Iwan Turgieniew
KONIEC CZERTOPCHANOW
A
Spis treści
I
II
III
IV
V
VI
VII
VIII
IX
X
XI
XII
XIII
XIV
XV
XVI
I
W dwa lata po moich odwiedzinach u Pantieleja Jeremieicza zaczęły spadać na niego klęski
— tak, klęski. Przykrości, niepowodzenia, a nawet nieszczęścia zdarzały mu się i przedtem, ale nie
zwracał na nie uwagi i „królował" po dawnemu. Pierwszy cios, jaki go uderzył, był dla niego
najdotkliwszy: opuściła go Masza.
Co ją skłoniło do porzucenia jego domu, do którego, zdawało się, tak przywykła — trudno
powiedzieć. Czertopchanow do końca swoich dni żywił przekonanie, że winnym zdrady Maszy był
pewien młody sąsiad, dymisjonowany rotmistrz ułanów, nazwiskiem Jaff, który, jak twierdził
Pantielej Jeremieicz, zdobywał serca tylko tym, że nieustannie podkręcał wąsa, był nadzwyczaj
wypomadowany i chrząkał znacząco; należy jednak przypuszczać, że sprawiła to raczej cygańska
krew włóczęgów, płynąca w żyłach Maszy. Tak czy owak, w pewien piękny letni wieczór Masza,
zawiązawszy jakieś tam szmatki w niewielki węzełek, porzuciła dom Czertopchanowa.
Dwa czy trzy dni przedtem przesiedziała w kąciku, skurczona i przyciśnięta do ściany jak
raniony lis — i żeby choć słowo do kogo przemówiła — nic, tylko wodziła oczami, zamyślała się,
ściągała brwi, z lekka szczerzyła zęby i robiła takie ruchy rękami, jakby się w coś chciała otulić. I
dawniej napadały ją czasem takie „chimery", ale nigdy nie trwały długo; Czertopchanow o tym
wiedział, dlatego i sam się tym nie przejmował, i jej dawał spokój. Ale kiedy wrócił z psiarni,
gdzie, jak mówił jego dojeżdżacz, ostatnie dwie gończe suki „wyciągnęły nogi", spotkał służącą,
która drżącym głosem zameldowała mu, że Maria, to jest Akiniijewna, kazała mu się kłaniać,
kazała powiedzieć, że życzy mu wszystkiego dobrego, ale już do niego nie wróci. Czertopchanow
zakręcił się parę razy w miejscu, wydał ze siebie ochrypły ryk i zaraz rzucił się w pogoń za zbiegłą,
chwytając na wszelki wypadek pistolet.
Dopędził ją o dwie wiorsty od swego domu, koło brzeźniaka, przy trakcie wiodącym do
powiatowego miasta. Słońce stało nisko nad horyzontem i wszystko dokoła nagle poczerwieniało:
drzewa, trawy i ziemia.
— Do Jaffa! do Jaffa! — zajęczał Czertopchanow, skoro tylko zobaczył Maszę — do Jaffa!
— powtórzył biegnąc do niej i co krok prawie się potykając.
Masza przystanęła i odwróciła się do niego twarzą. Stała plecami do światła i zdawała się
cała czarna, jakby wyrzeźbiona w hebanie. Tylko białka oczu odcinały się, srebrzyste, w kształcie
migdała, same zaś oczy — źrenice — stały się jeszcze ciemniejsze.
Odrzuciła węzełek i skrzyżowała ręce.
— Do Jaffa idziesz, niegodziwa! — powtórzył Czertopchanow i już chciał ją schwycić za
ramię, ale spotkawszy jej wzrok stropił się i ręce mu opadły.
— Nie do pana Jaffa idę, Pantieleju Jeremieiczu — odpowiedziała Masza spokojnie i powoli
— tylko z panem już dłużej żyć nie mogę.
— Jak to nie możesz żyć? z jakiej racji? Czy cię czym skrzywdziłem?
Masza pokręciła łową. — Nie skrzywdził mnie pan, tęskność mnie wzięła... Dziękuję za to,
co było, ale zostać nie mogę — nie!
Zdumiał się Czertopchanow; aż się dłońmi po udach uderzył i podskoczył.
— Jakże to tak? Była, była, oprócz zadowolenia i spokoju niczego nie zaznała — i nagle:
tęskność ją wzięła! Co tam, powiada, rzucę go! Wzięła, chustkę na głowę zarzuciła i poszła.
Uważanie miała niczym dziedziczka...
— Wcale mi tego nie trzeba — przerwała Masza.
— Jak to nie trzeba? z bezdomnej Cyganki — panią została, co? nie trzeba? Jak to nie
trzeba, ty cham- skłe nasienie? Czy kto temu uwierzy? W tym się zdrada kryje, zdrada!
Zasyczał znowu.
— Żadnej zdrady w myśli nie mam i nie miałam — odezwała się Masza swym śpiewnym i
wyrazistym głosem — powiedziałam już panu: tąskność mnie wzięła.
— Masza! — wykrzyknął Czertopchanow i uderzył się pięścią w piersi — przestańże, dość
tego, podręczyłaś mnie... już dość! Pomyśl tylko, na Boga, co Tisza powie, zlitowałabyś się choć
nad nim!
— Niech się pan kłania ode mnie Tichonowi Iwanyczowi i niech mu pan powie...
Czertopchanow zamachał rękami.
— Nieprawda, kłamiesz — nie pójdziesz! Nie doczeka się ciebie twój Jaff!
— Pan Jaff... — zaczęła Masza.
— Jaki on tam pan Jaff — przedrzeźniał ją Czertopchanow. — To po prostu krętacz, oszust
— i gębę ma jak małpa.
Przez całe pół godziny zmagał się Czertopchanow z Maszą. To podchodził do niej blisko, to
odskakiwał, to zamierzał się na nią, to kłaniał jej się w pas, płakał, wymyślał...
— Nie mogę — powtarzała w kółko Masza — tak mi smutno... Tęsknota mnie zadręczy. —
Twarz jej przybierała pomału wyraz tak obojętny, senny niemal, że Czertopchanow zapytał, czy nie
napoili ją bieluniem?
— Tęsknota — powiedziała po raz dziesiąty.
— A co, jeśli cię zabiję? — krzyknął nagle i wyciągnął z kieszeni pistolet.
Masza uśmiechnęła się, twarz jej nabrała życia.
— Wielkie rzeczy! Niech pan zabije, Pantieleju Jeremieiczu — wolna wola; ale wrócić nie
wrócę.
— Nie wrócisz? — Czertopchanow odwiódł kurek.
— Nie wrócę, serce. Nigdy w życiu nie wrócę. Słowa na wiatr nie rzucam.
Czertopchanow raptem wsunął jej do ręki pistolet i przysiadł na ziemi.
— No to ty mnie zabij! nie chcę żyć bez ciebie. Obrzydłem ci — i mnie wszystko obrzydło.
Masza schyliła się, podniosła swój tobołek, pistolet położyła na trawie odwróciwszy lufę od
Czertopchanowa i przysunęła się do niego.
— Ech, serce, czego tak rozpaczasz? Czy to nie znasz nas, Cyganek? Taki już mamy
charakter, taki nasz obyczaj. Jeśli chwyci tęsknica-rozłąka, jeśli serce ciągnie w obce, dalekie
strony — jakżebym miała tu pozostać? Pamiętaj o swojej Maszy, drugiej takiej nie znajdziesz — i
ja cię nie zapomnę, mego sokoła — ale życie moje z tobą skończone!
— Kocham cię, Masza — zamruczał Czertopchanow przez palce, którymi zakrył sobie
twarz.
— I ja pana kochałam, przyjacielu mój serdeczny...
— Kochałem cię, kocham cię do szaleństwa, bez pamięci — i jak pomyślę teraz, że ty tak ni
z tego, ni z owego: bądź zdrów, rzucasz mnie i po świecie tułać się zaczniesz, to mi się zdaje, że
gdyby nie był ze mnie taki hołysz nieszczęsny, nie rzuciłabyś mnie!
Masza uśmiechnęła się tylko na te słowa.
— A mówiłeś, że nie jestem łakoma na srebro! — odpowiedziała i zamaszyście uderzyła
Czertopchanowa w ramię.
Zerwał się na równe nogi.
— Weźże choć pieniędzy ode mnie — jakże będziesz tak bez grosza? Ale najlepiej: zabij
mnie! Mówię do ciebie po ludzku: zabij mnie od razu!
Masza znów pokręciła głową. — Zabić cię? A za co na Syberię zsyłają, serce?
Czertopchanow drgnął. — Więc ty tylko dlatego, ze strachu przed katorgą...
I runął z powrotem na trawę...
Masza postała nad nim w milczeniu. — Żal mi cię, Pantieleju Jeremieiczu — rzekła z
westchnieniem — dobry z ciebie człowiek... ale nic nie poradzę: żegnaj!
Odwróciła się i odeszła parę kroków. Noc już zapa- dła i zewsząd napływały mgliste cienie.
Czertopchanow zerwał się szybko i schwycił Maszę z tyłu za oba łokcie.
— Więc odchodzisz, żmijo? Do Jaffa!
— Żegnaj! — dobitnie i szorstko powtórzyła Masza, wyrwała się i poszła.
Czertopchanow popatrzył za nią, podbiegł do miejsca, gdzie leżał pistolet, schwycił go,
wycelował, wystrzelił... Ale zanim nacisnął cyngiel, poderwał rękę w górę: kula świsnęła nad głową
Maszy. Nie zatrzymując się spojrzała na niego przez ramię — i szła dalej kołyszącym krokiem,
jakby się z nim drażniąc.
Zakrył twarz i zaczął uciekać.
Nie zdążył jednak odbiec jeszcze pięćdziesięciu kroków, kiedy nagle stanął jak wryty.
Dobiegł go znajomy, zbyt dobrze znajomy głos. Masza śpiewała. „Wiek młody, czarowny" —
śpiewała, a każdy dźwięk zdawał się rozsnuwać w powietrzu wieczornym — smutno i gorąco.
Czertopchanow nastawił uszu. Głos oddalał się coraz bardziej; to zamierał, to znów powracał ledwo
dosłyszalną, ale wciąż jeszcze palącą falą.
„Ona mi tak na złość" — pomyślał Czertopchanow, ale zaraz jęknął. — Nie, ona się tak ze
mną żegna na wieki — i zalał się łzami.
Nazajutrz zjawił się w mieszkaniu pana Jaffa, który, jako człowiek prawdziwie światowy,
nie znosząc samotności wiejskiej osiadł w mieście powiatowym, „bliżej panienek", jak mówił.
Czertopchanow nie zastał Jaffa: lokaj twierdził, że w przeddzień wyjechał do Moskwy.
— A nie powiedziałem! — wykrzyknął Czertopchanow z wściekłością — byli w zmowie;
uciekła z nim... ale poczekaj!
Nie zważając na sprzeciw lokaja wtargnął do gabinetu młodego rotmistrza. W gabinecie nad
kanapą wisiał olejny portret gospodarza w mundurze ułańskim.
— A tuś mi, małpo bez ogona! — zagrzmiał Czertopchanow, wskoczył na kanapę i
uderzywszy pięścią w naciągnięte płótno przebił w nim dużą dziurę.
— Powiedz temu hullajowi, twemu, panu — zwrócił się do lokaja — że w braku jego
własnej obmierzłej gęby, szlachcic Czertopchanow okaleczył malowaną: a jeśli chce ode mnie
satysfakcji, to wie gdzie znaleźć szlachcica Czertopchanowa! Ja sam go zresztą znajdę! W piekle
odszukam tę podłą małpę!
To powiedziawszy Czertopchanow zeskoczył z kanapy i oddalił się tryumfalnie.
Rotmistrz Jaff wszakże żadnej satysfakcji od niego nie zażądał — nawet się z nim nigdzie
nie spotkał; Czertopchanow również ani myślał szukać swego wroga i do żadnej awantury między
nimi nie doszło. Masza wkrótce potem przepadła bez śladu. Czertopchanow zaczął pić, „opamiętał
się" jednak. Ale wtedy spotkał go drugi cios.
II
A mianowicie: umarł jego serdeczny przyjaciel, Tichon Iwanowicz Niedopiuskin. Na dwa
lata przed zgonem zdrowie zaczęło mu nie dopisywać: cierpiał na duszności, zasypiał wciąż, a
obudziwszy się, nieprędko przychodził do siebie; lekarz powiatowy zapewniał, że miewał
„ataczki". Trzy dni poprzedzające odejście Maszy, owe trzy dni, kiedy to ją ,.tęskność wzięła",
Niedopiuskin przeleżał u siebie w Bezsielendiejewce: przeziębił się silnie. Postępek Maszy był
więc dla niego nieoczekiwanym ciosem; dotknął go może nawet głębiej niż Czertopchanowa.
Łagodny i nieśmiały z natury, nie okazał po sobie nic poza najtkliwszym współczuciem dla
przyjaciela oraz bolesnym zdziwieniem... ale coś w nim pękło i runęło. „Wyrwała mi serce", szeptał
do siebie siedząc na swej ulubionej ceratowej kanapce i kręcąc młynka palcami. Nawet kiedy
Czertopchanow się otrząsnął, Niedopiuskin nie mógł przyjść do siebie i nadal czuł „pustkę
wewnątrz". „O tu", mawiał wskazując na środek piersi powyżej żołądka. W ten sposób pociągnął
do zimy. Z nastaniem pierwszych mrozów duszności się zmniejszyły. Ale za to nawiedził go już nie
„ataczek", ale prawdziwy atak. Nie od razu stracił przytomność, poznawał jeszcze Czertopchanowa,
i na rozpaczliwy okrzyk przyjaciela: — Cóż to, Tisza, bez mego pozwolenia porzucasz mnie,
niczym Masza?! — wyjąkał: — Przecie ja... P...a...sieju Je...e... iczu... za...wsze ciebie
słu...cha...łem... — Nie przeszkodziło mu to jednak umrzeć tego samego dnia nie doczekawszy się
lekarza powiatowego, któremu, gdy zobaczył wystygłe już zwłoki, nie pozostawało nic więcej, jak
ze smutnym poczuciem znikomości rzeczy ziemskich zażądać „wódeczki z bałykiem". Tichon
Iwanowicz, jak należało się spodziewać, majątek swój zapisał swemu „najczcigodniejszemu
dobrodziejowi i wspaniałomyślnemu opiekunowi Pantielejewowi Jeremieiczowi
Czertopchanowowi"; najczcigodniejszy dobrodziej nie miał stąd jednak wielkich korzyści, wkrótce
bowiem majątek został sprzedany z licytacji, częściowo na pokrycie kosztów nagrobka-posągu,
który Czertopchanow (odezwała się w nim widać krew ojcowska) postanowił wznieść nad
prochami swego przyjaciela. Posąg ów, który miał przedstawiać modlącego się anioła, zamówił w
Moskwie, lecz polecony mu pośrednik wyobrażając sobie, że na prowincji znawcy rzeźby należą do
rzadkości, zamiast anioła przysłał mu boginię Florę, przez wiele lat zdobiącą jeden z opuszczonych
podmoskiewskich ogrodów pamiętających czasy Katarzyny, a to dlatego, że statuę, bardzo zresztą
wytworną, w guście rokoko, o pulchnych rączkach, wysoko upiętych lokach, z girlandą róż na
obnażonych piersiach i przegiętą kibicią, dostał ów pośrednik za darmo. Dotychczas więc
mitologiczna bogini, z gracją podnosząc jedną nóżkę, stoi nad mogiłą Tichona Iwanowicza i z
grymasem godnym pani de Pompadour spogląda na spacerujące dokoła niej cielęta i owce, stałych
gości naszych wiejskich cmentarzy.
III
Straciwszy wiernego przyjaciela Czertopchanow znów zaczął pić i tym razem już znacznie
poważniej. Coraz cięższe miał życie. Polować nie było za co, ostatnie pieniądze się rozlazły, ostatni
ludzie pouciekali. Zaczęła się dla Pantieleja Jeremieicza zupełna samotność: nie miał do kogo słowa
przemówić, a cóż dopiero przed kim serce otworzyć. Duma tylko pozostała w nim nieugięta.
Przeciwnie: im gorsze miał warunki życia, tym bardziej stawał się hardy, pyszny i nieprzystępny.
Pod koniec całkiem zdziczał. Pozostała mu tylko jedna radość, jedna pociecha: znakomity
wierzchowiec siwej maści, dońskiej rasy, nazwany przez niego Malek-Adel, rzeczywiście
niezwykłe zwierzę.
Dostał zaś tego konia w następujący sposób: Przejeżdżając kiedyś konno przez sąsiednią
wieś, Czertopchanow usłyszał podniecone głosy i krzyki tłumu chłopów przed karczmą. Pośrodku
tego tłumu, wciąż w tym samym miejscu, nieustannie podnosiły się i opadały ogromne ręce.
— Co się tam dzieje? — zapytał właściwym sobie władczym tonem starą babę stojącą na
progu chaty.
Oparta o węgar i jakby drzemiąc baba spoglądała w stronę karczmy. Płowowłosy chłopczyk
w płóciennej koszulinie, z krzyżykiem z cyprysowego drzewa na gołych piersiach, siedział między
jej łapciami, rozstawiwszy nóżki i zacisnąwszy piąstki, tuż przy nim kurczę dziobało zeschniętą
skórkę razowego chleba.
— A Pan Bóg wie, proszę łaski pana — odpowie- działa stara i nachyliwszy się położyła
pomarszczoną ciemną rękę na głowie chłopczyka — podobno nasi chłopcy Żyda biją.
— Jak to Żyda? jakiego Żyda?
— A Pan Bóg go wie, proszę łaski pana. Pokazał się tu u nas Żyd jakiś, a skąd go przyniosło
— kto go tam wie? Wasia, idź, kochaneczku, do mamy, sio, sio, paskudny!
Baba spłoszyła kurczę, Wasia zaś uchwycił się jej pasiastej spódnicy.
— No i biją go, mój złociutki panie.
— Jak to biją? Za co?
— A nie wiem, proszę łaski pana. Widać zasłużył. I jakże go nie bić? Przecie on, proszę
łaski pana, Chrystusa ukrzyżował!
Czertopchanow krzyknął, smagnął konia nahajką po szyi, pomknął prosto na tłum i
wtargnąwszy weń, zaczął tą samą nahajką łupić chłopów, gdzie popadło, i na prawo, i na lewo,
dogadując urywanym głosem: — Samo...wola! Samo...wola! Prawo winno karać, a nie o-so-by pry-
wat-ne! Prawo! Prawo! Pra-a-wo!!!
Nie upłynęły nawet dwie minuty, a już tłum cały rozpierzchł się w różne strony — na ziemi
zaś, przed drzwiami karczmy pozostała nieduża, szczupła, czarna istota w nankinowym kaftanie,
potargana i umęczona... Blada twarz, wpadnięte oczy, usta otwarte... Co to? śmiertelny strach czy
już śmierć sama?
— Dlaczegoście Żyda zabili? — grzmiącym głosem wykrzyknął Czertopchanow, groźnie
potrząsając nahajką.
Odpowiedział mu głuchy pomruk tłumu. Jeden chłop trzymał się za ramię, drugi za bok,
trzeci za nos.
— Zdrowo bije! — rozległ się czyjś głos w ostatnich szeregach.
— I to nahajką! Niech go!... — odezwał się inny głos.
— Dlaczegoście Żyda zabili? pytam was, Azjaci zatraceni! — powtórzył Czertopchanow.
W tej chwili wszakże leżąca na ziemi istota szybko zerwała się na równe nogi i kryjąc się za
Czertopchanowa, konwulsyjnie uczepiła się jego siodła.
Śmiech zagrzmiał wśród tłumu.
— Twarde ma życie — rozległo się znów w ostatnich szeregach. — Niczym kot...
— Jaśnie dziedzicu wielmożny, ujmij się, ratuj! — bełkotał tymczasem nieszczęsny Żyd
przyciskając się całą piersią do nogi Czertopchanowa — bo oni mnie zabiją, zabiją mnie, jaśnie
dziedzicu wielmożny!
— Za co cię oni tak? — zapytał Czertopchanow.
— Jak Boga kocham, nie wiem! Bydełko u nich padać zaczęło... więc oni mają mnie w
podejrzeniu... a ja przecie...
— No! o tym potem! — przerwał mu Czertopchanow — trzymaj się siodła i idź za mną. A
wy! — dodał zwracając się do tłumu — znacie mnie? Jestem Pantielej Czertopchanow, właściciel
ziemski, mieszkam we wsi Bezsonowo — no więc, wnieście skargę na mnie, jeśli wam się podoba,
a przy sposobności i na Żyda!
— Po co mielibyśmy się skarżyć — rzekł kłaniając się nisko siwobrody, stateczny chłop,
wypisz-wymaluj stary patriarcha. (Żyda zresztą bił nie gorzej od innych.) — My, dobrodzieju
Pantieleju Jeremieiczu, twoją łaskawość dobrze znamy, wdzięczni ci jesteśmy za twą łaskawość,
żeś nas pouczył!
— Po co mielibyśmy się skarżyć! — podchwycili inni — a ten nie chrzczony i tak będzie
miał za swoje! Nie ucieknie nam! My go, jak zająca w polu...
Czertopchanow nastroszył wąsy, fuknął i ruszył stępa do siebie na wieś; towarzyszył mu
Żyd, którego uwolnił od prześladowców w taki sam sposób, jak kiedyś uwolnił Tichona
Niedopiuskina.
IV
W kilka dni potem jedyny kozaczek, który pozostał u Czertopchanowa, zaanonsował, że
przyjechał do niego jakiś jeździec i chce z nim pomówić. Czertopchanow wyszedł na ganek i
zobaczył swego znajomego Żyda konno na przepięknym dońskim wierzchowcu, który stał
nieruchomo i dumnie pośrodku dziedzińca. Żyd był bez czapki, trzymał ją pod pachą, nogi wsunął
nie w strzemiona, lecz w puśliska, podarte poły kaftana wisiały po obu stronach siodła. Na widok
Czertopchanowa cmoknął, łokciami szarpnął i zamajdał nogami. Czertopchanow jednak nie tylko
że nie odpowiedział na jego przywitanie, ale nawet się rozzłościł; zaczerwienił się gwałtownie:
parszywy Żyd śmie wsiąść na tak pięknego konia... co za nieprzyzwoitość!...
— Hej, ty gębo etiopska! — krzyknął — złaź mi tu zaraz, jeśli nie chcesz, żeby cię w błoto
ściągnęli!
Żyd usłuchał niezwłocznie, zwalił się z siodła jak worek i przytrzymując jedną ręką cugle,
cały w uśmiechach i ukłonach przysunął się do Czertopchanowa.
— Czego chcesz? — zapytał Pantielej Jeremieicz z godnością.
— Jaśnie dziedzic będzie łaskawy popatrzeć, co za konik — odpowiedział Żyd nie
przestając się kłaniać.
— N...no... tak... dobry koń. Skądeś go wziął? Pewnie ukradłeś.
— Jak to tak można, jaśnie dziedzicu! Jestem uczciwy Żyd, nie ukradłem, tylko dla jasnego
dziedzica kupiłem. Już tak się starałem, tak się starałem! Za to koń, bo koń! Takiego drugiego konia
na całym Donie ani rusz nie znajdzie. Jaśnie dziedzic będzie łaskaw popatrzeć, co to za koń! O,
proszę tutaj! Prrr... prrr... obróć się... stańże bokiem! Zdejmiemy siodło. No, co jaśnie dziedzic
powie?
— Dobry koń — powtórzył Czertopchanow z udaną obojętnością, a serce aż mu w piersiach
zabiło. Był namiętnym amatorem „końskiego mięsa" i znał się na nim.
— Niech jaśnie dziedzic będzie łaskawy go pogłaskać! Po szyjce go pogłaskać, hi-hi-hi! O
tak!
Czertopchanow jakby od niechcenia położył rękę na karku konia, poklepał go parę razy,
potem pociągnął palcami od kłęba wzdłuż grzbietu i doszedłszy do wiadomego miejsca nad
nerkami, z lekka, jak znawca, nacisnął to miejsce. Koń natychmiast wygiął grzbiet, obejrzał się
zezując na Czertopchanowa dumnym, czarnym okiem, parsknął i zaczął przebierać przednimi
nogami.
Żyd zaśmiał się i z lekka klasnął w dłonie. — Poznał, poznał, jaśnie dziedzicu, poznał
swojego pana!
— Nie gadaj — przerwał mu Czertopchanow ze złością. — Kupić od ciebie tego konia... nie
mam za co, a prezentów nie tylko od Żyda, ale nawet od samego Pana Boga nigdy jeszcze dotąd nie
przyjmowałem!
— A bo to ja bym śmiał jaśnie dziedzicowi co podarować, niech Bóg broni! — wykrzyknął
Żyd. — Jaśnie dziedzic kupi... a na pieniędzy ja poczekam.
Czertopchanow zamyślił się.
— Ile za niego chcesz? — zapytał wreszcie przez zęby.
Żyd wzruszył ramionami.
— Tyle, ile sam dałem. Dwieście rubli.
Koń wart był dwa, kto wie, może nawet i trzy razy więcej.
Czertopchanow odwrócił się i ziewnął nerwowo.
— A kiedy... pieniądze? — zapytał, z wysiłkiem marszcząc brwi i nie patrząc na Żyda.
— Kiedy jaśnie dziedzic będzie miał życzenie. Czertopchanow odrzucił w tył głowę, ale nie
podniósł oczu.
— To nie jest odpowiedź. Gadaj do rzeczy, plemię herodowe! Co, ja miałbym tobie coś
zawdzięczać?
-— No to niech będzie tak — odrzekł Żyd z pośpiechem — za sześć miesięcy... zgoda?
Czertopchanow nic nie odpowiedział.
Żyd starał się zajrzeć mu w oczy. — Zgoda? Jaśnie dziedzic każe w stajni postawić?
— Siodło mi niepotrzebne — odezwał się Czertopchanow przerywanym głosem. — Zabierz
siodło, słyszysz?
— A jakże, a jakże, wezmę, wezmę — zabełkotał uradowany Żyd i zarzucił siodło na ramię.
— A pieniądze — ciągnął dalej Czertopchanow — za sześć miesięcy. I nie dwieście, ale'
dwieście pięćdziesiąt. Milczeć! Dwieście pięćdziesiąt, powiadam ci! Masz u mnie.
Czertopchanow wciąż nie decydował się podnieść oczu. Nigdy jeszcze duma jego tak nie
cierpiała. „Rzecz jasna, że to prezent — myślał w duchu. — Przez wdzięczność mi diabeł
ofiarował!" I uściskałby tego Żyda, i pobiłby go...
— Proszę jaśnie dziedzica — zaczął Żyd ośmielony, z uśmiechem — trzeba by ruskim
zwyczajem z poły do poły...
— Jeszcze czego! Żydowin... a ruskie zwyczaje! Hej! Jest tam kto? Weź konia i zaprowadź
do stajni. A owsa mu zasyp. Zaraz sam przyjdę, popatrzę. I pamiętaj: nazywa się Malek-Adel!
Czertopchanow wszedł już po schodkach na ganek, lecz obrócił się nagle na pięcie, podbiegł
do Żyda i mocno uścisnął mu dłoń. Ten schylił się i już miał cmoknąć go w rękę, ale
Czertopchanow odskoczył i rzucając półgłosem: — Nie mów nikomu! — zniknął za drzwiami.
V
Odtąd głównym zajęciem, główną troską, radością w życiu Czertopchanowa stał się Malek-
Adel. Pokochał go tak, jak nie kochał nawet Maszy, przywiązał się do niego bardziej niż do
Niedopiuskina. Ale bo też to był koń! Ogień, istny ogień, dynamit po prostu, a powaga
wielkopańska! Niezmordowany, wytrzymały, posłuszny, gdzie chcesz, da się obrócić; karmi się
byle czym, jak nie ma nic innego, ziemię spod siebie łykać będzie. Stępa idzie — jakby na rękach
niósł; kłusa — jakby w kolebce kołysał, a jak ruszy galopa, to i wicher go nie dopędzi! Nigdy się
nie zadyszy — płuca ma jak miechy. Nogi jak stal; żeby się kiedy potknął, mowy o tym nie ma!
Przeskoczyć rów czy płot to dla niego nic; a jaki mądry! Biegnie na wezwanie, zadarłszy głowę;
każesz mu stać, a sam odejdziesz, nie ruszy się; ale jak tylko będziesz wracał, zarży lekko: ,,tu
jestem", niby. I niczego się nie bał: w największą ciemnicę, w zadymkę drogę znajdzie; a obcemu
za nic się dotknąć nie da: zębami gryzie! I pies niech nie śmie się do niego zbliżyć: zaraz przednią
nóżką po głowie, buch! tyl,e było psiego życia. Ambitna bestia: szpicrutą tylko dla szyku można
było nad nim pomachać, ale broń Boże go tknąć! Co tu zresztą dużo mówić — skarb nie koń!
Jak zacznie Czertopchanow opisywać swego Malek-Adela, słów mu brak! A jak o niego
dbał, jak go pieścił. Sierść na nim mieniła się srebrem, i to nie starym, a nowym, takim z ciemnym
połyskiem; a pociągnąć po niej dłonią — istny aksamit! Siodło, czapraczek, uzdeczka — cała
uprząż była tak doskonale dobrana, utrzymana w porządku, wyczyszczona, że tylko wziąć ołówek i
rysować! Czertopchanow — cóż więcej chcecie? — sam własnoręcznie czub zaplatał swemu
ulubieńcowi, grzywę i ogon mył mu piwem, i nawet kopyta nieraz tłuszczem smarował...
Siądzie czasem na Malek-Adela i jedzie, ale nie do sąsiadów — nie chciał ich znać tak jak i
dawniej, ale przez ich pola, pode dworem... Zachwycajcie się, myśli sobie, głupcy, z daleka. Albo
usłyszy, że gdzieś zapowiedziane polowanie — że bogaty pan wybrał się na polowanie z chartami
— zaraz tam jedzie i harcuje z daleka, na horyzoncie, budząc podziw wszyst- kich widzów urodą i
rączością swego konia, a nikogo blisko do siebie nie dopuszcza. Pewnego razu jakiś myśliwy
popędził nawet za nim ze swoją świtą; widzi, że Czertopchanow przed nim ucieka, więc krzyczy za
nim ze wszystkich sił, w pełnym galopie: — Hej ty! Słuchaj! Bierz, co chcesz, za swego konia!
Tysięcy nie pożałuję! Żonę oddam, dzieci! Zabieraj ostatni grosz!
Czertopchanow osadził nagle Malek-Adela. Myśliwy go dopadł. — Sąsiedzie! — krzyczy
— ile chcesz? Mój złoty!
— Jeżeli jesteś królem — rzekł dobitnie Czertopachanow (jak żył nie słyszał o Szekspirze)
— choćbyś mi oddał królestwo za mego konia, i tego nie przyjmę! — Powiedział, ześmiał się,
ściągnął Malek-Adela tak, że stanął dęba, zakręcił nim w powietrzu na zadzie, jak bąkiem czy też:
frygą, i — marsz, marsz! Tylko migał na ściernisku. Myśliwy zaś (książę to był, powiadają,
niezmiernie bogaty) cisnął czapkę o ziemię i jak nie runie twarzą w czapkę! Z pół godziny tak
przeleżał.
I jak tu nie miał Czertopchanow kochać takiego konia? Czy to nie dzięki niemu osiągnął
znów, po raz ostatni, niezaprzeczoną wyższość nad wszystkimi swymi sąsiadami?
VI
Tymczasem czas upływał, zbliżał się termin płatności, a Czertopchanow nie tylko nie miał
dwustu pięćdziesięciu rubli, ale nawet pięćdziesięciu. Co miał robić, jak sobie poradzić? „Cóż? —
postanowił w końcu — jeśli Żyd się nie zmiłuje, nie zgodzi jeszcze poczekać — oddam mu dom i
ziemię, a sam na konia i gdzie oczy poniosą! Z głodu umrę, ale Malek-Adela nie oddam!" Bardzo
się trapił i nawet wpadał w zamyślenie; lecz oto los — po raz pierwszy i ostatni — ulitował się nad
nim, uśmiechnął się do niego: jakaś daleka ciotka, której nazwiska Czertopchanow nawet nie znał,
zapisała mu w testamencie sumę ogromną w jego oczach, całe dwa tysiące rubli! I dostał te
pieniądze, jak się to mówi, w samą porę: w przeddzień przybycia Żyda. Czertopchanow omal od
zmysłów nie odszedł z radości, ale nawet nie pomyślał o wódce: od dnia kiedy Malek-Adel stał się
jego własnością, nie wziął do ust ani kropli. Pobiegł do stajni i ucałował przyjaciela z obu stron
pyska nad nozdrzami tam, gdzie konie miewają tak delikatną skórę. — Teraz się już nie
rozstaniemy! — wołał klepiąc Malek-Adela po szyi, pod rozczesaną grzywą. Powróciwszy do
domu odliczył do koperty i zapieczętował dwieście pięćdziesiąt rubli. Potem zaczął marzyć leżąc na
plecach i paląc fajeczkę, jaki zrobi użytek z pozostałych pieniędzy, a mianowicie jakie zdobędzie
sobie psy: prawdziwe kostromskie i koniecznie czarne, podpalane! Porozmawiał nawet z Pierfiszką,
któremu obiecał nowy kazakin z żółtym galonem na wszystkich szwach, po czym położył się spać
w błogim nastroju.
Miał niedobry sen: wyjechał niby na polowanie, tylko nie na Malek-Adelu, a na jakimś
dziwnym zwierzęciu podobnym do wielbłąda; naprzeciw niego wybiegł biały-bielutki jak śnieg
lis... Chce zamachnąć się harapem, chce poszczuć na niego psy — a tu zamiast harapa trzyma w
ręku wiecheć łaziebny, a lis skacze przed nim i pokazuje mu język. Zeskakuje ze swego wielbłąda,
potyka się i pada... prosto w ręce żandarma, który wzywa go do generał-gubernatora, w żandarmie
zaś poznaje Jaffa.
Czertopchanow obudził się. W pokoju było ciemno, drugie kury dopiero co zapiały...
Gdzieś daleko, daleko zarżał koń...
Czertopchanow podniósł głowę... Jeszcze raz rozległo się cienkie rżenie.
„To rży Malek-Adel! — pomyślał... To jego rżenie! Ale dlaczego tak daleko? Rany boskie...
Nie może być..."
Czertopehanowa nagle mróz obleciał, natychmiast zerwał się z łóżka, po omacku odszukał
buty, odzież, ubrał się i schwyciwszy spod poduszki klucz od stajni wyskoczył na podwórze.
VII
Stajnia stała w samym końcu podwórza, jedna z jej ścian przylegała do pola.
Czertopchanow nie od razu włożył klucz w zamek — ręce mu drżały — i nie od razu przekręcił
klucz... Postał bez ruchu wstrzymując oddech: żeby się choć coś poruszyło za drzwiami! —
Maleczek! Malec! — zawołał półgłosem przez drzwi: martwa cisza! Czertopchanow mimo woli
szarpnął kluczem, drzwi zaskrzypiały i otworzyły się... A więc nie były zamknięte. Przestąpił próg i
znów zawołał na konia — tym razem pełnym imieniem: — Malek-Adel! — Ale nie odezwał się
wierny towarzysz, tylko mysz zachrobotała w słomie. Wówczas Czertopchanow rzucił się do tej
przegrody w stajni, gdzie stał Malek-Adel. Trafił prosto do niej, mimo że dokoła panowały
ciemności choć oko wykol... Pusto. W głowie mu się zakręciło, rzekłbyś, dzwon zahuczał mu pod
czaszką. Chciał coś powiedzieć, ale zasyczał tylko i macając rękami w górze, na dole, po bokach,
zdyszany, na uginających się pod nim kolanach biegł z jednej przegrody do drugiej... do trzeciej,
prawie pod sam pułap nabitej sianem, uderzył się o jedną ścianę, o drugą, upadł, machnął kozła
przez głowę i nagle wypadł pędem przez uchylone drzwi na podwórze...
— Ukradli! Pierfiszka. Pierfiszka! Ukradli! — ryknął nieludzkim głosem.
Kozaczek Pierfiszka, w samej tylko koszuli, jak z procy wyskoczył z komórki, gdzie spał...
Jak pijani zderzyli się na środku - podwórza i pan, i jedyny jego sługa; zaczęli się kręcić
niby zaczadzeni. Ani pan nie mógł wytłumaczyć, co się stało, ani sługa zrozumieć, czego od niego
żądano. — Nieszczęście! nieszczęście! — bełkotał Czertopchanow. — Nieszczęście! nieszczęście!
— powtarzał za nim kozaczek. — Latarnię dawaj, zapal latarnię! Światła! światła! — wydarło się
wreszcie z zamierających piersi Czertopchanowa. Pierfiszka popędził do domu.
Ale zapalić latarnię, skrzesać ognia nie było rzeczą łatwą: zapałki siarkowe należały jeszcze
wówczas w Rosji do rzadkości; pod kuchnią dawno już wygasły ostatnie węgielki, krzesiwko i
krzemień gdzieś się zawieruszyły, potem nie chciały działać. Czertopchanow, zgrzytając zębami,
wyrwał je z rąk przerażonego Pierfiszki i sam zaczął krzesać ogień: iskry sypały się obficie, a
jeszcze obficiej sypały się przekleństwa, a nawet jęki — ale hubka albo wcale się nie zapalała, albo
zaraz gasła, pomimo zgodnych wysiłków czworga wydętych policzków i warg! Nareszcie, po
pięciu co najmniej minutach, zajął się ogarek łojówki na dnie pękniętej latarni i Czertopchanow
eskortowany przez Perfiszkę wpadł do stajni, podniósł latarnię nad głową i obejrzał się...
Wszędzie pusto!
Wyskoczył na podwórze, obiegł je we wszystkich kierunkach — nie było nigdzie konia!
Płot otaczający dworek Pantieleja Jeremieicza, od dawna spróchniały, wykrzywił się i pochylił do
ziemi... Wzdłuż stajni na szerokość arszyna zupełnie się wywrócił. Pierfiszka wskazał to miejsce
Czertopchanowowi.
— Panie dziedzicu! proszę popatrzeć tutaj: tego dziś nie było. O, i kołki sterczą, widać ktoś
je powyrywał.
Czertopchanow podskoczył z latarnią, powiódł nią po ziemi...
— Kopyta, kopyta, ślady podków, ślady, świeże ślady — zamruczał z pośpiechem. — Tędy
go wyprowadzono tędy, tędy!
W mgnieniu oka przeskoczył płot i krzycząc: —
Malek-Adel! Malek-Adel! — pobiegł prosto w pole.
Pierfiszka, oszołomiony, pozostał przy płocie. Jasny krążek światła latarni wkrótce znikł mu
z oczu, pochłonięty głębokim mrokiem bezgwiezdnej i bezksiężycowej nocy.
Rozpaczliwe wołania Czertopchanowa dolatywały coraz słabiej...
VIII
Zorza już się rozpaliła, kiedy Czertopchanow wrócił do domu. Niepodobny był do
człowieka, ubranie pokryte błotem, twarz dzika i straszna, oczy patrzyły posępnie i tępo.
Ochrypłym szeptem kazał Pierfiszce iść precz i zamknął się w swoim pokoju. Ledwo trzymał się na
nogach ze zmęczenia, ale nie położył się spać, przysiadł na krześle pod drzwiami i chwycił się za
głowę.
— Ukradli!... ukradli!
W jaki sposób jednak zdołał złodziej wykraść nocą Malek-Adela z zamkniętej stajni?
Malek-Adela, który nawet w dzień nikomu obcemu się do siebie zbliżyć nie pozwalał, ukraść cicho,
bez hałasu? I tak wykalkulować, żeby ani jeden pies podwórzowy nie zaszczekał? Prawda, że było
ich tylko dwa, i to jeszcze młode szczenięta, i że z głodu i z zimna zakopywały się w ziemię, ale
bądź co bądź!
„I co ja teraz pocznę bez Malek-Adela? — myślał sobie Czertopchanow. — Jedyną radość
straciłem — czas umierać. Innego konia kupić — skoro są pieniądze? Ale gdzie takiego drugiego
konia znaleźć?"
— Pantieleju Jeremieiczu! Pantieleju Jeremieiczu! — rozległo się za drzwiami nieśmiałe
wołanie.
Czertopchanow zerwał się na równe nogi.
— Kto tam? — krzyknął nieswoim głosem.
— To ja, kozaczek pański, Pierfiszka.
— Czego chcesz? Al się znalazł, wrócił do domu?
— Gdzie tam, Pantieleju Jeremieiczu, to ten Żydowin, co go sprzedał...
— No i co?
— Przyjechał.
— Ho-ho-ho-ho-! — zabełkotał Czertopchanow i od razu otworzył drzwi na oścież. —
Dawaj go tu dawaj! dawaj!
Na widok nagle się ukazującej, rozczochranej, zdziczałej postaci swego dobroczyńcy, Żyd,
który stał za Pierfiszką, chciał dać nura; ale Czertopchanow dopadł go w dwóch susach i jak tygrys
wpił mu się w gardło.
— Co! po pieniądze przyszedłeś! po pieniądze! — zachrypiał, jakby to nie o n dusił, lecz
jakby jego duszono — w nocy ukradłeś, a w dzień po pieniądze przyszedłeś? co? co?
— Litości, ja-śnie dzie-dzi-cu — zajęczał Żyd.
— Powiadaj, gdzie mój koń? Gdzieś go podział? Komuś sprzedał? Mów, mów, mówże!
Żyd już nawet jęczeć nie mógł; z jego posiniałej twarzy znikł nawet wyraz przerażenia.
Ręce opadły i obwisły; całe ciało, którym Czertopchanow potrząsał z wściekłością, chwiało się w
tył i naprzód, jak trzcina.
— Zapłacę ci pieniądze, zapłacę wszystko, co do grosza — krzyczał Czertopchanow — ale
cię zaduszę, jak ostatniego kurczaka, jeśli zaraz nie powiesz...
— Przecie go pan dziedzic już zadusił — pokornie zauważył Pierfiszką.
Wtedy dopiero opamiętał się Czertopchanow.
Puścił szyję Żyda; ten, jak stał, gruchnął na podłogę. Czertopchanow podniósł go, posadził
na ławce, wlał mu szklankę wódki do gardła — ocucił go. A gdy Żyd odzyskał przytomność,
Czertopchanow wdał się z nim w rozmowę.
Okazało się, że Żyd nic a nie nie wiedział o kradzieży Malek-Adela. Z jakiej racji zresztą
miałby kraść konia, którego sam nabył dla „najczcigodniejszego Pantieleja Jeremieicza"?
Wówczas Czertopchanow zaprowadził go do stajni.
We dwóch obejrzeli przegrody, żłoby., zamek przy drzwiach, przetrząsnęli siano, słomę, po
czym wyszli na podwórze.
Czertopchanow pokazał Żydowi ślady kopyt koło płotu i nagle uderzył się po udach.
— Szekaj! — wykrzyknął. — Gdzie kupiłeś konia?
— W powiecie małoarchangielskim na wierchosieńskim jarmarku — odpowiedział Żyd.
— Od kogo?
— Od Kozaka.
— Czekaj. Ten Kozak był młody czy stary?
— W średnich latach. Człowiek stateczny.
— A jaki był? Jak wyglądał? Pewno oszust kuty na cztery nogi?
— Musi był oszust, jaśnie dziedzicu.
— No więc, co on ci mówił, ten oszust — dawno miał tego konia?
— Pamiętam, mówił, że dawno.
— No to nikt inny nie mógł ukraść, tylko właśnie on! Powiedz sam, słuchaj, stań tutaj... jak
ty się nazywasz?
Żyd drgnął i podniósł czarne oczki na Czertopchanowa.
— Jak j a się nazywam?
— No tak, jak na ciebie wołają?
— Moszel Lejba.
— No więc powiedz sam, Lejba, mój przyjacielu — mądry z ciebie człowiek — komu, jeśli
nie dawnemu panu dałby Malek-Adel do siebie przystąpić! Przecie on go osiodłał i okiełznał, i
derkę z niego zdjął — o, tu leży na sianie! Gospodarował, jak u siebie w domu! Przecie każdego
innego, a nie swego pana, Malek-Adel by kopytami stratował! Gwałt by taki podniósł, że całą wieś
by obudził! Prawdę mówię, co?
— Prawdę, prawdę, jaśnie dziedzicu...
— No to znaczy, że trzeba przede wszystkim odszukać tego Kozaka!
— Ale jak go odszukać, jaśnie dziedzicu? Ja go wszystkiego tylko raz jeden widziałem — i
gdzie on teraz jest — i jak się nazywa? Aj, waj! — dodał Zyd ze smutkiem, potrząsając pejsikami.
— Lejba! — krzyknął naraz Czertopchanow. — Lejba, spójrz na mnie! Przecie ja rozum
straciłem, sam siebie nie poznaję! Życie sobie odbiorę, jeśli mi nie pomożesz!
— Ale co ja poradzę...
— Pojedziesz ze mną — będziemy szukać tego złodzieja.
— A dokądże my pojedziemy?
— Po jarmarkach, po wielkich traktach, po bocznych gościńcach, po koniokradach, po
miastach, po wsiach, po chutorach — wszędzie, wszędzie! O pieniądze się nie martw, bracie,
spadek dostałem! Ostatni grosz wysupłam, a mego przyjaciela dostanę! Nie ucieknie nam Kozak,
psubrat, gdzie on, tam i my! On pod ziemię i my pod ziemię. On do diabła — a my do samego
Belzebuba.
— Nu, po co do Belzebuba — zauważył Żyd — można bez niego.
— Lejba! — podchwycił Czertopchanow — Lejba, ty chociażeś Żyd i wiara twoja
pogańska, ale serce masz lepsze niż niejeden chrześcijan. Zlituj się nade mną! Sam nie mam po co
jechać, sam tu nie dam rady. Gorączka jestem, a ty masz głowę jak złoto! Takie już to wasze plemię
— bez nauki wszystko potrafi! Ty może nie wierzysz: skąd ja mogę mieć pieniądze? Chodźmy do
mnie do pokoju — pokażę ci pieniądze i wszystko. Weź je — krzyż mi z szyi zabierz, tylko mi
oddaj Malek-Adela, tylko mi go oddaj!
Czertopchanow drżał jak w febrze, pot ciurkiem spływał mu po twarzy i zmieszany ze łzami
wsiąkał w wąsy. Ściskał Lejbę za rękę, błagał go, omal że nie całował... Szał go ogarnął. Żyd
próbował się bronić, zapewniać, że w żaden sposób nie może wyjechać, że ma interesy... Gdzie
tam! Czertopchanow nawet słyszeć o niczym nie chciał. Co miał robić: zgodził się biedny Lejba.
Nazajutrz Czertopchanow razem z Lejbą wyjechał z Bezsonowa chłopskim wozem. Żyd
miał minę trochę niepewną, trzymał się jedną ręką drabiny i podskakując całym swym wątłym
ciałem na twardym siedzeniu, drugą ręką przyciskał pazuchę, gdzie miał schowaną paczkę
banknotów zawiniętych w gazetę; Czertopchanow siedział jak słup, tylko oczami wodził dokoła i
oddychał pełną piersią; za pasem sterczał mu sztylet.
— No, złodzieju... grąbicielu! strzeż się teraz! — mruknął, gdy wjeżdżali na gościniec.
Dom zostawił na opiece kozaczka Pierfiszki i kucharki, głuchej i starej baby, którą przyjął
do siebie z litości.
— Wrócę do was na Malek-Adelu — krzyknął im na pożegnanie — albo już wcale nie
wrócę!
— Żebyś choć za mnie za mąż wyszła czy co — próbował dowcipkować Pierfiszka trącając
kucharkę łokciem w bok. — Wszystko jedno — pana się nie doczekamy, a przecie zginiemy z
nudów!
IX
Minął rok... rok cały o Pantieleju Jeremieiczu nie dochodziły żadne wieści. Kucharka
umarła; Pierfiszka zamierzał już porzucić dom i przenieść się do miasta, dokąd chciał go ściągnąć
jego cioteczny brat, czeladnik u fryzjera, kiedy nagle rozeszła się wiadomość, że pan wraca! Diakon
parafialny dostał list od samego Pantieleja Jeremieicza, w którym tenże donosił mu o swym
zamiarze powrotu do Bezsonowa i prosił o zawiadomienie służby, by mogła powitać go w
odpowiedni sposób. Słowa te Pierfiszka zrozumiał tak, że trzeba chociaż trochę kurze pościerać —
zresztą nie wierzył zbytnio, by wiadomość była prawdziwa; przekonał się jednak, że diakon mówił
prawdę, kiedy w kilka dni później Pantielej Jere- mieicz we własnej osobie ukazał się na dziedzińcu
przed dworem, na Malek-Adelu.
Pierfiszka rzucił się na powitanie dziedzica i przytrzymując strzemię, chciał mu pomóc
zsiąść z konia; ale Czertopchanow zeskoczył sam, tocząc dokoła tryumfalnym wzrokiem, i głośno
wykrzyknął: — Powiedziałem, że odnajdę Malek-Adela, i odnalazłem go, na złość wrogom i
losowi! — Pierfiszka chciał go pocałować w rękę, ale pan nie zwrócił uwagi na gorliwość swego
sługi. Prowadząc za sobą Malek-Adela za cugle, poszedł wielkimi krokami do stajni. Pierfiszka
przyjrzał się uważnie swemu panu i przeląkł się: „Och, jakże on wychudł i zestarzał się przez ten
rok — i jaka mu się twarz zrobiła twarda i surowa!" A zdawałoby się, Pantielej Jeremieicz
powinien był się cieszyć, że może sobie powiedzieć: a jednak dopiąłem swego; cieszył się, to
prawda... a mimo to Pierfiszka stracił rezon, a nawet strach go zdjął. Czertopchanow postawił konia
na dawnym miejscu: „No widzisz, jesteś znów w domu! Pamiętaj!..." Tego samego dnia zgodził
zaufanego stróża z nieczynszowych komorników, zamieszkał znów w swoich pokoikach i zaczął
żyć po dawnemu...
Niezupełnie jednak po dawnemu. Ale o tym dalej.
Nazajutrz po powrocie Pantielej Jeremieicz wezwał do siebie Pierfiszkę i w braku innego
słuchacza, zaczął mu opowiadać basem — nie tracąc oczywiście poczucia własnej godności — w
jaki sposób udało mu się odzyskać Malek-Adela. Podczas opowiadania Czertopchanow siedział
zwrócony twarzą do okna i palił fajkę z długim cybuchem, Pierfiszka zaś stał w progu przy
drzwiach, z rękami założonymi do tyłu, i patrząc z szacunkiem na kark swego pana słuchał
opowiadania, jak to po wielu daremnych próbach i rozjazdach Pantielej Jeremieicz trafił w końcu
do Romien na jarmark, już sam, bez Żyda Lejby, który wskutek słabego charakteru nie wytrzymał i
uciekł od niego; jak na piąty dzień, kiedy miał już zamiar wyjeżdżać, chodząc po raz ostatni
pomiędzy rzędami wozów, zobaczył raptem Malek-Adela uwiązanego do reptucha wraz z trzema
innymi końmi! Jak go od razu poznał i jak Malek-Adel go poznał, jak zaczął rżeć i wyrywać się, i
grzebać ziemię kopytami. — Nie był wcale u Kozaka — ciągnął dalej Czertopchanow nie
odwracając głowy i tym samym basowym głosem — tylko u Cygana, handlarza koni; ja, ma się
rozumieć, od razu łap za mego konia i chciałem odebrać go siłą; ale bestia Cygan narobił wrzasku
na cały rynek, jakby go kto ze skóry obdzierał, zaczął przysięgać, że kupił konia od innego Cygana,
świadków chciał stawiać... Splunąłem i zapłaciłem mu pieniądze — niech go wszyscy diabli!
Najważniejsze to, żem przyjaciela swego odzyskał i spokój serca mi powrócił. Bo to raz tak było w
powiecie karczewskim, że na słowa Żyda Lejby napadłem na Kozaka, biorąc go za złodzieja,
zbiłem mu mordę, a jak się okazało, ten Kozak to był syn popa — i niegodziwiec zdarł ze mnie sto
dwadzieścia rubli. Ale co tam, pieniądz to rzecz nabyta, a najważniejsze, że mam znów Malek-
Adela! Jestem teraz szczęśliwy i będę zażywał spokoju. A ty, Porfirij, o jednym pamiętaj: jak tylko,
broń Boże, zobaczysz w okolicy Kozaka, to w tej chwili, nie mówiąc ani słowa, leć i przynieś mi
strzelbę, a ja już będę wiedział, co mam robić!
Tak mówił Pantielej Jeremieicz do Pierfiszki, to wypowiadały jego usta, ale serce jego nie
było tak spokojne, jak zapewniał!
Niestety! w głębi duszy nie był zupełnie przekonany, że przyprowadzony przez niego koń,
to rzeczywiście Malek-Adei!
X
Dla Pantielej a Jeremieicza zaczęły się ciężkie czasy. A już najmniej cieszył się spokojem.
Prawda, że bywały i dobre dni, nurtujące go wątpliwości wydawały mu się głupstwem; jak natrętną
muchę od- pędzał niedorzeczną myśl, a nawet śmiał się sam z siebie, ale przychodziły także złe dni:
nieodstępna myśl znów zaczynała cichaczem toczyć i drążyć jego serce, jak czerw; dręczył się
boleśnie i skrycie. Przez cały ów pamiętny dzień, kiedy odnalazł Malek-Adela, Czertopchanow
odczuwał tylko szczęście i radość... ale nazajutrz rano, kiedy pod niskim podsieniem małego
zajazdu siodłał odnalezioną zgubę, przy której spędził całą noc, coś ukłuło go po raz pierwszy...
Potrząsnął tylko głową — ziarno wszakże było już posiane. W drodze powrotnej do domu (trwała
prawie tydzień) wątpliwości budziły się w nim rzadko; stały się silniejsze i wyraźniejsze z chwilą,
gdy wrócił do swego Bezsonowa, gdy tylko znalazł się tam, gdzie przebywał dawny, niewątpliwy
Malek-Adel... Do domu jechał przeważnie stępa, kołysząc się w siodle i rozglądając na obie strony,
palił tytoń z krótkiej fajeczki, nad niczym się nie zastanawiał, czasem tylko sobie pomyślał w
duchu: „Czertopchanow jak czegoś zapragnie — to już się tego dobije! Żeby nie wiem co!", i
uśmiechał się; ale z chwilą gdy wrócił do domu, widział tę rzecz w innym świetle. Wszystko to krył
oczywiście w sobie: miłość własna nie pozwoliłaby mu okazać wewnętrznego niepokoju.
Rozerwałby na kawałki każdego, kto by choć napomknął, że nowy Malek-Adel to chyba nie ten
dawny; przyjmował gratulacje z powodu „szczęśliwego odnalezienia zguby" składane przez tych
nielicznych, z którymi miał sposobność się stykać, ale nie szukał tych gratulacji, bardziej niż
kiedykolwiek unikał zetknięcia z ludźmi — zły znak! Bez ustanku niemal, jeśli można tak
powiedzieć, egzaminował Malek-Adela, wyjeżdżał na nim gdzieś daleko w pole i poddawał go
próbom; albo wchodził ukradkiem do stajni, zamykał za sobą drzwi i stając przy samym łbie konia
zaglądał mu w oczy i pytał szeptem: — Czy to ty? czy to aby ty? naprawdę ty?... — albo oglądał go
w milczeniu, ale tak badawczo, całymi godzinami, to ciesząc się i mru- cząc: — Tak, to on! na
pewno on! — to patrząc ze zdziwieniem, a nawet z niepokojem.
Czertopchanowa niepokoiły nie tyle fizyczne różnice pomiędzy tamtym Malek-Adelem, a ty
m... zresztą niewiele ich można było naliczyć: ten miał jakoby rzadszy ogon i grzywę, i uszy
bardziej spiczaste, i krótsze pęciny, i jaśniejsze oczy — ale to się tylko mogło tak zdawać;
niepokoiły go różnice, że tak powiem, duchowe. Ten miał inne nawyki, całe jego zachowanie było
różne. Na przykład: tamten Malek-Adel, ile razy Czertopchanow wchodził do stajni, zawsze się
oglądał i rżał leciutko; ten zaś chrupał siano jak gdyby nigdy nic — albo drzemał spuściwszy łeb. I
jeden, i drugi nie ruszył się z miejsca, kiedy pan zeskakiwał z siodła; ale tamten, jeśli go było
zawołać, natychmiast przychodził na głos, ten zaś stał nieruchomy jak pień. Tamten galopował
równie szybko, lecz skakał wyżej i dalej,; ten miał wolniejszego stępa, a w kłusie więcej trząsł i
„kłapał" czasem podkowami — to znaczy zawadzał tylną o przednią podkowę: tamten nigdy się
takim wstydem nie okrył, niech Bóg broni! Ten, myślał Czertopchanow, wciąż uszami strzyże —
tak głupio, atamten przeciwnie: nastawi jedno ucho w tył i tak trzyma — pana pilnuje! Tamten,
niech tylko zobaczy, że koło niego brudno — zaraz zadnią nogą zacznie stukać w ściankę
przegrody; a t e g o to nic nie obchodzi, choćby mu aż po sam brzuch nawozu nawalić. Tamten, na
przykład, jak go było pod wiatr postawić, zaraz westchnie pełną piersią i otrząśnie się, ten zaś tylko
poparskuje; tamten nie lubił wilgoci i deszczu, ten nic sobie z tego nie robi... Gorsza krew! gorsza! I
łaskawości takiej w nim nie ma, i twardy w pysku — co tu gadać! Tamten był kochany koń, a t e
n...
Tak sobie czasem rozważał Czertopchanow i myśli te napełniały mu serce goryczą. Za to
innym razem — puści konia pełnym cwałem na świeżo zorane pole albo każe mu zeskoczyć na
samo dno głębokiego parowu i wdrapać się pod górą po najbardziej stromym stoku, i aż mu serce
zamiera z zachwytu, głośny okrzyk wyrywa się z ust, i wie, wie z pewnością, że pod nim
prawdziwy, bezsporny Malek-Adel, jakiż bowiem inny koń byłby zdolny tego dokonać?
I tu jednak nie obeszło się bez nieszczęścia, Długotrwałe poszukiwania Malek-Adela
kosztowały Czertopchanowa dużo pieniędzy; przestał myśleć o psach kostromskich i rozjeżdżał po
okolicy sam jak dawniej. Pewnego pięknego poranku, o pięć wiorst od Bezsonowa, Czertopchanow
spotkał to samo książęce polorwanie, przed którym tak junacko harcował półtora roku temu. I co za
zbieg okoliczności: i teraz, tak iak wówczas, szarak wyskoczył przed psami spod miedzy na stoku!
Huzia na niego! huzia! Wszyscy myśliwi pomknęli, pomknął i Czertopchanow — tylko nie razem z
nimi, ale o jakie dwieście kroków w bok — akurat tak samo jak wtedy. Olbrzymia wyrwica
przerzynała stok na ukos, wznosiła się coraz wyżej i zwężając się przecięła drogę
Czertopchanowowi. W tym miejscu, gdzie musiał ją przeskoczyć i gdzie przed półtora rokiem
rzeczywiście ją przeskoczył — wyrwica była jeszcze szeroka na osiem kroków i miała dwa sążnie
głębokości. Przeczuwając tryumf, w tak cudowny sposób powtórzony, Czertopchanow wrzasnął
zwycięsko, potrząsając nahajką — myśliwi, choć sami galopowali, lecz nie spuszczali oczu, z
dzielnego jeźdźca, koń jego pędził jak strzała — już wyrwica była tuż przed nosem — no, raz, dwa,
jak wtedy!...
Ale Malek-Adel zarył się kopytami skręcił w lewo i pogalopował w dół urwiska, choć
Czertopchanow nie przestawał szarpać go za cugle, zawracając w stronę wyrwicy.
Stchórzył więc, nie ufał sobie!
Czertopchanow płonąc cały ze wstydu i gniewu, bliski płaczu, puścił cugle i popędził konia
prosto na przód w górę, z dala od tych myśliwych, byłe tylko nie słyszeć, jak będą się z niego
natrząsać byle tylko, zniknąć jak najprędzej z ich, przeklętych oczu
Z bokami pociętymi nahajką, cały pokryty zmydloną pianą przygalopował Malek-Adel do
domu; Czertopchanow zamknął się od razu w swoim pokoju.
— Nie, to nie on, to nie mój przyjaciel! Tamten kark by skręcił, a mnie by nie zdradził!
XI
Ostatecznie, jak się to mówi, „dobiło" Czertopchanowa następujące zdarzenie. Jadąc konno
na Malek-Adelu, wlókł się kiedyś za opłotkami popiej słobody, otaczającej dokoła cerkiew
parafialną, do której należała wioska Bezsonowo. Z nasuniętą na oczy papachą, zgarbiony,
opuściwszy obie ręce na łęk siodła, posuwał się powoli naprzód, w sercu miał smutek i trwogę.
Naraz ktoś go zawołał.
Zatrzymał konia, podniósł głowę i zobaczył diakona, z którym był korespondował. W burej
czapce z nausznikami na burych, zaplecionych w warkoczyk włosach, ubrany w żółtawy
nankinowy kaftan, przepasany znacznie poniżej talii krajką, sługa ołtarza wyszedł zajrzeć do swojej
„stertki", zoczywszy zaś Pantieleja Jeremieicza, poczuł się w obowiązku złożyć mu swe
uszanowanie — a przy sposobności może coś niecoś wyprosić. Wiadomo, że bez takiej ukrytej
myśli osoby duchowne nie wszczynają rozmowy ze świeckimi.
Ale Czertopchanowowi nie diakon był w głowie; ledwo odpowiedział na jego ukłon i
mruknąwszy coś przez zęby już zamachnął się nahajką...
— Ale jakiego pan dziedzic ma przepysznego konia! — dodał diakon z pośpiechem —
można śmiało powiedzieć: jest się czym pochlubić. Zaprawdę, jest pan mężem niepośledniego
umysłu, jako ten lew po prostu! — Diakon słynął z krasomóstwa, co bardzo gniewało popa, który
nie posiadał daru słowa: nawet wódka nie potrafiła mu rozwiązać języka. — Jednej żywioły, za
przyczyną złych ludzi pana pozbawiono — ciągnął dalej diakon — i ani trochę nie upadając na
duchu, przeciwnie, jeszcze większe nadzieje pokładając w opiece boskiej, nabył pan sobie inną,
niczym nie gorszą, a kto wie, może i lepszą... bo...
— Co ty łżesz? — ponuro przerwał mu Czertopchanow — jaki znów inny koń? To ten sam,
to Malek- Adel. Odnalazłem go. Gada po próżnicy...
— Eh! eh! — rzekł z namysłem diakon, jakby się ociągając, przebierał przy tym palcami
brodę i przyglądał się Czertopchanowowi jasnymi, chciwymi oczami. — Jakże to tak, panie
dziedzicu? konia pańskiego, jeśli mnie pamięć nie myli, w ubiegłym roku dwa tygodnie po
Pokrowie ukradli, a teraz mamy koniec listopada.
— No to co z tego?
Diakon nie przestawał przebierać palcami brodę.
— To znaczy, rok z górą minął od tamtej pory, a koń pański, jak wtedy był siwy, w
jabłkach, taki i teraz pozostał; nawet jakby pociemniał. Jakże to tak? Siwe konie przez rok znacznie
bieleją.
Czertopchanow drgnął... jakby go kto oszczepem dźgnął w serce. Prawda, siwa maść
przecie się zmienia! Jak mogła mu taka prosta myśl dotychczas nie przyjść do głowy?
— Odczep się, warkoczyku przeklęty! — zacharczał raptem, wściekle łyskając białkami, i
błyskawicznie zniknął sprzed oczu zdumionego diakona.
No! wszystko skończone!
Teraz to naprawdę wszystko się skończyło, wszystko pękło, ostatnia karta przegrana!
wszystko od razu runęło po tym jednym słowie: „bieleją".
Siwe konie bieleją.
Uciekaj, uciekaj, przeklęty! Nie uciekniesz przed tym słowem.
Czertopchanow wrócił pędem do domu i znów zamknął się na klucz.
XII
Że ta nędzna szkapa to nie był Malek-Adel, że między nią a Malek-Adelem nie istniało
najmniejsze nawet podobieństwo, że każdy, kto miałby odrobinę rozsądku, powinien to był od razu
spostrzec, że on, Pantielej Czertopchanow, dał się nabrać w najgłupszy w świecie sposób — nie! że
umyślnie, z premedytacją sam siebie oszukał, uległ temu zamroczeniu — co do tego wszystkiego
nie było już najmniejszej wątpliwości! Czertopchanow chodził tam i z powrotem po pokoju, w taki
sam sposób zawracał na pięcie przy każdej ścianie, jak zwierz w klatce. Jego miłość własna
cierpiała nieznośnie, ale dręczył go nie tylko ból zranionej miłości własnej; ogarnęła go rozpacz,
dusiła złość, rozpaliła się w nim żądza zemsty. Ale przeciw komu? Na kim wywrzeć zemstę? Na
Żydzie, Jaffie, Maszy, złodzieju-Kozaku, na wszystkich sąsiadach, na sobie samym wreszcie?
Rozum mu się mącił. Ostatnia karta przegrana! (To porównanie mu się podobało.) Jest teraz znów
najnędzniejszym, najbardziej godnym pogardy z ludzi, pośmiewisko wszystkich, błazen, dureń
zakuty, przedmiot drwin — dla diakona!! Wyobrażał sobie, widział to jasno, jak ten wstrętny
warkoczyk zacznie opowiadać o siwym koniu, o głupim dziedzicu... Przekleństwo!! Na próżno
starał się Czertopchanow opanować zalewającą go żółć; na próżno usiłował zapewnić siebie, że
ten... koń, choć to nie Malek-Adel — ale jednak... dobry koń, i może mu długie lata służyć:
natychmiast z wściekłością odpychał od siebie precz tę myśl, tak jakby stanowiła nową zniewagę
dla tamtego Malek-Adela, wobec którego i tak czuł się winny. No bo jakże! Tę wywłokę, tę
chabetę, jak ślepy, jak bałwan, porównywał do Malek-Adela! A jeśli chodzi o usługi, które mogła
mu jeszcze oddać ta chabeta... to czyż kiedykolwiek dostąpi tego zaszczytu, by użył ją pod
wierzch? Za nic w świecie! Nigdy!!... Tatarowi ją oddać, psom na pożarcie — nie warta innego
losu... Tak! to będzie najlepsze!
Z górą dwie godziny chodził Czertopchanow po swoim pokoju.
— Pierfiszka! — zakomenderował nagle — idź w tej chwili do karczmy, przynieś pół
wiadra wódki! Słyszysz? Pół wiadra, tylko prędko! Żeby wódka w tej sekundzie stała tu przede
mną.
Wódka niezwłocznie znalazła się na stole i Pantielej Jeremieicz zaczął pić!
XIII
Ten, kto by wówczas popatrzył na Czertopchanowa, ten, kto byłby świadkiem tej ponurej
zawziętości, z jaką osuszał szklankę po szklance, poczułby z pewnością mimowolny lęk. Noc
zapadła, łojowa świeczka mdłym blaskiem płonęła na stole. Czertopchanow przestał błądzić po
pokoju z kąta w kąt; siedział, cały rozczerwieniony, to opuszczając zmętniały wzrok na podłogę, to
uparcie wpatrując się w ciemne okno; wstawał, nalewał sobie wódki, wypijał ją, znów siadał
utkwiwszy oczy w jeden punkt i nie ruszał się — tylko oddech jego stawał się coraz szybszy i twarz
coraz bardziej czerwieniała. Zdawało się, że dojrzewa w nim jakieś postanowienie, które go samego
dziwiło, ale z którym stopniowo się oswajał; jedna i ta sama myśl nieodstępnie i bezustannie
nadciągała coraz bliżej, jeden i ten sam obraz rysował się przed nim coraz wyraźniej, w sercu zaś
pod naporem rozpalającego, przytłaczającego pijackiego zamroczenia, gniewne rozdrażnienie
ustępowało miejsca zwierzęcej wściekłości i złowróżebny uśmiech ukazywał się na wargach.
— No, jednak już czas! — odezwał się jakimś oficjalnym, niemal znudzonym tonem —
dosyć tego cackania się!
Wypił ostatnią szklankę wódki, sięgnął po wiszący na ścianie pistolet, ten sam, z którego
strzelał do Maszy, nabił go, włożył „na wszelki wypadek" kilka kapiszonów do kieszeni — i
poszedł do stajni.
Stróż podbiegł do niego, w chwili gdy otwierał wrota, ale Czertopchanow ofuknął go: — To
ja! Nie widzisz? Wynoś się! — Stróż usunął się trochę w bok. — Idź spać! — krzyknął znów
Czertopchanow — nie masz tu czego pilnować! Wielka mi osobliwość, skarb taki! — Wszedł do
stajni. Malek-Adel... fałszywy Malek-Adel leżał na podściółce. Czertopchanow kopnął go mówiąc:
— Wstawaj, gawronie! — Potem odwiązał uździenicę od żłobu, zdjął derkę, zrzucił ją na ziemię i
brutalnie zawróciwszy posłusznego konia w przegrodzie, wyprowadził go na podwórze, a z
podwórza w pole, ku bezgranicznemu zdumieniu stróża, który ani rusz nie mógł zrozumieć, dokąd
to pan wybiera się nocą prowadząc rozkiełznanego konia. Zapytać go — bał się, rzecz prosta, tylko
odprowadzał go oczami tak długo, póki pan nie zniknął na zakręcie drogi wiodącej do pobliskiego
lasu.
XIV
Czertopchanow szedł wielkimi krokami nie zatrzymując się ani nie oglądając; Malek-Adel
— będziemy go do końca nazywali tym imieniem — pokornie stąpał za nim. Noc była dość jasna;
Czertopchanow mógł rozróżnić zębaty kontur lasu czerniejący przed nim zwartą plamą. Pod
wpływem nocnego chłodu wódka uderzyłaby mu teraz na dobre do głowy, gdyby nie... gdyby nie
inne, jeszcze silniejsze odurzenie, które go ogarnęło. Głowa mu ciężyła, krew głośno tętniła w
gardle i w uszach, mimo to szedł prosto i wiedział, dokąd idzie.
Postanowił zabić Malek-Adela; cały dzień tylko o tym myślał... Teraz się zdecydował!
Szedł — trudno powiedzieć: ze spokojem, ale z pewnością siebie, nie oglądając się, jak
idzie człowiek posłuszny głosowi obowiązku. „Rzecz" wydawała mu się „bardzo prosta": niwecząc
samozwańca, za jednym zamachem załatwi „wszystkie porachunki": i siebie ukarze za głupotę, i
zrehabilituje się przed swym prawdziwym przyjacielem, i wszystkim dowiedzie (Czertopchanow
bardzo się troszczył o „wszystkich"), że z nim nie wolno żartować... A co najważniejsze, sam siebie
zniweczy razem z samozwańcem, bo i po co miałby dalej żyć? W jaki sposób wszystko to układało
mu się w głowie i dlaczego zdawało się takie proste, niełatwo wytłumaczyć, chociaż nie jest to
rzeczą całkiem niepojętą: skrzywdzony, samotny, pozbawiony jednego choćby oddanego serca
ludzkiego, bez grosza przy duszy, z krwią rozpaloną wódką, był bliski obłąkania, nie ulega zaś
wątpliwości, że w najniedorzeczniej szych wybrykach szaleńców istnieje w ich oczach swego
rodzaju logika, a nawet prawo: Czertopchanow w każdym razie był do głębi przekonany o swoim
prawie; nie wahał się, pilno mu było wykonać wyrok nad winowajcą, choć nie zdawał sobie przy
tym jasno sprawy, komu właściwie nadawał to miano. Prawdę powiedziawszy mało się zastanawiał
nad tym, co zamierzał zrobić. „Trzeba z tym skończyć — powtarzał sobie w kółko z uporem i
surowo — trzeba skończyć!"
Niewinny zaś winowajca pokornie dreptał truchcika z tyłu za nim... Ale w sercu
Czertopchanowa nie było litości.
XV
Pod lasem, niemal na samym skraju, gdzie przyprowadził konia, ciągnął się niewielki parów
do połowy zarośnięty niskimi dębczakami. Czertopchanow zaczął tam schodzić... Malek-Adel
potknął się i o mało nie przewrócił się na niego.
— Cóż to, chcesz mnie zadusić, przeklęty! — wy- krzyknął Czertopchanow i jakby broniąc
się przed nim, wyrwał pistolet z kieszeni. Nie było już w nim teraz gniewu, ale to szczególne
otępienie zmysłów, które, jak powiadają, ogarnia człowieka przed popełnieniem zbrodni. Przeraził
go jednak własny głos — zabrzmiał tak dziko pod nawisłymi ciemnymi gałęźmi w zgniłej i dusznej
wilgoci leśnego, parowu. W dodatku, w odpowiedzi na jego okrzyk, jakiś wielki ptak siedzący na
szczycie drzewa załopotał mu nagle skrzydłami nad głową... Czertopchanow drgnął. Tak jakby
obudził świadka swego czynu — i to gdzie? w tym odludnym miejscu, gdzie nie powinien był
spotkać żywej istoty...
— Idź precz, diable, na wszystkie cztery wiatry! — mruknął przez zęby — i wypuściwszy z
rąk cugle z rozmachem uderzył Malek-Adela w łopatkę rękojeścią pistoletu. Malek-Adel
niezwłocznie odwrócił się, wdrapał się po stoku, wydostał z parowu... i uciekł. Krótką chwilę tylko
słychać było tętent jego kopyt. Zerwał się wiatr rozpraszając i głusząc wszystkie dźwięki.
Czertopchanow z kolei wygramolił się powoli z parowu, wyszedł na skraj lasu i powlókł się
drogą do domu. Był niezadowolony z siebie: ciężar, który czuł w głowie, w sercu, przytłaczał teraz
wszystkie członki; szedł zły, ponury, niezaspokojony, głodny, jakby go ktoś skrzywdził, jakby mu
ktoś odebrał zdobycz, pożywienie...
Podobnych uczuć doznaje samobójca, któremu nie dano wykonać jego zamysłu.
Nagle coś trąciło go z tyłu między łopatki. Obejrzał się... Malek-Adel stał pośrodku drogi.
Przyszedł śladami swego pana, trącił go pyskiem... dał znać o sobie...
— A! — krzyknął Czertopchanow — sam, sam po śmierć przyszedłeś!. No to masz!
W mgnieniu oka wyciągnął pistolet, odwiódł kurek, przytknął lufę do łba Malek-Adela,
wystrzelił...
Biedny koń. rzucił sie w bok, stanął dęba, odskoczył o jakieś dziesięć kroków i nagle runął
ciężko, chrapiąc i konwulsyjnie tarzając się po ziemi...
Czertopchanow zakrył uszy rękami i uciekł. Kolana się pod nim uginały. Pijackie
zamroczenie, złość, niedorzeczna buta — wszystko naraz uleciało. Pozostało tylko uczucie wstydu i
obrzydzenia — i pewność, niewątpliwa pewność, że teraz i z nim także koniec.
XVI
W sześć tygodni potem kozaczek Pierfiszka uznał za swój obowiązek zatrzymać stanowego,
który przejeżdżał koło bezsonowskiego dworu.
— Czego chcesz? — zapytał strażnik porządku publicznego.
— Pan naczelnik raczy do nas wstąpić, z łaski swojej — odpowiedział kozaczek kłaniając
się nisko. — Pantielej Jeremieicz chyba zemrzeć zamiaruje; więc ja się właśnie boję.
— Jak to? zemrzeć? —dopytywał się stanowy.
— Tak jest. Pierwej to nie było dnia, żeby wódki nie pił, a teraz już się całkiem do łóżka
położył i wychudł, że bez pojęcia. Po mojemu, to dziedzic już nic nie rozumie. I mowę mu odjęło.
Stanowy zlazł z wozu. —- A popa przynajmniej sprowadziłeś? Spowiadał się twój pan?
Przyjął komunię?
— Nie, proszę pana naczelnika.
Stanowy zmarszczył brwi. — Cóż ty sobie myślisz, bracie? Czy to tak można, co? Nie
wiesz, że za to... bywa wielka odpowiedzialność, co?
— Przecie ja pozawczoraj i wczoraj dziedzica pytałem — z pośpiechem odpowiedział
zalękniony kozaczek — czy nie każe pan, Pantieleju Jeremieiczu, do popa polecieć? „Milcz, durniu,
powiada. Nie wtrącaj się do nie swoich rzeczy." A dzisiaj, jak zacząłem mu meldować — popatrzył
tylko na mnie i wąsem ruszył.
— I dużo pił wódki? — zapytał stanowy.
— Nadmiar dużo! Pan naczelnik z łaski swojej pozwoli do niego do pokoju.
— No, prowadź! — mruknął stanowy i poszedł za Pierfiszką.
Oczekiwał go zdumiewający widok.
W głębi domu, w ciemnym i wilgotnym pokoju, na nędznym łóżku przykrytym końską
derką, z włochatą burką zamiast poduszki, leżał Czertopchanow, nie blady już, lecz żółtawozielony,
jak bywają nieboszczycy, z oczami wpadniętymi pod błyszczącymi powiekami, z zaostrzonym, ale
wciąż jeszcze czerwonym nosem nad nastroszonymi wąsami. Leżał ubrany w swój nieodstępny
archałuk z ładownicami na piersiach i czerkieskie granatowe szarawary. Papacha z malinowym
denkiem zakrywała mu czoło aż po same brwi. W jednym ręku trzymał Czertopchanow nahajkę
myśliwską, w drugim wyszywany kapciuch — ostatni podarunek Maszy. Na stole przy łóżku stała
pusta flasza; u wezgłowia przypięte były szpilkami do ściany dwa szkice akwarelą: na jednym z
nich, o ile można było się domyślić, namalowany był korpulentny człowiek z gitarą w ręku —
prawdopodobnie Niedopduskin; drugi przedstawiał galopującego jeźdźca... Koń podobny był do
tych zwierząt z bajki, jakie rysują dzieci na ścianach i płotach, ale starannie podkreślone tuszem
jabłka jego maści — i ładownice na piersiach jeźdźca, spiczaste noski jego butów i wielkie wąsy
nie dopuszczały żadnych wątpliwości: szkic ten miał przedstawiać Pantieleja Jeremieicza na Malek-
Adelu.
Stanowy był tak zdumiony, że nie wiedział, co począć. W pokoju panowała martwa cisza.
„Przecie on już umarł" — pomyślał i podnosząc głos przemówił: — Pantieleju Jeremieiczu!
Pantieleju Jeremieiczu! Wtedy stało się coś niezwykłego. Oczy Czertopchanowa otworzyły się
powoli, przygasłe źrenice poru- szyły się najpierw z lewa na prawo, potem z prawa na lewo,
zatrzymały się na odwiedzającym, zobaczyły go... Coś zamigotało w ich mętnej bieli, coś
przemknęło na kształt spojrzenia; zsiniałe wargi rozkleiły się powoli i dał się słyszeć ochrypły,
rzeczywiście już grobowy głos:
— Pantielej Jeremieicz, szlachcic z dziada pradziada, umiera; kto może mu w tym
przeszkodzić? Nic nikomu nie winien, niczego nie żąda... Dajcie mu spokój, ludzie! Odejdźcie!
Ręka trzymająca nahajkę próbowała się podnieść... Na próżno! Wargi zlepiły się znowu,
oczy się zamknęły. Czertopchanow leżał jak przedtem na swoim twardym łóżku, wyciągnięty jak
struna, zsunąwszy stopy.
— Daj znać, jak umrze — szepnął wychodząc z pokoju stanowy do Pierfiszki — a do popa
możesz iść jeszcze i teraz. Trzeba porządku pilnować, dać mu ostatnie namaszczenie.
Pierfiszka tego dnia jeszcze poszedł do popa; a nazajutrz rano musiał dać znać stanowemu;
Pantielej Jeremieicz umarł tej samej nocy.
Kiedy go chowano, za trumną szło dwóch ludzi: Pierfiszka i Moszel Lejba. Wiadomość o
śmierci Czertopchanowa jakąś drogą doszła do Żyda — nie omieszkał więc oddać ostatniej posługi
swemu dobroczyńcy.