Billert: Stary Browar to katastrofa
Maciej Kabsch | aktualizacja: Poniedziałek, 23 kwietnia 2012 roku,
godzina 16:38
Podziel się:
- W Niemczech nie ma takiego tłumaczenia jak w Poznaniu, że miasto
daje pozwolenie na budowę kolejnego molocha handlowego, bo inaczej
powstanie on za miedzą, w sąsiedniej gminie. Każda gmina, aby korzystać z
narodowych czy unijnych środków wspierania, musi kierować się zasadami
zrównoważonego rozwoju - mówi dr Andreas Billert, specjalista od
rewitalizacji.
fot. Elżbieta Skowron
Maciej Kabsch: Od wielu lat doradza pan polskim i niemieckim miastom, jak ożywiać
śródmieścia i przeprowadzać rewitalizację. W Poznaniu radził pan już dawno, aby
tworzyć nowe deptaki i strefy uspokojonego ruchu. Ostatnio coś się w tej sprawie u nas
ruszyło. Od 1 maja będzie deptak na Wrocławskiej. Powstaje „strefa 30”. Czy idziemy w
dobrym kierunku?
Dr Andreas Billert*: Deptak na Wrocławskiej i strefa uspokojonego ruchu będą wygodnymi
rozwiązaniami, ale to są nadal rozwiązania fragmentaryczne. Nie wiadomo, jak będą
funkcjonowały w całym kontekście ożywienia śródmieścia. Zamknięcie dla ruchu jednej ulicy
jeszcze dużo nie daje. To jest dość typowe dla polskich miast, że rozwiązania
fragmentaryczne są robione ad hoc, żeby zadowolić jakieś postulaty, ale jednocześnie
pozostaje niechęć władz do rozwiązań całościowych.
To znaczy?
Chodzi o spójną strategię stabilizacji i integracji jakiegoś obszaru. Śródmieście w Poznaniu
jest potwornie zdezintegrowane przestrzennie, społecznie i gospodarczo. Nie ma dla niego
spójnego programu rozwoju, który byłby wynikiem szerokich debat publicznych i cierpi na
olbrzymie problemy. Przede wszystkim jest wyludnione, a jego stara substancja mocno
zdegradowana. Handel i usługi funkcjonują źle. Trudno więc mówić o sensownej koncepcji
transportu dla tego obszaru, gdy jeszcze nie wiadomo, dla kogo on ma być robiony. Nie
widać zintegrowanego planu rozwoju miasta, w którym koncepcja transportu, jako tylko
jeden z elementów, wynikałyby z realnie istniejących potrzeb stabilnego obszaru miejskiego.
A takim obszarem śródmieście Poznania już nie jest.
A jak to się robi w Niemczech? Czy są konkretne rozwiązania z Drezna czy Hanoweru,
które powinien dziś wdrożyć Poznań? Może potrzebujemy „managera centrum”, albo
śródmiejskiej obwodnicy?
Nie. To są tylko techniczne problemy, które nie są teraz najważniejsze. Największym
problemem jest to, że Polska nie realizuje założeń unijnej polityki zrównoważonego rozwoju
miast, określonej w tzw. Karcie Lipskiej. Polskie miasta do tego nie posiadają podmiotowości
prawnej, politycznej, ani instytucjonalnej. Niestety w polskim prawodawstwie nie ma
żadnych nowoczesnych instrumentów planowania rozwoju miasta, którymi posługują się
miasta Europie Zachodniej i przez to Poznaniowi jest o wiele trudniej niż np. Hanowerowi.
Wobec tego, pytania szczegółowe, np. czy powołać „managera centrum”, pozostają w
politycznej próżni i trudno na nie odpowiadać.
Czy na pewno duże miasta w Polsce nie mają podmiotowości? Istnieje Związek Miast
Polskich. Partie muszą się liczyć z ich prezydentami. Mówi się czasem, które z miast jest
lepiej ustosunkowane w rządzie od drugiego. Jakiej podmiotowości nam jeszcze
brakuje?
No właśnie, takie pytanie najlepiej pokazuje, że w Polsce nie ma świadomości tego, że miasto
jest autonomicznym podmiotem. Jest ono kluczowym obszarem dla rozwoju gospodarczego
państwa, co w Europie wiadomo już od 800 lat. W związku z tym, miasto musi być inną
kategorią przestrzenną niż przestrzeń regionu i przestrzeń państwa, bo rządzi się innymi
prawami i ma inne problemy niż np. grunty orne. Polskie prawo ten fakt ignoruje, co jest w
Europie ewenementem. Tak długo, jak Polska nie rozróżni planowania przestrzennego na
szczeblu miejskim, regionalnym i państwowym, nie będzie umiała wykorzystać instrumentów
rozwoju UE przygotowanych dla państw, które już te trzy płaszczyzny rozróżniły. Według
dzisiejszych zapisów polskich ustaw i dokumentów rządowych, miasta mają się rozwijać
samoczynnie, magicznie, w oparciu o rozwój regionalny i rozbudowę infrastruktury.
Pieniądze unijne w Polsce są tymczasem wydawane na mosty, autostrady, bo tego to już się
wasi urzędnicy nauczyli. Wydamy miliard euro na dziesięć wiaduktów i trach! Będzie jak na
Zachodzie. Ale same wiadukty rozwoju gospodarczego nie zagwarantują.
Odrabiamy braki w infrastrukturze w stosunku do Europy Zachodniej. Ale czego
jeszcze potrzebujemy, żeby nasze miasta rozwijały się tak, jak w Niemczech?
Jedną z pierwszych rzeczy jest Ustawa o rewitalizacji. Rewitalizacja to odpowiedź na proces
degradacji jakiegoś obszaru miejskiego. Ma on źródła ekonomiczne i oznacza po prostu, że na
tym obszarze ustał rynek nieruchomości. Nikt na nim nie inwestuje i jest tam słaba struktura
handlu. Rewitalizacja ma za zadanie tak ożywić rynek nieruchomości, aby jednocześnie
ochronić mieszkańców przed nagłą zwyżką czynszów. W związku z tym, pierwszą rzeczą,
jaką w Niemczech wymusza ustawa rewitalizacyjna, to zamrożenie cen nieruchomości na
obszarze, który miasto chce zrewitalizować. Powstrzymanie na początku spekulacji cen
domów jest ważne, bo inaczej, gdy miasto zaczyna pompować pieniądze w nowe mosty,
deptaki i alejki, wartość lokalizacyjna obszaru nagle się podnosi i rudery, które dotąd były nic
nie warte, mocno drożeją. W konsekwencji starzy mieszkańcy muszą się wynosić.
Podobny problem widzimy m.in. na poznańskiej Śródce.
No właśnie. A gdyby w Polsce już była ustawa rewitalizacyjna, stworzyłaby taką sytuację:
ceny są zamrożone. Nikt nie może sprzedać w cenie spekulacyjnej swojej rudery i ma wybór:
albo zainwestuje, do czego miasto będzie go zachęcało udostępniając kolejne instrumenty, np.
ułatwiając pozyskanie środków unijnych, albo ją sprzeda za realną cenę. Pamiętajmy, że
nadwyżka spekulacyjna jest niczym innym jak wpływem pieniędzy podatników, który w
polskich warunkach właściciel może schować do kieszeni i wynieść poza rewitalizowany
obszar. Inwestor, który od niego kupił tę przepłaconą kamienicę, musi z kolei wyremontować
ją tak, aby zrobić w niej coś ekskluzywnego i pieniądze mu się zwróciły. Oznacza to
automatyczne wywalenie starych lokatorów. Na razie w Polsce nie ma ustawy
rewitalizacyjnej, więc trudno mówić o rewitalizacji.
Poza tym, w ramach ustawy rewitalizacyjnej trzeba w społecznej debacie ustalić nowe
przeznaczenie takiego obszaru. Chodzi o coś znacznie bardziej szczegółowego, niż znany w
Polsce plan miejscowy. To ma być plan, który pokazuje każdy budynek, każde podwórze, jak
one docelowo miałyby wyglądać.
W Poznaniu konsultacje społeczne towarzyszą pracom nad miejscowymi planami
zagospodarowania przestrzennego. Sposób ich uchwalania budzi jednak kontrowersje,
bo nie wszystkie wnioski mieszkańców mogą zostać uwzględnione w jednym
dokumencie, a ostatnie słowo mają i tak prezydent oraz rada miasta.
Plany miejscowe muszą być poprzedzane procesem planistycznym, który ma charakter
społeczno-polityczny. Problem w tym, że nie można realizować rozwoju miasta jedynie tego
typu aktami prawnymi, bo to nie jest okres cara, który wydaje carskie ukazy. Jak mu się
podoba, da temu, jak mu się nie podoba, da tamtemu. Natomiast trudno jest rozstrzygnąć,
dlaczego ostatecznie taki a nie inny kształt planu miejscowego jest uchwalany, komu ma on w
przyszłości służyć. Dlatego też partycypacja przy uchwalaniu planów miejscowych jest
oszustwem, fikcją, alibi. Władza pogada trochę z ludźmi, a potem i tak zrobi swoje, bo ma do
tego prawo.
Problem w tym, że polskie miasta poza planami miejscowymi nie mają żadnych
instrumentów do regulacji rynku, podczas gdy w państwach Europy Zachodniej takich
instrumentów jest po kilkanaście: dla rewitalizacji, dla rewitalizacji socjalnej, dla regulowania
struktur obszarów handlu, dla sterowania mieszkalnictwem, dla sprzedaży własności
komunalnej prywatnym inwestorom, która to musi przebiegać w większości państw Europy
według pewnych specyficznych reguł gry, a nie, jak w Poznaniu, po prostu na zasadzie
przetargowej. Miasta mogą za pomocą tych instrumentów pewne niepożądane procesy
rozwoju rynku blokować i pobudzać jego aktywność tam, gdzie jest to potrzebne. W prawie
każdym europejskim państwie istnieje ministerstwo rozwoju miast, obejmujące równocześnie
problemy mieszkalnictwa i budownictwa. Tymczasem Polska, jako jedyny kraj w Europie,
nie wiem jak jest na Białorusi, nie posiada nowoczesnych struktur prawnych do zarządzania
miasta.
Czy zatem zamiast dyskutować o nowych deptakach w centrum, powinniśmy
telefonować do naszych posłów, aby wprowadzili brakujące ustawy? Bez nich nic nie
poprawimy?
Obawiam się, że politycy nie chcą niczego zmieniać. Bronią się przed tym rękami i nogami!
W Polsce po transformacji powstał taki system: otwarto szeroko drzwi dla napływu kapitału,
natomiast nie stworzono żadnych struktur, które byłyby w stanie wpływać na ruch tego
kapitału, aby uzyskiwać konkretne korzyści dla gospodarki. Stało się tak, bo wszystkie
struktury prawa i administracji zostały przejęte z poprzedniego systemu. Potrafią tylko
rozdzielać pieniądze tu i tam, ale nie potrafią sterować rynkiem i z nim współpracować
Cała administracja w stosunku do rynku jest bezczynna, dlatego rynek dokonuje dziś w
Poznaniu nieprawdopodobnych spustoszeń w przestrzeni miejskiej. W Polsce po 1989 r.
utworzyły się dwa wielkie monopole, które podporządkowały wyłącznie swoim interesom
dwa bardzo ważne obszary: mieszkalnictwa i handlu. W ten sposób mówienie o rynku w
odniesieniu do nich jest fikcją. Prawdziwy rynek rozpadł się, a zastąpiły go strefy wpływów
tych dwóch monopoli. One właśnie wykorzystując to, że nie istnieje w Polsce nowoczesne
prawo planowania miasta, a zamiast niego jest prawo planowania ogólnej przestrzeni,
rozpoczęły proces gigantycznej suburbanizacji, który wyciągnął z obszarów śródmiejskich
ludzi i pieniądze. W zakresie handlu zmonopolizowano rynek wielkimi centrami. Rynek
handlu podmiotów lokalnych został zepchnięty na bazary, podwórka, do błaszaków i
straganów. Każdego dnia drży o swą dalszą egzystencję.
W Poznaniu słyszymy, że suburbanizacji nie da się powstrzymać, bo nie można nikomu
zakazać inwestowania i osiedlania się na przedmieściach.
Nie chodzi o zakazywanie czegokolwiek. Ale w podobnym tłumaczeniu tkwi właśnie sens
nieporadności polskich urzędników: wydać pozwolenie na budowę albo zakazać. Bo nie mają
żadnych narzędzi do zarządzania rozwojem miasta i pozostaje im tylko stemplować kolejne
plany miejscowe. A te dokumenty do rewitalizacji, reintegracji i restrukturyzacji miasta
potrzebne są tak, jak umarłemu kadzidło.
Część miast zachodnioeuropejskich przestało tracić mieszkańców dlatego, że na drodze ostrej
konkurencji z innymi, tworzyły u siebie nowoczesne miejsca pracy i tak przyciągnęły
młodych ludzi. A mieszkańcy w dobrze zarządzanych miastach chętniej mają dzieci, co
obserwuję w Dreźnie, którego ludność teraz wzrasta. Buduje się tam nowe przedszkola i
rośnie zapotrzebowanie na nowe szkoły. Ale to jest wynik ciężkiej pracy 20 lat na rzecz
europejskiego modelu rozwoju. To wszystko, co trzeba zrobić i jakie miasto ma do tego
narzędzia, jest opisane w unijnych zaleceniach.
Mówi pan o opanowaniu rynku przez monopol deweloperów. Ale kto ma zamiast nich
budować mieszkania?
Miasto nie ma budować mieszkań, bo nie jest od tego. Nie wolno mylić polityki
mieszkaniowej z zarządzaniem zasobami komunalnych nieruchomości. To jeden z trików
obecnego systemu politycznego. Sprzedaje wąski zakres administrowania jako politykę!
Tymczasem chodzi o takie zarządzanie rynkiem mieszkaniowym, aby powstawało na nim
wiele segmentów, o różnych cenach, adresowanych do różnych grup społecznych – do ich
możliwości finansowych i upodobań. Ale tak, jak państwo polskie nie tworzy polityki
rozwoju miast, tak nie stworzyło polityki mieszkaniowej, gdyż i tak nie potrafiłoby nią
zarządzać. Monopoliści deweloperscy tworzą produkty na wąski rynek zamożnych, a
właściciele starych kamienic nie są w stanie wywołać ruchów inwestycyjnych, dlatego, że
wszystkie środki prywatne i produkty kredytowe zostały zawłaszczone przez dużych
monopolistów rynku mieszkaniowego. Niezdolność do zarządzania rynkiem w przestrzeni
miasta rodzi automatycznie niezdolność do zarządzania rozwojem wielosegmentowego
mieszkalnictwa.
A jak buduje się tanie mieszkania w Niemczech?
Wszystkie gminy posiadają tam swoje perspektywiczne plany rozwoju i politykę
mieszkaniową, a do tego wielorakie instrumenty dla jej realizacji. Inwestorzy przychodzą i
patrzą, czy w przestrzeni miasta – w zintegrowanych koncepcjach jego rozwoju – jest dla nich
jakaś skrzyneczka, do której mogą swoją inwestycję wsunąć. Jak nie ma, to idą dalej. Gminie
zależy na tym, aby ceny mieszkań i czynsze były zróżnicowane i raczej niskie niż wysokie.
Mieszkania budują deweloperzy, ale w ostateczności to gmina decyduje, jak będzie się
wachlarz tej podaży kształtował. Używa swej własności gruntów i nieruchomości dla
stymulacji cen gruntów na rynku (rzuca je na rynek po cenach realnych, a nie spekulacyjnych
– przetargowych). Gminie nie wolno sprzedawać działki bez wcześniejszego podpisania
umowy inwestorskiej. Obowiązujący obie strony kontrakt wpisuje się w politykę miejską i
ma za zadania spełnić jakieś jej zadania, np. budowę tanich mieszkań. Pozyskując inwestorów
i zawierając z nimi określone umowy, może uzyskać znaczący wpływ na ceny i czynsze.
Unia, państwo niemieckie, landy i gminy budują złożone systemy wspierania mieszkalnictwa
– tak pośrednie jak i bezpośrednie, z których korzysta inwestor.
Mieszkania powstają dzisiaj w miastach zachodnich przede wszystkim na terenach już
zurbanizowanych – rezerwach gruntów, czy też na obszarach restrukturyzowanych. Taka jest
polityka działania w Niemczech, że wszystkie pieniądze – prywatne i publiczne - mają
kierować się na rozwój obszarów śródmiejskich. Trzeba dodać, że zadaniem gminy jest też
wpływanie na obniżanie się cen gruntów tam, gdzie powinny być realizowane ważne zadania
dla rozwoju społeczno – gospodarczego – np. rewitalizacja lub inwestycje mieszkaniowe. W
ten sposób powstaje możliwość inwestowania w mieszkania przez ludzi, którzy nie mają aż
tak dużo pieniędzy. To jest kombinatoryka oparta o myślenie komputera, a nie o myślenie
maszyny. Myślenie maszyny było wcześniej: jak najwięcej kominów, domów, mostów,
kopalń. Dzisiaj trzeba uprawiać pewną kombinatorykę sieci w oparciu o zintegrowany plan
rozwoju miasta. Deweloper w Niemczech też swoje zarabia, ale to nie są aż tak gigantyczne
zyski jak w Polsce.
Marże niemieckich deweloperów są limitowane?
Nie, ale rynek jest tak sprawny, że on jest rzeczywiście rynkiem. Są na nim różne podmioty,
duże, małe, specjalizujące się w różnych rzeczach, np. budowie tanich domów. To jest
wielopoziomowy rynek wielu konkurujących z sobą podmiotów – prawdziwy rynek. W
Polsce go nie ma. W Polsce każdy sobie wyobraża, że gospodarka rynkowa to niesterowalny
bazar, a państwo ma się od niego trzymać z dala. Z takich poglądów korzystają ci najsilniejsi,
aby wypchnąć z rynku słabszych i zgarnąć wszystko. Rynek tak naprawdę polega na wielości
podmiotów tworzących rozmaite produkty i usługi, konkurujących z sobą w sposób
sprawiedliwy. Za to jest odpowiedzialne państwo, które jak sędzia na ringu, dbać musi o to,
aby zawodnik wagi ciężkiej nie walczył z zawodnikiem wagi piórkowej.
Bo w Niemczech mamy po prostu do czynienia ze „społeczną gospodarką rynkową”.
No tak, ale ona przecież jest zapisana także w polskiej konstytucji! W rozumieniu państw
europejskich, własności gruntu nie można traktować tak samo, jak każdej innej własności,
bowiem ona przekłada się na wiele skutków społecznych, na wielowymiarowy interes
publiczny. W związku z tym można prawo własności gruntu ograniczać. Ustawa o
rewitalizacji nie jest niczym innym, jak czasowym ograniczeniem prawa własności poprzez
zamrożenie cen. Rewitalizowany obszar jest jak chory pacjent, który musi przez pewien czas
spokojnie leżeć, nie może nosić wody ani rąbać drzewa. Jak wyzdrowieje, może wrócić
spokojnie do rynku. Trzeba chwilę zaczekać, by inicjowane z publicznych pieniędzy działania
odniosły jak najlepszy efekt społeczny.
A może Polska przez ostatnie 20 lat nauczyła się mimo wszystko jakoś funkcjonować,
nie mając świadomości tego, jak rozwojem miast zarządza się w Europie Zachodniej?
Nie wolno funkcjonować jakoś, tylko dobrze i sprawnie oraz zgodnie z europejską kulturą
społeczną, polityczną i gospodarczą. Akceptować zło i nieudolność, próbując w tym jakoś
chytrze przeżyć to stary model chytrego rosyjskiego mużyka, który oszukuje pana, bo mu nic
innego nie pozostaje. To bardzo zły model, ani polski, ani europejski. Model niszczący etykę,
ład społeczny oraz dobry rynek.
Prywatna inicjatywa w ramach naszego dzikiego kapitalizmu też może wpływać
pozytywne na zmiany w mieście. Np. Stary Browar ożywił ulice Półwiejską i Ratajczaka.
Lubią wokół niego mieszkać studenci. Jest tam wiele sklepów, knajp i restauracji.
Stary Browar to katastrofa dla śródmieścia. Nie dlatego, że on powstał, ale dlatego, że jest
dwa razy za duży i jak Electrolux wciągnął wszystko, co byśmy chcieli zobaczyć na Świętym
Marcinie oraz innych tradycyjnych ulicach handlowych w centrum. To, o czym pan mówi o
ulicy Półwiejskiej, to jest dość rozpaczliwy przykład próby utrzymania się na rynku bardzo
słabych podmiotów, które nie są w stanie konkurować z Browarem, a jedynie przyssały się do
niego, licząc na to, że idąc do Starego Browaru, ktoś do nich zajrzy. To wygląda jak gromada
biedaków kręcąca się wokół bogatego, licząc na to, że coś im też skapnie.
W 2013 r. przy dworcu PKP zostanie otwarta galeria handlowa na 240 sklepów. Rok
później dołączą do niej centrum na 300 sklepów przy Rondzie Rataje i kolejne, na 250
sklepów, przy ulicy Hetmańskiej. Poza tym, jeszcze w tym roku około 70 sklepów
zacznie działać w galerii przy al. Marcinkowskiego. Czy w związku z tym, przewiduje
pan dla drobnego handlu w Poznaniu jakąś katastrofę?
Mały i średni handel w Poznaniu już się znajduje na etapie daleko idącej katastrofy i nie
sądzę, aby miał jeszcze przed sobą jakieś szanse bez poważnego potraktowania
konstytucyjnego zapisu o społecznej gospodarce rynkowej. To, że – jak mówiłem - widzimy
dziś w tym mieście olbrzymią ilość bazarów, najrozmaitszych budek, handel gdzieś tłoczący
się w podwórkach, wszystko zalane chaotyczną reklamą, to jest właśnie efekt wypychania z
rynku małych i średnich przedsiębiorców przez wielki monopol centrów handlowych. Tam
gdzie pustoszeją domy, upadają też najpierw lokalne sklepy spożywcze. Struktura społem
zaraz się pogarsza i powstają sklepy typu „Żabka”. Jak je widzę, to wiem, że do kolejnej
dzielnicy zajrzała bieda. Każde centrum handlowe rodzi pytania: z jakiej polityki miejskiej
jest ta inwestycja wyprowadzona? Czy istnieje polityka, która mówi: kochani, mamy różne
segmenty handlu, musimy dbać o sprawiedliwy dostęp do rynku wszystkich podmiotów, a nie
tylko tych wielkich? Na postawione pytania odpowiedź brzmi: polityki nie ma żadnej.
Bo te wielkie centra, jeśli je puścić bez smyczy, będą produkować, produkować, aż w końcu i
tak się zeżrą nawzajem, ale to jest kwestia może dalsza. W międzyczasie wycisną ile się da z
obywateli i zniszczą lokalną przedsiębiorczość.
Rozumiem, że w pana rodzinnym Dreźnie nie buduje się tylu centrów handlowych, co w
Poznaniu.
W starych dzielnicach dba się o handel drobny, typowy dla XIX-wiecznego miasta. Aby on
się rozwinął, samorząd musi reglamentować pojawianie się wielkich powierzchni
handlowych. W Niemczech nie ma takiego tłumaczenia jak w Poznaniu, że miasto daje
pozwolenie na budowę kolejnego molocha handlowego, bo inaczej powstanie on za miedzą,
w sąsiedniej gminie. Każda gmina, aby korzystać z narodowych czy unijnych środków
wspierania, musi kierować się zasadami zrównoważonego rozwoju określonymi w Karcie
Lipskiej. W innym wypadku może utracić dostęp do pieniędzy pochodzących od państwa, z
landów, czy też z UE. A każde miasto w Europie jest od tych przelewów bardzo uzależnione.
Jeżeli za powszechną zgodą społeczną państwo niemieckie zobowiązało się do realizacji
określonych założeń unijnych, to nie może sobie pozwolić na to, aby jakaś gmina to „olała”.
Nawet żadna nie wpadnie na taki pomysł.
Miasto nie „musi” wydać pozwolenia na wielkie centrum handlowe. Wyda je wtedy, gdy na
podstawie prowadzonej na bieżąco kontroli wielkości powierzchni handlowych, a także
poziomu siły nabywczej w danym rejonie miasta, okaże się, że nowe centrum jest potrzebne.
W Polsce, w której nie realizuje się europejskich standardów planowania rozwoju miast,
dlaczego jakiś prezydent czy burmistrz miałby sobie zawracać głowę jakimiś badaniami
rynku powierzchni handlowych czy siły nabywczej? Państwo polskie „olewa” założenie
unijne, ale bierze unijne pieniądze. Jednak - jak stwierdzają eksperci – kieruje je źle. Kieruje
na wielkie projekty infrastrukturalne, a nie na nowoczesny rozwój państwa – rozwój
kapitałów ludzkich i społecznych, poprawę jakości miast itp.
O jakich pieniądzach z UE pan mówi? Co tracimy przez bieżącą politykę?
Unia Europejska posiada ogromne ilości środków, które by się Polsce przydały do wspierania
rozwoju miejskiego. Polska nie umie ich sprawnie i inteligentnie do miast kierować.
Równocześnie - jak wspominałem - nie posiada narzędzi, dla sensownego zarządzania tymi
środkami dla rozwoju miejskiego. To tak samo, jak mieć w domu najnowocześniejszy
komputer i do niego 130 najlepszych programów, ale nie umieć się nimi posługiwać. W
związku z tym idzie się najprostszą drogą, np. tylko sprawdza e-maile. W Polsce powstaje
nowoczesne społeczeństwo, ale nie istnieje nowoczesna władza. Ona głównie bierze
pieniądze z Unii na grube rzeczy: mosty, autostrady, przy których może się sfotografować.
Systemy zachodnie są jak sieci, w których wszystkie rzeczy są ze sobą powiązane i jedna
warunkuje drugą: pieniądze, prawo, polityka najrozmaitszych szczebli, relacje z Unią
Europejską itd. Jest to mechanizm, który wymusza automatycznie prawidłowe działanie.
Po pierwsze dlatego, że polityka chce, aby tak właśnie było. Polityka krajów zachodnich
chce, żeby miasta realizowały europejski proces rozwoju, dlatego, że inaczej zablokuje
dopływ do nich nowoczesnych inwestycji. Bo żaden nowoczesny inwestor nie będzie szedł
do takiego rozpieprzonego miasta jak Poznań, dlatego że on widzi tutaj pustostany, widzi, że
miasto niespecjalnie zwraca uwagę na innowacje, rozwój kapitału ludzkiego, nie szanuje ani
systemów zieleni, ani potrzeb mieszkańców, ani własnej, lokalnej gospodarki i nazywa się
do tego jeszcze „przedsiębiorstwem”. Taka barbarzyńska formuła miasta odstrasza dobrych i
nowoczesnych inwestorów. Stąd nie ma ich w Poznaniu. To miasto ściąga tylko staromodny
przemysł fordystyczny, czyli taki, który nie przynosi żadnych innowacji. Stąd mamy w Polsce
tak szerokie rzesze dobrze wykształconych, młodych ludzi, którzy emigrują, nie mogą znaleźć
miejsca na rodzimym rynku pracy, dlatego, że wszystko jest tak potwornie przestarzałe,
nienowoczesne, nieinnowacyjne – m.in. przez tę przaśną politykę inwestowania tylko w
infrastrukturę. Unia Europejska i rzeczoznawcy już ostrzegają Polskę od dłuższego czasu,
żeby nie przeinwestowała w infrastrukturę, bo z niej samej nie wychodzi żadnen rozwój. Tak
samo, jak nie wychodzi rozwój miasta z tego, że się wybuduje nowe osiedle deweloperskie
albo nowe centrum handlowe. To są elementy, które ściągają od ludzi pieniądze, ale nie
generują rozwoju, a wręcz przeciwnie, dezorganizują miasto.
*Dr Andreas Billert - niemiecki specjalista od rewitalizacji, wykładowca Uniwersytetu
Viadrina, doradzał, jak ratować obszary śródmiejskie m.in. władzom Lubeki i Frankfurtu nad
Odrą.
Źródło:
http://epoznan.pl/news-news-32101
dostęp: 04.05.2012