Erle Stanley
GARDNER
Sprawa niecierpliwych spadkobierców
Tłumaczył Andrzej Milcarz
„KB”
PRZEDSŁOWIE
Po ulewnych deszczach wezbrały w
Szkocji rzeki. Kiedy wody w końcu opadły,
jeden ze strumieni wyrzucił na brzeg małe
zawiniątko.
W tobołku tym były szczątki ludzkie.
Parodniowe poszukiwania przyniosły jeszcze
kilka takich znalezisk. Ktoś najwyraźniej rzucał
pakunki z mostu we wzburzone fale powodzi.
Blisko miesiąc po pierwszym odkryciu,
przy drodze, w pewnej odległości od
strumienia, przechodzień natknął się na lewą
stopę. Tydzień później na policję trafiło prawe
przedramię wraz z dłonią.
Wszystko to oczywiście było w stadium
zaawansowanego rozkładu.
Po zgromadzeniu szczątków w jednym
miejscu stwierdzono, że dwie głowy zostały
pozbawione oczu, uszu, nosa, warg i skóry.
Wyrwane były również wszystkie zęby.
Nic ulegało wątpliwości, że ktoś
umyślnie i umiejętnie w taki sposób
poćwiartował dwa ludzkie ciała, by
uniemożliwić identyfikację.
Przebywając w Glasgow miałem
wyjątkową okazję przedyskutować tę sprawę z
wybitnym ekspertem w dziedzinie medycyny
sądowej, którego praca przyczyniła się tak
bardzo do wyjaśnienia obu morderstw.
Ten specjalista to mecenas John
Glaistcr, doktor nauk medycznych, członek
Królewskiego Towarzystwa Ekspertów,
zarazem lekarz i adwokat. Na wyliczenie
wszystkich godności akademickich oraz
stanowisk, jakie zajmował w długiej i
błyskotliwej karierze, brak miejsca w tej
niewielkiej notce.
Wystarczy powiedzieć, że jego udział w
rozwiązaniu trudnej zagadki tych morderstw
będzie odnotowany w historii medycyny
sądowej. Cechy dystynktywne ciał zostały
„zrekonstruowane” metodami naukowymi.
Znakomita dedukcja określiła typ środowiska,
z którego pochodziły ofiary, a wytrawna akcja
detektywistyczna doprowadziła do ujęcia
mordercy.
Mój przyjaciel profesor Glaister jest
autorem Medycyny sądowej i toksykologii (E.
& S. Livingstone, Ltd. Edinburgh & London;
wydanie XI) - jednego z najkompletniejszych i
najbardziej miarodajnych dzieł w tej dziedzinie
nauki. Do tego opracowania odsyłam
wszystkich, którzy chcieliby poznać więcej
szczegółów na temat zagmatwanej sprawy
morderstw, a także naukowych metod
identyfikacji zwłok oraz schwytania zabójcy.
Profesor Glaister to człowiek
prawdziwie oddany nauce - świetne nazwisko
wśród badaczy. Wniósł znaczny wkład do
wiedzy służącej ochronie żywych poprzez
odsłanianie tajemnic zmarłych. Ten wybitny
uczony oddaje się bezkompromisowemu
poszukiwaniu prawdy z pełnym
obiektywizmem, wolny od jakichkolwiek
uprzedzeń.
Książkę tę dedykuję więc mojemu
przyjacielowi Johnowi Glaisterowi, doktorowi
medycyny i prawa, członkowi królewskich
towarzystw naukowych
Erie Stanley Gardner
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Morderstwo nie zdarza się w próżni. To
produkt chciwości, skąpstwa, nienawiści, żądzy
zemsty i być może strachu. Tak jak kamień
wrzucony do wody wywołuje kręgi, które
biegną do najdalszych krańców stawu,
zbrodnia odbija się na życiu wielu ludzi.
Światło słoneczne wczesnego poranka
przesączało się przez okno pokoju w Phillips
Memoriał Hospital.
Hałas uliczny, który nocą ścichł do
lekkiego szumu, zaczął narastać. Po
korytarzach coraz szybszym krokiem krążyły
pielęgniarki, co świadczyło, że mają już moc
pracy.
Był to czas mycia pacjentów,
porannego pomiaru temperatury, pobierania
krwi do badań. Następnie wjechały wózki z
tacami śniadaniowymi. W powietrzu rozszedł
się aromat kawy i owsianki - ale raczej słaby,
jakby przepraszając za wdarcie się, chwilowe
tylko zresztą, w aurę surowej aseptyczności.
Siostry ze strzykawkami pośpieszyły do
chorych na salach chirurgii, by podać im środki
przygotowawcze i uspokajające przed narkozą.
Lauretta Trent uniosła się do pozycji
siedzącej i posłała pielęgniarce blady uśmiech.
-
Czuję się lepiej - oznajmiła
cichym głosem.
-
Doktor obiecał zaglądnąć do
pani dziś rano, gdy tylko skończą operować -
poinformowała pielęgniarka z pokrzepiającym
uśmiechem.
-
Powiedział, że pójdę do domu? -
zapytała z nadzieją pacjentka.
-
Musi go pani sama zapytać. Ale
teraz trzeba ogromnie pilnować diety. Ten
ostatni raz - to było naprawdę bardzo groźne.
-
Chciałabym wiedzieć, skąd się
to bierze - westchnęła Lauretta. - Naprawdę
uważałam. Chyba muszę mieć jakiś rodzaj
alergii.
ROZDZIAŁ DRUGI
W rezydencji Trentów, której
rozległość przypominała o świetności minionej
epoki, szefowa służby uważnie lustrowała
sypialnię pani domu.
-
Mówią, że pani Trent ma dzisiaj
wrócić - odezwała się do pokojówki. - Doktor
poprosił pielęgniarkę, Annę Fritch, aby była
przy pani. Właśnie przyjechała. Tym razem
zostanie u nas przez tydzień albo dwa.
-
Takie moje szczęście - skrzywiła
się pokojówka. - Chciałam mieć dzisiaj
wychodne, jest specjalna okazja.
W tym właśnie momencie w
wykafelkowanej łazience dwie dłonie zawisły
na krótko nad umywalką.
Strużka białego proszku spłynęła z
fiolki do misy umywalki.
Jedna dłoń odkręciła kurek i woda
uniosła puder do odpływu.
Ten proszek nie będzie już potrzebny.
Spełnił swoje zadanie.
W obszernych wnętrzach rezydencji
kilka osób trwało w napiętej atmosferze
oczekiwania: Boring Briggs - szwagier
Lauretty z żoną Dianne. Gordon Kelvin -
również szwagier Lauretty z żoną Mamine,
przełożona służby, pokojówka, kucharka,
pielęgniarka i George Eagan - szofer. Każda z
tych osób inaczej przyjmowała zapowiedź
rychłego powrotu Lauretty Trent, ale razem
tworzyło to aurę tłumionego podekscytowania.
Teraz, kiedy poranne operacje zostały
już zakończone i chirurdzy włożyli zwykłe
ubrania, w szpitalu Phillips Memoriał nastała
pora spokoju.
Pacjenci po zabiegach chirurgicznych
znajdowali się na sali pooperacyjnej.
Pierwszych spośród nich - lżejsze przypadki -
okrytych kocami, odwożono już do pokojów
chorych. Mieli zamknięte oczy i blade twarze.
Doktor Ferris Alton, średniego wzrostu
i mimo pięćdziesięciu ośmiu lat wciąż smukły
w talii, stanął w wahadłowych drzwiach pokoju
Lauretty Trent. Rozjaśniła się na jego widok.
Pielęgniarka spojrzała przez ramię i,
widząc lekarza, podeszła szybko do łóżka
chorej. Czekała w gotowości na polecenia.
-
Dzisiaj miewa się pani lepiej -
uśmiechnął się doktor Alton.
-
Dużo, dużo lepiej -
odpowiedziała pani Trent. - Czy pójdę do
domu?
-
Tak, wracamy dziś do domu.
Ale razem z pani osobistą pielęgniarką, Anną
Fritch. Już poprosiłem o pokój dla niej przy
pani sypialni. Będzie opiekować się panią
dwadzieścia cztery godziny na dobę. Chcę, aby
była bardzo czujna. Po tym ostatnim razie nie
możemy podziękować jej za wcześnie.
Powinna pilnować pani serca.
Lauretta Trent skinęła głową.
-
Chcę być z panią szczery -
ciągnął doktor Alton. - To już trzeci poważny
stan zapalny żołądka w fciągu ośmiu miesięcy.
Tc zapalenia są groźne same w sobie, ale boję
się przede wszystkim o pani serce. Kiedyś nie
wytrzyma tych dietetycznych ekscesów. Musi
pani bardzo przestrzegać diety.
-
Wiem, ale czasem mam taką
wielką ochotę na coś pikantnego.
Doktor zmarszczył brwi i patrzył na nią
zamyślony.
- Kiedy będzie pani w dobrej formie,
przeprowadzimy
serię
testów
alergologicznych. Tymczasem proszę
zachowywać wielką ostrożność. Moją
kolejnych ostrych zaburzeń serce pani może
nie wytrzymać.
ROZDZIAŁ TRZECI
Droga była przygotowana - wszystko,
co potrzebne, zrobione. Życie Lauretty Trent
zależało od kobiety, którą widziała tylko raz i
zapomniała nawet o jej istnieniu. A ta kobieta,
Virginia Baxter, miała o niej tylko bardzo
mgliste wspomnienie. Ze starszą panią zetknęła
się przed dziesięciu laty, wykonując rutynowe
czynności zawodowe.
Być może Virginia byłaby zdolna
przypomnieć sobie to spotkanie, teraz jednak
epizodzik tkwił głęboko w zakamarkach jej
pamięci, przysypany śladami po mrowiu
innych minizdarzeń i codziennych problemów
całego dziesięciolecia.
Virginia przesuwała się właśnie w
sznurze pasażerów przechodzących obok
żegnającej ich stewardesy.
-
Do widzenia.
-
Do zobaczenia.
-
Do widzenia panu.
-
Do widzenia. Miły lot.
-
Dziękuję. Do widzenia.
Pasażerowie opuścili samolot i wolno
wchodzili w szerokie korytarze dworca
lotniczego. Następnie przyśpieszyli kroku,
kierując się ku wielkiej podświetlanej tablicy z
napisem „Odbiór bagażu” i strzałką zwróconą
w stronę ruchomych schodów.
Virginia Baxter wstąpiła na sunące w
dól stopnie i przytrzymała się poręczy.
Przez ramię miała przerzucony płaszcz.
Czuła zmęczenie.
Niewiele już brakowało jej do
czterdziestki, ale zachowała zgrabną figurę i
odpowiednio do niej się ubierała. Ciężko
pracowała przez całe życie, przy kącikach oczu
zaczynały pojawiać się drobne kurze łapki, a
po obu stronach nosa ledwie na razie
zarysowane bruzdy. Kiedy gasł uśmiech, który
bardzo rozjaśniał jej twarz, czasami koniuszki
ust lekko opadały.
Zeszła z ruchomych schodów piętro
niżej i szybko zbliżyła się do obrotowej
platformy, gdzie powinny pojawić się jej
walizki.
Z pewnością znalazła się tam za
wcześnie - wyładunek bagażu nie mógł trwać
tak krótko - ale to właśnie było dla niej
charakterystyczne; pędziła niemal nerwowym
krokiem na miejsce, gdzie następnie musiała
czekać kilka długich minut.
Wreszcie walizy i torby pokazały się na
taśmie transportera, z której trafiały na
obracającą się powoli platformę.
Pasażerowie zaczęli wyławiać swoje
bagaże, tragarze oglądali metryczki i raz po raz
przekładali ciężkie walizy z platformy na
wózki ręczne.
Ludzi ubywało, na platformie pozostało
już tylko kilka sztuk bagażu, zniknęły wózki,
ale Virginia wciąż nic mogła wypatrzyć swoich
rzeczy.
-
Nie ma mojego bagażu -
zwróciła się do tragarza.
-
A co to było, szanowna pani?
-
Jedna waliza, brązowa i mały,
podłużny neseser na kosmetyki.
- Proszę pokazać mi bloczki.
Podała kartoniki.
- Zaczekajmy chwilę - powiedział
tragarz. - Może jeszcze nie rozładowali
samolotu. Kiedy jest wyjątkowo dużo bagażu,
robią to w dwóch rzutach.
Virginia czekała niecierpliwie.
Po dwóch albo trzech minutach na
taśmie transportera pojawiły się następne
walizki.
- Są! Te dwie, to moje - wskazała
Virginia. - Brązowa, ta duża na przedzie i
podłużny neseser, zaraz za nią.
- Okay, łaskawa pani. Już je niosę.
Waliza i neseser zsunęły się z
transportera na platformę obrotową. Tragarz
sięgnął po nie, przez moment sprawdzał
metryczki, po czym ułożył bagaż na wózku i
pchnął go w stronę wyjścia.
- Jedną chwileczkę, proszę - mężczyzna,
który do tej pory stał po drugiej stronie sali,
zbliżył się pośpiesznie.
Tragarz spojrzał zaskoczony.
- Policja - mężczyzna wyjął z bocznej
kieszeni skórzany portfelik, otworzył go i
pokazał złotą blachę funkcjonariusza. - Jakieś
kłopoty z tym bagażem?
-
Nie było kłopotów - zapewnił
pośpiesznie tragarz. - Żadnych kłopotów,
proszę pana. Po prostu te walizki nic
przyjechały z pierwszą partią.
-
Jest pewien problem z bagażami
- powiedział tajniak do Virginii Baxter. - Czy to
pani walizka?
-
Tak.
-
Jest pani tego pewna?
-
To moja walizka, a to mój
neseser. Bloczki od nich dałam bagażowemu.
-
Czy może pani powiedzieć, co
jest w tej walizce?
-
No... naturalnie.
-
Więc zechce pani podać
zawartość?
-
Proszę bardzo. Na wierzchu jest
beżowy płaszcz trzy czwarte, z brązowym,
futrzanym kołnierzem, jest spódnica w kratę i...
-
To wystarczy, żeby nie było
wątpliwości. Można ją otworzyć? Chciałbym
zerknąć.
-
No dobrze, niech pan zerka -
powiedziała po chwili wahania Virginia.
-
Czy jest zamknięta na kluczyk?
-
Nie, tylko zatrzaśnięta.
Tajniak otworzył zamki. Tragarz
pochylił wózek, by ustawić walizkę poziomo.
Virginia uniosła wieko i aż cofnęła się
na widok tego, co było w środku. Na starannie
poskładanym, sama to przecież robiła, płaszczu
spoczywało
kilka
przezroczystych,
plastykowych pojemników, wypełnionych
porządnie upakowanymi woreczkami.
-
O tym nic pani nie mówiła. Co
to jest?
-
Ja... nie wiem. Nigdy w życiu
nie widziałam tych woreczków.
Jak na skinienie zza jednego z filarów
wyłonił się fotoreporter prasowy z lampą
błyskową.
Virginia starała się zachować spokój, a
tymczasem fotoreporter wymierzył w nią
obiektyw aparatu. Oślepił ją jaskrawy błysk
flesza.
Dziennikarz pracował sprawnie i
szybko. Wyciągnął żarówkę z lampy i na jej
miejsce włożył nową. Sfotografował otwartą
walizkę.
Tragarz pośpiesznie się wycofał, nie
chciał znaleźć się w obiektywie.
-
Obawiam się - powiedział
tajniak - że będzie pani musiała pójść ze mną.
-
Co takiego?
-
Wszystko powiem. Nazywa się
pani Virginia Baxter?
-
Tak. Ale dlaczego?
-
Wskazano panią. Dostaliśmy
informację, że przemyca pani narkotyki.
Fotoreporter zrobił jeszcze jedno
zdjęcie, a następnie odwrócił się i zniknął.
-
No, oczywiście pójdę, jeśli pan
zamierza wyjaśnić to wszystko. Nie mam
bladego pojęcia, jak te rzeczy znalazły się w
mojej walizce.
-
Tak - powiedział surowo
policjant - obawiam się, że musi pani pojechać
na komisariat. Zbadamy tę substancję i
dokładnie ustalimy, co to jest.
-
A jeżeli okaże się, że to są
narkotyki?
-
Będziemy musieli wytoczyć
pani sprawę.
-
Ależ to... to bzdura!
-
Proszę odwieźć ten bagaż tędy -
polecił tajniak tragarzowi zamykając walizę.
Otworzył neseser, w którym były pudełeczka i
tubki z kremami i pudrami, przybory do
manicure, szlafrok.
-
Okay, to jest w porządku, myślę,
ale tubki i słoiczki trzeba zbadać. Zabierzemy
ze sobą te dwie sztuki bagażu.
Tajniak poprowadził Virginię do
czarnego sedana, który nie miał żadnych
policyjnych oznaczeń i ulokował na tylnym
siedzeniu. Tragarz położył obok walizę i
neseser.
-
Jedzie pan na komisariat? -
spytała, gdy zapalił silnik.
-
Tak.
Virginia zauważyła radiostację
policyjną w samochodzie. Tajniak chwycił
mikrofon.
- Tu agent specjalny Jack Andrews.
Wyjeżdżam z portu lotniczego z zatrzymaną.
Mam walizkę z zakwestionowanym materiałem
do zbadania. Jest godzina dziesiąta
siedemnaście.
Policjant odwiesił mikrofon, po czym
samochód szybko ruszył w kierunku centrum.
Na komisariacie Virginię oddano pod
pieczę policjantki. Po piętnastu minutach
oczekiwania jakiś funkcjonariusz przyniósł
poskładany formularz.
-
Proszę tutaj - policjantka kazała
Virginii podejść do biurka.
-
Prawą rękę proszę - nim
Virginia zdołała się zorientować, co się dzieje,
policjantka chwyciła mocno jej prawy kciuk i,
przyłożywszy do formularza, odcisnęła linie
papilarne.
-
Poproszę następny palec.
-
Pani nic może zdejmować mi
odcisków palców - Yirginia cofnęła się. -
Dlaczego? Ja...
- Nie utrudniać, bo będzie gorzej -
policjantka ścisnęła mocniej rękę Virginii. -
Palec wskazujący, proszę.
-
Odmawiam! Wielkie nieba, co ja
zrobiłam? Ja... Przecież to jest koszmar.
-
Ma pani prawo do rozmowy
telefonicznej - poinformowała policjantka. -
Można zadzwonić do adwokata, jeśli pani chce.
Pewna myśl błysnęła w głowie Virginii.
- Gdzie jest książka telefoniczna?
Muszę się skontaktować z biurem Perry’ego
Masona.
Parę chwil później Virginia została
połączona z Delią Street, zaufaną sekretarką
Masona.
-
Czy mogłabym mówić z panem
Peny Masonem?
-
Musi pani najpierw powiedzieć
mi, o co chodzi. Może będę mogła pomóc.
-
Jestem Virginia Baxter.
Pracowałam w kancelarii mecenasa Bannocka,
aż do jego śmierci przed kilku laty. Widziałam
pana Masona dwa lub trzy razy. Przychodził do
biura pana Bannocka. Może mnie pamiętać.
Byłam u Bannocka sekretarką i recepcjonistką.
-
Rozumiem. Jaki ma pani
problem obecnie, pani Baxter?
-
Zostałam aresztowana za
posiadanie narkotyków, a ja nie mam pojęcia,
skąd one się wzięły. Potrzebny jest mi
natychmiast pan Mason.
-
Chwileczkę - powiedziała Della.
Moment później w słuchawce rozległ
się głęboki, modulowany głos Perry’ego
Masona.
-
Gdzie pani jest, panno Baxter?
-
Na komendzie policji.
-
Proszę powiedzieć, aby nigdzie
pani nic przenoszono. Ja już się do pani
wybieram.
-
Och, dziękuję. Dziękuję panu
bardzo. Po prostu... po prostu nie mam pojęcia,
jak to się stało i...
- Niech pani nie trudzi się
wyjaśnianiem przez telefon. Proszę mówić
jedynie, że jestem w drodze i nalegam na
pozostawienie pani na miejscu. Poza tym niech
pani z nikim nie rozmawia. Jest pani w stanie
zapłacić kaucję?
- Tak... nie za wysoką. Mam pewne
zasoby, ale niewielkie.
- Już ruszam. Będę się starał, aby
natychmiast stanęła pani przed pierwszym
osiągalnym sędzią. Proszę spokojnie czekać.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Peny Mason zdecydowanie wkroczył
do akcji wyrywając Virginię Baxter z jej
koszmarnego snu.
-
Sędzia ustalił kaucję na pięć
tysięcy dolarów - powiedział. - Zbierze pani
tyle?
-
Będę musiała wyciągnąć
wszystkie oszczędności i wycofać wkład z
towarzystwa kredytowo-budowlanego.
-
To lepsze niż czekać w
wiezieniu. A teraz chcę wiedzieć dokładnie, co
się stało.
Virginia opowiedziała Masonowi o
wypadkach tego ranka.
-
Przyleciała pani samolotem?
Skąd?
-
Z San Francisco.
-
Co robiła pani w San Francisco?
-
Byłam w odwiedzinach u ciotki.
Ostatnio jeździłam do niej kilkakrotnie. Jest w
podeszłym wieku, zupełnie samotna i do tego
nie czuje się dobrze. Bardzo lubi moje wizyty.
-
Czym pani się zajmuje? Pracuje
pani?
-
Dorywczo. Od śmierci pana
Bannocka nie mam stałej pracy. Zatrudniałam
się parę razy w różnych miejscach.
-
A więc ma pani jakieś dochody?
-
Tak. Pan Bannock nie miał
krewnych oprócz brata. Pamiętał o mnie w
swoim testamencie. Zapisał mi nieruchomość
w Hollywood, która przynosi pewien dochód
i...
-
Jak długo była pani u Bannocka?
-
Piętnaście lat. Zaczęłam pracę u
niego, kiedy miałam dwadzieścia lat.
-
Czy wyszła pani za mąż?
-
Tak, raz. Nieudane małżeństwo.
-
Rozwód?
-
Nie. Jesteśmy w separacji od
pewnego czasu.
-
I jest pani z mężem w przyjaźni?
-
Nie?
-
Jak on się nazywa?
-
Colton Baxter.
-
Przedstawia się pani jako panna?
-
Tak. To pomaga sekretarce w
poszukiwaniu pracy i na posadzie.
-
A więc wracała pani od ciotki.
Weszła pani na pokład samolotu. A co z
bagażem? Czy wszystko było normalnie, kiedy
oddawała pani bagaż?
-
Nic... Momencik, musiałam
zapłacić za nadbagaż.
-
Płaciła pani za nadbagaż? - w
oczach Masona błysnęło zainteresowanie.
-
Tak.
-
Ma pani kwit bagażowy?
-
Jest podpięty do mojego biletu.
Mam to wszystko w portmonetce, ale zabrali
mi ją, kiedy zostałam aresztowana.
-
Odbierzemy ją - zapewnił
Mason. - A więc podróżowała pani sama?
-
Tak.
-
Czy pamięta pani, kto siedział
obok w samolocie?
-
Mężczyzna. Mógł mieć
dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy lata, raczej
dobrze ubrany, ale... teraz, kiedy o tym myślę,
było... było w nim coś szczególnego.
Nicrozmowny, raczej sztywny, niepodobny do
zwykłych pasażerów, jakich spotyka się na
tych liniach. Trochę mi trudno wyjaśnić to, o
czym myślę.
-
Poznałaby go pani?
-
Tak, poznałabym.
-
A czy potrafiłaby go pani
zidentyfikować na podstawie fotografii?
-
Myślę, że tak. Jeśli zdjęcie
byłoby wyraźne.
-
Miała pani tylko tę jedną
walizkę?
-
Miałam walizkę i neseser na
kosmetyki, taki podłużny.
-
I co się z tym stało?
-
Zabrali. Najpierw pokazała się
walizka. Tragarz ją podniósł, a następnie
chwycił neseser. W tym momencie wyskoczył
jakiś mężczyzna, pokazał mi legitymację
policyjną i spytał, czy będę miała jakieś
obiekcje, jeśli sprawdzi zawartość mojej
walizki, bo jest pewien problem. Mój bagaż
przyszedł z samolotu z opóźnieniem i
myślałam, że właśnie o to chodzi.
-
Co pani mu powiedziała?
-
Powiedziałam mu, co jest w
walizce i że może do niej zaglądnąć.
-
Czy pamięta pani coś jeszcze z
tej rozmowy?
-
Tak. Najpierw zapytał mnie, czy
to moja walizka i poprosił o podanie
zawartości. Następnie spytał, czy może to
sprawdzić.
-
Pani bagaż - Mason zmarszczył
brwi z zamyśleniem - to znaczy te dwie sztuki
bagażu razem, ważyły więcej niż czterdzieści
funtów?
-
Tak. Razem ważyły czterdzieści
sześć funtów. Za te sześć funtów zapłaciłam
dodatkowo.
-
Rozumiem - zadumał się
Mason. - Przed panią czas próby. To nie będzie
miłe doświadczenie, ale może uda nam się
załatwić sprawę tym lub innym sposobem.
-
Zupełnie nie mogę zrozumieć -
powiedziała Virginia - skąd się to wzięło i jak
mogło trafić do mojej walizki. Oczywiście,
bagaż przyszedł z samolotu z opóźnieniem, ale
do głowy by mi nic przyszło, że ktoś może
gmerać w walizkach podczas ich transportu w
obrębie lotniska.
-
Ktoś mógł gmerać w walizce
jeszcze w paru innych momentach, na -
przykład po oddaniu bagażu, ale przed
załadunkiem do samolotu. Wtedy ktoś mógł
otworzyć walizkę. Nie wiemy, w której części
przedziału bagażowego znajdowała się walizka
i czy ktoś mógł ją tam otworzyć. Potem, kiedy
bagaże wyładowano z samolotu, nastąpiła ta
zwłoka. Prawdopodobnie przebiegało to w ten
sposób, że walizka stała na płycie i czekała na
drugi kurs wózków bagażowych, bo za
pierwszym razem się nie zabrała. Obecnie w
samolotach po jednej stronic kadłuba znajduje
się wejście do kabiny pasażerskiej, a po
przeciwnej drzwi ładowni bagażowej. W
czasie, gdy walizka stała na płycie, nie byłoby
trudno otworzyć ją i podrzucić woreczki z
narkotykami.
-
Ale po co? - spytała.
-
To jest zagadka. Przypuszczalnie
ktoś przemycał narkotyki. Przemytnika
ostrzeżono, że jego bagaż zostanie
przeszukany, przełożył więc kontrabandę do
walizki pani. Przez wspólnika powiadomił
telefonicznie policję, że narkotyki są w bagażu
niejakiej Virginii Baxter. Był w stanie opisać
panią, bo funkcjonariusz, który czekał przy
odbiorze bagażu, musiał mieć rysopis i pewnie
rozpoznał panią już na ruchomych schodach.
Mason trwał przez chwilę w
zamyśleniu.
- Ale kwestia nazwiska... Jak miała pani
oznaczoną walizkę? Były na niej inicjały, czy
może nazwisko? Jak to wyglądało?
- Do rączki przyczepiony jest skórzany
szyldzik, a w nim napisane na maszynie moje
nazwisko i adres: 422 Eureka Arms
Apartments.
- W porządku, wydobędziemy panią
stąd za kaucją. Będę próbował załatwić
wstępne przesłuchanie najprędzej, jak tylko się
uda. Zmusimy przynajmniej policję do od
krycia kart. - Jestem przekonany, że to
wszystko to jakaś
pomyłka i zdołamy sprawę wyjaśnić
bez większych trudności, ale będzie pani
musiała jeszcze ścierpieć wiele rzeczy.
- Tam był fotograf. Proszę mi
powiedzieć, czy coś może pojawić się w
gazetach? - spytała niespokojnie.
- Fotograf?
Skinęła głową.
-
W takim razie sytuacja jest dużo
poważniejsza, niż początkowo sądziłem. To nie
jest zwykła pomyłka. Tak, sprawa będzie w
gazetach.
-
Moje nazwisko, adres,
wszystko?
-
Nazwisko, adres i zdjęcie. Niech
pani będzie przygotowana na fotografię z
podpisem w rodzaju: BYŁA SEKRETARKA
ADWOKATA OSKARŻONA W SPRAWIE O
NARKOTYKI.
-
Ale skąd wziął się tam
fotoreporter?
-
To jest pytanie. Niektórzy
policjanci lubią rozgłos. Kiedy zobaczą swoje
nazwisko wydrukowane w gazecie, czują się
zobowiązani wobec zaprzyjaźnionych
reporterów. I dają im cynk, gdy szykują się do
aresztowania jakiejś młodej, fotogenicznej
kobiety. Gazeta stara się więc zrobić
sensacyjną wiadomość, a funkcjonariusz puszy
się, bo go wymieniają w tej historyjce. Pewnie
przeczyta pani, że narkotyki w tej walizce mają
wartość tysięcy dolarów według aktualnych
cen detalicznych. Musi się pani z tym liczyć.
Na twarzy Virginii odmalowało się
przerażenie.
-
A kiedy zostanę oczyszczona z
zarzutów, wtedy co?
-
Prawdopodobnie nic. Ze trzy
linijki drobnym drukiem, gdzieś w środku
numeru.
-
Przecież będę uniewinniona,
prawda?
-
Jestem prawnikiem, a nie
wróżką. Zrobimy, co tylko można, a pani musi
to jakoś przetrwać.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Mason odprowadził Virginię Baxter na
miejsce za barierką, w przedniej części sali
sądowej.
-
Proszę się nie denerwować -
powiedział z otuchą w głosie.
-
Łatwo mówić. Jak komuś zimno,
to się trzęsie, trudno go przekonać, żeby
przestał. Denerwuję się. Nic na to nie poradzę.
Cała drżę w środku jak liść. Pewnie widać to
też po wierzchu. Ciarki po mnie chodzą.
-
To przesłuchanie wstępne.
Zwykle rutynowo sędzia kieruje pozwanego do
wyższej instancji i najczęściej podnosi wtedy
kaucję. Niekiedy tak wysoko, że kaucja
przestaje w ogóle wchodzić w grę. Może pani
stanąć w obliczu takiej sytuacji.
-
Ja po prostu nie mogę zapłacić
wyższej kaucji, no chyba że ze stratą sprzedam
moją nieruchomość.
-
Wiem. Ja tylko mówię pani, co
może się zdarzyć. Jednak nieruchomość na pani
nazwisko może mieć znaczenie dla sędziego w
momencie określania wysokości kaucji.
-
Nie ma pan wielkich nadziei
na... wyciągnięcie mnie z tego podczas
rozprawy wstępnej?
-
Zwykle
sędzia
kieruje
pozwanego do wyższej instancji, jeśli tego chce
prokurator. Czasem, oczywiście, udaje się nam
już tutaj.
Ogromnie rzadko zdarza się, by
podejrzany zeznawał podczas rozprawy
wstępnej. Jeśli jednak uznam, że jest choćby
cień szansy na zakończenie sprawy przez
tutejszego sędziego, zawalczę o dopuszczenie
pani do głosu. Niech ten sędzia spojrzy na
panią i zobaczy, jaką osobą jest pani naprawdę.
-
Ten okropny artykuł w gazecie -
westchnęła. - I to zdjęcie!
-
Z punktu widzenia redaktora
działu miejskiego to wspaniałe zdjęcie.
Pokazuje zdumienie i przerażenie na pani
twarzy. Jeśli chodzi o sprawę sądową, ta
fotografia może raczej pani pomóc.
-
Ale zniszczyła moją reputację.
Znajomi unikają mnie jak ognia.
Mason chciał coś dodać, ale właśnie
otworzyły się drzwi pokojów sędziowskich.
- Proszę wstać - podpowiedział Virginii.
Podnieśli się wszyscy obecni na Sali, a
sędzia Cortland Albert zajął miejsce za stołem i
popatrzył badawczo na pozwaną.
-
Na tę godzinę mamy
wyznaczoną rozprawę wstępną w sprawie z
oskarżenia publicznego przeciw Virginii
Baxter. Czy strony są gotowe?
-
Obrona gotowa - powiedział
Mason.
Jeny Caswell, jeden z młodszych
asystentów prokuratora, często posyłany na
przesłuchania wstępne, nie mógł doczekać się
sprawy, która zwróciłaby na niego uwagę
przełożonych. Bardzo się starał.
- Oskarżenie jest zawsze gotowe! -
obwieścił teatralnie, odczekał chwilę i usiadł.
- Proszę wezwać pańskiego pierwszego
świadka - polecił sędzia Albert.
Caswell wezwał tragarza z lotniska.
-
Czy rozpoznaje pan pozwaną?
-
Tak, proszę pana. Widziałem ją.
-
W dniu siedemnastym tego
miesiąca?
-
Tak, proszę pana.
-
Jest pan jednym z bagażowych
na lotnisku?
-
Tak, proszę pana.
-
Zarabia pan na życie nosząc
bagaże?
-
Tak, proszę pana.
-
Więc,
czy
pozwana
siedemnastego tego miesiąca, skierowała pana
po walizkę?
-
Tak, proszę pana. Wskazała mi
walizkę.
-
Czy poznałby pan tę walizkę?
-
Poznałbym. Tak, proszę pana.
Caswell skinął na policjanta.
Funkcjonariusz podszedł z walizką.
-
Czy to ta?
-
Tak, proszę pana, to ta.
-
Proponuję
oznaczyć
ją
wywieszką „Dowód rzeczowy oskarżenia A”.
-
Proszę tak oznaczyć -
rozporządził sędzia.
-
Więc pozwana powiedziała, że to
jej walizka?
-
Tak, proszę pana.
-
Czy był pan obecny przy
otwieraniu walizki?
-
Tak, proszę pana.
-
Czy oprócz odzieży coś było w
walizce?
-
Było coś w plastykowych
paczuszkach.
-
Ile paczuszek? Wie pan?
-
Nic liczyłem ich. Sporo tego
było.
-
To wszystko - zakończył
Caswell. - Świadek do dyspozycji strony
przeciwnej.
-
Pozwana rozpoznała tę walizkę
jako swoją? - spytał Mason.
-
Tak, proszę pana.
-
Czy dała panu kwit bagażowy?
-
Dała. Tak, proszę pana.
-
A pan porównał numer na kwicie
otrzymanym od pozwanej z numerem na
walizce?
-
Tak, proszę pana.
-
Ile kwitów dała panu pozwana?
-
Znaczy się, ona mi dała dwa.
-
A ten drugi kwit?
-
To od neseseru. Odbierałem dla
niej również neseser.
-
Czy neseser także był
otwierany?
-
Tak, proszę pana.
-
A teraz proszę sobie
przypomnieć, czy przed otwarciem walizki
była jakaś rozmowa z osobą, która się
wylegitymowała jako funkcjonariusz policji?
-
Tak,
proszę
pana.
Funkcjonariusz Jack Andrews pokazał tej
młodej kobiecie legitymację służbową i
zapytał, czy to jej walizka.
-
I co powiedziała?
-
Powiedziała, że jej.
-
A co powiedział Andrews?
-
Spytał, czy może otworzyć
walizkę.
-
I to była cała rozmowa?
-
No, to była jej istota.
-
Nie pytam pana o istotę. Pytam
pana o samą rozmowę. Czy policjant chciał,
aby pani Baxter powiedziała, że jest pewna, iż
to jej walizka? Czy prosił ją o podanie
zawartości, by można mieć pewność co do
identyfikacji?
-
Tak, proszę pana, dokładnie tak.
-
A potem poprosił ją o otwarcie
walizki, tak, by mógł zobaczyć te rzeczy?
-
Tak, proszę pana.
-
A co z neseserem? Czy prosił ją
o identyfikację?
-
Po prostu spytał, czy to jej.
-
I powiedziała, że jej?
-
Tak.
-
A co było potem?
-
Otworzył bagaż.
-
To wszystko?
-
No, oczywiście, potem oni
zabrali ją ze sobą.
-
Teraz chciałbym zwrócić pana
uwagę na zdjęcie w popołudniowym wydaniu
gazety z siedemnastego, zdjęcie
przedstawiające pozwaną i walizkę.
-
Zgłaszam sprzeciw - wtrącił
Caswell. - Nieistotne i nie związane ze sprawą.
Przesłuchanie nie jest właściwe.
-
To tylko na użytek rozprawy
wstępnej - wyjaśnił Mason - w celu wydobycia
części res gestae.
-
Sprzeciw
odrzucony.
Wysłucham tej odpowiedzi - oświadczył sędzia
Albert.
-
Czy był pan obecny przy
robieniu tego zdjęcia?
-
Tak, proszę pana.
-
Widział pan fotoreportera?
-
Tak, proszę pana.
-
Skąd nadszedł?
-
Chował się za jednym z filarów.
-
A kiedy otworzono walizkę,
wyszedł z aparatem w ręce?
-
Tak, proszę pana. Wyskoczył
zza tego filara z ustawionym aparatem i pstryk-
pstryk-pstryk zrobił trzy zdjęcia.
-
I co potem?
-
Potem się ulotnił.
-
Za pozwoleniem Wysokiego
Sądu - wtrącił się znowu Caswell - oskarżenie
domaga się pominięcia całego tego zeznania o
fotoreporterze. Nie tylko jest to nieprawidłowe
przesłuchanie, ale też to wszystko jest
nieistotne i nie związane ze sprawą. Nie służy
żadnemu użytecznemu celowi.
-
Służy bardzo użytecznemu
celowi, za pozwoleniem Wysokiego Sądu -
zareplikował Mason. - Pokazuje, że to nie była
tylko zwykła rewizja. Pokazuje, że
funkcjonariusz rewizję zaplanował i
przewidział jej rezultat oraz dał znać
zaprzyjaźnionemu dziennikarzowi. Jeśli
Wysoki Sąd przeczyta artykuł w gazecie,
stwierdzi, że reporter pamiętał o
zrewanżowaniu się policjantowi: jest on
właściwie uhonorowany w tekście.
Sędzia Albert uśmiechnął się
leciuteńko.
-
Wysoki Sądzie. Zgłaszam
sprzeciw. Protestuję przeciw wszelkim tego
typu stwierdzeniom - powiedział Caswell.
-
To tylko dla uzasadnienia -
wyjaśnił Mason.
-
Uzasadnienia czego?
-
Chcę wykazać, że zeznanie o
fotoreporterze jest istotne. A także zwrócić
uwagę, że policjant korzystał z jakiejś
informacji, udostępnionej mu przez jakieś
źródło. Obrona proponuje, aby tę informację i
jej pochodzenie ustalić.
Cień popłochu przemknął przez oblicze
Caswclla.
-
Skłaniam się ku zaaprobowaniu
ukrytego celu pytań obrony - uśmiechnął się
sędzia Albert. - Sprzeciw jest odrzucony. Czy
ma pan dalsze pytania do tego świadka
oskarżenia, panie Mason?
-
Nie mam. Wysoki Sądzie.
-
A oskarżyciel?
-
Nie mam. Wysoki Sądzie.
-
Proszę wezwać następnego
świadka.
-
Wzywam świadka detektywa
Jacka Andrewsa - podał Caswell.
-
Jak się pan nazywa? - zapytał
Caswell, gdy świadek złożył przysięgę.
-
Andrews, Jackman. J-A-C-K-M-
A-N. Ogólnie jestem znany jako Jack Andrews,
ale moje imię to Jackman.
-
Pragnę skierować pańską uwagę
na walizkę oznaczoną jako „Dowód rzeczowy
oskarżenia A”. Kiedy po raz pierwszy zobaczył
pan tę walizkę?
-
Gdy podejrzana wskazała ją
temu bagażowemu, który właśnie zeznawał.
-
Co pan wtedy zrobił?
-
Podszedłem do podejrzanej i
spytałem, czy to jej walizka.
-
A potem?
-
Spytałem, czy miałaby coś
przeciw zaglądnięciu przeze mnie do tej
walizki. Zgodziła się.
-
Co nastąpiło później?
-
Otwarłem walizkę.
-
I co pan znalazł?
-
Znalazłem
pięćdziesiąt
paczuszek z...
-
Zaraz, jedną chwileczkę -
przerwał Mason. - Proponuję, by uznać, jeśli
Wysoki Sąd się do tego przychyli, że na
ostatnie pytanie padła już odpowiedź pełna.
Świadek powiedział, że znalazł pięćdziesiąt
paczuszek. Ich zawartość to odrębna sprawa i
wymaga odrębnych pytań.
-
Bardzo dobrze - zgodził się
Caswell. - Jeżeli obrona życzy sobie, żeby
robić to krok po kroczku, proszę bardzo,
będziemy się mozolić. A więc, czy przejął pan
te paczuszki osobiście?.
-
Tak, osobiście.
-
Czy podjął pan czynności dla
ustalenia, co to za paczuszki i co w nich jest,
jaka substancja?
-
Podjąłem.
-
Jaka więc jest to substancja?
-
Zaraz, chwileczkę - przerwał
Mason. - W tym punkcie obrona zgłasza
sprzeciw. To są rzeczy nieistotne, a
przesłuchanie nie jest prawidłowe. Obrona
zwraca uwagę, że własność prywatna została
przejęta w rezultacie nielegalnej rewizji i
zaboru i jako taka nie może mieć wartości
dowodu w tej sprawie. W związku z tym, jeśli
Wysoki Sąd wyrazi zgodę, pragnę zadać kilka
pytań.
-
Proszę
bardzo,
wobec
wniesionego sprzeciwu ma pan do dyspozycji
świadka na zasadzie voir dire.
-
Czy miał pan nakaz rewizji? -
spytał Mason świadka.
- Nie, proszę pana. Nie było czasu na
załatwienie nakazu rewizji.
-
Pan tam po prostu pojechał?
-
Po prostu tam pojechałem, ale
zwracam pańską uwagę na fakt, że spytałem
pozwaną, czy nie ma nic przeciw temu, abym
zaglądnął do jej walizki. Wyraziła zgodę.
-
Zaraz, zaraz. Pan dotknął sedna
tamtej rozmowy. Przedstawił pan
podsumowanie jej treści. Czy potrafi pan sobie
przypomnieć, jakich dokładnie słów pan użył?
-
Dokładnie takich jak teraz.
-
Czy powiedział pan, że chce
przeszukać walizkę?
-
Tak.
-
Chwileczkę. Zeznaje pan pod
przysięgą. Czy powiedział pan pozwanej, że
chce przeszukać jej walizkę? Czy też poprosił
pan o podanie zawartości bagażu i zgodę na
sprawdzenie opisu podanego przez panią
Baxter?
-
Jestem przekonany, że spytałem
pozwaną, czy to jej walizka. Odpowiedziała, że
tak, a ja spytałem, czy mogłaby opisać
zawartość walizki i ona to zrobiła.
-
I następnie zapytał pan, czy
miałaby coś przeciw otwarciu walizki, dla
pokazania panu tych przedmiotów, które
wyliczyła. Zgadza się?
-
Tak, proszę pana.
-
Ale nie powiedział pan, że chce
przeszukać walizkę?
-
Nie.
-
Pozwana nie udzieliła panu
zgody na przeszukanie walizki?
-
Powiedziała, że mogę ją
otworzyć.
-
Pozwana nie udzieliła panu
zgody na przeszukanie walizki?
-
Powiedziałem, że chciałbym
otworzyć walizkę i zgodziła się na to.
-
Pozwana nie udzieliła panu
zgody na przeszukanie walizki?
- No, wydaje mi się, że słowo
„przeszukanie” nie padło.
-
Otóż to - skwitował Mason. -
Tak więc, przybył pan na lotnisko, aby
oczekiwać na pozwaną w związku z otrzymaną
poufną informacją, prawda?
-
No... tak.
-
Kto podał panu tę informację?
-
Nie mogę ujawniać naszych
informatorów.
-
Uważam, że zgodnie z regułami
obowiązującymi obecnie w sądownictwie -
stwierdził Mason - ten świadek musi wykazać,
iż miał istotne uzasadnienie” by dokonać
przeszukania tej walizki. Informacja od
anonima lub osoby nieznanej nie może
stanowić wystarczającej podstawy. Wobec tego
pozwana ma prawo dowiedzieć się o
przyczynach, dla których świadek chciał
przeszukać jej walizkę.
-
Czy odmawia pan - marszcząc
brwi sędzia Albert zwrócił się do świadka -
ujawnienia nazwiska informatora?
-
To nie ja otrzymałem
doniesienie - powiedział Andrews. - Informacja
dotarła do jednego z moich przełożonych.
Powiedziano mi, że to gorący ślad i polecono
udać się na lotnisko. Miałem czekać na tę
osobę, a potem uzyskać jej zgodę na
zaglądnięcie do walizki. Gdyby mi się to nie
udało, miałem trzymać ją pod obserwacją do
momentu zdobycia nakazu sądowego.
-
To interesująca sytuacja -
stwierdził sędzia Albert. - Oczywiste jest, że
pozwana nie udzieliła nikomu zgody na
„przeszukanie”, ale dała zgodę na otwarcie
walizki wyłącznie w celu pokazania, iż są w
niej pewne przedmioty. To szczególna
sytuacja.
-
Proponuję inne jeszcze
podejście, jeśli Wysoki Sąd pozwoli -
powiedział Mason. - Chcę wyjaśnić położenie
pozwanej. Pragnęlibyśmy sfinalizować tę
sprawę podczas wstępnego przesłuchania i to
nic na podstawach czysto formalnych.
-
Wyjął pan - Mason zwrócił się
do świadka - pięćdziesiąt paczuszek z walizki?
-
Tak, proszę pana.
-
Ma pan je tu, w sądzie?
-
Tak, proszę pana.
-
Czy pan je zważył?
-
Zważył? Nie, proszę pana.
Policzyliśmy woreczki i w ten sposób
opisaliśmy to, bez podawania wagi.
-
Była jeszcze jedna sztuka
bagażu, neseser?
-
Tak, proszę pana.
-
Czy w tym wypadku również
prosił pan pozwaną o identyfikację?
-
Powiedziała, że to jej neseser,
miała kwit bagażowy.
-
Pytał pan, co jest w środku?
-
Nie.
-
A pytał pan, czy można otworzyć
neseser?
-
Nie.
-
Ale otworzył pan i przeszukał.
-
Tak. Nic jednak istotnego nie
znaleźliśmy.
-
Nie prosił pan o zgodę na
otworzenie nesesera?
-
Nie sądzę, abym prosił.
-
Po prostu chwycił pan ten
neseser i otworzył?
-
To było zaraz potem, jak
znalazłem tę wielką partię...
-
W tym momencie nieważne, co
to było - Mason uniósł rękę. - Mówmy o tym po
prostu „pięćdziesiąt woreczków. Co zrobił pan
z neseserem?
-
Mamy go tutaj.
-
Skoro więc nie wie pan, ile waży
te pięćdziesiąt paczuszek, może zna pan ciężar
walizy bez nich?
-
Nie znam.
-
Czy wiedział pan, że pozwana
płaciła za nadbagaż?
-
Tak.
-
A mimo to nie zważył pan
bagażu?
-
Nie.
-
Proponuję, jeśli Wysoki Sąd
przychyli się do mojej sugestii, zważyć walizki
teraz.
-
Jaki miałoby to cel? - spytał
sędzia Albert.
-
Jeżeli waga tych dwóch sztuk
bagażu teraz, bez woreczków, wyniesie
czterdzieści sześć funtów, będzie to stanowić
niezbity dowód, że torebki zostały podłożone
do walizki w czasie, kiedy pozwana nie miała
już do niej dostępu.
-
Myślę, że tu tkwi sedno sprawy -
powiedział sędzia Albert. - Zaraz ogłoszę
dziesięć minut przerwy. Woźny przyniesie w
tym czasie wagę na salę sądową i zważymy te
dwie walizki.
-
To niekoniecznie musi
cokolwiek znaczyć - protestował Casweil. -
Mamy jedynie słowo pozwanej, że te walizki
ważyły czterdzieści sześć funtów. Pozwaną
zwolniono za kaucją. Nie wiemy, co zostało
wyjęte z walizek.
-
Czy walizki nic były w
depozycie policyjnym?
-
Tak, ale pozwanej nie broniono
dostępu do ubrań z walizki.
-
Czy pozwana zabrała coś z
walizki?
-
Nic wiem. Wysoki Sądzie.
-
Jeżeli nie wie pan, czy pozwana
coś zabrała, nie wie pan również, czy ktoś inny
czegoś nie dołożył - odpalił sędzia Albert. -
Sąd ogłasza dziesięć minut przerwy. W tym
czasie zostanie tu dostarczona waga.
Mason przeszedł do kabiny
telefonicznej i zadzwonił do pokoju prasowego
na komendzie policji.
-
Interesująca scena będzie tu
miała miejsce za dziesięć minut. Sędzia
Corlland Albert przygotowuje się do ważenia
dowodów.
-
Ważyć dowody, to chyba jego
codzienne zajęcie - nieco żartobliwie
odpowiedział jeden z reporterów.
-
Ale nie w ten sposób. Sędzia
kazał przynieść wagę.
-
Co?
-
Naprawdę. Za dziesięć minut
będzie tu waga. Lepiej się pośpieszcie. Chyba
trafi się coś ciekawego.
- Który wydział?
Mason poinstruował dziennikarzy, jak
trafić.
-
Zaraz będziemy. Niech pan
trochę przeciągnie przerwę, jeśli się da.
-
Nie mogę. Kiedy tylko waga
znajdzie się na sali, sędzia wznowi rozprawę.
Uważa, że potrzeba mu na tylko dziesięć minut
i myślę, że rzeczywiście za chwilę wszystko
będzie gotowe. Woźny poszedł po wagę.
Mason odwiesił słuchawkę.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
-
Stawiam wszystko na jedną
kartę - powiedział Mason stając obok Virginii
Baxter. - Zakładam, że mówi pani prawdę.
Gdyby to jednak były kłamstwa, mocno pani
ucierpi.
-
Ja nie kłamię, panie Mason.
-
O aresztowaniu powiadamiało
dramatyczne zdjęcie na pierwszej stronic,
pokazujące byłą sekretarkę kancelarii
prawniczej przyłapaną na przemycie
narkotyków. A o uwolnieniu od zarzutów
podczas rozprawy wstępnej napisze się pięć
albo sześć linijek i upchnie gdzieś w kąciku.
Tak to gazety robią zazwyczaj.
Próbuję uczynić finał tej rozprawy
równie fotogenicznym, jak scena aresztowania.
Jeżeli mówi pani prawdę, oczyścimy pani
nazwisko w taki sposób, że każdy, kto czytał
pierwszy artykuł, przeczyta i tę relację i
zapamięta, że wycofano wszelkie oskarżenia.
Ale jeśli pani kłamie, ten test panią unicestwi.
-
Panic Mason, mówię całkowitą
prawdę. Co za myśl? Dlaczego miałabym
wdawać się w handel czy inne interesy
narkotykowe?
-
Zwykle nic zadaję sobie takich
pytań - uśmiechnął się Mason. - Mówię po
prostu: Ta kobieta to moja klientka, więc musi
być w porządku. W każdym razie zamierzam
działać, przyjmując, że tak jest.
Woźny z dwoma pomocnikami
wtaszczył na salę rozpraw wagę lekarską, która
stała normalnie w budynku więzienia i służyła
do ważenia aresztantów.
Woźny zniknął za drzwiami pokojów
sędziowskich: poszedł powiadomić Cortlanda
Alberta, że wszystko jest szotowe.
Pół tuzina dziennikarzy w towarzystwie
fotoreporterów rozepchnęło wahadłowe drzwi
sali rozpraw. Jeden z nich podszedł do Masona.
-
Czy mógłby pan ustawić się ze
swoją klientką do zdjęcia obok wagi?
-
Ja nie będę pozował. Moja
klientka, proszę bardzo, myślę jednak, że
powinien pan zaczekać na zakończenie
rozprawy. Jest szansa, że sędzia Albert zechce
znaleźć się na zdjęciu.
-
A dlaczego pan nie chce się
sfotografować?
-
To nie byłoby w zgodzie z etyką.
-
Według pańskiego modelu
adwokatury - twarz reportera zaczerwieniła się
od gniewu; - Najpierw powołujecie komisje,
zabiegacie o swój wizerunek, a potem chowa się
pan za fałszywą fasadą etyki prawniczej.
Kiedy wy, prawnicy zrozumiecie
wreszcie, że
public relations
oznacza
zaproszenie szerokich kręgów społecznych do
partnerstwa i polega na tym, by pozwolić
czytelnikom gazet na zaglądanie wam przez
ramię i obserwację, co robicie.
Za każdym razem, kiedy prawnicy są
zbyt nadęci albo boją się ukazać publice swoje
działania, psują opinię o sobie.
- Niech się pan uspokoi, kolego. Nie
zabraniam panu zaglądać mi przez ramię, nie
godzę się tylko na strzelanie we mnie z flesza.
Stąd tylko krok do nieetycznego reklamiarstwa,
a ja mam to gdzieś, staję sobie z boku.
Reporter popatrzył na Masona i w końcu
uśmiechnął się szeroko.
-
Może ma pan rację. Czy sędzia
naprawdę zamierza ważyć dowody?
-
Ma zamiar ważyć dowody
rzeczowe.
-
Co za historia! - wykrzyknął
dziennikarz.
-
Proszę wstać, sąd idzie - ogłosił
woźny wynurzywszy się z zaplecza.
Wszyscy podnieśli się, a sędzia
wchodząc zauważył z pewnym zdziwieniem, a
także odrobiną rozbawienia, że pustawa do tej
pory sala wypełniła się niemal do granic.
Publiczność składała się głównie z urzędników
rozmaitych biur hrabstwa oraz dziennikarzy i
fotoreporterów.
-
Sprawa
z
oskarżenia
publicznego przeciwko Virginii Baxter.
Jesteśmy gotowi? Możemy kontynuować? -
spytał sędzia Albert.
-
Gotowi, Wysoki Sądzie -
powiedział Caswell.
-
Obrona gotowa - podał Mason.
Detektyw Jack Andrews stał przy
pulpicie i ważenie dowodów miało się właśnie
rozpocząć.
-
Panie woźny, czy mamy wagę?
-
Tak. Wysoki Sądzie.
-
Proszę sprawdzić, czy pokazuje
dokładnie. Proszę wyzerować i obserwować
wskazówkę.
Woźny sprawdził wagę.
- Dobrze. A teraz - polecił sędzia Albert
- proszę położyć walizkę i neseser na wagę.
Woźny obydwie sztuki bagażu,
opatrzone identyfikatorami sądowymi, umieścił
na wadze. Uważnie przesuwał ciężarki na
poziomej dźwigni, aż wybalansował przyrząd.
- Dokładnie czterdzieści sześć i jedna
czwarta funta. Wysoki Sądzie - obwieścił
prostując się.
Przez moment trwała napięta,
dramatyczna cisza, a potem ktoś zaczął bić
brawo.
-
Bez demonstracji, proszę -
sędzia Albert zmarszczył brwi. - A teraz, czy
pozwana ma bilet lotniczy i kwit bagażowy z
wyszczególnioną opłatą za nadbagaż?
-
Mamy, Wysoki Sądzie - Mason
podał bilet i kwit sędziemu.
-
Ile waży materiał zabrany z
walizki? - sędzia zwrócił się do oskarżyciela.
-Nic wiem. Wysoki Sądzie. Jak zeznał
świadek Andrews, woreczki zostały policzone,
ale nie były ważone.
- No dobrze, zważmy je teraz. Macie je
tutaj, na sali?
- Tak, Wysoki Sądzie.
Woźny sięgnął po walizki, by zdjąć je z
wagi.
-
Jeśli Wysoki Sąd pozwoli -
powiedział Mason - wolałbym, by te woreczki
zostały zważone wraz z bagażem. Zobaczymy, o
ile cięższe będą walizki.
-
Bardzo dobrze - zgodził się sędzia
Albert. - Można ważyć razem lub osobno, ale
sposób, który proponuje obrona, sprawi pewnie,
że rzecz będzie bardziej sugestywna.
Funkcjonariusz Andrews wyjął z torby
zapakowane w celofan woreczki i umieścił je na
walizkach znajdujących się wciąż na wadze.
Poziome ramię z ciężarkami wychyliło się ku
górze.
Woźny przesunął ciężarki i
wybalansował wagę.
-
Funt i trzy czwarte, Wysoki
Sądzie - obwieścił.
-
Czy oskarżyciel ma do tego jakieś
wyjaśnienie?
- sędzia Albert popatrzył najpierw na
asystenta prokuratora, a potem na Andrewsa.
- Nie, Wysoki Sądzie - odpowiedział
Jeny Caswell.
- Uważamy, że skoro ten materiał został
znaleziony w walizce pozwanej, ona jest
odpowiedzialna. W końcu mogła to tam dołożyć
już po zważeniu bagażu na lotnisku, nie było
żadnych przeszkód. Mogła to zrobić równie
łatwo jak ktokolwiek inny.
- Nie tak łatwo - nie zgodził się sędzia
Albert. - Gdy walizki są ważone, odbywa się
równocześnie odprawa pasażerów, a z wagi
bagaże zdejmuje już personel lotniska i
dostarcza je do samolotu. Zdaniem sądu
przedstawiony dowód jest przekonujący i
powództwo ulega oddaleniu.
Sędzia wstał i spojrzał po sali, do której
wciąż jeszcze wchodzili ludzie.
-Sąd zamyka rozprawę - powiedział
uśmiechając się. Jeden z reporterów podbiegł
pośpiesznie.
- Panie sędzio, czy moglibyśmy zrobić
panu zdjęcie przy tej wadze? Chcemy
przygotować ilustrowaną relację do gazety, to
byłby bardzo wymowny, atrakcyjny element.
Sędzia Albert zawahał się.
- Obrona nie ma żadnych obiekcji -
głośno oświadczył Mason.
Sędzia Albert spojrzał na Jerry’ego
Caswella, który jednak spuścił wzrok.
- Jeżeli potrzebny jest wam atrakcyjny
element - uśmiechnął się znowu sędzia Albert -
poproście raczej pozwaną, niech stanie tu obok
mnie i swoich bagaży na wadze.
Dziennikarze i fotoreporterzy skupili
się wokół wagi.
- Proszę zaznaczyć, że zdjęcia były
robione po zakończeniu rozprawy - powiedział
sędzia Albert. - Nigdy nic byłem przeciwny
fotografiom z sądu, chociaż wiem, że wielu
moich kolegów na nie nie zezwala. Poza tym,
nic jestem przecież nieświadom hałasu, jaki
uczyniono w chwili aresztowania tej pozwanej,
toteż uważam, że przyzwoitość wymaga, by
wiadomość o oczyszczeniu jej z zarzutów
została równie szeroko rozpowszechniona.
Sędzia Albert stanął przed wagą i
gestem ręki wskazał Virginii miejsce obok
siebie.
Mason podprowadził zdenerwowaną
podsądną.
-
Niech pan również do nas
dołączy. Mason - zapraszał sędzia Albert.
-
Myślę, że nic powinienem.
Zdjęcie będzie pozowane i w nic najlepszym
guście z punktu widzenia etyki adwokackiej.
Natomiast fotografia pana sędziego podczas
„ważenia dowodów” wywoła wielkie
zainteresowanie.
-
Panno Baxter - instruował sędzia
Albert - proszę patrzeć tu, na dźwignię wagi, a
ja się pochylę i będę
operował ciężarkami... Nie, nie, proszę
nie patrzeć na fotografa, tylko na wagę. Może się
pani trochę odwrócić. O, to będzie najlepsza
pozycja.
Sędzia Albert jedną rękę położył na
ramieniu Virginii, a drugą przesuwał ciężarki po
dźwigni wagi, tam i z powrotem. Szczęśliwi
fotoreporterzy uwijali się, błyskając raz po raz
fleszami.
Wreszcie sędzia wyprostował się,
spojrzał na Masona, skinął na Caswella i
poprowadził obu prawników nieco na bok, by nie
mogli ich słyszeć dziennikarze.
-
Jest coś podejrzanego w tej
sprawie - powiedział. - Sugerowałbym, panie
Caswell, bardzo staranne sprawdzenie osoby,
która podała tę informację, a raczej skierowała
was na fałszywy trop, przygotowany w tej
walizce.
-
Ta osoba - polemizował zawzięcie
prokurator - współpracuje z nami od dawna, jej
informacje zawsze były wiarygodne.
- Ale nie były wiarygodne w tej sprawie -
stwierdził sędzia Albert.
- Nie jestem tego pewien - odparował
Caswell. - Otwarcie bagażu nie było przecież
niemożliwe.
- I myślę, że miało miejsce - stwierdził
kąśliwie sędzia Albert - ale sądzę, iż stało się to
już po oddaniu walizki przez pannę Baxter
personelowi linii lotniczych.
Ten sąd nie narodził się w końcu wczoraj.
Dzień po dniu mamy tu do czynienia z
podejrzanymi i mieliśmy okazję nauczyć się
czegoś o naturze ludzkiej. Ta młoda kobieta nie
jest handlarką narkotyków.
- Oglądanie jednego po drugim - Caswell
nie dawał za wygraną - teatralnych popisów
Perry’ego Masona też pozwala się czegoś
nauczyć. W tej ostatniej scenie Wysoki Sąd dał
swoje poparcie tym, którzy organom ścigania nic
życzą niczego dobrego.
-
Niech lepiej organa ścigania
poprawią swoją skuteczność - odciął się sędzia
Albert. - Ściągnięto fotografa, żeby zrobić tej
młodej kobiecie zdjęcie nad rewidowaną
walizką, Bóg wie, jaką krzywdę jej wtedy
wyrządzono i nie było skrupułów. Mam
nadzieję, że to co zdarzyło się tutaj w ciągu
ostatniej godziny, zostanie rozgłoszone co
najmniej tak samo donośnie, jak wiadomość o
jej aresztowaniu.
-
No, niech pan się nie obawia -
powiedział skwaszony Caswell - te zdjęcia
trafią do agencji prasowych i opublikuje je co
trzecia gazeta w Stanach Zjednoczonych.
-
Oby tak było - sędzia Albert
odwrócił się na pięcie i skierował do swojego
gabinetu.
Caswell wyszedł nie odzywając się
słowem do Masona.
-
Zechciałaby pani - spytał Mason
Virginię - pójść ze mną na moment do
poczekalni dla świadków?
-
Co tylko pan sobie życzy, panie
Mason.
- Chcę chwileczkę porozmawiać z
panią.
Poprowadził ją do przyległej salki,
podsunął krzesło i sam usiadł naprzeciwko.
-
Jak pani myśli, kto chciał panią
w to wrobić?
-
To znaczy zrobić ze mnie
handlarkę narkotyków?
-
Tak?
-
Wielkie nieba, nie wiem.
-
Pani mąż?
-
Był na mnie wściekły.
-
Dlaczego?
-
Nie chciałam mu dać rozwodu.
-
A dlaczego nic chciała pani?
- To był kawał drania, kłamczuch i
oszust. Hulał z inną kobietą przez cały czas,
kiedy ja stawałam na głowie, żebyśmy się
jakoś urządzili. Posunął się nawet do tego, że
pieniądze z naszego wspólnego konta wydał na
samochód dla tej baby. A potem, bezczelny,
powiedział mi, że człowiek nie może
opanować swoich uczuć, najpierw kocha, a
potem przestaje kochać i nic nie można na to
poradzić.
-
Kiedy to było?
-
Rok temu, mniej więcej.
-
I nie dała mu pani swobody?
-
Nie.
-
Jest pani nadal mężatką?
-
Tak.
-
Kiedy widziała go pani po raz
ostatni?
-
Nie widziałam go od czasu tej
wielkiej awantury, ale dzwonił raz albo dwa
razy i pytał, czy nie zmieniłam zdania.
-
A dlaczego nie zmieniła pani
zdania?
-
Nic zamierzam pozwolić na to,
żeby robił ze mną, co mu się żywnie podoba.
-
A więc chce pani pozostać jego
żoną. Jaką ma pani z tego korzyść?
-
Nie mam żadnej, ale oni nie
mogą mieć korzyści moim kosztem.
-
Innymi słowy, wszystko, co
szkodzi im dwojgu, jest korzystne dla pani.
Tak pani to odczuwa?
-
No, coś w tym rodzaju.
-
I chce pani - Mason patrzył na
nią uważnie - tak odczuwać?
-
Ja... oczy bym jej wydrapała.
Chciałam dopiec jej w każdy możliwy sposób.
-
To nie przyniesie pani nic
dobrego. Virginio - Mason potrząsnął głową. -
Niech pani zadzwoni do niego i powie, że
zdecydowała się na rozwód, że wniesie pani
sprawę rozwodową... Czy mogą być jakieś
przeszkody, z powodów religijnych?
-
Nie.
-
Dzieci nie ma?
-
Nie.
-
Przed panią również jest
przyszłość - Mason szeroko rozwarł ręce - wie
pani o tym.
-
Ja... ja...
-
Chce pani powiedzieć, że
poznała kogoś?
-
Ja... poznałam mnóstwo ludzi i
nie mogłam, przeważnie, patrzeć na mężczyzn.
-
Ale ostatnio spotkała pani kogoś,
kto wydaje się inny?
-
Musi mnie pan teraz
przesłuchiwać? - roześmiała się nerwowo.
- Ile razy popełni się w życiu błąd,
najlepiej jest spróbować od nowa, z czystym
koniem, a tę pomyłkę pozostawić za sobą.
Chciałem jednak porozmawiać o tym,
że ktoś próbuje pani mocno zaszkodzić. Nie
wiem kto, ale musi to być osoba obdarzona
znacznym sprytem i najwyraźniej powiązana ze
światem przestępczym. Ten ktoś uderzył raz.
Uniknęła pani potrzasku, ale następne pułapki
mogą zostać zastawione, ta osoba może
uderzyć znowu. Nic podoba mi się ta
perspektywa i jeśli możliwe jest, że to pani
mąż, chciałbym go wyeliminować z tej areny.
Jest, oczywiście, kobieta, w której pani mąż się
zakochał i z którą, jak rozumiem, obecnie żyje.
Czy pani ją zna? Wie pani, z jakiego
środowiska się wywodzi?
-
Nic nie wiem o niej. Znam tylko
nazwisko i to wszystko. Mój mąż był bardzo
ostrożny i nie dowiedziałam się o niej nic.
-
W porządku, oto moje sugestie.
Proszę wystąpić o rozwód, motywując wniosek
porzuceniem przez męża lub znęcaniem się nad
panią. Niech pani nie wymienia jej nazwiska.
Raz pani z tym skończy i odzyska wolność.
Jeżeli w ciągu kilku najbliższych dni zdarzy się
cokolwiek nienormalnego, podejrzanego, jakieś
anonimowe telefony.
coś, co wydaje się dziwne, proszę mnie
natychmiast zawiadomić. - Jest pani wolna -
poklepał ją po ramieniu.
-
Ale, pańskie honorarium, panie
Mason?
-
Proszę przysłać mi czek na sto
dolarów, kiedy będzie pani miała na to ochotę i
sposobność, ale proszę się tym zanadto nie
przejmować.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Poprzedniej nocy miała miejsce
prawdziwa posucha, jeżeli chodzi o
wydarzenia, toteż relacja o ważeniu dowodów
pojawiła się na eksponowanym miejscu.
Virginia Baxter czytała gazetę z
rosnącym uczuciem ulgi. Dziennikarze nie
mieli wątpliwości, że padła ofiarą kryminalnej
intrygi, toteż starali się, by opis oczyszczenia
jej z zarzutów znalazł się wśród
najważniejszych wiadomości.
Fotoreporterzy, zawodowcy w każdym
calu, zrobili świetny użytek ze swoich
aparatów. Na zdjęciach pochylony nad wagą
sędzia Albert krzepiącym gestem, po ojcowsku
kładł rękę na ramieniu Virginii.
Słusznie stwierdzono, że jedno zdjęcie
mówi więcej niż tysiąc stów. W tym wypadku
twarz i poza sędziego nic pozwalały wątpić -
był on pewien niewinności Virginii Bakier.
Tytuł w jednej z gazet brzmiał: BYŁA
SEKRETARKA
ADWOKATA
UWOLNIONA
OD
ZARZUTU
PRZEMYCANIA NARKOTYKÓW.
Autor innego artykułu wiele miejsca
poświęcił dywagacjom związanym z pracą
Virginii w kancelarii adwokackiej. Biuro to w
gruncie rzeczy niewiele miało do czynienia z
przestępstwami, prowadziło obsługę prawną
sprzedaży nieruchomości, akty notarialne.
Dziennikarz puścił jednak, wodze fantazji,
pisząc, że Victoria Baxter zajmująca się
sprawami kryminalnymi, w których obrońcą
był Dclano Bannock, w najczarniejszych snach
nie widziała siebie na ławic oskarżonych, z tak
poważnym zarzutem.
Zszokowała Virginię wiadomość podana
przez pewną popołudniówkę. Reporter
przytoczył informacje charakteryzujące tło
sprawy, wymienił między innymi firmę, w
której pracował Colton Baxter. Były to te same
linie lotnicze, które przewoziły ostatnio jego
żonę Virginię i jej feralną walizkę. Gazeta
nadmieniała, że państwo Baxterowie są w
separacji. Dziennikarzom nie udało się dotrzeć
do Coltona Baxtera.
Virginia przeczytała to dwa razy, a
potem odruchowo chwyciła za telefon i
wykręciła numer biura Masona. Spojrzała na
zegarek i przerażona chciała odłożyć
słuchawkę, ale, ku swojemu zdumieniu, już
miała na linii Delię Street.
-
Och, bardzo przepraszam. Nie
zdawałam sobie sprawy, że jest tak późno.
Mówi Virginia Baxtcr. Przeczytałam w gazecie
coś, co mnie zadziwiło i... Zapomniałam, że
piąta już dawno minęła.
-
Chce pani rozmawiać z panem
Masonem? - spytała Della. - Jedną chwileczkę,
już panią łączę. Przypuszczam, że on też
pragnie z panią rozmawiać.
-
Halo, Virginio - w słuchawce
rozległ się głos Masona. - Przypuszczam, że
czytała pani gazety. Jeden z dziennikarzy
zlokalizował pani męża.
-
Tak, tak, panie Mason. Teraz
wszystko jest jasne jak słońce. Widzi pan
chyba, jak to było? Colton podłożył, mi te
rzeczy do walizki, a potem dał znać do gazet.
Gdybym została skazana, miałby doskonałe
uzasadnienie
wniosku
rozwodowego.
Oświadczyłby, że byłam narkomanką przez
(paty czas naszego małżeństwa, trudniłam się
handlem narkotykami i dlatego ode mnie
odszedł.
-
A więc, co chce pani zrobić?
-
Chcę, żeby go aresztowali.
-
Nie można go aresztować bez
dowodów. Wszystko, co pani ma do tej pory, to
tylko domysły.
- Ile kosztowałoby zdobycie dowodów?
-
Musiałaby pani zatrudnić
prywatnego detektywa, który zażądałby
prawdopodobnie co najmniej pięćdziesiąt
dolarów za dzień oraz zwrot kosztów i kto wie,
czy byłby zdolny zdobyć coś więcej niż dalsze
podstawy do domysłów.
-
Mam trochę pieniędzy. Chcę...
chcę je wydać na to, żeby go przyłapać...
-
Mnie pani nie namówi -
przerwał Mason. - Nie zamierzam pozwolić
pani, jako mojej klientce, na wydawanie
pieniędzy na taki cel. Nawet, gdyby zdobyła
pani jakieś dowody, doprowadzi to tylko do
punktu, w którym znajduje się pani obecnie,
czyli do dysponowania istotnymi powodami do
rozwodu. Dlaczego nie chce pani uwolnić się
na dobre od tego człowieka, pozbyć się go,
rozwiązać małżeństwa i zacząć wszystkiego od
nowa? Jeżeli są jakieś przeszkody natury
religijnej, prawdopodobnie będę mógł je
pokonać, ale przecież prędzej czy później się
pani rozwiedzie i...
-
Nie chcę mu dać tej satysfakcji.
-
Satysfakcji?
-
Tego właśnie chce od dawna,
rozwodu.
-
Taka postawa nie przyniesie
pani niczego dobrego. Próbuje pani szkodzić
mężowi, a kto wie, czy nie spełnia dokładnie
jego oczekiwań.
-
Co pan ma na myśli?
-
On prowadzi grę z drugą
kobietą. Powtarza jej, że ożeniłby się z nią,
gdyby dostał rozwód, ale pani rozwodu mu dać
nie chce. Ta kobieta wie, że to wszystko
prawda. Załóżmy, że pani godzi się na rozwód.
Mąż traci wtedy wymówkę i musi poślubić
tamtą kobietę, żeby dotrzymać obietnic. A czy
on na pewno chce się żenić? Być może obecna
sytuacja bardzo odpowiada pani mężowi.
-
Nigdy nie myślałam o tym w ten
sposób - powiedziała powoli, po czym szybko
spytała: - To dlaczego podłożył mi narkotyki
do walizki?
-
Jeżeli on to zrobił, to zapewne
po to, aby panią całkowicie zdyskredytować.
Wasze małżeństwo należy do tych, które
rozpadły się w nienawiści. Niech pani
przestanie wreszcie patrzeć za siebie, odwróci
się i spojrzy w przyszłość.
-
No dobrze... może ja się z tym
prześpię i zadzwonię do pana jutro rano.
-
Proszę tak zrobić.
-
Przepraszam, że niepokoiłam
pana o tej porze.
-
Nic
nie
szkodzi.
Przygotowywaliśmy tu w biurze kilka pism, a
potem przeczytałem ten artykuł w gazecie i
pomyślałem sobie, że pani może dzwonić, toteż
powiedziałem Delii, żeby linia na miasto była
włączona. Kłopoty już za panią, proszę się nie
martwić;
-
Dziękuję panu.
Ledwie zdążyła odłożyć słuchawkę, gdy
odezwał się dzwonek do mieszkania.
Virginia uchyliła nieco drzwi.
W progu stał mężczyzna lat około
czterdziestu pięciu. Miał ciemne, pofalowane
włosy, krótko przystrzyżone wąsy i intensywnie
błyszczące, czarne oczy.
-
Czy pani Baxter? - spytał.
-
Tak.
-
Bardzo przepraszam, że
kłopoczę panią tak późno, pani Baxter. Wiem,
jak pani musi się czuć, ale przychodzę do pani
w ważnej sprawie.
-
W jakiej sprawie? - Virginia
wciąż nic zdejmowała łańcucha z uchylonych
jedynie drzwi.
-
Moje nazwisko George Menard.
Czytałem o pani w gazecie. Przepraszam, że
przypominam o nieprzyjemnych sprawach, ale
pani oczywiście wie, że prasa pisała na temat
pani procesu.
-
Ale o co chodzi?
-
Zauważyłem w gazecie
informację, że była pani sekretarką Delano
Bannocka, adwokata.
-
Tak, byłam.
-
Pan Bannock umaił kilka lat
temu, prawda?
-
Tak, zgadza się.
-
Próbuję się dowiedzieć, co się
stało z aktami z jego kancelarii?
-
A dlaczego to pana interesuje?
-
Szczerze mówiąc, chcę odnaleźć
jeden dokument.
-
Jakiego rodzaju dokument?
-
Skalkowaną kopię umowy, którą
pan Bannock dla mnie sporządził. Zgubiłem
oryginał i nie chcę, aby partner, z którym
zawarłem porozumienie, o tym się dowiedział.
Ta umowa zobowiązuje mnie do zrobienia
pewnych rzeczy i, chociaż wydaje mi się, że
pamiętam te wymogi, byłoby dla mnie
ogromnie pomocne, gdybym mógł dotrzeć do
kopii.
-
Obawiam się, że nie mogę panu
pomóc - pokręciła głową.
-
Czy pracowała pani u niego, gdy
zmarł?
-
Tak.
-
Co się stało z meblami i tym
wszystkim?
-
No, biuro zostało zamknięte.
-
Ale co się stało z meblami
biurowymi?
-
Zdaje się, że zostały sprzedane.
-
Komu sprzedane? - mężczyzna
zmarszczył brwi. - Czy pani wie, kto kupił
biurka, szafy, krzesła?
- Nic wiem. Jakaś firma, która handluje
używanymi meblami biurowymi. Ja
zatrzymałam maszynę do pisania, z której
korzystałam w pracy. Wszystko inne zostało
sprzedane.
-
Szafy z szufladami na kartoteki i
wszystko?
-
Wszystko.
-
A co się stało z dokumentami?
-
Zostały zniszczone... Nie,
chwileczkę, chwileczkę. Pamiętam, że
rozmawiałam z jego bratem i mówiłam mu.
że papiery trzeba zachować.
Przypominam sobie teraz, prosiłam go, żeby
segregatory z dokumentami zachować
nietknięte.
-
Brat?
-
Brat. Julian Bannock. Był
jedynym spadkobiercą tego niewielkiego
majątku. Nie było żadnych innych krewnych.
Widzi pan, Delano Bannock był jednym z tych
oddanych
adwokatów
bardziej
zainteresowanych w wykonaniu pracy niż w
zdobyciu honorarium. Pracował dosłownie
dzień i noc. Nie miał żony ani w ogóle rodziny
i cztery albo pięć wieczorów w każdym
tygodniu spędzał w biurze, siedząc nad
papierami do dziesiątej albo jedenastej. Obca
mu była ta nowoczesna idea pracy godzinowej.
Czasami przez pół dnia łamał sobie głowę nad
jakąś małą umową, która wiązała się z
interesującym go problemem i brał za to
skromną opłatę. W rezultacie nic zostawił
wielkiego majątku.
-
A co z honorariami, które
należały mu się w chwili śmierci?
-
Nie orientuję się dokładnie, ale
ogólnie wiadomo, że takie biura mają mnóstwo
kłopotów z wyegzekwowaniem należnych im
pieniędzy.
-
A gdzie mógłbym znaleźć
Juliana Bannocka?
-
Nie wiem.
-
Orientuje się pani, gdzie
mieszkał?
-
Chyba gdzieś w dolinie San
Joaquin.
-
Mogłaby się pani dowiedzieć,
gdzie?
-
Może mi się uda.
Virginia Baxter otaksowała mężczyznę
wzrokiem i w końcu zdjęła łańcuch z drzwi.
- Niech pan wejdzie - zaprosiła. - Może
znajdę w moim starym diariuszu. Trzymam je
latami - zaśmiała się nerwowo. - To nie żadne
sentymentalne pamiętniki, takie rzeczowe
zapiski. Głównie o pracy; gdzie, od kiedy, za
ile, terminy, podwyżki i tym podobne.
Pamiętam, że zapisywałam różne sprawy w
tych dniach, gdy zmarł pan Bannock. Och,
momencik, już wiem, Julian Bannock mieszkał
koło Bakersfield.
-
Nie wie pani, czy nadal tam
mieszka?
-
Nie, nie wiem. Przypominam
sobie, że przyjechał pickupem i segregatory
zostały załadowane na tę furgonetkę. Kiedy
dokumenty były już na samochodzie,
poczułam, że już zdałam moje obowiązki.
Oddałam klucze bratu zmarłego szefa.
-
Bakersfield? - powtórzył
Menard.
-
Tak jest. Jeśli powie mi pan coś
na temat tej umowy, może sobie ją przypomnę.
Stanowiłam cały personel biura pana Bannocka
i pisałam na maszynie wszystkie dokumenty.
-
To była umowa z człowiekiem
nazwiskiem Smith.
-
O co w niej chodziło?
-
Och, obejmowała mnóstwo
skomplikowanych rzeczy, dotyczących
sprzedaży sklepu z maszynami. Widzi pani,
jestem, a raczej byłem zainteresowany
maszynami i wydawało mi się, że na jakiś czas
mógłbym wejść w ten biznes, ale... No, to długa
historia.
-
A co pan teraz robi?
-
Jestem kimś w rodzaju wolnego
strzelca - spojrzenie Mcnarda powędrowało
nagle gdzieś w bok. - Kupuję, sprzedaję.
-
Nieruchomości?
-
Och, cokolwiek.
-
Pan jest na stałe tu, w mieście?
-
Wędruję z miejsca na miejsce -
roześmiał się z donośną sztucznością - wie
pani, jak to jest, kiedy człowiek poluje na
okazje.
-
Rozumiem. Cóż, przykro mi, nic
mogę panu więcej pomóc.
Virginia wstała i skierowała się do
drzwi.
- Dziękuję pani bardzo - Menardowi nie
pozostało nic innego jak wyjść.
Patrzyła za nim i gdy tylko zamknęła się
kabina windy, rzuciła się ku schodom.
Kiedy zbiegła na dół, zdołała zobaczyć,
jak jej gość wskakuje do ciemnego samochodu,
który parkował przy samym hydrancie.
Wszystkie inne miejsca postojowe były zajęte.
Próbowała
odczytać
numer
rejestracyjny, ale wóz odjechał tak
błyskawicznie, że zobaczyła niewiele.
Oczy utkwiły jej na pierwszej z cyfr,
którą było wyraźne zero. Wydawało jej się, że
numer zamykała dwójka, ale co do tego była
równie niepewną, jak co do marki samochodu.
Chyba oldsmobile, w wieku od dwóch do
czterech lat... Oddalił się z wielką szybkością.
Virginia wróciła do mieszkania, weszła
do sypialni i zaczęła przerzucać stare diariusze.
Znalazła adres Juliana Bannocka w Bakersfield,
numer skrytki pocztowej z dopiskiem w
nawiasie „telefonu brak”.
Natomiast jej własny telefon odezwał
się po krótkiej chwili.
-
Znalazłam numer pani w książce
telefonicznej. Chciałam po prostu powiedzieć,
że ogromnie się cieszę, że wydostała się pani z
tej strasznej pułapki.
-
Bardzo pani dziękuję.
-
Jestem osobą obcą, ale chcę,
żeby wiedziała pani, co czuję.
W ciągu godziny było jeszcze pięć
telefonów, w tym impertynencje od
najwyraźniej pijanego mężczyzny i głos
kobiety, która chciała przede wszystkim
opowiedzieć komuś swoją własną historię.
W końcu Virginia przestała reagować na
telefon, który dzwonił aż do jej wyjścia na
kolację.
Następnego ranka poprosiła firmę
telekomunikacyjną o nowy, zastrzeżony numer
telefonu.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Virginia stwierdziła, że nie może
wyrzucić z pamięci tych dokumentów.
Julian Bannock gospodarował na
rancho. Bracia nigdy nie byli ze sobą
szczególnie blisko. Julian pragnął zamknąć
wszystkie sprawy firmy Delana i pozbyć się jej
jak najprędzej.
Virginia wiedziała, że były liczne
sprawy spadkowe, wiele umów, ale gdy
przekazała klucze Julianowi Bannockowi, nic
myślała już o kancelarii.
Jednak rozmowa o dokumentach zasiała
w niej niepokój, a w tym, co mówił George
Menard, brzmiała fałszywa nuta. Wszystko
wydawało się normalne do momentu, gdy
zapytała go, co robi. Wtedy nagle zaczął kręcić.
Była pewna, że kłamał.
Mimo wszystko czuła się trochę
odpowiedzialna za te dokumenty.
Zadzwoniła na informację z pytaniem o
Juliana Bannocka w Bakersfield. Powiedziano
jej jednak, że nadal nie ma telefonu.
Próbowała zapomnieć o sprawie, ale nic
mogła. Jeśli ten Menard coś knuje...
Może dałoby się zdobyć jakieś
informacje idąc tropem numeru rejestracyjnego
jego samochodu, lecz bez pomocy Perty ego
Masona nie umiała tego zrobić. Do adwokata
jednak się nie zwróciła, bo bała się, że za często
zawraca mu głowę.
Zdecydowała się więc pojechać do
Bakersfield i porozmawiać z Julianem
Bannockiem.
Wyruszyła o świcie. W Bakersfield
rozpytała się i powiedziano jej, że Julian
Bannock mieszka jakieś dziesięć mil za
miastem.
Odnalazła jego skrzynkę na listy i
trzysta metrów dalej wjechała na podwórko,
wokół którego stały jakieś szopy, stodoła i dom
pod cienistymi drzewami. Był tam traktor,
kultywatory, brony, kosiarka, wszystko
zgromadzone raczej bezładnie.
Pies szczekając podbiegł do
samochodu, a z domu wyszedł Julian Bannock.
Chociaż był w roboczym
kombinezonie, a ona widziała go wcześniej
tylko w wyjściowym ubraniu, rozpoznała
Bannocka natychmiast.
-
Witam!
-
Dzień dobry, panie Bannock.
Pamięta mnie pan? Jestem Virginia Baxter.
Byłam sekretarką pańskiego brata.
-
Och, tak - zapewnił serdecznym
tonem. - Proszę wejść. Zrobimy śniadanie.
Może jajecznicę? Mam tu swoje kury. Spróbuje
pani też domowego chleba? Są i własne
konfitury.
-
To by było cudowne, ale
chciałam porozmawiać z panem o paru
sprawach.
-
O czym?
-
O papierach, które pan zabrał.
Te szafy z szufladami na kartoteki i
segregatory.
-
Och, sprzedałem to wszystko już
dość dawno.
-
Ale nie segregatory?
-
No, powiedziałem temu
facetowi, żeby wziął wszystko. To zajmowało
sporo miejsca tutaj i... Wie pani co, myszy
zaczęły się tam gnieździć. Żarły te szpargały.
-
Ale co stało się z papierami?
Czy facet, który kupił te szafy, szu (lady...
-
A, papiery! Nie, one są tutaj.
Ten człowiek nie chciał brać papierów.
Wysypał je wszystkie. Powiedział, że z
papierami te graty będą za ciężkie do noszenia.
-
I pan je spalił?
-
Nie, powiązałem je w paczki,
sznurkiem. Podejrzewam, że myszy w tym
sobie używają. Wie pani, jak to jest na farmie.
Stodoła, a w stodole żyją myszy. Jest parę
kotów, które te myszy nieźle przetrzebiły, ale...
-
Moglibyśmy tam zaglądnąć?
Chciałam poszukać paru starych dokumentów.
-
Zabawna rzecz, nie dalej jak
wczoraj był tu gość w tej sprawie.
-
Naprawdę?
-
Tak.
-
Koło czterdziestu pięciu lat, z
czarnymi oczami i przystrzyżonym wąsikiem?
Chciał...
-
Nie - przerwał jej Bannock
kręcąc głową. - On musiał mieć z pięćdziesiąt
pięć lat, a oczy niebieskawe i bardzo jasną cerę.
Nazywał się Smith. Chciał znaleźć jakąś
umowę, czy coś w tym rodzaju.
-
I co pan zrobił?
-
Powiedziałem, gdzie są te
papiery. Szukał sam, ja bytem zajęty.
-
Znalazł?
-
Powiedział, że w tych papierach
- Bannock pokręcił przecząco głową - jest
straszny bałagan. Nic wiedział, jak szukać.
Gdyby znał system gromadzenia tych
dokumentów, może by znalazł. Tak mówił.
Pytał mnie, czy coś wiem o tym systemie, ale
ja nic wiem.
-
Były układane według numerów
- wyjaśniła Virginia. - Na przykład, numery od
jednego do tysiąca nadawaliśmy
korespondencji osobistej. Od tysiąca do trzech
tysięcy: kontrakty. Od trzech do pięciu tysięcy:
potwierdzenia notarialne. Od pięciu do sześciu
tysięcy: testamenty. Następnie umowy, do
ośmiu tysięcy. I ostatnia grupa, do dziesięciu
tysięcy, to dokumentacja sprzedaży i kupna
nieruchomości.
-
Ja nic nie ruszałem. Powiązałem
to tylko w paczki sznurkiem.
-
Możemy zerknąć?
- Jasne.
Julian Bannock poprowadził Virginie
do stodoły, w której pachniało sianem i
panował względny chłód.
-
Kiedyś stodoła była pełna siana,
aż brakowało mi miejsca. Teraz jednak
sprzedaję siano, bo mam mało zwierząt do
karmienia. Hodowałem krowy mleczne, jest to
jednak ogromnie pracochłonne, wymagania
jakościowe są strasznie wyśrubowane. Drobny
hodowca jest bez szans. Na wielkich fermach
wszystko jest obecnie zmechanizowane, od
podawania paszy poczynając, na dojeniu
kończąc... Nic nie robiłem przy tych papierach.
Mogłem je trzymać w pudłach, szufladach, ale
po co to komu potrzebne? Zastanawiałem się
kiedyś, czy wywalić to wszystko na podwórko
spalić, pani jednak tyle mówiła o dokumentach,
że nic nie mszyłem.
-
No, to oczywiście było dość
dawno - przyznała Virginia. - Z upływem lat te
dokumenty mają coraz mniejsze znaczenie.
-
Jesteśmy
na
miejscu.
Trzymałem tu traktor, ale go wyprowadziłem,
żeby zrobić miejsce... No coś takiego!
- Bannock zatrzymał się zdumiony
przed bezładnym stosem papierzysk.
- Ale facet narobił bałaganu - stęknął.
Virginia patrzyła przerażona.
Poszukiwacz musiał porozcinać sznurki
wszystkich paczek i po pośpiesznym
przeglądnięciu każdej z nich rzucał po prostu
na kupę. Usypał stos o średnicy dwóch metrów
i wysokości powyżej metra.
Virginii chciało się płakać, kiedy
patrzyła na dokumenty starannie przez nią
samą sporządzone, o które zawsze bardzo
dbała, teraz zmięte, brudne, poszarpane mysimi
zębami.
- Oj, chciałbym powiedzieć temu
Smithowi parę słów!
- Julian Bannock niełatwo wpadał w
gniew, ale tym
razem był mocno wzburzony. Schylił
się i podniósł kawałek sznurka. Wszystko
pocięte ostrym nożem. - Ktoś powinien
nauczyć faceta odrobiny manier.
-
Musiał się strasznie śpieszyć -
zauważyła Virginia. - Żal mu było czasu na
rozwiązywanie paczek, więc ciął wszystko
nożem. Szukał czegoś i przeglądniętą wiązkę
rzucał po prostu na podłogę. Nie zadał sobie
trudu jakiegokolwiek uporządkowania
dokumentów.
-
Jestem wściekły na siebie, że nie
przypilnowałem go.
-
Jak długo tu był? - spytała
Virginia.
-
Nie potrafię powiedzieć.
Przyprowadziłem go tu do stodoły, pokazałem,
gdzie co jest i poszedłem.
-
Gdzie tu jest najbliższy telefon?
- Virginia podjęła nagłą decyzję.
-
Jeden z sąsiadów ma telefon.
Bardzo uczynny człowiek. To jakieś dwie mile
stąd, przy drodze.
-
Muszę zamówić zamiejscową i...
chyba lepiej, żeby nikt nie słyszał, co mówię.
Pojadę do Bakcrsfield i zadzwonię z budki.
Polem przyjadę z powrotem i przywiozę kilka
dużych kartonów. Zapakuję te wszystkie
papiery i schowamy je w bezpiecznym miejscu.
-
Pomogę przy pakowaniu. Czy
sądzi pani, że mógłbym je tymczasem zganiać
w jeden kąt...
- Nie. Wciąż jeszcze zachowała się
część oryginalnego porządku, kolejność w
poszczególnych plikach. Gdzieś tu musi być
spis wszystkich dokumentów według numerów.
To znaczy, był na pewno. No, więc przyjadę z
kartonami i wszystko zapakuję.
-
Dobrze, proszę bardzo, ale pani
taka elegancka, a tu w stodole...
-
Proszę się tym nie martwić.
Kupię w mieście dżinsy i bluzę. Jeśli pan
pozwoli, to się tu przebiorę.
-
Jasne. Potem będzie pani mogła
wziąć prysznic, bo przy takiej robocie zawsze
się kurzy.
-Wiem - roześmiała się - ale my farmerzy
musimy być przyzwyczajeni do odrobiny kurzu
od czasu do czasu.
- Święta racja - Julian Bannock zaśmiał
się również.
Virginia wsiadła w samochód i
niebawem znalazła się w Bakersfield.
Zadzwoniła do Perry’ego Masona, który właśnie
wchodził do biura.
-
Mówił pan, żeby informować o
wszystkich niezwykłych wydarzeniach. To na
pewno jest niezwykłe, bo zupełnie nie mogę
zrozumieć, co się dzieje.
-
Proszę opowiedzieć.
-
Chyba będzie się pan ze mnie
śmiał i pomyśli, że nie panuję nad swoją
wyobraźnią. Nie wiem, z czym to w ogóle
można powiązać, ale...
Virginia opowiedziała o Bannock,
dokumentach,
wizycie
nieznajomego
mężczyzny,
podała
jego
rysopis,
scharakteryzowała, jak mogła, samochód,
którym przyjechał.
- Mógł mieć dwa do czterech lat. Chyba
był to oldsmobile. Numer rejestracyjny zaczynał
się od zera. Próbowałam odczytać cały, ale
samochód za szybko od jechał.
-
A gdzie zaparkował? Widziała
pani, skąd odjeżdżał? To mogłoby nam
powiedzieć, jak długo czekał na panią. Wydaje
mi się, że przed pani blokiem niełatwo znaleźć
miejsce do zaparkowania.
-
Oj, niełatwo! - wykrzyknęła - Ale
ten facet nie przejmował się. Zaparkował przed
hydrantem.
-
To znaczy, że był tam krótko.
Raczej jechał za panią, kiedy wracała pani do
domu, a nie czekał pod blokiem. Myślę, że
policja dość często sprawdza, czy kłoś nie
blokuje dostępu do hydrantu ulicznego.
-
O. tak! Moja przyjaciółka tak
zaparkowała i poszła oddać paczkę, co trwało
najwyżej minutę. Dostała mandat.
-
Przypuszcza pani, że pierwsza
cyfra na jego tablicy rejestracyjnej to było zero?
-
Tak, tego jestem pewna i myślę,
że ostatnią cyfrą była dwójka, ale za to już
głowy bym nie dała.
-
Jest pani w tej chwili w
Bakersfield?
-
Tak. Pojechałam na rancho brata
pana Bannocka, żeby z nim porozmawiać i
dowiedziałam się, że ktoś tam już był i
przekopał wszystkie dokumenty.
-
Co to znaczy „przekopał”?
Virginia scharakteryzowała rodzaj
dokumentów.
-
To, o czym teraz mówimy, jest
bardzo ważne, Virginio. Więc wszystkie paczki
z dokumentami były rozcięte?
-
Tak.
-
Co do jednej?
-
Tak.
-
Ani jedna nie pozostała
zawiązana?
-
Nie.
-
Jest pani tego pewna?
-
Tak, jestem pewna. Dlaczego to
takie ważne, panie Mason?
-
Bo to znaczy, że ten ktoś nie
znalazł tego, czego szukał. Innymi słowy, jeśli
ktoś szuka dokumentu, rozcina paczkę po
paczce. Znajduje dokument, wsadza go do
kieszeni i wynosi się w pośpiechu. Pozostałe
paczki go nie obchodzą. I kilka wiązek leży nic
tkniętych.
Skoro jednak wszystkie paczki są
rozcięte, to znaczy, że nic znalazł tego, czego
szukał.
-
Nie wpadłam na to.
-
Wraca pani do Juliana
Bannocka?
-
Tak. Przywiozę parę kartonów i
spróbuję zrobić jakiś porządek w tych
dokumentach.
- Dobrze. Zanim pani wróci do
Bannocka, dowiemy się czegoś o tym
człowieku, którego interesują dokumenty
dawnej kancelarii... A proszę mi powiedzieć
Virginio, co z testamentami?
-
Z testamentami?
-
Kiedy Bannock potwierdzał
testamenty, odbywało się to zwykle w
kancelarii?
-
Tak.
-
Kto poświadczał?
-
Och, wiem, o co panu chodzi.
Zazwyczaj on podpisywał jako jeden świadek, a
ja jako drugi.
-
Rejestrowała pani te testamenty?
Mają swoje numery akt?
-
Tak, naturalnie. Akta od numeru
pięć tysięcy do numeru sześć tysięcy to
testamenty.
-
Dobrze. Kiedy pani wróci na
rancho, proszę odnaleźć akta z testamentami i
sprawdzić, czy ich nie ubyło. A potem niech pani
jak najszybciej przywiezie wszystkie testamenty
tutaj.
-
A dlaczego akurat testamenty?
-
Bannock nie żyje od kilku lat.
Większość umów i innych dokumentów, które
sporządzał, nie ma już na ogół wielkiego
znaczenia, ale jeśli jacyś krewni bardzo chcieliby
wiedzieć, co jest zapisane w tym czy innym
testamencie...
-
Rozumiem
-
przerwała
podekscytowana. - Dlaczego nie przyszło mi to
do głowy? Oczywiście, na pewno o to chodzi.
-
Za wcześnie na wyciąganie
wniosków. To tylko przypuszczenie, ale myślę,
że lepiej przedsięwziąć środki ostrożności.
-
Wrócę jak najprędzej - obiecała - i
przywiozę te kopie testamentów ze sobą. Reszta
dokumentów zaczeka do następnej wizyty.
-
Gdyby zdarzyło się coś w
jakikolwiek sposób nienormalnego, proszę
dzwonić. A ja tymczasem postaram się dotrzeć
do jakichś wiadomości na temat pani gościa.
Virginia odwiesiła słuchawkę, poszła do
supermarketu, skąd wyniosła dwa kartony i
następnie wróciła na rancho. Julian Bannock był
wyraźnie podenerwowany.
-
O co chodzi? Czy coś się stało z
dokumentami?
-
Nie minęło nawet pięć minut od
pani odjazdu, gdy pojawił się tu mężczyzna
dokładnie
odpowiadający
rysopisowi
przedstawionemu przez panią. Mógł mieć
czterdzieści parę lub pięćdziesiąt lat, miał wąsik
i oczy tak ciemne, że trudno było w nich
cokolwiek dostrzec. Wyglądały jak dwa czarne,
wypolerowane kamyczki.
-
Tak, to na pewno on -
powiedziała Virginia. - Czego chciał?
-
Powiedział, że nazywa się Smith i
pytał mnie o akta z kancelarii mojego brata.
-
Co pan zrobił?
- Powiedziałem, że nie udostępniamy
nikomu tych dokumentów. On na to, że sprawa
jest bardzo ważna, więc poinformowałem go, że
sekretarka brata będzie tu mniej więcej za
godzinę i jak chce, to może na nią zaczekać.
- Co on na to?
- Od razu się poderwał. Powiedział, że
nie może czekać.
-
Zapamiętał
pan
numer
rejestracyjny jego samochodu?
-
Niestety, nie. Tablicę miał
kompletnie zaklejoną błotem. Tutaj po drodze
jest takie miejsce, gdzie woda z rowu
nawadniającego wylewa się na szosę. Tam łatwo
ubrudzić sobie samochód, ale nie w ten sposób.
Myślę, że on się zatrzymał i ręką nałożył błoto
na tablicę rejestracyjną.
-
Dobrze. Pójdę do tych papierów,
powiążę je na nowo i myślę, że lepiej będzie,
jeśli część akt zabiorę ze sobą, jeśli pan nic ma
nic przeciw temu.
-
Jeżeli pani chce, proszę zabrać
wszystkie. Ja nie mogę tu być przez cały czas i
jeżeli w tych aktach jest coś ważnego, ktoś może
się podkraść i wynieść jakieś dokumenty.
Wystarczy, że pojadę w pole.
-
Słyszał pan kiedyś o mecenasie
Perry’m Masonie?
-
Tak. Sporo o nim czytałem.
- To jest mój adwokat. On mnie
instruuje, jestem z nim w kontakcie i będę robić
dokładnie to, co mi poradzi.
Zamierzałam uporządkować wszystkie te
akta, ale nie mam teraz czasu. Muszę tylko
wyłowić dokumenty z numerami od pięciu do
sześciu tysięcy, rozglądnijmy się, gdzie one są.
-
Wygląda na to, że wszystkie są
razem - powiedział Julian po szybkim
przerzuceniu stosu papierów.
-
Dobrze. Teraz pędzę z tymi
aktami do biura pana Masona. Chciałabym tam
dotrzeć jeszcze przed lunchem. Mógłby pan
przypilnować, żeby nikt nie grzebał w
pozostałych papierach po moim odjeździe?.
-
Chciałaby pani, żebym poukładał
je w kartonach. Strasznie jestem zajęty o tej
porze roku, problemy z irygacją i...
-
Nie, niech pan zostawi papiery
tak, jak leżą, tylko proszę zamknąć stodołę, wic
pan, na kłódkę. Jeśli ktoś się pojawi w sprawie
dokumentów, proszę spisać nazwisko i numer
rejestracyjny samochodu. Niech pan żąda
okazania prawa jazdy.
-
Zrobię tak na pewno. Nie będzie
się pani przebierać w dżinsy?
-
Nie, nie mam czasu. Muszę już
jechać. Mam nadzieję, że tak bardzo się nie
ubrudziłam. Do widzenia.
-
Do widzenia - pozdrowił ją Julian
i dodał: - Wiem, że mój brat dobrze myślał o
pani i sądzę, iż umiał trafnie ocenić charakter.
Virginia posłała mu uśmiech, wskoczyła
do samochodu, rzuciła karton z aktami na tylne
siedzenie i odjechała.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Virginia dotarła do biura Perry’ego
Masona tuż po dwunastej w południe.
- Dzień dobry, panno Baxter - powitała ją
recepcjonistka Gestie, - Czekają na panią.
Zadzwonię, żeby wiedzieli, że już pani jest.
Moment później do Virginii wyszła
Della Street.
- Proszę tędy, Virginio. Mamy dla pani
pewne informację.
Wprowadziła Virginię do gabinetu
Masona. Zamyślony adwokat marszczył brwi.
-
Wytropiliśmy pani tajemniczego
gościa, Virginio - powiedział. - Rzekomego
George’a Menarda. - Wytropiliśmy go dzięki
temu, że zaparkował samochód koło hydrantu.
Policjant, który patroluje ten rejon pokazał nam
listę kierowców ukaranych za nieprawidłowe
parkowanie. Trzy mandaty wypisał za
blokowanie dostępu do hydrantu ulicznego.
Jeden z nich na samochód o numerze
rejestracyjnym ODT 062. Wóz należy do
mężczyzny odpowiadającego podanemu przez
panią rysopisowi.
-
Kto to jest?
-
Jego prawdziwe nazwisko brzmi
Gcorgc Eagan. Jest zatrudniony jako szofer u
pani Lauretty Trent. Szukaliśmy dalej i...
-
Lauretty Trent? - wykrzyknęła
Virginia.
-
Pani ją zna?
-
Sporządzaliśmy dla niej jakiś akt
w kancelarii i... No tak, jestem całkiem pewna,
że był to testament, co najmniej jeden. Coś mi
chodzi po głowic, że był to niezwykły testament.
Krewnym zapisano raczej małe sumy, biorąc
pod uwagę wartość całości, natomiast ktoś obcy
miał dostać główną część majątku. To mogła
być pielęgniarka... albo lekarz. Wielkie nieba!
To mógł być szofer!
-
Odbyliśmy parę interesujących
rzeczy - powiedział Mason.
-
Na temat szofera?
-
Na temat Lauretty Trent. Była
ostatnio trzykrotnie hospitalizowana po ostrych
zatruciach pokarmowych. W karcie chorobowej
określano to każdorazowo jako poważny stan
zapalny żołądka.
-
Przywiozłam wszystkie stare
kopie testamentów, mam je zamknięte w
samochodzie na parkingu, panie Mason. Gdyby
mogły się przydać...
-
Przydadzą się ogromnie.
Zamierzam przedstawić pani Paula Drake’a,
naszego
detektywa.
Ma
agencję
detektywistyczną, tu na tym samym piętrze...
Della, proszę, zadzwoń do mego.
-
Paul, tu Della - sekretarka
powiedziała do słuchawki, gdy Gertie połączyła
ją z agencją. - Peny chciał, żebyś wpadł na
chwilę do nas, jeśli możesz.
-
Będzie tu za parę sekund -
uśmiechnęła się odkładając słuchawkę.
I rzeczywiście po paru sekundach Paul
Drakę w umówiony sposób zapukał do drzwi.
Otworzyła mu Della.
-
Paul, to jest Virginia Baxter -
Mason przedstawił swoją klientkę - w której
sprawie robiłeś rozpoznanie.
-
Ach tak, miło poznać panią,
panno Baxter - Drakę uśmiechnął się do
Virginii.
-
Panna Baxter ma trochę akt
zamkniętych w samochodzie. Mógłbyś pomóc
jej przynieść te papiery? - poprosił Mason.
-
Czy to coś ciężkiego? - spytał
Drakę. - Muszę wziąć jeszcze kogoś do
pomocy?
-
E, nie. To sterta papierzysk.
Jeden mężczyzna z pewnością da sobie z tym
radę.
-
Więc chodźmy.
-
Jest jeszcze jedna rzecz, o której
chciałam powiedzieć, panie Mason. Kiedy
odjechałam z fanny Bannocka, żeby do pana
zadzwonić, ten mężczyzna znowu się tam
pojawił.
-
Jaki mężczyzna?
-
Ten, który był u mnie w domu.
Eagan, takie jest jego nazwisko, jak pan
powiedział. Szofer pani Trent.
-
I czego chciał?
-
Chciał zaglądnąć do jakichś
starych dokumentów z kancelarii Delano
Bannocka. Julian, brat mecenasa, powiedział
mu, że ja zaraz będę z powrotem i żeby
zaczekał na mnie parę minut.
-
I zaczekał?
-
Wskoczył do samochodu i już
go nie było.
-
Rozumiem - Mason skinął na
Drake’a. - Przynieście te dokumenty.
Virginia w towarzystwie Drake’a zeszła
na parking i otworzyła samochód. Paul włożył
akta do kartonu. Z pudłem na ramieniu i
Virginią u boku powrócił do biura Masona.
-
Popatrzmy na akta oznaczone
literą „T” - powiedział Mason. -.T-l”. „T-2”.
„T-3” „T-4” „T-5”; co to oznacza?
-
Literą „T” oznaczałam akta z
testamentami - wyjaśniła Virginia. - „T-T”
obejmuje pięć pierwszych liter alfabetu, a więc
jest tu „T-A”, „T-B”...T-C”...T-D” i..T-E”...T-
2” obejmuje następne pięć liter.
-
Rozumiem - powiedział Mason.
- Zaglądnijmy więc do pliku „T-4”. Czy
znajdziemy jakieś dokumenty związane z
Laurettą Trent?
Mason rozłożył akta na biurku i wraz z
Delią Street. Paulem Drake’em i Virginią
Baxtcr przeglądali je pośpiesznie.
-
No cóż - stwierdził Mason po
paru minutach - mamy tu mnóstwo
testamentów, ale nic, co by dotyczyło Lauretty
Trent.
-
Z całą jednak pewnością jej
testament był u nas potwierdzany, co najmniej
jeden raz - podkreśliła Virginia.
-
A George Eagan - dodał Mason -
poszukiwał akt kancelarii Delano Bannocka.
George Eagan, który jest szoferem Lauretty
Trent.
-
W którym szpitalu przebywała
Lauretta Trent - Mason zwrócił się do Drake’a -
gdy miała te, jak to określono „poważne stany
zapalne żołądka”?
-
Leżała w Phillips Memoriał
Hospital.
-
Della, proszę, połącz się z nimi -
Mason wskazał na telefon.
Della poprosiła o wyjście na miasto,
wybrała numer i podała słuchawkę Masonowi.
-
Phillips Memoriał Hospital?
-
Tak.
-
Tu Peny Mason, adwokat.
Chciałem uzyskać informację o jednej z
państwa pacjentek.
-
Przykro mi, ale nie udzielamy
informacji o pacjentach.
-
To tylko bardzo rutynowa
kwestia - obojętnym tonem mówił Mason. - Ta
pacjentka nazywa się Lauretta Trent.
Przebywała w szpitalu trzykrotnie w ciągu
ostatnich kilku miesięcy. Jedyna informacja, o
którą mi chodzi, to nazwisko lekarza
prowadzącego.
-
Tej informacji możemy panu
udzielić, proszę zaczekać chwilę.
-
Tak,
czekam.
-
Lekarzem prowadzącym był
doktor Ferris Alton. Jest w Randwell Building.
-
Dziękuję pani.
-
Spróbujmy połączyć się z
pielęgniarką współpracującą z doktorem
Altonem - Mason zwrócił się do Dclii Street.
-
Z pielęgniarką?
-
Tak. Chcę rozmawiać z
doktorem Altonem, ale myślę, że najpierw
powinienem skontaktować się z siostrą. W
końcu dla doktora jest to pewnie początek
pracowitego
popołudnia.
Rankami
przeprowadza operacje, potem wizyta lekarska,
a po południu przyjmuje pacjentów w
gabinecie.
Della Street poprosiła Gertie ponownie
o wyjście na miasto, raz jeszcze wykręciła
numer szpitala i przekazała słuchawkę
Masonowi.
-
Dzień dobry pani. Tu Peny
Mason, adwokat. Wiem, że doktor Alton jest
bardzo zajęty i że to akurat najgorętsza pora,
ale powinienem z nim krótko porozmawiać o
sprawie, która może mieć istotne znaczenie dla
jednej z jego pacjentek.
-
Peny Mason, adwokat?
-
Tak.
-
Och, jestem całkiem pewna, że
doktor będzie chciał z panem rozmawiać
osobiście. Jest w tej chwili zajęty, ale jednak
mu przeszkodzę i... Proszę się nie rozłączać.
Mógłby pan zaczekać chwilę?
-
Tak, chętnie zaczekam.
Czas jakiś w słuchawce było cicho.
Potem rozległ się zmęczony glos, w którym
pobrzmiewała cicha nuta zniecierpliwienia.
-
Doktor Ferris Alton. Słucham.
-
Mówi Peny Mason, adwokat.
Chciałem zadać panu kilka pytań dotyczących
pańskiej pacjentki.
-
Jakiego rodzaju pytań i o którą
pacjentkę chodzi?
-
Chodzi o Laurettę Trent, która
była hospitalizowana kilka razy w ciągu
ostatnich miesięcy.
-
I co? - tym razem
zniecierpliwienie w głosie lekarza było bardzo
wyraźne.
-
Czy może mi pan powiedzieć,
jakiej natury była to choroba?
-
Nie mogę! - warknął doktor
Alton.
-
Dobrze. Wobec tego ja powiem
panu coś interesującego. Mam wiadomości, że
Lauretta Trcnt sporządziła testament. Został on
formalnie potwierdzony w kancelarii Delano
Bannocka. Notariusz ten już nie żyje, natomiast
jakieś osoby usiłują potajemnie zdobyć kopię
testamentu pani Trcnt. Może to być również
ktoś z jej otoczenia.
Chcę więc panu zadać pytanie. Czy jest
pan całkowicie pewny diagnozy, którą postawił
pan Lauretcie Trent?
-
Oczywiście. Inaczej nie
wypisałbym jej ze szpitala.
-
Wiem - powiedział Mason - że
miała stan zapalny żołądka.
-
I co z tego?
-
Mam przed sobą opinie kilku
autorytetów z dziedziny medycyny sądowej i
toksykologii. Wynika z nich, że lekarze rzadko
stwierdzają zatrucie arszenikiem, bo objawy są
identyczne jak w wypadku zaburzeń
żołądkowych.
-
Pan zwariował.
-
Zatem - kontynuował Mason -
myślę, że zrozumiałe będzie moje pytanie o
skurcze brzucha, skurcze łydek, uczucie palenia
w żołądku i...
- Dobry Boże! - wtrącił doktor Alton.
Mason zamilkł, czekając, aż lekarz coś
powie.
Długa cisza zapanowała na linii.
- Przecież nikt nie chciałby chyba otruć
Lauretty Trent - odezwał się wreszcie Alton.
- Skąd pan wie?
Znowu nastąpiła cisza.
-
A skąd pańskie zainteresowanie
tą sprawą? - spytał w końcu doktor.
-
Moje zainteresowanie ma
charakter uboczny. Mogę pana zapewnić, że
dobro klientki, którą reprezentuję, w
najmniejszym stopniu nie wchodzi w kolizję z
dobrem Lauretty Trent i dlatego nie ma powodu
blokować informacji, jeśli nie wchodzą one w
zakres chroniony tajemnicą zawodową.
-
Muszę przyznać, że to, co pan
mówi, daje mi trochę do myślenia, panie
Mason. Objawy w wypadku tej chorej
rzeczywiście miały wiele wspólnego z
symptomami zatrucia arszenikiem. Ma pan
również rację, że lekarze wzywani do takich
przypadków prawie nigdy nic podejrzewają
otrucia z zamiarem morderczym. Z reguły jest
to diagnozowane jako zaburzenia żołądkowe.
-
Właśnie dlatego zwracam się do
pana - powiedział adwokat.
-
Ma pan jakieś sugestie? - spytał
doktor Alton.
-
Tak. Sugerowałbym pobranie
włosów z cebulkami, jeśli to możliwe, oraz
ścinków paznokci i zbadanie tych próbek na
obecność arszeniku. Uważam, że pacjentki nic
należy w najmniejszym stopniu niepokoić,
natomiast jej dieta powinna być pod kontrolą
pielęgniarki przez dwadzieścia cztery godziny
na dobę. Innymi słowy, absolutnie konieczny
jest ścisły nadzór dietetyczny.
Zakładam, że pacjentka jest w dobrej
sytuacji finansowej i związane z tymi krokami
wydatki nie będą problemem?
-
Nie, oczywiście - potwierdził
doktor Alton. - Mój Boże, jej serce jest w takim
stanie, że nie wytrzyma za wielu
poważniejszych zaburzeń. Ostrzegałem ją
ostatnim razem. Myślałem, że to swoisty eksces
dietetyczny. Ona ma słabość do ostro
przyprawianej kuchni meksykańskiej z dużą
ilością czosnku. To mógłby być niemal
doskonały kamuflaż dla pewnej dawki
arszeniku. Panic Mason, jak długo będzie pan
w swojej kancelarii?
-
Przez całe popołudnie, a jeśli
potrzebowałby mnie pan po godzinach
urzędowych, można do mnie dotrzeć przez
Agencję Detektywistyczną Paula Drake’a,
Agencja mieści się na tym samym piętrze, co
moje biuro.
-
Skontaktuję się z panem.
Tymczasem zrobię wszystko, by nie wydarzyło
się nic niepożądanego.
-
Proszę stale pamiętać - zwrócił
uwagę Mason - że, dopóki nie będziemy mieli
pewności, nie wolno nam występować z
żadnymi oskarżeniami lub stwierdzeniami,
które mogłyby zaalarmować pańską pacjentkę.
-
Rozumiem, rozumiem -
powiedział ostro Alton. - Do licha, Mason,
praktykuję medycynę od trzydziestu pięciu
lat... Mój Boże, człowieku, ale uderzenie...
Klasyczne objawy zatrucia arszenikiem; a ja
ani przez chwilę nie podejrzewałem... Dostanie
pan ode mnie wiadomość. Do widzenia.
Alton raptownie się rozłączył.
-
Nie chciałbym ograniczać pani
swobody - powiedział Mason do Virginii - ale
musi pani być dla mnie stale osiągalna. Proszę
pojechać do mieszkania, nigdzie nie wychodzić
i informować mnie o wszystkim, co wydaje się
podejrzane lub nie całkiem normalne. Można
do mnie dzwonić o każdej porze.
-
Czy kopia testamentu może
zastąpić oryginał. Peny?
- Drake zmarszczył brwi.
-
Wyjątkowo, w określonych
okolicznościach, tak. Jeżeli nie ma oryginału,
zakłada się, że testament został zniszczony
przez testatora, co jest równoznaczne z
unieważnieniem dokumentu. Ale jeśli, na
przykład, dom stanął w płomieniach, testator
zginął w pożarze i równocześnie spalił się
oryginał testamentu? Co wtedy? Po wykazaniu,
że zapis ostatniej woli zmarłego był w mocy w
momencie jego śmierci, postanowienia
testamentu mogą zostać ustalone na podstawie
kopii. Ale to nie to, o czym myślę.
-
A o czym myślisz? - spytał
Drakę.
-
Nie jestem przygotowany, by
mówić o tym w tej chwili - Mason potrząsnął
głową patrząc na swoją klientkę.
- Virginio, chcę, aby pojechała pani do
domu. Być może
zadzwoni do pani ten mężczyzna,
którego prawdziwe nazwisko już pani zna,
George Eagan, szofer Lauretty Trent. Pamięta
pani, że przedstawił się jako George Menard.
Więc jeśli zadzwoni, proszę bardzo uważać,
żeby on się nie zorientował, że pani już wie,
kim on naprawdę jest. Proszę udawać naiwną,
łatwowierną i może trochę łasą na pieniądze.
Gdyby pani wyczuła, że chce zrobić jakąś
propozycję, proszę przejawić odrobinę
zainteresowania i grać na zwłokę. Jeśli
zadzwoni, proszę mnie natychmiast
powiadomić, a gdybym był nie do złapania,
Paula Drake’a. Od razu, gdy tylko będzie pani
mogła zadzwonić. I proszę powiedzieć, czego
facet chce.
-
Mam mu dać do zrozumienia, że
może ze mną coś załatwić?
-
Tak jest. A jeśli poprosi, żeby
napisała pani coś na maszynie, do każdej kartki
papieru proszę brać świeżą kalkę.
-
Czy to nie będzie
niebezpieczne?
-
W tej chwili, nie sądzę. Jeżeli
nie pozwoli mu pani zorientować się, że wie,
kim naprawdę jest i jeśli zdoła pani zadzwonić,
to nie ma ryzyka. Potem możemy podjąć
odpowiednie środki ostrożności.
-
Dobrze - obiecała. - Spróbuję.
-
Grzeczna dziewczynka -
pochwalił Mason. - Proszę iść do domu i
dzwonić do mnie, gdyby cokolwiek się
zdarzyło.
-
Niech pan się nie martwi -
zaśmiała się nerwowo - jeśli tylko będzie coś
dziwnego, natychmiast rzucam się na telefon.
-
Tak trzeba. A gdyby mnie nie
było, proszę łapać Paula Drake’a. Jego biuro
jest czynne okrągłą dobę.
Della Street przytrzymała Virginii
drzwi.
- Niech pani po prostu nie pozwoli
poznać temu szoferowi - przestrzegał jeszcze
raz Mason - że wie, kim
on jest. Proszę grać naiwną, ale niech
on czuje, że pani może dać się skusić jakąś
propozycją.
Virginia Baxter posłała mu uśmiech i
opuściła kancelarię.
Della Street cicho zamknęła drzwi.
- Sądzisz, że ten szofer przyjdzie
znowu? - spytał Drake.
-
Jeżeli nie zdobył tego, czego
szuka - odrzekł Mason - będzie tam jeszcze raz.
Mamy dwóch ludzi poszukujących dokumentu,
a ponieważ tych akt, które oni, jak my
przypuszczamy, chcą zdobyć, brakuje w
zbiorze, zachodzi prawdopodobieństwo, że
jeden z nich już je znalazł. A więc drugi będzie
z powrotem.
-
Jak istotne jest to wszystko? -
spytał Drakę Masona.
-
Powiem ci, kiedy dostaniemy
próbki włosów i paznokci Lauretty Trent. Z
kopii nie da się zrobić użytku, dopóki nie
zdarzą się dwie rzeczy.
-
Jakie dwie rzeczy?
-
Po pierwsze, zaginąć musi
oryginał testamentu. Po drugie, autor
testamentu musi umrzeć.
-
Sądzisz, że to aż tak poważna
sprawa?
-
Sądzę, że jest to aż tak poważna
sprawa. Mam jednak związane ręce do
momentu, gdy otrzymamy wyniki badań na
arszenik.
Wracaj do swojego biura, Paul, postaw
na nogi operatora przy telefonie i bądź też
gotów na natychmiastowe wysianie człowieka
do Virginii Baxter w razie potrzeby.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Czarnowłosy
mężczyzna
z
przystrzyżonym wąsikiem i czarnymi,
świdrującymi oczami czekał w samochodzie
zaparkowanym przed blokiem Virginii.
Virginia zauważyła auto, rozpoznała
kierowcę, wpatrzonego w skupieniu w bramę
budynku i przejechała spokojnie obok jak
gdyby nigdy nic.
Cztery przecznice dalej zatrzymała się
na stacji benzynowej i zadzwoniła do
kancelarii Masona.
-
On tu jest, czeka - powiedziała,
gdy Mason odezwał się z drugiej strony.
-
Ten sam mężczyzna, który był u
pani poprzednio?
-
Tak.
-
W porządku, proszę iść do domu
i dowiedzieć się, czego on chce. Potem pod
jakimś pretekstem urwać się, jeśli się uda i
zadzwonić do mnie.
-
Dobrze. Prawdopodobnie będzie
pan miał ode mnie wiadomość w ciągu
dwudziestu minut albo za pół godziny.
Odwiesiła słuchawkę, podjechała pod
swój blok i weszła frontową bramą, na pozór
zupełnie nieświadoma obecności mężczyzny z
wąsikiem w samochodzie po drugiej stronie
ulicy.
Po paru minutach odezwał się dzwonek.
Upewniła się, że łańcuch jest założony na
drzwi, a następnie lekko je uchyliła. Napotkała
spojrzenie bardzo czarnych oczu.
-
Ach, pan Menard. Czy znalazł
pan to, czego szukał?
-
Chciałbym o tym z panią
porozmawiać - mężczyzna silił się na miły
uśmiech. - Czy mogę wejść?
-
Ależ proszę - powiedziała
kordialnie po króciutkiej chwili wahania i
zdjęła łańcuch z drzwi.
Wszedł i usiadł.
- Chcę wyłożyć karty na stół -
oświadczył.
Uniosła brwi.
-
Nie poszukiwałem umowy ze
Smithem w sprawie sprzedaży sklepu z
maszynami. Chciałem dotrzeć do czegoś innego.
-
Może mi pan powiedzieć do
czego?
- Parę lat temu pan Bannock legalizował
co najmniej jeden testament Laurctty Trent.
Mam jednak wrażenie, że były dwa testamenty.
Więc z pewnych przyczyn, na których
omawianie nie chciałbym obecnie poświęcać
czasu, ogromnie ważne jest, abyśmy te
testamenty odnaleźli. A przynajmniej ten
późniejszy testament.
-
Ale... ale - Virginia starała się, by
ogromne zdumienie widniało na jej twarzy - nic
nie rozumiem... Przecież my mamy tylko
kalkowane kopie. Pani Trent powinna mieć
oryginały w sejfie, albo gdzie indziej.
-
Niekoniecznie - nie zgodził się.
-
Ale jaki użytek można zrobić z
kopii?
- Są jeszcze inni ludzie tym
zainteresowani.
Znowu uniosła brwi.
-
Zwłaszcza jedna osoba, gotowa
zrobić wszystko, by mieć w rękach kopię tego
testamentu. Właśnie teraz chciałbym zastawić
pułapkę na tego osobnika.
-
Jak?
-
Zdaje się, że kupiła pani tę
maszynę do pisania, której kiedyś używała w
kancelarii?
-
Tak. To znaczy brat pana
Bannocka dał mi ją.
-
To jeden ze starszych modeli? -
wskazał maszynę na biurku.
-
Tak. Mieliśmy ją w biurze od lat.
Jest niezwykle trwała, a ten model ma swój wiek.
Gdy rzeczoznawca szacował wartość mebli w
kancelarii, tę maszynę wycenił na jakieś grosze,
bo taka stara. Toteż brat pana Bannocka
powiedział mi, żebym ją sobie po prostu wzięła.
-
Mogłaby więc pani wkręcić w tę
maszynę dwie kartki papieru z kalką w środku,
napisać testament z datą trzy albo cztery lata
wstecz i sporządzoną - w ten sposób kopię
włożylibyśmy
pomiędzy
dokumenty
zmagazynowane u brata pana Bannocka.
Następnie, gdyby ktoś szperał w aktach u pana
Bannocka w poszukiwaniu testamentu Lauretty
Trent, wziąłby sobie tę lipną kopię i przy okazji
by się zdradził.
-
Jaki byłby z tego pożytek?
-
Ogromny... Zakładam, że
chciałaby pani pomóc osobie, która należała do
klientów pana Bannocka?
-
Chce pan powiedzieć - twarz
Victorii rozjaśniła się - że to Laurctta Trent
prosi mnie o tę przysługę?
-
Nie, z pewnych powodów
Lauretta Trent nie mogłaby zwrócić się do pani
z taką prośbą, ale zapewniam, że zrobienie tej
przysługi byłoby z ogromnym pożytkiem dla
niej.
-
Czy jest pan jakoś z nią
związany?
-
Mówię w jej imieniu.
-
A czy mogłabym zapytać o
rodzaj pańskich powiązań czy pełnomocnictw?
-
W pewnych okolicznościach -
uśmiechnął się i potrząsnął głową -
przemawiają pieniądze.
Wyciągnął z kieszeni portfel i wyjął
banknot studolarowy. Odczekał chwilę,
dołączył drugi. Potem, celebrując, powtarzał to,
aż na stole znalazło się pięć studolarowych
banknotów.
-
To musiałoby być zrobione
bardzo starannie - patrzyła w zadumie na
pieniądze. - Pan Bannock używał papieru
firmowego ze swoim nazwiskiem
wydrukowanym w lewym, dolnym rogu..
-
Nie wiedziałem o tym.
-
Na szczęście mam parę kartek z
tej papeterii. Musimy, oczywiście, zniszczyć
oryginał i pozostawić tylko skalkowaną kopię.
-
Myślę, że pani potrafi to zrobić
tak jak trzeba.
-
Muszę
mieć
pańskie
zapewnienie, że wszystko jest tu w porządku,
że z tym nie wiąże się żaden szwindel.
-
Och, z pewnością nie. To tylko
dla złapania w pułapkę kogoś, kto chce narobić
kłopotów krewnym pani Trent.
-
Czy mógłby mi pan dać parę
chwil do namysłu? - zawahała się.
-
Obawiam się, że nie, panno
Baxtcr. Goni nas czas i, jeśli się pani
podejmuje, proszę to zrobić natychmiast.
-
Co pan rozumie przez
„natychmiast”?
-
W tej chwili - wskazał na
maszynę do pisania.
-
Co ma być zapisane w tym
testamencie?
-
Zacznie pani od zwykłego w
takich wypadkach stwierdzenia, że testatorka
jest w pełni władz umysłowych. Następnie, że
jest wdową, nie ma dzieci, ma natomiast dwie
siostry, z których pierwsza, Dianne jest żoną
Boringa Briggsa, a druga, Maxine jest zamężna
z Gordonem Kelvinem.
Dalej będzie oświadczenie, że ostatnio
testatorka przekonała się, iż jej krewni
powodują się wyłącznie egoistycznymi
interesami. Wobec tego zapisuje siostrze
Dianne sto tysięcy dolarów, siostrze Maxine sto
tysięcy dolarów, szwagrowi Boringowi
Briggsowi dziesięć tysięcy dolarów i
szwagrowi Gordonowi Kelvinowi dziesięć
tysięcy dolarów. Natomiast całą resztę majątku,
po uregulowaniu zaległych płatności i kosztów
pogrzebu, przekazuje swojemu wiernemu i
oddanemu szoferowi George’owi Eaganowi,
który pozostawał lojalny przez wszystkie lata.
-
Nie rozumiem, co to ma dać -
powiedziała Virginia Baxter.
-
Potem - ciągnął pewnym głosem
gość - sporządzi pani drugi testament, datowany
na parę tygodni przed śmiercią pana Bannocka.
Tym razem Maxine i Gordon Kelvin otrzymają
po tysiącu dolarów, Boring
Briggs i jego żona Dianne również po
tysiącu dolarów, bo, odnotuje pani, Lauretta
Trent jest pewna, że powodują się oni
wyłącznie egoistycznymi pobudkami i nie mają
dla niej prawdziwego uczucia. Reszta majątku,
po uregulowaniu zaległych płatności i kosztów
pogrzebu, zostaje zapisana wiernemu i
oddanemu szoferowi George’ow Eaganowi.
Chciała coś powiedzieć, ale
powstrzymał ją gestem uniesionej ręki.
-
Te kopie podrobionych
testamentów podłożymy do papierów z
kancelarii Bannocka. Zapewniam panią, że
zostaną odnalezione przez osoby, które usiłują
dotrzeć do testamentu Lauretty Trent jeszcze za
jej życia. Te dwa dokumenty wykażą, że parę
lat temu testatorka zaczęła wątpić w szczerość
swoich sióstr, a zwłaszcza szwagrów, a
ostatnio odkryła dowody na to, że oni wszyscy
próbują zgarnąć do siebie, ile tylko się da i
kierują się czysto egoistycznymi motywami.
-
Ale czy pan nie rozumie, że
żaden z tych testamentów nie będzie miał
żadnej wartości, jeżeli... Ja zawsze
podpisywałam i byłam świadkiem przy
sporządzaniu testamentów w naszej kancelarii.
Pan Bannock podpisywał i ja podpisywałam.
Jeżeli zostanę wezwana i spytają mnie, czy
podpisywałam ten testament jako świadek,
będę musiała powiedzieć, że dokument był
całkowicie fałszywy, że sporządziłam go
ostatnio i...
-
Proszę zostawić to wszystko
mnie, panno Baxter - przerwał jej z
uśmiechem. - Niech pani po prostu weźmie te
pięćset dolarów i siada do pisania.
-
Przy panu jestem zbyt
zdenerwowana, obawiam się, że nic nic zrobię.
Muszę popracować nad sformułowaniami, a
pan mógłby przyjść po te testamenty później.
-
Chcę stąd wyjść z dokumentami
- zdecydowanie potrząsnął głową. - Nie mam
za wiele czasu.
Virginia Baxter zawahała się, następnie
wspomniała instrukcje Masona i podeszła do
biurka. Wyjęła z szuflady kilka arkuszy
papieru firmowego z nadrukowanym
nazwiskiem Dclano Bannocka, podłożyła
nowiuteńką kalkę, wkręciła kartki w maszynę i
zaczęła pisać.
Pół godziny później, gdy skończyła,
gość schował do kieszeni kopie obu
dokumentów.
- Teraz, Virginio, proszę zniszczyć te
oryginały. Zresztą ja sam je zniszczę -
poskładał kartki i również włożył do kieszeni.
Podszedł do drzwi i przystanął, by
ukłonić się Virginii Baxter.
- Grzeczna dziewczynka - powiedział.
Patrzyła za nim, aż wszedł do windy,
następnie zatrzasnęła drzwi, podbiegła do
telefonu, wykręciła numer kancelarii Masona i
pośpiesznie opowiedziała, co zaszło.
-
Czy ma pani jakieś kopie? -
spytał Mason.
-
Tylko kalki. Był na tyle
przezorny, że zabrał zarówno kopie, jak i
oryginały, ale ja postąpiłam według pana
wskazówek i za każdym razem wkładałam
świeżą kalkę. Nie zwrócił na to uwagi i nie
zainteresował się w ogóle kalkami. Pod światło
można z nich wszystko przeczytać.
- Dobrze. Proszę jak najprędzej
przyjechać z tymi kalkami do mojego biura.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Virginia siedziała przy biurku
naprzeciw Masona, który uważnie oglądał
arkusze kalki.
- Delio, przygotuj kartonową teczkę
odpowiedniego formatu. Włóż kalkę do środka,
żeby się nie załamywała i nie zmięła, a potem
wsadź wszystko do koperty i zaklej.
Gdy Della to zrobiła, Mason zwrócił się
do Virginii:
-
Proszę napisać kilkakrotnie
swoje nazwisko w poprzek linii sklejenia.
-
A po co?
-
Żeby było widać, że nikt nie
otwierał koperty nad parą, czy jakoś inaczej
przy niej nie majstrował.
Mason przypatrywał się, jak Virginia
pisze.
- A teraz proszę chwilowo zapomnieć o
swoim samochodzie, bo i tak nie znajdzie pani
miejsca do zaparkowania, a czas leci.
Proszę wziąć taksówkę. Tę kopertę
proszę zanieść prosto na pocztę, zaadresować
do siebie i wysłać listem poleconym.
-
I co potem? - spytała.
-
Proszę słuchać bardzo uważnie.
Kiedy listonosz przyniesie ten polecony,
proszę go nic otwierać. Niech pani zostawi
zamkniętą kopertę, tak jak jest.
-
Ach, rozumiem, chce pan mieć
dowód, że te dokumenty zostały sporządzone
dzisiaj...
-
Tak jest, o to chodzi.
Wzięła kopertę i ruszyła do drzwi.
-
Ma pani odpowiednio
zaopatrzoną lodówkę?
-
Co, panie Mason... Mam masło,
chleb, trochę puszek i mięsa...
-
Wystarczy, żeby przetrwać dobę
w razie konieczności?
-
O, z pewnością!
-
Więc niech pani nada ten list,
wraca do mieszkania i dobrze zarygluje drzwi.
Nikogo niech pani nie wpuszcza. Jeżeli ktoś
zapuka, proszę odpowiadać, że właśnie
przyjmuje pani gościa. I natychmiast niech
pani dzwoni do mnie i informuje, kto pukał.
-
A co? Sądzi pan, że jestem w
niebezpieczeństwie?
-
Nie wiem. Wiem tylko, że
trzeba się z tym liczyć. Ktoś próbował panią
wrobić w przestępstwo i zdyskredytować. Nie
chciałbym, aby to się zdarzyło ponownie.
-
Ani ja - powiedziała z
naciskiem.
-
Dobrze. Więc w drogę na
pocztę. A potem do domu i proszę tam
siedzieć.
Kiedy wyszła, Della Street popatrzyła z
uniesionymi brwiami na Masona.
-
Dlaczego miałoby jej coś
zagrażać?
-
No pomyśl. Testament jest
sporządzony. Podpisało go dwoje świadków, z
których jeden nic żyje. Podjęto próbę
wplątania drugiego świadka w przestępstwo,
by zniszczyć jego wiarygodność. Obecnie
realizuje się nowy plan.
-
Ale te sfabrykowane testamenty
nie mogą przecież mieć żadnej wartości.
-
Skąd wiesz? Przypuśćmy, że
umierają dwie osoby. Co wtedy może się
zdarzyć?
-
Jakie dwie osoby?
-
Lauretta Trent i Virginia Baxter.
Pożar niszczy dom Lauretty Trent. Płomienie
pożerają również oryginał testamentu.
Rozpoczyna się poszukiwanie kopii
sporządzonych przez Bannocka. Trzeba
przecież ustalić brzmienie ostatniej woli
zmarłej. Odnalezione zostają kopie dwóch
testamentów. Z obu wynika, że Lauretta Trent
podejrzliwie traktowała ludzi z najbliższego
otoczenia, swoich krewnych.
A Delano Bannock nie żyje. Może ktoś
życzyłby śmierci także Virginii Baxter.
-
O Boże... - Della Street zrobiła
wielkie oczy - zamierzasz powiadomić policję?
-
Na
razie
nie,
ale
prawdopodobnie zrobię to w najbliższych
godzinach. Jednak w grę wchodzi mnóstwo
czynników, a prawnik nic może rzucać tego
rodzaju oskarżeń nie mając solidnych podstaw.
-
Ale to już niewiele trzeba
więcej? - spytała Della.
-
Już bardzo niewiele - zapewnił
Mason.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Mason miał już zamykać kancelarię,
gdy zatelefonował doktor Alton.
-
Czy mógłbym wpaść teraz na
parę minut? Miałem strasznie dużo roboty tego
popołudnia, cały tłum pacjentów i dopiero w
tej chwili jestem wolny.
-
Proszę wpaść.
-
Będę za dziesięć minut - obiecał
lekarz.
-
Masz jakieś specjalne plany na
ten wieczór, Della? Mogłabyś zaczekać ze mną
na doktora Altona?
-
Chętnie.
-
Później możemy gdzieś pójść na
kolację.
-
Och, takie słowa to muzyka dla
uszu sekretarki, czy mogłabym ci jednak
przypomnieć, że na poczet tej sprawy nie
dostałeś jeszcze żadnej zaliczki, która mogłaby
pokryć takie wydatki.
-
Nie działamy dla zysku i nie
można pozwolić, żeby kwestia wydatków
decydowała o stylu życia. Po prostu nie patrz
na te cyferki po prawej stronie karty dań.
-
Moja figura - westchnęła.
-
Jest doskonała - zapewnił
Mason.
-
Wyjdę do holu i zaczekam na
doktora Altona - uśmiechnęła się.
-
Wprowadź go tu, gdy tylko się
pojawi.
Po paru minutach była z powrotem
anonsując: - Doktor Ferris Alton. Lekarz
wkroczył, nerwowy i energiczny.
- Naprawdę cieszę się, że mogę pana
poznać - powiedział ściskając dłoń adwokata. -
Muszę omówić tę sprawę z panem osobiście i
to jest powód, dla którego pana kłopoczę.
Przy okazji, mam tutaj dwie sterylne
fiolki z materiałem, który chciał pan dostać, to
jest ścinki paznokci i kilka włosów z
cebulkami. Albo ja to dam do zbadania, albo
pan.
-
Lepiej niech pan mi to pozwoli
załatwić - powiedział Mason. - Tak będzie
dużo dyskretniej, poza tym mam trochę
znajomości, dzięki czemu wyniki dostanę
szybko.
-
Bardzo jestem zadowolony, że
pan weźmie to na siebie. Posiał pan
podejrzenia w mojej głowie, mam złe
przeczucia, że wyniki okażą się pozytywne,
prawdopodobnie przynajmniej w dwóch
odcinkach włosy będą zawierać arszenik.
Pierwszy atak miał miejsce jakieś siedem i pół
miesiąca temu, to zbyt dawno, nie sądzę, by
jakiekolwiek ślady trucizny mogły jeszcze
pozostać. Ale drugi atak zdarzył się pięć
tygodni temu, a ostatni zaledwie przed
tygodniem.
- Czy była sporządzana dokumentacja
dietetyczna? - spytał Mason.
-
Zupełnie naiwny nie byłem.
Chciałem dojść, czy to efekt alergii, czy, jak
przypuszczałem, zepsutej żywności. Potrawy
meksykańskie jadła przy każdej okazji.
-
Kto je przyrządzał?
-
Ona ma szofera. George’a
Eagana, który jest u niej już od jakiegoś czasu.
Jest do niego przywiązana, to znaczy jak do
długoletniego pracownika, oczywiście. Jest
raczej młody. Różnica wieku między nimi
wynosi... jakieś piętnaście lat. Gdziekolwiek
pani Trent udaje się samochodem, on zawsze
jest za kierownicą. Barbecue, pikniki to także
jego sprawa: przygotowuje mięso i ziemniaki,
tosty z francuskiego pieczywa. Gotuje i podaje.
Wnioskuję, że jest bardzo biegły. Te
meksykańskie specjały również on przyrządza.
-
Chwileczkę - wtrącił Mason - to
mało prawdopodobne, by tak wymyślne
jedzenie jak dania kuchni meksykańskiej
zamawiała wyłącznie dla siebie. Musiało być
tam więcej biesiadników.
-
Pisząc historię choroby w ogóle
nie brałem pod uwagę otrucia. Stąd pytałem
pacjentkę jedynie o to, co jadła. Nie pytałem o
towarzystwo. Przypuszczam, że byli tam
krewni. Szofer Eagan przyrządzał jedzenie.
Ale najwyraźniej nikt oprócz Lauretty Trent
nie miał żadnych objawów.
-
Rozumiem.
-
Jeżeli to było otrucie, a jestem
obecnie pewien, że tak, rzecz wykonano
niezwykle fachowo... Teraz więc, panie
Mason, na mnie spoczywa odpowiedzialność
za pacjentkę. Chcę uchronić ją przed
jakąkolwiek powtórką.
-
Powiedziałem panu, co należy
zrobić - przypomniał ostro Mason. - Trzeba
wziąć trzy pielęgniarki i pilnować pani Trent
przez okrągłą dobę..
-
Obawiam się, że tego się nie da
zrobić - doktor Alton potrząsnął głową.
-
Dlaczego?
-
Nie mamy do czynienia z
dzieckiem, panie Mason. Mamy do czynienia z
dojrzałą kobietą, która chce decydować sama o
sobie, za dobrymi radami nie przepada i... do
licha, muszę mieć jakiś pretekst, żeby narzucić
jej ściśle kontrolowaną dietę.
-
Ile
pielęgniarek
jest
zaangażowanych obecnie? - spytał szorstko
Mason.
-
Tylko jedna... pielęgniarka,
którą ma od czasu do czasu.
-
A jak pobrał pan ścinki
paznokci i włosy?
-
Musiałem uciec się do małego
podstępu - wyjaśniał doktor Alton z
zakłopotaniem. - Zadzwoniłem do pielęgniarki
i powiedziałem, że zamierzam zaordynować
pani Trent lekarstwo, które może spowodować
okresowe swędzenie skóry, natomiast
ogromnie ważną rzeczą jest, by
w czasie kuracji nie było żadnych
zadrapań. I dlatego, powiedziałem, paznokcie
trzeba króciutko obciąć. Poprosiłem, żeby to
wszystko wyjaśnić pacjentce. Powiedziałem
również, że chcę zbadać laboratoryjnie włosy,
aby sprawdzić, czy nie mamy tu - do czynienia
z alergią wywoływaną przez szampon lub płyn
koloryzujący, zwłaszcza jeśli swędzenie
występowało już wcześniej i pacjentka
wydrapała mikroranki, którymi kosmetyki
mogły przenikać do naczyń krwionośnych.
Poleciłem pielęgniarce pobranie ścinków
paznokci i włosów do sterylnych fiolek.
-
Pielęgniarki przechodzą kursy na
temat trucizn i leczenia przypadków
toksykologicznych. Czy sądzi pan, że
pielęgniarka może coś podejrzewać?
-
Och nic, ani trochę - uspokajał
doktor Alton. - Powiedziałem jej, że
dolegliwości pani Trent stanowią dla mnie
zagadkę, że nie mogę uwierzyć, by tego typu
zaburzenia były skutkiem wyłącznie zatrucia
pokarmowego. Dodałem, że to musi być raczej
splot różnych czynników.
-
Nie wyglądała na zdziwioną
pańskimi poleceniami?
-
Nie, w ogóle. Przyjęła je jak
każda dobra pielęgniarka bez żadnych
komentarzy. Powiedziałem, żeby wezwała
taksówkę i posłała te sterylne fiolki z próbkami
paznokci i włosów natychmiast do mojego
gabinetu.
- Znam laboratorium - powiedział
Mason - które specjalizuje się w medycynie
sądowej i toksykologii. Dostaniemy od nich
wyniki bardzo szybko; nie tylko ilościowe, ale
przede wszystkim odpowiedź, czy jest obecny
arszenik.
-
Kiedy może pan to mieć?
-
Myślę, że mógłbym je mieć
wieczorem, doktorze.
-
Pragnąłbym, dostać od pana
wiadomość.
-
Dobrze, a co pan zrobił w
sprawie
zagwarantowania
pacjentce
całodobowej ochrony?
-
Panic Mason - doktor Alton
spuścił oczy - zrobię to odpowiednio. Pan mnie
prawie przekonał przez telefon, a potem
nabrałem już niemal pewności po zestawieniu
symptomów. Kiedy jednak zacząłem wszystko
analizować, doszedłem do wniosku, że nie
sposób uzasadnić podjęcia tak radykalnych
kroków przed otrzymaniem wyników badań
laboratoryjnych. Zastosowałem wszakże pewne
środki ostrożności, które w chwili obecnej
powinny wystarczyć.
-
Jakie środki? - spytał Mason z
zimną dezaprobatą.
-
Uznałem, że w ciągu
najbliższych paru godzin nie ma żadnego
realnego zagrożenia. Pielęgniarka Anna Fritch
jest przecież na miejscu. Powiedziałem jej
jednak, by dieta pani Trent była dziś bardzo
lekka, ponieważ jutro zamierzam
przeprowadzić parę testów, więc proponuję na
kolację jedynie jajko na miękko i tost. Jajko w
skorupce, zwróciłem uwagę, by nie można
dodać za wiele ostrej przyprawy.
-
Dobrze. Zrobił pan, co uznał za
stosowne, doktorze. Proszę podać mi numer
telefonu, pod którym można pana znaleźć nocą.
Podrzucę te rzeczy do laboratorium i poproszę
o natychmiastową analizę... A teraz, co pan
proponuje zrobić w wypadku, gdy testy będą
pozytywne i wykażą obecność arszeniku?
-
Zamierzam pójść do pacjentki -
tym razem doktor Alton patrzył Masonowi
prosto w oczy - i powiedzieć, że jej
dolegliwości spowodował arszenik, a nie
alergia czy zapalenie żołądka. Zamierzam
powiedzieć jej, że musimy podjąć
nadzwyczajne środki ostrożności, ponieważ
charakter objawów każe przypuszczać, iż było
to usiłowanie zabójstwa.
-
Przypuszczam, że wziął pan pod
uwagę doktorze, iż zacznie się wtedy
prawdziwy cyrk. Wystąpią w nim krewni,
władza i domownicy. Nazwą pana wariatem,
panikarzcm i oskarżą o próbę ingerowania w
prywatne sprawy Lauretty Trent.
-
Nic na to nie poradzę. Mam
swoje powinności jako lekarz.
-
Dobrze. Powinniśmy mieć te
wyniki nie później niż o wpół do dziesiątej.
Jedyna rzecz, co do której nie zgadzam się z
panem, to sposób, w jaki pacjentka jest
chroniona obecnie.
-
Wiem, wiem. Rozważałem
wszystkie za i przeciw i uznałem, że tak będzie
najlepiej. Biorę pełną odpowiedzialność za tę
decyzję.
-
W porządku. Della, pojedziemy
do laboratorium, niech zaczną nad tym
pracować i podadzą wstępne rezultaty jak
najprędzej. Zapisz numer telefonu doktora
Altona. Zadzwonimy, gdy tylko czegoś się
dowiemy.
-
I oczywiście pan to wszystko
zatrzyma w tajemnicy? - upewniał się doktor
Alton. - Wie pan, policja i oczywiście prasa.
Zawsze jest przeciek, gdy tylko takie rzeczy
dostaną się w ręce policji, a ja wiem, jak
Lauretta Trent pragnie przeczytać o sobie w
gazecie. Normalnie się wścieknie. To będzie
oznaczać koniec naszych służbowych
kontaktów.
-
W tej sprawie występuję
właściwie w roli urzędnika publicznego,
doktorze. Naprawdę nie mam klienta. Logika
wskazywałaby Laurettę Trent jako moją
klientkę, a ja z pewnością nie zwrócę się do
niej z ofertą.
-
Nie musi pan. W chwili, gdy
znajdzie pan coś we włosach i paznokciach,
pójdę do niej sam i opowiem, co pan zrobił w
jej sprawie, jak wartościowa była pańska
pomoc. Tymczasem mogę pana zapewnić, na
moją własną odpowiedzialność, że wszelkie
wydatki, w granicach rozsądku, jakie poniesie
pan w związku ze sprawą, będą niezwłocznie
pokryte przez panią Trent. Ale... - doktor Alton
odkaszlnął - w wypadku, gdy pańskie
podejrzenia okażą się bezpodstawne, panie
Mason, pan... No, ja... chciałem powiedzieć...
-
Chciał pan powiedzieć, że jeśli
spudłowałem, wszystkie koszty pozostaną moją
sprawą i bardzo stracę w pańskich oczach.
-
Pan ujął to dosadniej, ale jednak
podobnie.
-
Koło dziewiątej albo wpół do
dziesiątej zadzwonię do pana, doktorze.
-
Dziękuję - Alton uścisnął dłoń
Masona i wyszedł.
-
Masz jakieś zastrzeżenia wobec
doktora Altona? - spytała Della Street.
-
Wiesz co, Delio, nie mogę
uwolnić się od wizji zamętu, jaki nastąpi, gdy
okaże się, że doktor Alton jest jednym ze
spadkobierców Lauretty Trent.
-
Wielkie nieba - oczy Delii Street
rozszerzyły się z przerażenia - czy
przypuszczasz...
-
Właśnie tak. Ale teraz chodźmy
na kolację, a po drodze wstąpimy do
laboratorium i poprosimy o szybką informację
o wstępnych wynikach.
-
I zamierzasz powiedzieć
doktorowi Altonowi o tym, co znajdziesz?
Jeżeli jest on jednym ze spadkobierców... No,
oczywiście, w tych okolicznościach...
-
Wiem. Zamierzam mu
powiedzieć, a potem zapewnić Lauretcie Trent
absolutnie pewną ochronę przed tak zwanymi
„ostrymi stanami zapalnymi żołądka”.
-
To będzie szczególna sytuacja.
-
Bardzo szczególna - zgodził się
Mason.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Mason i Della poszli na przyjemną,
relaksującą kolację. Della Street poprosiła w
laboratorium, by dać znać o wynikach do
restauracji, kierownik sali w lokalu też był
uprzedzony, że Mason spodziewa się ważnego
telefonu.
Della zadowoliła się małym
befsztykiem z pieczonymi ziemniakami,
natomiast Mason zamówił najgrubszy płat
rzadko spotykanego mostka wolowego, butlę
mocnego guinnessa, sałatkę jarzynową i
pieczone faszerowane ziemniaki.
Wreszcie adwokat odsunął talerz, wypił
ostatni łyk Guinnesa, uśmiechnął się znad
szklanki do Delii i powiedział:
- To prawdziwa przyjemność siedzieć
przy kolacji, wiedząc, że się nic traci czasu,
czas jest w pełni wykorzystany. Laboratorium
robi dla nas analizę, mamy Paula Drake’a w
pełnej gotowości do... Oho! - adwokat
przerwał. - Idzie tu Pierre z telefonem.
Kierownik sali z godnością sunął ku
stolikowi, świadomy, że patrzy na niego z
ciekawością wiele oczu, bo niesie aparat dla
znakomitego gościa.
-
Telefon do pana, panie Mason -
obwieścił.
-
Pan zamówił - chrypiał w
słuchawce niemal mechaniczny glos laboranta
- badanie próbek paznokci i włosów na
arszenik. Wyniki są w obu wypadkach
pozytywne.
-
Wielkości?
-
To nie była analiza ilościowa.
Wykonałem po prostu testy na obecność. Mogę
jednak powiedzieć tyle, że we włosach są dwa
pasma arszeniku wskazujące, że zatrucie
nastąpiło dwukrotnie w odstępie około czterech
tygodni.
Próbki paznokci nie pozwalają nic
powiedzieć o tak długim okresie; ale również
zawierają arszenik.
-
Czy może pan zrobić analizę,
która dawałaby mi jakieś wyobrażenie o
wielkościach?
-
Nie na podstawie tego
materiału. Zrozumiałem, że najważniejszy jest
czas i wykonałem testy po prostu na obecność
trucizny.
-
Tak, o to chodziło, wielkie
dzięki i proszę to wszystko zachować dla
siebie.
-
Nie powiadamiać władz o
niczym?
-
O niczym - kategorycznie
oświadczył Mason. - Absolutnie o niczym.
Adwokat odłożył słuchawkę i wypisał
czek, dodając napiwek do rachunku.
Kierownikowi sali wręczył jeszcze oprócz tego
dziesięć dolarów.
-
To dla ciebie, Pierre. Dzięki.
-
Och, dziękuję bardzo. A jak
połączenie? Dobrze było słychać?
-
Doskonale.
Adwokat skinął na Delię Street. Wyszli
z restauracji, po czym Mason zatrzymał się
przy automacie telefonicznym, wrzucił monetę
i wykręcił numer doktora Altona.
-
Halo, słucham - lekarz zgłosił
się natychmiast, z pewnością niecierpliwie
czekał na ten telefon.
-
Mówi Perry Mason. Obydwa
testy są pozytywne. Badanie włosów
wykazało, że trucizna znalazła się w
organizmie dwukrotnie w odstępie około
czterech tygodni.
Nastąpiła długa chwila napiętej ciszy i
wreszcie doktor Alton wystękał:
-
Wielki Boże!
-
Ona jest pańską pacjentką,
doktorze.
-
Niech pan słucha, panie Mason.
Mam powody przypuszczać, że należę do
spadkobierców Lauretty Trent. Ta cała sprawa
stawia mnie w bardzo kłopotliwej sytuacji.
Gdy tylko powiadomię o wszystkim
Laurettę Trent, stanę się obiektem ataków
rodziny, która będzie nalegać na sprawdzenie
moich diagnoz przez innego lekarza. Kiedy ich
lekarz potwierdzi nasze podejrzenia, rodzina
oskarży mnie, a przynajmniej będzie dawać do
zrozumienia, że próbowałem przyśpieszyć
moment objęcia spadku.
-
Niech pan też pomyśli chwilę o
tym, co się zdarzy, jeśli pan nie powiadomi o
odkryciu i jeśli nastąpi czwarty atak, którego
pani Trent nie przeżyje - poradził Mason.
-
Od godziny chodzę po pokoju
tam i z powrotem myśląc o tym. Wiem, że pan
uważa za niedostateczne środki ostrożności,
które przedsięwziąłem. Sądzi pan, że
powinienem był powiedzieć dyżurującej
pielęgniarce o naszych podejrzeniach i... Och,
zresztą, to już przepadło. Panie Mason, jadę
tam. Bardzo, bardzo chciałbym, żeby pan
poszedł ze mną na rozmowę z pacjentką.
Przypuszczam, że będzie mi potrzebne
profesjonalne wsparcie, a jeszcze wcześniej,
być może, adwokat. Tylko pan może
potwierdzić fakty. Dopilnuję, aby został pan
szczodrze wynagrodzony przez panią Trent.
Czynię z tego moje zobowiązanie.
-
Gdzie to jest?
-
To taka wielka willa przy Alicia
Drive, numer 2112. Właśnie tam wyjeżdżam.
Gdybym byl pierwszy, zaczekam na pana.
Kiedy pan tam dotrze, proszę zaparkować na
ulicy i czekać na mnie. Tam jest wprawdzie
łukowaty podjazd do frontowego wejścia, ale,
jeśli nic chce się zwracać uwagi, samochód
trzeba postawić na ulicy.
-
W porządku. Della Street, moja
sekretarka, i ja zaraz tam ruszymy.
-
Ja pewnie dojadę wcześniej.
Będę czekał przed posesją.
-
Ma pan jakiś plan, jak to
rozegrać?
-
Wystarczająco długo byłem
nadmiernym optymistą. Może powinienem
powiedzieć, że byłem tchórzem.
-
Zamierza pan powiedzieć jej o
wszystkim?
-
Powiem o wszystkim. Powiem,
że jej życie jest w niebezpieczeństwie, że
myliłem się w moich diagnozach. Krótko
mówiąc zamierzam uruchomić reakcję
łańcuchową.
-
Pan ją zna. Jak ona to przyjmie?
-
Nie znam jej tak dobrze.
-
Przecież leczył pan ją dość
długo, prawda?
-
Leczę ją od lat, ale nie znam jej
na tyle dobrze, by wiedzieć, jak zareaguje na
coś takiego. Nikt nie wie. Jest naprawdę
nieodgadniona.
-
To brzmi interesująco.
-
Być może interesująco dla pana.
Dla mnie to wszystko jest fatalne.
-
Niech pan nie traktuje siebie
zbyt surowo. Lekarze zwykle nie spodziewają
się, że pacjent może być otiarą otrucia.
Statystyki mówią, że praktycznie każdy
przypadek otrucia arszenikiem był
diagnozowany wstępnie przez lekarza
dyżurnego jako ostre zaburzenia żołądkowo-
jelitowe.
-
Wiem, wiem. Pan to może
bagatelizować, ale ja nie mam zamiaru. Muszę
zjeść tę żabę.
- W porządku. Spotkamy się na
miejscu.
Adwokat odwiesił słuchawkę.
- Powiadom Paula Drake’a, Delio.
Jedziemy tam. Nie możemy pozwolić, by
doktor Alton jadt tę żabę samotnie.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Mason znalazł Alicia Drive bez trudu.
Jechał powoli i wkrótce po prawej stronie, na
wzniesieniu, zobaczył okazały, biały dom, do
którego łukiem wiódł podjazd.
Na ulicy, tuż przed wylotem tego
podjazdu, stał samochód z włączonymi
światłami postojowymi. Dawała się dostrzec
sylwetka kierowcy.
-
Doktor Alton, jeżeli się nie mylę
- powiedział Mason zatrzymując swój wóz
bezpośrednio za zaparkowanym autem. Lekarz
wysiadł niemal natychmiast i podszedł do
Masona.
-
No, ma pan niezły czas.
Podjedziemy.
- Obydwa samochody wprowadzamy na
podjazd? - spytał Mason.
- Tak myślę. Pojadę pierwszy, a pan za
mną. Tam przy budynku jest szeroko na trzy
samochody. Pan po prostu stanie za mną.
Doktor Alton zawahał się na moment,
zgarbił się i ponury pomaszerował do swojego
auta. Dwa samochody przesunęły się pod
wejście do budynku. Mason pomógł Delii
wysiąść i poprowadził ją po kamiennych
stopniach pod drzwi.
Doktor Alton nacisnął na dzwonek.
Chyba Alton spodziewał się, że drzwi
otworzy służąca, bo aż cofnął się na widok
tęgiego mężczyzny kolo pięćdziesiątki, który
przywitał go pytaniami:
-
Witaj doktorze. O co chodzi?
Coś nie w porządku?
-
Przejeżdżałem
obok
-
odpowiedział doktor Alton z godnością - i
zdecydowałem się wpaść, żeby spojrzeć na
panią Trent.
Mężczyzna skierował podejrzliwe,
niebieskie oczka na Perry’ego Masona i Delię
Street.
-
A ci ludzie? - spytał.
-
Oni są ze mną - doktor Alton,
wyraźnie niezadowolony z tego spotkania, nie
zamierzał dokonywać prezentacji. Po prostu
wszedł do środka.
Mason, uśmiechnięty, ujął Delię Street
pod ramię i poprowadził ją do holu i dalej ku
zakręconym schodom, w ślad za doktorem.
- Hej, zaczekajcie! - krzyknął
mężczyzna. - Co to jest?
Doktor Alton odwrócił się, zmarszczył
brwi i podjął decyzję.
-
Poprosiłem tych państwa...
-
No, przecież to Peny Mason,
adwokat! - przerwał mu mężczyzna. -
Widziałem jego zdjęcie ze sto razy.
-
Ma pan rację - potwierdził
doktor Alton zimnym, służbowym tonem. - To
jest pan Peny Mason, a ta młoda dama, gdyby
to pana również interesowało, to panna Della
Street, jego sekretarka. Chcę, żeby pan Mason
porozmawiał z panią Trent.
Następnie, po momencie ledwie
dostrzegalnego wahania, dodał:
- A to pan Boring Briggs, szwagier
mojej pacjentki.
Briggs nie zwrócił w ogóle uwagi na tę
prezentację.
-
Ale co to ma być? - dopytywał
się. - Co wy ludzie tu chcecie? Kombinować
coś z testamentem? Co się stało? Lauretta
miała następny atak czy co?
-
Wolałbym pozostawić pani
Trent swobodę w informowaniu, ale jeśli to
odciąży pański umysł, powiem, że pan Mason
przychodzi ze mną. Pani Trent nie posyłała po
niego.
-
Niech pan nic będzie taki
drażliwy, doktorze - powiedział Briggs. -
Naturalnie odczułem pewien niepokój.
Nie było mnie tutaj. Wróciłem zaledwie
przed paroma minutami i widzę, że lekarz i
prawnik wchodzą do domu o tak późnej
godzinie, cóż, myślałem, iż należy mi się jakaś
informacja. To wszystko.
- Idziemy do góry - powiedział doktor
Alton głosem pełnym służbowej godności. -
Tędy, proszę.
Szerokim mchem ręki lekarz wskazał
schody i sam wszedł na nie pierwszy. Mason i
Della Street podążali za nim.
Briggs został pod schodami i patrzył na
nich do góry, marszcząc twarz w zamyśleniu.
Doktor Alton dotarł na górę i szybkim
krokiem mszył wzdłuż korytarza. Potem
wyraźnie zwolnił. Zapukał do drzwi.
Otworzyła kobieta. Tym razem Alton
natychmiast dokonał prezentacji.
-
Panna
Anna
Fritch,
dyplomowana pielęgniarka. Panno Fritch, to
jest Peny Mason, adwokat, a to jego sekretarka
Della Street.
-
Ale skąd wiedzieliście? -
pielęgniarka zrobiła wielkie oczy. - Skąd
wiecie?
Doktor Alton wszedł do pokoju,
zostawiając otwarte drzwi dla Delii Street i
Perry’ego Masona.
- Jak się miewa pacjentka? - spytał.
Wzrok pielęgniarki napotkał wejrzenie
lekarza. Cichym głosem odpowiedziała:
- Przepadła.
Na twarzy doktora Altona pojawiło się
przerażenie.
-
Pani mówi, że ona już...
-
Nie, nie - pośpiesznie wyjaśniła
pielęgniarka - ona tylko zniknęła, gdzieś
wyszła.
- Poleciłem pani - doktor Alton
zmarszczył brwi - zachować środki ostrożności
w zakresie diety i...
- Tak, oczywiście. Ja to wprowadziłam
do jadłospisu. Dostała tylko suchą grzankę,
którą sama przygotowałam
w elektrycznym opiekaczu. I dwa jajka
na miękko, które również sama podawałam.
Nie było w ogóle żadnych przypraw. Obawiam
się, że posunęłam się za daleko. Nalegałam,
żeby jadła jajka bez soli i powiedziałam, że
pan nie pozwala na żadne przyprawy dzisiaj
wieczorem.
-
Ale nie powiedziała jej pani,
żeby nie ruszała się z domu?
-
Tego mi pan nie kazał
powiedzieć.
-
Sama wzięła samochód?
-
Myślę, że wozi ją George
Eagan, jej szofer.
-
Jak długo jej nie ma?
-
Nie wiem. Nie wiedziałam
nawet, że wyszła. Nie przechodziła tędy. Z jej
pokoju jest wyjście na korytarz. Może pan sam
zobaczyć.
Pielęgniarka otworzyła drzwi do
przyległego pokoju. Była to duża sypialnia z
różowymi tapetami i maskowanym
oświetleniem. Obok łoża królewskich
rozmiarów znajdował się telefon, a oprócz tego
sześć wygodnych krzeseł. Drzwi do łazienki
były otwarte, a na korytarz zamknięte.
-
Nie powiedziała pani, że
wychodzi?
-
Nie miałam o tym pojęcia.
-
O której godzinie podawała jej
pani grzankę i jajka?
-
Koło siódmej. I zwróciłam jej
uwagę, że pan nie pozwała jej dzisiaj jeść
niczego innego.
-
A co powiedziała, gdy pani
poinformowała ją o moich przypuszczeniach
co do alergii i konieczności pobrania próbek
włosów i paznokci?
-
Bardzo chętnie zrobiła, co
trzeba. Powiedziała, że bardzo chciałaby
poznać wreszcie rzeczywistą przyczynę tych
kłopotów ze zdrowiem. Nie chce się jej
wierzyć, by była to sprawa jedzenia. Też
podejrzewa, że to jakiś rodzaj alergii.
-
To jest ważne, ogromnie ważne,
żebym się z nią zobaczył... Nie wie pani, kiedy
wróci?
Pielęgniarka pokręciła przecząco
głową.
-
Ani kiedy wyszła?
-
Nie, doktorze, tak jak panu
powiedziałam. Zaglądnęłam do niej po kolacji i
już jej nie było.
-
Nie ma jej gdzieś w tym domu?
-
Nie, pytałam i ktoś powiedział,
że widział, jak wyjeżdżała samochodem.
Doktor Alton pozamykał wszystkie
drzwi.
- Czy pani odgadła, do czego były mi
potrzebne te włosy i paznokcie?
Unikała jego wzroku.
-
Odgadła pani?
-
Dziwiłam się.
-
Podejrzewała pani?
-
Włosy, paznokcie, specjalna
dieta... No, przygotowywałam żywność
osobiście i nie pozwalałam nikomu nawet
podejść.
-
No więc, podejrzewała pani coś?
-
Szczerze mówiąc, tak.
Drzwi od korytarza otwarły się i Boring
Briggs w towarzystwie innego mężczyzny
wszedł do pokoju.
- Chcę wiedzieć, co się tu dzieje! -
oświadczył.
Doktor Alton popatrzył na obu
mężczyzn zimno i lekceważąco.
-
Udzielam
instrukcji
pielęgniarce.
-
I potrzebuje pan do tego
adwokata?
-
Panie Mason, to drugi ze
szwagrów, pan Gordon Kelvin - objaśnił
doktor.
Kelvin, wysoki mężczyzna pod
sześćdziesiątkę, o dystyngowanym wyglądzie
robił wrażenie sfrustrowanego aktora. Postąpił
krok do przodu, skłonił się lekko w pasie i z
wielką godnością wyciągnął dłoń.
- Miło mi poznać pana, panie Mason -
powiedział i dodał po chwili: - Mogę zapytać,
co pan tu robi?
-
Przyjechałem zobaczyć się z
panią Trent.
-
To raczej niezwykła pora na
wizytę - zauważył Kelvin.
-
Udało mi się ułożyć życie
niekonwencjonalnie - wyznał z rozbrajającym
uśmiechem Mason - i nigdy nie powstrzymuję
się od zrobienia tego, co chcę zrobić, tylko z
takiej przyczyny, że jest to dziwne, niezwykłe,
niespotykane i niekonwencjonalne.
Adwokat patrzył promiennie na
wściekłych szwagrów, którzy wymienili
spojrzenia.
-
To nie jest okazja do żarcików -
oświadczył Kelvin.
-
Ja sobie nie żartuję, tylko mówię
dokładnie, jak jest.
-
Czy pan nam wreszcie powie -
Briggs obrócił się do Antona - jaka jest
przyczyna tego wszystkiego?
Doktor Alton wahał się przez ułamek
sekundy.
-
Tak - zdecydował się jednak -
powiem wam, jaka jest przyczyna tego
wszystkiego. Postawiłem błędną diagnozę, źle
rozpoznałem chorobę Lauretty Trent.
-
Błędną diagnozę! - wykrzyknął
zdumiony Briggs.
-
Tak jest.
-
Pomyłka w diagnozie? - spytał
Kelvin.
-
Właśnie.
-
I pan to przyznaje?
-
Tak.
Szwagrowie znowu spojrzeli po sobie.
-
Czy byłby pan uprzejmy
powiedzieć nam, jaka to naprawdę była
choroba? - spytał Briggs.
-
Chcemy wiedzieć, czy to coś...
poważnego - uzupełnił Kelvin.
-
Śmiem powiedzieć, że z
pewnością chcecie wiedzieć, czy to coś
poważnego - kąśliwie zauważył doktor Alton.
- Nasze żony - powiedział Briggs -
wyszły, ale spodziewamy się ich lada moment.
Prawdopodobnie będą
w trochę korzystniejszym położeniu
żądając od pana informacji.
- Żądając wyjaśnień - uzupełnił Kelvin.
-
Dobrze - gniewnie powiedział
doktor Alton - powiem. Postawiłem błędną
diagnozę. Myślałem, że szwagierka panów
cierpi na zaburzenia żołądkowo-jelitowe
spowodowane spożyciem, zepsutej żywności.
-
A teraz mówi pan, że to nie była
właściwa diagnoza? - spytał Briggs.
-
Nie, nie była.
- A jaka jest diagnoza właściwa? -
spytał Gordon Kelvin.
- Ktoś rozmyślnie podał arszenik,
próbując otruć panią Trent.
W kamienną ciszę, jaka nastąpiła,
wkroczyły zamaszyście dwie kobiety, bardzo
do siebie podobne. Wyglądały na panie, które
spędziły w salonach piękności bardzo dużo
czasu i zostawiły tam bardzo dużo pieniędzy.
Najwyraźniej w minionym dniu też musiały
odwiedzić takie miejsce.
Miały na sobie tyle ozdób, że poruszały
się sztywno i niezgrabnie. Ale głowy miały
podniesione i fryzury imponujące.
- Pani Briggs i pani Kelvin, pan Mason
i panna Street, jego sekretarka - dokonał
prezentacji doktor Alton.
Pani Kelvin, o przenikliwym,
natarczywym spojrzeniu, prawdopodobnie
kilka lat starsza od siostry, natychmiast przejęła
inicjatywę.
-
Co tu się dzieje? - spytała.
-
Doktor Alton powiedział nam
właśnie - referował Boring Briggs - że błędnie
rozpoznał chorobę Lauretty. Nie były to wcale
zatrucia pokarmowe. To był arszenik. Próby
otrucia.
-
Arszenik! - wykrzyknęła pani
Kelvin.
-
Bzdura, nonsens! - rzuciła pani
Briggs.
-
On jest tego pewien - powiedział
Gordon Kelvin - najwyraźniej...
-
Bzdura, nonsens! Jeżeli ten
człowiek pomylił się raz, równie dobrze może
się mylić i teraz. Osobiście uważam, że
Lauretta potrzebuje innego lekarza.
-
Może pani porozmawiać o tym z
Lauretta - zaproponował oschle doktor Alton.
-
Zaraz, czy to wszystko będzie w
gazetach? - spytał Boring Briggs.
-
Nie będzie, jeśli tego do gazet
nie podacie - powiedział Alton.
-
Czy policja jest powiadomiona?
-
Jeszcze nie - powiedział Mason.
Nastąpiła chwila ciszy, a potem
spokojnie odezwał się znowu Mason.
-
W wielkiej mierze zależy to od
państwa. Zakładam, że państwo nie pragną, by
trafiło to do gazet. Zdaję sobie też sprawę z
emocji, jakie taka informacja, wzbudza, ale
stoimy obecnie w obliczu faktów, a z faktami
nie można dyskutować.
-
Skąd pan wie, że to fakty? -
spytał Briggs.
-
Bo takie są wyniki badań
laboratoryjnych - patrząc mu w oczy
powiedział zimno Mason.
-
Nie może pan mieć wyników
laboratoryjnych na coś, co już przeszło - wciąż
kwestionował informację Briggs.
-
Mało znana jest szczególna
reakcja włosów i paznokci na arszenik. Kiedy
arszenik znajdzie się w organizmie, osadza się
właśnie we włosach i w paznokciach i
utrzymuje się w nich przez bardzo długi czas.
Tego popołudnia doktor Alton pobrał próbki
włosów i paznokci Lauretty Trent. Osobiście
przyjmowałem z laboratorium informację o
rezultacie badań. Wykryto arszenik. Badając
włosy, laboratorium było zdolne stwierdzić
dwukrotne wprowadzanie trucizny do
organizmu w odstępie kilku tygodni. Doktor
Alton jest osobistym lekarzem Lauretty Trent.
Uznał za właściwe poinformowanie państwa o
tym.
- Powiadamiam o tym, ponieważ chcę
ocalić życie mojej pacjentki - oświadczył
doktor Alton. - Leczę ją wystarczająco długo,
by wiedzieć coś o jej temperamencie. W chwili
gdy powiem, że ktoś próbował otruć ją
arszenikiem, rozpęta się tu burza.
-
O, na pewno - zgodził się Briggs
- Lauretta normalnie się wścieknie.
-
Jedna dawka arszeniku -
kontynuował doktor Alton - może się zdarzyć
mniej lub bardziej przypadkowo, dwie
świadczą już o próbie zabójstwa z
premedytacją. A mieliśmy prawdopodobnie
trzy próby.
Oświadczenie lekarza zostało przyjęte
w milczeniu.
-
A te testy - spytała po chwili
pani Kelvin - czy one są ostateczne, to znaczy,
czy tu nie może być pomyłki?
-
Są ostateczne - zapewnił Mason.
- Nie może być pomyłki.
-
Po raz pierwszy zachorowała -
wspomniała pani Briggs - po tych potrawach
kuchni hiszpańskiej, które Gcorge przyrządzał
na grillu w patio.
-
Ale wszyscy to jedliśmy -
zwróciła uwagę pani Kelvin. - To znaczy za
pierwszym razem.
-
A tylko Lauretta zachorowała -
dopowiedział jej mąż.
-
Hiszpańskie potrawy - zaznaczył
doktor Alton - mogą być idealnym kamuflażem
dla podania takiej trucizny jak arszenik.
-
Po raz drugi zachorowała - pani
Briggs powróciła do rekapitulacji zdarzeń - gdy
George znowu pichcił coś na świeżym
powietrzu.
-
Kto to jest George? - spytał
Mason.
-
George Eagan, szofer - wyjaśnił
Gordon Kelvin.
-
I ma również posadę kucharza?
-
On ma wszelkie posady. Jest
przy Lauretcie przez większą część czasu.
-
Jest go przy niej za dużo, gdyby
ktoś chciał znać moje zdanie - warknęła pani
Kelvin. - Ten człowiek próbuje ją zdominować,
narzucić to, co sam myśli.
-
Czy ktoś z państwa wie może -
spytał Mason - choćby przez przypadek, czy
pani Trent pamiętała o szoferze w swoim
testamencie?
Zszokowani wymieniali spojrzenia.
- A czy ktoś zna postanowienia jej
testamentu?
Znowu były tylko spojrzenia i
wymowna cisza.
-
Wszystko wskazuje na to -
powiedział Mason - że adwokatem Lauretty
Trent był Delano Bannock, aż do swojej
śmierci. Czy ktoś wie, czy testament pani Trent
został spisany w kancelarii Bannocka, czy też
po jego śmierci u innego notariusza?
-
Lauretta zazdrośnie strzeże
swoich spraw prywatnych - powiedział Kelvin.
- Może sądzi, że za wiele osób z rodziny
mieszka razem z nią. Stała się bardzo skryta,
jeżeli chodzi o kwestie osobiste.
-
Kwestie finansowe - poprawiła
pani Briggs.
-
Zarówno osobiste jak i
finansowe - podsumowała pani Kelvin.
-
Jak pobrał pan próbki włosów i
paznokci? - spytał Kelvin.
-
Zleciłem to pielęgniarce i
poinstruowałem ją - odpowiedział doktor Alton.
-
Czy George Eagan - Kelvin
zwrócił się do Anny Fritch
- wiedział, że pobiera pani próbki
włosów i paznokci?
- Ona mu powiedziała - pielęgniarka nie
miała wątpliwości. - Paplała naokoło
uszczęśliwiona, że jej choroba może być
rezultatem alergii. Musiała chyba być w
świetnym nastroju.
-
Alergii? - spytał Kelvin.
-
Powiedziałem siostrze Fritch -
wyjaśniał doktor Alton
- że muszę przeprowadzić testy na
alergię. Powiedziałem, że objawy, które miała
pani Trent, mogły być gwałtowną i ostrą
reakcją alergiczną. Prosiłem o wytłumaczenie
pacjentce, iż trzeba obciąć paznokcie, bo
lekarstwo, które ordynuję, może spowodować
swędzenie, a zadrapania byłyby bardzo
niepożądane. Prosiłem też, by wspomnieć jej o
prawdopodobnym czynniku alergogennym w
postaci szamponu, zwykłego lub
koloryzującego, skąd bierze się potrzeba
przetestowania włosów.
-
Zamiast stać tu i złościć się na
doktora Altona - powiedział z godnością Kelvin
- powinniśmy mu podziękować i zacząć coś
robić.
-
Co robić? - spytała pani Briggs.
-
Po pierwsze spróbować odnaleźć
Laurettę.
-
Wyjechała ze swoim szoferem -
powiedziała pani Kelvin. - Bóg wic dokąd i
możemy tylko odgadywać, kiedy wrócą. Jak
ustalić, gdzie są? Zawiadomić policję?
-
Oczywiście, że nie - odrzucił
pomysł Gordon Kelvin.
- Znamy jednak kilka miejsc, w których
ona może być. Jest parę restauracji, do których
uczęszcza, parę przyjaciółek, które odwiedza.
Proponowałbym siąść do telefonu i zacząć
dzwonić. Trzeba oczywiście być bardzo,
bardzo ostrożnym, żeby nie zdradzić się z tym,
jak pilna jest ta sprawa. Najlepsze do tego będą
obie panie. Zacznijcie obdzwaniać przyjaciółki,
przepraszając za późną porę i prosząc o
rozmowę z Laurettą. Jeżeli traficie na Laurettę,
trzeba rozmawiać z nią spokojnie. Powiedzieć,
że musi natychmiast wracać do domu, bo...
siostra poczuła się źle i prosi bardzo, żeby przy
niej być. Rzecz jasna siostra, która jako
pierwsza skontaktuje się z Laurettą, powie, że
chora jest ta druga. W ten sposób nie
wzbudzimy podejrzliwości szofera, który
inaczej mógłby próbować... no, mógłby czegoś
próbować.
-
Na przykład czego? - spytał
Briggs.
-
Jest mnóstwo rzeczy, których
mógłby próbować - ze zniecierpliwieniem
orzekła pani Kelvin.
-
Więc nie chcemy, żeby stał się
podejrzliwy, chcemy natomiast, żeby ruszył
prosto do naszej pułapki - powiedział Kelvin.
-
Jakiej pułapki? - spytał Mason.
Patrzyli na niego przez chwilę, a potem
Kelvin wyjaśnił:
-
On jest jedyną osobą, która
mogła podać truciznę, nie widzi pan tego?
-
Nie, nie widzę - odrzekł Mason.
- Mogę widzieć jedynie podstawy do
podejrzeń, a droga od podejrzeń do dowodów
jest daleka. Sugerowałbym, by państwo
zachowali ostrożność w wypowiedziach na
temat pułapek.
-
Rozumiem pańskie zastrzeżenia.
Zacznijmy jednak poszukiwania i ściągnijmy ją
do domu. Tu będzie przynajmniej bezpieczna.
-
Nie była tu bezpieczna -
zauważył Mason.
-
Ale teraz będzie! - odciął się
Kelvin.
-
Zgadzam się z panem - poparł
go doktor Alton.
- Zamierzam wyjaśnić jej dokładnie, co
się stało. Wyłożę karty na stół i dopilnuję, by
pielęgniarki były przy niej przez okrągłą dobę i
kontrolowały absolutnie wszystko, co je i pije.
- To jest całkowicie uzasadnione -
zgodził się Kelvin.
- Nie przypuszczam, by ktoś się z tym
nie zgadzał.
Zwrócił się do pozostałych obecnych.
-
Kto jest przeciwny?
-
Och, co za bzdura i nonsens! -
skrzywiła się pani Briggs. - Nie możecie
urządzać tu więzienia ani zamieniać domu w
oddział zamknięty. Kiedy doktor Alton powie
jej o wszystkim, sama będzie się pilnować.
Ostatecznie jest
dorosła i zdolna kierować swoim
życiem. Nie musi być pozbawiana wszystkich
przyjemności po prostu dlatego, że doktor
Alton powiedział, iż ktoś próbował ją otruć.
-
Może pani skrócić ostatnie
zdanie - zaprotestował gniewnie lekarz -
opuszczając słowa „doktor Alton powiedział” i
będzie ono brzmiało „po prostu dlatego, iż ktoś
próbował ją otruć”.
-
Nie przywykłam skracać moich
zdań - oświadczyła pani Briggs.
-
Myślę, że możemy już iść,
doktorze - zaproponował Mason, widząc
wściekłe spojrzenie lekarza.
-
Ja zamierzam czekać, zobaczę,
może uda im Się nawiązać kontakt z moją
pacjentką.
Rozległ się ostry dzwonek telefonu.
- To pewnie Lauretta dzwoni -
zgadywała pani Kelvin. - Proszę podnieść,
siostro, a potem oddać mi słuchawkę, chcę z
nią porozmawiać.
Pielęgniarka odebrała telefon.
-
To do pana Perry’ego Masona -
powiedziała.
-
Proszę mi wybaczyć - adwokat
przeprosił obecnych i podszedł do telefonu.
Dzwoniła Virginia Baxter.
-
Panie Mason, czy to będzie
dobrze, jeśli spotkam się z Lauretta Trent?
Mason patrzył na zaciekawione twarze
osób zgromadzonych w pokoju.
-
Gdzie?
-
W motelu w pobliżu Malibu.
-
Kiedy?
-
Ona powinna tu już być.
Najpierw myślałam, że powinnam to zrobić, ale
po przybyciu tutaj nie jestem już taka pewna.
-
Gdzie jest to „tutaj”?
-
W motelu.
-
Gdzie?
-
Tutaj... Och, rozumiem, czemu
pan pyta w ten sposób. To jest Sainfs Rest, a
mój apartament ma numer czternaście.
-
Jest telefon?
-
Tak. W każdym apartamencie.
-
Dziękuję. Oddzwonię, proszę
czekać. Odwiesił słuchawkę. Skinął na Delię
Street.
-
Jeśli państwo wybaczą, już
pójdziemy.
-
Być może będę chciał się z
panem skontaktować za parę godzin, panie
Mason - powiedział doktor Alton.
-
Niech pan dzwoni do Agencji
Detektywistycznej Paula Drake’a. Jest czynna
dwadzieścia cztery godziny na dobę. Oni
przekazują wiadomości dalej.
Mason ruszył ku drzwiom.
-
Zanim pan wyjdzie, panie
Mason - dopadła go jeszcze pani Briggs -
chciałabym, aby się pan dowiedział, że
jesteśmy absolutnie wstrząśnięci tym, co
powiedział nam doktor Alton. Jesteśmy
również skłonni przypuszczać, że sprawa ma
pewnie większy zasięg, na powierzchni
pokazał się na razie tylko wierzchołek góry
lodowej.
-
Pani ma oczywiście prawo mieć
swoją opinię. W odpowiedzi mogę tylko
życzyć dobrej nocy.
Adwokat skłonił się i stanął obok
drzwi, aby przepuścić przodem Delię Street.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
-
Domyślam się, że ten telefon
musiał być ważny, skoro skłonił cię do zejścia
z tej sceny - powiedziała Della Street, gdy tylko
wyszli.
-
To był telefon od Virginii
Baxter. Wygląda na to, że Lauretta Trent
skontaktowała się z nią i zaproponowała
spotkanie w motelu o nazwie Saint’s Rest,
gdzieś w okolicach Malibu. Nasza klientka
znajduje się w apartamencie numer czternaście.
Oddzwonimy więc do niej przy pierwszej
sposobności. Rozglądam się teraz za budką
telefoniczną, ale chciałbym odjechać na tyle
daleko od domu pani Trent, żeby nie mógł
mnie spostrzec któryś z wojowniczych
szwagrów, gdyby ruszyli na poszukiwanie
Lauretty.
-
Jak myślisz, co tu się dzieje? -
spytała Della.
-
Nie wiem, ale oczywiste jest, że
jest jakaś zależność pomiędzy testamentem
spisanym w kancelarii Bannocka, a postawą
potencjalnych spadkobierców.
-
To dogodna sytuacja dla tego
szofera - zauważyła Della. - Jest
testamentowym spadkobiercą. Przygotowuje
jedzenie na wszystkie okazje typu piknik i
barbecue. Lauretta Trent przepada za mocno
przyprawionymi daniami i co jakiś czas miewa
ostre zaburzenia żołądkowe. Być może
bezpośrednio nic zagrażają one życiu, ale...
gwałtowne mdłości mogą spowodować
zabójczy atak serca.
-
Właśnie w tym rzecz - zgodził
się Mason.
-
Oj, akurat minęliśmy stację
benzynową z budką telefoniczną. Tam, po
przeciwnej stronie ulicy - wykrzyknęła Della.
-
To coś dla nas - powiedział
Mason.
Zawrócili i sklecili w bok do stacji.
Della weszła do budki, wykręciła
informację i poprosiła o numer do motelu
Saint’s Rest. Mason zatankował tymczasem, a
po chwili również był przy telefonie. Della
uzyskała akurat połączenie z apartamentem
numer 14. Mason przejął od niej słuchawkę.
-
Halo, Virginia?
-
Tak. Czy to pan Mason?
-
Tak. Proszę powiedzieć, co się
stało.
-
Pan kazał mi siedzieć w domu,
ja o tym pamiętałam, Zadzwoniła jednak
Lauretta Trent i spytała, czy mogłabym
spotkać się z nią tego wieczora, żeby omówić
bardzo ważną sprawę bardzo poufnej natury.
Powiedziałam, że jest mi to okropnie nie na
rękę i że miałam nigdzie nie wychodzić.
Odparła, że postara się, aby mi się to opłacało.
Zwróci mi wszystkie wydatki i zapłaci pięćset
dolarów. Pod warunkiem jednak, że z nikim
nic będę się porozumiewać. Po prostu pojadę
tam i będę na nią czekać.
-
I tak pani zrobiła?
-
Tak. Te pięćset dolarów i zwrot
wszelkich wydatków wydało mi się górą
czystego złota. Zdawałam sobie sprawę, że
powinnam zadzwonić do pana, ale ona tak
kategorycznie postawiła ten warunek, żeby nie
kontaktować się z nikim. Nikt na całym
świecie nie mógł się dowiedzieć, gdzie jestem.
-
No i? - spytał Mason.
-
No i przyjechałam tutaj, czekam
już trochę ponad godzinę, a ona się nie
pokazała ani nic przesłała mi żadnej
wiadomości. Zaczęłam myśleć o tym, że
zawiodłam pana i zdecydowałam się
zadzwonić i powiedzieć panu, gdzie jestem.
Zatelefonowałam do biura Paula Drake’a.
Powiedzieli mi, że pan pojechał do Lauretty
Trent, więc zadzwoniłam tam i pielęgniarka
poprosiła pana do telefonu.
-
Proszę czekać. Jesteśmy w
drodze do motelu Sainfs Rest. Jeżeli przed nami
pojawi się tam Lauretta Trent, proszę ją
zatrzymać.
-
Ale jak ja mogę ją zatrzymać?
-
Trzeba użyć jakiegoś argumentu.
Niech pani powie, że ma pani dla niej ogromnie
ważne informacje. W ostateczności proszę
powiedzieć, że ja jestem już w drodze. Niech
pani domaga się rozmowy w cztery oczy.
Proszę jej wszystko opowiedzieć, poczynając
od aresztowania pani i wszystko na temat kopii
testamentów z akt Delano Bannocka.
-
Sądzi pan, że moje aresztowanie
mogło mieć z tym związek?
-
Z pewnością. Myślę, że chodziło
o ogólne zdyskredytowanie pani, po to, by z
góry zakwestionować wiarygodność pani
zeznań jako przyszłego świadka.
-
Dobrze, zaczekam tu, w pokoju.
-
Jak długo pani tam jest?
-
Trochę ponad godzinę.
-
A pani samochód?
-
Jest na parkingu przed motelem.
-
W porządku, już jedziemy.
Mason odwiesił słuchawkę, podał
pracownikowi stacji kartę kredytową i podszedł
do swojej sekretarki.
- Jedziemy. Della, musimy zacząć
zbierać te wszystkie rzeczy do kupy.
Dotarli do Santa Monica, gdzie skręcili
na szosę biegnącą wzdłuż plaży. Po lewej
wysokie, wściekle fale tłukły o brzeg.
Mason zwolnił, żeby nie przegapić
właściwego zjazdu i po pewnym czasie skręcił
w boczną drogę, która serią ostrych łuków pięła
się pod górę. Dodał gazu i z wielką zręcznością
operując kierownicą prowadził wóz szybko,
jednak stale w granicach bezpieczeństwa.
-
Co zamierzasz powiedzieć
Lauretcie Trent, jeżeli ona tam jest, Peny? -
spytała Della.
-
Nie wiem. Muszę pamiętać, że
ona nie jest moją klientką.
- Prawdopodobnie będzie z nią szofer.
Mason skinął głową.
-
Jeżeli zorientuje się, że doktor
Alton zmienił diagnozę i wie o próbach otrucia
arszenikiem, ten szofer może być
niebezpieczny. Lauretta Trent może już nigdy
nie wrócić do domu.
-
Gdyby nie udało mi się
porozmawiać z nią na osobności - powiedział
Mason - informacja o truciźnie podana w
obecności szofera, może narazić ją na jeszcze
większe niebezpieczeństwo. Nie jestem
zobowiązany ani do mówienia, ani do zatajania
czegokolwiek przed Lauretta Trent. Mogę,
oczywiście, poprosić ją, by zadzwoniła do
doktora Altona i dowiedziała się wszystkiego.
-
I wtedy?
-
Wtedy George Eagan nie
musiałby dowiedzieć się niczego o treści tej
rozmowy. Jeśli jednak pani Trent aż tak dba o
swojego szofera, że pamiętała o nim w
testamencie, to wątpliwe jest, by jedna
rozmowa telefoniczna nastawiła ją przeciwko
niemu. A gdy ja coś powiem, będzie kontra
mnie.
-
Ale doktor Alton również jest
testamentowym spadkobiercą.
-
Tego nie wiemy.
-
On sądzi, że jest.
-
Sądził również - uśmiechnął się
Mason - że jego pacjentka cierpiała z powodu
zatrucia pokarmowego. Zajmijmy się najpierw
naszą klientką. To nasza najważniejsza
powinność. Jeśli Lauretta Trent chce się z nią
widzieć, ma po temu swoje powody. Dowiemy
się, co to za powody i zastanowimy się, co
robić.
Droga biegła już prosto i Mason
zobaczył w niedalekiej odległości światła
motelu.
- Dziwne miejsce na motel - zauważyła
Della Street.
- To dla ludzi, którzy jadą nad jezioro
na żagle i powędkować. Przy głównej szosie
nie ma miejsca. Po jednej stronie ocean, po
drugiej urwisko.
Mason wjechał na parking. Szli wzdłuż
szeregu domków, aż odnaleźli apartament
numer 14.
-
O rany, jak się cieszę, że was
widzę! - wykrzyknęła Virginia Baxter
otwierając szeroko drzwi. - Wchodźcie do -
środka.
-
Gdzie jest Lauretta Trent? -
spyta! Mason.
-
Nie mam od niej żadnych
wiadomości, ani słowa.
-
Ale prosiła, żeby pani tu
przyjechała?
-
Tak.
-
Po co?
-
Powiedziała, że ma mi coś do
powiedzenia. Coś ogromnie dla mnie ważnego.
-
Kiedy to było? Kiedy dzwoniła?
-
Niech pomyślę... Wyszłam od
pana z kancelarii, byłam na poczcie, która jest
niedaleko mojego mieszkania. Wysiałam list do
siebie, polecony. Wpadłam na koktajl mleczny,
wróciłam do domu i nie byłam tam dłużej niż...
och, godzinę albo półtorej, gdy zadzwonił
telefon i Lauretta Trent przedstawiła się i
spytała, czy mogłabym się z nią spotkać.
-
Tu, w tym motelu?
-
Tak jest.
-
Powiedziała pani, jak tu
dojechać czy pani zna to miejsce?
-
Nic, poinstruowała mnie
dokładnie, którędy mam jechać i domagała się
zapewnienia, że natychmiast ruszę w drogę i
absolutnie z nikim nie będę rozmawiać.
-
Powiedziała, o której godzinie
chce się z panią spotkać?
-
Nie podała dokładnie kiedy, ale
powiedziała, że w ciągu godziny po moim
przybyciu się pojawi.
-
Poznała pani Laurettę Trent
podczas jej wizyty w kancelarii, gdzie pani
pracowała?
-
Tak.
-
Była pani świadkiem przy
sporządzaniu jednego z jej testamentów?
-
Myślę, że to były dwa
testamenty, panie Mason. Nie jestem pewna,
nie przypominam sobie, czy byłam świadkiem,
ale pamiętam, że przepisywałam te testamenty
na maszynie. Była tam taka szczególna
klauzula dotycząca krewnych, coś
niezwykłego. Ona nie miała zaufania do
krewnych, wiem, że podejrzewała, iż tylko
czekają na jej śmierć i interesują się nią
wyłącznie z egoistycznych pobudek. Usiłuję
przypomnieć sobie szczegóły, ale w żaden
sposób nie mogę. Musi pan pamiętać, że przez
naszą kancelarię przechodziło mnóstwo
testamentów.
-
W tej chwili nie jest dla mnie
najważniejsze, czy pamięta pani testament, czy
nie. Bardziej mnie interesuje, czy pamięta pani
głos Lauretty Trent.
-
Jej głos? Nie, nie pamiętam.
Słabo przypominam sobie jedynie, jak
wyglądała. Raczej wysoka, szczupła kobieta z
siwiejącymi włosami... niczego sobie figura...
wie pan, co mam na myśli, nie za tęga, ale...
zadbana.
-
Dobrze, ale głosu nie pamięta
pani wcale?
-
Nie.
-
Więc skąd pani wiedziała, że
rozmawia przez telefon z Laurettą Trent?
-
Bo ona się przedstawiła... Och,
och, rozumiem.
-
Innymi słowy, usłyszała pani
żeński głos. Powiedziano pani, że mówi
Laurettą Trent, która prosi panią o przybycie
tutaj i że sama będzie w motelu najdalej w
godzinę po pani przyjeździe... A jak długo pani
jest tutaj?
-
Dwie godziny... dwie i pół
godziny.
-
W recepcji podała pani własne
nazwisko?
-
Tak, oczywiście.
-
I dostała pani ten pokój?
-
Tak.
-
Samochód?
-
Zaparkowałam przed motelem.
-
Chodźmy zobaczyć.
-
Po co?
-
Ponieważ musimy wszystko
sprawdzić. Nie podoba mi się to. Trzeba było
trzymać się moich instrukcji i zadzwonić do
mnie, zanim wyszła pani z mieszkania.
-
Ale ona nalegała, że mam
nikomu nie mówić i obiecała pięćset dolarów i
zwrot kosztów, jeśli zrobię to, o co prosi, a, jak
panu mówiłam, pięćset dolarów to dla mnie
obecnie góra pieniędzy.
- Równie dobrze mogła pani obiecać
milion.
Virginia poprowadziła ich na parking.
- Tutaj... A to dziwne, wydawało mi się,
że stawiałam samochód na tym miejscu,
pomiędzy tymi liniami. Jestem tego prawie
pewna.
Mason podszedł do auta.
-
Ma pani latarkę w samochodzie?
- spytał.
-
Nie, nie mam.
-
Jest w moim. Zaraz przyniosę.
Mówi pani, że nie zaparkowała samochodu w
tym miejscu.?
-
Panie Mason, jestem pewna, że
nie. Pamiętam, że zderzak był przy tym
kamiennym słupie. A więc zaparkowałam po
prawej stronic.
-
Proszę niczego nic dotykać.
Niech pani się nie rusza. Muszę oglądnąć... Raz
panią próbowali wrobić i udało się z tego
wyjść. Tym razem możemy mieć mniej
szczęścia.
Adwokat podszedł do swojego
samochodu, wyjął latarkę ze schowka, wrócił
do auta Virginii Baxter i oświetlił wnętrze.
-Ma pani kluczyki?
Virginia podała kluczyki. Mason
otworzył bagażnik.
-
Wydaje się, że wszystko jest w
porządku. Ruszył dookoła samochodu i nagle
stanął.
-
Halo, co to jest?
- O rany! - wykrzyknęła zdumiona - ten
błotnik jest cały pognieciony i... Niech pan
spojrzy na przedni zderzak, pęknięty...
- Do samochodu, Virginio. Niech pani
zapali silnik.
Posłusznie siadła za kierownicą i
przekręciła kluczyk w stacyjce.
-
Proszę wyjechać za bramę,
zawrócić i jechać z powrotem tu na parking.
-
Tylko jeden reflektor się pali -
powiedziała Virginia włączając światła.
-
Bardzo dobrze, proszę wyjechać
za bramę, zawrócić i podjechać z powrotem na
parking.
Mason ujął Delię Street pod ramię i
pośpieszył do swojego wozu.
- Lepiej wsiądź, Delio, to musi
odpowiednio wyglądać... Siedź nisko i trzymaj
się mocno.
Virginia wyjechała poza posesję,
zrobiła szeroką pętlę i zmierzała z powrotem
ku motelowi.
Samochód Masona, bez świateł, sunął z
przeciwnej strony i akurat w momencie, gdy
Virginia wjeżdżała w bramę, gwałtownie
skręcił w lewo.
Virginia zobaczyła drugie auto w
świetle swoich reflektorów. Tupnęła w pedał
hamulca. Rozległ się pisk opon. Zaraz potem
był huk i brzęk tłuczonego szkła.
Pootwierały się okna w licznych
pokojach motelowych. Z recepcji wybiegła
kierowniczka. Najpierw zatrzymała się przed
miejscem zderzenia, a potem podeszła do
kierowców.
- O rany, co się stało?
- Pan... Dlaczego nie zapalił pan
świateł? - pytała Virginia Baxter. - Nie
powiedział mi pan...
- To ja dałem plamę - przyznał Mason. -
Powinienem przecież jechać bramą
wyjazdową.
Kierowniczka odwróciła się żwawo do
Masona.
-
Pańska wina - orzekła. - Nie
widzi pan tego napisu? WJAZD, ślepy by
zobaczył. To już czwarty wypadek w tym
miejscu i dlatego kazałam to wypisać takimi
wielkimi literami i zrobić tu murek. WYJAZD
jest na drugim koficu parkingu.
-
Przepraszam - powiedział
Mason. - To moja wina.
-
Czy pani jest ranna? -
kierowniczka zainteresowała się Virginią.
-
Nie, na szczęście jechałam
powoli i przyhamowałam.
-
Czy pan pił? - spytała
kierowniczka Masona.
-
Nic - zapewnił Mason
odwracając się do niej bokiem.
-
Ee, chyba coś pan wypił... Tego
napisu nic można nie zauważyć... Zaraz, niech
sprawdzę, kochana, pani wynajęła tu
apartament, prawda? Numer 14?
-
Tak jest.
-
Gdyby pani potrzebowała mnie
na świadka, proszę dzwonić o dowolnej porze.
Teraz muszę zawiadomić drogówkę.
-
To nic będzie konieczne -
oponował Mason. - To moja wina. Przyjmuję
pełną odpowiedzialność.
-
No pewnie, że pańska wina. Pan
pił. Pan się nic zatrzymuje u nas?
-
Chciałem się rozglądnąć za
wolnym pokojem.
- Nie, nie mamy żadnego wolnego
pokoju. I nie podajemy posiłków pijanym
konsumentom. Niech pan tu zostanie i nie
próbuje ruszać tych samochodów. Ja dzwonię
po policję.
Kierowniczka odwróciła się i
pomaszerowała do biura.
-
Co, do licha, próbuje pan zrobić?
- spytała Virginia Baxter odciągając Masona na
bok.
-
Ubezpieczenie.
-
Ubezpieczenie? - wykrzyknęła.
-
Tak właśnie. Teraz, jeśli ktoś
spyta, w jaki sposób rozbiła pani samochód, ma
pani odpowiedź. Co więcej, ma pani świadka
na potwierdzenie tego. Niech pani lepiej
pójdzie do tej przyjaciółki kierowniczki i spyta,
czy mogłaby pożyczyć miotłę, to zmieciemy
potłuczone szkło. I śmietniczkę też. Wyrzucimy
to gdzieś do kubła. Pani ma jeden reflektor i ja
mam jeden. Wszystko wskazuje na to, że
spędzimy tutaj noc, chyba że zajmę się
problemem i ściągnę auto z wypożyczalni. W
takim wypadku podwiózłbym panią do domu.
-
A nasze samochody? - spytała.
-
Kiedy policja przyjedzie,
spróbujemy postawić pani samochód z
powrotem na parkingu. A jeśli chodzi o mój,
zostanie odholowany do warsztatu.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Harry Aubum, policjant drogówki
wezwany przez kierowniczkę motelu był
bardzo uprzejmy, bardzo sprawny i bardzo
oficjalny.
-
Jak to się stało?
-
Ja wyjeżdżałem - powiedział
Mason - a ta młoda dama wjeżdżała.
-
On rażąco naruszył przepisy
ruchu drogowego obowiązujące na tym
parkingu - włączyła się wojowniczo
kierowniczka. - Przecież tam jest napis
WYJAZD z literami wysokimi na pól metra.
Mason milczał, policjant przyglądał mu
się.
-
Podaję fakty - powiedział
Mason. - Wyjeżdżałem z parkingu na drogę
tym wylotem. A ta młoda dama wjeżdżała.
-
Nic widział pan napisu
WJAZD? - spytał policjant.
-
Moja firma ubezpieczeniowa
instruuje mnie, by w żadnej sytuacji
powypadkowej nie mówić niczego, co
równałoby
się
przyznaniu
do
odpowiedzialności za zdarzenie. Wobec tego
informuję pana jedynie, że jestem odpowiednio
ubezpieczony, oraz, że fakty mówią same za
siebie.
- On pil - obwieściła kierowniczka.
Policjant spojrzał pytająco na Masona.
- Wypiłem koktajl przed kolacją, jakieś
dwie godziny temu - przyznał Mason. - Potem
już nic.
Policjant poszedł do swojego wozu i
przyniósł gumowy balonik.
-
Czy zechce pan nadmuchać?
-
Ależ proszę bardzo - chętnie
się Mason.
Harry Aubum zaniósł nadmuchany
balonik do analizatora gazów. Wrócił po paru
minutach.
- Dopuszczalny dla kierowców poziom
alkoholu nie został przekroczony.
-
On jest pijany - upierała się
kierowniczka. Mason uśmiechnął się do niej.
-
Albo brał jakieś prochy - dodała.
Mason wręczył policjantowi jedną ze
swoich wizytówek.
- Zawsze może pan do mnie dotrzeć -
powiedział.
-
Poznałem pana - rzekł policjant -
i oczywiście sprawdziłem nazwisko w prawie
jazdy.
-
Myślę, że to wszystko, co
należało tu zrobić - stwierdził Mason. - Będzie
mi potrzebna pomoc drogowa.
-
Zadzwonię po nich - powiedział
policjant i wsiadł do swojego samochodu. Ujął
mikrofon radiostacji i wywołał centralę. Gdy z
głośnika padło pierwsze słowo, ściszył aparat i
podniósł szybę w drzwiach auta. Rozmowa,
która trwała dwie lub trzy minuty, nie była
słyszalna na zewnątrz. Gdy skończył, wysiadł i
podszedł do Virginii.
-
Gdzie pani była tego wieczoru,
panno Baxter? - spytał.
-
Jechałam z domu do tego
motelu.
-
Zatrzymywała się pani po
drodze?
-
Nie.
-
Gdzie pani mieszka?
-
To ten sam adres, który jest w
prawic jazdy: 422 Eureka Arms Apartments.
-
Miała pani jakieś kłopoty po
drodze?
-
Nie. A czemu pan pyta?
-
Bardzo poważny wypadek
zdarzył się na szosie nad oceanem. George
Eagan, zawodowy szofer, wiózł panią Laurettę
Trent w kierunku południowym. Inny
samochód nadjechał od tyłu i jego kierowca
stracił panowanie nad pojazdem. Uderzył w
wóz pani Trent, który zsunął się
z szosy i spadł do oceanu. Eaganowi
udało się wydostać, ale Lauretta Trent utopiła
się w samochodzie. Ciała jeszcze nie
odnaleziono. Opis samochodu, który
spowodował wypadek, pasuje do auta pani. Na
pewno pani nic nie piła?
-
Niech pan przeprowadzi alkotest
- poradził Mason.
-
Czy pani miałaby coś przeciw
testowi? - spytał policjant.
Popatrzyła na Masona szerokimi,
wystraszonymi oczami.
- Ależ skąd - zapewnił adwokat.
Policjant zignorował to i przyglądał się
Virginii.
-
Nie, oczywiście że nie. Proszę
zrobić test - powiedziała.
-
Proszę nadmuchać ten balonik.
Nadmuchała, a policjant znowu zaniósł
go do swojego samochodu. Przez chwilę mówił
coś do mikrofonu, po czym wysiadł z wozu.
- Czy pani brała dziś jakieś lekarstwa,
panno Baxter? - spytał.
-
Dzisiaj nie. Wczoraj wieczorem
zażyłam parę aspiryn.
-
I to wszystko?
-
Wszystko.
-
O której wyjechała pani z domu?
-
Zaraz, to było koło... no, jakieś
trzy godziny temu.
-
I jechała pani prosto tutaj?
-
Tak.
-
Jak długo jest pani tutaj?
-
Można sprawdzić w recepcji,
kiedy pani brała klucz
- zasugerował Mason.
-
Godzin nie notujemy -
zaznaczyła kierowniczka - tylko dzień
przybycia. Ale ja myślę, że ona tu jest jakieś...
no, powiedzmy półtorej godziny.
-
Jestem tu dłużej - nie zgodziła
się Virginia.
- E tam, jestem gotowa przysiąc, że
półtorej godziny.
Policjant zdawał się myśleć
intensywnie.
- Mogę wiedzieć, skąd wzięto opis
samochodu pani Baxter? - spytał Mason.
Policjant popatrzył zamyślony na
adwokata, a potem odpowiedział:
-
Wypadek widział przypadkowy
kierowca. Ów świadek zauważył, że ten
samochód zjechał z szosy i skierował się właśnie
tutaj. Nasz informator powiedział, jak wyglądał
tył samochodu i zapamiętał część numeru
rejestracyjnego.
- Którą część?
-
Wystarczającą dla identyfikacji
pojazdu - odpowiedział krótko policjant.
-
Dobrze - wybuchnęła nagle
gniewem Virginia - ja to wszystko wytrzymam.
Znowu próbujecie mnie wrobić! Nie miałam
żadnego wypadku na szosie, nie najechałam na
samochód Lauretty Trent, a jeżeli chodzi o tego
szofera, to jest to wierutny kłamca. Nachodził
mnie, żebym zrobiła fałszywą kopię testamentu
Lauretty Trent i...
-
Cicho, cicho - przerwał jej Mason.
-
Nie mam zamiaru być cicho -
kipiała. - Ten szofer zapłacił mi za wykonanie
fałszywego testamentu. On planował
morderstwo i...
-
Zamknij się! - warknął Mason.
Virginia zwróciła na niego rozzłoszczone
oczy.
-
Nie muszę siedzieć cicho i...
-
Niech pani pozwoli mi mówić.
Virginio.
-
Pan reprezentuje tę kobietę? -
spytał policjant.
-
Tak jest.
Policjant poszedł do swojego samochodu
i sięgnął po mikrofon. Tym razem zostawił drzwi
otwarte i słychać było wszystko, co mówił.
- Tu Aubum, radiowóz 215. Melduję z
miejsca stłuczki przy tym motelu. Nie da się
kompletnie nic powiedzieć o uprzednim stanie
samochodu Virginii Baxter, ponieważ Peny
Mason - przywalił w to auto swoim wozem.
Perry
Mason
jest
najwyraźniej
pełnomocnikiem pani Baxter, która
powiedziała, że George Eagan, szofer Trent,
zapłacił jej za podrobienie testamentu i
planował morderstwo.
To jest jej relacja.
Głos płynący z radiostacji był
dostatecznie donośny, by na parkingu słyszeć
każde słowo. Brzmiał w nim nawyk do
wydawania poleceń.
-
Tu szef wydziału śledczego w
biurze prokuratora okręgowego. Zabrać tę
dziewczynę na przepytanie. Prawdopodobnie
zostanie oskarżona o morderstwo pierwszego
stopnia. Ale musimy pozbierać to wszystko do
kupy, zanim Mason zacznie gmerać przy
następnych dowodach.
-
Tak jest, proszę pana.
-
Ruszać, już -
komenderował ostry głos - powiedziałem już!
-
Czy mogę pozwolić jej na
zabranie rzeczy i...
-
Natychmiast - uciął szef
śledczego.
-
Właśnie tego się obawiałem.
Virginio - powiedział Mason półgłosem. -
Znowu zastawiono pułapkę, w którą pani
wpadła. Teraz, na litość boską, niech pani
będzie cicho. Proszę odpowiadać na ich pytania
tylko w mojej obecności.
-
To wygląda coraz gorzej -
szepnęła. - Znajdą ten list polecony, który
wysłałam sama do siebie i...
-
Do tego samochodu, panno
Baxtcr - przerwał policjant - proszę.
-
Z pewnością mam prawo zabrać
swoje rzeczy. Ja...
- W tej sytuacji - nie pozwolił jej
dokończyć - funkcjonariusz - jest pani
aresztowana. Jeżeli będę musiał, nałożę pani
kajdanki.
- A co będzie z tym zablokowanym
wjazdem? - spytała kierowniczka. Przez cały
czas gapiła się na zajście z rozdziawionymi
ustami, w końcu jednak odzyskała glos.
- Przyślemy tu pomoc drogową -
odpowiedział policjant. - Na razie mam inne
rzeczy do zrobienia.
Zatrzasnął drzwi samochodu, zapalił
silnik, wycofał się spod bramy i wyjechał na
drogę z włączonym kogutem na dachu.
Kierowniczka, Della i Mason wsłuchiwali się
w cichnące w oddali wycie syreny.
Mason patrzył smętnie na rozbite
samochody.
- Cóż - powiedział do Delii - jesteśmy
chwilowo unieruchomieni. Pierwsza rzecz to
zorganizować środek lokomocji.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Była dziesiąta rano. Mason
niecierpliwym krokiem chodził tam i z
powrotem po więziennym pokoju adwokackim.
Policjantka wprowadziła Virginię
Baxter, następnie dyskretnie wycofała się poza
zasięg uszu.
-
Więc powiedziała pani policji
wszystko, Virginio.
-
Cisnęli mnie do późna, chyba
prawie do północy.
-
Wiem - odpowiedział Mason ze
współczuciem. - Powiedzieli, że chcą oczyścić
panią z posądzeń, tak aby mogła pani pójść do
domu i położyć się do łóżka. Jeśli tylko powie
pani prawdę, sprawdzą to i, gdy się potwierdzi,
zwolnią panią natychmiast. Natomiast jeśli
odmówi pani zeznań, co jest prawem
zatrzymanego, ale w ich odczuciu świadczyć
będzie o tym, że jest pani winna, zrezygnują z
prób oczyszczenia pani z posądzeń. W takim
wypadku to oni pójdą do domu i położą się do
łóżka, a pani zostanie w więzieniu.
Zrobiła wielkie oczy ze zdumienia.
-
Skąd pan wie, co powiedzieli? -
spytała. Mason uśmiechnął się leciutko.
-
Co pani im powiedziała,
Virginio?
-
Powiedziałam im wszystko.
- Prokurator okręgowy Hamilton Burger
i porucznik Tragg oświadczyli, że chcą, abym
był tutaj dziś rano, bo pragną zadać pani kilka
pytań, które powinienem słyszeć. No więc to
oznacza coś fatalnego. Najwyraźniej mają dla
pani jakąś paskudną niespodziankę. To znaczy
również, że w końcu powiedziała im pani, iż
chce się ze mną skontaktować i zrobili, co
nakazuje prawo, to jest za dzwonili do mojego
biura.
-
Dokładnie tak właśnie było.
Opowiedziałam im w nocy wszystko, bo
obiecali mi, że tylko sprawdzą, czy mówię
prawdę, i zaraz potem będę mogła pójść do
domu położyć się spać. A jak już wszystko
powiedziałam, po prostu wstali, usłyszałam od
nich tylko „zbadamy to, Virginio” i zaczęli
wychodzić. „Przecież obiecaliście mi, że pójdę
do domu spać”, protestowałam. Oni na to, że
oczywiście pójdę, ale na następną noc, bo
sprawdzanie moich zeznań zajmie cały dzień.
-
Co było potem?
-
Oka nie zmrużyłam. Po raz dragi
za kratkami. Panie Mason, co to znaczy?
-
Nie wiem. Ale z pewnością
bardzo wiele zależy od tego, czy powiedziała
mi pani prawdę, czy też kłamie pani.
-
Dlaczego miałabym pana
okłamywać?
-
Nie wiem. Ale z pewnością
zdarzają się pani osobliwe przygody, jeśli
wierzyć pani słowom.
-
A trudno w nie uwierzyć?
-
Wie pani, obawiam się, że
prokurator okręgowy i porucznik Tragg z
wydziału zabójstw to dwóch takich, co pani nie
wierzą.
-
Spodziewa się pan, że uwierzą?
-
Czasem wierzą ludziom. Oni po
prostu starają się wykonać swoją pracę. Próbują
pilnować sprawiedliwości, ale oczywiście nie
lubią mieć nie wyjaśnionych morderstw.
-
A co z tym morderstwem?
-
Szofer George Eagan wiózł
Laurettę Trent szosą wzdłuż wybrzeża. Z
Ventury podążali na południc.
Pani Trent powiedziała kierowcy, że
wskaże mu zjazd z szosy na drogę wiodącą do
motelu w górach, gdzie czekała pani. Do tego
momentu wszystko zdaje się wskazywać, że
Lauretta Trent była tą osobą, która dzwoniła do
pani i prosiła o spotkanie.
-
To ona, panie Mason. To ona,
mówię panu...
-
Nie wie pani, kto dzwoni} -
przerwał Mason. - Wie pani tylko, że
telefonowała kobieta, przedstawiła się jako
Lauretta Trent i namawiała panią na przyjazd
do motelu. W każdym razie, gdy szofer
szykował się do skrętu w lewo, z tylu nadjechał
z wielką prędkością inny samochód. Żeby go
przepuścić, wóz pani Trent przesuną} się na
prawo. Mimo to został uderzony przez to
drugie auto, zepchnięty z szosy i strącony do
oceanu. O brzeg biły wzburzone fale, a
kierowca George Eagan wiedział, że woda jest
głęboka. Krzyknął do pani Trent, żeby skakała,
pchnął drzwi i wyskoczył sam.
Prawdopodobnie uderzył głową o skałę. Tak
czy inaczej był nieprzytomny przez jakiś czas.
Kiedy doszedł do siebie, po samochodzie pani
Trent nie było śladu. Przy Eaganie stali
policjanci z patrolu drogowego. Ściągnęli wóz
ratownictwa technicznego i nurków, którzy
dotarli do leżącego na dnie auta. Za pomocą lin
i wyciągarki wydobyto wrak na powierzchnię.
Po pani Trent nie było śladu, ale tylne, lewe
drzwi okazały się również otwarte.
Przypuszcza się więc, że otworzyła je, zanim
samochód stoczył się z urwiska w fale oceanu.
Być może ciało nigdy nic będzie odnalezione.
Są tam zdradliwe prądy, zwłaszcza niezwykle
silny prąd powrotny przyboju. Mieli z nimi
ciężką przeprawę nurkowie podczas
penetrowania miejsca wypadku. Ciało może
zostać poniesione na pełne morze lub
wyrzucone na brzeg. W tym miejscu fale są
bardzo często wzburzone.
-
Ale czemu mnie się czepili?
-
Szofer przez moment widział tył
samochodu, który go uderzył. Opis pasuje do
pani auta. Inny kierowca, który nadjechał w
chwili wypadku, zapamiętał dwie ostatnie cyfry
z tablicy rejestracyjnej. Również zgadzają się z
numerem pani.
-
Ale ja nie ruszałam się z motelu.
- Na miejscu zderzenia znaleziono
stłuczone szkło reflektora. Policja porównała je
ze szkłem pozbieranym we wjeździe do
motelu, gdzie mieliśmy naszą stłuczkę.
Niektóre kawałki pasowały do siebie jak ulał.
W końcu policja zdołała ułożyć tego pucla.
Poskładali z kawałków cale szkło reflektora.
Brakuje tylko jednego trójkątnego
fragmencika.
-
No, a ten szofer, czemu mu
wierzą po tym wszystkim, co on zrobił?
-
To coś, czego też nie rozumiem.
Pani im mówiła o szoferze?
-
Oczywiście.
-
O tym, jak przyszedł przekupić
panią i namawiał do sporządzenia fałszywej
kopii testamentu?
-
Tak.
-
I o tym, jak pani wykonała te
kopie, a kalkę przesłała pod swoim adresem
pocztą?
-
Tak, powiedziałam im wszystko,
panie Mason. Teraz zdaję sobie sprawę, że nie
powinnam, ale wtedy, kiedy zaczęłam mówić...
no, ja byłam po prostu... okropnie wystraszona.
Tak rozpaczliwie chciałam ich przekonać, żeby
puścili mnie wolno.
Drzwi otworzyły się gwałtownie i do
pokoju wszedł prokurator okręgowy Hamilton
Burger z porucznikiem Traggiem.
-
Dzień dobry, Virginio -
powiedział Burger. - Cześć, Perry - zwrócił się
do Masona. - Jak leci?
-
Jak się miewasz, Hamilton?
Zamierzasz zwolnić moją klientkę?
-
Obawiam się, że nie.
-
Dlaczego?
- Naopowiadała nam dużo o George’u
Eaganie, szoferze Lauretty Trent. Ciekawa
historia, ale nie wierzymy w to wszystko.
Krewni Lauretty Trent również nam
naopowiadali o szoferze ciekawych rzeczy, ale
w szczegółach to się nie trzyma kupy.
Zaczynamy przypuszczać, że twoja klientka
może być z tymi krewniakami w zmowie.
Usiłują wspólnie zdyskredytować Eagana i
zamazać obraz całej sprawy, przy sposobności
maskując ślady wcześniejszych prób
zabójstwa, zbrodni, która została w końcu
popełniona przez twoją klientkę.
-
Co za absurd - wykrzyknęła
Virginia. - Nigdy w życiu nie widziałam
krewnych Lauretty Trent.
-
Kto wie - powiedział Mason -
gdybyście nie byli tak zahipnotyzowani
występem w wykonaniu tego szofera,
mielibyście może jaśniejszy obraz sytuacji.
-
Dobrze, dobrze, zobaczymy -
Burger podszedł do drzwi, otworzył je i rzucił
polecenie do kogoś na korytarzu:
-
Wejść.
Mężczyzna, który się ukazał, miał lat
czterdzieści parę, czuprynę czarną jak węgiel,
ciemną karnację, wydatne kości policzkowe i
świdrujące, czarne oczy. Patrzył najpierw na
Hamiltona Burgera, a potem przeniósł wzrok
na Virginię Baxter i zdecydowanie potrząsnął
głową.
-
Czy widział pan kiedykolwiek tę
młodą kobietę? - spytał Burger.
-
Nie.
-
Tu panią mamy - Burger zwrócił
się do Virginii.
-
I co takiego? Ja też go nigdy nic
widziałam. Z grubsza wygląda tak jak szofer
pani Trent, ale to nie jest ten mężczyzna, który
był u mnie.
-
To jest George Eagan -
obwieścił sucho porucznik Tragg - szofer
Lauretty Trent... To wszystko. George, może
pan odejść.
-
George uderzył się w głowę -
Tragg poinformował Masona - kiedy wypadł z
samochodu. Był nieprzytomny przez czas nie
ustalony.
- Zaraz, minutkę - powiedział Mason -
jedną minutkę. Nie wciskajcie mi kitu. Jeżeli
jest w stanie przyjść tutaj i rozpoznać moją
klientkę albo jej nie rozpoznać, to może też
odpowiedzieć na pytanie.
- Nie musi - zauważył Hamilton Burger.
- Pan ma własny samochód - Mason
zignorował uwagę prokuratora i zwrócił się do
szofera. - To jest olds z numerem
rejestracyjnym ODT062.
- To rzeczywiście numer mojego
samochodu - Eagan popatrzył ze zdumieniem
na Masona - ale to nie jest olds tylko cadillac.
- Jeździł pan tym samochodem
przedwczoraj?
Eagan wyglądał na jeszcze bardziej
zaskoczonego. Powoli pokręcił głową.
-
Nie. Przedwczoraj woziłem
panią Trent. Pojechaliśmy do Fresno.
-
To wszystko, George -
zakomenderował Burger. - Nie musi pan
odpowiadać na żadne inne pytania.
Szofer wyszedł.
Hamilton Burger patrząc na Masona
wymownie wzruszył ramionami.
-
Tu cię mamy - powiedział. -
Jeżeli kogoś próbowano tu w coś wrobić, to
właśnie tego szofera. Lepiej posprawdzaj
trochę te historyjki, które opowiada ci twoja
klientka. Przedstawimy jej zarzut dziś o
jedenastej przed południem, jeśli ta pora będzie
dla ciebie dogodna, a wstępna rozprawa może
być w każdym terminie, jaki zaproponujesz.
Chcemy dać ci dość czasu na przygotowanie.
-
To ładnie z waszej strony w tej
sytuacji. Będziemy mieli wstępną rozprawę,
kiedy tylko sędzia znajdzie coś wolnego w
swoim rozkładzie zajęć, może jutro rano.
-
W paru punktach możesz nas
przyłapać - Burger uśmiechnął się lodowato -
może czegoś nic zdążymy dopiąć na ostatni
guzik, Peny, ale jesteśmy na ciebie
przygotowani. W tej sprawie stoisz po złej
stronie. Twoja klientka to szczwana,
bezwzględna aferzystka. Nic wiem jeszcze, z
kim jest w zmowie, nie wiem, kto podawał
truciznę Lauretcie Trent, ale wiem, że to
samochód twojej klientki zepchnął z szosy auto
ofiary. I twoja klientka naopowiadała tyle
kłamstw, że bardzo łatwo znajdzie się w
opałach. Przynajmniej mamy ją w ręku na czas
wyłapywania wspólników. A teraz zostawiamy
cię sam na sam z klientką.
-
Gdzieś tu jest straszna pomyłka,
panie Mason - powiedziała Virginia po wyjściu
Burgera i Tragga. - Ten facet był ogólnie
podobny do szofera... to znaczy do mężczyzny,
który był u mnie i przedstawił się jako
Menard... Oczywiście to pan powiedział mi, że
to szofer Lauretty Trent.
-
Został zidentyfikowany na
podstawie dokładnego rysopisu i numeru
rejestracyjnego samochodu, którym jeździł.
Jest pani pewna, że to był oldsmobile?
-
Tak. To nie był nowy olds, ale
nie mam wątpliwości co do marki... Mogłam
się oczywiście pomylić co do numeru
rejestracyjnego, to znaczy ostatniej cyfry, ale
pierwsze było 0. na pewno.
-
Nie. Virginio, to za dużo
zbiegów okoliczności. Ale może pani jest
ofiarą, może wpadła pani w sidła kogoś, dla
kogo musi pani wykonać brudną robotę. No
więc niech teraz, dla odmiany, powie mi pani
prawdę.
-
Ależ ja powiedziałam panu
prawdę.
-
Ja też muszę pani coś
powiedzieć. Jeżeli upiera się pani przy
powtarzaniu tej opowieści, stoi pani w obliczu
procesu i oskarżenia o morderstwo. Więc jeśli
ktoś posługuje się panią jako narzędziem i pani
nic daje mi możliwości wydobycia pani z tej
matni, bo nie mówi mi, co się naprawdę stało,
to. Virginio, sytuacja jest bardzo zła.
Potrząsnęła głową.
-
Więc? - spytał Mason. Wahała
się przez moment.
-
Powiedziałam panu prawdę -
powtórzyła w końcu.
-
Jeżeli to jest prawda, to ktoś z
diabelsko bystrym umysłem perfidnie złapał
panią w potrzask.
-
To jest... to jest prawda.
-
Jestem pani adwokatem. Jeżeli
pani twierdzi kategorycznie, że te opowieści są
prawdziwe, muszę w nie wierzyć, bez względu
na to, jak dziwacznie i nieprawdopodobnie
brzmią. Kiedy staniemy na sali sądowej, nie
mogę okazać cienia wątpliwości, że wierzę.
- Ale tak naprawdę mi pan nie wierzy?
Mason patrzył na nią zamyślony.
- Gdyby była pani członkiem ławy
przysięgłych i oskarżona opowiedziałaby taką
historię, uwierzyłaby pani?
Virginia Baxter rozpłakała się.
-
Uwierzyłaby pani? - powtórzył
pytanie Mason.
-
Nie - szlochała - to brzmi zbyt...
zbyt... to taki łańcuch nieprawdopodobnych
zdarzeń.
-
Otóż to. Więc ma pani jedną i
tylko jedną linię obrony. Powie mi pani
absolutną prawdę i pozwoli się ratować. A jeśli
pozostanie
pani
przy
swoich
nieprawdopodobnych wyjaśnieniach, będę
musiał przyjąć, że jakiś przebiegły, szatańsko
sprytny złoczyńca świadomie wrabia panią w
morderstwo. A wypadki układają się w taki
sposób, że ma on wszelkie widoki na
załatwienie pani wyroku skazującego.
Patrzyła na niego oczami pełnymi łez.
- Oczywiście pani zdaje sobie sprawę z
mojego położenia. Z chwilą, kiedy przyjmę, że
naprawdę zastawiono na panią pułapkę, jeden
fałszywy element w pani wyjaśnieniach
pozbawi mnie wszelkich szans. Wezbrana fala
wrogiej opinii publicznej zmiecie panią
w mury więzienia. Najdrobniejszy fałsz
oznacza klęskę.
-
Rozumiem - kiwnęła głową.
-
Czy znając sytuację i wiedząc o
moich przestrogach, chce pani zmienić swoje
wyjaśnienia?
-
Nie mogę ich zmienić.
-
Dlatego, że daleko już pani
zabrnęła?
-
Nie mogę ich zmienić, panie
Mason, ponieważ to jest prawda. Tylko
dlatego.
-
Dobrze. Przyjmuję to więc i
zrobię, co tylko będzie można. Niech się pani
trzyma.
Adwokat wyszedł.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
Jerry Caswell, zastępca prokuratora
okręgowego, który oskarżał Virginię w sprawie
o posiadanie narkotyków i był głęboko
przekonany, że wyrok, jaki wtedy zapadł,
stanowił rażące naruszenie sprawiedliwości,
poprosił o wystąpienie również w nowym
procesie. Powierzono mu więc oskarżenie
publiczne na rozprawie wstępnej.
Przystąpił do wykonywania swych
powinności gorliwie i z ponurą determinacją,
by tym razem nie Oddać Perry’emu Masonowi
żadnych punktów, mimo jego sprytu i
szybkości myślenia.
Jako pierwszego świadka wezwał
George’a Eagana.
Szofer stanął przy pulpicie i
poświadczył swoje personalia, adres i miejsce
pracy.
- Proszę powiedzieć, co robił pan w
środę wieczorem?
- brzmiało pierwsze pytanie Caswella.
- Wiozłem panią Laurettę Trent jej
samochodem.
- Byliśmy w Venturze i wracaliśmy
szosą wzdłuż wybrzeża.
-
Jaki był punkt docelowy?
-
Pani Trent powiedziała mi, że
chciałaby zaglądnąć do motelu na wzgórzach,
niedaleko jeziora i że pokaże mi, w którym
miejscu skręcić w boczną drogę.
-
Nie powiedziała panu, w którą
drogę trzeba będzie skręcić?
-
Nie. Powiedziała, że pokaże,
kiedy mam skręcić.
-
Czy znany jest panu motel
Saint’s Rest i prowadząca do niego droga?
-
Tak, proszę pana. Wylot tej
drogi jest około trzystu metrów na północ od
Sea Crest Cafe.
-
Co się stało, gdy w środę
wieczorem zbliżał się pan do tego miejsca?
-
Pani Trent poprosiła, żebym
trochę zwolnił.
-
A potem?
-
No, ja myślałem oczywiście, że
ona chce...
-
Nieważne, co pan myślał -
przerwał mu Caswell. - Proszę ograniczyć się
do odpowiedzi na pytania. Co nastąpiło?
-
Z tyłu zobaczyłem światła
zbliżającego się samochodu, a ponieważ ja...
Więc, nie wiem, jak to powiedzieć bez
mówienia o tym, co myślałem, ale szykowałem
się do skrętu w lewo...
-
Nieważne, do czego się pan
szykował, proszę mówić, co pan robił.
-
No więc, zjechałem na prawy
skraj szosy, jak tylko mogłem najdalej i
czekałem, aż ten samochód z tyłu nas minie.
-
I minął was ten samochód?
-
On nagle skręcił i uderzył w
przedni błotnik naszego samochodu. Następnie
prawdopodobnie gwałtowne szarpnięcie
kierownicą spowodowało obrót tamtego auta i
uderzenie z kolei tylem w ten sam błotnik
naszego wozu. To zepchnęło nas z drogi i
straciłem panowanie nad pojazdem.
-
Co stało się potem?
-
Obrotem kierownicy usiłowałem
naprowadzić samochód z powrotem na drogę,
ale poczułem, że już wypadamy poza krawędź
skarpy. Krzyknąłem do pani Trent, żeby
otworzyła drzwi i wyskoczyła. Otworzyłem
swoje drzwi i wyskoczyłem.
-
Co było potem?
-
Nie wiem, co było bezpośrednio
potem.
-
Był pan nieprzytomny?
-
Tak.
-
Czy wic pan, kiedy odzyskał
pan przytomność?
-
Nie. Nie miałem możliwości
zorientować się dokładnie w czasie. Wiem
mniej więcej, kiedy nastąpił wypadek, ale
potem nie od razu popatrzyłem na zegarek.
Byłem przełażony, czułem się źle. Potwornie
bolała mnie głowa i byłem... jakbym się upił.
-
Jak długo był pan nieprzytomny?
-
Zgłaszam sprzeciw - powiedział
Mason. - Nieistotne i nie związane ze sprawą.
Oskarżenie sugeruje świadkowi wyciąganie
wniosków.
-
Sprzeciw podtrzymany -
zadecydował sędzia Grayson.
-
Och, jeżeli Wysoki Sąd pozwoli
- nie dawał za wygraną Caswell - można na
różne sposoby określać, jak długo było się bez
świadomości, drogą pośrednią, podając
szczegóły o otoczeniu.
-
Proszę więc pozwolić świadkowi
podać te szczegóły bez formułowania
wniosków na ich podstawie.
-
Proszę bardzo. A więc, w jakiej
pozycji znajdował się świadek, gdy odzyskał
przytomność?
-
W pozycji leżącej, twarzą do
ziemi.
-
Jak daleko od drogi?
-
Nie umiem podać dokładnej
odległości, ale przypuszczam, że chyba około
trzech metrów.
-
Był ktoś koło świadka?
-
Policjant z patrolu drogowego.
Pochylał się nade mną.
-
Pomógł panu wstać?
-
Nie od razu. Najpierw mnie
odwrócił na plecy. Podali mi jakiś środek
pobudzający. Potem spytali, czy mogę poruszać
palcami u nóg. Mogłem. Następnie u rąk.
Mogłem. Wtedy kazali powoli podkurczyć nogi
i zgiąć ramiona. Dopiero wówczas pomogli mi
usiąść i wreszcie wstać.
-
Czy pan wie, skąd oni
przyjechali?
-
Wiem, tylko, co mówili.
-
Ile czasu minęło od chwili, gdy
odzyskał pan przytomność do momentu, gdy
stanął pan na nogi?
-
Kilka minut.
-
I potem rozglądał się pan za
samochodem pani Trent?
-
Tak.
-
I dostrzegł go pan?
-
Nie. Samochodu nie było.
-
Opowiedział pan policjantom, co
się stało?
-
Trochę to potrwało, zanim
mogłem mówić do rzeczy. Najpierw coś
plotłem.
-
Co stało się potem?
-
Rozległo się wycie syren,
nadjechał wóz ratownictwa technicznego,
krótko potem następny, nurkowie zeszli do
wody i znaleźli samochód na głębokości około
ośmiu metrów. Zaryty przodem w dno lcżat na
prawym boku. Lewe drzwi były otwarte.
Nikogo w samochodzie nie znaleziono.
-
Skąd pan wie, że nie było nikogo
w samochodzie?
-
Widziałem, jak wyciągano
samochód na powierzchnię. Podbiegiem i
zaglądnąłem do środka. Nie było śladu po
Lauretcie Trent.
-
Obecnie, jeżeli Wysoki Sąd
pozwoli, chciałbym tego świadka chwilowo
wycofać, żeby zadać pytania drugiemu
świadkowi. Spodziewam się jednak sprzeciwu
w związku z tym, że zacząłem dowodzić, iż
oskarżona popełniła określone czyny, natomiast
wciąż nie odnaleziono corpus delicti. Pragnę
oświadczyć sądowi, że tu i w tym momencie
jesteśmy przygotowani na odparcie tego
zarzutu, bo termin corpus delicti należy
tłumaczyć raczej jako ciało zbrodni niż ciało
ofiary. W kronikach sądowych jest kilka
przykładów zakończonego sukcesem ścigania,
skazania i stracenia morderców, mimo że ciała
ich ofiar nigdy nie zostały odnalezione.
Właściwą drogą jest wykazywanie istnienia
corpus delicti poszlakowo, tak jak każdego
innego czynnika w sprawie...
- Nie musi pan podejmować prób
douczania sądu w zakresie podstaw prawa
karnego - przerwał mu sędzia Grayson. -
Myślę, że w tym stanie rzeczy prima facie,
dowód oparty na domniemaniu faktycznym,
został przed stawiony. Jeżeli jednak pan Mason
pragnie zająć stanowisko, że istnienie corpus
delicti nie jest udowodnione, ma prawo tę
kwestię drążyć.
Mason wstał i uśmiechnął się.
- Przeciwnie, Wysoki Sądzie, obrona
uważa, że świadectwa właśnie przedstawione są
wystarczające, by udowodnić śmierć Lauretty
Trent. Nie zamierzamy w tej sprawie
podejmować kwestii corpus delicti w związku z
nieodnalezieniem zwłok. Jednakże Wysoki Sąd
musi mieć w pamięci, że na corpus delicti
składa się tu nie tylko dowód śmierci, ale i
dowód śmierci w wyniku działania sprzecznego
z prawem. Jak do tej pory wydaje się, że śmierć
Lauretty Trent równie dobrze mogła być
skutkiem wypadku.
- Dlatego właśnie - wyjaśnił Caswell -
pragnę wycofać w tym momencie jednego
świadka i wezwać innego. Z pomocą tego
drugiego świadka będę mógł udowodnić, że
mamy do czynienia ze zbrodnią.
- Dobrze - zgodził się sędzia Grayson. -
Jednak obrona ma prawo do pytań do obecnego
świadka w związku ze złożonymi właśnie
zeznaniami, jeśli takie jest życzenie adwokata.
-
Zaczekamy z pytaniami do tego
świadka - powiedział Mason.
-
Dobrze. Proszę wezwać
następnego świadka oskarżenia - polecił sędzia
Grayson, bez zagłębienia się w sprawę
- Powołuję na świadka porucznika
Tragga - ogłosił Caswell.
Tragg podszedł do miejsca dla
świadków i został zaprzysiężony.
-
Czy był pan w więzieniu, gdy
osadzono tam oskarżoną i rozpoczęło się
śledztwo?
-
Tak, proszę pana.
-
Czy rozmawiał pan z oskarżoną?
-
Rozmawiałem. Tak, proszę
pana.
-
Czy informował pan oskarżoną o
jej konstytucyjnych prawach?
-
Tak.
-
Jakie wyjaśnienia złożyła
oskarżona?
-
Powiedziała mi, że Lauretta
Trent zadzwoniła do niej i zaproponowała
spotkanie w Sainfs Rest. Następnie, że
przyjechała tam i, jak twierdzi, przebywała w
motelu znacznie dłużej niż godzinę. Potem
zaczęła się denerwować i zadzwoniła do
Perry’ego Masona, który przybył do motelu i
zasugerował
oglądnięcie
samochodu
oskarżonej.
-
I co potem? - spytał Caswell.
-
I że stwierdzili, iż jej samochód
został uszkodzony. Ma rozbity reflektor i
wgnieciony błotnik.
-
Czy pan Mason coś
zaproponował? - spytał tryumfalnie Caswell.
-
Powiedziała, że pan Mason kazał
jej wsiąść do samochodu, opuścić teren motelu,
zrobić pętlę i jechać z powrotem do bramy
wjazdowej. Gdy była już w aucie, pan Mason
wsiadł do swojego wozu i spowodował
zderzenie obu pojazdów i ich uszkodzenie, tak
by niemożliwe było...
-
Chwileczkę - przerwał Mason -
sprzeciwiam się wyciąganiu wniosków przez
świadka. Niech podaje fakty.
-
Pytam świadka, co powiedziała
oskarżona - wyjaśnił Caswell. - Czy oskarżona
powiedziała, po co było to zrobione?
-
Tak, powiedziała, że to po to, by
nie można było orzec, kiedy jej samochód
został po raz pierwszy uszkodzony.
-
Co jeszcze panu powiedziała?
-
Powiedziała, że George Eagan,
szofer Lauretty Trent, namawiał ją do
sfałszowania kopii testamentu.
-
Jakiego testamentu?
-
Testamentu rzekomo spisanego
przez panią Trent.
-
I co powiedziała? Dała się
namówić?
-
Powiedziała, że przyjęła pięćset
dolarów i wypisała fałszywy testament na
papierze firmowym Delano Bannocka,
nieżyjącego już adwokata, który świadczył
usługi dla pani Trent i był pracodawcą
oskarżonej.
-
Czy poparła to jakimś
dowodem?
-
Dowodem ma być według niej
list polecony, który przesłała pod własnym
adresem. Zawierał on arkusze kalki, których
używała sporządzając fałszywe kopie.
Powiedziała, że za radą Perry’ego Masona
użyła świeżej kalki, tak by tekst podrobionego
testamentu można było odczytać trzymając
arkusz pod światło.
-
Chwileczkę - przerwał sędzia
Grayson. - Cytuje się tu poufną radę udzieloną
przez adwokata jego klientce?
-
Tak, Wysoki Sądzie - przyznał
Caswell. - Byłoby absolutnie niewłaściwe z
mojej strony przywoływać tutaj tę poradę,
gdyby nie chodziło o zreferowanie własnej
wypowiedzi oskarżonej. Innymi słowy, gdyby
na miejscu dla świadków siedziała oskarżona, a
ja pytałbym, co powiedział jej adwokat, byłaby
to próba wydobycia informacji, które
obwiniona ma prawo zatrzymać dla siebie. Przy
barierce stoi jednak porucznik Tragg i mogę go
pytać, co skarżona mówiła na temat swoich
czynów i jak je tłumaczyła. Skoro oskarżona
zdecydowała się zrezygnować z prawa do
poufności podczas rozmowy ze świadkiem i
wspomnieć, co radził jej adwokat, świadek ten,
może jej słowa powtórzyć. Z taką
ewentualnością musi liczyć się adwokat, który
doradza klientowi, jak wprowadzać w błąd
przedstawicieli organów ścigania albo, i to jest
nasz wypadek, jak popełnić fałszerstwo.
Wniesiemy sprawę przeciw panu Masonowi do
właściwego trybunału we właściwym czasie,
ale na razie mamy prawo poinformować, jak
oskarżona przedstawiła nam pouczenia
swojego adwokata.
-
Czy zgłasza pan sprzeciw, panie
Mason? - sędzia Grayson spojrzał w stronę
obrońcy.
-
Nie, z pewnością nie. Nie mam
zastrzeżeń do przywoływania faktów w tej
sprawie. W odpowiednim momencie wykażę,
że oskarżona jest ofiarą spisku przeciwko
niewinnej osobie i...
-
Chwileczkę, chwileczkę -
przerwał Caswell. - To nie jest czas dla
Perry’ego Masona na obronę oskarżonej ani
siebie samego. Będzie miał okazję bronić
panny Baxter, kiedy ja dopełnię swoich
powinności, a siebie przed właściwym
trybunałem.
- Myślę, że to słuszna uwaga - poparł
sędzia Grayson.
- Jednakże pan Mason ma sposobność
wypowiedzieć się co do ewentualnego
sprzeciwu.
- Nie będzie żadnego sprzeciwu -
oświadczył Mason.
- Chcę, aby świadek powtórzył to, co
powiedziała mu oskarżona, wszystko, co mu
powiedziała.
-
Sądziłem, że będzie sprzeciw, w
związku z ujawnieniem poufnej rozmowy
adwokata z klientem - wyjaśniał sędzia - skoro
jednak uznamy, że oskarżona dobrowolnie
sama z poufności zrezygnowała, mecenas
zastrzeżeń nic zgłasza, wobec tego
kontynuujemy.
-
Oskarżona powiedziała - wrócił
do pytań Caswell - że osobą, która nachodziła
ją w mieszkaniu, był świadek George Eagan?
- Tak.
-
I zidentyfikowała go?
-
Tak.
-
Świadek do dyspozycji obrony.
-
Rozmawiał pan z tą młodą
kobietą późną nocą, poruczniku? - spytał
Mason.
-
Tak, aresztowano ją późnym
wieczorem.
-
Wiedział pan, że to moja
klientka?
-
Nie.
-
Nie wiedział pan?
-
Wiedziałem tylko, że ona tak
mówi.
-
I nie uznał pan tego za prawdę?
-
Nigdy nie wierzymy w to, co
mówią oskarżeni. Wszystko sprawdzamy.
-
Rozumiem. A więc nie jest pan
przygotowany, żeby orzec, czy to, co
oskarżona mówiła o moich radach, było
prawdą czy nie?
-
No - Tragg Zawahał się - były
pewne potwierdzające okoliczności.
-
Na przykład?
-
Oskarżona zgodziła się na
otwarcie listu poleconego, który był do niej
adresowany.
-
I pan otworzył?
-
Tak.
-
I znalazł kalkę z odciśniętym
tekstem rzekomego testamentu, o którym panu
mówiła?
-
Tak.
- I z tej przyczyny był pan skłonny
wierzyć we wszystko, co panu powiedziała?
-
To
była
okoliczność
potwierdzająca.
-
Wobec tego dlaczego nie
wierzył pan, gdy mówiła, że jestem
adwokatem reprezentującym jej interesy?
-
Właściwie, jeśli to takie istotne,
to wierzyłem.
-
Dlaczego więc nic zawiadomił
mnie pan, że moja klientka jest w więzieniu?
-
Powiedziałem jej, że może do
pana zadzwonić.
-
I co ona na to?
-
Powiedziała, że to nie ma sensu,
że ona nie rozumie, co się stało, ale sprawcą
jest ten szofer George Eagan, a ona z własnej
woli przedstawi nam wszystkie fakty, tak
byśmy mogli ująć winnego.
-
I ujęliście?
-
Nie tamtej nocy. Następnego
ranka.
-
Co się stało wtedy?
- W obecności prokuratora okręgowego
Hamiltona Burgera i w pańskiej obecności w
rozmównicy
więzienia
okręgowego
dokonaliśmy konfrontacji George ta Eagana z
oskarżoną. Eagan oświadczył w jej obecności,
że nigdy wcześniej jej nie widział, a ona
oświadczyła, że to nie jest mężczyzna, który
nachodził ją w mieszkaniu.
-
Czy coś jeszcze wówczas
powiedziała?
-
Przyznała, że mężczyzna, który
był u niej, nigdy nie powiedział, że jest
George’em Eaganem, szoferem, ale że ta
identyfikacja została dokonana na podstawie
dokładnego rysopisu i numeru rejestracyjnego
samochodu. Powiedziała, że mężczyzna, który
ją odwiedził, przedstawił się jako George
Menard.
- Pan skłonił oskarżoną do wyjawienia
tego wszystkiego informując ją, że prowadzi
pan śledztwo w sprawie morderstwa, że chce
pan ująć winnego, że nic przypuszcza pan, by
ona mogła być winna. Taka miła, młoda
kobieta nic mogła przecież popełnić zbrodni
tego rodzaju. Więc sądzi pan, tak pan jej
mówił, że ktoś próbuje wrobić ją w to, ale jeśli
ona natychmiast przedstawi śledczemu
wszystkie fakty, bez czekania na kontakt ze
mną do rana, rzecz zostanie wyjaśniona, a
panna Baxter pójdzie do domu i spędzi noc we
własnym łóżku. Czy nie tak pan ją
przekonywał?
-
No, nie ja osobiście -
uśmiechnął się porucznik Tragg - ale jeden z
naszych funkcjonariuszy mówił do oskarżonej
w tym duchu.
-
Było to w pańskiej obecności i
za pańską aprobatą?
-
To rutynowe postępowanie
wobec podejrzanych pewnego typu - po chwili
wahania z ironicznym uśmiechem
odpowiedział policjant.
-
To wszystko - zamknął
przesłuchanie świadka Mason.
-
Carson Herman - wywołał
następnego świadka Caswell.
Herman był wysokim, szczupłym
mężczyzną z nosem jakoś podobnym do, żądła.
Miał wodniste, niebieskie oczy, wydatne usta i
kości policzkowe. Mówił zawsze z emfazą.
Zeznał pod przysięgą, że jechał wzdłuż
wybrzeża na południe, w jakieś miejsce
pomiędzy Oxnard i Santa Monica. W tym
samym kierunku podążał przed nim wielki,
czarny sedan i chevrolet jasnego koloru. Nie
mógł się zorientować, jakiej marki był ten
czarny sedan.
-
Czy spostrzegł pan coś
niezwykłego? - spytał Caswell.
-
Tak, proszę pana, gdy
zbliżaliśmy się do skrzyżowania z drogą
boczną, czarny samochód zjechał mocno na
prawo, najwyraźniej kierowca chciał...
-
Nie jest ważne, co według pana
chciał kierowca - przerwał Caswell - niech pan
mówi o tym, co się stało.
-
Tak, proszę pana. Czarny wóz
zjechał na pobocze.
-
I co się potem zdarzyło?
-
Chevrolet niemal zrównał się z
tym czarnym i potem nagle skręcił i z boku
uderzył go w przód. Następnie, obrócony
gwałtownym skrętem kierownicy, chevrolet
uderzył tyłem, znowu w przód sedana.
-
Czy widział pan, co się stało z
czarnym sedanem?
-
Nie, proszę pana. Jechałem tuż
za chcvroletem, a to wszystko działo się tak
szybko, że minęliśmy czarny samochód, zanim
mogłem mieć możliwość obserwacji.
Zauważyłem tylko, że sedan został
popchnięty i, chyba, mógł mieć wywrotkę.
-
Proszę kontynuować. Co było
później?
-
Chevrolet z piskiem opon
skręcił w boczną drogę, która biegnie pod górę.
-
Co pan zrobił?
-
Kierowca zbiegł z miejsca
wypadku, więc ja jako obywatel poczułem
się...
-
Nieważne, jak pan się poczuł -
ponownie przerwał mu Caswell. - Co pan
zrobił?
-
Zawróciłem i naszyłem za
chevroletem. Chciałem dogonić go na tyle,
żeby odczytać numer rejestracyjny.
-
I odczytał pan?
-
Tam był zakręt za zakrętem, ale
próbowałem. Dwie ostatnie cyfry dostrzegłem.
To było 65. Nagle zdałem sobie sprawę z
własnego zagrożenia, droga była kompletnie
pusta. Zdecydowałem się zawrócić w
pierwszym dogodnym miejscu i zawiadomić
policję. Ponieważ droga była taka pusta i kręta,
nie ulegało wątpliwości, że ten kierowca
przede mną wiedział, iż ja...
-
Nie są ważne pańskie wnioski -
tym razem przerwał sędzia Grayson. - Dwa
razy zwracaliśmy już panu uwagę, interesują
nas tylko fakty. Co pan zrobił?
-
Zwolniłem, zatrzymałem się i
patrzyłem na uciekający samochód. Światło,
które rzucał na skarpę przy którymś z
zakrętów, to był pojedynczy snop. Widziałem,
że wóz stracił jeden reflektor.
-
Co pan ma na myśli mówiąc:
stracił reflektor? - spytał Caswell.
-
No, jeden reflektor się nic
świecił.
-
Co dalej?
-
Bardzo wolno i ostrożnie
dojechałem do miejsca, gdzie mogłem
zawrócić. Zjechałem na główną szosę. Jakieś
trzysta metrów od skrzyżowania jest
restauracja rybna.
Stamtąd zadzwoniłem do kalifornijskiej
drogówki. Zgłosiłem wypadek. Powiedzieli, że
zawiadomił ich już inny kierowca i radiowóz
policyjny jest w drodze.
- Nie poszedł pan zobaczyć, czy drugi
samochód został mocno uszkodzony i czy nie
ma rannych?
-
Nie, proszę pana, przykro mi,
ale muszę powiedzieć, że nie poszedłem.
Wydawało mi się, że pierwsza rzecz to
powiadomić drogówkę. Sądziłem, że jeśli ktoś
jest ranny, to pomocy udzielili inni
przejeżdżający kierowcy, widząc rozbity
samochód.
-
Świadek do dyspozycji obrony -
powiedział Caswell.
-
Czy widział pan samochód
przed sobą na tyle dobrze, by powiedzieć, kto
prowadził, mężczyzna czy kobieta i ile jechało
osób? - spytał Mason.
-
W samochodzie była tylko jedna
osoba. Nic potrafię powiedzieć, czy był to
mężczyzna czy kobieta.
-
To wszystko - Mason
podziękował świadkowi.
- Obecnie chciałem powołać na
świadka Gordona Kelvina - poinformował
Caswell.
Kelvin z godnością podszedł do miejsca
dla świadków, złożył przysięgę i poświadczył,
że jest szwagrem zmarłej Lauretty Trent.
- Był pan na sali sądowej i słyszał
relację o zeznaniach oskarżonej na temat kopii
fałszywego testamentu, o której wykonanie się
do niej zwrócono?
-
Tak, proszę pana.
-
Co może pan powiedzieć nam o
majątku Lauretty Trent?
-
Zgłaszam sprzeciw - powiedział
Mason. - Nieistotne, bez związku ze sprawą.
- Jeżeli Wysoki Sąd pozwoli - szybko
ripostował Caswell - jest to bardzo istotna
kwestia. Zamierzam wykazać, że to, co
opowiada oskarżona, to są czyste wymysły i
wymysłami być muszą, bo ze skalkowanej
kopii sfałszowanego testamentu żadnego
użytku zrobić się przecież nie da. Spodziewam
się, że z pomocą tego świadka unaocznię, iż
zmarła Lauretta Trent sporządziła testament
wiele lat temu. Znajdował się w zalakowanej
kopercie, którą powierzyła świadkowi z
poleceniem otwarcia w dniu jej śmierci. Tak
właśnie uczyniono i koperta została już
otwarta. Zawierała ostatnią wolę Lauretty
Trent, a więc nie ma w tej materii żadnych
wątpliwości ani dwuznaczności i wszelkie
kalkowane kopie innych testamentów są
kompletnie bezwartościowe.
-
Odrzucam
sprzeciw
-
zawyrokował sędzia Grayson.
-
Zawsze byłem bliski mojej
szwagierce - oświadczył Kelvin. - Jestem
starszym z jej dwu szwagrów. Moja
szwagierka Lauretta Trent przechowywała
testament w zalakowanej kopercie złożonej w
szufladzie swojego biurka. Przed czterema laty
powiedziała mi, gdzie ten dokument się
znajduje i prosiła o otwarcie w wypadku jej
śmierci. Po tragicznych wydarzeniach ostatniej
środy, mając na uwadze najwłaściwsze
załatwienie tej kwestii, skontaktowałem się z
biurem prokuratora okręgowego i w obecności
notariusza, bankiera i prokuratora okręgowego
koperta została otwarta.
-
Co zawierała?
-
Zawierała dokument będący
świadectwem ostatniej woli Lauretty Trent.
-
Czy ma pan tutaj ów testament?
-
Mam.
-
Proszę pokazać.
Świadek sięgnął do kieszeni i wyjął
poskładany dokument.
- Wszystkie strony - powiedział - są
oznaczone moimi inicjałami, inicjałami
prokuratora okręgowego Hamiltona Burgera,
bankiera i notariusza.
Sędzia Grayson oglądnął dokument
bardzo uważnie i podał Perry’emu Masonowi,
który, przyjrzawszy się, przekazał go
Caswellowi.
-
Chciałbym wciągnąć ten
testament do rejestru dowodów - powiedział
Caswell. - Jest to oryginał, wykonamy więc
kopię z certyfikatem, a do tego czasu
dokument będzie się znajdował w aktach
sprawy.
-
Nie mam zastrzeżeń - zgodził
się Mason.
-
Obecnie odczytam testament -
zapowiedział Caswell.
-
Ja, Lauretta Trent - prokurator
postarał się o prawdziwie namaszczony ton -
będąc w pełni władz umysłowych oświadczam,
że jestem wdową, nie mam dzieci, a moimi
jedynymi krewnymi w całym świecie są moje
dwie siostry Dianne Briggs i Maxine Kelvin,
zamężne odpowiednio za Boringiem Briggsem
i Gordonem Kehnnem.
Stwierdzam, że te cztery osoby,
zamieszkałe w moim domu od kilku lat są mi
bardzo bliskie; jestem ogromnie przywiązana
do obu szwagrów, tak jakby byli moimi
rodzonymi braćmi i oczywiście kocham moje
siostry.
Zdaję sobie jednak sprawę, że kobiety,
a w szczególności obydwie moje siostry, nie
posiadają bystrości, wrodzonego talentu do
biznesu, który czyniłby je zdolnymi do radzenia
sobie z licznymi problemami mojego majątku.
Zatem wykonawcą mojej ostatniej woli
wyznaczam i nominuję Gordona Kelvina.
Oprócz zapisów szczególnych, w
niniejszym dokumencie wyliczonych,
pozostawiam całość mojego majątku, po
odliczeniu należnych płatności i kosztów
pogrzebu, do równego podziału pomiędzy
Dianne i Boringa Briggsa oraz Maxine i
Gordona Kefoina.
Tu Caswell zrobił efektowną przerwę,
obiegł wzrokiem uciszoną salę i przewrócił
kartę testamentu.
- Daję, zapisuję i ofiarowuję mojej
siostrze Dianne Briggs sumę pięćdziesięciu
tysięcy dolarów, mojej siostrze Maxine Kehnn
również sumę pięćdziesięciu tysięcy dolarów.
Jest wszakże parę osób - Caswell zrobił
pauzę i popatrzył znacząco po sali - których
lojalność i oddanie były nadzwyczajne.
Najpierw i przede wszystkim doktor
Forris Alton.
Specjalizował się w internie, a nie w
chirurgii, poświecił się więc gałęzi medycyny
gorzej opłacanej...
Virginia Baxter chwyciła Masona za
nogę nieco powyżej kolana i ścisnęła mocno.
-
Ach, tak - szepnęła. - Teraz sobie
przypominam. Pamiętam, jak pisałam to na
maszynie. Pamiętam hołd, który złożyła...
-
Cicho - upomniał Mason.
-
Doktor Alton - Caswell czytał
następne akapity - lojalnie opiekował się mną,
zapracowywał się na śmierć, a mimo to nie ma
odpowiednich zasobów na czas, gdy odejdzie na
emeryturę. Wobec tego daję, zapisuję i
ofiarowuję doktorowi Fcrrisowi Altonowi sumę
stu tysięcy dolarów.
Są jeszcze dwie osoby, których lojalność
i oddanie zawsze robiły na mnie wielkie
wrażenie. To mój szofer George Eagan i Anna
Fritch, która pielęgnowała mnie w każdej
chorobie.
Nie dbam o to, że moja śmierć stanie się
wydarzeniem, które tych ludzi podniesie z
ubóstwa do zamożności i nie chcę, aby ich
lojalność nie doczekała się nagrody. Dlatego
daję, zapisuję i ofiarowuję mojemu szoferowi
George’owi Eaganowi sumę pięćdziesięciu
tysięcy dolarów, w nadziei, że część tego
kapitału pozwoli mu uruchomić własne firmę, a
reszta będzie stanowić rezerwę. Podobnie daję,
zapisuję i ofiarowuję takąż sumę pięćdziesięciu
tysięcy dolarów Annie Fritch.
Tu Caswell obrócił kartkę raczej
pośpiesznie, jak robi, się często, gdy widać już
koniec ważnego dokumentu.
- Gdyby jakaś osoba, firma lub
ktokolwiek inny za kwestionował niniejszy
testament, gdyby ktoś zgłosił się mówiąc, że
znajdował się ze mną w związku, że ma prawo
do dziedziczenia, a ja przez przeoczenie lub z
innego
powodu nie uwzględniłam go w
testamencie, otrzyma sumę stu dolarów...
- Teraz - streszcza! Caswell - następuje
akapit końcowy z datą. Dokument jest
podpisany przez testatorkę. Jako świadek złożył
podpis nie kto inny, jak nieżyjący już mecenas
Delano Bannock oraz - Caswell wykonał
zamaszysty obrót - oskarżona w tym procesie
Virginia Baxter.
Virginia siedziała patrząc się na niego z
otwartymi ustami.
Mason ścisnął ją za ramię i przywołał
do rzeczywistości.
-
Czy to kończy zeznania tego
świadka? - spytał sędzia Grayson.
-
Tak, Wysoki Sądzie.
- Czy obrona ma pytania?
Mason wstał.
- Świadek znalazł ten testament w
zalakowanej kopercie?
-
Tak. Zalakowana koperta
znajdowała się w szufladzie, o której
wspominała Lauretta Trent. A w zalakowanej
kopercie znajdował się testament.
-
Co pan z nią zrobił?
-
Włożyłem do sejfu i udałem się
do prokuratora okręgowego.
-
Gdzie znajduje się sejf?
-
W mojej sypialni.
-
A pańska sypialnia znajduje się
w domu, w którym mieszkała Lauretta Trent i
który byt jej własnością?
-
Tak.
-
Sejf był już w sypialni, kiedy
pan się do tego domu wprowadził?
-
Nie. Ja zainstalowałem sejf.
-
Dlaczego?
- Ponieważ miałem nieco kosztowności.
Dom taki duży, Lauretta Trent ogólnie znana
jako osoba niezwykle
bogata, chciałem więc mieć bezpieczne
miejsce, w którym mógłbym trzymać biżuterię
żony i gotówkę, którą akurat posiadałem.
-
Czym pan się zajmował?
-
Robiłem różne rzeczy - Kelvin
powiedział to z godnością.
-
Na przykład?
-
Nie sądzę, żebym musiał je
wyliczać.
-
Zgłaszam sprzeciw - włączył się
Caswell - to są rzeczy nieistotne i nie związane
ze sprawą. Przesłuchanie nie jest prawidłowe.
-
To jest istotne tło - nie zgodził
się sędzia Grayson - i strony są upoważnione
do takich pytań, chociaż w tym konkretnym
wypadku nie widzę na razie pożytku dla sądu,
to jest powiększenia istotnej wiedzy o sprawie.
-
Nie ma potrzeby zajmowania się
całym życiem świadka - irytował się Caswell.
-
Czy pan ma jakieś szczególne
powody do takich pytań? - sędzia patrzył z
zainteresowaniem na Masona.
-
Chodzi mi o pewną konkluzję.
Wszystkie interesy, które pan prowadził, były
niedochodowe, prawda?
-
To nic jest prawda, nic, proszę
pana.
-
Ale efekt byt taki, że przyszedł
pan mieszkać u Lauretty Trent?
-
Na jej zaproszenie, proszę pana!
-
Dokładnie w chwili, kiedy nie
potrafił pan utrzymać się sam.
-
Nic, proszę pana. Potrafiłem się
utrzymać, ale miałem pewne, okresowe, straty
finansowe, pewne straty w interesach.
-
Innymi stówy, zbankrutował
pan?
-
Miałem problemy finansowe.
-
A
pańska
szwagierka
zaproponowała, aby zamieszkał pan u niej.
-
Tak.
-
Pan to jej podpowiedział?
-
Dragi szwagier, pan Boring
Briggs, mieszkał w tym domu. To wielka
rezydencja i... Więc moja żona i ja
przyjechaliśmy z wizytą i już się nie
wyprowadziliśmy.
-
I podobnie jest w wypadku
Boringa Briggsa, orientuje się pan?
-
Co jest podobne?
-
Również miał finansowe
niepowodzenia i wprowadził się do siostry
swojej żony?
-
W tym wypadku okoliczności
sprawiły, że taki krok był... konieczny.
-
Okoliczności finansowe?
-
W pewnym sensie. Boring
Briggs miał parę niepowodzeń i nie był w
stanie zagwarantować żonie zasobów
pieniężnych i wobec tego udała się ona do
swojej siostry Lauretty Trent, osoby bardzo
szczodrej.
- Dziękuję - powiedział Mason. - To
wszystko.
Kelvin opuścił miejsce dla świadków.
-
W porządku - szepnął Mason do
Virginii. - Proszę mi o tym opowiedzieć.
-
Testament. Przypominam sobie
teraz, jak pisałam na maszynie ten wspaniały
hołd dla doktora.
-
Mam zamiar wziąć do rąk ten
testament i dobrze mu się przyjrzeć. Nie
chciałbym, żeby pani w widoczny sposób
okazywała zainteresowanie tym, co robię, ale
proszę zerknąć przez ramię na ten testament,
zwłaszcza na końcową część, z podpisami. Czy
podpis pani jest autentyczny.
Mason podszedł do stołu protokolanta.
- Czy mógłbym zobaczyć testament? -
spytał. - Chciałbym sprawdzić kilka
szczegółów.
Protokolant podał Masonowi dokument,
a Caswell w tym momencie wywołał do zeznań
kolejną osobę.
- Moim następnym świadkiem będzie
policjant kalifornijskiej drogówki Harry
Aubum.
Aubum, w mundurze, wszedł na salę i
został zaprzysiężony. Oświadczył, że jest
policjantem, który przybył na miejsce
zderzenia dwu samochodów przed motelem
Saint’s Rest.
Mason przerzucał kartki testamentu i z
obojętną miną zatrzymał się dłużej przy
podpisach.
- To jest mój podpis - powiedziała mu
Virginia z pewnym przestrachem - a to pana
Bannocka. Och, panie Mason, teraz to
wszystko pamiętam. Ten testament jest
prawdziwy. Przypominam sobie różne
drobiazgi. Tu na końcu strony jest malutki
kleks. Zrobił się przy pod pisywaniu. Chciałam
napisać na maszynie ostatnią stronę jeszcze raz,
ale pan Bannock powiedział, że może tak
zostać.
-
A tu są linie papilarne -
zauważył Mason - odciśnięte w atramencie.
-
Nie widzę.
-
O tu. Niewielki ślad, ale
powiedziałbym, że ten odcisk palca jest do
zidentyfikowania.
-
O rany, to musi być mój palec,
chyba że Lauretty Trent.
- Zostawmy to Caswellowi, musi
wszystko zbadać.
Adwokat przeglądnął testament jeszcze
raz, włożył do koperty i odniósł do
protokolanta. Wydawało się, że nic
zainteresował się specjalnie dokumentem, który
rzucił niedbale na stół urzędnika, lecz skupił
uwagę na zeznaniach świadka stojącego przy
barierce.
Wrócił na miejsce i usiadł obok Virginii
Baxter, która szepnęła do niego:
- Nie mogę pojąć, po co komuś
zachciało się tej afery z podrabianiem dwu
testamentów, skoro testament przecież był?
Chyba musieli nie wiedzieć o jego istnieniu.
- Może ktoś chciał się dowiedzieć...
Porozmawiamy o tym później, Virginio.
Harry Aubum składał zeznania głosem
beznamiętnym, starając się po prostu
opowiedzieć, co się stało w sposób
maksymalnie bezstronny, ale zarazem
stuprocentowo dokładny.
Poświadczył, że został skierowany
przez radio do wypadku samochodowego, jaki
zdarzył się przed motelem Saint’s Rest. Po
przybyciu na miejsce stwierdził, że w kolizji
uczestniczyły samochody oskarżonej i
Perry’ego Masona. Poprosił drogą radiową o
sprawdzenie obu wozów w policyjnych
kartotekach. Po krótkim czasie centrala
odpowiedziała mu przez radio.
-
Nie może pan powiedzieć nam,
co pan usłyszał przez radio - instruował
Caswell - bo byłby to dowód ze słyszenia, ale
może nam pan podać, co pan zrobił w związku
z otrzymanymi dyspozycjami i informacjami.
-
Przepytałem oskarżoną, kiedy
używała samochodu, czy brała udział w innym
wypadku i gdzie była w ciągu ostatniej
godziny.
-
Co powiedziała?
-
Powiedziała, że samochodem
nie jeździła, zrobiła tylko tę pętlę przed
motelem. W pokoju motelowym przebywała
około dwóch godzin, tak podała. Nie
uczestniczyła w żadnym innym wypadku,
oświadczyła to bardzo kategorycznie.
-
Co stało się potem?
-
Sprawdziłem
numer
rejestracyjny samochodu; były w nim dwie
istotne dla sprawy cyfry, sprawdziłem markę
samochodu, stwierdziłem, że są podstawy do
zatrzymania pani Baxtcr. Później wróciłem na
miejsce wypadku. Pozbierałem odłamki szkła
ze stłuczonego reflektora samochodu
oskarżonej. To samo zrobiłem następnie na
szosie nad oceanem, w miejscu wypadku pani
Trent. Zdjąłem rozbity reflektor z chevroleta
oskarżonej i poskładałem wszystkie odłamki
szklą.
-
Ma pan ten reflektor ze sobą?
-
Tak.
-
Zechce pan pokazać?
Aubum odszedł od barierki i przyniósł
karton, z którego wyjął lampę samochodową.
Kawałki szkła trzymały się razem dzięki taśmie
klejącej, a poszczególne fragmenty miały
oznaczenia cyfrowe od 1 do 7.
-
Co oznaczają te cyfry? - spytał
Caswell.
-
1 i 2 to szkło, które pozostało w
lampie, 3 i 4 to fragmenty znalezione przed
motelem, 5, 6 i 7 to kawałki, które leżały na
szosie nad oceanem.
-
Świadek do dyspozycji obrony.
-
Nie mam pytań - pogodnie
stwierdził Mason.
-
Nic ma pan pytań, panie Mason?
- sędzia Grayson spojrzał na adwokata.
-
Nie mam, Wysoki Sądzie.
-
Wobec tego - powiedział
Caswell - chciałbym ponownie wezwać
George’a Eagana na drugą serię pytań.
-
Proszę bardzo - zgodził się
sędzia Grayson. Eagan zajął miejsce dla
świadków.
-
Przysięgę pan już złożył -
stwierdzi! Caswell. Eagan kiwnął głową.
- Czy kiedykolwiek zwracał się pan do
oskarżonej i prosił ją o informacje na temat
testamentu?
-
Oskarżoną zobaczyłem po raz
pierwszy w więzieniu. Oprócz tego nie
widziałem jej nigdy w życiu.
-
Nigdy nic dawał jej pan
pięciuset dolarów lub innej sumy za
sporządzenie fałszywej kopii testamentu?
-
Nie, proszę pana.
-
Krótko mówiąc, nie miał pan z
nią żadnych interesów.
-
Nic miałem.
-
Nigdy w życiu jej pan nie
widział?
-
Nie, proszę pana.
-
Świadek do dyspozycji obrony.
Mason patrzył na Eagana w
zamyśleniu.
- Czy wiedział pan, że Lauretta Trent
zrobiła dla pana zapis w testamencie?
Świadek zawahał się.
- Proszę odpowiedzieć. Wiedział pan,
czy nie wiedział?
-
Wiedziałem, że pamiętała o
mnie w testamencie. Nie wiedziałem, ile mi
zapisała.
-
Wiedział pan zatem, że kiedy
Lauretta Trent umrze, będzie pan dość bogaty.
-
Nie, proszę pana. Mówię, że nie
wiedziałem, ile mi zapisała.
-
Skąd pan wiedział, że pamiętała
o panu w testamencie?
-
Powiedziała mi o tym.
-
Kiedy?
-
Około trzech miesięcy temu,
czterech miesięcy temu... no, może pięć
miesięcy temu.
- Pan sporo gotował, przygotowywał
jedzenie dla Lauretty Trent?
-
Tak, proszę pana.
-
Grill, na świeżym powietrzu?
-
Tak, proszę pana.
-
Używał pan dużo czosnku?
-
Ona lubiła czosnek.
-
Tak.
- Czy wiedział pan, że czosnkiem
można dobrze kamuflować smak arszeniku w
proszku?
-
Nie, proszę pana.
-
Czy kiedykolwiek dodawał pan
arszenik do przygotowywanych potraw?
-
Och, Wysoki Sądzie, jeżeli
Wysoki Sąd pozwoli - przerwał Caswell. - To
jest zupełnie nie związane ze sprawą,
nieważne. To znieważa świadka i wywołuje
kwestie, o których nie było wzmianki w
przesłuchaniu bezpośrednim. Przesłuchanie
jest niewłaściwe.
-
Myślę, że jest niewłaściwe -
zgodził się sędzia Grayson - chyba że obrońca
ma do tego jakieś uzasadnienie. Ma on pełne
prawo wykazywać, że świadek wiedział o tym,
iż jest testamentowym spadkobiercą, ale
pytanie o arszenik to zupełnie inna kwestia.
-
Będę tu wykazywał, że
trzykrotnie podjęto z premedytacją próbę
otrucia Lauretty Trent arszenikiem. Co
najmniej raz symptomy wystąpiły po spożyciu
jedzenia przygotowanego przez świadka.
Sędzia Grayson zrobił wielkie oczy i
pochylił się do przodu.
-
Może pan to udowodnić?
-
Mogę. Mam niepodważalne
dowody.
-
Sprzeciw odrzucony - sędzia
Grayson wyprostował się. - Świadek, proszę
odpowiedzieć na pytanie.
-
Nigdy nie dodawałem - mówił z
oburzeniem Eagari - żadnej trucizny do
jedzenia pani Trent. Nic nie wiem o żadnej
truciźnie, nie wiedziałem o tym, że ktoś chciał
ją otruć. Wiedziałem, że kilkakrotnie miała
poważne kłopoty żołądkowe i powiedziano mi,
że ostro przyprawione jedzenie może te
problemy powiększyć. I dlatego namawiałem ją
do rzadszego grillowania. A dla pana
informacji, panie Mason, o arszeniku nie wiem
nic, kompletnie nic.
-
Wiedział pan, że na śmierci
Lauretty Trent pan skorzysta?
-
Och, chwileczkę - przerwał
Caswell. - To nie jest właściwa interpretacja
tego, co powiedział świadek.
-
Pytam go, czy orientował się, że
odniesie korzyść ze śmierci Lauretty Trent.
-
Nie.
-
Nie wiedział pan, że będzie miał
więcej niż przy obecnej pensji miesięcznej?
-
Więc... więc, tak. Była taka
dobra, powiedziała mi to.
-
A więc wiedział pan, że zyska
na jej śmierci.
-
Niekoniecznie. To oznaczało
utratę pracy.
- Ale ona zapewniła pana, że zadba o
to, by nie poniósł pan żadnej straty?
-
Tak.
-
A więc wiedział pan, że
skorzysta na jej śmierci.
-
Dobrze, jeśli chce pan tak
patrzeć, wiedziałem, że nie stracę. Tak.
-
A zatem, jak Lauretta Trent była
ubrana w czasie ostatniej podróży?
-
Jak była ubrana?
-
Tak.
-
No, miała kapelusz, płaszcz i
buty.
-
Co jeszcze miała na sobie?
-
No, zaraz. Ten płaszcz miał
rodzaj futra, to znaczy futrzany kołnierz, taki
przypinany.
-
I miała to na sobie?
-
Tak, pamiętam, że prosiła o
wyłączenie ogrzewania, bo chciała siedzieć w
tym płaszczu.
-
Byliście, gdzie?
-
W Venturze.
-
Czy pan wie, co ona robiła w
Venturze?
-
Nie.
-
Nic wie pan, że oglądała tam
pewną nieruchomość?
-
A, tak. Wiem, ona się
zastanawiała, czy nic kupić tej posesji.
-
A miała torebkę?
-
Tak, oczywiście, miała torebkę.
-
Czy pan wie, co w niej było?
-
Nie, proszę pana. Zwykłe
rzeczy, jak przypuszczam.
-
Nie pytam pana, co pan
przypuszcza. Pytam, co pan wie.
-
Skąd miałbym wiedzieć, co ona
ma w torebce?
-
Pytam, czy pan wic?
-
Nie.
-
Nie wie pan o ani jednej rzeczy,
która była w tej torebce?
-
Hm, wiedziałem, że była w niej
portmonetka... Nie, nie wiem, co było w
torebce.
-
I nie wiedział pan, że w torebce
było pięćdziesiąt tysięcy dolarów gotówką?
-
Co? - świadek zesztywniał ze
zdumienia.
-
Pięćdziesiąt tysięcy dolarów -
powtórzył Mason.
-
O rany, nie! Nie nosiła takich
sum przy sobie.
-
Jest pan pewien?
-
Jestem pewien.
-
A więc pan wic, czego nie było
w torebce.
-
Wiem, że nigdy nic wzięłaby ze
sobą takiej sumy, nie mówiąc mi o tym.
-
Skąd pan wie?
-
Po prostu znałem ją.
-
A więc pan nie wiedział, pan
tylko przypuszcza.
-
No dobrze, nic wiem, czy nie
miała łych pieniędzy przy sobie - przyznał
świadek.
-
Tak myślałem.
-
Ale jestem prawic pewien, że
nic miała - nic wytrzymał Eagan.
-
Nic powiedziała panu, że
zamierza machnąć tymi wiązkami banknotów
przed nosem właścicielowi nieruchomości w
Venturze? Albo coś w tym rodzaju?
Eagan zawahał się.
-
Nie powiedziała?
-
Powiedziała mi, że kalkuluje,
czy nic opłacałoby się jej kupić tam
nieruchomości. I że właściciel strasznie
potrzebuje gotówki, więc gdyby machnęła mu
przed nosem jakąś zaliczką, mógłby się
zgodzić na jej ofertę.
-
Właśnie
-
powiedział
tryumfalnie Mason. - A kiedy wyłowiono auto
z oceanu, był pan na miejscu?
-
Tak.
-
A torebki w samochodzie nie
było?
-
Nie. Wydaje mi się, że policji
nie udało się znaleźć torebki. Tył samochodu
był zupełnie pusty.
-
Ani futrzanego kołnierza, ani
płaszcza, ani torebki?
-
Tak. Nurkowie podejmowali
heroiczne wysiłki, żeby odnaleźć ciało, ale nie
mogli ryzykować życia szukając drobnych
przedmiotów. O ile mi wiadomo, dno oceanu
jest w tym miejscu skaliste.
-
Nie wie pan, kto był kierowcą
samochodu, który na pana najechał?
-
Powiedziano mi, że to
oskarżona.
-
Ale pan - uśmiechnął się Mason
- nie wie, kto prowadził?
-
Nie.
-
Nie rozpoznał pan oskarżonej?
-
Nie.
-
Mógł to być ktoś inny?
-
Tak.
-
Nie mam więcej pytań - Mason
odwrócił się gwałtownie, podszedł do stołu
obrony i usiadł.
-
Panowie - powiedział sędzia
Grayson - późno dziś zaczęliśmy z powodu
przeciągnięcia się innej sprawy. Obawiam się,
że obecnie musimy ogłosić przerwę.
-
Ależ oskarżenie zrobiło już
prawie wszystko - zaprotestował Caswell. -
Myślę, że Wysoki Sąd może otrzymać
wszystkie dowody i uporządkować sprawę
jeszcze przed przerwą. Dowody świadczą
niezbicie, że zbrodnia została popełniona i
istnieje uzasadniona przyczyna, by łączyć
osobę oskarżonej z tą zbrodnią. To jest
wszystko, co mieliśmy do zrobienia podczas
rozprawy wstępnej. Chciałbym, aby ta
rozprawa zakończyła się dziś wieczorem. Na
jutro rano mam zaplanowane inne rzeczy.
-
Asystent prokuratora popełnia
typowy błąd - zwrócił uwagę Mason -
zakładając, że ta rozprawa ma mieć charakter
całkowicie jednostronny. Oskarżona ma prawo
przedstawić dowody świadczące na jej korzyść.
-
Zamierza pan teraz podjąć
obronę?
-
Z całą szczerością, Wysoki
Sądzie - uśmiechnął się Mason - nie wiem.
Chciałbym usłyszeć o wszystkich dowodach
oskarżenia, a potem prosić o przerwę na
omówienie sytuacji z moją klientką i podjęcie
decyzji.
-
W tych okolicznościach - orzekł
sędzia Grayson - sąd może jedynie odłożyć
sprawę do jutra. Rozprawa zostanie wznowiona
o godzinie dziesiątej. Sąd ogłasza przerwę.
Oskarżona zostanie odprowadzona do aresztu,
ale zanim opuści salę rozpraw, pan Mason
powinien mieć możliwość odbycia z nią
rozmowy, odpowiednio do potrzeb.
Sędzia Grayson wyszedł.
Mason, Della Street, Paul Drakę i
Virginia Baxter skupili się w kącie sali
rozpraw.
- Na miłość boską - powiedziała
Virginia - kim jest ten facet, który przyszedł do
mnie po sfałszowany testament?
- To jest coś - pokiwał głową Mason -
co musimy wyjaśnić.
-
A skąd pan wiedział, że ona
miała pięćdziesiąt tysięcy dolarów w torebce?
-
Nie wiedziałem - roześmiał się
Mason. - Nie powiedziałem, że miała
pięćdziesiąt tysięcy dolarów w torebce.
Spytałem Eagana, czy wiedział, że miała
pięćdziesiąt tysięcy dolarów.
-
A sądzi pan, że miała?
-
Nie mani zielonego pojęcia, ale
chciałem, żeby Eagan powiedział, że nie miała.
A teraz, Virginio, chcę żeby przyrzekła mi pani
solennie, że nic będzie rozmawiać o sprawie z
nikim do momentu wejścia na salę rozpraw
jutro rano. Nie sadzę, żeby starali się coś
jeszcze z pani wyciągnąć, gdyby jednak
próbowali, proszę odpowiadać, że została pani
odpowiednio poinstruowana przez swojego
adwokata. Ta instrukcja brzmi: Nie
odpowiadać na żadne pytania i nie mówić ani
słowa. Czy sądzi pani Virginio, że wytrzyma
pani, bez względu na to, jak silna będzie
pokusa, by mówić?
-
Jeżeli każe mi pan milczeć, będę
milczeć.
-
Chcę, żeby pani milczała jak
głaz.
-
Dobrze. Obiecuję.
-
Grzeczna dziewczynka - Mason
poklepał ją po plecach, podszedł do drzwi i dał
znać policjantce, by odprowadziła Virginię.
Następnie wskazał przyjaciołom krzesła, a sam
przechadzał się tam i z powrotem po sali.
-
Co z tymi pięćdziesięcioma
tysiącami dolarów? - spytał Drakę.
-
Chcę, żeby poszukano torebki.
Policja musi szukać. I to zaraz. Paul, trzeba
zrobić parę rzeczy. Powinienem pomyśleć o
tym wcześniej.
Drakę wyjął notes.
- Lauretta Trent chciała - mówił Mason
- by Eagan skręcił w lewo, w drogę do motelu
Sainfs Rest. Miała jakiś powód, żeby tam
pojechać. Kiedy Virginia powiedziała mi, że
dzwoniła Lauretta Trent i namówiła ją na
spotkanie w motelu Saint’s Rest, pomyślałem,
że panna Baxter padła pewnie ofiarą starego
triku, że ktoś się podszył pod panią Trent, bo
przez telefon nic jest to trudne. Skoro jednak
chciała skręcić w lewo, w drogę do motelu, to
może naprawdę ona dzwoniła do Virginii.
Tylko teraz pytanie, dlaczego dzwoniła?
Drake wzruszył ramionami, a Mason
kontynuował:
- Albo chciała przekazać Virginii jakieś
informacje, albo chciała od Virginii informacje
uzyskać. Wielce prawdopodobne jest, że to
pani Trent pragnęła zdobyć informacje. Ktoś tę
rozmowę telefoniczną musiał podsłuchać. Nie
sądzę, żeby wchodził w grę podsłuch na linii.
Ktoś to podsłuchał na jednym albo na drugim
końcu. W mieszkaniu Virginii Baxter to
wątpliwe, raczej w miejscu, z którego dzwoniła
Lauretta Trent. Drakę kiwnął głową.
-
Ta osoba, wiedząc, że Virginia
pojedzie do Saint’s Rest własnym
samochodem, udała się tam czym prędzej. Gdy
Virginia była już w pokoju motelowym, ten
ktoś wsiadł do jej auta, zjechał na szosę
biegnącą wzdłuż oceanu i czatował na Laurettę
Trent. Był to bardzo wprawny kierowca.
Uderzył auto Trent na tyle mocno, że zepchnął
je z drogi, po czym przyśpieszył, ślizgiem
obrócił wóz Baxter, by drugim uderzeniem
zrzucić sedana do oceanu. Następnie
poobijanym chevroletem wrócił pod motel
Saint’s Rest, ale na parkingu musiał stanąć na
innym miejscu, bo poprzednio zajmowane było
zastawione. Potem pewnie przesiadł się do
swojego samochodu, zjechał na główną szosę i
zniknął.
-
Tak, to jest jasne - kiwnął głową
Drakę.
-
Czy rzeczywiście? - Mason
powątpiewał - Nie miał pewności, że zdąży na
czas, ani gwarancji, że kierowca jadący za nim
odczyta kompletny numer rejestracyjny wozu
Virginii Baxter, a nic tylko dwie ostatnie cyfry.
Musiał mieć spadochron awaryjny.
-
Nie rozumiem - przyznał Drake.
-
Musiał mieć gdzie się ukryć na
wypadek, gdyby nie zdołał zjechać nad ocean.
Co to by mogło być?
-
To proste - odgadł Drakę. -
Wynajął pokój w Saint’s Rest.
-
To sprawa dla ciebie. Chcę,
żebyś pojechał do motelu, sprawdził księgę
meldunkową, spisał numery wszystkich
samochodów i ustalił właścicieli. Zwróć
uwagę, czy jest ktoś taki, kto się zameldował, a
potem wyjechał nie nocując w motelu. Jeśli
będzie, postaraj się o rysopis.
-
W porządku - Drakę kłapnął
zamykanym notesem. - Kawał roboty, ale damy
radę. Wezmę do tego para ludzi i...
-
Chwileczkę - przerwał mu
Mason. - To nie wszystko.
-
Nie?
-
Zastanówmy się, Paul, co się
stało, gdy ten samochód wyleciał z drogi.
-
Tam są wielkie kamienie -
powiedział Drakę. - Szofer próbował odzyskać
kontrolę nad samochodem, ale nie zdołał,
pojazd runął do oceanu. Nie można było
wybrać odpowiedniejszego miejsca na coś
takiego. Oglądnąłem ten teren uważnie. Szosa
skręca w lewo. Tuż obok pobocza zaczynają się
kamienie. Niektóre mają po pół metra średnicy,
prawdziwe głazy. Zaledwie trzy metry od drogi
jest urwisko i w dole ocean. W tym miejscu jest
prawie pionowy klif. Żeby zbudować drogę,
trzeba było odstrzelić przy pomocy materiałów
wybuchowych sztuczną półkę. Nad drogą po
lewej jest sześćdziesiąt metrów skalnej ściany,
a po prawej przepaść i ocean.
-
I dlatego - zauważył Mason -
wybrano to miejsce. Idealne do spychania
samochodu z drogi.
-
Masz absolutną rację -
uśmiechnął się Drakę - mój drogi Holmesie.
-
Otóż to, mój drogi Watsonie.
Ale co się stało z Laurettą Trent? Szofer kazał
jej skakać. Pewnie próbowała wydostać się z
samochodu. Tylne drzwi po, lewej były
otwarte. Ciała nie znaleziono w samochodzie,
musiała więc wylecieć.
-
Tak, ale jaki stąd wniosek? -
spytał Drakę.
-
Ta brakująca torebka... -
dedukował Mason. - Kiedy kobieta wyskakuje
z samochodu, nie myśli raczej o torebce, chyba
że ma w niej bardzo, bardzo dużą sumę
pieniędzy lub coś bardzo, bardzo cennego.
Dlatego chciałem się dowiedzieć od Eagana,
czy ona coś przy sobie miała. Bo gdyby miała,
to pewnie poprosiłaby go o szczególną
ostrożność. Ale zdziwienie szofera było zbyt
naturalne, by udawał. Musimy więc wyciągnąć
wniosek, że jeśli nawet było coś cennego w
torebce, Eagan o tym nie wiedział.
Moje wypytywanie o pięćdziesiąt
tysięcy dolarów w torebce zachęci pewnie
policję do powrotu na miejsce katastrofy i
desperackich poszukiwań z udziałem nurków i
oświetlenia podwodnego. Jeżeli torebka leży
tam na dnie między głazami, znajdą ją. Ciało
prądy oceaniczne mogły zanieść gdzieś daleko,
torebka utknęłaby wśród kamieni. Następna
sprawa to dziwne postępowanie
spadkobierców. Ktoś nakłania Virginię do
podrobienia kopii fałszywego testamentu, którą
chce podłożyć pomiędzy kopie testamentów z
archiwum Bannocka.
-
To jest dla mnie niepojęte -
powiedział Drakę. - Będąc w posiadaniu
takiego dobrego testamentu, po co podkładać
fałszywy?
-
Na to pytanie musimy
odpowiedzieć do godziny dziesiątej jutro rano.
-
A po co dwa fałszywe
testamenty? - dziwił się Drakę.
-
To jest często praktykowane
wśród fałszerzy testamentów, Paul. Jeżeli
podróbka numer dwa nie wypali, sięga się po
numer jeden. Poza tym spadkobiercy są
skłonniejsi do kompromisu, gdy muszą się
oganiać od dwóch bestii.
-
Dla mnie to za wiele. Nic tylko
nie sądzę, byśmy znali właściwe odpowiedzi,
ale my chyba nawet nie idziemy we właściwą
stronę.
-
A w którą stronę - uśmiechnął
się Mason - twoim zdaniem idziemy, Paul?
-
W
stronę
dowodzenia
niewinności Virginii.
-
Jako jej obrońca, Paul, widzę
tylko ten kierunek.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
-
Co powiedziałabyś
na
propozycję, żeby popracować dłużej dziś
wieczorem, a potem pójść na kolację? - spytał
Mason, gdy wrócili do biura.
-
Wiesz, że nigdy nie wychodzę
do domu przed tobą, jeśli pracujemy nad
sprawą - uśmiechnęła się Della Street.
-
Grzeczna dziewczynka - Mason
poklepał ją po ramieniu. - Zawsze mogę na
tobie polegać. Wkręć papier w maszynę, Della.
Zamierzam podyktować ci listę pytań.
-
Pytań?
-
Mam wrażenie, że nie umiem
pomóc mojej klientce w tej sprawie po prostu
dlatego, że za mało używam własnej głowy i
nie dokonuję analizy sięgającej aż do podstaw.
Ktoś stojący z tyłu realizuje przemyślany plan,
a raczej zrealizował przemyślany plan. Ten
plan jest logiczny dla niego, ale pojedyncze
elementy, które widzimy w świetle wydarzeń,
jakie miały miejsce, po prostu nie mają sensu.
Patrzymy jedynie na wyrwane fragmenty
spójnej całości. Musimy oglądnąć te kawałki
jeden po drugim bardzo uważnie i spróbować
znaleźć odpowiedzi.
Zaczynamy od pytania numer jeden:
Dlaczego ktoś podłożył narkotyki do walizki
Virginii Baxter?
Della Street pilnie wystukała pytanie na
maszynie. Mason zaczął chodzić po pokoju
tam i z powrotem.
- Pierwsza i najbardziej oczywista
odpowiedź brzmi: Ta osoba chciała, aby
Virginia Baxtcr została skazana za popełnienie
przestępstwa.
Pytanie numer dwa: Dlaczego ta osoba
chciała, aby Virginia Baxter została skazana za
popełnienie przestępstwa? Pierwsza i
najbardziej oczywista odpowiedź brzmi: Ta
osoba wiedziała, że Virginia jest świadkiem
sygnatariuszem testamentu Lauretty Trent.
Zamierzała zrobić coś, co wskazywałoby, iż
ten testament jest sfałszowany i dlatego chciała
zniszczyć wiarygodność Virginii jako świadka.
Pytanie numer trzy: Dlaczego ktoś
przyszedł do Virginii Baxtcr z propozycją
napisania dwóch fałszywych testamentów?
Oczywista odpowiedź: Zamierzał
podrzucić te kopie gdzieś, gdzie mogły być
użyte z korzyścią dla niego.
Następne pytanie: Dlaczego te fałszywe
kopie mogły być użyte z korzyścią dla niego?
Co chciał z ich pomocą osiągnąć?
Mason zatrzymał się, pokręcił głową i
powiedział:
- Odpowiedź na to pytanie nie jest
oczywista. Teraz mamy następujące pytanie:
Dlaczego Lauretta Trent chciała rozmawiać z
Virginią Baxter?
Oczywista odpowiedź brzmi: W jakiś
sposób dowiedziała się, że oszuści próbują
posłużyć się Virginią Baxter. Prawdopodobnie
dotarła do niej wiadomość o podrobionych
testamentach. Albo, być może, chciała tylko
zapytać Virginię, gdzie znajdują się kopie
testamentu z kancelarii Bannocka. Tu rodzą się
jednak wątpliwości: Dlaczego Lauretta Trent
miałaby akurat teraz zajmować się
testamentem, który sporządziła całe lata temu?
Gdyby chciała się upewnić, czy testament na
pewno jest zgodny z jej aktualnymi
życzeniami, powinna pójść do notariusza i w
ciągu godziny dokonałaby rewizji dokumentu,
po prostu miałaby nowy testament.
Mason chodził przez kilka minut tam i
z powrotem, po czym powiedział:
- To są te pytania. Delio.
- Więc, wydaje mi się, masz
odpowiedzi do większości z nich.
- Odpowiedzi oczywiste. Czy to są
jednak odpowiedzi trafne?
- W każdym razie wydają się logiczne -
powiedziała pokrzepiająco Della.
- Dopiszemy jeszcze jedno pytanie:
Dlaczego
w
chwili
śmiertelnego
niebezpieczeństwa Lauretta Trent pamiętała o
torebce? Albo inaczej: Dlaczego po wyłowieniu
z oceanu samochodu nie odnaleziono w nim
torebki Lauretty Trent?
-
Może
torebkę
miała
przewieszoną na pasku przez ramię? -
dedukowała Della.
-
Nie jechałaby samochodem z
torebką przewieszoną przez ramię -
powątpiewał Mason. - Nawet jeśli złapała
torebkę w momencie zderzenia, puściłaby ją,
gdy znalazła się w zimnej wodzie morskiej. Być
może próbowała płynąć, pracowała ramionami
pod wodą.. Torebka, nawet na pasku,
prawdopodobnie nie pozostałaby przy niej.
-
Mamy więc całkiem sporą listę
pytań - stwierdziła Della Street.
I znowu przez parę minut Mason chodził
w milczeniu tam i z powrotem.
- Wiesz, Delio, czasem nie można sobie
przypomnieć czyjegoś nazwiska, czy jakiejś
nazwy, a potem myśli się o czymś innym i nagle
to nazwisko wyskakuje z pamięci. Może
spróbuję pomyśleć o czymś innym przez chwilę
i zobaczymy, co się stanie z tymi, pytaniami.
- Dobrze, a o czym innym chciałbyś
pomyśleć?
- O tobie - roześmiał się. - Chodź,
pojedziemy w jakieś spokojne miejsce,
odpowiednie na miłą kolacyjkę. Co sądzisz o
restauracji w górach, o stoliku przy oknie, za
którym widać w dole światła wielkiego miasta?
I tym uczuciu, że się jest daleko od wszystkich i
wszystkiego?
-
Sądzę, że mam ochotę - Della
Street odsunęła fotel sekretarki, a maszynę do
pisania nakryła plastykowym pokrowcem. -
Zabieramy tę listę pytań ze sobą?
-
Zabieramy, ale spróbujemy nie
myśleć o nich, nim nie zjemy kolacji.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
Della Street z uwagą przyglądała się
siedzącemu po przeciwnej stronie stolika
Perry’emu Masonowi.
Adwokat zjadł swój stek mechanicznie,
jakby ledwie wiedział, co wkłada do ust.
Następnie przystąpił do popijania kawy. Patrzył
na pary kręcące się na parkiecie, ale wzrok
kierował częściej na morze świateł w dolinie
widocznej za wielkim oknem.
Della Street położyła dłoń na ręce
adwokata. Ścisnęła palce, jakby chciała mu
dodać otuchy.
- Martwisz się, prawda?
Błysnął ku niej oczami, zamrugał,
uśmiechnął się ciepło.
-
Po prostu myślę, to wszystko,
Della.
-
Martwisz się?
-
No dobrze, martwię się.
-
O swoją klientkę czy o siebie?
-
O jedno i drugie.
-
Nie powinieneś się tym gryźć - jej
dłoń wciąż spoczywała na jego ręce.
- Adwokat to nie lekarz. Lekarz ma
rzesze pacjentów. Ma młodych, takich, których
można wyleczyć, ma starych cierpiących na
choroby nieuleczalne. To naturalna kolej rzeczy,
że ludzie zmierzają od narodzin do śmierci.
Lekarz nie może tak przejmować się swoi mi
pacjentami, by cierpieć razem z nimi. Z
adwokatem jest inaczej. Ma mniej klientów.
Większość ich problemów jest do pokonania,
jeżeli tylko adwokat wie dobrze, co ma robić.
Ale nawet w sprawach nic do wygrania adwokat
zawsze może klientowi jakoś pomóc, stosując
właściwą taktykę.
-
A co z tobą?
-
Miałem pecha. Wiedziałem,
oczywiście, że ktoś wziął samochód Virginii i
auto uczestniczyło w jakimś wypadku.
Przypuszczałem, że zastawiono na nią pułapkę,
żeby ja, fałszywie oskarżyć o jakiś wypadek
drogowy. Gdyby na tym ta sprawa polegała,
mój czyn byłby całkowicie usprawiedliwiony.
W gruncie rzeczy i tak jestem
usprawiedliwiony. Nie wiedziałem o
popełnieniu żadnej zbrodni. Nie wiedziałem, że
ktoś chce kłamliwie oskarżyć Virginię o
morderstwo i ja próbuję chronić... Oczywiście,
gdybym wiedział, że zostało popełnione
morderstwo i ten samochód był narzędziem
zbrodni, mój czyn byłby przestępstwem.
Kwestia intencji jest tu zasadnicza.
Adwokat znowu patrzył na parkiet,
wodził oczami za jedną z par, a potem
przeniósł wzrok na światła w dolinie.
Nagle zwrócił się ku Delii Street i
zakrył swoją ręką jej dłoń.
- Dziękuję ci za twoją lojalność, Delio.
Nie mówię o tym często. Pewnie traktuję twoją
obecność i pomoc jako coś oczywistego, jak
powietrze, którym oddycham i jak wodę, którą
piję, ale to nie znaczy, że nie doceniam
wszystkiego, co robisz.
Pogłaskał jej dłonie.
-
W twoich rękach jest tyle
otuchy, masz pewne dłonie. To są drobne
kobiece rączki, a jednocześnie silne ręce.
-
Tyle lat stukam w maszynę -
roześmiała się nieco zmieszana - więc mam
mocne palce.
-
Tyle lat mi pomagasz ogromnie.
Ścisnęła na moment jego rękę i, czując
że przyciągają uwagę, cofnęła dłoń.
Mason znowu wpatrywał się w odległe
światła i nagle zrobił okrągłe oczy.
- Olśnienie? - spytała.
- Mój Boże - powiedział i milczał przez
parę sekund. - Dziękuję ci za inspirację, Delio.
Uniosła pytająco brwi.
-
Coś ci zasugerowałam?
-
Tak, tym zdaniem o stukaniu w
maszynę.
-
To jak gra na fortepianie.
Wzmacnia rękę i palce.
-
Nasze pytanie numer dwa:
Dlaczego ktoś chce, aby Virginia Baxter
została skazana za popełnienie przestępstwa?
Odpowiedź, którą ci podyktowałem, jest
błędna.
-
Nie
rozumiem.
To
najlogiczniejsza odpowiedź na świecie. To się
wydaje jedynym celem tych prób obciążenia
Virginii rzekomo popełnionym przez nią
przestępstwem. Żeby jej zeznania, jako osoby
skazanej, nie były wiarygodne...
Przerwał jej kręcąc głowa.
-
Im nie zależało, żeby Virginia
została skazana, chcieli ją tylko usunąć z drogi.
-
Co masz na myśli?
-
Chcieli dostać się do jej
mieszkania, papieru firmowego i maszyny do
pisania.
-
Ale wiedzieli, że ona jest w
samolocie i...
-
Prawdopodobnie nie wiedzieli
tego na czas. Poleciała tylko do San Francisco i
wróciła następnego dnia. Oni musieli być
absolutnie pewni, że będą mieli dostęp do
maszyny do pisania i do papieru firmowego
Bannocka i że Virginia nie wróci przed
czasem.
-
I co zamierzali zrobić?
-
Mój Boże, Della - twarz Masona
zarumieniła się z ożywienia - powinienem to
dostrzec już dawno temu. Nie zauważyłaś nic
szczególnego w tekście tego testamentu?
-
Masz na myśli sposób podziału
majątku?
-
Nie. Sposób, w jaki testament
został spisany. Akapit o odliczaniu zaległych
płatności i kosztów pogrzebu testatorki zamiast
na końcu dokumentu znalazł się na pierwszej
stronie... Ile testamentów przepisywałaś,
Delio?
-
Bóg wie ile - śmiała się. - Z
moim doświadczeniem w kancelarii
adwokackiej... Mnóstwo.
-
Właśnie. I przecież w każdym z
nich dopiero pod koniec pojawiało się
stwierdzenie typu: Całą resztę mojego majątku,
po odliczeniu należnych płatności i kosztów
mojego pogrzebu...
-
To prawda - przyznała.
-
Mieli testament. Ostatnia kartka
jest autentyczna, prawdopodobnie druga
również oiyginalna, natomiast pierwsza jest
podrobiona. Napisana na maszynie Bannocka i
na jego papierze firmowym, ale sporządzona w
ostatnich dniach. Żeby podmienić stronę,
trzeba było koniecznie posłużyć się maszyną
do pisania z kancelarii Bannocka.
-
Ale kto to podrobił? - spytała
Della.
-
Osoba lub osoby, które dzięki
fałszerstwu miały odnieść korzyść.
-
Cała czwórka żyjących
krewnych to spadkobiercy - zauważyła Della.
-
A także lekarz, pielęgniarka i
szofer - uzupełnił Mason.
Adwokat milczał przez chwilę
zamyślony, a potem powiedział:
-
Jest jedna rzecz w poprzedniej
sprawie Virginii Baxter, która mnie zastanawia.
-
Co takiego?
-
Policjant stwierdził, że nie może
ujawnić nazwiska informatora od narkotyków,
który do tej pory był absolutnie niezawodny.
-
Czemu cię to zastanawia?
-
Ktokolwiek chciał sfałszować
ten testament, musiał znać tego informatora
policji, przekupić go, żeby przekazał fałszywe
informacje i zorganizował podłożenie
narkotyków do, walizki Virginii.
Mason odepchnął krzesło, poderwał się
i wypatrywał kelnera.
- Idziemy, Delio, mamy sporo do
zrobienia.
Kelnera wciąż nie było widać, Mason
położył więc na stoliku trzydzieści dolarów.
- To wystarczy na rachunek i napiwek -
powiedział.
-
Ależ to o wiele za dużo -
protestowała Della - a ja muszę zapisywać
wydatki.
-
Tych wydatków nie zapisuj.
Czas jest więcej wart niż dokładny spis
wydatków. Idziemy.
ROZDZIAŁ
DWUDZIESTY
PIERWSZY
Paul Drake siedział w kącie swojego
zagraconego gabinetu. Na biurku miał cztery
telefony. Obok walał się papierowy talerz z
resztkami hamburgera i poplamiona, tłusta
chusteczka papierowa.
Przyciskał słuchawkę do ucha i popijał
kawę z dużego, papierowego kubka, gdy
wszedł Mason i Della Street.
- W porządku - powiedział do telefonu -
rób, co się da. Bądź ze mną w kontakcie.
Drake odłożył słuchawkę i przyglądał
się adwokatowi i jego sekretarce surowym
wzrokiem.
-
A, więc przychodzicie tu
cuchnąć dopiero co spożytym filetem mignon,
pieczonymi ziemniakami, francuskim
pieczywem i winem z najlepszego rocznika. A
ja truję się następnym tłustym hamburgerem i
już mój żołądek zaczyna...
-
Daj spokój - przerwa) Mason. -
Jakie wiadomości z motelu, Paul?
- Nic, co by nam pomogło. Jest facet,
który się zameldował, ale nie spal. To pewnie
ten, którego szukamy, ale nazwisko i adres,
które podał, są lipne, numer rejestracyjny
samochodu też...
- Ale był to oldsmobile, prawda?
Drake uniósł brew.
-
Zgadza się. Samochód byt
wpisany jako olds... Mało kto odważy się
wpisać inną markę, ale z numerami robią różne
rzeczy, przestawiają cyfry i...
-
Rysopis? - spytał Mason.
-
Nic szczególnego. Ciężkawy
gość z...
-
Ciemnymi oczami i wąsikiem -
dopowiedział Mason. Drakę miał teraz
uniesione obie brwi.
-
Skąd to wszystko wiesz?
- To się zgadza. Paul, ile masz wtyczek
w kręgach policyjnych?
- Całkiem sporo. Ja im daję cynk, oni mi
dają cynk. Oczywiście nic nie uszłoby mi na
sucho. Zamknęliby mnie i zabrali prawo jazdy
zaraz w pierwszej minucie, gdybym zrobił coś
nieetycznego. Jeżeli pytasz w związku z taką
sprawą, to ja...
-
Nie, nie. Potrzebne mi jest
nazwisko konfidenta, który informuje policję o
narkotykach i odpowiada rysopisowi tego faceta
z motelu Saint’s Rest.
-
Z tym może być ciężko.
-
A czasem może pójść łatwo -
zauważył Mason. - Jest spora rotacja wśród
konfidentów. Rozsyłanie listów gończych na
podstawie zeznań współpracowników policji
zmusza ich do ujawniania się. Gdy informator
staje się zbyt znany, nie może już nic zdziałać,
bo świat przestępczy traktuje go jak kapusia.
Przypuszczam, że mężczyzna, którego szukamy
był konfidentem. Ujawnił się jakiemuś
adwokatowi, który z kolei puścił wiadomość do
handlarzy narkotyków i tym sposobem kapuś
został bez warsztatu pracy.
-
Jeżeli tak się sprawy mają -
powiedział Drakę - prawdopodobnie dowiem
się, kto to jest, dysponując tym rysopisem.
-
Do roboty, Paul - Mason wskazał
na telefony. - My idziemy do biura.
-
Jak mocno cisnąć?
-
Paul, to jest sprawa życia i
śmierci. Ciśnij tak, żeby były rezultaty.
Potrzebuję informacji i to jak najszybciej.
Włącz w to tuzin ludzi, jeśli ich masz. Dzwoń
wszędzie. Jeśli musisz, obiecuj nagrody.
-
Okay - powiedział ze znużeniem
Drakę. Zepchnął na bok kubek z kawą,
podniósł telefon, wyciągnął szufladę, odkręcił
butelkę z pigułkami na trawienie.
-
Zadzwonię, gdy tylko będę coś
miał, albo, jeszcze lepiej, przyjdę do biura i cię
poinformuję.
-
Idziemy, Della, przeczekamy to.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
Mason i Della siedzieli w gabinecie
adwokata. Della zaparzyła wielki dzban kawy z
myślą o Paulu Drake’u. Mason chodził po
pokoju tam i z powrotem z kciukami wsuniętymi
za pasek od spodni i pochyloną do przodu
głową.
W końcu zatrzymał się, po prostu ze
zmęczenia opadł na fotel i gestem poprosił o
kawę.
Della napełniła mu filiżankę.
-
Dlaczego zrobiłeś tyle hałasu
wokół tej torebki? - spytała. - Czy masz jakieś
informacje, o których ja nie wiem?
-
Wiesz, że nie mam - potrząsnął
głową.
-
Nic nie słyszałam o żadnych
pięćdziesięciu tysiącach dolarów w gotówce.
-
Jest coś bardzo szczególnego w
tej sprawie, Della. Dlaczego w samochodzie nie
znaleziono torebki?
-
Wiesz, sztormowa noc, dzikie
fale, samochód spadający do oceanu...
-
Torebka powinna leżeć na
podłodze samochodu. Albo, jeśli wypadła, nie
mogła znajdować się daleko. Ja nie
powiedziałem, że w torebce było pięćdziesiąt
tysięcy dolarów. Spytałem Eagana, czy on
wiedział - było tam pięćdziesiąt tysięcy czy nie
było. Chciałem też zwabić sforę płetwonurków
amatorów, żeby porządnie przeszukali...
Rozległo się umówione pukanie do
drzwi. Della skoczyła na równe nogi, ale Mason
był szybszy. Otworzy! Drake’owi, na którego
twarzy wyraźnie malowało się zmęczenie.
- Myślę, że mam twojego faceta. Peny.
-
Kto to jest?
-
Osobnik znany jako Hallinan
Fisk. Przez długi czas był kapusiem policyjnym
na jednym z przedmieść, ale w związku z
pewną sprawą policja musiała ujawnić jego
personalia, w innej sprawie musiał zeznawać
jako świadek. Teraz wszyscy wiedzą, że to
konfident. Uważa, że jego życie jest w
niebezpieczeństwie. Z tajnego budżetu policji
próbuje wyciągnąć forsę na emigrację.
-
Czy to jest realne?
-
Ma jakieś szanse, ale takich
pieniędzy policja nie ma. To jest bezwzględny
świat. Praktyka nie należy do ogólnie znanych,
ale policja odwdzięcza się swoim
informatorom przymykając oczy na ich
niektóre sprawki. Fisk donosił na grube ryby i
także na narkomanów. Zarabiał również jako
akwizytor bukmachera. Policja przymykała na
to oko w zamian za informacje o narkotykach.
Teraz, kiedy wydało się, że Fisk jest
policyjnym kablem, bukmacher boi się mieć go
koło siebie. I to mimo obietnic kapusia, że
zagwarantuje mu łaskawość policji. Bukmacher
boi się, że ktoś zrobi skok na forsę, którą
trzyma i że może zostać zamordowany. Było
parę anonimowych telefonów z żądaniem, żeby
pozbył się Fiska, bo jeśli nie to... To już
wystarczyło, by zrobić z Fiska trędowatego.
-
Masz jego adres? - spytał
Mason.
-
Chyba wiem, gdzie można go
znaleźć.
-
Chodźmy.
Della zerwała się z fotela, ale Drakę
posadził ją tam Z powrotem.
- Mowy nie ma. To nie jest miejsce dla
dam.
-
Phi - nadąsała się: Znam ptaszka
i kwiatek. Znam również półświatek...
-
Tam będzie ciężko - powiedział
Drake.
Della Street patrzyła błagalnie na
Perry’ego Masona.
Mason zastanawiał się przez moment.
- Okay, chodź, Della, ale na swoja
własną... Jak jesteś przygotowany jako
ochroniarz, Paul?
Drakę odchylił połę płaszcza, by
pokazać zawieszone pod pachą olstro z
pistoletem.
- Jeżeli będzie się robić gorąco -
powiedział - możemy machnąć im moimi
referencjami, a jeśli pójdą na całość, możemy
użyć tego.
- Mamy do czynienia z mordercą -
przypomniał Mason. Pogasili światła w
gabinecie adwokata, zamknęli drzwi na klucz i
wsiedli do samochodu Drake’a.
Pojechali do dzielnicy spelunek, która o
tej porze kipiała nocnym życiem.
Drakę od czasu do czasu spoglądał z
powątpiewaniem na Delię...
Zaparkowali
pod
blokiem
mieszkalnym, który był celem ich wyprawy.
Przeszli niewiele więcej niż dwadzieścia
metrów, Della cały czas w obustronnej asyście
barczystego adwokata i muskularnego
detektywa. Po schodach wspięli się na
półpiętro, gdzie w małej, słabo oświetlonej
wnęce stał kontuar z tabliczką BIURO i
dzwonkiem. Z tylu na hakach wisiały klucze.
-
Numer pięć - powiedział Drakę,
- Nie ma klucza, a więc zaglądniemy.
-
Czy on będzie na miejscu? -
spytała Della. - O tej porze wszyscy mają
wychodne w tej pięknej dzielnicy.
-
Myślę, że jest tutaj.
Przypuszczam, że boi się wychodzić z pokoju.
Szli pomnym, ciemnym i śmierdzącym
korytarzem. Drake znalazł numer 5 i wskazał
szparę pod drzwiami.
- Światło się pali - powiedział.
Mason mocno i zdecydowanie zastukał
do drzwi. Przez chwilę nie było żadnej
odpowiedzi, a potem rozległ się głos
mężczyzny, stojącego najwyraźniej tuż za
progiem.
-
Kto tam?
-
Detektyw Drake.
-
Nie znam żadnego gliniarza o
nazwisku Drake.
-
Mam coś dla pana.
-
Tego się właśnie boję.
-
Mam stać tu na korytarzu i
mówić, tak żeby każdy słyszał?
-
Nie, nie.
-
No to niech pan wpuści nas do
środka.
-
Jakich nas?
-
Mam ze sobą dziewczynę.
-
Co to za dziewczyna?
-
Nazywam się Street.
-
To znajdź sobie inny rewir,
siostrzyczko.
-
W porządku, jeżeli chce pan w
ten sposób, tak zrobimy. Ale pan za to zapłaci.
Idąc na układ ze mną miałby pan szansę, ale
jak ktoś woli przegrać...
-
To pan jest przegrany. Nie
otwieram drzwi żadnym nadętym kneblom.
Niech pan przyprowadzi kogoś, kogo znam.
Mason przysunął się do Drake’a.
-
Zaczekaj z Delią na korytarzu,
Paul. Jeśli wyjdzie, złap go.
-
Co mam z nim zrobić?
-
Trzymaj go, jakimkolwiek
sposobem. Wepchnij go Z powrotem do
pokoju. Masz prawo przytrzymać go do
nadejścia policji.
-
Mamy jakieś uzasadnienie?
-
Uciekł z miejsca wypadku. Ale
nie sądzę, żeby wyszedł.
Mason poszedł długim, zatęchłym
korytarzem do budki telefonicznej, w której
wszystko prześmiardło dymem papierosowym.
Wykręcił numer na komendę policji.
-
Proszę Z Wydziałem Zabójstw -
powiedział, gdy uzyskał połączenie z centralą.
Po chwili mówił dalej. - Muszę skontaktować
się z porucznikiem Traggiem w niezwykle
ważnej sprawie. Ile czasu zajmie dostarczenie
mu pilnej wiadomości? Mówi Peny Mason.
-
Chwileczkę - powiedział
funkcjonariusz z drugiego końca linii. Parę
sekund później Mason słyszał w telefonie
oschły głos porucznika Tragga.
- O co chodzi, Peny? Znalazł pan jakieś
nowe zwłoki?
-
Dzięki Bogu, że pan tam jest.
Szczęściarz ze mnie.
-
Naprawdę szczęściarz. Ja tu
wpadłem tylko na chwilę, żeby zobaczyć, czy
jest coś nowego w sprawie, którą się zajmuję.
W czym kłopot?
-
Chcę, żeby pan do mnie
dołączył. Mam coś.
-
Trup?
- Nie, jeszcze nie trup. Ale trup może
być trochę później.
- Gdzie pan jest?
Mason podał mu adres.
-
Podła dzielnica - stwierdził
Tragg - ale to blisko od komendy.
-
Przyjedzie pan?
-
Okay.
-
Niech pan weźmie kogoś ze
sobą.
-
Okay. Znajdę jakiś, radiowóz i
będę za parę minut.
-
Czekam na pana na schodach.
To jest blok mieszkalny bez windy,
dwupiętrowy, na dole jakieś mordownie i
tancbudy.
- Chyba znam ten bajzel. Zaraz tam
będziemy.
Mason stanął obok budki telefonicznej.
Dwaj mężczyźni wyszli ze schodów,
rozglądnęli się dookoła, spostrzegli Masona i
ruszyli ku niemu. Adwokat zrobił dwa kroki do
przodu. Mężczyźni jeszcze raz otaksowali jego
wzrost i szerokość w barach, popatrzyli po
sobie, bez słowa zawrócili i zbiegli na ulicę.
Parę chwil później na korytarzu ukazał
się Tragg w towarzystwie umundurowanego
policjanta. Przywitał Masona uprzejmym, lecz i
badawczym spojrzeniem.
-
W porządku, Peny, o co chodzi
tym razem? Oto pańska „cudza ręka”. Gdzie są
te kasztany w ogniu do wyjęcia?
-
W pokoju numer pięć.
-
Bardzo gorące kasztany?
-
Nie wiem. Ale myślę, że gdy
wejdziemy do środka i potrząśniemy tym
facetem, znajdziemy rozwiązanie sprawy
zabójstwa Lauretty Trent.
-
Więc nie uważa pan, że już je
znaleźliśmy?
-
Wiem, że jeszcze nie
znaleźliście.
-
Gdybym zachował sceptycyzm,
jak należało, oszczędziłbym sobie tej
wycieczki. Na dodatek zarzuca nam się, że
stale jesteśmy na usługach obrońców, którzy
podważają sprawy wnoszone do sądu przez
urząd prokuratora okręgowego. W gazetach
wypisują różne rzeczy.
-
Czy kiedykolwiek obsmarowali
pana przeze mnie w gazecie?
-
Do tej pory jeszcze nie. Nie
chciałbym, żeby dzisiaj był pierwszy raz.
-
W porządku. Skoro pan już tu
jest, chodźmy do pokoju numer pięć.
-
Okay, zaglądniemy - westchnął
Tragg. - Tylko tyle zrobimy, po prostu
zaglądniemy.
Mason zaprowadził Tragga z
policjantem pod numer pięć.
- A, wygląda na to, że mamy kworum -
powiedział porucznik na widok Paula Drake’a i
Delii Street.
Mason ponownie zastukał do drzwi.
- Wynoście się - rozległo się ze środka.
- Porucznik Tragg z Wydziału Zabójstw
z policjantem - ogłosił Mason.
-
Ma pan nakaz?
-
Nie potrzebujemy nakazu -
odpowiedział Mason. - My...
-
Zaraz, chwileczkę - przerwał
Tragg. - Dlaczego pan mówi w moim imieniu?
Co się tu dzieje?
-
Ten człowiek - wyjaśnił Mason -
pod nazwiskiem Carltona Jaspersa zameldował
się w motelu Saint’s Rest. Jest on również
konfidentem, który wpuścił policję w maliny z
narkotykami w walizce Virginii Baxter.
Obecnie musi się wynieść z miasta i czeka na
zapomogę policyjną. Był zawodowym
donosicielem Wydziału Narkotyków... Chce
pan, żebym stał tutaj i wykrzykiwał to
wszystko na cały korytarz, Fisk?
Dał się słyszeć odgłos odsuwanych
krzeseł, a potem drzwi uchyliły się nieco.
Ponad wciąż założonym łańcuchem czarne
oczy świeciły się w wystraszonej twarzy.
Utkwił wzrok w mundurze policyjnym, a potem
spojrzał na Tragga.
- Mogę zobaczyć pana dokumenty?
Tragg wyjął z kieszeni skórzane etui,
otworzył i potrzymał Fiskowi przed nosem nie
wypuszczając ani na chwilę z ręki.
-
Czy nie ma kogoś na korytarzu?
- spyta! Fisk.
-
Teraz nie ma nikogo -
powiedział Mason - ale parę minut temu
zaglądało tu dwóch drabów. Szli w stronę
pańskiego pokoju, lecz wycofali się, widząc
nas.
-
Wejdźcie - Fisk trzęsącymi się
rękami zdjął łańcuch z drzwi.
W pokoju stało zapadnięte łóżko, fotel,
krzesło. Podłogę przykrywał dywan cienki jak
papier z dziurami wydeptanymi przed tandetną
toaletą z krzywym zwierciadłem.
- Co się dzieje? Przecież wy, ludzie,
powinniście dawać mi ochronę.
- Kto chciał wrobić Virginię Baxter w
narkotyki i dlaczego pojechał pan do Saint’s
Rest i zabrał jej samochód? - spytał Mason.
-
Kim pan jest?
-
Jestem jej adwokatem.
-
Nie chcę tu żadnych
rzeczników.
-
Nie jestem rzecznikiem, jestem
adwokatem. A tu, przyjacielu, jest wezwanie
do stawienia się przed sądem, pod karą. Jutro w
sądzie będzie pan zeznawać jako świadek w
procesie z oskarżenia publicznego przeciwko
Virginii Baxter.
-
Co do licha pan ze mną
wyprawia? - obruszył się Tragg. - Ściąga mnie
pan tutaj, żebym asystował panu przy
wręczaniu wezwania do sądu?
-
Wszystko zależy od tego, czy
zrobi pan użytek z własnej głowy. Ma pan
okazję okryć się chwalą.
-
Pan nie może mi tu wręczać
żadnych wezwań
- oświadczył Fisk. - Drzwi otworzyłem
tylko przed przedstawicielami prawa.
-
Skąd się wzięły pańskie odciski
palców w samochodzie Virginii Baxter?
-
Bzdura, nie ma tam żadnych
odcisków palców.
-
Podał pan policji informację o
rzekomym składzie narkotyków w mieszkaniu
Virginii Baxter. Podczas przeszukania zdołał
pan skopiować klucze i przyszedł potem do
tego mieszkania z inną osobą, która używała
maszyny do pisania Virginii Baxter.
-
Plecie pan bez sensu. Ciągle
ktoś próbuje mnie w coś wrobić. Słuchaj,
mecenasie, eksperci ze mną próbowali. Wy,
amatorzy, nie macie żadnych szans.
-
Do samochodu Virginii Baxter
wsiadł pan w rękawiczkach, ale w motelu
Saint’s Rest był pan bez rękawiczek i w pokoju
roi się od odcisków palców.
-
I co z tego? Oczywiście,
przyznaję, byłem w motelu Saint’s Rest.
-
Zameldował się pan pod
przybranym nazwiskiem.
-
Mnóstwo ludzi tak robi.
-
I podał pan fałszywy numer
rejestracyjny samochodu.
-
Wpisałem, tak jak pamiętałem.
-
O Boże, nic dziwnego!
Rodzinne podobieństwo. Kim jest dla pana
George Eagan?
Przez moment czarne oczy patrzyły na
Masona z lekceważeniem.
- To jest coś, co można sprawdzić -
zwrócił uwagę adwokat.
Fisk nagle jakby skarlał.
-
No dobrze, Eagan to mój
przyrodni brat. Jestem czarną owcą w rodzinie.
-
Zamienił
pan
tablice
rejestracyjne swojego samochodu na Eagana.
Brat oczywiście niczego nic zauważył. To na
wypadek, gdyby ktoś chciał pana
zidentyfikować tą drogą.
-
Ma pan dowody?
- Nie potrzebuję dowodów. Jutro stanie
pan przed sądem jako świadek. Gazety
wydrukują pańskie zdjęcie i opiszą pana
wyczyny jako policyjnego kapusia i wtyczki.
Tutejsze kręgi przypilnują wtedy pana znacznie
lepiej, niż ja mógłbym to zrobić. No, proszę
państwa, idziemy stąd.
Mason odwrócił się i ruszył ku
drzwiom. Przez dłuższą chwilę Fisk stał
nieruchomo, a potem przyskoczył do Masona i
chwycił go za rękaw.
- Nie, nic! Zaraz, niech pan zaczeka,
możemy coś załatwić.
Od Masona przeszedł do porucznika
Tragga.
- Chłopaki nieraz dawałem wam cynk.
Możecie mi przecież pomóc. Zabierzcie tego
adwokata, bo się przypiął jak pijawa.
Wyciągnijcie mnie z miasta.
-
Musi pan nam powiedzieć
wszystko - Tragg przyglądał się bacznie
Fiskowi - i wtedy zobaczymy, co się da zrobić.
Ale bez mydlenia oczu.
-
No wie pan, miałem kłopoty,
mnóstwo kłopotów, ciągle problemy. George
raz musiał mnie wyciągnąć, kiedy już było
całkiem parszywie.
-
Kto to jest George? - spytał
Tragg.
-
George Eagan, szofer Lauretty
Trent.
Mason i Tragg wymienili spojrzenia, po
czym Tragg zwrócił się do Fiska.
-
No dobra, co się stało?
-
Z policją już nie mogłem
działać, straciłem wszystkie moje układy,
chody. I wtedy przyszła do mnie ta kobieta,
która mi już kiedyś pomogła.
-
Jaka kobieta?
-
Pielęgniarka Anna Fritch.
Umówiłem się z nią raz czy dwa i przez kilka
lat zaopatrywałem ją w narkotyki...
-
No, dalej - zachęcił Tragg.
-
Ona była w zmowie z Kelvinem,
który spodziewał się, że odziedziczy prawie
cały majątek Trent - znaczy się on, jego
szwagier i ich żony. Namawiał więc
pielęgniarkę, żeby starą trochę ponagliła w
sprawie przejścia na tamten świat. Zrobili trzy
podejścia z arszenikiem. Bali się po prostu ją
otruć, ale ona miała mamą pompkę i małe
dawki arszeniku powodowały ciężką chorobę,
podczas której to serce powinno wreszcie
kiedyś wysiąść. Kiedy stara dama chorowała
ostatni raz, Kelvin znalazł testament. O mało
co nic wykitował, jak to przeczytał. Musiał
więc zmienić ten testament. Dowiedzieli się,
gdzie jest maszyna do pisania tego notariusza.
Pielęgniarka była dobrą maszynistką.
Przysięgała, że gdyby miała dość czasu,
zrobiłaby taką podróbkę, że nikt by się nigdy
nie kapnął. Ale musiała mieć do tego i
maszynę, i papier prawnika. Zależało im więc
na dwóch rzeczach. Musieli zniszczyć opinię
Virginii Baxter, bo bali się, że ona może
pamiętać prawdziwy testament. A to, co
pamięta handlarka narkotyków, liczy się mniej.
I zależało im na swobodnym dostępie do
mieszkania panny Baxter. Coś z nią trzeba było
zrobić na jakiś czas. Chcieli też zdobyć kopię
testamentu z archiwum po Bannocku, albo
zrobić w tych papierach taki bałagan, żeby już
nigdy nic tam nie można było sprawdzić.
No więc najpierw trzeba było Baxter
jakoś wsadzić do ciupy i załatwić jej wyrok za
narkotyki. Zrobiłem, co trzeba. Przekupiłem
faceta, żeby pozwolił mi podejść pod samolot i
osobiście odebrać bagaż, bo mam bardzo
ważną przesyłkę. Od razu rozpoznałem walizkę
tej dziwki i powiedziałem, że zgubiłem numer
od mojego kwitu bagażowego. Powiedzieli, że
mogę zaglądnąć do paru podobnych walizek,
żeby poznać po rzeczach, która jest moja. I w
tym zamieszaniu udało mi się te narkotyki
podłożyć. Myślałem, że to już wszystko. Ale
tak to jest z dziwkami. Jak się człowiek z nimi
zacznie zadawać, to przepadł. Musiałem więc
zabrać jej samochód i czekać, aż George
pokaże się na szosie. Potem go stuknąłem. To
okropne, ale ostatnio był z niego taki ważniak,
a poza tym, no przecież z czegoś trzeba żyć.
-
Dobra, co pan zrobił? - spytał
Tragg.
-
Zrobiłem to, co mi kazali -
odpowiedział Fisk trzęsąc się. - Miałem go
zepchnąć z szosy. Nie wiedziałem, że straci
panowanie i... Myślałem, że tylko walnę go i w
nogi. Taka jest prawda i wreszcie wyrzuciłem
to z siebie.
-
Użył pan samochodu Virginii
Baxter? - spytał Mason.
-
Tak. Powiedzieli mi, że ona
będzie w motelu Saint’s Rest i podali numer
rejestracyjny samochodu. Ledwie weszła do
pokoju, już siedziałem w jej chevrolecie.
Wykonałem swoją robotę i wróciłem pod
motel. Samochód musiałem postawić na
nowym miejscu, bo stare było
zajęte. Kazali mi mocno walnąć wóz
Trent, najlepiej z przodu, ale samochód Baxter
miał się nadawać do dalszej jazdy, musiałem
więc uderzyć tyłem.
-
Ile pan za to dostał? - spytał
Mason.
-
Obiecanki. Strasznie się
wkurzyłem. Mam wrogów i muszę wyrwać w
takie miejsce, gdzie nie będą mogli mnie
dorwać w ślepej uliczce. Ta dziwka obiecała mi
dwa i pół tysiąca, a dała dwieście. Wiem, co o
mnie myślicie, ale, do licha, jeżeli będę
zeznawał jako świadek i potem to napiszą w
gazetach, to ja już jestem trup... Do diabła, już
wyciągają spluwy... Mówił pan, że jacyś dwaj
kręcili się tu po schodach?
Mason kiwnął głową.
- Niech pan mnie weźmie do aresztu,
panie poruczniku - Fisk wyciągnął ręce do
skucia. - Będzie potrzebna ochrona. Zwykłych
bandziorów się nic boję, ale nie można dać
sobie rady z tymi od big boya:
- Kto to jest big boy? - spytał Tragg.
Fisk trząsł się z przerażenia.
-
Jemu nigdy nie podskoczyłem.
Zawsze wali się tylko w plotki i ludzi z
zewnątrz, ale jeśli trzeba będzie pójść na całość
i grzmotnąć z grubej rury... Zamknijcie mnie w
pojedynczej celi, dajcie ochronę, a ja wtedy
będę mówił.
-
Pan to ma masło po obu
stronach kromki - powiedział Tragg do
Masona.
ROZDZIAŁ
DWUDZIESTY
TRZECI
Mason, Della Street i Paul Drakę
wrócili do kancelarii tuż po północy.
-
Była tu kobieta - powiedział
dozorca obsługujący windę po godzinach -
która się chciała z panem zobaczyć. Mówiła, że
to ogromnie ważne, panie Mason.
Powiedziałem jej, że pan na pewno wróci i ona
zdecydowała się czekać.
-
Gdzie jest?
-
Nic wiem. Gdzieś spaceruje.
Zaglądała tu już cztery albo pięć razy i pytała,
czy pan jest z powrotem.
-
Jak wyglądała? - spytał Mason.
-
Wyglądała na arystokratkę. Koło
sześćdziesiątki, siwe włosy, elegancko ubrana.
Mówiła cichym głosem i chyba była
zmartwiona.
-
Dobrze. Będę w gabinecie.
Zaczekam tam na Virginię Baxter i potem
będziemy mogli uznać, że to już dzień.
-
Ale co za dzień! - powiedział
Paul Drakę.
-
Virginia Baxter! - wykrzyknął
dozorca. - Ta kobieta, która jest sądzona za
morderstwo?
-
Właśnie ją zwalniają. Porucznik
Tragg przyśle tu pannę Baxter samochodem
policyjnym.
-
Wyciągnął pan ją z tego? -
dozorca patrzył z podziwem na Masona.
- My ją wyciągnęliśmy - poprawił
śmiejąc się Mason.
Winda zatrzymała się na piętrze
adwokata.
-
Okay, idę do swojego biura.
Peny - powiedział Drakę. - Co zamierzasz
zrobić z tą pielęgniarką?
-
Nasz przyjaciel porucznik Tragg
przejmie tu inicjatywę. Przeczytasz w gazetach
o jego niezwykłej sztuce
dedukcji i o tym, że Tragg pozwolił Masonowi asystować, gdy odkrywał kluczowego
świadka w sprawie morderstwa pani Trent.
-
Tak, przypuszczam, że zgarnie całą chwałę.
-
Tragg i wszyscy z wydziału. Do zobaczenia rano, Paul.
Mason ujął Delię Street pod ramię i poprowadził do kancelarii.
-
Ile to potrwa? - spytała Della.
-
Nie więcej niż dziesięć, piętnaście minut. Tragg weźmie ją stamtąd i
przywiezie do mnie. On nie chce, żeby się z kimkolwiek kontaktowała. Ma gotową historię
dla prasy i...
Dało się słyszeć nieśmiałe pukanie do drzwi. Weszła wysoka, siwowłosa kobieta.
-
Czy pan Mason?
-
Tak.
-
Nie mogłam już dłużej czekać. Musiałam do pana przyjść.
Popatrzyła pytająco na Delię Street.
-
Moja sekretarka, Della Street - przedstawił Mason i dodał po chwili ledwie
widocznego wahania - a to, jeżeli się nie mylę, Della, to jest Lauretta Trent.
-
Tak jest, nie mogłam pozwolić, by sprawy biegły aż do punktu, w którym
skazano by tę biedną dziewczynę. Musiałam przyjść do pana. Mam nadzieję, że będę miała
jakąś ochronę do momentu wykrycia, kto próbuje mnie zamordować.
-
Proszę siadać - powiedział Mason.
-
Jestem bardzo naiwna, panie Mason. Nic miałam żadnych podejrzeń, aż do
chwili, kiedy doktor Alton kazał pielęgniarce pobrać próbki moich włosów i paznokci.
Poczytałam trochę o objawach otrucia arszenikicm. Musiałam się ratować. I to szybko.
Potem, kiedy ten samochód zepchnął nas z drogi i George krzyknął, żebym skakała,
wyskoczyłam. Podrapałam się trochę, ale na szczęście widziałam, że tamto auto na nas
wjeżdża, więc byłam gotowa, trzymałam rękę na klamce. Nie miałam pięćdziesięciu tysięcy
dolarów w torebce, jak pan to powiedział w sądzie, ale miałam dość dużo, żeby przeżyć.
Widziałam, że George jest ranny. Wyszłam na szosę i prawie natychmiast zatrzymał się koło
mnie samochód. Kierowca podrzucił mnie do pobliskiej restauracji. Zadzwoniłam na policję i
powiadomiłam o wypadku. Powiedzieli, że już wysyłają radiowóz. Uznałam, że to dobra
okazja, żeby popatrzeć z ukrycia, jak toczą się sprawy. Chciałam się dowiedzieć, kto za tym
wszystkim stoi.
-
I dowiedziała się pani? - spytał Mason.
-
Kiedy czytano testament w sądzie... nigdy w życiu nie byłam tak zszokowana.
-
Testament, przypuszczam, był sfałszowany.
-
Ależ, oczywiście! A dokładniej - dwie kartki były oryginalne, a reszta
podrobiona. W swoim testamencie stwierdziłam, że wszyscy moi krewni to próżniacy,
oczekujący jedynie mojej śmierci, niezdolni do osiągnięcia czegokolwiek własną pracą i
pomysłowością. I dlatego moim siostrom zapisałam w spadku tak małe kwoty, żeby ich
mężowie, nieroby, wreszcie wzięli się do jakiejś pracy. Wydawało mi się, że przechowuję
testament w bezpiecznym miejscu. Musieli go jednak znaleźć, wymienili część dokumentu i
postanowili się mnie pozbyć.
-
Chyba czeka panią - powiedział Mason - jeszcze jeden szok. To nic pani
krewni chcieli przyśpieszyć pani śmierć, ale pielęgniarka, biegła maszynistka, uknuła w
zmowie z Kelvinem plan podmiany kartek w testamencie. Prawdopodobnie umówiła się, z
pani szwagrem na jakiś procent i pewnie miałaby też nieograniczone możliwości
szantażowania go w przyszłości. A na wypadek, gdyby Virginia Baxter przypomniała sobie
postanowienia autentycznego testamentu, zaplanowano jej kompromitację. Cieszę się, że jest
pani cała i zdrowa. Gdy okazało się, że w samochodzie nie ma torebki, przyszło mi do głowy,
że może pani żyje. Z pani powodu Virginia Baxter sporo się nacierpiała, ale to wszystko da
się naprawić.
-
Na szczęście - Lauretta Trent otworzyła torebkę - książeczkę czekową mam ze
sobą. Czy zaakceptuje pan czek na dwadzieścia pięć tysięcy dolarów jako honorarium, panie
Mason? I oczywiście czek na pięćdziesiąt tysięcy dolarów dla pańskiej klientki tytułem
rekompensaty za wszystko, co przeszła.
-
Myślę, że zanim pani zdąży wypisać czeki - Mason uśmiechnął się do Delii
Street - Virginia Baxter stanie tu w drzwiach i sama odpowie na tę propozycję.
„KB”