35
Elena leżała w ramionach Raphaela, jej ciało zmęczone w ten jedyny, zmysłowy
sposób. Archanioł dotrzymał obietnicy. Sprawił, że krzyczała. Jej serce wciąż waliło
echem przeszywającej przyjemności, gdy opadła w ciepłą i spokojną ciemność snu. Tak
spokojną, że potrzebowała chwili by zrozumieć, co słyszała.
Kap.
Kap.
Kap.
Zbliż się mała łowczyni, skosztuj. – Palec naciskający na jej usta.
Zacisnęła mocno wargi, lecz ten smak… przesączył się i tak do środka, rzecz
podstępna i nie do opisania. Nie! Jej umysł nie chciał pojąć co to było, odmawiał
zrozumienia.
Lecz ten potwór nie pozwoli jej uciec. – Czyż Belle nie jest przepyszna? – Jego oczy
miały odcień najciemniejszego brązu z obwódką koloru krwi. – Zostawiłem trochę dla
ciebie. Masz. – Dłonie przesuwające złote włosy jej siostry z szyi, ukazując surowe mięso na
gardle. – Myślę, że wciąż może być ciepła. – Jego twarz otarła się o szyję Belli, jego dłoń na
piersi, która dopiero zaczęła pączkować.
Krzyk wyrwał się z jej ciała. – Nie! – Znalazła się na nim, pięści i dłonie jak szpony,
zęby, kopniaki i wściekłość.
Lecz nawet urodzony łowca nie jest tak silny jak pełnokrwisty wampir. Wampir
napchany od krwi. Bawił się z nią, sprawił, że uwierzyła, że może go zranić. A gdy straciła
czujność, gdy dyszała od walki… pocałował ją.
Elena obudziła się dusząc.
Czarne plamy przesłaniały jej obraz, grożąc pozbawieniem przytomności dopóki
zapach deszczu i morza nie przesączył się przez jej umysł. Świeży, dziki i daleki od
horroru, który czuła w swoich ustach, wyszarpnął ją z pętli koszmaru i zmusił do
wciągnięcia powietrza gdy odwróciła się zdesperowana w ramiona Raphaela.
A te zamknęły się wokół niej; absolutne i niezniszczalne schronienie. – Shh,
trzymam cię.
- O Boże, o Boże, o Boże.
Raphael trzymał Elenę mocno, tak mocno że pewnie zostawi na niej sińce. A ona
wciąż drżała, jej słowa zniekształcone, jej strach tak silny że mógł go posmakować. –
Eleno. – Wciąż powtarzał jej imię, muskał swoim umysłem aż zaczęła dawać oznaki że go
widzi i poznaje. Nieprzerwanie trzymając ją w ramionach, przesunął dłonią w dół po jej
skrzydłach – raz za razem powtarzał tą czynność, uspokajając, przypominając że była tu
z nim, a nie uwięziona w przeszłości której nie mogła uciec.
Swoją wściekłość, swoją furię trzymał okiełznaną za żelaznymi przesłonami.
Archaniołowie potrafią wiele, lecz nawet on nie może cofnąć czasu i wymazać zła, które
zdewastowało Elenę nim miała szansę dorosnąć.
- Nakarmił mnie krwią Belle. – Był to ochrypły szept, jak gdyby jej gardło było
zdarte od krzyku.
- Opowiedz mi.
- Krew mojej siostry. Pocałował mnie, karmiąc mnie krwią Belle. – Wściekłość,
przerażenie i zdezorientowany rodzaj bólu. – Próbowałam ją wypluć, lecz zakrył mi usta,
nos i wypiłam. O Boże, wypiłam.
Wyczuwając, że histeria ponownie przejmuje nad nią kontrolę, odsunął jej głowę
od swojej piersi, biorąc jej usta w pocałunku, który był czystym, dzikim żądaniem.
Znieruchomiała na ułamek sekundy po czym włożyła dłonie w jego włosy, a ciało
zmieniło swoje położenie tak, że wsunęła się pod niego, nogami otaczając talię.
W jej pocałunku była dzika desperacja, pocałunek doprawiony solą łez. Chciała
zapomnieć. A on zrobi wszystko, co w jego mocy by choć na chwilę pomóc jej odnaleźć
spokój. Brał ją tak mocno jak chciała, jedną ręką przyszpilając jej nadgarstki do pościeli,
przesuwając jej udo swoim własnym i wsuwając się w jej przyzwalające ciało jednym
pchnięciem.
Jej krzyk odbił się echem w jego ustach. Całował ją przez cały akt, przez dzikie,
niemal bolesne emocje ich połączenia. Całował ją aż zaczęła dyszeć o oddech, aż jej oczy
stały się samą przyjemnością, pasją i ekstazą. Po czym pocałował ją gdy schodziła z
wyżyn uniesienia.
- Jeszcze raz. – Wyszeptał w jej usta.
Spotykała się z nim w każdym pchnięciu, jej biodra unosiły się w zaproszeniu, w
żądaniu. Wyrywając swoje ręce z uprzęży przysunęła go do siebie, przesuwając ustami
po jego policzku, szczęce, szyi. Na końcu zagrzebała głowę w jego szyi i zwyczajnie
trzymała się mocno... Pozwalając by ją trzymał, by ją chronił.
To właśnie jej zaufanie powaliło go na kolana i posłało na sam szczyt
przyjemności i w jej ramiona.
- Dziękuje. – Elena nie pozwoliła by Raphael zsunął się z jej ciała i mówiąc,
wargami muskała jego ucho, ciemny jedwab jego włosów był chłodny na jej ciele. –
Dziękuję.
- Zabrałbym twoje koszmary, Eleno.
- Wiem. – Fakt, że nie usunął ich z jej umysłu siłą, gdy czuła jego prymitywną
potrzebę by wymazać jej ból, sprawiał, że jej serce powiększało się z miłości niemożliwe
bardziej. – Ale one są częścią zestawu, który razem tworzy mnie.
Nie zadała tego pytania na głos, lecz on i tak wiedział.
- Należysz do mnie. – Żadnego wahania, czy uczucia, że się od niej oddala.
- Jestem tak pochrzaniona. Nie martwi cię to?
- Przeżyłaś. – Rozplątując ramiona, podparł się na nich by znaleźć się nad nią, jego
przedramiona tworzyły nawias wokół jej głowy. – Tak jak i ja. A czy ty porzuciłabyś
mnie?
Myśl o straceniu go była gwałtownym bólem w sercu. – Powiedziałam ci –
należysz do mnie. Teraz już się nie wywiniesz.
Jego wargi na jej własnych, powolny, powolny pocałunek, który sprawiał, że palce
u stóp się zwinęły, a koszmary wydawały się być daleko. Jej piersi ocierały się o jego
pierś, gdy brała głębokie, drżące oddechy. – Coś w tym miejscu... – Potrząsając głową,
odsunęła wilgotne pasma włosów z twarzy. – Ta śmierć, tyle śmierci. To żyzna gleba dla
mojej wyobraźni.
- Uważasz, że nie było to prawdziwe wspomnienie?
- Nie chce by nim było. – Szept, ponieważ głęboko w swoim wnętrzu wiedziała, że
nie był to tylko pigment jej wyobraźni. – Jeżeli to prawda... – Piekły ją oczy. – To oznacza
to, że przyszedł po mnie i pozostawił we mnie kawałek siebie.
- Nie. – Raphael zmusił ją by spotkała jego spojrzenie, kobalt ogarnął jego
tęczówki aż tylko ten kolor był widoczny. – Jeżeli zmusił cię do wypicia krwi twojej
siostry – Mówił poprzez jej płacz, którego nie mogła zdusić. – To nosisz w sobie jakąś jej
część.
- Jak może to być lepsze? Wciąż czuję jej smak. – Jej dłoń dotknęła gardła. – Był
gęsty, bogaty, pełen życia. – Horror tego zdarzenia był jak pętla wokół jej szyi.
- Nawet moja matka – powiedział Raphael, jedną ręką trzymając jej twarz. – Bez
względu na to, czym się stała pod koniec, nigdy nie obwiniała mnie za to, czego nie
można zmienić. Twoja siostra, jak sądzę, była istotą znacznie delikatniejszej natury –
kochała cię.
- Tak. Belle mnie kochała. – Musiała to powiedzieć, usłyszeć. – Miała w zwyczaju
mówić mi to cały czas. Nigdy nie nazwałaby mnie potworem. – To ich ojciec to zrobił.
Nie chcę by moje dziecko stało się abominacją! – Dłonie potrząsające jej ciałem,
trzęsące tak mocno, że nie mogła mówić. – Nigdy więcej nie mów o tych głupotach.
Rozumiesz?
- Powiedz mi coś o swojej matce. – Wyrzuciła z siebie, jej dusza zbyt krucha by
poradzić sobie ze wspomnieniami tamtej nocy, gdy jej ojciec po raz pierwszy zranił ją
swoimi słowami.
Minął miesiąc od pogrzebu jej matki. Zalana czarną ścianą udręki, wspomniała o
czymś, o czym nawet nie szeptała przez długie trzy lata. Jej łowcze zmysły były wtedy
jedyną niezmienną i sądziła, że Jeffrey zrozumie potrzebę by się jej trzymać. Lecz jego
wściekłość tamtej nocy... – Coś dobrego – dodała. – Opowiedz mi jakieś dobre
wspomnienie związane z twoją matką.
- Caliane miała niebiański głos – powiedział. – Nawet Jason nie potrafi śpiewać
tak pięknie jak ona.
- Jason... On śpiewa?
- Jego głos jest prawdopodobnie najwspanialszy w całym anielskim gatunku, lecz
nie śpiewał już od wieków. – Potrząsnął głową, gdy zerknęła na niego. – To są jego
sekrety, Eleno. Ja nie mogę ci ich zdradzić.
Łatwo było to zaakceptować – rozumiała lojalność i przyjaźń. – Czy uczył się od
twojej matki?
- Nie. Caliane już dawno nie było gdy Jason się urodził. – Oparł swoje czoło o jej,
ich oddechy mieszały się ze sobą w najczulszej z intymności. – Śpiewała mi gdy byłem
niemowlęciem, dzieckiem które ledwo chodziło. Jej pieśni zmuszały Azyl do postoju, gdy
każde serce pragnęło i wznosiło się na wyżyny. Wszyscy słuchali… ale to mnie śpiewała.
- Byłem – powiedział, zapadając się we wspomnienie. – Tak dumny, że miałem to
prawo, prawo do jej pieśni. Nawet mój ojciec nie mógł w tej kwestii ze mną konkurować.
– Nadiel w tamtym czasie już zatracał części siebie, lecz istniało parę radosnych
wspomnień tego czasu nim szaleństwo zabrało go Raphaelowi i jego towarzyszce. – Miał
zwyczaj mawiać, że pieśń mojej matki była tak piękna, bo tworzyła ją najczystsza miłość
– miłość, jaką jedynie matka może czuć do swojego dziecka.
- Żałuję, że jej nie słyszałam.
- Pewnego dnia – powiedział. – Gdy nasze umysł będą w stanie prawdziwie się ze
sobą złączyć, gdy będziesz na tyle dojrzała by utrzymać swoją pozycję, podzielę się z
tobą wspomnieniem jej pieśni. – Były to jego najdroższe skarby, największy dar jaki
może dać.
Jej oczy błyszczały nawet w ciemności i wiedział, że jego łowczyni zrozumiała.
Pewnego dnia.
Pozostali tak wplecieni w siebie przez resztę nocy. Nie raz zwracała się do niego,
a on chętnie dawał jej zapomnienie jakiego łaknęła.
*
Następnego ranka Elena raz za razem zerkała na anioła idącego obok niej, niemal
przekonana że nie może być prawdziwy. Jego włosy było koloru mgły, koloru
oślepiającego serca słońca. Był to najjaśniejszy blond jaki kiedykolwiek widziała, bielszy
od jej własnego. Gdyby musiała, to uznałaby go za biało-złoty, lecz nawet to mówiło o
kolorze. Włosy anioła nie posiadały barwnika, a jednak mieniły się w świetle słońca, jak
gdyby każde pasmo było powleczone zmiażdżonymi diamentami.
Skóra pasowała do włosów. Blada, tak bardzo blada – lecz ze złotym pobłyskiem,
który zamieniał kamień w żyjącego, oddychającego mężczyznę. Alabaster dotknięty
promieniami słońca, pomyślała, to mogłoby opisać kolor jego skóry.
I te oczy.
Czarna źrenica, rozpadając się na zewnątrz w ostrzach krystalicznej zieleni i
błękitu. Możesz wiecznie w nie patrzeć i nie widzieć nic, poza własnym obrazem
odbitym tysiące razy. Bardziej niż czyste, bardziej niż półprzeźroczyste, a jednak
niezgłębione.
Jego skrzydła były białe. Doskonałe i z tym samym diamentowym poblaskiem jak
włosy. Mieniły się w jaskrawym, zimowym słońcu tak bardzo że niemal chciała odwrócić
wzrok. Powinien być piękny. I był. Zachwycająca istota, która nigdy choćby za tysiąc lat,
nie mogłaby uchodzić za człowieka. Było w nim jednak coś tak nierealnego, jakby
podziwiało się statuę lub dzieło sztuki.
Ten anioł był ostatnim członkiem Siódemki Raphaela. Nazywał się Aodhan i miał
na sobie dwa miecze, leżące równolegle w pochwach na jego plecach, ich rękojeści
nieozdobione - nie licząc symbolu przypominającego celtycki węzeł, niezwykły na swój
subtelny sposób. Spytałaby go o to lecz odzywał się tak rzadko, że jeszcze nie poznała
tembru jego głosu. Jego milczenie wydawało się dziwne po humorze Illiuma, ciętych
uwagach Venoma, a nawet po zmysłowych drwinach Dmitriego. Jednakże, pozwalało jej
to bez przeszkód skupić się na ich otoczeniu.
Jej spojrzenie spoczęło na żłobieniu u stóp schodów. Schodząc na dół, stanęła na
tym samym poziomie co główny dziedziniec, ogołocone zimą drzewo po jej prawej
stronie, wyżłobione panele po prawej. Ignorując dworzan, którzy udawali że ją ignorują,
zwróciła swoją uwagę na rzeźbienia.
Jeden dotyk i wiedziała, że są stare. Zawsze była w stanie określić wiek
przedmiotów, a już szczególnie budynków. A ta płyta miała przynajmniej kilka setek lat.
Została wyrzeźbiona ze skrupulatną troską, przedstawiając jedną ze scen dworskiego
życia. Lijuan siedziała na tronie, a poniżej tańczyli dworzanie oraz akrobaci zabawiali
innych. Nic nadzwyczajnego… a jednak. Zmarszczyła brwi i przyjrzała się ponownie.
Jest.
- To Uram – nie powinno ją szokować znalezienie obrazu martwego archanioła,
ale… - Nigdy nie wyobrażała sobie go w ten sposób. Tak kuszącego - jego obecność
mrocznie piękna obok elegancji Lijuan. – Jedyne co widziałam to potwór jakim się stał.
Zaskoczyło ją gdy Aodhan przemówił, jego głos miał w sobie muzykę zielonych
wzgórz i gór. – Już wtedy był potworem.
- Tak. – Powiedziała, wiedząc że taka deprawacja nie mogła nastąpić z dnia na
dzień. – Jak sądzę, ukrywał to tylko lepiej.
Miała właśnie podążyć wzdłuż wąskiej ścieżki gdy ostrzegł ją instynkt. Obracając
się na piętach, ujrzała anioła idącego w jej kierunku. Jego oczy miały kolor bursztynu,
skrzydła w tym samym odcieniu, a skóra ciemniejsza niż Nassira.
Nigdy go nie spotkała, lecz znała go. Nazarah. Głos Ashwini był pełen szeptanego
horroru gdy o nim mówiła.
Krzyki w tamtym miejscu, Ellie. – Drżenie, ciemno brązowe oczy ściemniały do
czerni. – Rozkoszuje się bólem, znajduje w nim upodobanie jak nikt kogo znam.
- Łowczyni Raphaela – anioł skinął głową w nieznacznym uznaniu.
- Elena. – Wsunęła dłoń do kieszeni, zamykając ją wokół broni. Krótki miecz na
który zdecydowała się razem z Galenem, wisiał przy prawym udzie u jej talii. Lecz nawet
Galen się zgodził, że była to broń ostatniego wyboru – zwyczajnie nie była wystarczająco
szybka by pokonać większość aniołów.
- Jestem Nazarach. – Te wyróżniające się bursztynowe oczy przesunęły się na
Aodhana. – Nie widziałem cię wśród żywych od dekad.
Aodhan nie odpowiedział lecz wyglądało na to, że Nazarah nie potrzebuje
odpowiedzi, jego uwaga powróciła do Eleny. – Nie mogę się doczekać aż z tobą zatańczę,
Eleno.
Elena była pewna, że nie chce by te ręce znalazły się blisko niej. Może i nie
urodziła się z dodatkowymi zmysłami, które nie dawały spokoju Ashwini, lecz sposób w
jaki patrzył na nią Nazarah… jak gdyby wyobrażał sobie jej krzyk. – Wybacz, ale Raphael
zarezerwował już wszystkie.
Uśmiech który sprawił, że jej kobiecy instynkt wykrzykną ostrzeżenie. – Nie
jestem z tych, którzy się łatwo poddają.
- Więc jak sądzę, zobaczę cię dzisiejszej nocy.
- Tak. – Jego oczy spojrzały na jej prawą stronę. – Muszę porozmawiać z moimi
ludźmi.
Zerkając na Aodhana gdy Nazarah odszedł, zdała sobie sprawę że ten był
zesztywniały. – Wszystko w porządku?
Posłał jej zaskoczone spojrzenie. Po czym delikatnie skinął głową.
Dochodząc do wniosku że Nazarah był odrażający nawet dla jednego z Siódemki,
wskazała w stronę wąskiego korytarza, które zaprowadziłaby ich z dala od miejsca gdzie
przebywał Archanioł. – Chodźmy tędy.
Aodhan podążył za nią bez słowa, ich skrzydła dotknęły się gdy odwracali się w tą
samą stronę. – Przepraszam. – Powiedziała, odstępując od niego szybko.
Krótkie przytaknięcie, jego własne skrzydła trzymane ciasno przy plecach.
Wyglądało na to, że Aodhan naprawdę nie lubił gdy dotykano jego skrzydeł. Jego
skrzydeł… i czegokolwiek innego. Dość późno zdała sobie sprawę, że z nikim nie
nawiązał kontaktu odkąd Raphael jej go przedstawił. Pamiętając na przyszłość by
trzymać swój dystans, mrugnęła gdy jej oczy przyzwyczajały się do jaśniejszego światła
po drugiej stronie przejścia.
Wyszli na niewielki, pusty plac otoczony przez zawile malowane drewniane
ściany, każdy panel przedstawiał jakąś scenę z poza Zakazanego Miasta. Od farmerów
na polach po młode dziewczęta biegnące przez targ i starego mężczyznę siedzącego na
słońcu. Było spokojnie, kilka małych wiecznie zielonych drzew umieszczonych w
strategicznych miejscach by stworzyć uspokajającą mieszankę cienia i światła. Kolor
nakrapiał brukowaną ścieżkę i gdy uniosła głowę by znaleźć jego źródło, jej wzrok
przyciągnęło dmuchane szkło starego, ręcznie malowanego okna.
Śliczne. Odciągające uwagę.
Dlatego też o ułamek dłużej zajęło jej zdanie sobie sprawy, że woń jaką
wyczuwała znajdowała się zbyt blisko, że ten mały przedmiot który mignął jej przed
oczami zagrzebany w konarze najbliższego drzewa był sztyletem Gildii… a dźwięk, który
ledwo wyłapała należał do spuszczanej cięciwy kuszy.
Tłumaczenie:
clamare
(clamare.chomikuj.pl)