Gjersoe Ann-Christin
Dziedzictwo II 21
Pieśń słońca
Galeria postaci:
Abelone Ladefoss - wdowa po Eriku Ladefossie
Aksel Gimle - ojciec Abelone, właściciel Gimle
Marie Gimle - najmłodsza, siedmioletnia siostra Abelone
Jorgen Gimle - młodszy, trzyletni brat Abelone, dziedzic
Gimle
Isak Gimle - brat bliźniak Jorgena
Mały Erik - dziewięciomiesięczny syn Abelone
Blanche Bjerkely - kuzynka Abelone
Alf Bjerkely - mąż Blanche
Helenę Augusta - dwuletnia córka Blanche i Alfa
Ellen Bjerregaard - siostra Abelone
Ulrik Bjerregaard - mąż Ellen
Bera - służąca w Gimle
Hilmar - parobek w Gimle
Sofie - pokojówka w Gimle
Malinę - służąca w Gimle
Anders - pracuje w odlewni dzwonów, brat Alfa
Signe - gospodyni sierocińca
Line - siostra Signe, pracuje w sierocińcu
Greger Langaard - zarządca Ladefoss
Pan Tunsberg - ojciec Gregera Langaarda
Marinius - były parobek w Ladefoss, zwolniony z pracy
Aslak Sorensen - mieszka w lesie w chatce drwala
Thorstein i Hogne - bracia przybyli niedawno do sierocińca,
mają pięć i siedem lat
Państwo Angelsten - małżeństwo opiekujące się ubogimi i
osieroconymi dziećmi
Wdowa Lucie Archer - matka nowego dziedzica Rosenlowe
Victoria - najmłodsza córka wdowy Lucie Archer
Pan Lothe - artysta malarz
1
Abelone wpatrywała się w płonący krzyż. Stał cały w ogniu,
potężny, tuż przy czarnym lesie. Inni również wstali i podeszli
do okien, przez które spoglądali w ciemną, świąteczną noc.
- Boże, mój Stwórco - usłyszała szept Blanche.
Abelone odwróciła się do ojca, który bez słowa szedł
pospiesznie w kierunku drzwi. - Ojcze?
Jego twarz była zafrasowana, kiedy się do niej odwrócił.
- Bądź ostrożny - poprosiła cicho.
Ulrik i Alf wyszli za nim, a Ellen, Blanche i ona nadal
wyglądały przez okno.
- Widziałaś kogoś? - spytała Ellen, a jej głos drżał.
Abelone pokręciła głową, wciąż odrętwiała na całym ciele.
- Kto mógł zrobić coś takiego? - spytała Blanche, gdy patrzyły
jak Aksel wybiega na podwórze z lampą w ręce. Za nim
podążała reszta mężczyzn.
- Nie wiem - odparła cicho Abelone. Nadeszła Bera i stanęła
obok niej. - Można
od siebie odpędzić diabła, ale nie złych ludzi - powiedziała
drżącym głosem i objęła się ramionami.
Abelone wzdrygnęła się. Bera miała rację.
Ten albo ci, którzy to zrobili, musieli być złymi ludźmi,
którzy z tego lub innego powodu chcieli ich przestraszyć lub
ostrzec.
Ale dlaczego?.
Aksel szedł długimi krokami przez dziedziniec, trzymając w
górze lampę, ciemności nie zdradzały jednak, by ktoś tam był.
Nie dało się niczego dostrzec ani usłyszeć poza śniegiem, który
skrzypiał pod butami i skwierczeniem płonącego krzyża.
Zwolnił kroku, kiedy zaczęli się zbliżać. Deszcz iskier tańczył
na tle ciemnego bożonarodzeniowego nieba, płomienie rzucały
złociste jęzory światła na śnieg. Wokół krzyża śnieg prawie
całkiem stopniał.
Alf podszedł bliżej. - Ktoś tutaj był!
Ulrik trzymał się na uboczu, kiedy Aksel podszedł do Alfa.
Żar palił mu twarz.
- Widzisz? - spytał Alf i wskazał ślady.
Aksel pokiwał głową widząc, że śnieg wokół krzyża jest
zdeptany. - Nie ma sensu sprawdzać, dokąd prowadzą tropy -
stwierdził.
Alf wszedł na świeży śnieg i obszedł krzyż dookoła. - Masz
rację, nie widać dalszych śladów.
Było tak, jak podejrzewał Aksel. Ten, kto to zrobił, musiał
przyjść drogą, a później również nią wrócić.
Podszedł do nich Ulrik. Stali tak i patrzyli jak płomienie
trawią krzyż. - Jak myślisz, kto mógł to zrobić? - spytał cicho.
Aksel nie wiedział, co ma o tym myśleć, ale miał pewne
podejrzenia.
- Myślisz, że to Marinius? - spytał Alf z zaciętym wyrazem
twarzy.
Aksel pokiwał głową i opowiedział Ulrikowi o Mariniusie,
parobku, który ich zdaniem skrzywdził Rimfakse w zemście za
to, że Abelone odrzuciła jego zaloty.
- Ale nikt w takim razie nie wie, gdzie się podział ten
Marinius? - spytał powoli Ulrik.
Aksel pokiwał głową. - To prawda, ale zna-
leźliśmy jego nóż w stajni. Wszystko wskazuje na to, że to on
zabił Rimfakse.
Ulrik pokręcił głową, wyraźnie wzburzony. -Że też ktoś mógł
zrobić coś takiego.
Aksel podniósł ponownie wzrok na krzyż. Czy mógł być
dziełem Mariniusa? Krzyż był wielki, musiało być trudno go
tam ustawić. Czy parobek zdołałby zrobić to samodzielnie?
Był zarówno chudy, jak i niski.
Nie, nie mógł sobie tego wyobrazić. Ale któż inny mógł w
takim razie to uczynić? Może było to kilka osób?
Ale dlaczego?.
- Wracamy - powiedział ponuro. - Nic tu nie możemy
poradzić.
Rzucił ostatnie spojrzenie w kierunku krzyża. Nie potrafił
uwierzyć, że mógł to zrobić Marinius. Przede wszystkim
chłopak był słabeuszem, no i dlaczego miałby wracać do wsi,
gdzie wszyscy wiedzieli, że jest podejrzewany o zabicie
cudzego konia?
Nie, to nie miało sensu.
Poza tym było coś innego, co nie dawało mu spokoju, co
czaiło się z tyłu jego głowy od tamtego poranka, gdy znalazł w
stajni konającego Rimfakse. Znaleźli, co prawda, w stajni nóż
Mariniusa, ale to nie znaczyło, że to on poderżnął gardło jego
koniowi.
Dopiero gdy Marinius stanie przed nim i przyzna się do tego,
co zrobił, wtedy dopiero będzie mógł uwierzyć, że to właśnie
ten parobek dopuścił się tego straszliwego czynu.
Kobiety i dzieci stały w holu i czekały na nich, kiedy weszli
do środka. Ich twarze były pełne zaniepokojenia, a
błogosławiony spokój, jaki ich wszystkich ogarniał jeszcze
jakiś czas temu, zniknął bez śladu.
Zmusił się do uśmiechu, zanim wziął Jorgena na ręce. -
Chodź, najemy się ciastek - powiedział udając wesołość. - I
może niedługo rozpakujemy prezenty?
Wymienił spojrzenia z Abelone, która pogoniła resztę dzieci
do salonu.
Ani ona, ani nikt inny nie chcieli, by dzieci zrozumiały, że
ktoś próbuje ich nastraszyć.
Sam nie miał wątpliwości, że ten lub ci, którzy postawili
krzyż, chcieli dać im ostrzeżenie.
Ostrzeżenie, że jest tu ktoś, kto nie życzy im dobrze.
2
Sierociniec imienia Helenę Augusty Blickenfeldt,
28 grudnia 1884 roku
Blanche przypięła zdobioną perłami broszkę na przodzie
sukni, zanim obejrzała się w lustrze toaletki. Obróciła lekko
głowę, żeby sprawdzić, czy fryzura wyglądała tak jak trzeba.
Pan Lothe, malarz, który malował jej portret, wyraźnie
powiedział, że fryzura zawsze musi wyglądać tak samo. Poza
tym musiała mieć na sobie tę samą lawendową suknię i te same
ozdoby. Jak zauważyła, pan Lothe był perfekcjonistą w
każdym calu i nic nie mo-
gło umknąć jego bystremu spojrzeniu. Jednego dnia przyszedł
ją malować i zauważył od razu, że zapomniała nałożyć na
policzki róż.
Westchnęła i pospiesznie skierowała się do drzwi. Gdyby
wiedziała, że zajmie to tak dużo czasu, dałaby sobie spokój,
mimo iż cieszyła się na ujrzenie ostatecznego efektu jego
pracy.
Zamknęła za sobą drzwi i już zamierzała pójść korytarzem,
gdy usłyszała chłopców kłócących się w jednym z pokojów.
- Zostaw go!
Ktoś zaśmiał się okrutnie. - Thorstein jest głupi, nic nie
rozumie.
- Zostaw go, powiedziałem
1
. Pobiegła w stronę pokoju.
- Thorstein jest nienormalny!
W chwili, gdy otworzyła drzwi, zobaczyła Hognego,
starszego brata Thorsteina, biegnącego w stronę drugiego
chłopca.
- Zostaw go, powiedziałem! - krzyknął Ho-
gne do dwóch starszych chłopców, próbując odepchnąć
jednego z nich od swojego młodszego brata. Chłopcy śmiali się
szyderczo, ale cofnęli się, kiedy zauważyli Blanche.
Zaczerwienie-ni i zawstydzeni, stali ze schylonymi głowami i
wpatrywali się sztywno w podłogę.
Hogne, który wciąż wyglądał na wściekłego, wytarł nos
wpatrywał się wojowniczo w chłopca, na którego się rzucił,
choć był od niego o kilka lat młodszy.
Thorstein stał w kącie i rozglądał się zdezorientowany
dookoła, jego wargi drżały i Blanche zauważyła, że ma w
oczach łzy.
Niczym cień mały popędził do drzwi. Blanche postanowiła go
zostawić. Chciała najpierw porozmawiać z pozostałymi
chłopcami.
- Co tu się dzieje? - spytała surowo i powiodła wzrokiem od
Hognego do dwóch pozostałych chłopców.
Nikt się nie odezwał, nikt nie podniósł wzroku.
Sądziła, że Hogne musiał się zdenerwować, kiedy starsi
chłopcy dręczyli jego młodszego brata i gdy nie chcieli
zostawić Thorsteina w spokoju, uciekł się do użycia pięści.
Hogne miał zaledwie siedem lat, ale nikt nie mógł
powiedzieć, że był tchórzem. Do tego, jak zauważyła, zawsze
opiekował się swoim młodszym bratem. Thorstein różnił się od
reszty dzieci. Zazwyczaj trzymał się na uboczu, nie mówił też
zbyt wiele, ale lubił przebywać ze starszym bratem.
Postanowiła przejść od razu do rzeczy, bo nie było powodu,
by zrobić cokolwiek innego. -Słyszałam, że dręczyliście
Thorsteina - zaczęła i spojrzała surowo na chłopców. Żaden z
nich nie odpowiedział, a w niej wezbrała irytacja i złość. Ta
dwójka nie należała do najłatwiejszych. Już wiele razy
przepraszali Signe i Line za swoją bezczelność, a poza tym nie
był to pierwszy raz, kiedy zachowywali się źle wobec innych
dzieci.
- Więc? - powiedziała głośniej. - To prawda, że dręczyliście
Thorsteina?
Zauważyła, że chłopcy spoglądali z uwagą na Hognego, tak
jakby czekali na to, co on powie.
- Hogne mnie uderzył - zaczął ostrożnie jeden z chłopców, ale
zdradzało go niespokojne spojrzenie.
Zmusiła się do zachowania spokoju. Ci chłopcy byli nie tylko
głupi, ale także tchórzliwi.
- Tak, widziałam, że się biliście, ale nie bez powodu, prawda?
- Blanche spojrzała na Hognego, który patrzył spode łba na
chłopców. Wiedziała, że chłopak miał temperament, jego
niebieskie oczy lśniły teraz mocno.
- Hogne, dlaczego zaczęliście się bić? - spytała.
Hogne zacisnął usta i spuścił wzrok. Minęła chwila zanim
odpowiedział. - Nie wiem, pani Bjerkely. To się już nie
powtórzy - odparł cicho.
Nie powinna była pytać Hognego o powód
bójki. Chciał tylko wziąć w obronę swojego brata i rozumiała,
że powstrzymał się, by nie donosić na dwóch starszych
chłopców.
- Hogne, może poszukasz Thorsteina? - spytała nieco
łagodniej.
Hogne pokiwał głową i wyszedł z pokoju.
Blanche spojrzała na chłopców. Co miała im powiedzieć? I
jaka kara była odpowiednia za to, co zrobili? Jak wszystkie
inne dzieci w sierocińcu, również i oni mieli swoje historie i
tylko Bóg wiedział, że nie dał im łatwego startu w życie.
Równocześnie nie mogła tolerować, że zachowywali się źle w
stosunku do innych dzieci.
- Wnoszę, że jesteście na tyle duzi, żeby rozumieć, iż nie
akceptujemy takiego zachowania w sierocińcu? - spytała
surowo.
Głowy chłopców pochyliły się.
- Słyszałam, że dręczyliście Thorsteina i nie życzę sobie
więcej czegoś podobnego. Zrozumiano?
Chłopcy pokiwali w milczeniu głowami.
- Zrozumiano? - powtórzyła głośniej.
- Tak - odpowiedzieli cicho.
- Dobrze. Mam też nadzieję, że rozumiecie, iż nie mogę
pozwolić na to, aby ten incydent przeszedł bez echa.
Podnieśli wzrok, a w ich oczach był strach przed tym, co ich
miało spotkać.
- Nie dostaniecie dzisiaj po obiedzie deseru - oświadczyła.
Signe przygotowała jabłka w cieście, które obaj chłopcy lubili.
Wydawało jej się zresztą, że dzieci z sierocińca lubiły
wszystko, co im podawano, a już na pewno desery. - A jeśli
jeszcze raz będziecie dręczyć Thorsteina, Hognego lub
którekolwiek z innych dzieci, nie będziecie mogli uczestniczyć
w balu bożonarodzeniowym.
To ostatnie sprawiło, że chłopcy otworzyli szeroko oczy.
Zaczynali dorastać, mieli po jedenaście-dwanaście lat, ale
wiedziała, że cie-
szyli się na dziecięcy bal, który miał się odbyć w przedostatni
dzień roku.
Skierowała się do drzwi. - Mam nadzieję, że nie będziemy
musieli o tym ponownie rozmawiać - zakończyła stanowczo.
Chłopcy pokiwali powoli głowami. - Przepraszam, pani
Bjerkely - powiedział młodszy z nich, tym razem skruszonym
głosem.
Stała przez chwilę w miejscu w nadziei, że drugi chłopiec
powie to samo.
- Ja też - powiedział w końcu cicho.
Zamknęła drzwi za sobą. Ulżyło jej, że chłopcy mimo
wszystko przeprosili, choć rozczarowało ją to, że dokuczali
Thorsteinowi. Ale dzieci były tylko dziećmi, tak już musiało
być. Zadaniem jej oraz pracowników sierocińca było po-
prowadzić je w taki sposób, żeby nauczyły się jaka jest różnica
między dobrem a złem, choć nie zawsze było łatwo wiedzieć,
w jaki sposób wychowywać dzieci, co należało mówić i ro-
bić, aby wszystkie dobrze się zachowywały. Poza tym dzieci
były takie różne. Niektóre były bardziej wrażliwe z natury,
inne były jak chłopcy, z którymi przed chwilą rozmawiała.
Szła dalej korytarzem myśląc o tym, co się właśnie
wydarzyło.
Może powinni być bardziej surowi w stosunku do dzieci? Tak
jak małżeństwo z Angelsten, gdzie mieszkał Thorstein. W
ostatnim czasie wiele myślała o tym, w jaki sposób pan i pani
Angelsten wychowywali dzieci. Małżeństwo miało dzieci pod
opieką przez wiele lat, może doświadczenie ich nauczyło, że
potrzebowały twardej i stanowczej ręki, jak sami powiedzieli?
Równocześnie nie mogłaby nigdy karać dzieci w taki sposób,
jak robiono to w Angelsten. Przeraziło ją, gdy dowiedziała się,
że dzieci były zamykane w ciemnej piwnicy lub musiały stać
boso na dworze w śniegu, kiedy zrobiły coś złego.
Nieprzyjemnie było myśleć, że Thorstein
i wiele innych dzieci, które mieszkały w Angelsten, musiały
znosić coś takiego.
Szła pogrążona w swoich myślach, kiedy od strony kręconych
schodów nadbiegła Signe.
- Blanche, widziałaś Thorsteina?
Blanche zmarszczyła czoło. - Widziałam go chwilę temu.
Starsi chłopcy drażnili się z nim.
Signe pokiwała energicznie głową. - Hogne o tym powiedział.
Starał się znaleźć brata, ale bez skutku.
- Może wyszedł na zewnątrz? - zasugerowała Blanche.
Zauważyła, że Thorstein lubił przebywać na dworze i bawić się
w dużym ogrodzie.
Signe pokręciła głową. - Właśnie szukaliśmy na zewnątrz, ale
go nie znaleźliśmy.
Blanche zeszła po schodach razem z Signe. Słyszała, że w
pokojach na dole niektóre z innych dzieci szukały Thorsteina,
wołały jego imię.
- Musi przecież gdzieś tu być - westchnęła. Widziała go
przecież kilka minut temu.
Podeszła do Hognego, który rozglądał się bezradnie dookoła.
- Gdzie zazwyczaj Thorstein lubi być? - spytała.
Hogne posłał jej mroczne spojrzenie. - Tam gdzie ja.
Blanche pokiwała głową i pogłaskała chłopca po ramieniu. -
Widziałam, że potrafisz się nim ładnie opiekować.
Uśmiechnęła się łagodnie. -Ale kiedy się macie bawić, gdzie
zazwyczaj przebywacie?
Hogne wzruszył ramionami. - W różnych miejscach. Czasem
tu, w pokojach albo na dworze.
- Sprawdzałeś w waszym pokoju? - zrozumiała, że zdaniem
Hognego jest to naiwne pytanie, bo posłał jej pełne rezygnacji
spojrzenie. - Być może tam się schował? - zasugerowała i
rzuciła okiem na Signe, która do nich podeszła.
Signe pokiwała głową. - To możliwe - odparła i zwróciła się
do Hognego. - Jak myślisz, gdzie ukryłby się Thorstein?
Chłopiec podrapał się po szyi. - Pójdę i go poszukam.
Blanche została razem z Signe. - Nie sądzisz chyba, że mógł
uciec? ^ spytała cicho. Wciąż miała w pamięci, jak wszyscy się
bali, kiedy Mathias uciekł z Amalie.
Signe spojrzała przed siebie w zamyśleniu. - Nie sądzę.
Thorstein nie lubi być zbyt długo z dala od Hognego.
Blanche rozejrzała się. - W takim razie musiał się ukryć
gdzieś tutaj.
Przeszła przez długi korytarz na drugim piętrze. W wielkim
domu była niezliczona ilość miejsc, w których mały chłopiec
mógł się ukryć, jeśli tego chciał. Sama to czasem robiła, kiedy
była mała. Jej ulubionym miejscem był jeden ze składzików na
miotły na drugim piętrze, za pokojami gościnnymi, które
zazwyczaj były pozamykane.
Zbliżyła się do schowka, który znajdował
się w głębi korytarza, pod schodami na poddasze. Pozostałe
pomieszczenia były przeszukiwane przez inne kobiety, a mąż
Signe zszedł do piwnicy. Hogne był, co prawda, absolutnie
przekonany, że Thorstein nigdy nie zszedłby do piwnicy z
własnej woli, bał się tam chodzić, ale chciała się upewnić, że
szukali wszędzie. Na dole sprawdzili każdy kąt, więc chłopca
na pewno tam nie było.
Blanche otworzyła drzwi do schowka na oścież i spojrzała do
środka. Rozczarowana stwierdziła, że Thorsteina nie było
również tam.
Spojrzała w górę na małe okienko. Jako mała dziewczynka
lubiła się tam bawić, schowek na miotły był bardziej małym
pokoikiem niż schowkiem i ani ojciec, ani żadna z guwernan-
tek nie wiedziała, że czasem kryła się tam wraz ze swymi
lalkami.
Zamknęła drzwi i stała nasłuchując.
Inni wołali imię Thorsteina, ale nie było żadnej odpowiedzi.
Spojrzała w kierunku schodów na poddasze. Dzieciom nie
wolno było chodzić na poddasze, ale gdyby to ona miała pięć
lat pomyślałaby, że to dobre miejsce, żeby się ukryć, właśnie
dlatego, że był to teren zakazany.
Weszła po schodach, otworzyła drzwi i aż się wzdrygnęła.
Nigdy nie lubiła tego miejsca, a poza tym było tam wiecznie
zimno i wietrznie.
Podłoga skrzypiała pod jej butami. Kiedy przerabiali dom na
sierociniec, wyrzucili mnóstwo rzeczy, które wcześniej stały w
salonach i innych pokojach. Było wśród nich wiele ozdób, ale
przechowywali tam także stare meble, obrazy i inne
przedmioty.
- Thorsteinie? - zawołała i rozejrzała się po ciemnym, dużym
pomieszczeniu. Jedyne światło pochodziło z czterech małych
okienek dachowych.
Wsunęła się między starą komodę a jedno
z dużych luster, które wcześniej wisiały w pokojach
gościnnych. Może powinna podejść poważnie do swoich
planów i sprzedać to wszystko pewnego dnia? Sprzedaż
przyniosłaby sierocińcowi duży dochód, ale miała wyrzuty
sumienia myśląc, że miałaby sprzedać coś, co należało do jej
rodziców. Może któraś z tych rzeczy przyda się Helenę
Auguście, kiedy dorośnie.
Zatrzymała się nagle. Czyżby usłyszała jakiś odgłos?
Wiedziała, że o tej porze roku na strychu bywały myszy. Po
plecach przeszły jej ciarki. Nienawidziła tych małych,
paskudnych gryzoni.
Stała nasłuchując, aż usłyszała odgłos ponownie. To nie była
mysz.
To był ktoś, kto pociągał cicho nosem.
A zatem miała rację.
Ogarnęło ją uczucie ulgi. Bała się już, że Thorstein mógł uciec
z sierocińca, choć Signe nie wierzyła, by to zrobił. Nie
mogłaby go zresztą
za to winić, bo musiało go boleć dręczenie przez innych
chłopców.
- Thorsteinie? - zapytała ostrożnie, próbując się domyślić,
gdzie się ukrył.
Nikt nie odpowiedział, ale słyszała, że wciąż pociągał nosem.
Nie widziała go, ale wydawało jej się, że wie gdzie jest.
Pociąganie nosem dochodziło spod jednego z okien przy dużej
belce dachowej.
Podeszła bliżej i po chwili go ujrzała. Siedział oparty plecami
o skrzynię, z kolanami podciągniętymi pod brodę. Jego głowa
spoczywała na kolanach tak, że nie mogła widzieć jego twarzy.
Wsunęła się między dwa zepsute krzesła stojące jedno na
drugim.
- Thorsteinie? - powtórzyła, ale chłopiec nie zrobił
najmniejszego ruchu w jej stronę.
Kiedy już była obok niego, schyliła się i położyła ostrożnie
dłoń na jego ramieniu. - Thorsteinie?
Wzdrygnął się i zerwał się na nogi, kiedy ją zauważył.
- Nie chciałam cię przestraszyć - powiedziała Blanche,
przyglądając się chłopcu. Jego oczy były wielkie i przerażone i
zauważyła, że najwyraźniej płakał. Teraz cofał się, tak jakby
chciał uciec.
Blanche wyciągnęła dłoń. - Thorsteinie?
Chłopiec zatrzymał się i stał wpatrując się w nią. Widziała, że
był przestraszony. Może myślał, że na niego nakrzyczy? Albo
że spotka go kara.
Opuściła dłoń i uśmiechnęła się do niego. -Hogne cię szuka,
inni też.
Chłopiec stał wciąż i nie odpowiadał. Jego wzrok spoczął na
niej, a w jego oczach widać było konsternację. Dlaczego taki
był? Było w nim coś, czego nie mogła rozgryźć, zawsze taki
spokojny i wycofany.
Wyciągnęła ku niemu ponownie dłoń. -
Chodź, to pójdziemy na dół - próbowała go zachęcić.
Thorstein stał nadał, widocznie zaniepokojony.
Blanche sądziła, że rozumie, o co chodzi. Być może bał się, że
starsi chłopcy znowu będą go dręczyć.
Schyliła się przed nim, chwyciła jego małe rączki i ścisnęła je
delikatnie. - Rozmawiałam z chłopcami, którzy cię drażnili -
powiedziała spokojnie. - Obiecali być od tej pory grzeczni.
Thorstein spojrzał na nią osobliwie. O czym myślał? Jego
twarz niczego nie zdradzała, nic poza zmieszaniem.
Podniosła się. - Chodź, idziemy. Hogne na ciebie czeka.
Thorstein poszedł za nią, a kiedy zeszli po schodach z
poddasza, pojawili się Hogne i Signe. Thorstein puścił
natychmiast jej dłoń i podbiegł do Hognego, który popatrzył
surowo na brata.
- Ukryłeś się na poddaszu? - spojrzał natych-
miast na Blanche, tak jakby oczekiwał, że młodszy brat
powinien zostać upomniany. - Wiesz, że nam tego nie wolno,
prawda? - szepnął ze złością i pospiesznie pociągnął brata za
sobą korytarzem.
Signe i Blanche stały, patrząc za chłopcami. - To miłe, że
Hogne opiekuje się Thorsteinem - powiedziała cicho Signe.
Blanche pokiwała powoli głową. - Tak, ale nie pojmuję, co
jest z tym chłopcem. Nie jest taki, jak inni.
Signe przytaknęła i westchnęła, - Myślę, że masz rację, ja też
tak sądzę. Może nie ma tych samych zdolności, co inne dzieci,
mało mówi, a to, co powie, jest prawie niezrozumiałe dla ko-
gokolwiek z wyjątkiem Hognego. Poza tym nie słucha mnie,
kiedy do niego mówię.
Blanche musiała przyznać Signe rację. Nie były jedynymi,
które zwróciły uwagę na to, że Thorstein nie był taki jak inni.
To dlatego inne dzieci mu dokuczały.
3
Ellen rzuciła ostatni raz wzrokiem na
ustrojony stół.
Wszystko było tak, jak powinno, Betsy użyła do nakrycia
pięknego serwisu, srebra były świeżo wypolerowane, zapaliła
też świece. W kuchni wszystko było również gotowe. Ulrik
zażyczył sobie, żeby podać gościom boeuf a la mode, potrawę,
którą przygotowała zaledwie dwa razy, ale która już zdążyła
stać się ulubionym daniem Ulrika. Za pierwszym razem
doprawiła polędwiczki zbyt dużą ilością pieprzu i dodała za
mało imbiru, ale dzisiaj miała nadzieję, że użyła odpowiednich
ilości obu przypraw. W sos również włożyła wiele
wysiłku. Dodała cebuli, imbiru, grzybów, sardeli i pieprzu na
tyle, aby wydobyć właściwy smak. Betsy przygotowała także
puree ziemniaczane według przepisu swojej matki, wiec miała
nadzieję, że obiad będzie udany.
Ulrik wszedł z uśmiechem do salonu. Mieli za sobą ciężką
jesień, ale robiło jej się ciepło na sercu od sposobu, w jaki na
nią patrzył. Wiedziała, jak bardzo ją kochał. Nawet w trakcie
najcięższych chwil w szpitalu dla obłąkanych nie miała
wątpliwości, że działał z myślą o tym, co będzie dla niej
najlepsze, choć zraniło ją to i rozgniewało.
Ulrik podszedł do niej, objął ramieniem w pasie i przyciągnął
delikatnie do siebie.
Uważała, że święta w Gimle wyjdą im obojgu na dobre. Było
tam inaczej niż w domu, gdzie atmosfera między nimi była tak
napięta, od kiedy wróciła ze szpitala. Sądziła, że Ulrik mimo
wszystko miał wyrzuty sumienia, a jej równocześnie trudno mu
było wybaczyć.
Rzuciła nerwowe spojrzenie w kierunku kuchni, ale Betsy
była zajęta przygotowywaniem zastawy.
- Wszystko gotowe, pani Bjerregaard? - spytał cicho Ulrik.
Rozpoznała płomienny, pożądliwy wyraz w jego oczach.
Nie zdążyła odpowiedzieć, gdyż przycisnął swoje usta do jej
warg.
Chciała odwzajemnić pocałunek, ale w tej samej chwili
spostrzegła wchodzącą do salonu Betsy.
Odsunęła się pospiesznie, ale służąca zdążyła ich już
zauważyć. Na szczęście była na tyle taktowna, by zawrócić i
pójść w pośpiechu z powrotem do kuchni.
Ulrik spojrzał przepraszająco na Ellen, ale roześmiał się
cicho. - Wybacz mi niewłaściwe zachowanie, żono -
powiedział drocząc się z nią.
Ellen poczuła, że się czerwieni, ale odwzajemniła uśmiech. -
Nalegam, żeby się pan za-
chowywał - odparła w ten sam, przekomarzający się sposób.
Wymienili się figlarnymi spojrzeniami, świadomi tego, że ich
goście, państwo Wergeland, niedługo się pojawią.
Sądziła, że oboje starają się z całych sił zapomnieć o tym, co
się wydarzyło, a czekająca ich daleka podróż kierowała myśli
ku czemuś innemu. Przynajmniej mieli o czym rozmawiać, nie
tylko o szpitalu i osobliwych wydarzeniach w ich domu.
Ulrik nigdy by tego nie przyznał, ale wiedziała, że zrozumiał,
iż nie wszystko dało się wyjaśnić. Bo to, co się działo, było
niewytłumaczalne, ale po wizycie księdza zapanował u nich
spokój.
Ulrik podszedł do okna i odchylił lekko zasłonę. - Profesor
Wergeland z żoną nadchodzą - powiedział i odwrócił się do
niej z uśmiechem.
Ellen nabrała powietrza w płuca. Zawsze de-
nerwowała się przed takimi wizytami, ale ten wieczór miał
być inny niż ich zwyczajne popołudniowe spotkania.
Mieli zaplanować daleką wyprawę na Madagaskar.
*
- Więc mówisz, że muzeum i uniwersytet chcą nam
podarować środki na naszą podróż? - spytał Ulrik.
Profesor Wergeland pokiwał z uśmiechem głową i łyknął
czerwonego wina. - Zgadza się. Zarówno dyrektor muzeum,
jak i władze uniwersytetu życzą sobie, żebyśmy
przeprowadzili badania warunków geologicznych, botanicz-
nych i zoologicznych.
Ulrik wyglądał na zachwyconego. - Ależ to fantastycznie!
Zakładałem, że sami będziemy musieli zapłacić za podróż.
Pan Wergeland pokręcił głową. - Część będziemy oczywiście
zmuszeni zapłacić sami, ale jak powiedziałem, zarówno
muzeum, jak i uniwersytet widzą pożytek w naszej wyprawie.
Spojrzał na Ellen oraz na swoją młodą żonę i uśmiechnął się. -
To już nie jest wyłącznie podróż w celu odwiedzenia naszego
przyjaciela Rejera. Nazwałbym to raczej ekspedycją.
Ellen spojrzała na Ulrika, który rozpromienił się słuchając
wypowiedzi profesora. Wiedziała, że Ulrik to kocha; kochał
być w podróży i kochał przyswajanie sobie wiedzy o tym
wszystkim, co prezentowała natura, a z tego, co wiedziała,
Madagaskar był fantastycznym miejscem dla przyrodników.
Ulrik powiedział, że z pewnością będzie tam mnóstwo
gatunków roślin, zwierząt i owadów, które nie występują w
żadnym innym miejscu na świecie.
Ellen skinęła na Betsy, by zaczęła już zbierać talerze. Państwo
Wergeland chwalili jedzenie,
miała więc nadzieję, że deser, legumina z czerwonego wina z
sosem śmietanowym, nie przyniesie jej wstydu. Była ciekawa,
czy budyń był odpowiednio sztywny, zrobiła go tak jak Bera i
przygotowała kilka dni wcześniej, żeby zgęstniał.
- Inną sprawą jest oczywiście to, jaką wybierzemy trasę -
ciągnął profesor. Ellen spotkała go przedtem zaledwie jeden
raz, na przyjęciu u znajomych Ulrika. Był obytym i sympatycz-
nym człowiekiem, który miał w zanadrzu mnóstwo anegdot z
licznych podróży, jakie odbył po całym świecie. Ellen sądziła,
że miło będzie podróżować wraz z nim. Z tego, co wiedziała,
był również poliglotą.
Rzuciła okiem na Norę Wergeland. Musiała być co najmniej o
połowę młodsza od swojego męża. Profesor był chyba po
pięćdziesiątce, ale jego żona mogła mieć nie więcej niż
dwadzieścia pięć lat. Była małomówna, ale kiedy się odzywała,
widać było, że jest elokwentna, a to, co mówi-
ła, było dobrze przemyślane. Słuchała poza tym z
zainteresowaniem tego, co mieli do powiedzenia inni, jej
spojrzenie było bystre i Ellen sądziła, że musiała być
inteligentną kobietą. Według Ulrika pomagała swojemu
mężowi w pracy, brała nawet udział w niektórych jego
ekspedycjach. Poza tym zdała egzamin końcowy i jako jedna z
pierwszych kobiet w kraju zyskała dostęp do studiowania na
uniwersytecie. Ulrik powiedział, że było to prawo, które
norweskie kobiety uzyskały w tym roku, co jego zdaniem
powinno było się wydarzyć już dawno temu. Musiała mu
przyznać rację, choć była to dla niej obca myśl. Może ona
również uczyłaby się, gdyby wiedziała, że może mieć wstęp na
uniwersytet. Niezależnie od tego czuła, że za późno było na
takie myśli teraz, kiedy była zamężną kobietą. A jeśli zaszłaby
w ciążę? Nie, to było niewyobrażalne, żeby kiedykolwiek
mogła studiować, choć musiała przyznać, że wydawało się to
być kuszące,
kiedy słuchała pani Nory. Podobnie jak w przypadku męża,
przedmiotem jej zainteresowań była botanika.
Zadziwiało ją, że kobieta taka jak Nora wyszła za mężczyznę
o tyle starszego od siebie, choć Ellen rozumiała, że to wspólne
zainteresowania zbliżyły ich do siebie. Profesor Werge-land
był, co prawda, przystojnym mężczyzną, ale zarówno jego
włosy, jak i broda były całkiem białe. Pani Nora mogła z
pewnością przebierać w zalotnikach. Była wysoką,
ciemnowłosą, szczupłą kobietą o pięknej twarzy. Poza tym
była jedną z tych szczęśliwych kobiet z czarnymi, gęstymi
rzęsami. Nie potrzebowała również różu na policzkach, a jej
skóra miała naturalny, zdrowy blask. Nie wydawała się też być
w najmniejszym stopniu próżna, pomimo swego wyglądu i
pięknych ubrań. Wręcz przeciwnie, miała w sobie godność i
spokój, które widywało się przeważnie u nieco starszych
kobiet. Pomyśla-
ła, że profesor Wergeland musiał mimo wszystko być hojny
dla swej żony. Pani Nora nosiła na sobie, wokół szyi i na
uszach delikatną, połyskującą biżuterię.
W zasadzie zadziwiało ją to, że taka kobieta interesowała się
naukami przyrodniczymi. Łatwiej byłoby sobie ją wyobrazić,
jak zdobi piękne kwiatowe kompozycje i planuje wielkie
przyjęcia.
- Czy Rej er wybrał tę samą trasę? - spytał Ulrik. Zastanawiali
się, czy powinni podróżować parowcem, czy też pod żaglami i
jaką trasę powinni wybrać.
Profesor Wergeland pokiwał głową. - Francuska flota kursuje
z Marsylii do Australii. Statek zatrzymuje się w Port Saidzie,
Mahe i na wyspie Reunion. Stamtąd możemy popłynąć innym
statkiem na Madagaskar.
Ulrik wyglądał na zamyślonego. - Tak, teraz jest łatwiej, gdy
można pływać przez Kanał Sueski. Mój ojciec był zmuszony
podróżować
wokół Przylądka Dobrej Nadziei, żeby dotrzeć do Indii
podczas jednej ze swoich wypraw.
Profesor zaśmiał się. - Tak, a teraz, gdy parowce stopniowo
wypierają żaglowce, potrzeba również mniej czasu na podróż.
Ulrik popijał wino. - Uważam, że twój plan brzmi rozsądnie.
Popłyniemy zatem parowcem z Kristianii do Kopenhagi, a
stamtąd kolejnym statkiem do Londynu, gdzie przejdziemy na
pokład parowca, który zabierze nas do Marsylii.
Ellen siedziała i słuchała, ale aż do tej pory nie poruszono w
rozmowie jednej sprawy. - Ile potrwa ta podróż? - spytała w
chwili, gdy Betsy weszła z deserem. Ellen rzuciła okiem na
budyń z czerwonego wina i z ulgą odnotowała, że był
dokładnie tak gęsty jak powinien. Nie miała odwagi wcześniej
wyjąć go z formy, bo wtedy mógłby się rozpuścić.
Profesor zwlekał z odpowiedzią. - To będzie
oczywiście zależało od pogody, prędkości parowca i czasu
spędzanego w portach, ale dopłynięcie na Madagaskar zajmie
około sześciu tygodni.
To nie brzmiało przerażająco, ale Ellen musiała przyznać, że
obawiała się morskiej wyprawy. Nigdy nie czuła się zbyt
dobrze na morzu, nawet krótka podróż z Norwegii do Danii
kilkakrotnie przyprawiła ją o chorobę.
- Ale kiedy wyjedziemy? - spytała pani Wergeland. - Wiele
trzeba przyszykować.
Profesor spojrzał łagodnie na swoją żonę. -Masz rację, Noro.
Myślę, że dopiero w połowie lata będziemy mogli ruszyć na
Madagaskar.
W połowie lata? Ellen była rozczarowana. Rozmawiali o tym
z Ulrikiem i wydawało się, że może będą mogli wyruszyć
jeszcze w ciągu zimy.
Pani Nora spojrzała na Ellen i uśmiechnęła się. - Będziemy
mieli wystarczająco czasu, żeby przygotować wyprawę. Wiele
rzeczy jest potrzebnych, w tym ubrania, lekarstwa i inne wy-
posażenie. Sama ekspedycja musi być poza tym dokładnie
zaplanowana, żeby mogła być przeprowadzona tak
metodycznie, jak to tylko możliwe.
Ellen rzuciła okiem na żonę profesora. Już zdążyła pojąć, że
pani Nora była pewną siebie i zdecydowaną kobietą. Czy miała
im towarzyszyć w ekspedycji? Rozumiała, że większa część
wyprawy będzie się składać z kolekcjonowania roślin i
owadów, a także obserwowania życia zwierząt na wyspie.
- Zadbam o dom dla nas w Antananarywie, stolicy wyspy -
ciągnął profesor. - Mam tam znajomego, który jest
lekarzem-misjonarzem i który już wcześniej nas tam zapraszał.
To miasto jest poza tym wyśmienitym miejscem do
rozpoczęcia naszej ekspedycji.
Ulrik pokiwał głową. - Rozumiem, że w mieście jest wielu
Norwegów?
Profesor przytaknął. - Przebywa tam naj-
więcej norweskich misjonarzy, niektórzy z nich mieszkają od
końca lat sześćdziesiątych i założyli tam rodziny. Spojrzał na
Ellen i uśmiechnął się. - Pewna Norweżka utworzyła, między
innymi, szkołę dla madagaskarskich dziewcząt.
Ellen poczuła w brzuchu napięcie. Nie mogła uwierzyć, że
czekała ją taka przygoda. I te wszystkie miejsca, o których
rozmawiali Ulrik z profesorem: Londyn, Marsylia, Port Said.
Że też ona miała żeglować po Morzu Śródziemnym! Profesor
powiedział poza tym, że mała wysepka Reunion była niby raj, z
białymi plażami i bogatą roślinnością.
Prawie nie mogła się doczekać, aż nadejdzie środek lata.
4
Abelone rzuciła okiem na Marie i Małego Erika. Pakowała
właśnie do koszyka jedzenie i napoje, które zamierzała poda-
rować pani Holte.
Marie była obowiązkową młodą ciotką, która chętnie
przewijała i karmiła siostrzeńca.
- Czy mam mu dać więcej kaszy? - spojrzała na nią pytająco
Marie i pokazała pustą miseczkę.
Mały Erik zmarszczył nos, kiedy miseczka została mu
zabrana i choć był zbyt mały, żeby mówić, nietrudno było
zrozumieć, że nie był zadowolony z zakończonego
najwyraźniej posiłku.
Kopał nóżkami w swoje wysokie krzesło, a jego twarz była
bliska wykrzywienia się od płaczu. Jej syn miał
niepohamowany apetyt.
- Daj mu więcej - powiedziała Abelone. Zrobiłoby się tylko
zamieszanie, gdyby nie dostał więcej jedzenia, a poza tym tak
dobrze spał, kiedy był zadowolony i najedzony.
Skończyła pakować koszyk. Była u pani Holte z koszykiem
również przed świętami, ale martwiła się o jej zdrowie. Mimo
że zielarka miała już swoje lata, była zazwyczaj sprawna
fizycznie i umysłowo, ale ostatnio skarżyła się na to, że jest
słaba i nic jej nie smakuje. Nawet pyszne ciastka i wino, które
przynosiła jej Abelone, nie poprawiły jej humoru. Nie było, co
prawda, niezwykłe, że stara Holte narzekała, ale Abelone
chciała się upewnić, że wszystko było u niej jest w porządku.
- Marie, widziałaś Isaka i Jorgena? - spytała. Już od jakiegoś
czasu nie widziała bliźniaków.
Siostra pokręciła głową, wsuwając kolejną łyżkę kaszy do ust
Małego Erika. Uśmiech powrócił już na jego okrągłą buzię. -
Bawili się w salonie jakiś czas temu, ale później zniknęli.
Abelone postanowiła poszukać ich, zanim pójdzie. Sofie
miała wolny dzień, więc to Malinę miała pilnować dzieci pod
jej nieobecność.
Zajrzała do pokoju dziennego, ale chłopców nie było tam
widać - ani słychać. Było to osobliwe, bo jeśli nawet nie
zawsze widziała chłopców, to przeważnie ich słyszała. Rzadko
zachowywali się cicho, kiedy bawili się razem. Przez trzy lata
chłopcom towarzyszyły radość i śmiech, ale sporo się również
kłócili, więcej niż ona i Ellen swego czasu, z tego, co
pamiętała. To znaczy, nie przypominała sobie, żeby były
kiedykolwiek kłótliwe, ale może z chłopcami było inaczej.
- Jorgen? - powiedziała półgłosem i poszła w kierunku
jadalni. Być może chłopcy zakradli się tam, żeby popatrzeć na
ustrojony świąteczny
świerk. A może to prażone migdały w koszyczkach ich kusiły.
Otworzyła wysokie drzwi, ale chłopców nie było w jadalni.
Poszła z powrotem do kuchni, gdzie znalazła Malinę. Służąca
właśnie skończyła sprzątać pokoje gościnne na górze po
świątecznej wizycie rodziny.
- Malinę, widziałaś Isaka i Jorgena? Służąca pokręciła głową.
- Nie od czasu porannego posiłku.
- Sądzę, że Mały Erik się najadł - wtrąciła Marie.
Abelone uśmiechnęła się. Syn potrzebował wciąż dużo snu,
więc zazwyczaj sypiał dwa razy w ciągu dnia. Teraz był
najwyraźniej najedzony i zmęczony, bo przysypiał na swoim
krześle. Kilka dni wcześniej wręcz w nim zasnął.
- Wezmę go - odparła i podniosła go z krzesła, posadziła sobie
na kolanach i wytarła kaszę
z buzi. Głowa malucha oparła się o nią ciężko, a jego drobna
rączka leżała na jej piersi, jak zawsze, kiedy robił się senny.
Postanowiła zaczekać ze zmianą pieluszki, aż się wyśpi. Poza
tym nie minęło duża czasu, jod kiedy był ostatnio przewijany.
Położyła go ostrożnie w kołysce i owinęła szczelnie kołderką.
Natychmiast zassał smoczek. Jego oczy wyglądały jak małe
szparki, zanim powieki zamknęły się całkiem. Nawet nie
musiała bujać kołyski.
Postanowiła pójść na górę poszukać Isaka i Jorgena.
Pomyślała, że nie mogli wyjść na zewnątrz, bo wtedy
zauważyłaby, że się ubierają, jo ile nie wpadliby na pomysł,
żeby wyjść na dwór bez okryć. Isak mógłby coś podobnego
wymyślić, był taki impulsywny, ale Jorgen był, przy odrobinę
szczęścia, na tyle rozsądny, by się ubrać.
Weszła na drugie piętro i poszła w stronę małego okienka
pośrodku korytarza, skąd mogła
wyjrzeć na podwórze. Chłopców również tam nie było.
Szybko przeszukała wszystkie pokoje, kiedy schodami
wbiegła Malinę. - Pani Abelone!
Abelone pospieszyła ku szczytowi schodów. -Znalazłaś
chłopców?
Malinę pokiwała głową. - Są w gabinecie. -Dziewczyna
zamilkła, zanim zaczęła mówić dalej. - Myślę, że musi pani
przyjść sama i zobaczyć, pani Abelone.
Malinę stała w drzwiach do gabinetu i czekała na nią. Abelone
widziała po jej twarzy, że była załamana.
Abelone zobaczyła ich od razu.
Stali zawstydzeni za dużym biurkiem i czekali na nią. Ich
twarzach pokryte były czarnymi plamami, ubrania też były
poplamione - nawet na uszach mieli atrament. Ale nie to było
najgorsze.
Skąd wpadli na pomysł, żeby rozmazać atrament na pięknej
bordowej tapecie?
- Przepraszamy, Abelone - powiedział cicho Jorgen, a jego
brat prawie płakał.
Westchnęła głęboko. Co miała na to powiedzieć? Ojciec
będzie wściekły i nie bez powodu.
- Co wyście zrobili? - zaczęła, choć pytanie było głupie. Było
wyraźnie widać, co zmalowali. Użyli atramentu ojca do
mazania po ścianie.
Ale skąd, na Boga, wzięli taki pomysł?
Jorgen podniósł na nią wzrok. Chłopiec wyglądał na
przerażonego, więc musiał zrozumieć, że zrobili coś złego. -
Rysowaliśmy - wydukał cicho.
Abelone podeszła do nich powoli. Isak wciąż nic nie mówił,
stał z pochyloną głową i gapił się w podłogę.
Wskazała na czarną mazaninę na ścianie. -Ale nie możecie
przecież malować po ścianach
7
- jej głos się podniósł i
wiedziała, że chłopcy rozumieją, iż jest zła. Naprawdę zła.
Jorgen również pochylił głowę i zobaczyła,
jak jego drobne ramiona zaczęły się trząść. Płakał i wiedziała,
że było mu naprawdę przykro, ale chłopcy musieli zrozumieć,
że to nie może się powtórzyć.
- Ojciec nie wróci do domu z Tonsbergu wcześniej niż po
południu. Ale jestem pewna, że zechce z wami o tym
porozmawiać. Nabrała powietrza. Czy było z jej strony
tchórzostwem pozwolić braciom czekać na karę, którą im z
pewnością wymierzy ojciec? Karą samą w sobie było
chodzenie w strachu przed tym, co się miało stać. Pamiętała to
dobrze z czasów, gdy była mała.
Zwróciła się do Malinę. - Malinę, pomożesz mi ich umyć?
Będzie trzeba użyć bibuły, zanim ich wyszorujemy. Spojrzała
bezradnie na tapetę. Z tym nie da się nic zrobić.
Zaczęły wycierać atrament z palców chłopców. Obserwowała
ich dziecięce twarze. Jej bracia byli tacy różni. Jorgen pociągał
nosem i pła-
kał, ale Isak nie uronił ani jednej łzy. Miał zamiast tego ten
zadziorny wyraz twarzy, który ostatnio tak często się u niego
pojawiał.
Isak był bardziej przekorny niż Jorgen, tak było już od
maleńkości. Isak płakał i był niespokojny, a Jorgen dużo spał i
był zadowolony. Tak też pozostało. Isak potrafił poza tym być
dość trudny, choć był taki mały. Być może miało się to
poprawić z czasem.
- No, uciekajcie - powiedziała, kiedy nie dało się już nic
więcej wytrzeć. - Możecie pójść do pokoju i zaczekać, aż woda
w balii będzie gotowa. A po kąpieli pójdziecie prosto do łóżka i
zaczekacie tam do powrotu ojca.
Chłopcy, jak dwa cienie, wybiegli z gabinetu, Malinę poszła
nagrzać wodę, a ona sama podeszła do tapety. Stała
przyglądając się temu, co z początku uznała za mazaninę, którą
zazwyczaj tworzyły małe dzieci rysując. Teraz zobaczyła
jednak coś, czego wcześniej nie zauważyła.
W plątaninie kresek dostrzegła coś przypominającego
krzyżyk. Przechyliła głowę. Nagle zrozumiała. To nie krzyżyk
namalowali chłopcy, to był krzyż.
Chłopcy namalowali płonący krzyż.
Stąpała po swoich własnych śladach, kiedy szła z powrotem
ścieżką przez ogród, tak głęboki był śnieg. Krzaki w
zarośniętym ogrodzie uginały się pod zwałami śniegu, a kiedy
zamknęła za sobą furtkę i spojrzała ponownie na szarą chatę,
złapała się na rozmyślaniach, czy dach utrzyma ciężar śniegu
przez całą zimę. Musiała wspomnieć o tym ojcu, żeby posłał
któregoś z parobków, by go odśnieżył.
Szła ścieżką w stronę drogi, a jej myśli błądziły. Jak to było
być wiekowym i mieszkać samemu, tak jak pani Holte? Nikt
nie życzył sobie tak
zakończyć życie. A jeśli stara kobieta przewróciłaby się i nikt
nie mógłby jej pomóc? A jeśli stawała się na starość tak
nieporadna, że nie mogła dłużej w stanie zająć się sama sobą?
To o tym mówił tak wiele pastor Munthe. Chciał, by wieś
miała swój własny dom opieki dla chorych, starszych osób,
które nie miały bliskiej rodziny. Najczęściej ci biedni ludzie
byli oddawani pod opiekę obcych, przesiedlani lub mieszkali w
przytułku, gdzie byli pozostawiani sami sobie.
Wiedziała, że stara Holte ucieszyła się z jedzenia, które jej
przyniosła, ale pomyślała też, że traktowała ona niemal jako
oczywistość, iż ktoś przychodził do niej z jedzeniem. Możliwe,
że dostawała jedzenie również od innych. Zauważyła, że na
zaśmieconej ladzie kuchennej stała mała miska ciasteczek i
makaroników w kształcie gwiazdek, ale zielarka nie zapropo-
nowała jej nic poza kwaśną kawą.
Sprawiała w każdym razie wrażenie zdrowej,
jak stwierdziła, choć również tym razem narzekała, że jest
osłabiona. Musiała, co prawda, używać łaski, ale z jej umysłem
i językiem było wszystko w porządku. Była wręcz na tyle
bezpośrednia, żeby zapytać Abelone, czy znalazła sobie
nowego mężczyznę. Abelone zręcznie uniknęła odpowiedzi na
jej pytanie, wiedząc dobrze o tym, jak chętnie pani Holte
zarobiłaby kilka ore za powróżenie jej z fusów z kawy.
Otrzepała ubranie ze śniegu, kiedy wydostała się na szeroki
gościniec. Niemało śniegu spadło w trakcie świąt, a teraz
zaczęły się również mrozy, jak zwykle w tygodniu między
świętami a Nowym Rokiem. Na szczęście, jak zauważyła,
staruszka miała zapas drewna, więc przynajmniej nie musiała
marznąć.
Zbliżała się do Ladefoss, kiedy zauważyła potężną, ciemną
postać idącą przez kamienny most. Zwolniła kroku, ale
wiedziała, że o ile nie zdecyduje się złożyć wizyty pastorowi
Mun-
the lub pani Agnes, będzie zmuszona minąć się z Aslakiem
Sorensenem, człowiekiem, który mieszkał w chatce w lasach
Rosenlowe.
Ostatnio rozmawiała z nim, kiedy przyszedł do Gimle po
Shepa, zdawał się być wdzięczny za to, że zajęła się
zwierzęciem i pielęgnowała jego łapę. Ale potem nie widziała
już ani psa, ani jego właściciela.
Bardzo polubiła Shepa przez ten krótki czas, kiedy był w
Gimle, myślała nawet, że może będzie mogła go zatrzymać, ale
wtedy pojawił się Sorensen i zażądał oddania psa.
Wypatrywała psa, kiedy mężczyzna się zbliżał, ale go nie
widziała. Serce zamarło w jej piersi. A może w ranę wdało się
zakażenie? Potrzask zostawił mimo wszystko głębokie rany w
łapie. Być może Sorensen go dobił?
Szła dalej, choć nie podobało się jej spotkanie sam na sam.
Było w nim coś, co ją przerażało i chyba nie bez powodu,
zgodnie z tym, co mó-
wiono we wsi i co opowiadał jej ojciec. Zrozumiała z tego, że
Sorensen był skory do używania pięści, a poza tym był zawsze
skwaszony i mrukliwy. Do tego został skazany w Szwecji za
morderstwo! Ta myśl sprawiła, że ciarki przebiegły jej po
plecach. Nie rozumiała, jak taki człowiek może chodzić na
wolności. Na szczęście nie spotykała go często.
Sądziła, że musiał ją zauważyć, ale zdawał się nie patrzeć w
jej kierunku. Patrzył ponuro przed siebie i szedł w jej stronę
długim krokami.
Czy naprawdę zamierzał minąć ją, nie witając się nawet?
Uważała, że mógł przynajmniej powiedzieć jej jak się ma
Shep. Z drugiej strony nie pragnęła niczego innego jak tylko
pobiec do bezpiecznego domu, do Gimle.
Ale dlaczego nie miał ze sobą Shepa? Była tak pewna, że pies
był na dobrej drodze do wyzdrowienia, gdy Sorensen odbierał
go przed świętami, ale może się myliła.
- Panie Sorensen! - zaskoczyła siebie samą, kiedy głośno
wymówiła jego nazwisko.
Drwal już ją minął, ale teraz zatrzymał się. Przez chwilę stał
odwrócony do niej plecami, a ona poczuła, jak strach
przeszywa ją do szpiku kości. Rozejrzała się szybko dookoła,
ale nie było tam nikogo innego.
Dlaczego po prostu nie poszła przed siebie? Teraz zauważyła
również kilka zajęcy przymocowanych do jego torby. Ich
pokrwawione białe futerka przywiodły jej na myśl wnyki, które
wcześniej tej zimy zostały rozstawione nielegalnie w lesie jej
ojca. Ale w ostatnim czasie ani ojciec, ani Anders nie widzieli
żadnych sideł.
Sorensen odwrócił się do niej. Brzeg kapelusza zasłaniał
oczy, a czarna broda ukrywała większą część twarzy.
Zebrała się na odwagę i zrobiła krok w jego kierunku. -
Niechętnie pana opóźniam, panie
Sorensen, ale chciałam tylko spytać, jak się ma Shep -
powiedziała nieskładnie.
Sorensen nie odpowiedział, zagwizdał tylko krótko. Shep,
niczym błyskawica, przebiegł w tej samej chwili przez most.
Abelone roześmiała się. Skąd się wziął? Wcześniej go nie
widziała. Teraz tańczył wokół jej nóg machając ogonem.
Schyliła się. Shep przysunął się do niej natychmiast i zaczął
lizać ją z oddaniem po twarzy.
- Tak, jesteś taki piękny - chwaliła go Abelone i głaskała po
miękkim futrze. Shep naprawdę był pięknym psem. - Czy z
twoją łapą już dobrze? - spytała i podrapała go za uchem.
Wydawało jej się, że Shep musiał zrozumieć, co powiedziała,
bo podniósł łapę, która zakleszczyła się kiedyś w potrzasku.
Wciąż widziała ślady po ranach.
Abelone podniosła wzrok na Sorensena, który pokiwał głową.
- Dobrze się pani zajęła She-
pem, pani Ladefoss. Łapa jest jak dawniej - powiedział bez
śladu serdeczności lub wdzięczności w głosie.
Podniosła się, choć chętnie by dłużej głaskała Shepa. Sądziła,
że pies też by sobie tego życzył, bo zaczął skamleć i próbował
na nią wskoczyć.
- Shep - powiedział ostro Sorensen. Pies skulił się i podbiegł
do swojego pana.
- Cieszę się, że Shep wyzdrowiał - odparła, ale widziała, że
Sorensen nie miał zamiaru dłużej z nią rozmawiać, zaczął już
iść dalej.
Popatrzyła ostatni raz za psem, który również wodził za nią
ślepiami. Brązowe psie oczy były takie mądre i chętnie
zabrałaby go ze sobą do domu, ale zwierzę nie należało do niej.
Zaczęła ponownie iść w kierunku mostu, usłyszała, jak
Sorensen ponownie gwiżdże na psa. Odwróciła się i zobaczyła,
że Shep, który biegł za nią, zawrócił do swojego właściciela,
gdy Sorensen zagwizdał po raz kolejny, tym razem wyraźnie
zniecierpliwiony.
Westchnęła i szła dalej w kierunku Gimle. Wiedziała, że nie
było sensu życzyć sobie własnego psa. Ojciec nie lubił psów i
to on decydował.
Kochała swojego ojca, ale potrafił był diabelnie uparty i
zawzięty, a poza tym nie było wątpliwości co do tego, kto miał
ostatnie słowo, jeśli zdarzały się jakaś rozbieżności.
No i co się wydarzy po południu, kiedy ojciec powróci z
Tonsbergu?
Bała się, że jej dwaj młodsi bracia przekonają się o tym, jak
surowy potrafił być ich ojciec.
Zaprowadziła ojca do gabinetu.
- Tu - powiedziała i wskazała na czarny atrament rozmazany
na tapecie. Nie dawało się tego zmyć.
Twarz ojca pociemniała. - I obaj chłopcy to zrobili?
Pokiwała głową. - Myślałam, że bawią się w salonie, ale oni
przyszli tutaj. Czuła się tak malutka pod spojrzeniem ojca, choć
wiedziała, że jej nie obwiniał. Nie dało się w każdej chwili
przewidzieć, gdzie są chłopcy i nawet nie przyszło jej do
głowy, że mogliby wpaść na coś podobnego. - Obawiam się, że
tapety nie da się uratować - ciągnęła cicho. - Ale jeśli
przesuniemy tu niską komodę, to zakryje ona zniszczenia.
Ojciec odwrócił się do niej. Jego twarz była sroga, usta
zacisnęły się i pobielały, jak zawsze, kiedy był zły. - Pójdziesz
po chłopców?
Pokiwała głową, ale serce ją bolało.
Wiedziała, co czeka jej braci.
Musiała prawie wypchnąć chłopców za drzwi.
- Ojciec na was czeka - upomniała ich. - Musicie się
pospieszyć.
- Ja nie chcę - łkał Jorgen.
Próbowała nie pamiętać, jaka czekała na nich kara. - Isaku,
teraz już chodź. Przywołała do siebie ciemnowłosego brata,
zanim ten podszedł powolnym krokiem. - Chodź, Isaku - po-
prosiła znowu.
Popychała chłopców przed sobą korytarzem. Jorgen pociągał
nosem i wyraźnie bał się tego, co miało nastąpić, ale Isak był
spokojny.
Chłopcy szli opornie w kierunku otwartych drzwi gabinetu.
Musiała przełknąć ślinę, gdy zauważyła dyscyplinę leżącą na
biurku ojca.
Ojciec podniósł się z krzesła i skinął na nią głową. - Dziękuję,
Abelone.
Zrozumiała, że ojciec chciał zostać z chłopcami sam, chciała
już wyjść, ale zapłakany Jorgen trzymał się jej kurczowo.
Spojrzała zrozpaczona na ojca. Czy on naprawdę musiał to
robić? Chłopcy byli tacy mali i była pewna, że nie zamierzali
nigdy więcej czegoś podobnego zrobić.
- Chcę porozmawiać z chłopcami na osobności, Abelone -
powiedział stanowczo ojciec.
Nie rozumiała jak ojciec może używać dyscypliny. Sama
nigdy tego nie doświadczyła, ale słyszała o wielu dzieciach,
które dostały dyscypliną po gołych pośladkach. Sądziła, że
najczęściej byli to chłopcy.
Musiała się uwolnić z rąk Jorgena, serce jej krwawiło, gdy
patrzyła w napuchnięte, przerażone oczy, błagające ją o
pomoc.
Spojrzała ponownie na ojca, już chciała wstawiać się za
chłopcami, ale jego ostrzegawcze i gniewne spojrzenie
sprawiło, że zamilkła.
Byłoby niewłaściwe z jej strony, gdyby stawiała się ojcu przy
chłopcach.
Nie mogła zrobić nic innego, jak tylko wyjść.
Cisza w kuchni była przytłaczająca. Malinę i Sofie odniosły
elegancki serwis do jadalni, a Bera i Abelone siedziały w ciszy
przy kuchennym stole. Mały Erik siedział na jej kolanach i
bawił się drewnianym konikiem.
Obie wiedziały, co ma się wydarzyć.
Zebrało jej się na mdłości, gdy usłyszała płacz Jorgena.
Najpierw pełen strachu, rozpaczliwy płacz, kiedy zrozumiał,
co się miało wydarzyć, a później pisk, gdy ojciec zaczął go
chłostać.
Abelone zacisnęła powieki i przytuliła mocniej Małego Erika.
Nie mogła ojcu zabronić karania własnych synów, ale Małego
Erika nigdy nie miał prawa tknąć, niezależnie od tego, co złego
mógł zrobić.
Czuła, jak łzy cisną się do oczu, byli przecież tylko małymi
dziećmi, jej braćmi. Starała się we
wszystkim traktować ich na równi z Małym Erikiem, tak aby
tęsknota dzieci za matką nie była zbyt wielka.
Ale gdyby matka żyła, Jorgen i Isak nigdy nie zostaliby
wychłostani.
5
Bolała ją szyja i całe ramiona, choć siedziała w wygodnej
pozycji. Pan Lothe zazwyczaj pozwalał robić przerwy, ale
teraz wydawało jej się, że siedzi tak już całą wieczność, być
może był wciąż poirytowany tym, że przyszła spóźniona, choć
czekając na nią pracował ad obrazem.
Nie mówił również nic, był głęboko skoncentrowany na
swojej pracy, ale siedzenie w takiej ciszy było męczące. Miała
taką ochotę na filiżankę kawy!
Usłyszała stąpnięcia malarza. Zauważyła, że czasem
odchodził na kilka kroków, by obejrzeć
obraz z pewnej odległości. Poza tym miał zwyczaj nalewania
sobie wina podczas pracy.
Kącikiem oka spostrzegła, że odszedł w jeden z rogów pokoju
i stał tam, przyglądając się jej. Jak zwykle czuła się niepewnie
pod jego spojrzeniem, nie podobał się jej sposób, w jaki ją
obserwował, tak jakby oceniał ją od stóp do głów.
Teraz podszedł do małego stolika, na którym stały butelka
wina i kieliszek. Bez słowa i oczywiście nie proponując jej nic
- jak rozumiała, musiała za wszelką cenę siedzieć bez ruchu
-nalał wina do kieliszka.
Siedziała, spoglądając przed siebie, wiedząc dobrze o tym, że
wzrok malarza spoczywa na niej, kiedy popijał z kieliszka.
Po pewnym czasie czuła się do tego stopnia niezręcznie, że
postanowiła na niego spojrzeć. Było tak, jak podejrzewała: stał
przyglądając się jej, z dłonią przy brodzie.
- Pani Bjerkely, muszę prosić, żeby siedziała pani spokojnie -
upomniał ją.
Popatrzyła ponownie przed siebie, powracając do tej pozycji,
w jakiej powinna siedzieć, ale poczuła, że zaczyna się jej robić
gorąco. Za kogo on się właściwie uważał? Był co prawda
zdolnym artystą, ale potrafił od czasu do czasu być dość
surowy, wręcz niegrzeczny.
- Zaczynam być zmęczona, panie Lothe -wyjaśniła i
odwróciła ponownie głowę w jego stronę. - Czy możemy
zrobić małą przerwę?
Między jego brwiami pojawiła się zmarszczka poirytowania,
ale po chwili twarz rozluźniła mu się w uśmiechu i odstawił
kieliszek z winem.
- Oczywiście, pani Bjerkely, jakie to niewrażliwe z mojej
strony. Kończymy na dziś, ale wrócę jutro. Sam również
jestem wykończony, nie mogę wydobyć z obrazu
odpowiedniego światła.
Podniosła się i posłała mu uśmiech, ale stara-
ła się na niego zbyt długo nie patrzeć. Jego spojrzenie było
zawsze takie natarczywe, a nie chciała dać mu powodu, by
sobie coś wyobrażał.
- Niech tak będzie, panie Lothe.
Poszła do drzwi, ale zatrzymał ją głos artysty. - Nie chce pani
spojrzeć na obraz, pani Bjerkely? - spytał i posłał jej figlarne
spojrzenie.
Postanowiła sobie, że nie będzie patrzeć na obraz, dopóki nie
zostanie ukończony, choć pan Lothe nie miał nic przeciwko
temu, by podglądała postępy jego pracy.
- Niedługo będzie gotowy - dodał pan Lothe. - Ale chętnie
usłyszę pani zdanie.
Postanowiła popatrzeć, a poza tym była ciekawa.
W napięciu spojrzała na obraz. Zauważyła, że wzrok pana
Lothe utkwiony jest w jej twarzy.
- Jest przepiękny, panie Lothe - oznajmiła w końcu. I nie
przesadzała, obraz był piękny. Teraz w końcu zrozumiała,
dlaczego artysta na-
legał, by miała na sobie niebieską suknię. Sprawiała, że jasne,
łagodne kolory stały się spójne.
Spojrzała na niego ze zdziwieniem. - Ale uważa pan
naprawdę, że nie jest jeszcze skończony?
Pan Lothe podszedł do obrazu i zmrużył oczy, kiedy
wskazywał pędzlem. - Widzi pani tutaj? Coś jest nie tak ze
światłem, nie pada tak, jakbym chciał, a poza tym nie zdołałem
również skończyć jasnych partii pani twarzy.
Pokręciła głową i uśmiechnęła się. - Nie mogę zrozumieć, co
ma pan na myśli, panie Lothe. Była zachwycona widząc, jak
porządną robotę wykonał, towarzyszyło jej również uczucie
dumy.
Pan Lothe zrobił krok w jej kierunku, stał tuż przy jej plecach.
Prawie jej dotykał. - Kiedy obraz będzie gotowy, zrozumie
pani, o co mi chodzi - powiedział cicho.
Poczuła jego oddech na swojej szyi i odsunęła się, nie
podobało jej się mieć go tak blisko
siebie. - Ale czy to naprawdę konieczne, żebym siedziała tu
również jutro? - spytała sceptycznie. Nie wątpiła, że pan Lothe
mógł skończyć obraz i bez jej obecności.
Artysta uśmiechnął się do niej, ale w jego oczach było coś
mrocznego. - Stracę ogląd całości obrazu jeśli pani tu nie
będzie siedzieć, pani Bjerkely - wyjaśnił.
Pokiwała głową i otworzyła drzwi, choć nie podobał jej się
jego drobny, pełen satysfakcji uśmieszek w kąciku ust. - Niech
tak będzie, panie Lothe - odparła.
Poczuła jego spojrzenie na swoich plecach, kiedy wychodziła.
Czy on musiał tak na nią patrzeć? Wiedział przecież, że była
zamężną kobietą.
Zaśmiała się cicho pod nosem. Zauważyła, że pan Lothe był
przystojny i nie mogło mu być przesadnie trudno zdobyć
kobietę, ale musiał chyba rozumieć, że dla niej coś podobnego
było nie do pomyślenia.
Miała nadzieję, że malarz szybko upora się z obrazem.
Blanche weszła do kuchni, w której toczyły się żywe
rozmowy i rozbrzmiewał śmiech. Najstarsze dziewczęta miały
umyć szklanki i wazę do ponczu, które będą potrzebne na balu
dziecięcym, w tym czasie kilku chłopców nakrywało do stołu.
Zobaczyła, że Thorstein był wśród pomagających dzieci,
razem z kilkoma chłopcami w jego wieku. Na szczęście
wyglądał jakby zapomniał o niedawnych wydarzeniach,
zresztą wiedziała, że lubił pomagać w kuchni. Dzieci, kiedy
przybywały do sierocińca, uczyły się tego szybko.
Posłała uśmiech Signe. Stała przy piecyku i nalewała wody do
zbiornika przymocowanego z jego boku. Urządzenie to
zakupili przed świętami i teraz, kiedy zaczęli go używać, nie
mo-
gła pojąć, jak radzili sobie przedtem bez niego. Zbiornik miał
z przodu mały kranik, dzięki czemu mogli korzystać z wody
według potrzeb. W ten sposób nie potrzebowali ciągle gotować
wody. Dopóki w piecu było napalone, mieli również ciepłą
wodę.
Signe wytarła dłonie i podeszła do niej. - Przygotujemy na bal
coś poza ponczem? - spytała.
Blanche pokręciła głową. Wdowa Archer, matka nowego
właściciela Rosenlowe nalegała, by to ona wraz z
przyjaciółkami odpowiadała za przygotowania, także za
jedzenie. - Wdowa Archer powiedziała, że nie będziemy
musiały myśleć o niczym, poza ponczem - odparła. Poncz
oczywiście musiał być bez spirytusu, a Signe znała dobry
przepis na poncz z pomarańczami i cytrynami, który - miała
nadzieję - dzieci polubią.
Signe pokiwała głową. - Kupiłam wszystko, co potrzebne
wcześniej.
W tej samej przerwał im chwili dźwięk upadającej na ziemię
szklanki.
- Och, pani Bjerkely, tak mi przykro! - jedna z dziewczynek
prawie się rozpłakała, gdy jedna ze szklanek nieszczęśliwie
wypadła jej na podłogę.
Blanche pokręciła głową i uśmiechnęła się. -To był wypadek,
nie myśl o tym.
Ale jej uwagę przyciągnęło coś innego. Wszystkie dzieci
zatrzymały się, kiedy szklanka upadła na podłogę, ale
Thorstein nie. Kontynuował nakrywanie do stołu, nie
przejmując się rozbitą szklanką.
- Thorsteinie, uważaj żeby nie wejść w rozbite szkło -
ostrzegła go Blanche. Zaczynał właśnie obchodzić stół,
dokładnie tam, gdzie leżały kawałki szkła.
Signe zdołała go w porę zatrzymać.
Chłopiec zmieszany podniósł wzrok na gospodynię. - Prawie
wszedłeś na rozbitą szklankę - wyjaśniła Signe i wskazała
palcem.
Thorstein spojrzał zaskoczony na kawałki szkła. Zupełnie
jakby dopiero teraz je zauważył.
Blanche naszła nagle pewna myśl.
Podeszła do Thorsteina i pochyliła się do niego. - Thorsteinie?
- spojrzał jej w oczy ale nie odpowiedział. W jego wielkich,
niebieskich oczach było zmieszanie, tak jak nieraz wcześniej. -
Chcę, żebyś poszedł ze mną do salonu - poprosiła.
Chłopiec nie odpowiedział, ale kiedy skinęła na niego,
poszedł za nią.
Uśmiechnęła się do niego zachęcająco, gdy weszli do salonu.
- Usiądźmy tutaj - powiedziała i wskazała mu kanapę.
Thorstein podszedł do niej powoli i usadowił się na samym jej
brzegu. Widziała, że się bał tego, co mu powie.
- Chciałabym, żebyśmy się w coś pobawili -zaczęła.
Thorstein podniósł na nią wzrok, jego dłonie spoczywały na
kolanach, a plecy miał wyprosto-
wane. Został dobrze wychowany przez Angel-stenów, mimo
że małżeństwo było wyjątkowo surowe. Czasem myślała, że
dzieci tak surowo wychowywane stawały się przez to lękliwe,
tak jak wyglądał często Thorstein.
- Powiem słowo, a ty je po mnie powtórzysz. Uśmiechnęła
się. - Chcesz?
Chłopiec pokiwał lekko głową.
- Pomarańcza - powiedziała głośno i wyraźnie i zauważyła, że
Thorstein przygląda się jej ustom.
- Pomarańcza - odpowiedział cicho.
Pokiwała głową z uśmiechem. - Pięknie. Zaczekała, aż dzieci
za drzwiami sobie pójdą. -Jabłko - ciągnęła, wciąż
podniesionym głosem.
Zauważyła, że znowu stało się to samo. Wzrok Thorsteina
spoczywał na jej ustach.
- Jabłko - odparł, a twarz mu się rozjaśniła. Przełknęła ślinę.
Była zmuszona to zrobić. -
Koc - powiedziała ciszej.
Na twarzy Thorsteina pojawiła się wątpliwość. - Noc? -
odpowiedział niepewnie.
- Prawie - odparła i pokiwała głową. - Powiedziałam kot.
Skuliła się widząc, jak drobne ramiona chłopca opadły.
Położyła dłoń na jego ramieniu. - A teraz powiem ostatnie
słowo. Odczekała chwilę, zobaczyła jak skoncentrowany był
Thorstein. Zadbała o to, by podrapać się pod nosem, tak żeby
chłopiec nie widział jej ust. - Thorstein.
Zobaczyła, jak jego wargi zadrżały, na twarzy pojawiła się
rozpacz, a oczy błyszczały.
Pospiesznie wzięła go na kolana i przytuliła do siebie. Nie
sądziła, że Thorstein jest głuchy, ale z pewnością był
niedosłyszący. - Czy ktoś ci powiedział, że źle słyszysz? -
spytała głośno i wyraźnie, tak żeby mógł widzieć jej usta.
Thorstein pokręcił powoli głową.
Blanche pogładziła go po policzku. - Myślę, że masz zły słuch
- powtórzyła. - Nie sły-
szałeś jak szklanka upadła na podłogę, prawda?
Thorstein ponownie pokręcił głową. A więc było tak, jak
myślała. Thorstein musiał słyszeć coś, ale niewiele. To dlatego
zachowywał się inaczej niż reszta dzieci, bo nie słyszał
wszystkiego, co mówiono.
- Jest mi łatwiej, kiedy patrzę na usta tego, kto mówi -
powiedział powoli Thorstein.
Blanche uśmiechnęła się do niego, ale czuła, jak do oczu
napływają jej łzy. Thorstein rzadko mówił tak wiele. -
Poprosimy doktora, żeby cię obejrzał -wyjaśniła. - Może
będzie mógł ci pomóc.
Ponownie zauważyła, że chłopiec śledzi jej usta. Jak on to
robił? Nie mógł chyba rozumieć tylko przez obserwowanie jej
warg? A może jednak słyszał trochę, a patrzenie na usta mu po-
magało?
Na twarzy Thorsteina pojawił się uśmiech. -Tak myślisz?
Blanche zmusiła się do uśmiechu. - Mam nadzieję -
powiedziała po chwili wahania.
Thorstein zsunął się z jej kolan i pospieszył do kuchni, gdzie
przyszedł teraz również Hogne.
Miała nadzieję, że ma rację i że doktor może pomóc
Thorsteinowi. A jeśli nie będzie mógł? Jeśli nie da się zrobić
nic, żeby lepiej słyszał?
Co w takiej sytuacji z nim się stanie?
Poczuła skurcze w brzuchu. A gdy zacznie naukę w szkole?
Jak ma się nauczyć pisać i czytać? Jak miała wyglądać jego
przyszłość?
Helenę Augusta wbiegła w tym samym momencie do salonu,
ciemne loki tańczyły wokół jej drobnej jak u laleczki twarzy.
- Mamo, będziemy jeść! - słowa zabrzmiały głośno i
wyraźnie, choć dopiero latem miała skończyć trzy lata.
Blanche wzięła ją na kolana i przytuliła mocno, ale córka
najwyraźniej miała inne plany, bo
wyrwała się pospiesznie i pobiegła z powrotem do kuchni.
Blanche siedziała patrząc za nią.
A gdyby to Helenę Augusta źle słyszała? Jeśli to życie jej
córki tak by wyglądało, że to ona musiałaby spędzić swoje
pierwsze lata życia w Angelsten, tak jak Thorstein?
Podniosła się. Nie mogła tak myśleć, to było zbyt bolesne.
Było wiele dzieci, które nie miały rodziców i wiele dzieci,
którym nie było dobrze.
Nie mogła uczynić więcej, niż już robiła.
Bolało ją to, że Thorstein źle słyszał, ale nie mogła nic
poradzić radości, iż nie dotyczy to Helenę Augusty.
Czy to było złe z jej strony, że tak myślała? Czy to źle, że nie
czuła tego samego, co czułaby matka?
Czy ktoś był w stanie zastąpić tę matkę, którą dziecko
straciło?
Sięgnęła pamięcią do swojego dzieciństwa
i dorastania bez matki. Miała, co prawda, ojca, ale on był
ciągle w podróży i nie był ani specjalnie czuły, ani szczególnie
nią zainteresowany.
Czy ktokolwiek mógł zająć miejsce matki?
Uważała, że ciotka Louise z Gimle była najbliższą osobą,
która przypominała matkę. Zawsze była miła i opiekuńcza i
zarówno ona, jak i wuj, bez przerwy przyjmowali ją z
otwartymi ramionami. Poza tym Blanche miała wiele miłych
guwernantek, które same nie miały dzieci.
Poszła do kuchni, gdzie dzieci zgromadziły się wokół stołu.
Córka śmiała się z czegoś, co powiedziała jedna z
dziewczynek, a reszta dzieci rozmawiała ze sobą żywo.
Thorstein stał z boku przy drzwiach i patrzył na innych. Nikt z
nim nie rozmawiał i nikt zdawał się również nie zwracać uwagi
na to, że stał sam. Również Hogne, który rozmawiał z innymi
chłopcami, pomimo opiekuńczego zazwyczaj stosunku do
brata.
Poczuła ból w piersi, kiedy zauważyła zranione spojrzenie
małego chłopca.
Podeszła do niego prędko. }ego twarz rozjaśniła się lekko,
gdy pomogła znaleźć mu jego miejsce.
Thorstein nigdy nie doświadczył, jak to było mieć matkę,
która się o niego troszczy, tak jak tylko matka potrafi, ale
mogła przynajmniej zrobić wszystko, co w jej mocy, aby mimo
wszystko było mu dobrze i aby czuł, że ktoś się o niego
troszczy i go kocha.
Skierowała wzrok w stronę pozostałych dzieci. Niektóre były
wesołe, inne zamyślone, a jeszcze inne zainteresowane
najbardziej przygotowanym dla nich jedzeniem.
Wspólne było dla nich to, że nie mieli rodziców, którzy
mogliby się nimi zająć - bo nie mogli, nie chcieli lub nie żyli.
Nie wiedziała, co było gorsze. Uważała, że nie było większej
zdrady niż to, że nie kochało się własnego dziecka. Dla
niektórych rodziców po-
siadanie dzieci było ciężarem, ale czy mogła ich obwiniać? W
biednych rodzinach potomstwo bywało liczne i do
wykarmienia było wiele osób. Może łatwiej było dzieciom bez
matek? Niektóre swoich matek nawet nie pamiętały, ale to
musiało być lepsze niż świadomość, że matka ich nie chciała.
Wokół stołu zapanował spokój, dzieci złożyły dłonie i
pochyliły głowy.
- Ojcze Nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje,
przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja, jako w niebie tak i
na ziemi; chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj; i
odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym wi-
nowajcom; i nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode
złego. Albowiem Twoje jest królestwo, potęga i chwała na
wieki. Amen.
Spojrzała w kierunku Thorsteina, który ładnie złożył dłonie.
Widziała, że jego usta się poruszają, ale nie wiedziała czy
odmawia modlitwę.
Zamierzała zrobić dla chłopca wszystko, co mogła. Słyszała,
że istniały specjalne szkoły dla głuchych dzieci, ale na razie nie
potrzebowali myśleć o niczym takim. Najważniejszym było
teraz spróbować pomóc Thorsteinowi, by mógł lepiej słyszeć,
co się do niego mówiło i co się wokół niego działo.
Popatrzyła na Helenę Augustę; jej wesoły, beztroski śmiech
zagłuszał rozmowy innych dzieci.
Nagle poczuła ogromną wdzięczność za to, o czym rzadko
myślała, ale co nie było oczywistością.
Dziękuję Panie nasz, że dałeś mi zdrowe dziecko.
6
Abelone otuliła porządnie kołdrą Jorgena i Isaka. Oczy
Jorgena były
wciąż napuchnięte od płaczu, a na jego twarzy pojawiła się
czerwona wysypka, tak jak zawsze, gdy długo płakał.
Pogłaskała go ostrożnie po policzku. - Teraz już lepiej?
Kąciki ust brata powędrowały do dołu i zobaczyła, że jego
oczy ponownie połyskują. - Już nigdy nie będę zły - wydukał
cienkim głosem.
Pokręciła głową i pogładziła go po czole. Jego włosy były
wilgotne. - Wiem, że nie będziesz.
Nie uważała, że chłopcy malowali po ścianie,
bo chcieli być źli. Byli nierozważni, chodź sądziła, iż musieli
rozumieć, że robili coś złego.
Rzuciła okiem na Isaka, który leżał odwrócony plecami do
niej. - Isaku? - spytała cicho. On również płakał, gdy Aksel go
chłostał, ale kiedy ojciec poprosił ją, by położyła chłopców do
łóżka, otarł łzy i spojrzał na niego walecznie.
Isak nie odpowiadał, więc naciągnęła po prostu kołdrę na jego
drobne ramiona. - Śpij dobrze, Isaku - powiedziała cicho i
pogładziła dłonią jego ciemnowłosą głowę.
Uśmiechnęła się do Jorgena i pogłaskała go ponownie po
policzku. - Ty też śpij dobrze. Ojciec zdecydował, żeby
chłopcy poszli tego dnia wcześnie do łóżka, była to część kary.
- Jutro będzie nowy dzień - spróbowała powiedzieć po-
cieszająco.
Jorgen powiódł za nią wzrokiem, kiedy wstała i wzięła do ręki
lichtarzyk.
- Nie chcę, żeby ojciec znowu tak zrobił - powiedział i
spojrzał na nią.
Nie wiedziała, co ma mu odpowiedzieć. Nie mogła obiecać,
że ojciec już nigdy chłopców nie ukarze, wręcz przeciwnie.
Wiedziała, że nie zawahałby się sięgnąć ponownie po
dyscyplinę, gdyby nie zachowywali się jak trzeba.
- Wiesz, ojciec chce, żebyście się ładnie zachowywali -
odpowiedziała. - I musisz też pamiętać, że ojciec wcale nie
chce was karać.
Jorgen spojrzał na nią zdziwiony. - Ale dlaczego w takim
razie to zrobił?
Rozumiała, że to może być trudne do ogarnięcia przez małego
chłopca. - Bo nie chce, żebyście zrobili kiedykolwiek coś
podobnego -próbowała wytłumaczyć.
Jorgen pokręcił głową. - Nigdy więcej nie będę zły -
powtórzył.
Abelone uśmiechnęła się do niego. - Wiem, że nie będziesz,
ale teraz musisz już spać. Pode-
szła do drzwi i położyła dłoń na klamce. - Dobranoc.
Wyszła z pokoju dziecięcego i zamknęła za sobą ostrożnie
drzwi. To był bolesny dzień dla jej braci, ale miała nadzieję, że
to, co się wydarzyło sprawi, że następnym razem się zastano-
wią.
Wiedziała, że ojciec nie karał ich z lekkim sercem.
Abelone wsunęła się głębiej pod owczą skórę w saniach.
Zrobił się późny wieczór, ale przyjęcie w Kleivan było miłe.
Nie mogła uczestniczyć w tańcach, ale ojciec uznał, że w
świątecznym przyjęciu w Kleivan może wziąć udział. Każdego
roku mieszkańcy tamtejszego gospodarstwa zapraszali swoich
najbliższych sąsiadów na kawę i ciastka.
- Wiatr jest dzisiaj dokuczliwy - narzekał ojciec. - Poza tym
zanosi się na więcej śniegu.
Spojrzała na niego krzywo. Nie wspomniał ani słowem o
ukaraniu bliźniaków, ale tego wieczoru był wyjątkowo cichy,
choć zwykle był towarzyski.
Była zadowolona, choć również myślała o chłopcach. Zawsze
było miło spotykać kogoś spoza gospodarstwa, a ponieważ nie
mogła brać udziału we wszystkich tanecznych przyjęciach we
wsi, cieszyła się na ten wieczór. W całym roku było tak wiele
zwykłych dni i tak wiele pracy, Więc święta były czasem, z
którego zawsze się cieszyła.
Siedziała pogrążona w myślach, kiedy Hilmar nagle ściągnął
lejce.
Wyjrzała w mrok, ale nie mogła pojąć dlaczego sanie się
zatrzymały.
Woźnica obrócił się do nich. - Panie Gimle, wydawało mi się
przez chwilę, że wypiłem dzisiaj
o jedną kolejkę za dużo, ale moje oczy mnie nie mylą. Wstał z
kozła i wyciągnął rękę. Przyodzianą w rękawicę dłonią
wskazywał miejsce tuż przed saniami. - Ktoś siedzi na skraju
drogi, ubrany jedynie w koszulę i cienkie spodnie, z tego co
widzę.
Abelone i ojciec poderwali się i zeskoczyli z sań.
- Gdzie go widziałeś? - spytał ojciec i postąpił kilka kroków
naprzód. Trudno było coś zobaczyć w tej czarnej jak smoła
nocy.
Hilmar zdjął z sań jedną z pochodni i poszedł dalej drogą. -
Tutaj siedzi! - zawołał i uniósł łuczywo.
W jego świetle ujrzeli ukrytego za wielkim świerkiem
skulonego mężczyznę siedzącego na kamieniu, lekko
ubranego, tak jak powiedział Hilmar. Gdyby nie jasna koszula,
nie dałoby się go wypatrzyć w ciemnościach. Objął się
ramionami, plecy miał zgarbione, tak jakby próbował się
ukryć. Długa broda sięgała mu do pasa. Miał na
szczęście buty na nogach, ale mimo to nietrudno było się
domyślić, jak musiał być przemarznięty.
- Boże, mój Stwórco - powiedział cicho ojciec, zanim
doskoczył do mężczyzny. Abelone stała w miejscu. Postać na
kamieniu siedziała tak spokojnie.
Czy to mógł być...
Wstrzymała oddech, gdy ojciec podchodził do skulonej
postaci i położył dłoń na jej ramieniu.
Mężczyzna nie poruszył się. Ojciec nachylił się i chwycił go
mocniej za ramię.
Abelone odetchnęła, kiedy lekko podniósł głowę.
Przynajmniej nie był martwy, bo przez chwilę sądziła, że
pewnie zamarzł.
Poza tym rozpoznawała go już. To był stary, niedołężny
ojciec zarządcy z Ladefoss, pan Tunsberg.
Nie po raz pierwszy starszy mężczyzna wy-
mknął się ze swojego domu. Wcześniej tej zimy przeraził ją
do nieprzytomności, gdy pojawił się w środku nocy w jej
pokoju. Widziała go również wcześniej w Gimle, a Greger
wielokrotnie przepraszał za jego zachowanie.
Teraz najwyraźniej ojciec Gregera był na jednej ze swoich
wypraw i tym razem mogło się to skończyć tak, jak się niegdyś
obawiali. Mógł zginąć, gdyby nie Hilmar.
Podeszła pospiesznie do ojca i woźnicy, którzy razem
dźwignęli pana Tunsberga na nogi. Jego pokrzywione ciało
wisiało pomiędzy nimi, gdy nieśli go do sań.
Abelone posłała ojcu zmartwione spojrzenie. Aksel zdjął z
siebie gruby, futrzany płaszcz i założył go na ramiona starego
człowieka.
- Naciągnę na siebie skórę - powiedział ojciec, kiedy zdołali
wsadzić pana Tunsberga do sań i otulili go futrami.
Abelone i ojciec siedli po obu jego stronach,
dzwonki zadzwoniły, gdy woźnica strzelił ponownie biczem
w powietrzu nad grzbietem konia.
- Zabierzemy pana teraz do domu, panie Tunsberg - zapewnił
ojciec. - Nie może pan chodzić po tym mrozie bez
odpowiedniego ubrania.
Starszy człowiek zniknął niemal w futrze ojca i pod skórami,
ale Abelone wydawało się, że usłyszała, że mężczyzna coś
mówi.
- Co pan powiedział, panie Tunsberg? - spytała i nachyliła się
do niego.
- Gimle - usłyszała jego cichy, drżący głos.
Abelone nie rozumiała. - Co ma pan na myśli? Spojrzała w
stare, smutne oczy pana Tunsberga. Widziała, że jego usta
drżały.
- Pan Gimle - powiedział mężczyzna jakby z trudem.
Pokiwała głową, choć nie była pewna, co chciał powiedzieć. -
Tak, mój ojciec nazywa się Gimle. Aksel Gimle.
Hilmar wprowadził sanie na podwórze małe-
go gospodarstwa, w którym pan Tunsberg mieszkał wraz z
synem. Abelone pomyślała, że pastor Munthe dobrze dbał o
swojego zarządcę. Zarówno główny budynek, jak i
przylegające zabudowania były większe niż w większości
posesji dzierżawców we wsi, a ziemia była dobra do uprawy.
Zarządca nie miał jednak, poza koniem, żadnych zwierząt.
- W oknach jest ciemno - stwierdziła Abelone, kiedy Hilmar
wstrzymał konia.
- Nie będzie dobrze, jeśli Gregera nie ma w domu, musimy
ogrzać tego człowieka - odparł ojciec i pomógł panu
Tunsbergowi wysiąść z sań.
Podeszła żwawo do drzwi i zapukała głośno, ale nikt nie
otworzył. Być może Greger położył się już spać i nie zauważył,
że starzec wyszedł?
Uchyliła drzwi i wsunęła głowę do środka.
- Czy ktoś tu jest? - powiedziała głośno i zaczekała, ale nikt
się nie odezwał.
Ojciec
i
Hilmar
podtrzymywali
pana
Tunsberga
podprowadzając go do drzwi, a ona była
zmuszona znaleźć świecę albo lampę, żeby mogli coś
zobaczyć w ciemnościach.
Szła po omacku przez korytarz ku pomieszczeniu, które jej
zdaniem musiało być kuchnią. Najpierw musiała odnaleźć
zapałki.
Weszła do małej kuchni. Było ciemno, ale mimo to dostrzegła
stół, który stał przy oknie oraz dwa krzesła. Po lewej stronie
była lada kuchenna i stare palenisko. Piec powinien być w
pobliżu, pomyślała i poszła po omacku dalej.
Miała rację. Piec stał po drugiej stronie paleniska i dokładnie
tak, jak miała nadzieję, na jego brzegu leżała paczka zapałek.
Na stole dostrzegła świecę.
Zapaliła zapałkę i zaświeciła łojówkę. Kuchnię wypełniło
natychmiast złotawe, ciepłe światło.
Ojciec podprowadził pana Tunsberga do samego stołu, przy
którym stary mężczyzna usiadł. Widziała, że drżał, pomimo
futra, które miał na sobie.
- Napalę w piecu - powiedziała i zaczęła w pośpiechu szukać
papieru i drewna. Podobnie jak w całej kuchni, wokół pieca
również był porządek, więc drewno na rozpałkę i papier leżały
na wierzchu.
Zauważyła, że piec wciąż był ciepły, ale w popiele nie było
zbyt wiele żaru. Płomienie obudziły się wkrótce do życia.
- Ma pan może ochotę na filiżankę kawy żeby się rozgrzać,
panie Tunsberg? - spytała Abelone.
Staruszek pokiwał głową nie patrząc na nią ani nie
odpowiadając. Siedział skulony na krześle i wpatrywał się w
blat stołu.
Abelone nastawiła dzbanek z kawą. Czy mężczyzna zgubił się
w ciemnościach? I czy coś się wydarzyło, skoro wyszedł na
zewnątrz tak lekko ubrany?
Podszedł do niej ojciec, a Hilmar starał się nakłonić pana
Tunsberga do mówienia.
- Matka również taka była pod koniec, pamiętasz? -
powiedział do niej cicho.
Abelone pokiwała głową. - Mam nadzieję, że się nie
przeziębił.
Ojciec pokręcił głową. - Nie sądzę, nie wygląda na
przemarzniętego.
Abelone podeszła do pana Tunsberga. Jego dłonie
spoczywały na stole. Duże, szerokie dłonie z wystającymi
żyłami i pomarszczoną, wiotką skórą. Paznokcie były długie i
miały żółte plamy. Było od niego czuć, ale nie brudem. Pach-
niał tak, jak pachnieli zwykle starsi ludzie, nieco intensywnie, a
poza tym czuła od niego wyraźny zapach fajki. Ojciec również
palił fajkę, ale nie pachniał w ten sposób.
Abelone położyła ostrożnie swoją dłoń na jego dłoni. Była
zimna. - Wciąż jest pan zmarznięty?
Pan Tunsberg podniósł głowę i spojrzał na nią. W jego oczach
była pustka, tak jakby nie ro-
zumiał, co powiedziała ani kim była. Pomyślała, że być może
wręcz nie pojmował gdzie się znajduje, choć był to jego dom.
Czy rozumiał, że był zdezorientowany? Nie była pewna, ale
nietrudno było zobaczyć, że czuł się zrozpaczony. W starych
oczach widać było smutek i bezradność.
Mężczyzna nie odpowiedział, a ona zadowoliła się
powiedzeniem, że kawa za chwilę będzie gotowa.
- A jeśli pan Langaard nie wróci dzisiaj do domu? - spytał
Hilmar, nie ukrywając, że chętnie wróciłby do Gimle.
Aksel pokręcił głową. - To by mnie zdziwiło. Greger dobrze
się opiekuje swoim ojcem. Wie, że nie może być długo sam.
Woźnica westchnął cicho. - On w ogóle nie powinien być
sam. Gdybym go nie zauważył, byłby martwy przed końcem
nocy.
Abelone spojrzała na pana Tunsberga. Zaczął
się teraz kołysać powoli w przód i w tył. Posłała Hilmarowi
ostrzegawcze spojrzenie. Być może ojciec Gregera rozumiał
więcej, niż podejrzewali.
- O, proszę, kawa jest już gotowa - próbowała powiedzieć z
uśmiechem w głosie, gdy mężczyźni siadali.
Wokół stołu panowała cisza, kiedy Abelone parzyła kawę.
- Ptaki.
Odwróciła się w stronę mężczyzn. Pan Tunsberg do tej pory
nie otwierał ust.
- Ptaki - powtórzył z nieco większą siłą w głosie.
Abelone wymieniła z ojcem spojrzenia. Wiedzieli oboje jak
bardzo ten stary człowiek interesował się ptakami. Złośliwi
twierdzili, że był nimi niemal opętany. Nie bez powodu był we
wsi nazywany Człowiekiem-Ptakiem.
- Teraz jest noc - powiedziała ostrożnie, ale za-
milkła, kiedy pan Tunsberg spojrzał na nią. Miał ten sam
wzrok jak wtedy, gdy przestraszył ją tamtej nocy, kiedy ujrzała
go w swoim pokoju. Coś się zmieniło w jego twarzy.
Zagubiony, zdezorientowany wyraz zniknął, spojrzenie stało
się bystre.
- Sowy to nocne ptaki, polują nocą - powiedział wyraźnym
głosem i podniósł się, ale wciąż musiał być wyczerpany po
nocnej tułaczce, bo musiał się przytrzymać krzesła.
- Niech pan usiądzie, panie Tunsberg - poprosiła Abelone -
żeby pan nie upadł.
Mężczyzna pokręcił zdecydowanie głową. -Ptaki, muszę się
zająć ptakami.
Abelone spojrzała bezradnie na ojca, który wstał i położył
dłoń na ramieniu mężczyzny.
- Niech pan usiądzie panie Tunsberg. Może się pan zająć
ptakami wcześnie rano.
Pan Tunsberg, który sprawiał wrażenie bezbronnego,
starszego
człowieka,
nagle
zaczął
wyglądać
na
zdenerwowanego. - Nie dałem dzisiaj
ptakom jeść. One muszą jeść. Twarz ściągnęła mu się, a
krzaczaste brwi zmarszczyły.
Hilmar odsunął krzesło. - Panie Tunsberg, jeśli mogę tak
powiedzieć, mówi pan bez sensu. Jest mróz...
- Muszę nakarmić ptaki! - jego głos załamał się, najpierw ze
złości, a później z bezsilności.
Abelone podeszła do niego prędko. - Panie Tunsberg, jest pan
zdenerwowany, ale jest tak, jak mówi Hilmar. Jest pan wciąż
zdezorientowany po tak długim pobycie na zewnątrz i...
Zaskoczyło ją, jak wiele było w nim siły. Odepchnął ją,
przecisnął się obok i poszedł w stronę drzwi wiodących do
drugiego pomieszczenia.
- Panie Tunsberg! - Aksel złapał lichtarzyk i poszedł za
mężczyzną, który niemal biegł w ciemnościach.
Abelone podążyła za ojcem, a wraz z nią Hilmar.
- A niech to!
Ojciec zatrzymał się w drzwiach i uniósł lichtarz do góry.
Abelone słyszała, jak pan Tunsberg krzątał się przy czymś w
środku.
Kiedy podeszła do ojca, odkryła, co tak go zdumiało.
Sama była bardziej przerażona niż zaskoczona widokiem
wypchanych ptaków. W nikłym świetle wyglądały prawie jak
żywe, ich lśniące oczy połyskiwały w mroku. Wielki ptak z
rozłożonymi skrzydłami, sądziła, że musiał to być orzeł lub
sokół, był przymocowany do linki na suficie. Jakby leciał w jej
stronę.
- Co on robi? - spytała cicho Abelone. Pan Tunsberg stał w
kącie, zwrócony do nich plecami i krzątał się przy czymś.
Ojciec zrobił krok do środka izby. - Panie Tunsberg? - spytał,
ale nie otrzymał odpowiedzi. - Czy wszystko w porządku?
W tym momencie Abelone odkryła, czym
się zajmował. Zdjął brązowe okrycie z ptasiej klatki. Kiedy
tylko zniknęło, dwa ptaki zaczęły ćwierkać.
Patrzyła na nie z otwartymi ustami. Nigdy przedtem nie
widziała podobnych ptaków, ani nawet takich, które byłyby
podobne. Ich pióra miały intensywnie żółty kolor.
Ojciec i Abelone stali przyglądając się starcowi, który
ostrożnie wyciągnął jednego z ptaków z klatki. Abelone
obawiała się, że odleci, ale wyglądało na to, że był do tego
przyzwyczajony. Ułożył się spokojnie w dłoni mężczyzny, a
ona po chwili pojęła, dlaczego tak spokojnie leżał. Pan
Tunsberg trzymał w drugiej dłoni coś, co ptaszek dziobał.
- Lubi gotowane jajka - wyjaśnił z uśmiechem.
Abelone rozejrzała się po izbie. Pan Tunsberg miał dużą
kolekcję ptaków. Zainteresowanie ptakami musiało mu
towarzyszyć przez wiele lat, nie tylko na starość.
W tej samej chwili usłyszeli, jak ktoś otwiera drzwi
wejściowe i otrzepuje śnieg z butów, Abelone domyśliła się, że
przyszedł Greger.
Zarządca wyglądał na zaskoczonego, gdy ich spostrzegł, ale
Aksel wyjaśnił pospiesznie powód wizyty.
Greger usiadł na jednym z krzeseł przy stole kuchennym i
potarł swoją twarz. - Tak nie może dłużej być.
Abelone rzuciła okiem na ojca Gregera, który stał teraz obok
kominka i gładził delikatnie ptaka, którego trzymał w dłoni.
Zdawał się nie przejmować tym, co się działo wokół niego.
Greger skierował spojrzenie na Aksla. - Dziękuję wam bardzo
za to, że go tu przywieźliście.
Ojciec skinął głową w stronę Hilmara. - To Hilmarowi należy
dziękować. To on zauważył pana Tunsberga siedzącego na
skraju drogi.
Greger westchnął. - Powinienem był wiedzieć, że nie mogę go
zostawić, ale zdawało mi
się, że jest dzisiaj na tyle przytomny, iż nie się nie stanie.
Pokręcił głową śledząc wzrokiem staruszka. - Ojciec nie może
już być sam, ale ja nie jestem w stanie pilnować go przez cały
czas.
Ojciec Gregera zniknął ponownie w ciemnej izbie.
- Czy nie ma żadnej rodziny, która mogłaby się nim zająć? -
spytał Aksel.
Greger pokręcił głową. - Nie mamy tu żadnej rodziny. Ojciec
jako młody mężczyzna wyjechał z Tonsbergu do Ameryki, tam
poznał matkę i ożenił się.
- Więc cała rodzina mieszka w Ameryce? Greger pokiwał
głową. - Tak, ale matka
umarła, kiedy byłem mały, a ojciec był zajęty interesami, brał
udział w budowie kolei, więc dorastałem przy rodzinie matki.
Abelone zamyśliła się. Zastanawiała się nieraz, dlaczego
Greger i jego ojciec mieli różne nazwiska.
Greger spojrzał na nią, tak jakby czytał jej
w myślach. - Dorastając rzadko widywałem ojca, był zajęty
swoimi sprawami, więc przyjąłem nazwisko po rodzinie matki.
- Więc ona również była Norweżką? - spytał ojciec, gdy
Abelone nalewała kawy do filiżanek.
Greger kiwnął głową. - Tak, matka była Norweżką, ale
rodzina jej ojca pochodzi z Danii.
- Dlaczego zdecydował się pan tutaj sprowadzić? - spytał
Hilmar i napił się kawy.
Greger zawahał się. - Ojciec bez przerwy mówił o tym, jak tu
jest pięknie - odparł i podmuchał na kawę.
- I pana ojciec przeprowadził się tu za panem?
Greger pokiwał powoli głową. - Wiele się wydarzyło w ciągu
ostatnich lat pobytu ojca w Ameryce. Majątek, którego się
dorobił, przepadł i jak sami widzieliście, jego umysł również
się zmienił.
Aksel zaśmiał się cicho. - A więc zrobiliście
odwrotnie niż większość osób, przeprowadziliście się z
powrotem do ojczyzny.
Nieznaczny uśmiech pojawił się na twarzy Gregera. - Tak,
można tak to ująć. Jego oczy pociemniały. - Wszyscy mówią o
tym, jak wspaniale jest mieszkać w Ameryce, ale dla wielu
przybycie tam okazuje się rozczarowaniem. Nie jest tak, że
człowiek staje się bogaczem w chwili, gdy stawia nogi na
amerykańskiej ziemi.
Aksel zmarszczył brwi. - Ale panu Tunsbergowi dobrze to
wyszło?
Greger upił łyk kawy, zanim odpowiedział. -Ojcu dobrze to
wyszło, ale było z nim tak, jak z wieloma innymi: zrobił kilka
niewłaściwie ulokowanych inwestycji i majątek przepadł. Zo-
stało mu wiele długów.
Abelone siedziała na krawędzi krzesła. Ciekawie było słuchać
jak ktoś, kto urodził się i dorastał w Ameryce opowiadał o tym
wiele obie-
cującym kraju. Zazwyczaj słyszeli o Ameryce same dobre
rzeczy.
- Ale pana rodzina - musi pan za nimi tęsknić?
Zrozumiała w tej samej chwili, że nie powinna była o to pytać.
Twarz Gregera jakby zamknęła się, a ona pojęła, że pytanie
było dla niego niewygodne.
- Rodzina matki należy do rygorystycznej wspólnoty
religijnej. Ucieszyłem się, kiedy stałem się na tyle dorosły,
żeby móc zadbać o samego siebie - powiedział jakby z
przymusem.
Wokół stołu panowała przez chwilę cisza, w końcu ojciec
opróżnił filiżankę z kawą i wstał.
- Musimy ruszać dalej, Abelone, zrobiło się późno.
Greger podniósł się i wyciągnął dłoń do Aksla. - Dziękuję
panu raz jeszcze, panie Gimle, za to, co pan dzisiaj zrobił dla
mojego ojca. Prze-
praszam najmocniej za kłopot, jaki wam sprawił i za
wcześniejsze także.
Aksel uśmiechnął się i pokręcił głową. - To przecież nie pana
wina, panie Langaard. Coś takiego może się przydarzyć
każdemu z nas w naszych późnych latach.
Pożegnali się z zarządcą i wyszli ponownie na mróz.
Abelone skuliła się, gdy wsiadła z powrotem do sań.
Hilmar miał rację.
Ojciec Gregera zamarzłby na śmierć.
7
Blanche i Thorstein siedzieli w milczeniu przed dużym
biurkiem, a lekarz sadowił się wygodnie na swoim krześle. Był
grubym, starszym mężczyzną, ciężko dyszał, kiedy badał uszy
Thorsteina.
Blanche rzuciła okiem na Thorsteina, który wodził za
doktorem przestraszonym wzrokiem. Posłała mu pełne
wsparcia spojrzenie, choć sama się bała tego, co powie lekarz.
Wiedziała, że Thorstein również się tego obawiał.
- Tak, co można powiedzieć - zaczął powoli doktor i złożył
przed sobą swoje grube dłonie. Od jego słów Blanche aż
zaczęło skręcać
w brzuchu. Bała się, że doktor nie ma żadnych dobrych
wiadomości.
Doktor rzucił okiem na Thorsteina, jego oczy zmrużyły się,
tak jakby się nad czymś zastanawiał.
- Obawiam się, że nie mogę dla ciebie nic zrobić, chłopcze -
powiedział doktor głośno i wyraźnie, zanim ponownie zwrócił
się do Blanche. - Nikt nie może wiedzieć czy Thorstein z cza-
sem stanie się głuchy, czy też wciąż będzie coś słyszał. Lekarz
wyglądał na szczerze strapionego. - Ale on nigdy nie będzie
słyszał normalnie.
Przygotowała się na taką odpowiedź, ale mimo to była ona jak
uderzenie w twarz.
- Ale czy nie ma czegoś, co moglibyśmy dla niego zrobić? -
spojrzała przelotnie na Thorsteina i załamał ją niemal widok
rozpaczy na małej, dziecięcej twarzyczce. Musiał usłyszeć i
zrozumieć to, co powiedział lekarz.
Doktor zawahał się. - Kilka lat temu powstało nowe prawo,
Nadzwyczajne Prawo Szkolne,
które mówi, że głuche dzieci również mają prawo i obowiązek
uczęszczać do szkoły. Chodzą do specjalnych szkół, żeby móc
się uczyć czytać i pisać, ale w kraju nie ma zbyt wielu takich
szkół. Wiem też, że istnieje spór co do tego, w jakim stopniu
głuche dzieci powinny się uczyć mówić czy też używać języka
migowego, ale według mnie głusi powinni uczyć się mówić.
Używając języka migowego nigdy nie będą rozumiani przez
resztę społeczeństwa. Poza tym niektórzy uczą się czytać z
ruchu ust. - doktor zamilkł na chwilę. - Ważne, żeby uczył się
tak wiele, jak może, żeby nie stał się ciężarem dla społe-
czeństwa. Uśmiechnął się zachęcająco do Thorsteina. - Poza
tym masz szczęście, że coś słyszysz. Możesz się nauczyć
dobrze czytać i pisać na wypadek, gdybyś miał całkiem
ogłuchnąć.
Blanche miała ochotę uderzyć doktora. Jak mógł być tak mało
wrażliwy?
Zmusiła się do zachowania spokoju. Chłop-
cu nie pomogłaby kłótnia z doktorem. - Ale czy jest taka
szkoła w Tonsbergu?
Pokręcił głową. - Nie, niestety nie ma żadnej takiej szkoły tu
w Tonsbergu ani w innym miejscu w okręgu, ale dzieci mogą
mieszkać w szkole dla głuchych lub w eksternacie.
- Eksternacie? - spytała i spojrzała na Thorsteina. Siedział i
śledził uważnie rozmowę.
- Eksternat, czyli rodzaj szkoły bez internatu, oznacza to, że
dzieci mieszkają w rodzinie zastępczej.
Blanche pokiwała głową i westchnęła bezgłośnie. Czy tak
musiało się stać? Czy Thorstein będzie musiał wyprowadzić
się od nich, kiedy będzie szedł do szkoły? - Gdzie znajduje się
najbliższa szkoła dla głuchych? - spytała.
Doktor uśmiechnął się i mrugnął do Thorsteina. - Masz
szczęście, chłopcze. Wiem o dzieciach, które nie mogą nawet
wrócić do domu na święta, bo szkoła znajduje się daleko od ich
domu, ale jest szkoła w Kristianii gdzie, jak sądzę, będziesz
chodził w przypadku, jeśli pogorszy się twój słuch.
Serce jej zamarło w piersi. Kristiania! Z Tonsbergu do
Kristianii było ponad pięć godzin jazdy pociągiem! To
oznaczało, że Thorstein musiał zamieszkać w szkole dla
głuchych lub w takim eksternacie, o jakim mówił doktor.
Blanche wstała. - Dziękuję, doktorze - powiedziała i skinęła
głową.
Thorstein złapał za jej dłoń, gdy tylko zapłaciła lekarzowi,
jego mała rączka ściskała mocno jej dłoń. Drżała cała w
środku, ale starała się zachować spokój, żeby Thorstein nie
zobaczył, jak było jej przykro. W milczeniu wyszli na ulicę,
gdzie Thorstein zatrzymał się nagle.
- Pani Bjerkely? - spojrzał na nią z powagą. -Muszę się
przeprowadzić? - spytał wprost.
Serce ją kłuło, kiedy patrzyła w dziecięce oczy, błagające ją,
żeby odpowiedź brzmiała nie.
Co miała powiedzieć? Prawo brzmiało jasno. Thorstein
musiał chodzić do szkoły, tak jak inne dzieci. Ale czy jego
słuch był tak zły, że nie mógł chodzić do zwykłej szkoły i czy
musiał uczęszczać do szkoły dla głuchych? Zdawało jej się, że
zna odpowiedź na to pytanie. Widzieli to już w sierocińcu,
Thorstein nie był taki jak inne dzieci, nie potrafił się z nimi
zwyczajnie bawić, bo trudno mu było usłyszeć, co mówią.
Co by było, gdyby zaczął chodzić do zwykłej szkoły?
Nachyliła się przed nim i objęła dłońmi jego twarz. - Nie
wiem, Thorsteinie, ale tak czy inaczej, minie jeszcze dużo
czasu, zanim będziesz musiał iść do szkoły, prawda? -
próbowała uśmiechać się przekonująco, choć ból w piersi był
niemiłosierny. - Co ty na to, pójdziemy na zakupy do sklepu? -
mrugnęła do niego. -Może masz ochotę na rodzynki?
Thorstein pokiwał głową, ale nie uśmiechnął się, na co
liczyła.
Trzymając się za ręce szli ulicą w kierunku małego sklepiku
na rogu.
Cóż ona sobie myślała? Że Thorstein ucieszy się z
rodzynków, skoro doktor powiedział mu dopiero co, że być
może będzie musiał iść do szkoły w obcym, wielkim mieście i
że z czasem może całkiem ogłuchnąć?
Rodzynki były marnym pocieszeniem.
*
Blanche weszła do holu w Angelsten, wpuszczona przez
gospodynię.
- Pani Angelsten niedługo przyjdzie - zapowiedziała tęga
kobieta. - Naucza dzieci Pisma, ale za chwilę skończy.
Przekażę, że pani przyszła.
Blanche słyszała głos pani Angelsten dobie-
gający z kuchni, gdzie, jak rozumiała, trwała lekcja.
- Me możesz przerywać, gdy czytasz - upominała surowym
głosem. - Me możesz sobie z tym poradzić
7
.
Blanche aż skuliła się w sobie. Wiedziała, że państwo
Angelsten byli surowi dla dzieci i to, co wiedziała o warunkach
panujących w gospodarstwie, przerażało ją. Starała się
przekonać komisję do spraw ubogich, by nie przysyłać tu
więcej dzieci, ale bez skutku.
- Wtedy przy... przyszedł do nich ... Jezus i powiedział:
Bądźcie pozdrowieni] Po... podeszli i ob.... objęli...
- Gustavie! - gniewny głos pani Angelsten przerwał chłopcu. -
Ile razy mam ci mówić, że nie możesz tak czytać!
Blanche postąpiła dwa kroki w kierunku zamkniętych drzwi.
Co się działo tam w środku? Chłopiec czytał Biblię, ale słowa
były poszarpa-
ne i ciche. Wiedziała, że kiedy ktoś tak mówił, nazywało się
to jąkaniem.
- Musimy na dzisiaj kończyć, ale oczekuję jutro, że będziesz
czytał Pismo bez tego twojego jąkania, Gustavie. Nie możesz
tak dalej czytać i mówić.
Blanche usłyszała już dosyć. Nie wiedziała zbyt wiele o
dziecku, które się jąkało, ale kiedy była młodsza, ojciec miał
woźnicę, który też był taki. Z tego, co wiedziała, nie jąkał się z
własnej woli i nie mógł nic zrobić, żeby temu zapobiec. Wręcz
przeciwnie, miała wrażenie, że jąkanie dokuczało mu i
zrobiłby wszystko, żeby mówić tak jak inni.
Drzwi się otworzyły i pani Angelsten podeszła do niej z
uśmiechem, choć Blanche zwróciła uwagę na to, że był
wymuszony. Na pewno nie mogła zapomnieć ostatnich
odwiedzin Blanche, gdy sprzeciwiła się ich sposobowi
wychowywania dzieci. Kary, które stosowano, były okrutne,
ale pan Angelsten wszystkiemu zaprzeczył, obstając przy
tym, że dzieci potrzebują surowego, chrześcijańskiego
wychowania.
- Przykro mi, że musiała pani czekać, pani Bjerkely, ale
musiałam zakończyć lekcje z dziećmi - usprawiedliwiła się.
Blanche zdecydowała, że będzie się zachowywać spokojnie i
grzecznie. Dlatego uśmiechnęła się serdecznie i nie
wspomniała o biednym, jąkającym się chłopcu. - Oczywiście,
pani Angelsten, nie chciałam pani przeszkadzać.
Kobieta poprowadziła ją do pokoju dziennego. - Ależ nie
przeszkadza pani - odparła z uśmiechem, ale Blanche nie
mogła nie zauważyć jej szorstkiego tonu. W jej spojrzeniu
dojrzała wyniosłość.
- Proszę usiąść.
Blanche siadła, a wkrótce pojawiła się służąca i podała im
kawę i ciastka. Wymieniały suche uwagi o pogodzie, świętach i
Nowym Roku, któ-
ry był przed nimi, aż Blanche postanowiła zdradzić powód
swej wizyty. Zdziwiło ją, że pani Angelsten do tej pory nie
zapytała o Thorsteina. Chłopiec mieszkał tam przecież,
gospodarstwo było jego domem.
- Jest coś, co chciałabym pani powiedzieć o Thorsteinie -
zaczęła Blanche i odstawiła filiżankę.
Złośliwy uśmiech zawitał na usta pani Angelsten. - Ma pani
może trudności z chłopcem? - gryząc ciastko spojrzała z
politowaniem na Blanche. - Próbowałam pani o tym
powiedzieć, pani Bjerkely. Thorstein to zadziorne dziecko.
Sądzę, że mogę powiedzieć, iż rzadko widuję dzieci tak trudne
i niechętne dostosowaniu się do zasad.
Blanche poczuła, jak się w niej gotuje. Jak Thorstein się czuł
mieszkając wśród ludzi, którzy nie rozumieli, że źle słyszał? Ile
razy był karany za coś, na co nie mógł nic poradzić? I co zro-
biło z nim takie traktowanie? Mieszkał przecież w
gospodarstwie od czasu, gdy skończył rok.
Blanche wyprostowała się. Musiała zachowywać się
spokojnie. Gdyby pani Angelsten wiedziała, jaka była zła,
zapewne nie byłaby już więcej mile widziana w Angelsten - a
musiała tu bywać, jeśli chciała przekonać komisję do spraw
ubogich, by dzieci więcej tu nie posyłano.
- Byłam z Thorsteinem u lekarza - kontynuowała i zauważyła,
że przyciągnęła uwagę pani Angelsten.
- U lekarza? Naprawdę? Jest chory?
Blanche pokręciła głową. - Nie, pani Angelsten, ale mamy
podejrzenie, że Thorstein bardzo źle słyszy. Doktor był w
stanie to potwierdzić. -Czekała, jak zareaguje. Najpierw
uniosła brwi, następnie zacisnęła usta, a jej szpiczasta broda
wysunęła się do przodu.
- Naprawdę, nie może się pani dać oszukać temu chłopcu,
pani Bjerkely - słowa wydobyły
się z wąskich ust, pani Angelsten z nieznacznym trzaskiem
odstawiła filiżankę z kawą. - Thorstein jest mistrzem w
udawaniu, że nie rozumie.
Jakim człowiekiem była ta kobieta? Jak mogła mówić coś
takiego? Czy nie słyszała, co przed chwilą powiedziała? -
Obawiam się, że tak jest naprawdę, pani Angelsten. Jak
mówiłam, doktor mógł to potwierdzić. Blanche zawiesiła na
niej wzrok. - Poza tym jest możliwe, że z czasem Thorstein
całkiem utraci słuch.
Blanche zauważyła, że pani Angelsten na nią nie patrzy.
Czyżby miała mimo wszystko wyrzuty sumienia po tym, w jaki
sposób potraktowała chłopca? Czy zdała sobie sprawę, jaka
była nierozważna?
- To przykre - odparła sztywno kobieta, chwyciła miseczkę z
ciastkami i wyciągnęła ją w kierunku Blanche. - Nie chce pani
ciastka?
Blanche posłała jej krótki uśmiech i poczęstowała się. Zdołała
powiedzieć to, co leżało jej
na sercu, ale chciała też spytać o coś innego. -Może słyszała
pani o balu, który ma się odbyć w sierocińcu w końcu
świątecznego tygodnia? - spytała, starając się zachować lekki
ton.
Pani Angelsten rzuciła na nią spojrzenie. -Bal?
Blanche pokiwała głową. - Tak, wdowa Archer z Rosenlowe i
jej córka zorganizowały go dla dzieci - wyjaśniła nieco
zaskoczona, że jej rozmówczyni nie wiedziała o balu.
Zamieścili przecież przed świętami ogłoszenie w gazecie.
- No proszę - odparła pani Angelsten i napiła się kawy.
Weszła jedna ze służących i dygnęła. Dziewczyna podeszła do
pani Angelsten i szepnęła jej coś na ucho. Informacja
wydawała się irytująca dla pani domu, która wyglądała na wy-
raźnie zrezygnowaną.
- Muszę panią na chwilę przeprosić, pani Bjerkely -
przeprosiła, podniosła się i w pośpiechu opuściła pokój.
Blanche siedziała i rozglądała się, czekając. Wiedziała, że
Angelstenowie byli zamożni, ale widziała, że nie lubią się
obnosić ze swoim bogactwem. Dlatego dziwiło ją to, że nawet
tutaj, w pokoju dziennym, stały kosztowne, eleganckie meble.
Serwis stojący w przeszklonym kredensie musiał pochodzić z
odległych stron. Może to pan Angelsten kupił go w trakcie
jednej ze swoich podróży.
Jej spojrzenie wędrowało dalej, aż zauważyła, że pani
Angelsten nie zamknęła za sobą porządnie wysokich drzwi. W
szparze w drzwiach dostrzegła drobną, piegowatą twarzyczkę
dziewczynki, która przyglądała się jej ciekawie.
Blanche uśmiechnęła się do dziewczynki, która wyglądała
teraz na nieco zawstydzoną tym, że została odkryta. - Hej -
powiedziała Blanche mając nadzieję, że mała wejdzie do po-
koju.
Na twarzy dziewczynki zawitał nieśmiały
uśmiech, a drzwi otworzyły się lekko, tak że Blanche mogła ją
lepiej zobaczyć. Odgadła, że dziewczynka miała ochotę wejść i
się przywitać.
Mała miała ciemnozieloną, prostą bawełnianą sukienkę, a na
sukience nosiła biały roboczy fartuszek. Miedzianoczerwone
włosy były zebrane ciasno w dwa końskie ogonki, a drobny,
zadarty nosek z licznymi piegami sprawiał, że wyglądała
psotnie. Jej brązowe oczy były bystre i ciekawe.
Blanche postanowiła podejść do niej, ale w tej samej chwili
usłyszała suknię pani Angelsten szeleszczącą po podłodze
holu.
- Frederikke! Co ty tu robisz? Nie miałaś pomagać Magdzie w
kuchni?
Czerwonowłosa dziewczynka błyskawicznie zniknęła z
uchylonych drzwi.
Pani Angelsten westchnęła i kręcąc z poirytowania głową
weszła z powrotem do pokoju. -Nie pojmuję tych dzieci.
Dostają zadanie, pro-
ste zadanie, ale w końcu zapominają się i robią coś innego.
Blanche uśmiechnęła się do niej. - Moja gospodyni mówi to
samo. Różnica była taka, że Signe mówiła to z uśmiechem, a
pani Angelsten zdawała się być co najmniej zła. - Tak to już
jest być dzieckiem - dodała Blanche, zanim postanowiła
skierować znów rozmowę ku dziecięcemu balowi. - Miałam
nadzieję, że dzieci z Angelsten również przybędą na bal -
ciągnęła, ale zobaczyła, jak brwi kobiety się ściągają. -
Oczywiście nie będziecie musieli za nic płacić - dodała
pospiesznie. - My oraz dzieci z sierocińca uważalibyśmy za
bardzo miłe, gdybyście się pojawili. Wiele dzieci zna się z
czasów, kiedy tu mieszkały.
Trwało chwilę, zanim pani Angelsten odpowiedziała i
Blanche pojęła, że nie była szczególnie zachwycona
zaproszeniem.
- Zdaniem moim oraz mojego męża taniec nie jest dobrą
rzeczą - odparła ostatecznie.
Blanche przyjrzała się jej. Co chciała przez to powiedzieć? -
Nie jestem pewna, co pani ma na myśli? - spytała z wahaniem.
Pani Angelsten wbiła w nią wzrok, nie robiąc nic, żeby ukryć
swoją niechęć. - Jest tak, jak mówię, pani Bjerkely. Nie
chcemy, żeby dzieci z Angelsten przebywały w miejscu, w
którym się tańczy - zacisnęła usta i uniosła brodę.
Blanche zaczęła rozumieć, o co jej chodziło. Słyszała o
wspólnotach, w których taniec był uznawany za grzech, ale nie
sądziła, że spotka się z takimi poglądami tu, w Tonsbergu.
Niedługo przecież miał być już rok 1885.
Przełknęła, starając się znaleźć dobry sposób na powiedzenie,
że jej zdaniem dzieciom z Angelsten byłoby przyjemnie
uczestniczyć w balu. Jedyne, czego pragnęła, to żeby dzieci
mogły się dobrze bawić. - Mogę panią zapewnić, że dzieci będą
się bawić pod nadzorem, pani Angelsten
powiedziała. - Będą zabawy, coś dobrego do jedzenia i picia...
Pani Angelsten pokręciła z uporem głową. - Nie ma mowy,
pani Bjerkely - odparł głośno i stanowczo. - Czy pani ma
pojęcie, co się dzieje na takich tanecznych przyjęciach?
Usiadła na brzegu krzesła, wyraźnie wzburzona. - Pije się,
dopuszcza do nierządu, przeklina, a ludzie się biją. Wpatrywała
się w Blanche. - Poza tym musi pani mieć świadomość, skąd
wywodzą się te dzieci. To od tego je uratowaliśmy, a teraz pani
zamierza urządzać dla nich bal? - spojrzała na nią z
dezaprobatą. - Nie, pani Bjerkely, naprawdę nie sądzę, że pani
rozumie, z jakimi słabościami urodziły się te dzieci. Mają
rodziców, którzy nie byli w stanie stosować się do Słowa
Bożego i Pisma, i pani dzieci też to w sobie mają. To dlatego
naszym obowiązkiem jest zadbać o to, żeby same nie miały
pokus, by prowadzić niechrześcijańskie życie. Wstrzymała się
na chwilę. - Tak, powiem wręcz, że nie wypełnia pani
obowiązku, który na siebie wzięła, pani Bjerkely.
Blanche zaniemówiła. Co ona sobie myślała? Chodziło o bal
dziecięcy, a nie o wiejskie przyjęcie lub potańcówkę dla
dorosłych. - Zapewniam panią, że nie musi się pani obawiać -
odparła tak spokojnie, jak potrafiła. - Oczywiście alkohol nie
będzie podawany, to ma być bal dla dzieci, a nie dla dorosłych.
Pojęła, że mówiła jak do ściany, gdyż pani Angelsten zaczęła
energicznie kręcić głową.
- Nie wątpię w pani dobre intencje, pani Bjerkely, ale
obawiam się, że jest pani nieco łatwowierna. Jest wiadomą
sprawą, do czego mogą doprowadzić tańce. Pochyliła się w jej
stronę. - Taniec to dzieło szatana - ciągnęła zniżonym głosem. -
Jest tam, gdzie się tańczy i przyciąga do siebie słabe dusze.
Zmrużyła oczy i złożyła dłonie. - Gdybym pozwoliła dzieciom
wybrać
się na pani bal, byłoby moją winą, jeśli ich dusze zostałyby
zniewolone przez siły zła.
Co mogła odpowiedzieć? Pani Angelsten najwyraźniej była
zdecydowana.
Blanche wstała. - Przykro mi, że tak to pani widzi -
powiedziała w końcu, ale nie mogła się powstrzymać od
drobnego przytyku. - Uważam, że dzieci będą się dobrze
bawić.
Pani Angelsten podniosła się również i stanęła przed nią. - Z
pewnością ma pani rację, pani Bjerkely. Ja również uważam,
że dzieci będą się dobrze bawić. Chłodne, szare oczy kobiety
spojrzały wprost na nią. - Podobnie jak diabeł.
Blanche zdusiła westchnienie. - Dziękuję za gościnę, pani
Angelsten - powiedziała. - Proszę któregoś dnia odwiedzić
sierociniec, jeśli chce pani zobaczyć jak się ma Thorstein i inne
dzieci.
Powściągliwy uśmiech pojawił się na twarzy kobiety. -
Dziękuję, pani Bjerkely.
Pani Angelsten z pewnością nie zamierzała
składać jej wizyty i może to dobrze, gdy się nad tym
zastanowiła. Nie sądziła, by Thorstein ani inni chłopcy, którzy
wcześniej mieszkali w Angelsten, mieli się ucieszyć na jej
widok.
- Jeszcze jedna sprawa, pani Bjerkely - zaczęła pani
Angelsten, kiedy prowadziła ją do drzwi wejściowych.
Blanche zatrzymała się rozumiejąc, że kobieta ma coś na
sercu.
- Muszę przyznać, że rozczarowało mnie, iż rozmawiała pani
z komisją do spraw ubogich.
Słowa zawisły w powietrzu. Blanche prędko się zastanowiła,
nie miała ochoty na konflikt z Angelstenami, ale pojęła, że było
już za późno. Komisja najwyraźniej powiadomiła panią An-
gelsten o prośbie Blanche.
Postanowiła więc odpowiedzieć tym samym tonem, jakim
zwracała się do niej pani Angelsten w trakcie ich rozmowy. -
Uważam to za swój obowiązek, by informować komisję o tym,
na jakie kary pani i pani mąż wystawiacie dzieci - powiedziała
spokojnie. - Z przerażeniem słuchałam o tym, że zamykacie
państwo dzieci w piwnicy, kiedy zrobią coś złego, nie mówiąc
już o tym, że pozwalacie im stać na boso w śniegu-
Twarz pani Angelsten zastygła. - Nie sądzę, żeby musiała się
pani przejmować tym, jak wychowujemy dzieci tu w
Angelsten, pani Bjerkely - odparła kąśliwie. - Z tego co ro-
zumiem, ma pani wystarczająco dużo na głowie w swoim
sierocińcu. Poza tym mam nadzieję, że rozumie pani, iż nie
pragniemy niczego poza dobrem dzieci, które do nas przy-
bywają.
Blanche otworzyła drzwi, ale jej uwagę zwróciła drobna,
piegowata, dziewczęca twarzyczka, która patrzyła na nią przez
szparę w drzwiach kuchennych. Była to czerwonowłosa,
słodka dziewczynka, którą wcześniej widziała. Nagle
drzwi zamknęły się bezgłośnie i dziewczynka ponownie
zniknęła.
- Do widzenia, pani Angelsten - powiedziała pospiesznie i
wyszła. Musiała stamtąd pójść. Było tak, jak powiedziała
kobieta z komisji do spraw ubogich: dzieci dorastały. Nawet
jeśli czas w Angelsten był dla nich ciężki, nie miało to być
miejsce, w którym zostaną na zawsze.
Ale ich dzieciństwo, jak będą je wspominać?
Wszystkimi dziećmi, również tymi, które nie miały rodziców,
powinni zająć się w odpowiedni sposób dorośli, którzy dadzą
im miłość i opiekę, którzy sprawią, że ich dni będą dobre.
Nie sądziła, by dzieci w Angelsten miały wiele dobrych dni.
8
Frederikke skuliła się na schodach wiodących na poddasze,
by móc wyglądać przez małe, półkoliste okno.
Pani Bjerkely szła przez podwórze w stronę swoich sań. Jakie
szczęście miał Thorstein, że do niej pojechał! Dzieci, które
dostawały się do jej sierocińca, miały szczęście. Wyglądała
sympatycznie.
Poczuła, że robi jej się smutno na myśl o Thorsteinie. Był jej
przyjacielem, choć nie mówił zbyt wiele, ale zawsze był dla
niej miły, tak jak i dla Gustava, jej starszego brata.
Przycisnęła nos do zimnego okna, żeby le-
piej widzieć, jak pani Bjerkely wsiada do sań. Jej
ciemnoniebieski płaszcz i szeroki kapelusz były takie
wspaniałe, a ona była piękną damą. Już wcześniej to
zauważyła, kiedy podglądała ją przez szparę w drzwiach.
Pani Angelsten taka nie była. Pomyślała, że ona nigdy nie
była miła. Była surowa, ale najgorsze było to, że tak szybko się
złościła. Gniewała się za najmniejsze rzeczy, tak jak wcześniej,
gdy Gustav męczył się czytając Biblię. Gustav nigdy nie mówił
tak, jak inne dzieci, choć jesienią skończył dziewięć lat i był o
dwa lata starszy od niej. Mimo to słowa nie wychodziły z jego
ust tak, jak powinny. Tak samo było, kiedy czytał, ale zauwa-
żyła, że było gorzej, gdy się bał. A bał się często, pani
Angelsten bez przerwy go upominała. Gniewała się, gdy słowa
nie chciały się wydobywać z jego ust, a kiedy nie odpowiadał,
pani Angelsten uważała, że jest bezczelny. Mimo że jej brat był
najmilszym chłopcem, jakiego znała!
Był tak miły jak niegdyś ich ojciec.
Słyszała głos pani Angelsten dobiegający z pierwszego piętra.
A gdyby ją tutaj znalazła? Nie byłoby to dobre, na pewno, ale
gdyby była szybka, zdążyłaby zbiec po schodach do sypialni,
którą dzieliła z innymi dziewczynkami.
Zeszła ostrożnie w dół schodów i próbowała dobiec
bezgłośnie do drzwi pokoju. Słyszała, że głos pani Angelsten
zbliżał się, szła w górę po schodach. Rozmawiała głośno z
jedną ze służących o naczyniach, które trzeba umyć.
Frederikke otworzyła drzwi do sypialni i pospiesznie weszła
do środka, choć wiedziała, że tu też nie miała prawa
przebywać. Sypialnia służyła do spania, jak mawiała surowo
pani, ale uznała, że byłoby gorzej, gdyby została odkryta na
schodach, gdy przyglądała się pani Bjerkely. Zauważyła, że
pani Angelsten nie lubiła pani Bjerkely, choć nie wiedziała
dlaczego.
Stała nasłuchując kroków pani Angelsten,
które ucichły w drugim końcu korytarza i odetchnęła z ulgą.
Wiedziała, że pani będzie chciała z nią porozmawiać, nieładnie
było stać i podglądać panią Bjerkely przez uchylone drzwi.
Podeszła do łóżka, które dzieliła z inna dziewczynką. Pod
poduszką ukryła mały instrument, który dostała od swojego
ojca.
Podniosła poduszkę i wyjęła spod niej mały przedmiot,
przypominający nieco harfę eolską. Ojciec był lutnikiem, a
także muzykiem i tuż przed tym, jak zachorował, zrobił go dla
niej. Chociaż robił głównie skrzypce, lubił tworzyć również
inne instrumenty, takie jak ten.
Podeszła do okna i podtrzymała instrument w świetle. Harfa
była wielkości jej dłoni i kiedy trzymała ją w powietrzu,
drobne metalowe rurki dzwoniły o siebie nawzajem. Zaczekała
aż zawisły spokojnie. I wtedy dmuchnęła w nie delikatnie.
Dźwięk był taki piękny. Ojciec mawiał, że to
brzmienie promieni słońca stykających się z morzem, ale
przecież słońce nie mogło wydawać dźwięków?
Oparła ramię na parapecie czekając, aż harfa ucichnie.
Dmuchnęła w nią znów ostrożnie.
Nie, słońce nie mogło wydawać dźwięków, ale gdyby mogło,
brzmiałyby dokładnie tak, pomyślała.
Uważała, że miło było myśleć o tym, co powiedział o harfie
ojciec. O ojcu myślała zwłaszcza wtedy, kiedy ją wyjmowała.
Ojciec umarł latem, tuż przed początkiem jesieni. Długo choro-
wał, ale nigdy nie pomyślała, że mógłby umrzeć. Nie do czasu,
gdy pewnego poranka leżał w łóżku biały i zimny.
Po tym wszystko się zmieniło. Zostało postanowione, że
Gustav i ona mają się przeprowadzić do Angelsten. Z początku
cieszyła się, że mają gdzie zamieszkać, bo nikt inny nie mógł
się nimi zająć, ale z czasem zrozumiała, że nic nie będzie
takie, jak dawniej.
Pamiętała dobrze ten dzień, kiedy przybyła do Angelsten.
Nigdy wcześniej nie widziała takiego wielkiego, pięknego
domu i zdawało jej się, że mieli szczęście, iż znaleźli się w
takim miejscu, ale prędko pojęła, że zarówno pan, jak i pani
Angelsten nie lubili dzieci. Jej ojciec nigdy taki nie był.
Zawsze był miły. Głupie było jedynie to, że Gustav i ona byli
często sami, ponieważ ojciec musiał pracować, ale Gustav
opiekował się nią.
Zamarła, kiedy usłyszała głosy przed drzwiami. Jak mogła się
tak zagapić! Wiedziała, że to denerwowało panią Angelsten.
Pospiesznie podbiegła do łóżka i zanim drzwi się otworzyły,
zdążyła w ostatniej chwili ukryć harfę.
Pani Angelsten stanęła w drzwiach. - Frederikke!
Próbowała się skulić najbardziej jak tylko potrafiła, ale
wiedziała, że nie uda się jej wywinąć.
- Czy mogę spytać, dlaczego tu jesteś? Nie zamierzasz chyba
spać, prawda?
Frederikke wiedziała, że nie może patrzeć na panią Angelsten,
to by ją jeszcze bardziej rozgniewało. Zamiast tego pokręciła
głową. Powinna była odpowiedzieć, ale słowa nie chciały
wyjść z jej ust.
Pani Angelsten zrobiła dwa kroki do środka. - Ty też jesteś
bezczelna?
Frederikke pokręciła głową. - Nie, pani Angelsten. Chciałam
powiedzieć nie. Co ona właściwie chciała usłyszeć? Nie
wiedziała tego, łzy gromadziły jej się w oczach.
Usłyszała, jak pani Angelsten parsknęła. - Oboje są
upośledzeni, żadne z nich nie potrafi normalnie mówić.
Oczywiście, że potrafię! - chciała zawołać, ale
nie śmiała. Wtedy pani Angelsten tylko by się bardziej
rozgniewała.
- Więc uciekaj stąd, masz pomóc przy zmywaniu naczyń -
powiedziała surowo pani i wypchnęła ją z pokoju.
Czuła, że miała szczęście, bo wiedziała, że po tym z panią
Bjerkely pani Angelsten mogła ją posłać do piwnicy, na
szczęście pojawiła się jedna ze służących i to dało jej
możliwość zniknięcia z pola widzenia kobiety.
W kuchni jedna ze starszych dziewcząt zaczęła zmywać,
musiała się pospieszyć, żeby nadążyć z robotą.
Przystawiła mały zydelek do ławy, by móc na nią wejść,
chwyciła ścierkę, która wisiała przy piecu i wspięła się na
stołek.
Wzięła właśnie do ręki szklankę, żeby ją wytrzeć, kiedy z
dziedzińca dobiegły ją czyjeś głosy i płacz dziecka.
Zmywająca dziewczynka spojrzała na nią ką-
tem oka. - To Gustav. Musi iść do piwnicy. Pan Angelsten
kazał mu przed chwilą recytować przykazania, ale nie był w
stanie normalnie mówić.
Frederikke wyjrzała na podwórze, musiała obetrzeć łzy,
ponieważ nie widziała wyraźnie. Gustav próbował się
wyrywać, ale pan Angelsten trzymał go mocno za ramię i
ciągnął za sobą w kierunku piwnicy.
Dziewczyna szturchnęła ją w bok. - Przestań płakać, bo ciebie
też poślą do piwnicy. Zniżyła głos. - Albo coś gorszego, wiesz
jak niewiele potrzeba.
Frederikke miała ochotę wyć, chciała wybiec na podwórze i
zbić pana Angelstena, ale wiedziała, że to się na nic nie zda.
Nie mogła pomóc Gustavowi, poza tym byłoby jeszcze gorzej
dla niego, gdyby ona została ukarana.
Wzięła kolejną szklankę i zaczęła ją wycierać. Gustav tak
bardzo się bał, słyszała to w jego pła-
czu i krzykach, ale wiedziała, że za chwilę zapadnie cisza.
Odstawiła szklankę i wzięła nową, starała się przestać płakać.
Drżała tak bardzo, że musiała uważać, aby nie upuścić
szklanki, bo wtedy kara czekałaby również i ją.
Gdyby tylko pan i pani Angelsten zrozumieli, że Gustav nie
przestanie się jąkać od zamykania go w tej okropnej piwnicy!
9
A k s e l prowadził Solvbrose między ciężkimi od śniegu
gałęziami. Śnieg był głęboki, nawet tu, gdzie drzewa stały
gęsto. Nie zanosiło się na to, żeby śnieg miał przestać padać,
płatki spadały równo i nieprzerwanie.
Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek było tak wiele śniegu przed
końcem roku. Cała nadzieja w tym, że późną zimą nie będzie
tak wielkich opadów, ale jeśli dobrze znał bogów pogody, zima
miała być długa i mroźna.
Jechał w kierunku jaśniejącej z dala polany. Solvbrose słuchał
go bez oporów, łatwo się go prowadziło, lecz tęsknił za
Rimfakse. Nigdy
przedtem nie miał konia takiego jak on i nigdy więcej mieć
nie będzie.
Wciąż było dla niego niezrozumiałe, dlaczego Marinius
postanowił z zimną krwią zabić jego konia. Czy ten tchórzliwy
parobek naprawdę tak bardzo nienawidził Abelone za to, że go
odrzuciła? I dlaczego miałby mścić się na koniu
7
Ze złości aż
rozbolał go brzuch. Był to uczynek tak żałosny i tchórzliwy, że
brakowało mu na to słów.
I gdzie się podział parobek? Nikt nie był w stanie powiedzieć
gdzie się znajdował, choć lensmann uważał, że musiał się
przedostać przez granicę, do Szwecji.
Wstrzymał Solvbrose i rozglądał się z wysokości końskiego
grzbietu. Ani Anders, ani on sam nie znaleźli w ostatnim czasie
żadnych sideł. Może kłusownik pojął, że prowadzą obserwację
lasu, a może było tak, jak powiedział Anders: czy wnyki mogły
zostać rozstawione przez Mariniusa?
Popędził ponownie Solvbrose. Postanowił podjechać do
chaty, w której mieszkał Aslak Sorensen. Uważał wciąż, że
opryskliwy drwal mógł być kłusownikiem, sam widział u niego
sidła i zwierzęce skóry. Nietrudno było zrozumieć, że Sorensen
mógł się skusić, by rozstawiać pułapki na jego ziemi, na
skórach można było obecnie nieźle zarobić.
Jechał dalej przez las i aż zamarł, kiedy wielki ptak sfrunął z
drzewa nad jego głową, słyszał mocne uderzenia jego skrzydeł.
Lekka chmura śniegu spadła pomiędzy gałęziami i połaskotała
go w szyję. Solvbrose na szczęście nie był strachliwy, ale jemu
samemu mocniej zabiło serce.
Odetchnął głęboko, zatrzymał ponownie konia i pogłaskał go
po jasnym karku. - Dobry chłopiec, jesteś taki dzielny, że nie
dajesz się przestraszyć.
Było to więcej, niż mógł powiedzieć o sobie samym. Nigdy
nie był bojaźliwy, ale po tym
wszystkim, co się ostatnio wydarzyło, stał się ostrożny.
Głowił się i rozmyślał, ale nawet przy najlepszych chęciach
nie mógł pojąć, kto chciał przestraszyć ich wszystkich,
stawiając płonący krzyż w samą wigilię Bożego Narodzenia.
Jeśli ktoś chciał mu coś przekazać, dlaczego nie przyszedł do
niego i nie powiedział tego twarzą w twarz, tak jak powinien
zrobić mężczyzna?
Zagryzł zęby, poczuł ponownie kłucie w brzuchu.
Marinius i ten, kto postawił krzyż, mieli ze sobą coś
wspólnego: byli tchórzami.
Prowadził Solvbrose dalej przez las, teren zaczął się teraz
otwierać, w tej okolicy było najwięcej drzew liściastych.
Wiedział, że z biegiem lat wielu ludzi ze wsi zwróciło się
przeciwko niemu. Był człowiekiem, który mówił to, co myślał
i wiedział o tym, że byli tacy, którzy uważali, iż potrafił być tak
samo uparty jak nierozsądny, on jednak zawsze kierował się
tym, co uważał za słuszne, czy ludziom podobało się to czy nie.
Poza tym nie dało się uniknąć wrażenia, że komuś nie
podobało się, iż dobrze mu się powodziło. Wiedział, że wielu
cieszyło się, kiedy o mało co nie stracił Gimle, ale pracował
ciężko i postawił gospodarstwo z powrotem na nogi - i to z
dobrym efektem.
Nigdy nie słyszał, by ktoś powiedział wprost, że nie zasłużył
na gospodarstwo po ojcu, dające mu i rodzinie dobrobyt, na
który, by go zgromadzić i ochronić, pracowali pokoleniami, ale
wiedział, jak głęboko zakorzeniona była w ludziach ze wsi
zazdrość. Było tak, jak się mówi: zazdrość potrafi obrócić w
pył nawet kamień. Właśnie przekraczał niewielki, zaśnieżony
strumień, kiedy jego uwagę przyciągnęło coś pomiędzy nagimi
pniami drzew niedaleko przed nim.
Zmrużył oczy i szybko przekonał się, że było tak, jak myślał.
Pod pniem brzozy leżała skórzana, częściowo otwarta torba.
Aksel pozwolił koniowi stąpać powoli naprzód, a sam
rozglądał się wokół. Był wciąż w swoim własnym lesie, choć
zbliżał się do granicy dóbr Rosenlowe.
Kto mógł ją tu zostawić? Anders pracował dzisiaj w odlewni
dzwonów, a żaden z pozostałych parobków nie miał w lesie nic
do roboty. Dopiero z początkiem Nowego Roku miała się
zacząć wycinka drzew.
Poczuł, że serce zabiło mu mocniej, kiedy wjechał powoli
między dające osłonę drzewa.
Nie widział nikogo, nie zauważył też żadnych śladów na
śniegu.
Zatrzymał Solvbrose obok miejsca, w którym leżała torba.
Obok leżały dwa potrzaski, a śnieg wokół był zdeptany.
Rozejrzał się.
Bezgłośnie zsunął się z grzbietu konia i przywiązał Solvbrose
do drzewa.
Torba musiała należeć do kłusownika.
Wezbrała w nim złość, kiedy nachylił się i przyjrzał
potrzaskom. Był to ten sam rodzaj pułapek, w jaką zdaniem
Abelone wpadł ten kundel. Nie lubił psów, ale musiał
przyznać, że było mu go żal. Gdyby to zależało od niego,
zostałby dobity, ale córka odziedziczyła jego upór - i dobroć
Louise.
Wsunął dłoń do torby i wyciągnął z niej czapkę oraz parę
rękawic. Ponownie zanurzył rękę w jej wnętrzu. Poczuł, że
było tam coś jeszcze.
Poza drewnianym kubkiem wymacał jakieś papiery.
Serce podskoczyło mu w piersi, gdy zorientował się, że to list.
Być może będzie mógł poznać dzięki niemu imię
kłusownika?
Miał właśnie odwrócić kopertę, kiedy spod drzewa dobiegło
go parskanie Solvbrose.
Usłyszał pospieszne kroki i już chciał się podnieść, ale w tej
samej chwili otrzymał w prawą stronę głowy ciężki, bolesny
cios, od którego zadzwoniło mu w uszach.
Co do...
Próbował stanąć na nogi, poczuł jednak, że traci równowagę.
Zakręciło mu się w głowie, zamachał rękami w powietrzu,
starając się chwycić tego, kto go uderzył.
Odwrócił się na chwiejących się nogach, zobaczył
niewyraźnie, jak Solvbrose wspina się na tylne nogi i rży
donośnie.
Zatoczył się ponownie i przez mgnienie oka dostrzegł
napastnika. W dłoni trzymał przypominający deskę drąg, który
uniesiony był do ponownego ciosu.
10
Blanche powiodła wzrokiem po wszystkich galowo ubranych
dzieciach tańczących w rytm walca wiedeńskiego, którego
zaczęła właśnie grać orkiestra. Jadalnia została na tę okazję
przerobiona na salę taneczną, ale choć sala była duża, było
nieco ciasno. Nikt nie podejrzewał, że pojawi się tak wiele
dzieci!
Poza nimi można było też zobaczyć wielu odświętnie
ubranych dorosłych, którzy przyszli wraz ze swymi dziećmi.
Sądziła, że najwięcej było dziewczynek, w każdym razie nie
wszystkie dziewczynki miały partnerów, ale zorgani-
zowali to w taki sposób, że tańczyły z innymi dziewczynkami.
Zdawało się to nie mieć znaczenia dla dzieci, które wyglądały
mimo wszystko na radosne.
Blanche spostrzegła wdowę Archer, która weszła do sali i
zmierzała w jej stronę. Bal wymagał wielu przygotowań, ale
nowa właścicielka Rosenlowe zdawała się być zadowolona z
wielu absorbujących ją zajęć. Była elegancko ubrana, choć jak
zawsze miała na sobie żałobny strój, ale czarna jedwabna
suknia ozdobiona była białymi drobnymi detalami, które
nadawały jej wygląd sukni wyjściowej. Blanche miała na sobie
jasno -żółtą, obsypaną drobnymi fioletowymi, jedwabnymi
kwiatkami suknię z jedwabiu, którą przerobiła na tę okazję.
Była to tak właściwie letnia suknia, ale panny Slettemark, które
prowadziły najlepszy zakład krawiecki w mieście, zawsze
wiedziały, jakie poprawki można wprowadzić i przerobiły ją na
piękną suknię balową.
Blanche uśmiechnęła się do pani Archer, która zdawała się
mieć oko na wszystko. Bystrym spojrzeniem śledziła gości
oraz służbę, by być pewną, iż wszyscy dobrze się bawią i że
wszystko przebiega tak, jak powinno.
- To przepiękne przyjęcie - pochwaliła Blanche. - Dzieci się
cieszą.
Pani Archer roześmiała się serdecznie. - Daje mi wielką
radość patrzenie na to, jak zachwycone są dzieci, pani
Bjerkely. Zrobiła krok w stronę Blanche i zniżyła głos. - Jeśli
mogę tak powiedzieć, sądzę, że bal będzie bardzo dochodowy,
choć nie mam jeszcze wglądu w to, ile pieniędzy zebrano.
Blanche uśmiechnęła się do niej i pokiwała głową. - Sądzę, że
ma pani rację, pani Archer. Musi tu być ponad
siedemdziesiątka dzieci.
Wiedziała, że pani Archer poniosła spore wydatki, ale wdowa
nie chciała nawet słyszeć o tym, by dochody z balu miały
służyć pokryciu kosztów.
- Musi pani wiedzieć, że to ogromnie cieszy moją córkę -
dodała pani Archer i skinęła głową w kierunku Victorii, która
siedziała w swoim wózku inwalidzkim w ogrodzie zimowym,
gdzie postawili stół z ciastami, owocami, rodzynkami i figami.
Największa uwaga skierowana była na wieżę czekoladowych
kulek, dzieci były zachwycone mogąc spróbować słodkich
kuleczek.
Victoria zauważyła je i przywołała do siebie gestem.
Przyglądała się obrazowi Blanche, który pan Lothe
poprzedniego dnia uznał za skończony. Blanche sądziła, że
planował pracować nad obrazem jeszcze przez kilka dni, ale
artysta zamierzał tuż po Nowym Roku wyjechać do Drezna,
gdzie miał kontynuować studia artystyczne. Poza tym
wydawało się jej, że potrzebne mu były pieniądze. Jak
większość artystów, pan Lothe nie był zamożnym
człowiekiem, tak to rozumiała, choć zwróciła uwagę na to, że
jego ubra-
nia były kosztowne i eleganckie. Wina, które pijał, były z
reguły drogie.
- Pani obraz wyszedł pięknie, pani Bjerkely - stwierdziła
zachwycona Victoria i podniosła wzrok na Blanche. - A jak
pani uważa?
Pokiwała głową i uśmiechnęła się. - Masz rację Victorio, pan
Lothe to niezwykle zdolny malarz.
Pani Archer stanęła obok niej i przyjrzała się obrazowi. - Pan
Lothe namalował niezwykły, wyjątkowy portret, pani
Bjerkely. Może być pani dumna z tego, że panią namalował.
Mówi się, że za kilka lat może być zaliczany do najbardziej
znanych artystów w kraju.
Pan Lothe z niechęcią pozwolił jej zawiesić obraz, choć farba
jeszcze nie wyschła, ale Blanche zapewniła go, że nikt nie
dotknie obrazu.
- Mamo!
Blanche odwróciła się do biegnącej w jej stronę Helenę
Augusty. Córka poszła wcześniej z Si-
gne do kuchni po napoje. Poza ponczem przygotowały także
lemoniadę, która zdawała się smakować dzieciom.
Blanche widziała, że coś musiało zasmucić dziewczynkę, bo
miała łzy w oczach, a jej drobna dolna warga była wydęta.
Schyliła się i wzięła ją na ręce. Córeczka była zachwycająca
w białej jedwabnej sukience z błękitnymi haftkami. Miała
krótkie, bufiaste rękawki i sięgała jej ledwo za kolana. Należała
do Blanche, kiedy była w jej wieku, kupiła też córce nowe
buty, z których mała była wyjątkowo dumna. Poza tym Helenę
Augusta pożyczyła od niej drobne perłowe kolczyki, choć
Blanche uważała, że była na nie za młoda. Ale córka lubiła się
stroić i kiedy już pozwoliła jej przymierzyć kolczyki, nie było
możliwości jej odmówić.
Helenę Augusta objęła jej szyję swoim pulchniutkim
ramieniem i przyłożyła swój policzek do jej twarzy. Blanche
widziała, że z jakiegoś po-
wodu było jej smutno, ale nie wiedziała dlaczego. Być może
była zmęczona, to był dla niej wyczerpujący dzień, długo na
niego czekała.
- Smutno ci, Helenę Augusto? - spytała, próbując spojrzeć na
córkę, która skryła twarz w zagięciu jej szyi.
Blanche przeprosiła i wyszła do holu, żeby móc spokojnie
porozmawiać.
Usiadła na krześle przy dużym lustrze i posadziła córkę na
kolanach. Helenę Augusta nie patrzyła na nią, ale Blanche
wsunęła palec wskazujący pod brodę i podniosła jej drobną
twarz ku sobie.
Oczy dziewczynki były duże i lśniące.
- Dlaczego jesteś smutna? - spytała ostrożnie Blanche.
Dolna warga Helenę Augusty drżała, aż w końcu uniosła dłoń
i wskazała na swoją suknię.
- Elene Gusta pobludziła się plackiem. Blanche spojrzała na
jej sukienkę i zrozumia-
ła, o co chodziło. - Pobrudziłaś się plackiem? Helenę Augusta
podczas jedzenia umazała palce masłem oraz cynamonem i
najwyraźniej zapomniała się, bo wytarła je w sukienkę.
Helenę Augusta pokiwała głową.
Blanche przytuliła ją i próbowała powstrzymać uśmiech.
Niełatwo było być małą strój nisią na balu.
- Pójdziemy do kuchni i spróbuję to wyczyścić - powiedziała
Blanche. Córka od razu wyglądała na bardziej zadowoloną.
Posadziła ją na stołku, wyjęła miskę i nalała do niej ciepłej
wody ze zbiornika przy piecu. Potarła szmatką kostkę mydła i
zaczęła czyścić sukienkę.
- Dzień dobry, Blanche.
Drgnęła na dźwięk swojego imienia, nie usłyszała, kiedy
nadszedł pan Lothe. Poza tym było z jego strony niegrzeczne,
że mówił do niej po imieniu. Nie przeszli nigdy na ty, chociaż
ją malował, ale chciała, by tak pozostało.
- Dzień dobry, panie Lothe - odpowiedziała, używając z
rozmysłem jego nazwiska. Co on tu w ogóle robił? Z tego, co
wiedziała, nie miał dzieci.
Malarz podszedł do niej, w dłoni trzymał szklankę ponczu. -
Muszę przyznać, że wdowa Archer zorganizowała wspaniałe
przyjęcie - powiedział i oparł się o kuchenną ladę.
Blanche przytaknęła. - Ma pan rację, panie Lothe. Pani Archer
i panienka Victoria włożyły w ten bal wiele pracy.
Malarz popijał ze szklanki, ale zauważyła, że jego spojrzenie
wciąż spoczywało na niej. Czego on właściwie chciał? Zawsze
miała wrażenie, że jej się przyglądał, mierzył ją wzrokiem. -
Szkoda, że panienka Victoria musi już jechać. Wieczór dopiero
się rozpoczął.
Blanche podniosła gwałtownie wzrok. - Źle się poczuła?
Kiedy z nią rozmawiała chwilę wcześniej, zdawała się przecież
być w dobrej formie.
Pan Lothe pokiwał głową. - Wie pani, ona szybko się męczy.
Blanche podniosła się, sukienka Helenę Augusty była
czyściejsza, ale na białym jedwabiu pozostała mokra plama.
- Jaka szkoda, rozmawiałam z nią niedawno i nie wspomniała,
że wychodzi.
Pan Lothe badawczo zmrużył zielone oczy. -Panienka
Victoria chciała opuścić bal po cichu, nie chciała zwracać na
siebie uwagi.
Blanche pokiwała głową. - Mogę to zrozumieć. Spojrzała na
Helenę Augustę, która pociągała za fałdy sukienki. - Plama
zniknie, kiedy wyschnie - wyjaśniła Blanche.
- Czy to moja mała dziewczynka? Blanche odwróciła się do
Alfa, który w tej
chwili wszedł do kuchni. Wyciągnął ręce, a Helenę Augusta
szybko do niego pobiegła.
Blanche roześmiała się widząc, jak szybko dziewczynka
wyrwała się Alfowi. Zazwyczaj
lubiła być w ramionach ojca, ale teraz chciała mu pokazać
swoją sukienkę, której nie zdążył jeszcze zobaczyć, bo był w
pracy od wczesnego ranka.
- Wyglądasz jak księżniczka - stwierdził Alf i uśmiechnął się
z dumą.
Blanche wskazała dłonią pana Lothe. - Alfie, przedstawiam ci
pana Lothe. Zwróciła się do malarza. - Panie Lothe, oto mój
mąż, Alf Bjerkely.
Mężczyźni przywitali się i przez chwilę zdawało się jej, że
atmosfera stała się podejrzanie napięta. Alf nie poznał
wcześniej malarza, nie było ku temu okazji, ale zauważyła
podejrzliwość, która pojawiła się w jego oczach.
Wiedziała, że nie podobało mu się, gdy inni mężczyźni
okazywali jej zainteresowanie.
- Malowanie pańskiej żony było przyjemnością - powiedział z
uśmiechem pan Lothe, ale jego spojrzenie było mroczne.
Blanche rzuciła okiem na Alfa. Byli całkiem różni od siebie i
od razu wiedziała, że pan Lothe był typem mężczyzny, za
jakim Alf nie przepadał. Malarz zachowywał się zbyt sztucznie
i już teraz wiedziała, że mąż uzna go za modni-sia i próżniaka.
- Jest pan zdolny - odpowiedział Alf, a Blanche wiedziała, że
starał się być grzeczny. Spytała go, czy również chciałby mieć
portret, ale posłał jej tylko karcące spojrzenie. Jak sam
powiedział, siedzenie w bezruchu nie leżało w jego naturze, a
już na pewno nie po to, by być malowanym.
- Tato! - Helenę Augusta pociągnęła ojca, który pozwolił jej
wyprowadzić się z kuchni.
- Ma pani śliczną córkę - pokiwał głową z uznaniem malarz,
kiedy Blanche zamierzała pójść za Alfem i Helenę Augustą, ale
niegrzecznie byłoby wyjść, gdy pan Lothe wciąż do niej
mówił.
Przytaknęła. - To jasne, jest również zdecydowaną młodą
damą.
Napił się ponownie ponczu. Blanche podejrzewała, że nie
podobało mu się to, iż nie ma w nim spirytusu, ale tak już
musiało być. Postanowiła nie podawać alkoholu dorosłym,
którzy przyszli wraz z dziećmi. To był bal dla dzieci, a nie dla
dorosłych.
- Pani córka dostała pewnie imię po swojej babce, tej, która
dała imię sierocińcowi?
Czuła się niezręcznie, stojąc tak w pustej kuchni i
rozmawiając z nim. - Zgadza się.
Mężczyzna mlasnął, jakby się nad czymś zastanawiał. -
Helenę Augusta to piękne imię.
Blanche zaczęła się niecierpliwić. Było łatwiej, gdy pan Lothe
ją malował, bo nalegał, by nie rozmawiali w trakcie jego pracy,
rozpraszało go to.
- To miło, że tak pan uważa - odparła i spojrzała w kierunku
salonu, gdzie, jak słyszała,
kłóciła się dwójka najmłodszych dzieci z sierocińca.
Już chciała przeprosić i wyjść, kiedy pan Lothe zrobił krok w
jej kierunku. - Pani córka nazwała pana Bjerkely tatą, prawda?
Wlepiła w niego wzrok, czuła jak czerwienieją jej policzki.
Cóż to miało być? Nie wiedziała, czy podoba jej się jego ton
oraz temat, na jaki skierował ich rozmowę. - Ojciec Helene
Augusty umarł kilka lat temu - wyjaśniła. - Nie pamięta go. Dla
niej ojcem jest Alf.
Przepraszający uśmiech zawitał na twarzy pana Lothe. -
Proszę mi wybaczyć, uraziłem panią. Zamilkł na chwilę. -
Wiem oczywiście, że została pani wdową kilka lat temu.
Znałem pani poprzedniego męża, pana Oskara von
Wittenheima.
Nie miała ochoty rozmawiać dłużej z panem Lothe ani mówić
o Oskarze. - Jeśli pan pozwoli, panie Lothe, muszę się zająć
dziećmi.
Zamierzała odejść, ale malarz wyciągnął rękę i zatrzymał ją.
Podszedł do niej tak blisko, że było to aż nieprzyzwoite.
- Żałuję, że nie poznałem pani wcześniej, pani Bjerkely -
powiedział cicho.
Wyrwała mu się. - Ta rozmowa jest zakończona - odparła
chłodno, uniosła suknie i wyszła pospiesznie do holu.
Cieszyła się, że nie musiała mieć już więcej do czynienia z
malarzem. Co on sobie wyobrażał, że zdobył się na
powiedzenie czegoś takiego? Wzdrygnęła się.
Nie mogła znieść mężczyzn, którzy zachowywali się w tak
władczy sposób.
Przypomniało jej to Oskara.
*
- Mówię tylko, że go nie lubię.
Blanche spojrzała z rezygnacją na Alfa, pilno-
wali dzieci bawiących się w ogrodzie zimowym. W jadalni
wciąż trwały tańce, choć wiele dzieci czuło się już zmęczonych
i wolały zamiast tego uczestniczyć w zabawach.
-
Niedługo
wyjedzie
do
Drezna
-
odparła.
-Najprawdopodobniej ani ty, ani ja więcej go nie zobaczymy.
Alf parsknął cicho i spojrzał na nią spod brwi. - Nie
wspominałaś, że jest taki młody. Myślałem, że jest starszy.
Blanche posłała mu psotne spojrzenie. - Jesteś zazdrosny?
Twarz Alfa pociemniała. - A mam może ku temu powód? -
odpowiedział ostro.
Blanche od razu pożałowała, że się z nim droczyła. Wiedziała,
że Alf potrafi być zazdrosny bez powodu. Wsunęła dłoń pod
jego ramię i spojrzała mu prosto w oczy. - Nigdy nie miałeś
żadnego powodu do zazdrości i nigdy nie będziesz go miał -
powiedziała cicho.
Alf przyglądał jej się tak, jakby oceniał, czy mówiła prawdę.
W końcu usta rozluźniły mu się w uśmiechu. - Przepraszam,
wiem, że nigdy nie zrobiłabyś czegoś, co przyniosłoby mi
wstyd.
Stali obserwując dzieci, wśród których był również Thorstein.
Cieszyło ją, gdy widziała, jak dobrze się bawił tego wieczoru.
Tańczył oraz najadł się do syta i przez ostatnią godzinę
uczestniczył wraz z Hognem w zabawach.
Po wizycie u lekarza powiedziała dzieciom o tym, że
Thorstein źle słyszy i że wszyscy muszą mu pomóc, aby łatwiej
było mu rozumieć to, co się mówiło.
Zachwycające było, jak wyrozumiałe potrafiły być dzieci,
kiedy tylko wszystko im się wyjaśniło. Nawet chłopcy, którzy
wcześniej drażnili Thorsteina, byli dla niego mili, Blanche nie
sądziła, że tylko ze względu na groźbę, iż nie będą mogli
uczestniczyć w balu, jeśli będą się źle zachowywali.
- Myślę, że z Thorsteinem będzie dobrze -powiedział Alf i
uśmiechnął się. Wiedział o wizycie u doktora i zmartwieniach
co do przyszłości chłopca.
- Mam nadzieję, że masz rację - odparła cicho. Nie martwiła
się o pierwsze lata, które były przed nim, ale myślała o tym,
jakie będzie jego życie, gdy będzie musiał pójść do szkoły dla
głuchych w Christianii. Zdawało się to być odległe, ale musiał
przecież pójść do szkoły, gdy skończy siedem lat.
Rozejrzała się za Helenę Augustą. Córka nigdy się zbytnio nie
oddalała, ale teraz nigdzie jej nie widziała. - Alfie, widziałeś
Helenę Augustę?
Alf rozejrzał się i zmarszczył czoło. - Widziałem ją chwilę
temu.
Poszli, każde w swoją stronę. Alf do kuchni, a ona sama
skierowała się do sali tanecznej.
Poczuła jak serce zaczyna jej mocniej bić, kiedy pojęła, że
córki nie ma również na sali.
Poszła prędko do ogrodu zimowego, gdzie przyszedł również
Alf.
- Ty też jej nie widziałeś? Alf odpowiedział przecząco.
Blanche zauważyła w tej samej chwili Signe, która
wychodziła z ogrodu z tacą.
Podeszła do niej pospiesznie. - Signe, widziałaś Helenę
Augustę?
Signe pokręciła głową. - A zniknęła? Jej policzki były
czerwone, Blanche wiedziała, że był to dla niej męczący dzień.
Wiele było do przygotowania, mimo że zorganizowaniem balu
zajęła się pani Archer.
- Może poszła na górę? - zasugerowała gospodyni idąc dalej w
stronę kuchni. - Była przed chwilą taka zmęczona.
Blanche miała nadzieję, że tak właśnie jest, a poza tym Signe
miała rację. Helenę Augusta była zmęczona. Zazwyczaj o tej
porze leżała w łóżku, ale dziś był wyjątkowy dzień, dzień
balu. - Pójdę na górę jej poszukać - powiedziała prędko do
Alfa i pobiegła w górę po schodach.
Pospieszyła w kierunku pokoju, w którym ona i Helenę
Augusta zwykły nocować, gdy spały w sierocińcu.
Cała rozpalona z niepokoju otworzyła drzwi: Signe miała
rację. Helenę Augusta leżała w swoim łóżku i spała, wciąż
ubrana w sukienkę balową. Nie zadała sobie nawet trudu, by
schować się pod kołdrą.
Blanche podeszła do łóżka. Aż ścisnęło się jej serce, gdy
widziała jak śliczna jest jej mała córeczka. Ciemne, lśniące loki
otaczały jej drobną twarzyczkę, a długie, czarne rzęsy leżały
miękko na okrągłych policzkach. Dziewczynka oddychała
ciężko.
Postanowiła jej nie ruszać. Spała tak głęboko, poza tym była
rozgrzana, choć leżała na kołdrze.
Już miała wyjść, kiedy zauważyła na łóżku
mały bukiet kwiatów, częściowo przykryty poduszką.
Od kogo go dostała?
Podniosła bukiet i przyjrzała mu się. Drobne fioletowe i
różowe kwiatki były zrobione z jedwabiu. Wiele dziewczynek
na balu miało takie, ale Blanche uważała, że Helenę Augusta
tylko je zgubi. Może dostała je od którejś z dziewczynek?
Chciała położyć bukiet na szafce nocnej, gdy zauważyła, że
coś wystaje spomiędzy kwiatów.
Poczuła ukłucie niepokoju, kiedy wzięła do ręki małą,
zwiniętą karteczkę. Nagle powrócił obraz kobiety, tej, która
wepchnęła ją do buduaru w trakcie balu maskowego w
Rosenlowe. Kobiety, która zniszczyła zdjęcie jej małej ro-
dziny. Kobiety, która zażądała od niej trzech tysięcy koron.
Czy ona była również tutaj, na balu?
Drżącymi palcami rozwinęła karteczkę.
Nie rozumiała, co było na niej napisane, ale rozpoznała imię
córki.
Bonne nuit, ma chérie, Helenę Augusta.
Z sercem w gardle odwróciła kartkę. Nad rysunkiem
czterolistnej koniczyny widniało jedno proste słowo.
Przepraszam.