wróciła do kuchni.
Sam siedział przy stole. Na ramieniu miał ściereczkę do
wycierania naczyń, a na niej Sydney, którą delikatnie poklepywał po
pleckach. Akurat gdy Cassie weszła do kuchni, Sydney odbiło się
potężnie. Zdawało się nieprawdopodobne, żeby ten odgłos mógł się
wydobyć z takiej maleńkiej istotki. Cassie się roześmiała, a Sam się
do niej uśmiechnął. W jego brązowych oczach pojawiły się wesołe
błyski. Zakłopotanie spowodowane niezręczną sytuacją zniknęło jak
za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
- Bardzo panu dziękuję - powiedziała. - Może napijemy się kawy?
- Z przyjemnością.
- A może chciałby pan coś zjeść? - spytała Cassie, nastawiwszy
ekspres. - Mam tu chyba jakieś rogaliki.
- Dziękuję, już jadłem, ale proszę się mną nie krępować. Miała
pani bardzo pracowity poranek. Trzeba się solidnie wzmocnić.
- Porządne śniadanie na pewno mi się przyda. - Posmarowała
masłem rogalik i usiadła przy kuchennym stole.
Sam ułożył sobie Sydney na ręce w taki sposób, żeby mała mogła
się porozglądać. Cassie pochyliła się i spojrzała w wielkie niebieskie
oczka dziewczynki. Sydney także się jej przyglądała. Po chwili
uśmiechnęła się szeroko. Cassie roześmiała się uradowana.
- Śliczne maleństwo - powiedziała.
- No. - Sam spojrzał na nią. - To u was chyba rodzinne.
- To jest córka mojej pasierbicy - przypomniała mu Cassie.
- No tak, rzeczywiście - zaśmiał się Sam. - Jesteście do siebie tak
bardzo podobne, jakby to była pani rodzona córka.
Cassie delikatnie pogłaskała dziecko po główce. Sydney miała
jasne włoski i niebieskie oczka. Tak samo jak Cassie.
- Jej oczka pewnie staną się szare, bo takie ma Michelle. Jak pan
sądzi, czy ona wie, że mama ją zostawiła i że jest teraz u obcych
ludzi?
- Nie wygląda na przestraszoną. Nie pamiętam, kiedy dzieci
zaczynają się bać obcych. Jana ma już trzynaście lat i w głowie jej
tylko płyty i ciuchy. - Umilkł, po czym spytał niepewnie: - Czy jej
matka prędko wróci?
- Nie mam pojęcia. Michelle jest nieobliczalna.
- Co pani zamierza zrobić z tym fantem?
- Tego także nie wiem. - Cassie nalała kawę do kubków. - Jeszcze
się nad tym nie zastanawiałam. Nie miałam czasu. Nawet nie od razu
znalazłam ten list. Kiedy się obudziłam, mała strasznie płakała...
- A matka Michelle? - wpadł jej w słowo Sam. - Czy ona nie
mogłaby się zająć wnuczką?
- Trish? - Cassie pokręciła głową. Oczywiście wolałaby zwalić
kłopot na cudze barki, ale w tym wypadku było to całkiem
niemożliwe. - Na pewno nie będzie chciała zabrać Sydney. Wczoraj
Michelle mi powiedziała, że musiała wynieść się z rodzinnego domu,
bo matka nie miała ochoty zostać babcią. Poza tym nie mogłabym
Trish zostawić niemowlęcia. Nie nadawała się na matkę i tak już
pozostało...
Philip zastanawiał się nawet, czy nie zacząć walki o opiekę nad
córką, ale obawiał się, że niekorzystnie się to na niej odbije. Ten cały
cyrk w mediach... Zresztą Trish nie miała nic przeciwko temu, żeby
Michelle mieszkała u nas tak długo, jak miała na to ochotę.
- Rozumiem. - Sam skinął głową. - Też jakoś dogaduję się ze
swoją byłą żoną. Tyle że człowiek zawsze się boi, żeby broń Boże
czegoś nie popsuć. Jest znacznie lepiej dla dziecka, jeśli można się z
nim spotykać bez żadnych problemów.
- No właśnie. - Cassie była zadowolona, że nie trzeba mu tego
wszystkiego tłumaczyć. Niektórzy znajomi nie rozumieli, dlaczego
Philip nie walczy o uzyskanie prawnej opieki nad Michelle, skoro tak
naprawdę i tak zajmował się nią bardziej niż Trish. To byli ci, którzy
nie przeżyli rozwodu albo nigdy nie mieli dzieci. - A jednak obawiam
się, że źle postąpiliśmy z Michelle. Zawsze były z nią problemy, z
każdą najdrobniejszą sprawą. Czułam się wobec niej winna...
- Winna? A to dlaczego? Jakoś nie mogę sobie wyobrazić pani w
roli złej macochy.
- Oczywiście że nie byłam dla niej zła, i to nie przeze mnie jej
rodzice się rozwiedli. Kiedy poznałam Philipa, od ich rozstania
minęło już kilka lat. A jednak nie radziłam sobie z nią tak dobrze jak
powinnam. Byłam młoda i nie miałam pojęcia o wychowaniu dzieci, a
już tym bardziej nastolatków. Jestem starsza od Michelle tylko o
dwanaście lat. Nie wiedziałam, jak do niej podejść. Starałam się być
dla niej starszą siostrą, ale i tego dobrze nie umiałam, bo jestem
jedynaczką.
Michelle zawsze miała do mnie o coś pretensję, potrafiła być
bardzo przykra, no i zdarzało się, że wręcz jej nienawidziłam.
Rozumie pan, sporo namieszała w moim małżeństwie. Kiedy jej tu nie
było, życie stawało się łatwiejsze i znacznie przyjemniejsze. Michelle
musiała czuć, że cieszę się, kiedy wracała do matki.
Cassie umilkła. Była zdumiona, że tak dużo zdradziła obcemu
człowiekowi. Nie zwykła opowiadać o bolesnych przeżyciach,
zwłaszcza ludziom, których dobrze nie znała. Zapewne stres związany
z płaczącym niemowlęciem sprawił, że stała się całkiem bezbronna.
- Przepraszam - powiedziała prędko. - Nie powinnam była pana w
to wszystko mieszać.
- Kiedy miło mi się słucha.
- Jest pan dla mnie bardzo dobry. Chodzi mi... przecież wcale nie
musiał mi pan pomagać.
- A od czego ma się sąsiadów? - odparł lekko.
- Mówię poważnie. Bardzo to miłe z pańskiej strony, zwłaszcza że
wczoraj tak niegrzecznie pana potraktowałam. Przepraszam.
- Proszę się nie przejmować. Nie była pani aż taka niegrzeczna,
zważywszy, że bywam dosyć natarczywy. To pani miała rację, a nie
ja. Nie musi mi pani sprzedawać swojej ziemi tylko dlatego, że ja tak
chcę. Czasami trochę mnie ponosi.
Uśmiechnął się i wstał.
- Chyba już sobie pójdę. Robota czeka. Prowadzę jednocześnie
dwie budowy. - Spojrzał na Sydney, która zacisnęła piąstkę na
rękawie jego koszuli.
- Poradzi pani sobie?
- Na pewno. Wszystko przez to, że dzień mi się paskudnie zaczął -
powiedziała Cassie z pewnością siebie, której wcale nie odczuwała. -
Kupię jakieś książki o pielęgnacji niemowląt. Poza tym mam nadzieję,
że Michelle wkrótce się odezwie.
- Dobrze. - Podał jej dziecko.
Cassie ułożyła sobie maleństwo na ręku i odprowadziła Sama do
drzwi. Podniósł upuszczony wcześniej rulon z planem.
- No cóż - powiedział, spoglądając na Cassie - proszę do mnie
zadzwonić, gdyby pani czegoś potrzebowała. - Wyjął z portfela
wizytówkę. - Tu jest mój numer telefonu.
- Dziękuję. - Cassie wzięła wizytówkę. - To bardzo miłe, ale teraz
już chyba sobie poradzę.
Skinął głową i wyszedł. W domu zrobiło się nadzwyczaj cicho i
pusto. Cassie spojrzała na Sydney, która przyglądała się jej w
skupieniu.
- Wygląda na to, że zostałyśmy same, maleńka.
Sydney wciąż na nią patrzyła. Przymknęła jedno oko w taki
sposób, że wydawało się, jakby puściła oczko. Cassie roześmiała się i
dziecko także się uśmiechnęło. Cassie pocałowała ją w czółko. Skóra
Sydney była miękka i gładka.
- No dobrze. Jak myślisz, co powinnyśmy teraz zrobić?
Poszła do sypialni i ostrożnie położyła Sydney na środku łóżka,
po czym przejrzała to, co Michelle przywiozła. Było trochę ubranek,
kilka bawełnianych kocyków, pluszowych zwierzaków, plastikowa
grzechotka i kółko wypełnione jakimś gęstym płynem. Cassie wzięła
do ręki jedno ze zwierzątek, usiadła obok Sydney i pokazała zabawkę
maleństwu. Dziewczynka wyciągnęła rączkę, chwyciła pluszowego
królika za futerko i wsadziła go sobie do buzi.
Cassie przyglądała się niemowlęciu, a w jej głowie kłębiło się
tysiące pytań. Tak niewiele wiedziała o dzieciach. Nie miała pojęcia,
co myśli takie maleństwo, jakie powinno mieć zabawki i co taka istota
porabia całymi dniami.
Pogłaskała Sydney po policzku. Znów pomyślała, że to jest
wnuczka Philipa, że ma jego geny. Spróbowała wyobrazić sobie, jak
Philip zareagowałby na pojawienie się Sydney, co by powiedział, co
by sobie pomyślał. Już wiedziała, że może zrobić tylko jedno:
zaopiekować się maleństwem. Nieważne, czy tylko przez kilka dni,
przez kilka miesięcy, a może nawet lat. Nie miało znaczenia, że
Sydney bez zaproszenia wdarła się w jej życie, że wniosła chaos w
spokojny świat Cassie, ani że nie była z nią spokrewniona. To dziecko
było częścią Philipa, a teraz miało się stać częścią życia Cassie.
Pochyliła się nad dziewczynką. Paluszki Sydney zacisnęły się na
jej włosach.
- Witaj w domu, kochanie - szepnęła Cassie. - Na pewno jakoś
sobie poradzimy.
Łzy popłynęły z jej oczu. Wzięła Sydney na ręce i przytuliła ją do
serca. Maleńkie ciałko było mięciutkie, cieplutkie i takie słodkie.
Cassie miała świadomość, że porusza się po omacku. Wiedziała
także, że brak jej mnóstwa bardzo potrzebnych rzeczy. Choćby
łóżeczka czy fotelika do samochodu, a przede wszystkim jakiejś
książki, z której mogłaby się dowiedzieć, jak obchodzić się z
niemowlęciem.
W pobliskim miasteczku Crescent Lake była księgarnia. Cassie
tylko raz tam zajrzała, ponieważ zwykle zamawiała książki przez
Internet. Po śmierci Philipa wolała w ten sposób robić zakupy, bo
dzięki temu nie musiała spotykać się z ludźmi, lecz tym razem nie
mogła czekać, aż przyślą jej książkę pocztą, tylko musiała mieć ją
natychmiast. Poza tym... No cóż, nie wiedziała nawet, gdzie się
kupuje wyprawkę dla niemowlęcia. W Los Angeles były specjalne
sklepy z rzeczami i ubrankami dla niemowląt. Tam było wszystko,
czego mały człowiek potrzebował, ale Cassie wątpiła, żeby w takiej
dziurze jak Crescent Lake znajdował się tego rodzaju sklep.
Przypomniała sobie, że na obrzeżach miasteczka jest duży
supermarket. Prawdopodobnie tam należało szukać potrzebnych
rzeczy. Cassie trochę się zdziwiła, kiedy zdała sobie sprawę, że przez
kilka ostatnich lat ani razu nie była w supermarkecie. Właściwie
dopiero teraz zauważyła, że dzięki zamożności Philipa mogła pędzić
bezpieczne życie pod kloszem.
Teraz jednak musiała wybrać się do miasteczka. Niestety było to
wykluczone. Nie mogła zabrać Sydney ze sobą, nie mając w aucie
odpowiedniego fotelika, jak również nie mogła zostawić jej samej w
domu.
Cassie wyszła na ganek. Chciała sprawdzić, czy Michelle nie
pomyślała przypadkiem o foteliku i nie wyjęła go ze swego
samochodu, zanim odjechała. Niestety ani na ganku, ani na miejscu,
gdzie stał samochód Michelle, nie było nic takiego.
To typowe dla Michelle, pomyślała. Odjechać, zapominając o tak
ważnym drobiazgu jak samochodowy fotelik dla niemowlęcia.
Cassie wróciła do domu, zastanawiając się, co zrobić w tej
sytuacji. Gdyby mieszkała w Los Angeles, zadzwoniłaby do któregoś
ze znajomych i poprosiła o przysługę. Zresztą w Los Angeles
mogłaby po prosto, zamówić przez telefon fotelik i kurier przywiózłby
go jej do domu. Mogłaby zamówić wszystko, czego potrzebowała, bo
eleganckie sklepy oferowały klientom taką usługę.
Niestety, mało prawdopodobne, żeby miejscowy supermarket
podobnie dbał o klientów. Na domiar złego Cassie nie miała w
pobliżu żadnych przyjaciół. Nie miała nawet znajomych. Trochę ją to
zdumiało. Czyżby rzeczywiście aż tak się wyobcowała? Czyżby
naprawdę aż tak odgrodziła się od ludzi? Nie musiała się długo
zastanawiać, żeby na oba te pytania dać twierdzącą odpowiedź.
Philip kupił ten dom jako wypoczynkową rezydencję. Czasami
przyjeżdżali tu na weekendy, ale prawdziwe życie prowadzili w Los
Angeles. A kiedy z powodu choroby Philipa na stałe osiedli nad
jeziorem, zajmowali się wyłącznie walką o jego życie. Każdy z
domów znajdujących się w tej okolicy otoczony był kilkoma
hektarami prywatnej ziemi, toteż nawet nie widywali swoich
sąsiadów.
Nie próbowali przy tym nawiązywać żadnych znajomości i nie
mieli prawie żadnych kontaktów z mieszkańcami Crescent Lake, z
wyjątkiem rzemieślników naprawiających różne rzeczy i kasjerów w
sklepach. Jedyną osobą w całym Crescent Lake, z którą Cassie od
czasu do czasu rozmawiała, był aptekarz realizujący recepty Philipa.
Spotykali się jedynie z przyjaciółmi z Los Angeles, którzy czasem
odwiedzali ich na tym odludziu, i ten styl życia Cassie kontynuowała
także po śmierci Philipa. Nie chciała nikogo widywać, z nikim
rozmawiać, w ogóle nic nie chciała robić, a już z całą pewnością nie
miała ochoty nawiązywać nowych znajomości.
Czasami nawet zainteresowanie rodziny i przyjaciół stawało się
dla niej zbyt uciążliwe. Pogrążona w swoim żalu, odcięła się od
wszystkich. Zaskoczyło ją, a nawet trochę przestraszyło, jak bardzo
odizolowała się od reszty świata.
Nie wiedząc, co począć, zaczęła porządkować rzeczy Sydney.
Ułożyła ubranka w pokoju Michelle i dopiero po zakończeniu tej
pracy doszła do wniosku, że będzie się czuła lepiej, jeśli maleństwo
zajmie pokój przylegający do jej sypialni. Przeniosła więc wszystko
do tego pokoju, po czym zaniosła Sydney na dół, ułożyła ją na
podłodze na kocyku, jak to poprzedniego wieczoru uczyniła Michelle.
Położyła się obok dziecka i zafascynowana obserwowała, jak
Sydney podnosi główkę, rozgląda się, chwieje, aż w końcu pada buzią
na podłogę i po wielokroć powtarza to ćwiczenie.
Patrząc na nią, Cassie nie mogła zrozumieć, jakim cudem matka
Michelle nie potrafiła dostrzec w tym słodkim maleństwie nic prócz
przypomnienia o swoim wieku. No, ale to właśnie była cała Trish.
Cassie
nigdy
nie
potrafiła
zrozumieć
ludzi
tak
bardzo
skoncentrowanych na sobie. A jednak odczuwała niepokój. No bo czy
nie powinna zawiadomić Trish o ucieczce Michelle i o tym, że
zostawiła tutaj Sydney? Cassie nie lubiła Trish, ale uznała, że
biologiczna babcia dziecka ma prawo dowiedzieć się o jego losach.
Westchnęła z rezygnacją, a potem podeszła do telefonu. Prawdę
mówiąc, trochę się bała, że Michelle się pomyliła i że Trish zabierze
jej Sydney. Poczuła ulgę, kiedy okazało się, że Trish zareagowała tak,
jak należało się po niej spodziewać.
- Co ty powiesz! No, ale chyba nie wyobrażasz sobie, że po to
dziecko przyjadę?
- Nie, oczywiście, nie spodziewam się, że zechcesz wziąć małą.
- To dobrze, bo widzisz, to absolutnie niemożliwe. Jestem bardzo
zajęta, nie mogę sobie pozwolić na zajmowanie się dzieckiem -
tłumaczyła, a słowo „dziecko" tak zabrzmiało w jej ustach, jakby
mówiła o nieuleczalnej, straszliwie zakaźnej chorobie.
- Wiem o tym. Pomyślałam tylko, że może chciałabyś wiedzieć.
- Och... - W głosie Trish pojawiło się zakłopotanie. - No tak,
oczywiście. Dziękuję.
- Wobec tego do widzenia. - Cassie odłożyła słuchawkę, pokręciła
głową i wróciła do Sydney. Kamień spadł jej z serca.
Już miała położyć się obok maleństwa na podłodze, kiedy ktoś
zadzwonił do drzwi. Cassie nie była uszczęśliwiona, mimo to poszła
otworzyć. Jeśli pasierbica oprzytomniała i przyjechała po dziecko, to
trzeba ją wpuścić. Na szczęście to nie Michelle wróciła, tylko Sam
Buchanan.
Niezadowolenie zniknęło, uradowana Cassie otworzyła drzwi
sąsiadowi. Zaraz też zauważyła, że przyniósł ze sobą niemowlęcy
fotelik do samochodu.
- Przyszło mi do głowy, że może się przydać - powiedział
przyjaźnie.
- Nawet bardzo! Michelle nie zostawiła mi swojego. Ale skąd pan
wiedział...
- W domu nie zauważyłem fotelika i przypuszczam, że w
samochodzie też pani go nie ma.
- Nie mam. Cały dzień się zastanawiałam, jak pojechać do miasta
po wszystko, czego mi trzeba. Uratował mi pan życie.
- Cała przyjemność po mojej stronie. Mam to zamontować w
aucie?
- Bardzo proszę. Momencik, tylko zajrzę do małej. Przed chwilą
zasnęła.
- Zdaje się, że całkiem nieźle sobie pani radzi.
- To żadna sztuka. - Cassie wzruszyła ramionami. - Karmię
Sydney albo zmieniam jej pieluchę, kiedy zaczyna płakać. Teraz ją
nakarmiłam, odbiło jej się, a kiedy ją kołysałam, po prostu zasnęła.
Widocznie przyszła pora na drzemkę. Nie znam się na dzieciach, więc
robię wszystko na wyczucie.
- Doskonałe wyczucie - pochwalił Sam, puszczając do niej oko.
Czyżby ze mną flirtował? - pomyślała Cassie. Tyle lat minęło od
ostatniego razu, że pewnie nawet bym się nie zorientowała.
Poszli razem do samochodu i ze śmiechem zaczęli biedzić się nad
instrukcją, a potem mocowali się z pasami. W końcu fotelik został
prawidłowo umieszczony.
Sam sobie poszedł, a Cassie wróciła do domu i zaczekała, aż
Sydney się obudzi. Kiedy to się stało, zmieniła małej pieluszkę. Była
bardzo zadowolona, że ta czynność przestała jej już sprawiać kłopot.
Potem nakarmiła dziecko, spakowała podręczną torbę i wyruszyła na
zakupy do Crescent Lake.
Centrum handlowe nie było duże, ale zaaranżowane z myślą o
turystach. W zimie nakręcali obroty narciarze, latem także
przyjeżdżali tu ludzie, po części zwabieni pięknem krajobrazu, po
części amatorzy górskich wędrówek. W rezultacie w centrum
miasteczka najwięcej było sklepów z pamiątkami i ze sprzętem
sportowym. Były tu także kawiarenki, bary i restauracje.
Księgarnia znajdowała się tuż obok sklepiku z kawą i herbatą.
Cassie zaparkowała auto na ulicy i z dzieckiem na ręku weszła do
środka. Za ladą stała brunetka, była mniej więcej w wieku Cassie.
Uśmiechnęła się na jej widok.
- O jejku - powiedziała. - Cóż za ślicznotka nas odwiedziła. Ile
ona ma? Cztery miesiące?
- Trzy.
- No to niewiele się pomyliłam. Czym mogę pani służyć?
- Szukam poradnika o pielęgnacji i wychowaniu niemowląt.
- Są tam. - Ekspedientka poprowadziła Cassie w kąt księgarni i
zatrzymała się przed pokaźnych rozmiarów półką. - Coś konkretnego?
- Podstawowego - odparła Cassie. - Nie mam pojęcia, jak się
obchodzić z niemowlęciem. - A ponieważ sprzedawczyni zrobiła
zdziwioną minę, Cassie poczuła się w obowiązku wytłumaczyć: - To
nie moje dziecko, ale opiekuję się nim. No i potrzebuję pomocy.
- No cóż, mamy tu mnóstwo książek. Mam ją potrzymać, żeby
mogła pani swobodnie wszystko przejrzeć? - Wyciągnęła ręce i Cassie
trochę niepewnie podała jej Sydney. - Moje dzieci są już w
gimnazjum. Chętnie przypomnę sobie, jak to jest mieć na ręku takie
maleństwo.
- Którą z tych książek by mi pani poleciła?
- Sama nie wiem. W tej jest dużo informacji o rozwoju
fizycznym, natomiast tamta zawiera mnóstwo praktycznych porad.
- Tego mi właśnie potrzeba. - Cassie zdjęła z półki obie książki i
przejrzała je pobieżnie.
- A tak przy okazji, nazywam się Margaret Jamison. Jestem
właścicielką tej księgarni.
- Cassie Weeks.
- To dlatego pani twarz wydała mi się znajoma - rozpromieniła
się. - Przepraszam panią, ale właśnie się zastanawiałam, gdzie panią
widziałam. Mam także pani albumy i pamiętam panią ze zdjęcia na
obwolucie.
- Naprawdę? - Cassie uśmiechnęła się nieco zakłopotana.
- Przepraszam, chyba za bardzo się rozentuzjazmowałam. Mąż
ciągle mi powtarza, że odstraszam klientów.
- Naprawdę nic nie szkodzi. Po prostu nigdy nie wiem co
powiedzieć, kiedy ludzie wspominają o moich książkach.
- Może pani być z nich dumna. Mnie bardzo się podobają. Mam w
domu obie pani książki. Podobna mieszka pani w pobliżu?
Cassie jeszcze chwilę porozmawiała z właścicielką księgarni, po
czym wyszła, unosząc ze sobą aż trzy książki o niemowlętach.
Zaczęła cicho sobie podśpiewywać. To dziwne, ale dzisiaj
rozmawiała z Samem Buchananem i Margaret Jamison dłużej, niż z
kimkolwiek w Crescent Lake w ciągu ponad czterech lat, jakie tu
spędziła.
Następnie pojechała do supermarketu. Po pobieżnych oględzinach
doszła do wniosku, że jest tam tyle rzeczy absolutnie niezbędnych, że
aż wstyd jej było kupić wszystkie na raz, zwłaszcza że kwota, jaką
przyszło jej zapłacić, przyprawiła kasjerkę o zawrót głowy.
Młody sprzedawca pomógł Cassie zapakować zakupy do auta,
tylko łóżeczko nie chciało się zmieścić i trzeba było umocować je na
dachu. W tym dopomógł im kierowca stojącej na parkingu furgonetki,
oferując przy tym motek mocnego sznurka. Cassie doszła do wniosku,
że wszyscy chętnie pomagają osobie z małym dzieckiem. A może w
Crescent Lake ludzie zawsze byli życzliwi, tylko ona nigdy przedtem
nie miała okazji tego zauważyć?
Wieczór upłynął jej na wnoszeniu do domu i rozpakowywaniu
zakupów. Oczywiście musiała także zajmować się Sydney. Ale choć
kosztowało ją to mnóstwo czasu i wysiłku, czuła się szczęśliwa jak
nigdy dotąd.
Na koniec Cassie wykąpała małą w nowiutkiej wanience. Było to
dramatyczne przeżycie, a po kąpieli dzielna opiekunka była prawie tak
samo mokra jak Sydney.
Dziewczynka znów musiała spać na posłaniu z koców, ponieważ
Cassie nie miała już sił, by zmontować łóżeczko. Chciała przeczytać
choćby jedną z zakupionych książek, ale na to też była zbyt zmęczona
i błyskawicznie zasnęła.
Następnego dnia ranek upłynął znacznie milej niż poprzedni.
Przewijanie i karmienie dziecka okazało się nie takie trudne. Jedynym
problemem była kawa. Cassie nie potrafiła się bez niej obudzić, lecz
nie miała na nią czasu, bo najpierw musiała przewinąć i nakarmić
Sydney.
Potem położyła małą na kocyku na podłodze, ustawiła przed nią
plastikową tablicę z kolorowymi przyciskami, żeby maleństwo mogło
robić tyle hałasu, ile tylko zechce, i wreszcie mogła spokojnie usiąść
na kanapie z kawą i książką.
A kiedy znużona zabawą Sydney zasnęła, Cassie zaniosła na górę
łóżeczko i je złożyła. Wprawdzie zapłaciła za to obolałymi palcami i
kilkoma godzinami frustracji, ale przecież liczy się ostateczny efekt,
czyż nie? Najważniejsze, że Sydney wreszcie miała własne
bezpieczne miejsce do spania.
Wieczorem po kolacji Cassie owinęła małą kocykiem i poszła na
spacer nad jezioro. Usiadła na ławeczce i przyglądała się słońcu
tonącemu na noc w jeziorze. Potem poszła ścieżką na wschód, do
posiadłości Sama Buchanana. Stała i przez drzewa przyglądała się
domowi, który remontował.
Po chwili poszła ścieżką w górę. Podchodząc, słyszała, jak Sam
krząta się po tarasie. Dostrzegłszy ją, uśmiechnął się szeroko.
- Dobry wieczór! - zawołał, zbiegając po schodach. - Po kolacji
miałem do pani zajrzeć. Mam jeszcze kilka steków. Mogę dołożyć.
- Proszę nie sprawiać sobie kłopotu.
- To żaden kłopot. Proszę wejść, serdecznie zapraszam. Lubię
grillować na tarasie i patrzeć na jezioro.
- Ma pan stąd piękny widok.
- Dlatego właśnie kupiłem tę posiadłość.
- Naprawdę nie chcę panu przeszkadzać - powiedziała Cassie.
Wzięła głęboki oddech i dodała: - Przyszłam, żeby powiedzieć, iż
zmieniłam zdanie. Sprzedam panu ten kawałek ziemi, na którym tak
bardzo panu zależy.
ROZDZIAŁ CZWARTY
- Naprawdę? - Sam przyglądał jej się ze zdumieniem.
- Tak. - Cassie skinęła głową. - Postanowiłam go panu sprzedać.
Już miał się uśmiechnąć, ale zamiast tego zmarszczył czoło.
- Naprawdę nie dlatego pani wczoraj pomogłem, żeby skłonić
panią do zmiany zdania w tej sprawie. To była zwykła sąsiedzka
pomoc, nic więcej. Nie chciałbym, żeby czuła się pani wobec mnie w
jakikolwiek sposób zobowiązana.
- Nie czuję się - zapewniła go Cassie. - i wiemy że nie muszę się
za nic odwdzięczać. Pomógł mi pan, ponieważ jest pan dobrym
człowiekiem. I dobrym sąsiadem. Właśnie zdałam sobie sprawę, że ja
taka nie byłam.
- To pani ziemia. - Sam wzruszył ramionami. - Nie musi pani jej
sprzedawać tylko dlatego, żeby sprawić komuś przyjemność.
- Oczywiście, że nie, ale odrobina uprzejmości nie zaszkodzi. -
Uśmiechnęła się. - Powiedzmy, że zrozumiałam, jakim jestem
uparciuchem.
- Proszę na górę. Zrobię pani drinka i pokażę plany szopy na
łodzie. Przekona się pani, że nie będzie przeszkadzała.
Cassie rozłożyła kocyk na podłodze i położyła na nim Sydney, po
czym siadła przy stole obok Sama, aby przejrzeć jego plany.
- Całkiem to ładne - powiedziała. - No i oczywiście miał pan
rację. Hangar jest tak wkomponowany w skały i drzewa, że prawie nie
będzie go widać.
- Widok z pani domu na pewno pozostanie niezmieniony.
- Na pewno będzie dobrze - zgodziła się Cassie. - Podoba mi się
to, co pan zrobił z tym domem.
- Naprawdę?
- Nawet bardzo. Te wielkie okna i ten taras... naprawdę śliczne.
Aż trudno poznać, że chodzi o ten sam budynek. - Umilkła na chwilę.
- Widzi pan, zdałam sobie sprawę, że trzymam się tej ziemi,
ponieważ... W każdym razie z nierealistycznych powodów. Po prostu
nie mogę znieść myśli o pozbyciu się choćby kawałka. Jakbym
wierzyła, że dotąd będę miała Philipa, dopóki będę miała tę ziemię.
- Czy coś się zmieniło? - spytał z powagą Sam.
- To takie trudne do wyrażenia... - Cassie wzruszyła ramionami. -
Jest pan dobrym sąsiadem, a przecież głupio robić sobie wroga z
dobrego sąsiada. Ale przede wszystkim zrozumiałam, iż Philip i ta
ziemia nie są jednością. Jeśli Philip gdzieś jest, to raczej w Sydney, a
nie w tych gruntach czy jeziorze. I oczywiście w mojej pamięci.
Nawet jeśli sprzedam panu ziemię, moje wspomnienia i tak pozostaną
niezmienione.
- Dziękuję. Wiem, ile to dla pani znaczy. Naprawdę. Jest pani
bardzo wspaniałomyślna.
Siedzieli tak przez chwilę, uśmiechając się do siebie, po czym
Sam powiedział:
- Jednak upiekę dla pani stek. To nie potrwa długo.
- Niech będzie - skapitulowała Cassie. - Bardzo dziękuję.
Czekając, aż mięso się upiecze, a także podczas kolacji cały czas
gawędzili. Cassie opowiedziała nie tylko o ostatnich przygodach w
świecie niemowląt, ale także o swoich zdjęciach i o życiu, jakie
prowadziła w Los Angeles. Kiedy skończyli jeść, zrobiło się ciemno i
Sydney zaczęła popłakiwać.
- Muszę iść. - Cassie wzięła dziecko na ręce i otuliła je kocykiem.
- Mała jest już głodna.
- Odprowadzę panią.
- Nie trzeba, poradzę sobie.
- Zrobiło się ciemno, a ścieżka jest wyboista. Nie mogę pozwolić,
by kobieta z dzieckiem sama tak sobie wędrowała.
Odprowadził ją aż pod drzwi domu.
- Dziękuję - powiedziała Cassie. - Za odprowadzenie, za kolację i
w ogóle za wszystko. Proszę mi przysłać umowę do podpisania.
- Zawiadomię panią, kiedy będzie gotowa.
Przez chwilę jakby się wahał, po czym nachylił się i musnął
wargami jej usta.
Zadrżała i przez chwilę stała jak sparaliżowana. Sam się
uśmiechnął i jeszcze raz ją pocałował, tym razem mocniej. Cassie
poczuła dziwną słabość i szumiącą w żyłach krew. Wsparła się o
Sama, na co Sydney zaprotestowała głośnym piskiem.
Cassie odskoczyła i zakryła usta dłonią. Jeszcze chwilę patrzyła
na niego oniemiała, po czym odwróciła się na pięcie i uciekła do
domu.
Roztrzęsiona umieściła Sydney w kojcu, a sama poszła do kuchni
przygotować mleko. Tak się już przyzwyczaiła do tej pracy, że
wykonywała ją mechanicznie, myśląc o czymś innym.
Jak to się stało, że pocałowała Sama Buchanana?
Od śmierci Philipa nie pocałowała żadnego mężczyzny. Gdyby ją
o to spytano, powiedziałaby, że już nigdy w życiu tego nie zrobi.
Romans był dla niej tylko wspomnieniem. Nie potrafiła sobie
wyobrazić, że mogłaby kochać kogoś tak, jak kochała Philipa, a na
słabsze uczucie, jakąś sympatię czy chwilowe zauroczenie, nigdy by
sobie nie pozwoliła. W żadnym wypadku nie zamierzała umawiać się
z mężczyznami, sam pomysł wydawał się jak nie z tej planety.
Zwłaszcza teraz, kiedy miała tyle pracy przy dziecku.
Dlatego Cassie nie miała pojęcia, jak doszło do tego, co stało się
wieczorem. Poszła do Sama tylko po to, żeby mu powiedzieć o swoim
postanowieniu. Nie przypuszczała, że zabawi tam tak długo, że będzie
z nim rozmawiać jak ze starym przyjacielem, a już na pewno nie
przyszło jej do głowy, że będzie się z nim całowała.
A może on mnie źle zrozumiał? - pomyślała. Może doszedł do
wniosku,, że skoro do niego przyszłam, to chciałabym nawiązać
romans? Taki wstępny zwiad, badanie terenu? Nie byłoby w tym nic
dziwnego, gdyby tak właśnie to odczytał.
Poczuła się bardzo zakłopotana. Postanowiła wyjaśnić sytuację,
powiedzieć, że interesują ją wyłącznie stosunki sąsiedzkie. Na koniec
jednak doszła do wniosku, że lepiej będzie nic nie mówić, tylko
starannie unikać Sama Buchanana. To go przekona, że Cassie nie jest
zainteresowana.
Ale gdy tak stała, czekając, aż mleko się zagrzeje, przypomniała
sobie, jak się czuła, kiedy ją pocałował. Znów poczuła ten miły
dreszcz i dziwną słabość, i że chciała się do niego przytulić.
Zła na siebie potrząsnęła głową, jakby chciała się pozbyć
niewygodnych myśli. Mimo poczucia winy musiała przyznać, że
pocałunek sprawił jej przyjemność, że coś w niej nagle ożyło.
To idiotyczne, pomyślała. Po prostu śmieszne. Przecież kocham
Philipa.
Odsunęła od siebie wspomnienie, spróbowała, czy mleko ma
właściwą temperaturę. Było za gorące. Cassie westchnęła, wstawiła
butelkę pod strumień zimnej wody i po chwili znów sprawdziła
temperaturę mleka. Tym razem było w sam raz, więc poszła nakarmić
Sydney.
Udało jej się nie myśleć o pocałunku podczas karmienia, kąpieli i
przygotowywania Sydney do snu. Zauważyła nawet, że przewijanie i
ubieranie dziecka, a nawet kąpanie, nie sprawiało jej już tyle kłopotu
co poprzedniego wieczoru. Ucieszyła się, że tak szybko nabrała
wprawy.
Niestety, kiedy Sydney już zasnęła i Cassie też poszła się położyć,
wróciło niechciane wspomnienie dopiero co zaznanej przyjemności.
Ulżyło jej, kiedy zadzwonił telefon i mogła mówić, a nie myśleć.
- Cassie? - usłyszała w słuchawce niepewny głos Michelle.
- Michelle! Gdzie jesteś? - Cassie mocno ściskała słuchawkę.
Starała się nadać głosowi spokojne brzmienie, żeby broń Boże nie
wystraszyć pasierbicy. Gdyby zasypała ją pytaniami, na pewno by się
rozłączyła.
- W Los Angeles. Bardzo jesteś na mnie wściekła?
- Ani trochę, tylko widzisz, kochanie, nie bardzo wiem, co
począć.
- Kyle jest fantastyczny. Na pewno byś go polubiła, gdybyś go
poznała.
- Na pewno - skłamała Cassie.
Wolała nie dzielić się z Michelle swoimi wątpliwościami.
Dziewczyna zachichotała i powiedziała coś, czego Cassie nie
zrozumiała, jakby mówiła do kogoś stojącego obok niej.
- Rozumiem, że musisz trochę odpocząć od dziecka - stwierdziła
Cassie.
- No właśnie. I muszę popracować nad naszym związkiem. To
znaczy moim i Kyle'a. Wolałabym to robić bez... bez przeszkód.
Michelle mówiła bardzo niewyraźnie, co w połączeniu z
głupawym chichotem sugerowało, że jest pijana albo pod wpływem
narkotyków. Albo jedno i drugie.
- Czy mogłabyś mi zostawić swój numer telefonu? No wiesz,
gdybym chciała się z tobą skontaktować w sprawie Sydney.
- No... nie wiem. Zresztą... teraz... nie jestem w domu.
- Rozumiem, ale przecież możesz mi podać swój domowy numer.
- Cassie czuła, że zaraz rozboli ją głowa.
- Kiedy nie pamiętam. To nowy numer - łgała bez żenady
Michelle. - Zadzwonię do ciebie później. Zresztą wiem, że się
zaopiekujesz Zindney... to znaczy Sydney. - Michelle znów
zachichotała.
- Jesteś pijana, Michelle?
- Proszę cię, nie zaczynaj znowu. - Powiedziała to z wielkim
wyrzutem.
- Niczego nie zaczynam - odparła Cassie z największym
spokojem, na jaki było ją stać.
- Nie potrzebuję nauk umoralniających. Chciałam się tylko
dowiedzieć, jak się miewa Sydney.
- Nie zamierzam cię pouczać. - Cassie udało się jakoś opanować
gniew.
Z doświadczenia wiedziała, że nie ma sensu oskarżać jej o
niedojrzałość i nieodpowiedzialność. Oczywiście taka właśnie była,
ale wytykanie jej tych cech wzbudzało wyłącznie irytację Michelle.
Nic ponadto. Problem polegał na tym, że Cassie nigdy nie potrafiła
znaleźć odpowiednich słów, które mogłyby dotrzeć do pasierbicy,
zwłaszcza gdy ta była naćpana albo pijana.
- Teraz się rozłączę - uprzedziła Michelle.
- Dobrze, ale będzie mi miło, jeśli wkrótce znów do mnie
zadzwonisz. Opowiem ci o Sydney.
- Tak, w porządku. - Sądząc po głosie, Michelle już była zajęta
czymś innym.
W słuchawce rozległo się kliknięcie. Pasierbica się rozłączyła.
Tak jak obiecała. Cassie westchnęła i także odłożyła słuchawkę. Była
pewna, że Michelle pije albo narkotyzuje się. Znów znalazła się pod
wozem i nikt nie mógł przewidzieć, jak i kiedy się to skończy. Cassie
zawsze w głębi duszy obawiała się, że któregoś dnia zadzwonią do
niej z policji i powiadomią, iż Michelle przedawkowała albo miała
wypadek samochodowy.
Nie wiedziała, co począć. Nie wiedziała, gdzie szukać Michelle.
Gdyby nawet zadzwoniła do informacji, okazałoby się pewnie, że
numer jest zastrzeżony albo zarejestrowany na inne nazwisko. Na
przykład Kyle'a. Cassie prawie nie znała przyjaciół Michelle, a ci
nieliczni, z którymi mogłaby się ewentualnie skontaktować, nie
należeli do osób godnych zaufania. Mówiąc wprost, lepiej było
trzymać się od nich jak najdalej.
Oczywiście pozostawała jeszcze Trish, ale matka Michelle
wiedziała o niej jeszcze mniej niż Cassie. Zresztą też by nie pomogła,
bowiem na wszystkie życiowe problemy nieodmiennie reagowała
atakiem histerii. Michelle była dorosła, więc policja też nie zechce jej
szukać. Chyba żeby Cassie powiedziała o porzuceniu niemowlęcia,
ale tego w żadnym wypadku nie wolno było zrobić, jako że w grę
wchodziło poważne kryminalne przestępstwo. Zresztą i tak na całym
świecie nie było nikogo, kto mógłby zmusić Michelle, by przestała pić
i zażywać narkotyki. Taką decyzję mogła podjąć tylko ona sama.
Cassie była bezradna. Właściwie zdążyła się już do tego
przyzwyczaić, bo nigdy nie miała żadnego wpływu na Michelle.
Jedyne, co mogła teraz zrobić, to zaopiekować się Sydney najlepiej
jak umiała i czekać, aż Michelle znów się odezwie. No i oczywiście
modlić się, żeby córka Philipa nareszcie nabrała rozumu.
Rozmowa z Michelle miała ten dobry skutek, że Cassie przestała
sobie zaprzątać głowę Samem Buchananem i tym nieszczęsnym
pocałunkiem. Niestety następnego dnia problem powrócił w postaci
Sama we własnej osobie. Cassie zobaczyła go przez wizjer i nawet
miała ochotę udać, że nie ma jej w domu. W końcu jednak uznała, że
lepiej zdusić to coś w zarodku, więc uzbroiła się w cierpliwość i
otworzyła sąsiadowi drzwi.
- Witaj - powiedziała, obdarzając go promiennym, choć nieco
wymuszonym uśmiechem.
- Przepraszam, że tak ciągle tu przychodzę - łobuzersko zmrużył
oczy - ale nie mogłem znaleźć twojego numeru w książce
telefonicznej.
- Jest zastrzeżony. - Cassie zdała sobie sprawę, że zabrzmiało to
niegrzecznie, więc poczuła się w obowiązku udzielić dodatkowych
wyjaśnień.
- Mój mąż był prezesem firmy płytowej. Gdyby jego nazwisko
widniało w książce telefonicznej, nie opędziłby się od młodych
talentów.
- No tak. - Sani skinął głową. - Rozmawiałem dziś z moim
prawnikiem. Powiedział, że zajmie mu to około tygodnia. Tłumacząc
z prawniczego na nasze, oznacza to dwa tygodnie. Czy mam do ciebie
przyjść, kiedy umowa będzie gotowa do podpisu?
- Ależ skąd, po co masz się fatygować. Proszę, wejdź, zapiszę ci
swój telefon.
- Obiecuję, że nikomu nie powiem.
- Teraz to już nie ma znaczenia.
- Ma. Ze względów bezpieczeństwa.
Cassie wyrwała z notatnika kartkę i zapisała na niej numer
telefonu, a potem podała ją Samowi.
- Prawdę mówiąc, chciałem ci jeszcze coś powiedzieć. A raczej o
coś spytać.
Cassie wstrzymała oddech. Czy bała się tego, co chciał jej
przekazać? A może dziwny niepokój miał swą przyczynę w tym, że
Sam stał tak blisko niej i czuła ciepło jego ciała?
- Chciałbym któregoś dnia zaprosić cię na kolację - powiedział. -
Moglibyśmy jeszcze bardziej zaszaleć i pójść do kina.
- Ja... To bardzo miłe, że o mnie pomyślałeś, ale.. No wiesz, jest
przecież Sydney. Nie powinnam z nią chodzić do restauracji.
- Moja córka się nią zaopiekuje. Świetnie sobie radzi z dziećmi.
Skończyła kurs dla opiekunek zorganizowany przez Czerwony Krzyż,
ma nawet stosowny dyplom.
- Zastanowię się, ale... - jąkała się Cassie. Była na siebie
naprawdę zła. - Prawdę mówiąc, nie mam ochoty z nikim się
umawiać.
- To wbrew twoim zasadom?
- Nie, ale jestem wdową i nie mam ochoty na żadne randki.
- Rozumiem. - Przyglądał się jej uważnie. - A więc nie chcesz
nigdy więcej z nikim się spotykać?
- Właściwie jeszcze się nad tym nie zastanawiałam, ale teraz na
pewno nie mam ochoty.
- Tylko na mnie czy na żadnego faceta?
- Na żadnego - odparła stanowczo.
- Rozumiem. Przepraszam, pomyliłem się. Zdawało mi się, że
wczoraj... byłaś zainteresowana. - W jego oczach zabłysły iskierki,
które sprawiły, że serce Cassie wykonało gwałtowny skok.
- Nie, to nie tak. To tylko takie... chwilowe zachwianie
równowagi.
- Jasne. - Uśmiechnął się. Miał dołki w policzkach. Cassie
musiała przyznać, że są naprawdę czarujące. - Ale chyba nie
zapomniałaś, że jestem wyjątkowo namolnym facetem?
- Wiem o tym. - Wcale nie zamierzała się uśmiechać, lecz jakoś
tak samo wyszło. - Ale ja też jestem uparta.
- Wiem o tym. - Sam ciągle się uśmiechał. - Zadzwonię, jak
przygotują umowę.
Nie musiał dodawać, że w żadnym razie nie zamierza
kapitulować.
Sam Buchanan nie dawał znaku życia przez całe półtora tygodnia.
Cassie nawet trochę się dziwiła. Spodziewała się, że będzie bardziej
natarczywy, a tymczasem w ogóle się nie pokazał. Tylko raz minęli
się na szosie samochodami. Pomachali do siebie, i to było wszystko.
Oczywiście Cassie tego właśnie chciała. Miała dość roboty przy
dziecku i nie zamierzała rozpraszać się na inne sprawy. Pomyślała o
Samie tylko dlatego, że spodziewała się widywać go częściej, lecz on
zdecydował inaczej. Absolutnie nie była rozczarowana, że mimo
obietnic tak łatwo się poddał.
Zaraz jednak przypomniała sobie, że nawet gdyby chciała się z
nim spotykać, i tak nie miałaby na to czasu. Sydney zajmowała jej
każdą chwilę. Od rana do wieczora Cassie robiła coś dla małej, albo o
niej myślała lub też czytała o niemowlętach, żeby się dowiedzieć,
czego im trzeba. Okazało się, że opieka na dzieckiem to praca na
pełnym etacie.
Mimo to każdego ranka Cassie budziła się tak bardzo szczęśliwa,
jaką nie była od lat. Lubiła patrzeć na Sydney, bawić się z nią i
troszczyć. Niecierpliwie czekała i radośnie witała każdy kolejny
postęp w rozwoju maleństwa. Pojechała do San Bernardino i spędziła
wspaniałe popołudnie, buszując pomiędzy półkami w wielkim sklepie
z artykułami niemowlęcymi. Oczywiście w wózeczku towarzyszyła
jej Sydney.
Po raz pierwszy od bardzo dawna opuściło ją bolesne poczucie
osamotnienia. Nie można było pogrążać się w smutku, kiedy się
patrzyło na roześmianą buzię dziewczynki. A kiedy wieczorem Cassie
kołysała ją do snu, czuła, jak ciepłe ciałko staje się coraz bardziej
ociężałe. Napełniało ją to taką czułością, jakiej dotąd nie znała.
Któregoś dnia, kiedy leżała na podłodze obok Sydney,
obserwując, jak mała dziarsko mocuje się z zabawkami, przyszła jej
ochota, żeby to sfotografować. Tak dawno nie czuła potrzeby wzięcia
do ręki aparatu, że aż ją samą to zdumiało.
Od razu poszła do ciemni po aparat. Oczywiście trzeba było
włożyć nowe baterie, więc musiała je najpierw odszukać. Film także
był już przeterminowany, mimo to Cassie nie mogła się powstrzymać
przed wypstrykaniem choćby jednej rolki. Fotografowanie było takie
znajome, miłe i na miejscu. Wywołała zdjęcia, kiedy Sydney drzemała
przed południem, a gdy mała się obudziła, razem pojechały do
miasteczka po nowe filmy. W głowie Cassie już rodziły się pomysły
interesujących ujęć.
Właśnie wróciła do domu i włożyła małą do kojca, kiedy
zadzwonił telefon. To był Sam. Na dźwięk jego głosu serce Cassie
zadrżało niespokojnie.
- Cześć Cassie, jak się masz?
- Świetnie, a co u ciebie?
- Wszystko w porządku. Umowa przygotowana. Można ją
podpisać w każdej chwili.
- Dobrze. - Cassie, choć nie chciała się do tego przyznać nawet
przed sobą, zrobiło się przykro, że zadzwonił do niej wyłącznie w
interesach. - Kiedy tylko zechcesz. Ja jestem wolna. Oczywiście pod
warunkiem, że będę mogła wziąć ze sobą Sydney.
- Jasne: Nie ma problemu. Wobec tego może jutro około czwartej.
Odpowiada ci?
- Oczywiście. Sydney już będzie po poobiedniej drzemce.
- Doskonale. Wobec tego do zobaczenia.
Cassie uśmiechała się, odkładając słuchawkę.
Następnego dnia, kiedy Sydney spała, Cassie przygotowała się do
wyjścia. Przeglądając szafę pełną ubrań, doszła do wniosku, że
wszystko jest stare i całkiem niemodne. Cóż, powinna się wybrać na
zakupy. A spojrzawszy w lustro, postanowiła także pójść do fryzjera.
Może nawet wybierze się na weekend do Los Angeles? Sandy
Bradshaw już dawno ją zapraszała i na pewno z radością będzie jej
towarzyszyła.
W końcu Cassie zdecydowała się na zielone spodnie z jedwabiu i
żakiet. Właściwie tylko dlatego, że była to jedyna rzecz, która miała
mniej niż cztery lata. Kupiła ten komplet półtora roku temu w Los
Angeles, kiedy jej przyjaciółka Amanda niemal na siłę zaciągnęła ją
do sklepu. Złote klipsy i kilka cieniutkich złotych łańcuszków dodało
kostiumowi nieco blasku, toteż Cassie uznała, że wygląda całkiem
nieźle.
Z maleńką Sydney w wózeczku weszła do kancelarii
adwokackiej. Sam już na nią czekał. Obok niego siedziała
kilkunastoletnia panienka o ciemnych włosach i oczach identycznych
jak u Sama. Patrzyła zaciekawiona, jak Sam zrywa się z krzesła i
podchodzi do Cassie.
- Cassie! Świetnie, że jesteś. - Pochylił się nad Sydney, która
ściskała w rączkach pluszową żabę i uważnie mu się przyglądała. -
Cześć, Sydney. Wydaje mi się, że urosłaś, odkąd cię ostatni raz
widziałem.
Wyprostował się i uśmiechnął do Cassie. Ona także się do niego
uśmiechała. Czuła, jak serce jej podskoczyło, kiedy się do niej zbliżył.
Trochę ją to zezłościło.
- Witaj, Sam - powiedziała bardzo grzecznie.
Nie mogła złościć się na niego za wybryki swego serca.
- Przedstawiam ci moją córkę. To jest Jana. - Odwrócił się do
dziewczyny, która wstała i patrzyła na nich. - Chodź do nas, Jano.
Przywitaj się z panią Weeks.
- Dzień dobry, Jana - powiedziała Cassie. - Bardzo się cieszę, że
wreszcie cię poznałam.
- Dzień dobry - powiedziała grzecznie dziewczyna, ale nie
patrzyła na Cassie, tylko na siedzącą w wózeczku Sydney.
Przykucnęła, żeby przyjrzeć się maleństwu. - Cześć, mała. Jak masz
na imię?
Teraz Jana zwróciła się do Cassie.
- Czy to pani córeczka?
- To córka mojej pasierbicy, ale na razie mieszka u mnie.
- Fajnie. Mogę ją wziąć na ręce?
- Oczywiście, będzie zachwycona. - Cassie chciała wyjąć
niemowlę z wózka, ale Jana ją uprzedziła i fachowo podniosła
maleństwo. - Widzę, że to dla ciebie nie pierwszyzna.
- Często niańczę niemowlęta. Lubię dzieci.- Jana się uśmiechnęła
i zaraz zajęła się Sydney. Przemawiała do niej tak długo, aż mała
także się uśmiechnęła.
- Świetnie sobie z nią radzisz - pochwaliła. Cassie. - Może kiedyś
zgodzisz się i ją poniańczyć.
- Jasne - rozpromieniła się Jana. - W każdej chwili.
- Ona naprawdę ma świetny kontakt z małymi dziećmi - chwalił
córkę Sam, prowadząc Cassie korytarzem do ukrytego za oszklonymi
drzwiami gabinetu, gdzie czekał na nich adwokat.
Weszli do gabinetu, a za nimi Jana z Sydney na ręku. Usiadła w
głębokim fotelu i zabawiała małą, podczas gdy Sam i Cassie zajęli się
formalnościami związanymi z podpisaniem umowy.
Kiedy już było po wszystkim i tym samym korytarzem wracali do
recepcji, Sam powiedział od niechcenia:
- Chyba powinniśmy to uczcić. Wybierzemy się na kolację?
- Na kolację? - zdziwiła się Cassie.
- Tak jest. Wszyscy razem. Na przykład na pizzę. Co ty na to,
Jano?
- Na pizzę? - Twarz dziewczyny rozjaśnił śliczny uśmiech. -
Zawsze!
- Ale ja... - zaczęła Cassie i urwała, bo naprawdę nie wiedziała, co
powiedzieć.
- Ty, ja i dzieci - uściślił Sam. - Pizza. Taki rodzinny wypad. W
każdym razie na pewno nie żadna randka.
- Zaplanowałeś to sobie, prawda? - spytała Cassie, przyglądając
mu się podejrzliwie.
- Kto? Ja?! - Sam wyglądał jak niewinnie oskarżony o
przestępstwo symbol cnót wszelakich. - Naprawdę sądzisz, że byłbym
zdolny do tak niegodnych, podstępnych działań? Zraniłaś mnie,
Cassie - zakończył dramatycznie.
Chciała przybrać surową minę, ale tylko się roześmiała.
Właściwie było jej przyjemnie, że jednak nie dał za wygraną.
Zaczekał na właściwy moment i postawił ją w sytuacji, w której nie
mogła odmówić.
Spojrzała na Janę.
- Twój tata to skomplikowany facet.
- Owszem - zgodziła się ochoczo kochająca córka, pokazując w
uśmiechu wszystkie zęby. - Trudno przewidzieć, co wymyśli. Szkoda,
że pani nie widziała, co wyczyniał w moje urodziny.
- Halo, jestem tu! - wtrącił się Sam. - No to jak będzie? Idziemy
na pizzę?
Cassie się uśmiechnęła. Zdała sobie sprawę, że po raz pierwszy od
lat czuje przyjemny dreszczyk oczekiwania.
- Na pizzę? - Powtórzyła za Janą - Zawsze!
ROZDZIAŁ PIĄTY
Okazało się, że w pizzerii jest tego dnia wieczór karaoke. Jana
była zachwycona. Po raz pierwszy od chwili spotkania oddała Cassie
Sydney i pobiegła zobaczyć, jakie piosenki będzie się śpiewało.
- Wszystko to sobie dokładnie zaplanowałeś - powiedziała do
Sama Cassie. - Specjalnie umówiłeś nas na podpisanie umowy pod
koniec godzin urzędowania, i do tego jeszcze przyprowadziłeś ze sobą
Janę, żeby to przypadkiem nie wyglądało na randkę.
- Znów te oskarżenia... O czym ty mówisz? - Sam uśmiechał się
niewinnie. - Ja i Jana zawsze we czwartki przychodzimy tu na pizzę,
bo czwartek w tym lokalu to wieczór karaoke.
- Ach, więc dlatego chciałeś, żebyśmy podpisali umowę w
czwartek.
- Dobrze, pani prokurator, przyznaję się bez bicia, taka jest
prawda. - Uśmiechnął się szeroko. - Ale cóż, nie kryłem przed tobą, że
jestem namolny. Chyba tylko zapomniałem powiedzieć, że przebiegły
też jestem.
- Ty także śpiewasz, czy tylko Jana? - spytała Cassie, spoglądając
w odległy koniec sali, gdzie już przygotowano maszynę do karaoke, a
kilka dziewczyn w wieku Jany przeglądało książeczki z tekstami
piosenek.
- Parę razy wystąpiłem osobiście. Eagles, Bob Seger i stary dobry
Springsteen.
- Mam nadzieję, że nie będziesz mnie zmuszał do żadnych
popisów. Mam głos jak żaba i na dodatek słoń mi na ucho nadepnął.
- Nie wierzę. - Sam się roześmiał. - Ale obiecuję, że nie będę cię
zmuszał do śpiewania. A teraz mi powiedz, jak sobie radzisz. Mam
wrażenie, że to niespodziewane macierzyństwo dobrze ci zrobiło.
- Och tak - przyznała Cassie, sama nieco tym zaskoczona. -
Zadziwiająco dobrze mi idzie. Mam tylko nadzieję, że nie zrobiłam
Sydney żadnej krzywdy. W każdym razie przewijam jak stara.
Wyobraź sobie, że ostatnio ani jedna pielucha nie spadła z Sydney.
- Miło mi to słyszeć.
- I wprowadziłam pewne zwyczaje: W książkach piszą, że to
bardzo ważne. Przeczytałam już pięć książek o niemowlętach i
odwiedziłam sporo stron internetowych.
- A jak tam twoja pasierbica? Odezwała się?
- Owszem. - Cassie westchnęła na wspomnienie tamtej rozmowy.
- W zeszłym tygodniu, zaraz po naszym spotkaniu. Właściwie nie
powiedziała nic więcej ponad to, co napisała w liście. Nie zdradziła,
gdzie mieszka, nawet nie zostawiła telefonu. Pewnie się boi, że do niej
przyjadę i zacznę ją pouczać lub też, co gorsza, wpakuję na odwyk.
- Bierze?
- Właściwie nie wiem, ale kiedy ze mną rozmawiała, miała taki
głos, jakby była pijana albo na haju. Język jej się plątał i chichotała
jak idiotka. Naprawdę nie wiem, co robić.
- Niewiele możesz zrobić. To przecież dorosła kobieta.
- Tak, wiem. Oboje z Philipem już dawno przekonaliśmy się, że
nie mamy żadnego wpływu na Michelle. Nie można jej pomóc, póki
sama nie zechce czegoś ze sobą zrobić. Problem w tym, że teraz ma
dziecko. A jeśli rzeczywiście bierze narkotyki? I jeżeli przyjdzie jej do
głowy zabrać Sydney? Przecież nie oddam jej małej, wiedząc, że się
narkotyzuje. Chociaż z drugiej strony nie mam do Sydney żadnych
praw. Przecież nie mogę zwrócić się do sądu o odebranie Michelle
praw rodzicielskich.
- To byłoby piekło - zgodził się Sam. - Jedyne, co możesz zrobić
w tej sytuacji, to opiekować się Sydney i mieć nadzieję, że nigdy nie
dojdzie do ostateczności.
- No właśnie.
Nie przyznała się do jeszcze jednej obawy, jaka ją dręczyła.
Cassie pokochała Sydney. Nie wyobrażała sobie rozstania z
maleństwem, nawet gdyby Michelle przyjechała po nią całkiem
trzeźwa i śmiertelnie poważna.
Podbiegła do nich rozradowana Jana. Cassie ucieszyła się, że
może zmienić temat.
- Co zaśpiewasz? - spytała.
- Jeszcze nie wiem. Już tyle razy śpiewałam Britney. - Jana
zaczęła opowiadać o swoich ulubionych piosenkach.
Cassie z uśmiechem słuchała jej entuzjastycznej paplaniny. Jana
była zupełnie inna od nastolatek, z jakimi zadawała się kiedyś
Michelle. Radosna i pełna optymizmu, nie demonstrowała żalu do
całego świata i nie buntowała się nieustannie jak Michelle i jej
koleżanki. Dawała się lubić; tak samo jak jej tata.
Zjedli pizzę, potem Jana śpiewała i Sam także zdecydował się na
występ. Miał zadziwiająco dobry, głęboki głos, który - Cassie
niechętnie się do tego przyznała - przyprawiał ją o miły dreszcz. W
przerwach pomiędzy piosenkami rozmawiali na wszystkie możliwe
tematy, od postępów Jany w szkole poczynając, a na muzyce i
polityce kończąc. Cassie czuła się świetnie i nawet trochę żałowała,
kiedy Sydney zaczęła marudzić i trzeć oczka.
- Muszę jechać - zdecydowała. - Sydney jest już śpiąca.
- Odprowadzę was do samochodu - zaofiarował się Sam. - A ty,
Jano, możesz zaśpiewać jeszcze jedną piosenkę i też będziemy wracać
do domu.
- Tak, wiem - powiedziała dziewczyna, której nawet perspektywa
zakończenia dobrej zabawy nie popsuła humoru. - Jutro trzeba iść do
szkoły.
- No właśnie.
Sam odprowadził Cassie do samochodu, pomógł jej umieścić
Sydney w foteliku i zapakować wózek do bagażnika.
- Dziękuję za miły wieczór - powiedziała Cassie. - Świetnie się
bawiłam.
- Ja też. Wspaniale dogadujesz się z Janą.
- Tak sądzisz?
- Oczywiście. Jasne, że Sydney pomogła wprawić Janę w dobry
nastrój, ale ty też masz w tym swój udział. Na przykład spodobały ci
się te jej okropne buty, jakie się teraz nosi.
- Są fajne - broniła swego zdania Cassie.
- Ty też. - Sam pocałował ją w czoło. - Cieszę się, że byłaś z
nami. Myślisz, że moglibyśmy to jeszcze kiedyś powtórzyć? Może
nawet wybralibyśmy się gdzieś tylko we dwoje?
- Sam... - Cassie ścisnęło się serce. - Bardzo kochałam mojego
męża.
- Myślisz, że chciałby, żebyś resztę życia spędziła odcięta od
świata jak pustelnica?
- Nie, ale... Chyba jeszcze nie jestem gotowa.
- Życie na ciebie nie zaczeka - powiedział poważnie Sam. - i nie
obchodzi go, czy jesteś gotowa, czy nie. Zresztą nie oczekuję od
ciebie żadnych zobowiązań. Lubię cię, Cassie, i chciałbym cię
częściej widywać. O nic więcej nie proszę. Moglibyśmy pójść do kina
albo na tańce. Co tylko zechcesz. Co ty na to?
Cassie milczała. Czuła się winna. Dobrze wiedziała, co
powiedzieliby jej przyjaciele, bo często to powtarzali. Tłumaczyli, że
Philip już od ponad dwóch lat nie żyje, że Cassie nie może się
pogrzebać razem z nim, że powinna znów zacząć żyć, bo on nie
chciałby, żeby przez resztę życia była nieszczęśliwa.
Jeszcze niedawno nietrudno jej było odrzucać takie argumenty.
Nie miała ochoty nigdzie chodzić ani z nikim się spotykać. Jej serce
było tak samo zimne i nieczułe jak grób Philipa. Teraz jednak
nieoczekiwanie wszystko się zmieniło. Po raz pierwszy od lat Cassie
zapragnęła się ruszyć. Tylko poczucie winy ją powstrzymywało.
Poczucie winy i strach.
- Dobrze - powiedziała lekko drżącym głosem. - Wybierzmy się
gdzieś.
Sam uśmiechnął się, a potem ją pocałował. Usta miał miękkie i
ciepłe. Cassie zadrżała od nieoczekiwanej przyjemności. Oparła
dłonie na piersi Sama, choć nie była pewna, czy po to, żeby go
przytrzymać, czy żeby odepchnąć. Lecz po chwili jej palce zacisnęły
się na jego koszuli... Cassie poddała się ogarniającemu całe ciało
cudownemu uczuciu lekkości.
Sam uniósł głowę, przyglądał się jej przez chwilę, po czym znów
delikatnie pocałował ją w usta.
- Nie mogę odżałować, że jesteśmy na parkingu przed pizzerią -
westchnął.
Cassie się uśmiechnęła, a zaraz potem roześmiała, choć ciągle
jeszcze drżała na całym ciele.
- Może to i lepiej.
- Do zobaczenia jutro - powiedział, delikatnie ujmując jej dłoń.
Podniósł ją do ust i pocałował, ani na chwilę nie spuszczając
wzroku z twarzy Cassie. W końcu lekko uścisnął jej dłoń, puścił i
odsunął się.
Cassie wsiadła do samochodu, zatrzasnęła drzwi, włożyła kluczyk
do stacyjki. Była roztrzęsiona i szczęśliwa zarazem. Sam wciąż stał
przy samochodzie i patrzył na nią, toteż nie mogła ani chwili
posiedzieć spokojnie z głową opartą o zagłówek, na co miała wielką
ochotę. Uśmiechnęła się więc do niego i ruszyła do domu.
- Och, Sydney - powiedziała, a dziewczynka odpowiedziała jej
prychnięciem. - Jak myślisz? Czy ja zwariowałam? Jeszcze trzy
tygodnie temu nie wiedziałam o jego istnieniu. - Roześmiała się cicho.
- No tak, trzy tygodnie temu o twoim istnieniu też nie wiedziałam.
Co się stało z moim spokojnym życiem? - pomyślała.
Znała odpowiedź na to pytanie. W jej spokojne życie wtargnęła
Sydney. Cassie przypuszczała, że nic już nie będzie takie jak
przedtem.
Spojrzała za siebie na Sydney, która siedziała w foteliku. Dziecku
oczka się zamykały, główka opadła na miękkie oparcie. Cassie się
uśmiechnęła. Serce miała pełne miłości. Wiedziała, że nawet gdyby
dano jej taką możliwość, nigdy nie wróciłaby do takiego życia, jakie
wiodła przed przybyciem Sydney.
W sobotę Cassie zostawiła Sydney z Janą. Oczywiście dokładnie
poinstruowała dziewczynkę, jak postępować z maleństwem, zostawiła
pieluchy, ubranka, jedzenie... Dopiero potem pozwoliła Samowi
zawieźć się do San Bernardino na kolację.
- Myślisz że Jana sobie poradzić - dopytywała się po drodze. -
Przecież ma dopiero trzynaście lat i...
- Od roku opiekuje się takimi maluchami - przypomniał jej Sam. -
Naprawdę się na tym zna. Mówiłem ci już, że skończyła specjalny
kurs, no i ma do tego serce. A gdyby coś było nie tak, zawsze może
zadzwonić do swojej mamy. Gdyby Jana jej potrzebowała, Janet
przyjedzie w ciągu paru minut.
- To taka wielka odpowiedzialność. Sydney jest jeszcze maleńka...
Sam spojrzał na nią z uśmiechem.
- Mam zawrócić? Możemy wszyscy pójść na hamburgery albo
zawiozę Janę i Sydney do Janet, żeby na wszelki wpadek przez cały
czas była pod ręką.
- Wiem, chcesz powiedzieć, że zachowuję się idiotycznie.
- Wcale nie, tylko jesteś niespokojna. To normalne. Podobnie było
z Janet. Minęły dwa miesiące, zanim zgodziła się zostawić małą pod
opieką swojej własnej matki. - Wzruszył ramionami. - Serce matki, to
wszystko. Ale nie martw się, Jana jest bardzo odpowiedzialna, a w
razie czego dostanie wsparcie. Poza tym ma wszystkie numery
telefonów, które jej zostawiłaś.
- Masz rację - westchnęła Cassie.
Wiedziała, że zachowuje się idiotycznie, ale tak bardzo się bała o
swoją kruszynkę...
- W każdej chwili możesz do niej zadzwonić - zapewnił ją Sam. -
Przed kolacją, po kolacji, kiedy tylko zechcesz. Przekonasz się, że nic
nadzwyczajnego się nie dzieje.
- Nie chcę, żeby pomyślała, że nie mam do niej zaufania. - Cassie
zacisnęła palce, żeby nie sięgnąć po telefon komórkowy.
- Jana jest przyzwyczajona - uspokajał ją Sam. - Młode mamy
zawsze do niej dzwonią co najmniej dwa razy w ciągu wieczoru.
Wobec tego Cassie wyjęła z torby telefon. Jak można się było
spodziewać, Jana zapewniła, że obie z Sydney mają się świetnie i że
nic się nikomu nie stało. Cassie wyłączyła telefon i uśmiechnęła się do
Sama.
- Teraz czuję się znacznie lepiej.
- A wiesz, że łatwiej pilnować dzieci, kiedy są maleńkie? Teraz
wystarczy ją tylko nakarmić, przewinąć i przytulić. Kiedy zacznie
raczkować, wtedy naprawdę może sobie zrobić coś złego.
- Wiem. Już niedługo będę musiała zabezpieczyć dom: barierka
na schodach, zamki w szafkach kuchennych, wszystkie delikatne
rzeczy wysoko albo pozamykane... Czytałam o tym. Wczoraj
przeszłam się po domu, żeby sprawdzić, co trzeba zmienić. - Pokręciła
głową. - Nie zdawałam sobie sprawy, że mój dom jest taki
niebezpieczny dla malucha.
- Zadzwoń do supermarketu, by sprowadzili zamki, których
dziecko w żadnym wypadku nie da rady otworzyć.
- Ludzie w miasteczku pewnie myślą, że oszalałam. - Cassie
zerknęła na Sama. - Kupuję tyle rzeczy dla jednego dziecka...
- Skądże. - Roześmiał się. - Uważają, że jak na osobę, która
pochodzi z Los Angeles, jesteś całkiem normalna.
- Nie wiem, czy można to uznać za komplement.
- No tak - zreflektował się Sam.
Cassie zdołała się powstrzymać i nie dzwonić do Jany co dziesięć
minut. Zatelefonowała jeszcze raz po kolacji, a potem po wyjściu z
kina. Naprawdę miło spędziła ten wieczór. Kolacja była świetna, film
taki sobie, lecz każda chwila była przepełniona radością płynącą z
towarzystwa Sama. Przyjemnie było z nim rozmawiać, a także
siedzieć w milczeniu czy śmiać się. Przez cały ten czas kotłowało się
w niej dziwne podniecenie i oczekiwanie. Myślała tylko o tym, jakby
to było, gdyby Sam znów ją pocałował. Bardzo chciała, żeby to
zrobił...
Nie rozumiała, jak to się stało, w jaki sposób Samowi udało się
przeniknąć przez gruby mur, jakim się otoczyła, przedrzeć się przez
mrok, którym tak długo odgradzała się od świata. Zapewne sprawiła
to obecność Sydney, a może po prostu czarująca i nieustępliwa
osobowość Sama. Tak czy siak, w Cassie coś się nieodwracalnie
zmieniło. Uśmiechała się, nuciła bez powodu i z niejakim
zdziwieniem zdała sobie sprawę, że już nie czeka końca kolejnego
smutnego dnia, tylko cieszy się życiem. Po raz pierwszy od bardzo
dawna zapragnęła być szczęśliwa.
Tego wieczoru, kiedy Sam odwiózł ją do domu i przytulił do
siebie, przywarła do niego tak naturalnie, jakby robiła to już setki
razy. Całowali się, tulili, ale zaraz odsunęli się od siebie, uśmiechając
się, nieco zażenowani.
- Czuję się, jakbym znów miała dwadzieścia lat - powiedziała
Cassie.
- No. Tyle, że tym razem ukrywamy się przed swoimi dziećmi, a
nie przed rodzicami.
- Tak... - Roześmiała się.
- Nie zaprosisz mnie... na kawę? - spytał Sam i delikatnie
pocałował ją w usta.
- Może kiedyś... Innym razem.
- Innym razem - zgodził się.
Potem było jeszcze mnóstwo innych razy. Przez następnych kilka
miesięcy spotykali się bardzo często. Chodzili na randki. Zawsze
kiedy Cassie znajdowała się w pobliżu Sama, narastało w niej
pragnienie, i każdego kolejnego wieczoru coraz trudniej jej było
odsyłać go spod drzwi. Tylko wspomnienie Philipa, tak bardzo
wypełniające dom, powstrzymywało ją przed poproszeniem, żeby
został.
Przyjemnie było w towarzystwie Sama i Cassie uznała za całkiem
naturalne, że pragnie z nim spędzać coraz więcej czasu. Czasami
wychodzili sami, a Jana lub inna opiekunka zajmowała się Sydney.
Ale bywali także w mieście we czwórkę. Oczywiście nie opuścili
żadnego wieczoru karaoke w zaprzyjaźnionej pizzerii.
Cassie polubiła Janę. Była zupełnie niepodobna do Michelle.
Swoje stosunki z ojcem - wyważone i pełne miłości - Jana bez
widocznego trudu rozciągnęła także na Cassie. Wprawdzie ją także
dręczyły problemy typowe dla nastolatek, ale wolała zapytać Cassie o
radę, niż zamykać się w sobie i buntować przeciwko całemu światu.
Zdawało się też, że nie ma nic przeciwko temu, by jej tata
umawiał się z obcą kobietą. Oczywiście z wyjątkiem unoszenia oczu
ku niebu, kiedy Sam czasami całował Cassie przy ludziach. Jana
wolała zaprzyjaźnić się z Cassie, niż traktować ją jak wroga, który
zajmuje jej terytorium. Dla Cassie było to całkiem nowe
doświadczenie. Nowe i bardzo sympatyczne.
Jana miała też fioła na punkcie Sydney, za co Cassie lubiła ją
jeszcze bardziej. Cóż, Sydney była sercem nowego życia, w którym
szczęście rozprzestrzeniało się jak ogień w suchym lesie.
Maleństwo rozwijało się etapami. Cassie nie mogła się nadziwić
temu cudowi. To było wielkie wydarzenie, kiedy Sydney po raz
pierwszy samodzielnie przewróciła się na plecki. Tak ją to zdziwiło,
że zastanawiała się, czy aby się nie rozpłakać, ale Cassie zaraz do niej
podbiegła i przemawiała z taką radością i dumą, że strach dziecka w
jednej chwili zmienił się w wesoły śmiech.
Niecałe dwa tygodnie później, kiedy Sydney już wyćwiczyła
przewracanie się z brzuszka na plecki, udało jej się przewrócić w
odwrotną stronę. Cassie uwielbiała leżeć obok niej na podłodze,
słuchać gulgotania maleństwa i patrzeć, jak radośnie fika rączkami i
nóżkami. Z każdym mijającym tygodniem Sydney stawała się coraz
większa i coraz silniejsza.
Cassie spodziewała się, że maleństwo w każdej chwili może
zacząć raczkować. Już się podnosiła, opierając ciężar ciała na
rączkach i nóżkach, kołysała się, a potem spadała z powrotem na
brzuszek. Sam zaśmiewał się z tego i nazywał te ćwiczenia
„rozgrzewaniem silnika".
Sydney zaczął wyrzynać się pierwszy ząbek, dlatego czasami
kaprysiła i masowała sobie dziąsełka nie tylko gryzaczkiem, ale
wszystkim, co wpadło jej w rączki. Rozpoznawała już Cassie, Janę i
Sama, i zawsze uśmiechała się na widok jednej z kasjerek w sklepie
spożywczym.
Cassie zauważyła, że pojawienie się w jej życiu małego dziecka
ogromnie zbliżyło ją do ludzi. Zaprzyjaźniła się z Margaret Jamison,
właścicielką księgarni. Często wpadały na filiżankę kawy do
sąsiadującej z księgarnią cukierni. Margaret bardzo chciała
zorganizować Cassie wieczór autorski i wreszcie wydusiła zgodę z
opornej autorki pięknych albumów.
Ku swemu wielkiemu zdumieniu Cassie przekonała się, że
sprawiło jej to prawdziwą frajdę. Przyjemnie jej się rozmawiało z
wielbicielami fotografii i przyjaciółmi Margaret. Znała już imiona
wszystkich kasjerek w sklepie spożywczym i w drogerii, no i
oczywiście pielęgniarek i recepcjonistek w gabinecie miejscowego
pediatry. Z bladego ducha przesuwającego się bezszelestnie pośród
mieszkańców miasteczka zmieniła się w żywą, wesołą i przyjazną
światu sąsiadkę.
Zdjęcia, jakie zrobiła Sydney, ożywiły także jej miłość do
fotografowania. Nadal robiła zdjęcia maleństwu, ale po pewnym
czasie zaczęły ją nachodzić pomysły innych ujęć, a nawet pewien
temat na wystawę. Teraz fotografowała przy każdej okazji. Kiedy
wybierała się na spacer z aparatem, zawieszała sobie Sydney w
nosidełku na plecach, a gdy planowała dłużej pozostać w jakimś
miejscu, brała składany kojec.
Nadszedł dzień, kiedy zadzwoniła do swej agentki.
- Mam pomysł na książkę - powiedziała rozradowana.
- Naprawdę? - Meredith ogromnie się ucieszyła. - Cassie,
kochanie, to cudownie!
- Chciałabym zestawić stare z młodym - opowiadała
rozentuzjazmowana Cassie. - Wiesz, chodzi mi o kontrast. Mam
zdjęcia starych ludzi, a także dzieci w różnym wieku. Jeszcze nie
przemyślałam tego do końca, ale chciałabym wiedzieć, co ty na to.
- Co ja na to? Twój wydawca zostanie milionerem - powiedziała
Meredith. - To świetny pomysł, Cassie. Zaraz po rozmowie z tobą
zadzwonię do Elizabeth. Co ci się stało? Czekaj, niech zgadnę. Chodzi
o mężczyznę!
- O to też.
- Wiedziałam! - ucieszyła się Meredith. - Nową, miłość! To
zawsze pobudza siły twórcze.
- Owszem, jest i nowa miłość. - Cassie spojrzała w kąt pokoju,
gdzie Sydney kołysała się na czworakach i gaworzyła do siebie. - Ale
to nie mężczyzna.
- Nie mężczyzna?- - Tym razem Meredith poważnie się
zaniepokoiła. - Co ty wygadujesz, Cassandro?
Więc Cassie opowiedziała jej, jak to Michelle zostawiła jej
Sydney, i co z tego wynikło.
- No tak, to całkiem w stylu Michelle - westchnęła uspokojona
Meredith. - No i co ty teraz zrobisz?
- Nie wiem. - Cassie odsunęła od siebie dobrze znany strach, jaki
nachodził ją za każdym razem, kiedy pomyślała o powrocie Michelle i
o konieczności oddania dziecka. - Staram się o tym nie myśleć.
- To nie jest najlepsze wyjście z sytuacji. A co z tym facetem? -
chciała wiedzieć Meredith. - Co on ma z tym wszystkim wspólnego?
Czy jego też kochasz?
- Nie wiem - odparła Cassie z namysłem. - Bardzo go lubię, ale...
Nie jestem pewna. Bo widzisz, Philip... - urwała, nie bardzo wiedząc,
jak wytłumaczyć to, co tak naprawdę czuła.
- Rozumiem. - Meredith nie trzeba było niczego tłumaczyć. -
Pogubiłaś się.
- No właśnie. Czasami tak się czuję, jakbym zdradzała Philipa.
Na drugim końcu kabla nastąpiła cisza.
- Philip na pewno by nie chciał... - odezwała się w końcu
Meredith.
- Wiem. - Cassie nie pozwoliła jej dokończyć. - Philip chciałby,
żebym była szczęśliwa. Bardzo w to wierzę.
- Gdzieś czytałam, że jeśli człowiek był szczęśliwy w
małżeństwie i jego współmałżonek umarł, to bardziej prawdopodobne
jest, że ten ktoś powtórnie wstąpi w związek małżeński niż osoba,
która przeżyła nieudany związek.
- Przecież nie mówię o małżeństwie! - zawołała Cassie. - Znamy
się dopiero trzy miesiące, jeszcze nawet... - Znowu nie wiedziała, jak
to powiedzieć.
- Nie twierdzę, że powinnaś wyjść za mąż - uspokajała ją
Meredith. - Chodziło mi tylko o to, że nie powinnaś mieć poczucia
winy. To, że możesz i chcesz kogoś pokochać, to efekt twojej miłości
do Philipa i jego miłości do ciebie.
- Hm... niech ci będzie - zgodziła się Cassie, choć nie całkiem
docierało do niej rozumowanie Meredith. Będzie musiała to
przemyśleć.
- Teraz zadzwonię do twojego wydawcy, a ty zastanów się nad
tym, co powiedziałam. I pamiętaj, że twój agent ma zawsze rację.
- Pamiętam, pamiętam. - Cassie się roześmiała.
Odłożyła słuchawkę i z westchnieniem podeszła do Sydney, która
właśnie z wielkim zapałem „grzała silnik".
- Łatwo jej mówić - powiedziała do maleństwa. - To nie ona ma
problem, tylko ja.
Sydney zagulgotała w odpowiedzi. Cassie uśmiechnęła się i
położyła obok niej.
Żałowała, że jej uczucie do Sama Buchanana nie jest tak proste i
łatwe jak miłość do Sydney. Lubiła, go. Nawet bardziej niż lubiła,
lecz wzdragała się użyć słowa „miłość". Miłość była zarezerwowana
dla Philipa. Gdy umarł, Cassie wiedziała, że już nigdy nie pokocha
żadnego mężczyzny.
To jasne, że nie mogła znów się zakochać, jej miłość do Philipa
była bowiem wielka i wieczna. Nieważne, co twierdzi Meredith.
Cassie uważała, że gdyby zakochała się w kimś innym, tym samym
zdradziłaby Philipa.
Mimo to nie mogła zaprzeczyć, że jej uczucie do Sama z każdym
dniem stawało się coraz silniejsze. Z łatwością można by je
zlekceważyć, uznać za zwykłe pożądanie, ponieważ ono właśnie
stanowiło pokaźną część tego uczucia. Z każdym pocałunkiem, z
każdą kolejną pieszczotą bardziej go pragnęła. Nie raz i nie dwa mało
brakowało, żeby dała się ponieść namiętności.
I za każdym razem coś im przeszkadzało. To Sydney zaczynała
płakać, albo Jana lub inna opiekunka na nich czekała, a raz trzeba było
odebrać Janę z jakiejś imprezy. Za każdym razem Cassie była
zadowolona, że do niczego nie doszło.
Dla niej miłość i seks były ze sobą nierozerwalnie związane. Nie
chciała namiętności bez miłości, choćby nie wiedzieć jak bardzo
pragnęła Sama. Dlatego wciąż nie miała pojęcia, co zrobić.
- No cóż, skarbie, chyba teraz nie rozwiążę tego problemu -
powiedziała Cassie, podnosząc do góry Sydney, która aż zapiszczała z
radości. - Zresztą pora na twoją kąpiel. Wieczorem przychodzi Sam,
więc obydwie musimy ślicznie wyglądać. Prawda, mój skarbie?
Podrzuciła maleństwo do góry. Sydney śmiała się i piszczała z
radości. Cassie przytuliła ją do siebie i mocno pocałowała, po czym
wstała i poszła do łazienki.
Sydney miała już sześć miesięcy i mogła się kąpać w normalnej
dużej wannie z całą masą pływających zabawek, dlatego też płacz
zaczynał się dopiero wtedy, kiedy trzeba było wychodzić z wody. I
dlatego kąpiel zajmowała znacznie więcej czasu niż kiedyś.
Ale za to po wyjęciu z wanny i wysuszeniu Sydney pachniała jak
nic na świecie. Cassie zawsze na chwilkę przytulała do siebie owinięte
w ręcznik maleństwo. To było takie cudowne uczucie. Kiedy
wykąpana, przewinięta i ubrana w czystą piżamkę Sydney
powędrowała do łóżeczka, Cassie mogła wreszcie przygotować się na
wieczór.
Potem razem z Sydney zeszła na dół i dała małej kolację. Wkrótce
zjawił się Sam. Przytulił Cassie i pocałował ją na powitanie, a potem
wziął na ręce Sydney, żeby Cassie mogła spokojnie przygotować
spaghetti. Piątkowy wieczór postanowili spędzić w domu przed
telewizorem. Sam jak zwykle pracował w sobotę, musiał więc wstać
rano, żeby zdążyć objechać dwie prowadzone przez siebie budowy.
Była prawie dziewiąta. Cassie i Sam przytuleni do siebie oglądali
film z wypożyczalni, a Sydney leżała na kocyku, bawiła się
zabawkami i powoli zasypiała.
Nagle zadzwonił telefon.
- Halo? - odezwała się Cassie, włączając słuchawkę
bezprzewodowego telefonu.
Usłyszała kobiecy płacz.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
- Michelle? - Cassie kurczowo zacisnęła palce na słuchawce. -
Michelle, czy to ty?
Kobieta wciąż płakała. Po chwili rozległ się drżący głos:
- Tak, to ja.
- Gdzie jesteś, Michelle? Co się stało?
- O Boże, Cassie! Zmarnowałam sobie życie! - Rozpłakała się
jeszcze głośniej.
- Wszystko będzie dobrze, kochanie. Powiedz mi, gdzie jesteś?
- W domu. On sobie poszedł. Zostawił mnie. - Michelle szlochała,
połykając słowa.
- Kto? Kyle?
- Tak. Wczoraj. Łobuz! - W słuchawce rozległ się trzask.
Cassie domyśliła się, że Michelle ze złości coś rozbiła.
- Co robiłaś od wczoraj? - spytała ostrożnie Cassie.
Bezpośrednie pytanie o narkotyki mogłoby sprawić, że Michelle
poczułaby się osaczona i w efekcie byłby to koniec rozmowy. Cassie
jednak dobrze wiedziała, że pasierbica miała zwyczaj w trudnych
sytuacjach wspomagać się narkotykami. Musiała więc sprawdzić, czy
przypadkiem nie grozi jej śmierć z przedawkowania.
- Nie wiem. Płakałam... bo byłam głupia. Jak zwykle.
- Nie jesteś głupia, Michelle. Może ta historia z Kyle'em była
błędem, ale przecież wszyscy popełniamy błędy.
- Ale nie bez przerwy, tak jak ja - mówiła przez łzy. - Pewnie
strasznie mnie nienawidzisz. Jestem okropną matką. Najokropniejszą
pod słońcem.
- Zrobiłaś dla swojego dziecka to, co mogłaś najlepszego -
oświadczyła stanowczo Cassie. - Musisz mi uwierzyć. Gdybyś była
złą matką, nie obchodziłoby cię, czy ktoś się zaopiekuje Sydney. Zła
matka trzymałaby dziecko przy sobie, nawet gdyby wiedziała, że nie
ma możliwości go wychować. Sydney ma się świetnie. Jest zdrowa i
szczęśliwa. Dzięki tobie.
- Tatuś musiał być mną bardzo rozczarowany. Na pewno się mnie
wstydził.
- On cię kochał, Michelle. Wiedział, jak ciężkie masz życie i był z
ciebie dumny, ponieważ rozumiał, że ciągle się starasz wyjść na
prostą drogę.
- Dlaczego jestem taka słaba? O Boże, Cassie. Zmarnowałam
sobie życie. Całkowicie.
Mówi składnie. To dobrze, pomyślała Cassie. Nie raz słyszała, jak
Michelle bełkocze. Kiedy była w bardzo złym stanie, mówiła tak
niewyraźnie, że nie można było jej zrozumieć. Czasem znów można
było zrozumieć słowa, za to wypowiedź nie miała żadnego sensu.
- Pomóż mi, Cassie. Proszę, pomóż mi.
- Oczywiście. Co mam zrobić?
- Pomóż mi - powtórzyła Michelle, szlochając.
- Pomogę. Powiedz mi, gdzie jesteś. Podaj mi adres. Przyjadę i
pomogę ci. Zgoda?
- Zgoda. - Zapadła cisza.
Cassie przeraziła się, że pasierbica jednak nie zdecyduje się
powiedzieć, gdzie jest. Ale Michelle pociągnęła nosem, po czym
podała adres na Hollywood Hills.
- Zaraz tam przyjadę. Pomogę ci, Michelle - zapewniła Cassie. -
Ale wiesz, że to mi zajmie co najmniej dwie godziny. Wiesz, prawda?
- Tak, wiem.
- Wytrzymasz tak długo? Będziesz pod tym adresem, kiedy
przyjadę?
- Będę.
- W porządku. Piłaś? Wiesz może, ile drinków wypiłaś?
- Nie. Ale nie piłam dużo. I nie mam żadnych pigułek. Staram się
z tym skończyć. I nie mogę!
- Owszem, możesz, tylko ktoś musi ci w tym pomóc. Posłuchaj,
zadzwonię do Mike'a Goldmana. Pamiętasz go? To przyjaciel twojego
taty.
- Tak. Wujek Mike.
- Chcę mieć pewność, że nic złego ci się nie stanie, dopóki nie
przyjadę. Otwórz mu drzwi, kiedy przyjdzie, dobrze?
- Dobrze.
Cassie wyłączyła słuchawkę i spojrzała na Sama, który patrzył na
nią z troską.
- Dobrze się czujesz?
Skinęła głową.
- Muszę jechać do Los Angeles - powiedziała. - Michelle
dzwoniła.
- Domyśliłem się.
- Zostaniesz z Sydney? Łatwiej sobie poradzę bez niej. Chyba
trzeba będzie zawieźć Michelle na odwyk, a może jeszcze coś
gorszego.
- Pojadę z tobą. Zadzwoń do tego Mike'a i przygotuj się do drogi,
a ja zawiozę małą do Janet. Jana się nią zaopiekuje. Moja była żona
nie będzie miała nic przeciwko temu. Potem wrócę tu po ciebie i
razem pojedziemy do Los Angeles.
Skinęła głową. Od razu się uspokoiła. Zrobiło jej się lżej na sercu,
kiedy dowiedziała się, że Sam jej nie opuści, że jej pomoże.
Cassie poszła do kuchni po notes z telefonami. Mike Goldman był
przyjacielem i adwokatem Philipa na długo przedtem, nim Cassie i
Philip się poznali. Była pewna, że może na niego liczyć. Nie sądziła,
by życie Michelle było w niebezpieczeństwie z powodu jakichś
używek, bo rozmawiała całkiem przytomnie.
Niestety nie można było przewidzieć, co jeszcze weźmie albo co
zrobi w ciągu tych dwóch godzin, które zajmie Cassie podróż do Los
Angeles. Poza tym Michelle mogła coś zażyć tuż przed telefonem do
Cassie, a co zacznie działać, powiedzmy, za kwadrans. Dlatego
wolała, żeby pasierbica nie była sama.
Na szczęście Mike był w domu. Mimo późnej pory zgodził się
pojechać pod adres, który mu Cassie podała i zostać z Michelle aż do
jej przyjazdu. Cassie włożyła płaszcz i pantofle, wzięła torebkę,
schowała do niej telefon komórkowy. Wyszła przed dom, żeby
zaczekać na Sama.
Przez całą drogę praktycznie milczeli, ale obecność Sama była dla
Cassie dużą pomocą. A kiedy wziął ją za rękę, uśmiechnęła się do
niego.
- Dziękuję, że ze mną pojechałeś.
- Nie ma za co. - Uścisnął jej dłoń.
Nie musiał mówić, że zawsze może na niego liczyć, bo Cassie
doskonale o tym wiedziała. To była właśnie jedna z tych rzeczy, za
które go kochała.
Popatrzyła na niego zdezorientowana. Walczyła z tym uczuciem
od wielu tygodni, może nawet od kilku miesięcy. Nie chciała się do
tego przyznać, wmawiała sobie, że to może być wszystko, ale nie
miłość. A jednak wiedziała, że na próżno próbuje siebie oszukać. To
była najprawdziwsza miłość.
Prędko odwróciła wzrok od Sama i zaczęła wyglądać przez okno
na ciemną drogę. Nie miała pojęcia, co ze sobą począć. Przerażała ją
perspektywa ponownej miłości. To było jak stanie na skraju przepaści,
na dnie której czaił się ból i żal.
Postanowiła nie zastanawiać się nad tym w tej chwili. Musiała się
zająć Michelle i tylko to było ważne. Później o tym pomyśli. O Samie
i o swojej przyszłości.
Do Los Angeles dojechali w rekordowym tempie. Sam na pewno
przekroczył wszystkie możliwe ograniczenia prędkości. Adres podany
przez Michelle zaprowadził ich do niewielkiego apartamentowca na
wzgórzach otaczających Hollywood.
Mike Goldman, łysawy mężczyzna w średnim wieku o miłej
powierzchowności i smutnych oczach, czekał na nich w mieszkaniu
Michelle. Widok Cassie wyraźnie go ucieszył.
- Cassie, kochanie, jak się masz?
- Dobrze. Dziękuję ci, że z nią zostałeś.
- Nie ma za co. Wiesz, że zrobię wszystko dla ciebie i dla
Michelle. - Spojrzał z zainteresowaniem na Sama.
- Och, przepraszam. To jest Sam Buchanan. Mój... - Dziwnie się
poczuła, przedstawiając przyjacielowi zmarłego męża mężczyznę, z
którym się spotykała.
- Jestem sąsiadem Cassie - wybawił ją z opresji Sam. - Moja
córka opiekuje się Sydney. Zaproponowałem Cassie, że ją tu
przywiozę.
- No tak. To bardzo miłe z pana strony.
- Sam jest także moim przyjacielem - dodała odważnie Cassie. -
Ja... My... Chodzimy ze sobą.
- Naprawdę? No cóż, to świetnie. - Mike uśmiechnął się do
Cassie. W jego oczach żal mieszał się z radością. - Bardzo się cieszę.
Naprawdę bardzo się cieszę. - Pocałował Cassie w policzek. -
Zasługujesz na trochę szczęścia, Cass.
- Dziękuję. - Poczuła ogarniające ją wzruszenie.
Mike, tak zawsze opanowany i konkretny, cieszył się jej
szczęściem i niczego nie miał za złe.
- Michelle jest w sypialni. Chyba wszystko z nią w porządku. To
znaczy fizycznie, bo emocjonalnie to wrak. - Westchnął. -
Przepraszam, ale jutro z samego rana mam spotkanie. Muszę wracać
do domu.
- Oczywiście. - Cassie oprzytomniała. Jakby dopiero teraz
przypomniała sobie, po co przyjechała do Los Angeles. - Zajmiemy
się nią. Dzięki, Mike. Jesteś nieoceniony.
Objął Cassie, skinął głową Samowi i wyszedł.
- Michelle? To ja - mówiła Cassie, wchodząc do pokoju.
Pasierbica siedziała na podłodze oparta plecami o kanapę.
Wyglądała jak obraz nędzy i rozpaczy. Włosy miała brudne i
potargane, a wokół oczu i na policzkach rozmazany przez łzy makijaż.
- Cześć. - Spojrzała niepewnie na Cassie. - Znów musisz mnie
ratować, co?
- Przyjechałam, żeby ci pomóc - poprawiła ją Cassie.
Podeszła do Michelle i usiadła na kanapie.
- Jeśli chcesz, to zabiorę cię do Begirmings. - Miała na myśli
ośrodek odwykowy, w którym pasierbica była poprzednim razem. -
Zdaje mi się, że tam jest nieźle.
- Obleci. Chociaż ostatnio nie zadziałało. - Wzruszyła ramionami.
- Wiem, wiem. To moja wina, a nie programu.
- To nie jest łatwe, Michelle. - Cassie położyła dłoń na jej
ramieniu. - I nie jest tak, jak myślisz. To nieprawda, że jeśli raz ci się
nie uda, to już jesteś przeklęta na wieki.
- Mnie się nie udało milion razy.
- A mimo to wciąż próbujesz. To dobrze o tobie świadczy.
Wystarczy, żebyś jeden raz odniosła sukces.
- Mówisz jak kaznodzieja. - Pasierbica potarła policzki dłońmi. -
Boże, jestem cała brudna!
- Pomogę ci się umyć. - Cassie wzięła ją pod rękę, próbując
podnieść Michelle.
Sam prędko podszedł do nich, wziął Michelle pod drugą rękę i
dźwignął na nogi.
- Kto to? - spytała Michelle podejrzliwie.
- Przyjaciel - odparła Cassie.
Patrzyła to na Sama, to znów na macochę.
- Chodzicie ze sobą - powiedziała obojętnie.
Gdy Cassie skinęła głową, Michelle zrobiła dziwną, niemal
przerażoną minę.
- A co... co z tatą? - Cassie miała wrażenie, że zamierzała
powiedzieć coś innego, tylko w ostatniej chwili się powstrzymała. -
Zostaniesz jego żoną?
- Nie. My tylko ze sobą chodzimy. To w niczym nie zmienia
mojego uczucia do twojego taty. - Dopiero teraz Cassie zrozumiała,
czego Michelle się przestraszyła. - I moich uczuć do ciebie też nie
zmienia. Zawsze będę przy tobie. Obiecuję.
Poczuła, że pasierbica jakby trochę się odprężyła, ale tylko
wzruszyła ramionami i powiedziała zupełnie obojętnie:
- Nieważne.
Cassie zaprowadziła ją do łazienki, wytarła twarz mokrym
ręcznikiem, rozczesała włosy. Potem Michelle siedziała jak martwa na
łóżku, podczas gdy Cassie pakowała jej walizkę. Na koniec
zadzwoniła do kliniki. Obiecano jej, że Michelle zostanie przyjęta
jeszcze tego wieczoru. Michelle miała pozostać przez kilka dni w
małym szpitaliku na odtruciu, a potem przeniosą ją do części
odwykowej, gdzie pozostanie aż do końca leczenia.
- Dobrze, że to jest w Palm Springs - powiedziała Cassie,
zamykając walizkę. - To bliżej Crescent Lake niż Los Angeles.
Odwiedzę cię, jak tylko pozwolą ci przyjmować gości. Jeśli chcesz,
mogę przywieźć ze sobą Sydney.
- Dobrze. - Michelle skinęła głową, a potem spojrzała drwiąco na
Cassie. - To dziwne, ale ja właściwie lubię tam być. Nie dlatego, że
tam jest fajnie, ale... wszystko jest takie poukładane. Nie pozwolą
człowiekowi zrobić nic złego. Jest nudno i źle się tam czuję, ale
przynajmniej nic nie spaprzę.
- Kształtują ci kręgosłup.
- Chyba tak. To jeszcze jeden dowód na to, że jestem słaba,
prawda?
- Tym się nie przejmuj. Każdy czasami potrzebuje pomocy.
- Naprawdę myślisz, że tym razem mi się uda? Że potrafię się
zmienić?
- Jestem pewna - oznajmiła z przekonaniem Cassie.
- Święta Cassandra. - Słaby uśmiech Michelle odebrał temu
określeniu sporo jadu.
- To właśnie ja - powiedziała wesoło niezrażona Cassie.
Wzięła walizkę i ruszyła do przedpokoju.
Dojechawszy
do
Palm
Springs,
zatrzymali
się
przed
modernistycznym budynkiem kliniki odwykowej. Palmy, drzewa
eukaliptusowe i kwitnące krzewy od razu wprawiały człowieka w
miły nastrój. Obiecywały spokój i bezpieczeństwo.
Cassie zaprowadziła Michelle do recepcji, Sam szedł za nimi z
walizką. Podczas procedury przyjmowania do szpitala Michelle
mocno ściskała rękę Cassie i niechętnie ją puściła, kiedy pielęgniarka
chciała ją zaprowadzić do pokoju. Obejrzała się jeszcze, więc Cassie
uśmiechnęła się do niej zachęcająco. Ale gdy Michelle z pielęgniarką
zniknęły za rogiem, Cassie posmutniała.
- Na pewno będzie dobrze - powiedział Sam, obejmując ją
ramieniem.
- Mam nadzieję - westchnęła Cassie. - Ja i Michelle nigdy nie
byłyśmy sobie specjalnie bliskie. Nie była zadowolona, kiedy
pojawiłam się w jej życiu, i tak już pozostało. Chociaż kto wie, co po
tych wszystkich przeżyciach w niej się obudziło... Cóż, mimo
wszystko naprawdę mi na niej zależy. Czuję się za nią
odpowiedzialna.
- Nic lepszego nie mogłaś dla niej teraz zrobić.
Cassie skinęła głową i odwróciła się do wyjścia.
- Wracajmy do domu - poprosiła.
Jechali w milczeniu, Cassie głęboko pogrążyła się w myślach.
Sam podwiózł ją pod sam dom i odprowadził do. drzwi.
Było późno, lecz Cassie wcale nie chciało się spać. Była zbyt
zdenerwowana ostatnimi wydarzeniami.
- Nie jesteś głodny? - spytała. - Chyba jeszcze znajdę coś do
jedzenia. A może miałbyś ochotę czegoś się napić?
- Nie trzeba. Lepiej wrócę do domu. Chyba że potrzebujesz
towarzystwa.
- Nie, tylko trochę dziwnie się czuję w tym wielkim domu sama,
bez Sydney. - Uśmiechnęła się.
- Powinieneś iść spać, przecież zawsze wstajesz bardzo wcześnie.
- Wiesz, co jest najfajniejsze, jak człowiek pracuje na własny
rachunek? Nikt się nie wścieka, kiedy się spóźnisz do pracy.
- Dziękuję ci za wszystko. - Cassie podeszła do niego i Sam ją
przytulił. - Potrzebowałam ciebie. Bardzo mi pomogłeś.
- Cieszę się. - Pocałował ją w czubek głowy.
- Chciałbym zawsze być przy tobie, kiedy będziesz mnie
potrzebowała.
- Sam... - Kotłowały się w niej uczucia.
Chciała mu powiedzieć, że go kocha, ale słowa nie mogły
wydostać się z gardła. Wobec tego tylko przytuliła się do Sama. Czuła
twardość jego mięśni, ciepło jego ciała.
- Cassie - szepnął. - Nie wiem, czy to właściwy moment...
Wtulił twarz w jej włosy. Słyszała, jak oddycha coraz szybciej.
- Może tak - mruknęła. - Może właśnie to jest najbardziej
odpowiedni moment i najwłaściwsze miejsce.
Przytulił ją jeszcze mocniej. Poczuła jego pragnienie i w tej samej
w chwili w niej także zrodziło się pożądanie. Podniosła głowę,
spojrzała w oczy Sama, w których teraz lśniła pasja. Pochylił głowę i
przez chwilę zdawało się, że wszystko zamarło, czas zatrzymał się w
miejscu. Ich usta się spotkały. Eksplodowało pożądanie, które w niej
płonęło.
Całowali się, tulili do siebie, aż żar, który ich ogarnął, stał się nie
do wytrzymania. Sam oderwał usta od jej ust, obsypał twarz Cassie
tysiącem pocałunków, drżącymi rękami zaczął rozpinać guziki jej
bluzki. Z pośpiechu palce, mu się plątały i wreszcie, zniecierpliwiony,
rozerwał bluzkę, posyłając ostatni, nieodpięty jeszcze guzik aż pod
sufit.
- Kocham cię - szepnął, ujmując ustami jej obnażoną pierś. - Tak
bardzo cię kocham.
- Sam. Och, Sam. - Cassie wsunęła palce w jego włosy, drżała z
podniecenia.
Pociągnął ją za sobą na podłogę. Deski były twarde i zimne, ale
żadne z nich nie zwracało uwagi na niewygody. Kochali się szybko i
mocno, prowadzeni szaleńczym pożądaniem, aż do chwili, gdy Sam z
krzykiem opadł na Cassie i ukrył twarz w jej włosach.
Mruknął coś niezrozumiale, przekręcił się na plecy i wciągnął ją
na siebie, żeby nie leżała na twardej podłodze. Pocałował ją w mokre
od potu ramię. Przez długą chwilę po prostu leżeli w milczeniu, zbyt
zmęczeni, żeby się odezwać.
- No cóż - powiedział wreszcie Sam z niekłamanym żalem w
głosie. - Zamierzałem cię potraktować z większą kurtuazją.
- Nie zależy mi na kurtuazji. - Cassie się roześmiała.
- Kamień spadł mi z serca. - Pogłaskał ją po głowie. - W
marzeniach zawsze brałem cię na ręce i niosłem do sypialni.
- Ojej. Aż tyle straciłam?
- Nic straconego. - Podniósł się, pociągnął ją za sobą, po czym
wziął ją na ręce i zaniósł na górę do sypialni.
Po drodze dyszał przesadnie, a na miejscu udał, że się potyka.
Oboje ze śmiechem wylądowali na łóżku.
- O tak - powiedziała Cassie. - To była prawdziwa kurtuazja.
- Wiele mi można zarzucić, ale nie to, że jestem przesadnie
grzeczny.
- Hm... - Obróciła się ku niemu i pocałowała w usta. - Lubię cię
takim, jaki jesteś.
- Nie bujasz?
- Ani trochę. - Położyła głowę na jego piersi, a Sam głaskał ją po
ręce.
- Zastanawiałem się nad tym, co powiedziała Michelle. O tym,
czy się pobierzemy. Co ty na to?
Cassie uniosła się na łokciu. Musiała spojrzeć Samowi prosto w
oczy.
- Chodzi ci o to, co o tym sądzę w ogóle, czy to może konkretna
propozycja?
- Nawet bardzo konkretna - odparł, patrząc jej głęboko w oczy. -
Kocham cię i chciałbym się z tobą ożenić. No i chciałbym wiedzieć,
czy może czujesz to samo.
Cassie patrzyła na niego oszołomiona. Zupełnie nie mogła zebrać
myśli.
- Naprawdę nie wiem, co powiedzieć - wyjąkała oszołomiona
nieoczekiwanym zwrotem sytuacji.
- Nie ma sprawy. Nie musisz nic mówić. Nie chcę cię do niczego
zmuszać.
- Kocham cię - powiedziała Cassie prędko, jakby się bała, że Sam
może się wycofać. - Zdałam sobie z tego sprawę dzisiaj, kiedy
jechaliśmy do Michelle. Tak wiele dla mnie znaczysz, ale...
małżeństwo... Naprawdę nie wiem. To wszystko stało się tak nagle...
- Cóż, taki właśnie jestem. - Uśmiechnął się do niej. - Nie muszę
się długo namyślać, żeby podjąć decyzję. A o tym wiedziałem
właściwie od razu, kiedy tylko zobaczyłem cię pierwszy raz.
- Obawiam się, że mnie to zabierze trochę więcej czasu. - Cassie
roześmiała się. - Wszystko tak się pogmatwało. No i tyle spraw trzeba
rozważyć. Choćby twoja córka...
- Jana uważa, że jesteś fantastyczna. Sama mnie zapytała, czy się
z tobą ożenię. Więcej, nawet delikatnie naciskała.
- No i jest jeszcze Sydney. Takie małe dziecko to wielka
odpowiedzialność.
- I mnóstwo radości. Prawdę mówiąc, nie miałbym nic przeciwko
temu, żebyśmy w przyszłości mieli więcej dzieci.
Myśl o wielkiej rodzinie napełniła Cassie nieopisaną radością.
- Fajnie - westchnęła rozmarzona. - Tylko widzisz... w tej chwili
wszystko jest takie niepewne. Co będzie z Michelle? Jak wyjdzie z
kliniki, pewnie zechce odzyskać małą. Zupełnie nie mam pojęcia, co
wtedy zrobię. Nie wyobrażam sobie, żebym mogła komukolwiek ją
oddać, nawet gdyby to była rodzona matka.
Co gorsza, panicznie się boję, że to będzie dla Sydney złe
rozwiązanie. Co się stanie, jeśli Michelle znów pójdzie w tango?
Zawsze była rozchwiana. Boję się, że skrzywdzę Sydney, jeśli oddam
ją Michelle. Ale z drugiej strony nie mogę przecież odbierać dziecka
matce. Nie mam do Sydney żadnych praw.
Oczywiście mogłabym oddać sprawę do sądu i na pewno udałoby
mi się przekonać ławę przysięgłych, że Michelle nie nadaje się na
matkę, ale przecież nie mogę jej zrobić takiego świństwa. Muszę w
nią wierzyć. Ona tego ode mnie oczekuje. Może potrzebuje też
dziecka, o które będzie się musiała troszczyć, żeby wreszcie nauczyć
się odpowiedzialności? Gdyby sąd odebrał jej prawa rodzicielskie,
mogłaby znów popaść w alkoholizm i narkomanię. Nie mogę
ryzykować...
- Zaczekaj, kochanie - wpadł jej w słowo Sam. - Nie martw się na
zapas. Nie możesz przewidzieć wszystkiego. Nie zdołasz wszystkich
ochronić. Może w ogóle nie da się zrobić nic, co byłoby dobre
jednocześnie dla Sydney i dla Michelle. Zresztą i tak nie masz nad
tym żadnej władzy. Możesz tylko czekać i patrzeć, jak się rozwinie
sytuacja. Zobaczymy, jak Michelle tym razem się powiedzie.
Zobaczysz, jaka będzie, kiedy wyjdzie z kliniki. Wtedy zrobisz to, co
należy. Jestem pewien, że podejmiesz właściwą decyzję.
- Ale ja nie wiem, jaka decyzja jest właściwa.
- Musisz słuchać swojej intuicji. Jest wspaniała.
- No a ty? Nie mogę przecież wikłać ciebie w tę całą historię, a
twojej córki tym bardziej. Jak sobie to wyobrażasz? Pobierzemy się i
zostaniemy szczęśliwą rodziną, która zaraz się rozsypie? Jak będzie
się czuła Jana, jeśli Michelle zabierze Sydney?
- Będzie smutna, tak samo jak ty i ja. Ale takie właśnie jest życie.
Jeśli boisz się bólu, to nie trzeba było pokochać tego dziecka. Ale tak
żyć się nie da. - Sam głaskał ją po włosach. - Każdy z nas musi robić
to, co możliwe i mieć nadzieję, że wszystko dobrze się skończy. To,
że w przyszłości mogą wystąpić jakieś kłopoty, nie jest powodem,
żebyśmy się nie pobrali. Kocham cię. Biorę te kłopoty z całym
dobrodziejstwem inwentarza. Tak, kłopoty, ale również radość i
szczęście.
Cassie nie wiedziała, czy śmiać się, czy płakać. Z radości
oczywiście. Chciała powiedzieć, że się zgadza, zamknąć oczy i
postawić wszystko na jedną kartę. Bardzo kusiło ją życie z Samem, a
jednocześnie bała się z nim związać, bała się szczęścia. Było takie
nietrwałe i ulotne...
- Ja...- zaczęła i nie mogła powiedzieć nic więcej.
- Nie teraz. - Pocałował ją w czoło. - Nie musisz mi odpowiadać
natychmiast. Mamy przed sobą mnóstwo czasu. - Przytulił ją do siebie
i ukołysał jak dziecko. - Zapomnij... przynajmniej na razie zapomnij o
tym, co powiedziałem. Cieszmy się chwilą.
Kiedy rano Cassie się obudziła, słońce wpadało przez okno,
którego wieczorem nie chciało jej się zasłonić. Usiadła na łóżku i
rozejrzała się. Sama nie było.
Spojrzała na budzik. Była dziewiąta. Zerwała się z łóżka. Chętnie
by jeszcze poleniuchowała, pomarzyła o tym wszystkim, co działo się
wieczorem, ale musiała pojechać po Sydney. I tak już nadużyła
uprzejmości matki Jany. Wprawdzie była sobota, Jana nie musiała iść
do szkoły i mogła zająć się dzieckiem, ale przecież jej matka mogła
mieć na ten dzień jakieś plany.
Cassie już miała wejść do łazienki, kiedy dostrzegła kartkę
zawieszoną na klamce. Oczywiście napisał ją Sam.
Cassie, dzwoniłem do Jany. Sydney ma się świetnie. Możesz ją
odebrać, kiedy tylko zechcesz. Przyjadę, jak tylko załatwię wszystko na
budowach.
Kocham cię.
Sam
Liścik był jasny i nieskomplikowany, taki jak Sam. Cassie
uśmiechnęła się do siebie. Ciekawe, czy życie z nim też by takie było,
pomyślała.
Umyła się i pospiesznie ubrała, w locie zjadła śniadanie i
pojechała po Sydney. Jana, jak można się było tego spodziewać, nie
mogła odżałować, że Cassie tak wcześnie się zjawiła. Pomogła
spakować rzeczy małej, a buzia ani na chwilę jej się nie zamykała.
Opowiadała o Sydney i o szkolnej potańcówce, która miała się odbyć
w przyszłym tygodniu, a także o swoich ulubionych płytach. Cassie
zakręciło się w głowie od tego paplania.
Weszła do domu z torbą na pieluchy na ramieniu, z Sydney
usadowioną wygodnie na biodrze. Dziewczynka gaworzyła i
energicznie waliła rączkami w ramię Cassie. Pocałowała małą w
czółko i przez chwilę po prostu cieszyła się jej obecnością. Nie
wiedziała, jak przeżyje ewentualne rozstanie z tym dzieckiem. Już
sama myśl o tym sprawiła, że łzy nabiegły jej do oczu.
Sydney kręciła się i kopała, niezadowolona z braku ruchu.
- Przepraszam cię, skarbie. - Cassie zaniosła ją do kojca pełnego
zabawek.
Mała od razu złapała pluszowego pieska i zaczęła walić nim w
kojec. Ta zabawa bez reszty ją pochłonięta.
Cassie przyglądała się dziecku. Pomyślała, że miłość jest
nieodłącznie związana ze stratą i z nieopisanym bólem.
Poszła do pokoju Philipa. Chwilę stała przed zamkniętymi
drzwiami, w końcu jednak weszła do środka. Z miejsca ogarnęły ją
wspomnienia, te złe i te dobre. Rozejrzała się. Myślała o Philipie.
Przypomniała sobie, jak wyglądał, jak brzmiał jego śmiech, jak
uśmiechał się do niej w ten jedyny, niepowtarzalny sposób.
Podeszła do szpitalnego łóżka, do którego był przykuty w
ostatnich miesiącach życia. Przypomniała sobie rozdzierający ból i
niewysłowiony żal, że nieodwołalnie go traci. Przypomniała sobie
długie godziny, dni i miesiące żałoby po jego śmierci.
Ku swemu wielkiemu zdumieniu stwierdziła, że wspomnienia już
jej nie szarpią jak kły dzikiego zwierzęcia. Mogła wspominać
przeszłość, wspominać Philipa bez tego strasznego bólu, który
odbierał wszelką chęć życia. I mogła wspominać miłość.
Usiadła w fotelu, w którym przedtem tylekroć siadywała,
obserwując, jak Philip się jej wymyka. Wspominała tamte dni, a także
te, które je poprzedzały. I nagle uświadomiła sobie, że gdyby miała
taką możliwość, przeżyłaby swoje życie jeszcze raz, niczego w nim
nie zmieniając. Nawet gdyby wiedziała, że Philip umrze, że zostanie
jej odebrany i że ona będzie cierpieć jak potępieniec, i tak
zdecydowałaby się przeżyć u jego boku te wszystkie szczęśliwe,
przepełnione miłością lata.
Popiskiwanie Sydney sprowadziło Cassie do teraźniejszości.
Wyszła z pokoju Philipa i zamknęła drzwi na klucz. Postanowiła
spakować wszystko, co zostało po chorobie, i wywieźć z domu.
- Witaj, skarbie - powiedziała, wyjmując Sydney z kojca. - Tak,
wiem, bardzo długo mnie nie było. Ale już wróciłam.
Przytuliła dziewczynkę do piersi.
Zadzwonił dzwonek u drzwi. Cassie posadziła sobie Sydney na
biodrze i poszła otworzyć. W progu stał Sam. Trzymał wielki bukiet
róż.
- Sam! - Zawołała uszczęśliwiona Cassie. - Są przepiękne!
Wszedł, wręczył jej kwiaty i pocałował w policzek. Sydney
wyciągnęła do niego rączki, więc wziął ją na ręce.
- Cieszę się, że ci się podobają - powiedział z uśmiechem.
- Wróciłeś wcześniej, niż się spodziewałam - powiedziała Cassie,
wąchając róże.
- Nie mogłem wytrzymać. Sprawdziłem, co robią brygady, i
doszedłem do wniosku, że świetnie sobie radzą beze mnie.
Weszli do kuchni. Cassie najpierw ułożyła róże w wazonie, a
potem odwróciła się twarzą do Sama. Chwilę trwało, nim zaczęła
mówić:
- Zastanawiałam się nad tym, co mi wczoraj powiedziałeś. A
raczej dziś nad ranem. Widzisz, chodzi o to... Czy twoja propozycja
jest nadal aktualna?
- Jak najbardziej - odrzekł nieco zdumiony.
- Wobec tego ją przyjmuję.
- Przyjmujesz?
- Owszem. Zostanę twoją żoną.
Sam aż krzyknął z radości. Podszedł do narzeczonej, objął ją
wolną ręką, a Cassie wtuliła twarz w jego koszulę. Czuła piąstki
Sydney na swoich włosach.
- Kocham cię - szepnęła. - Bardzo cię kocham.
EPILOG
Cassie spojrzała na zegar. Zostało niewiele czasu. Za godzinę
będzie już żoną Sama. Uśmiechnęła się do siebie. Trochę się
denerwowała, ale tylko ceremonią, bo co do słuszności swej decyzji
nie miała najmniejszych wątpliwości. Była całkowicie pewna, tak jak
przed laty była pewna Philipa. Kochała Sama i nade wszystko na
świecie chciała zostać jego żoną.
Jana przybiegła w podskokach. Miała na sobie prostą
jasnoniebieską sukienkę, a bujne włosy upięła w koronę.
- Ładnie wyglądam? - dopraszała się komplementów.
- Przepięknie - powiedziała z przekonaniem Cassie.
Jana miała być jedyną druhną. Cassie chciała mieć skromny ślub i
przyjęcie tylko dla rodziny oraz najbliższych przyjaciół. Nie zaprosiła
nikogo z Los Angeles, z wyjątkiem swojej agentki, przyjaciółki
Amandy, no i oczywiście Michelle.
Siedząca na dywanie Sydney zajmowała się na przemian
gryzieniem plastikowego gryzaczka albo wściekłym waleniem nim o
podłogę. Ale na widok Jany uśmiechnęła się szeroko, po czym zaczęła
podskakiwać na pupie i gulgotać, wyciągając przy tym rączki w
zupełnie jednoznacznym, natarczywym geście.
- Cześć, Sydney. - Jana przykucnęła przy dziecku. - Przepraszam,
ale nie mogę cię teraz wziąć na ręce. Muszę uważać na sukienkę.
Sydney złapała się łóżka, z pomocą tej podpory stanęła na
nóżkach i uśmiechała się do Jany.
- No, patrzcie tylko! - Jana aż klasnęła w ręce. - Kto się nią zajmie
podczas ceremonii?
- Margaret. - Cassie mówiła o właścicielce księgarni, która w
ciągu kilku ostatnich miesięcy stała się jedną z najbliższych jej osób. -
Powinna zaraz tu być. Pomożesz mi wybrać cień do powiek?
- Nie. Obiecałam tatusiowi, że tylko pokażę ci, jak wyglądam, i
zaraz wrócę. Nie chce, żebym ci przeszkadzała.
- Nigdy nie przeszkadzasz. - Cassie uśmiechnęła się do Jany.
- Dzięki, ale i tak muszę iść. Tata tak się denerwuje, że jeszcze
dostanie od tego przepukliny. Do zobaczenia. Cześć, Sydney. -
Pocałowała maleństwo w czubek główki i zaraz wybiegła z pokoju.
Sydney krzyknęła niezadowolona i na czworakach pobiegła za
Janą.
- O, nie. Nic z tego, moja panno. - Cassie wzięła ją na ręce, nim
dziewczynka dotarła do otwartych drzwi. Nie zdążyła ich jednak
zamknąć, bo w korytarzu zobaczyła swoją pasierbicę.
- Michelle! - zawołała uradowana. - A więc jednak przyjechałaś!
Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę!
Podeszła do niej i uścisnęła serdecznie, a potem jej się przyjrzała.
- Świetnie wyglądasz.
- Dziękuję. - Michelle uśmiechnęła się niepewnie i zaraz
popatrzyła na Sydney. - Czy to...
- Tak, to jest Sydney.
- Ale urosła!
- Ma już osiem miesięcy. Chcesz ją wziąć na ręce?
Michelle skinęła głową, a potem ostrożnie wyciągnęła ręce po
dziecko. Sydney chwyciła się bluzki Cassie i podejrzliwie przyglądała
się matce. Nie wyciągnęła do niej rączek, ale też nie protestowała,
kiedy Michelle ją do siebie przytuliła.
- O rany, ona już pewnie raczkuje.
- Owszem. Biega po całym domu. Chodźmy do mojego pokoju.
Pogadamy, jak będę się malowała.
Michelle poszła za nią. Usiadła na łóżku, a Cassie na stołeczku
przed toaletką. Sydney natychmiast porzuciła matkę i poczołgała na
skraj łóżka. Michelle posadziła ją na podłodze i mała poraczkowała do
Cassie, a po chwili wstała, opierając się o krzesło. Cassie spojrzała na
nią z uśmiechem.
- Cześć, skarbie. - Pocałowała małą.
- Kochasz ją, prawda? - spytała Michelle.
- Do szaleństwa. Jak mogłabym jej nie kochać? To wspaniałe
dziecko.
- Wiedziałam, że się nią zaopiekujesz.
Cassie bała się odezwać. Serce w niej zamarło.
Była pewna, że Michelle zechce zabrać ze sobą Sydney. Jak miała
zareagować? Co powinna zrobić? Nie chciała o tym rozmawiać, nawet
myśleć o tym nie chciała. Zwłaszcza teraz, przed samym ślubem!
Na szczęście rozległo się pukanie do drzwi i do pokoju weszła
Margaret.
- Cześć. Przyszłam po małą. Przepraszam za spóźnienie.
- Och! - Cassie zerknęła na Michelle. - Margaret zaopiekuje się
Sydney podczas ceremonii. Chyba że wolałabyś...
- Nie. - Michelle pokręciła głową. - Ale chciałabym z tobą
pogadać.
A więc nie da się uniknąć tej rozmowy, pomyślała zrozpaczona
Cassie. Uśmiechając się z wysiłkiem, przedstawiła sobie Margaret i
Michelle. Po chwili Margaret zabrała Sydney i wyszła, zamykając za
sobą drzwi.
- Naprawdę świetnie wyglądasz - powiedziała Cassie w nadziei,
że uda jej się opóźnić nieuniknione.
- I dobrze sobie radzę. Wygląda na to, że tym razem mi się uda.
- Bardzo się cieszę. Zawsze w ciebie wierzyłam.
- Dziękuję. - Michelle zarumieniła się. - Wiem, że zawsze
powtarzam to samo, ale tym razem naprawdę tak myślę. Widzisz, za
każdym razem w głębi serca wiedziałam, że kłamię albo że sama
siebie próbuję oszukać. Tym razem jest inaczej. Ciężko pracuję nad
sobą.
- Tak się cieszę! - Cassie podeszła do pasierbicy i objęła ją
mocno. - Twój tata byłby z ciebie bardzo dumny.
- Tak sądzisz? - spytała Michelle, a głosik miała przy tym jak
mała dziewczynka.
- Jestem pewna. Bardzo cię kochał.
- Czasami myślę o tym, jak bardzo dałam mu się we znaki. Byłam
prawdziwym potworem. Chyba czasami mnie nienawidził.
- Nigdy. Martwił się o ciebie, ale nigdy ani na chwilę nie przestał
cię kochać.
- Jesteś dla mnie taka dobra... - Michelle uśmiechnęła się
nieśmiało. - Przykro mi, że źle cię traktowałam. Zresztą ojca też.
- Tym się nie przejmuj. Tata wszystko rozumiał, ja też. Życie nie
było dla ciebie łaskawe i raczej nie stało się łatwiejsze, kiedy wyszłam
za mąż za twojego ojca.
- Ty zawsze byłaś w porządku. Byłaś dla mnie dobra. Zawsze o
tym wiedziałam, nawet kiedy tak paskudnie się do ciebie odnosiłam.
Nie wiem dlaczego, ale po prostu nie umiałam inaczej.
- Wiem.
- W klinice mamy spotkania z psychologiem. Któregoś dnia kazali
nam opowiedzieć o dniu, w którym byliśmy naprawdę szczęśliwi.
Wiesz, o czym powiedziałam?
Cassie pokręciła głową.
- Pamiętasz, jak kiedyś do was przyjechałam i byłam wściekła, bo
Katie Inman paskudnie mnie potraktowała? Płakałam i w ogóle...
- Pamiętam.
- Zabrałaś mnie wtedy na zakupy do Beverly Center.
- Jasne, że pamiętam. - Cassie się roześmiała. - Kupiłyśmy tonę
ciuchów.
- No. A potem poszłyśmy na lody. W domu włożyłam na siebie te
nowe ciuchy i wybrałyśmy się na obiad do Spago. - Michelle
uśmiechnęła się do wspomnień. - Wcale się mnie nie wstydziłaś,
chociaż miałam włosy w kolorze fuksji i kolczyk nad okiem.
- Wszystko doskonale pamiętam. Tylko nie miałam pojęcia, że ci
się to podobało.
- No właśnie. Nie chciałam pokazać po sobie, że jest mi fajnie. To
by było wbrew zasadom. Rozumiesz? Ale nikt nigdy nie zrobił dla
mnie nic lepszego. I wcale nie chodzi o pieniądze, bo rodzice
mnóstwo na mnie wydawali. Chodzi o to... Kiedy przyjechałam, ty
nad czymś pracowałaś. Przygotowywałaś zdjęcia do książki czy coś w
tym rodzaju. Ale kiedy się zjawiłam, odłożyłaś robotę i powiedziałaś,
że pójdziemy na zakupy, żeby mi poprawić nastrój. Przerwałaś pracę z
mojego powodu! Poszłaś ze mną i słuchałaś, jak marudziłam o Katie.
Moja własna matka nigdy by czegoś takiego dla mnie nie zrobiła.
Wstydziłaby się nawet pokazać ze mną w Spago.
- Michelle... - Cassie poczuła napływające do oczu łzy. - Nie masz
pojęcia, ile to dla mnie znaczy. Zawsze uważałam, że nie umiem, nie
potrafię się z tobą dogadać.
- To nieprawda. - Michelle pokręciła głową. - Byłaś lepszą matką
od mojej rodzonej. I lepszą niż ja. Dlatego u ciebie zostawiłam
Sydney. Wiedziałam, że nikt nie będzie dla niej lepszy niż ty.
- Dziękuję. - Cassie uścisnęła dłoń Michelle.
- No więc... - Michelle się wyprostowała - za miesiąc wychodzę z
kliniki. Wiesz, przez pierwszy miesiąc nigdzie człowieka nie
wypuszczają, a dopiero w drugim można wyjść na trochę, ale za
każdym razem trzeba mieć pozwolenie. Teraz już nie muszę o nie
prosić, żeby wyjść, ale nadal raz w tygodniu mam psychoterapię, no i
oczywiście jestem pod kontrolą. A jak stamtąd wyjdę, to się
wyprowadzę.
- Dokąd? Coś ty znów wymyśliła? - Cassie zrobiło się słabo.
A więc Michelle zamierzała nie tylko zabrać jej Sydney, ale
jeszcze wywieźć ją gdzieś daleko. Cassie obawiała się„ że serce jej
pęknie z żalu. Ale przecież nie mogła zabronić pasierbicy opiekować
się własnym dzieckiem. Nie mogła oddać sprawy do sądu, zwłaszcza
teraz, kiedy Michelle zamierzała rozpocząć nowe życie i kiedy była
szansa, że to życie wreszcie stanie się coś warte.
- Na Florydzie jest jeszcze jedna klinika Beginnings. Program
przewiduje, że pacjent po wyjściu ze szpitala jeszcze przez pół roku
przychodzi do nich na cotygodniowe psychoterapie. No wiesz, żeby
nie wypaść z kursu. Nigdy przedtem nie wytrzymałam aż pół roku.
No, ale teraz będę mogła się przenieść na Florydę i jednocześnie
uczestniczyć w tych cotygodniowych spotkaniach.
- Ale dlaczego musisz się przenosić?
- Trzeba się odciąć od toksycznego otoczenia. No wiesz, od ludzi,
z którymi się piło i ćpało. Ja nigdy tego nie zrobiłam. Zawsze, jak
tylko wychodziłam z kliniki, zaraz spotykałam się z dawnymi
znajomymi i bardzo prędko znów się uzależniałam. Teraz muszę stąd
wyjechać, jak najdalej od nich, żeby mnie nie kusiło. Muszę sobie
znaleźć nowych przyjaciół, zacząć całkiem inne życie. Jeśli pojadę na
Florydę, to pozbędę się tutejszych znajomych i jednocześnie będę
mogła brać udział w zajęciach dla ozdrowieńców.
- To wygląda całkiem rozsądnie.
- No. - Michelle się uśmiechnęła. - Całkowita zmiana, co?
Po chwili znów zaczęła mówić.
- Widzisz, chodzi o to... Chciałabym wiedzieć, czy zgodziłabyś
się zatrzymać Sydney?
Słowa Michelle były tak odległe od tego, co Cassie spodziewała
się usłyszeć, że minęła długa chwila, nim do niej dotarły.
- Co takiego? Nie chcesz jej zabrać ze sobą?
- W pewnym sensie. - Pasierbica wstała i zaczęła się przechadzać
po pokoju. - Chodzi o to, że nie jestem dobrą matką.
- Och, Michelle, na pewno...
- Nie zaprzeczaj. Obie wiemy, że to prawda. Gdybym była dobrą
matką, nigdy nie porzuciłabym własnego dziecka.
- Ależ to nieprawda! Podjęłaś właściwą decyzję. W tamtych
okolicznościach to było najlepsze, co mogłaś zrobić dla Sydney.
- Tak, oddanie jej tobie naprawdę było dla niej najlepszym
wyjściem. I nadal jest. Dla mnie zresztą też. Kocham ją, Cassie,
tęsknię za nią i czasami myślę, że gdybym tylko mogła ją przytulić, od
razu bym się lepiej poczuła. Ale to nieprawda. Zaraz po urodzeniu
Sydney przychodziła ta kobieta, która mi pomagała się nią zajmować.
Jakoś przebrnęłam przez pierwszy miesiąc, a kiedy opiekunka
odeszła, próbowałam sama zająć się małą. Tylko że to było dla mnie
za trudne. Denerwowała mnie, irytowała... Chciałam ją zostawić i
uciec jak najdalej.
- Teraz masz się znacznie lepiej - zaryzykowała Cassie.
- Tak, ale nie jest mi łatwo. Muszę się zaopiekować sobą. Muszę
się nauczyć żyć bez narkotyków. To bardzo trudne. Nie mogę
zajmować się jednocześnie sobą i dzieckiem. Naprawdę będzie jej
lepiej u ciebie. A i ja bez niej mam większe szanse. Opiekowanie się
Sydney byłoby dodatkowym czynnikiem stresującym, a ja powinnam
unikać stresów jak ognia. - Zamilkła, popatrzyła na Cassie. - Chyba że
ty jej nie chcesz.
- Zwariowałaś! Oczywiście, że chcę! Z radością zaopiekują się
Sydney. Przecież ją kocham.
- Ja też. Naprawdę. Dlatego chcę, żeby została u ciebie. Na
zawsze. Nie tylko do czasu, aż się wyleczę i stanę na nogi.
Cassie patrzyła na Michelle. Usiłowała zdusić w sobie ogarniającą
ją radość i zrobić to, co zrobić należało.
- Na zawsze? Kochanie, jesteś pewna?
- Jestem. - Michelle zdecydowanie skinęła głową. - Chcę
zabezpieczyć Sydney. Wiem, jak to jest, kiedy się ma matkę wariatkę.
No, może nie wariatkę, ale taką rozchwianą emocjonalnie. Nie chcę,
żeby Sydney musiała żyć tak jak ja. Może uda mi się jakoś pozbierać i
wyjść na prostą, ale na pewno nie zdołam tego zrobić, mając na
głowie dziecko. Może przyjdzie taki dzień, że będę sobie doskonale
radziła. Ze wszystkim. Może będę miała dziecko i stanę się dla niego
dobrą matką. Może nawet znajdę gdzieś po drodze jakiegoś fajnego
faceta i uda mi się z nim zostać. Tylko że nie teraz. Nie potrafię być
dobrą matką dla Sydney, ale może będę chociaż dobrą ciocią. No
wiesz, takim kimś, kto przychodzi z wizytą i przynosi fajne zabawki.
Może nawet pozwolisz jej kiedyś przyjechać do mnie na parę dni, jak
będzie starsza.
- Pewnie, że pozwolę.
- Mam nadzieję. Rozmawiałam już z wujkiem Mikiem.
Poprosiłam go, żeby przygotował wszystkie dokumenty. Zrzeknę się
praw rodzicielskich, żebyś ty mogła adoptować Sydney.
- Michelle! To bardzo poważna decyzja.
- Wiem. Tego mi właśnie potrzeba. Rozmawiałam o tym z
psychologiem. Twierdzi, że mam rację. A i tobie będzie łatwiej, jeśli
będziesz jej prawnym opiekunem. No wiesz, szkoła, szpital i cała
reszta. Ale przede wszystkim chodzi o to, żeby uchronić Sydney
przede mną. Bo jeśli jednak mi się nie uda, jeżeli znowu zacznę brać,
to nie wiem, co mi może strzelić do głowy. Sama dobrze wiesz, jakie
głupstwa robię, kiedy jestem naćpana. Mogłabym na przykład
próbować ją zabrać. To byłaby dla niej tragedia, gdyby zabrano ją od
jedynej matki, jaką zna. I na pewno nie byłoby dobrze, gdyby została
zamieszana w sądową awanturę o prawa rodzicielskie.
Michelle popatrzyła na Cassie z powagą.
- Pierwszy raz w życiu chcę postąpić odpowiedzialnie, zrobić to,
co najlepsze dla mojego dziecka. Dlatego postanowiłam podpisać te
papiery. Postanowiłam oddać ci Sydney.
- Och, kochanie! - Cassie mocno przytuliła Michelle. Jej serce
przepełniała miłość. - Jestem taka dumna z ciebie. Wiem, że tym
razem na pewno ci się uda. Jesteś teraz silna. I obiecuję ci, że
zaopiekuję się Sydney. Będę ją kochała całym sercem. Zawsze będzie
podwójnie moim dzieckiem, dlatego że jest twoją córką, a ty jesteś
moja. - Pocałowała pasierbicę w policzek, cofnęła się o krok i
uśmiechała się do niej. - No chodź - powiedziała w końcu. - Mamy
przed sobą ślub.
- Wiem. I mam nadzieję, że będziesz bardzo szczęśliwa. Życzę ci
tego z całego serca.
- Będę - powiedziała jej na ucho Cassie.
Zeszły do salonu, który uprzątnięto i zastawiono krzesłami dla
gości weselnych. Cassie zatrzymała się w progu.
Sam uśmiechał się do niej przez całą szerokość pokoju.
W tej chwili Cassie uważała się za najszczęśliwszą kobietę na
świecie. Mało komu trafia się taka miłość i to nie raz, lecz dwa razy w
tym samym życiu.
Rozległy się dźwięki muzyki. Cassie bez wahania wyszła
naprzeciw Samowi i swemu nowemu życiu.