OD REDAKCJI
Sławomir Sierakowski
Co to jest krytyka
polityczna?
Kiedy upadł PRL wszyscy myśleli, że powstanie w Polsce wolna sfera
publiczna, w której obywatele w drodze swobodnej debaty będą mogli
ustalać wspólne ramy publicznego działania. Panowało powszechne
przekonanie, że droga do „wolnego rynku idei” stoi otworem. W 1991
roku Paweł Śpiewak pisał w książce Ideologie i obywatele, że „swój najlepszy
okres przeżywają państwa i narody, gdy dane jest im żywe, bujne, bogate
życie polityczne, gdy ujawnia się wiele stanowisk ideowych, gdy
poszczególne grupy mogą się organizować, gdy stronnictwa, partie,
politycy w poczuciu dobra wspólnego debatują, toczą spory, zawierają
przymierza, dzielą się. Są to epoki pluralizmu i perswazji. Żadna z racji nie
jest niepodważalna, ale też poszczególnych propozycji nie uznaje się z góry
za szaleńcze czy głupie.” Słychać było w tym głosie nadzieję, że wraz z
nastaniem III Rzeczpospolitej zacznie się w Polsce realizować idea
polityczności rozumianej jako konfrontacja różnych opinii w warunkach
wolnej, nie wykluczającej nikogo wymiany.
Dziś widać już wyraźnie, że likwidacja starych przeszkód –
cenzury, przymusu politycznego i represji – wcale nie gwarantuje wolnej
dyskusji. Po gwałtownym „nowym otwarciu” nastąpiło jeszcze szybsze
„nowe zamknięcie”. Atmosfera politycznej „wojny na górze” oraz odmowa
legitymizacji postkomunistycznej lewicy przez część zwycięskich środowisk
solidarnościowych przeniosły się błyskawicznie na łamy nowych, legalnie
wychodzących już gazet i czasopism. Rozpad obozu solidarnościowego w
bardzo złej atmosferze i spory wokół PRL stały się grzechem
pierworodnym polskiej debaty publicznej, zaprzeczając inkluzywnym
tradycjom i sensowi nazwy pierwszej „Solidarności”. Wolna dyskusja toczy
się jedynie w obrębie coraz bardziej izolujących się środowisk. Jeśli
dochodzi między nimi do spotkania, ma ono charakter spektaklu
wzajemnych uprzedzeń, erystycznych popisów – służy publicznemu
przekazaniu sygnału wierności i identyfikacji ze „swoimi”. Naiwnością jest
dziś samo pytanie o konkluzywność sporów toczonych w prasie, w
telewizji i w instytucjach parlamentarnych. Porozumienia nie ma z
KRYTYKA POLITYCZNA 1 /
10
założenia, więc nie ma co wymagać jakichkolwiek konkluzji. Konfrontacja
z najbardziej elementarnym – wręcz słownikowym – rozumieniem
„debaty” prowadzi wprost do uznania jej polskiej realizacji za atrapę,
symulację, teatr, w którym gazetowi polemiści lub politycy w studiu
telewizyjnym grają tylko rolę partnerów dyskusji. Na próżno Paweł
Śpiewak dziwi się we wstępie do swojej napisanej dziesięć lat później
antologii tekstów prasowych Spór o Polskę 1989-99, że znalazł „niewiele
autentycznych i bogatych dyskusji między gazetami, a więc między różnymi
środowiskami”. Nikt się już chyba nie łudzi, że uczestnicy publicznych
debat jedynie udają, że chcą się do czegoś nawzajem przekonać.
Co zatem polski dyskurs ma w ogóle wspólnego z wymianą opinii?
Niewiele więcej ponad sztuczną, lecz wygodną dla większości publicznych
aktorów fasadę. Charakterystyczne jest to, że dotyczy to również środowisk
ideowo sobie nieodległych – wystarczyć wspomnieć ostatnie spory
publicystów „Gazety Wyborczej” i „Znaku” wokół wydania Polskiego
kształtu dialogu Tischnera, czy zupełne pomijanie się milczeniem przez ludzi
związanych z „Res Publicą nową” i „Gazetą Wyborczą” od czasu
wyjątkowo „bojowej” wymiany myśli miedzy Markiem Beylinem a
Marcinem Królem i Pawłem Śpiewakiem (grudzień 2000), kiedy to znani i
utytułowani autorzy zarzucali sobie „awantury w maglu”, odmawiali sobie
„miana polemisty”, a nawet grozili „karą prywatną i stosowną” za
przypisywanie drugiej stronie antysemickich wypowiedzi.
1
„Niezgoda” ma w Polsce charakter programowy i aprioryczny.
Mało tego, jest wręcz najistotniejszym budulcem dla wielu środowisk,
intelektualnych i politycznych. Manifestowanie fundamentalnej niezgody z
„czerwonym” lub „czarnym” stało się znakiem rozpoznawczym wielu
ugrupowań. Bywało nawet, że rozprawiano o „Polsce dwóch Polsk”.
2
Do polityki i od polityki
Zanim zagłębimy się w patologie polskiego dyskursu publicznego
powiedzmy kilka słów o ich genezie. A wiąże się ona z losami polskiej
inteligencji ostatnich kilkudziesięciu lat. Kształt dzisiejszych debat jest
konsekwencją „wielkiej przygody politycznej polskich intelektualistów”: w
okresie antykomunistycznej opozycji, podczas „Jesieni Ludów” i później.
Od końca lat 60. coraz większa grupa intelektualistów, artystów i działaczy
decyduje się na konfrontację z władzą, która przyjmuje rozmaite formy: od
listów protestacyjnych przez organizowanie manifestacji politycznych i
wydawnictwa bezdebitowe po zakładanie partii i komitetów. Powstają
rozmaite opozycyjne środowiska, które z czasem zaczną konkurować o
„rząd dusz” podnoszących coraz wyżej czoło Polaków. Dopóki wrogiem
jest państwo komunistyczne, środowiskowe podziały są drugorzędne. Na
opozycyjnym monolicie pojawiają się jednak z czasem coraz wyraźniejsze
rysy i pęknięcia. Pierwsze lata III Rzeczpospolitej szybko ujawnią ich
faktyczną głębokość. Późniejszą „wojnę na górze” i układ polityczny
1
M. Beylin, „Kocioł w maglu”, „Gazeta Wyborcza” z 14 grudnia 2000, M. Król,
„Generacja niewoli”, P. Śpiewak, „Odciąć się od przeszłości” i M. Beylin, „Mit wielkiej
odnowy” – wszystkie trzy w „Gazecie Wyborczej” z 21 grudnia 2001.
2
K. Dziewanowski, „Rzeczpospolita” z 24 maja 1997.
11
/ KRYTYKA POLITYCZNA 1
można byłoby ex post wywieść z mapy frakcji opozycyjnych w PRL.
Przełom ’89 roku przynosi wolność, ale doprowadza do niszczących „walk
plemiennych”. Idylla sierpniowej jedności staje się dla byłych
opozycjonistów jedynie drażniącym wspomnieniem (niektórzy, jak Antoni
Macierewicz, muszą się dziś gęsto tłumaczyć przed nowym środowiskiem i
wypierać jakichkolwiek związków ze starym). Inteligenci utrzymują się w
polityce, z tym, że coraz większą część swojej aktywności poświęcają na
wzajemne ataki. Najliczniejsza, postkorowska grupa inteligencji skupia się
w Unii Demokratycznej, która przeradza się następnie w Unię Wolności.
Reszta rozchodzi się po różnych ugrupowaniach. Kolejne lata rządów
przynoszą kolejne rozczarowania. A przecież niemal równocześnie, trzeba
przyzwyczajać się do postpeerelowskiej lewicy, która na trwałe
zagospodarowuje dużą część sceny politycznej i radykalnych reform, które
nie dość, że odbierają z czasem „inteligentom u władzy” szerokie poparcie
społeczne, to rujnują ich naturalny elektorat (przez samych inteligentów
nazywany pogardliwie „budżetówką”). Symboliczny koniec przychodzi
wraz z wyborami 2001 roku, kiedy to inteligencką Unię Wolności w ławach
poselskich zastępuje Samoobrona.
Wielu intelektualistów już wcześniej zniechęca się do polityki.
Polityczna przygoda niektórych trwa bardzo krótko. Uczestnicy „okrągłego
stołu” (jak Marcin Król), doradcy premiera (jak wspomniany już Paweł
Śpiewak) czy nawet posłowie (jak Adam Michnik) bardzo szybko wycofują
się z bieżącej polityki. Część zniechęci się do niej całkowicie (jak dwaj
pierwsi), a część pozostanie przy wpływach tworząc publicystykę masową
(jak ostatni).
Cisza po burzy
Po gorącym okresie „rytualnego chaosu”
3
lat 90., kiedy wszyscy
uczestnicy debaty mieli siłę i ochotę przynajmniej na manifestowanie
własnej tożsamości i odrębności w symulowanej dyskusji, dziś nadszedł
czas zupełnej posuchy. Nie ma już o czym „rozmawiać” („sporne kwestie”
ani nie zostały rozwiązane, ani nie pociągają już nikogo). Nie ma też już do
kogo mówić (z adwersarzami nie prowadzi się dyskusji, z adherentami się
nie spiera). Do tego doszło zjawisko „technokratyzacji” politycznych
dyskusji i świadomego zawężania ich do kwestii ekonomicznych.
Horyzontem krajowych debat jest, skądinąd bardzo istotny, temat
integracji europejskiej. Można odnieść wrażenie, że akces do Unii będzie
„końcem historii” Polski. Nic takiego się już później nie wydarzy, o czym
dziś byłoby warto rozmawiać. Casus integracji świetnie pokazuje, jak
bardzo pole debat politycznych ogranicza się do obszaru gospodarki. Jak
bowiem Polacy mają interesować się Unią, jeśli kojarzy się ona im głównie
z negocjacjami prawno-ekonomicznymi, na które nie mają wpływu, z
okresami przejściowymi, wspólnym rynkiem i polityką monetarną? Jako
obywatele, a nie pracownicy ministerstwa finansów przyszłej Europy
chętnie dowiedzieliby się i wypowiedzieli na temat politycznego i
kulturowego jej kształtu. Gdyby polskie gazety poświęcały więcej miejsca
3
Patrz M. Czyżewski, S. Kowalski, A. Piotrowski (red.), Rytualny chaos. Studium dyskursu
publicznego, Kraków 1997.
KRYTYKA POLITYCZNA 1 /
12
na rozważania dotyczące europejskiej „nadbudowy”, a te związane z
„bazą” przeniosły do działu „Gospodarka”, być może odsetek, tych,
którzy wiedzą, jakie partie polityczne zasiadają w europejskim parlamencie,
wyrażalibyśmy w procentach a nie, jak dziś, w promilach.
Między filozofią a publicystyką
Spójrzmy na opisane zjawiska od strony politycznego namysłu, jaki
dominował w kolejnych etapach polskich przemian. Jeśli analizę bieżących
wydarzeń politycznych nazwiemy „publicystyką”, zaś namysł nad
uniwersalnymi pytaniami politycznymi – „filozofią polityki”, to okaże się, że
brakuje środka. W zdrowej sferze publicznej musi istnieć to ogniwo, które
odpowiada za aplikację idei do konkretnej rzeczywistości – za przetop
filozoficznej surówki w praktyczne polityczne narzędzia (wizje, programy,
interpretacje). Jest nim właśnie krytyka polityczna. Mowa tu o spojrzeniu na
wydarzenia polityczne z odpowiednio wysokiego pułapu, z którego jednak
daje się jeszcze odróżnić i powiązać ze sobą poszczególne elementy. Krytyka
polityczna to taki rodzaj intelektualnego namysłu, który – operując długą
perspektywą – zmierza do tworzenia interpretacji tego, co zaszło i tworzenia
w oparciu o to politycznych wizji przyszłości. To – używając
socjologicznego żargonu – sfera „teorii średniego zasięgu”. Aby odwołać się
do bogatych tradycji polskiej krytyki politycznej, nie sięgając zbyt głęboko,
wystarczy wskazać na opozycyjną publicystykę za czasów PRL. Pisane
wówczas teksty wywoływały zaangażowane dyskusje. Jeśli zajrzymy do
artykułów, jakie ukazywały się na łamach „Zapisu”, „Krytyki” czy
emigracyjnego „Aneksu”, to uderzy nas ich dalekowzroczność, rzeczowość i
dialogiczność.
Tego właśnie w nowej Polsce wyraźnie brakuje. Z nadejściem III
RP skończył się czas politycznych wizjonerów. Nadszedł czas banalnej
publicystyki codziennej lub odwróconej od życia filozofii politycznej
zamkniętej w katedrach uniwersytetów lub łamach niskonakładowych pism.
Eks-wizjonerzy przeszli albo na jedną albo na drugą stronę. Ci zaś, którzy nie
zniechęcili się jeszcze do polityki, albo leżą ciężko na ziemi, nie umiejąc się
od niej oderwać, albo dawno już siedzą na księżycu filozoficznych sporów o
to, co podzieliło uczniów Hegla. Brak środka – krytyki politycznej – wiąże
się ściśle z opisanymi wyżej patologiami dyskursu publicznego w nowej
Polsce. Podziały najbardziej widoczne są i najefektywniej mogą zostać
podejmowane i uwydatniane w bieżących sporach, których treści to
najczęściej zinstrumentalizowane na użytek polityki kwestie historyczne lub
etyczne. Nie pisze się już książek, ani długich wyczerpujących tekstów
spełniających surowe normy rzeczowej dyskusji i faktycznie pod dyskusję
napisanych. Minął już czas debat, w których głosami były na przykład
Rodowody niepokornych Bohdana Cywińskiego, Kościół, lewica, dialog
Adama Michnika czy Polski kształt dialogu ks. Józefa Tischnera. Dziś liczy
się „oglądalność”. To zaś oznacza szybki i płytki, możliwie najbardziej
wyrazisty przekaz. Polska publicystyka zdominowana jest przez dążenie do
wyrazistości i unikanie rzeczowej konfrontacji. Wystarczy porównać, jak
polemizowali ze sobą Adam Michnik i Piotr Wierzbicki w podziemnej
13
/ KRYTYKA POLITYCZNA 1
opozycyjnej publicystyce4 z ich dzisiejszą rozmową (wspomnijmy sam tytuł
artykułu Wierzbickiego: „Przez Michnika do Rydzyka, czyli o podobieństwie
pewnych dwóch skrajności”)5. Choć spór zawsze był dość zasadniczy i
mocno artykułowany, to jednak, po pierwsze: toczył się, a po drugie: toczył
się w formie obszernych i wyczerpujących esejów krytycznopolitycznych,
napisanych w celu przekonania polemisty. Trudno doprawdy wyobrazić
sobie dziś redaktorów naczelnych „Gazety Wyborczej” i „Gazety Polskiej”
wypowiadających się w jednym piśmie, tak jak to kiedyś zdarzyło się w
drugoobiegowym „Zapisie”.
Współczesne przemiany nie ominęły również publiczności. To, co
nazywamy tu krytyką polityczną, w peerelowskim drugim obiegu dotyczyło –
nieporównanie węższego niż dziś – grona zaangażowanych intelektualistów.
Obecnie są to wyborcy zaprzyjaźnionych partii, czytelnicy gazet pracujących
na nakład, wreszcie oglądający reklamy widzowie. Zmieniły się standardy.
Każdy, kto w III RP publikował w jakiejkolwiek gazecie ogólnopolskiej,
zetknął się zapewne z takimi ograniczeniami, jak „przystępność” tekstu dla
szerokiej publiczności oraz jego „właściwa” długość. Symptomatyczne są
ostatnie zmiany w „Życiu”, gdzie pożegnano się z całą generacja świetnych
konserwatywnych publicystów, którzy okazali się zbyt hermetyczni, a zatem
zbędni w dzienniku, który „można teraz przeczytać w 15 minut”. Za to w
nietkniętym składzie pozostawiono wszystkich starych „Życiowych”
fighterów. Publicyści przypominają dziś coraz bardziej zawodowych
bokserów, gazety – „stajnie”, a ich szefowie i polityczni mocodawcy –
coache’ów. Nowa publiczność też jakoś przypomina tę zasiadającą wokół
ringu, reagującą dopiero na widok krwi.
Z drugiej strony ci, którzy nie zdecydowali się na wejście na ring
wycofali się nolens volens do filozoficznych sporów. Te zaś po utracie
wpływu na społeczeństwo i politykę, przybierają coraz bardziej akademicki
charakter i coraz bardziej oddalają się od polskiego kontekstu. I tak oto
krajowi filozofowie polityczni ekscytują się sporem komunitarian z
liberałami (starym i przebrzmiałym, ale przecież z Ameryki). Śledząc kolejne
roczniki takich pism jak „Res Publica nowa” czy „Przegląd Polityczny”,
można zauważyć postępującą „reklerkizację” tych dawniej zaangażowanych
środowisk inteligenckich. A przecież to one powinny być naturalnym
źródłem wyłaniania się politycznych idei! Niegdyś aktywne w zmienianiu
polskiej rzeczywistości, dziś, kolejno, wycofują się w coraz bardziej
ezoteryczne sfery myśli politycznej. Na placu boju pozostali już tylko
dziennikarze i filozofowie polityki. Ani pierwsi, ani drudzy nie są
zainteresowani pisaniem scenariuszy politycznego działania dla Polaków na
najbliższe lata.
Lepszy dialog niż monolog
Miesięczniki i kwartalniki polityczne powinny być naturalnym
miejscem formułowania wyczerpujących wypowiedzi, które poruszają co
4
Patrz „Traktat o gnidach” Wierzbickiego i „Gnidy i anioły” Michnika – oba opublikowane
w kwartalniku „Zapis” w 1979 roku i „Spór z niańkami” – odpowiedz Wierzbickiego
opublikowana w 1980 roku w zbiorze Gnidzi Parnas.
5
„Gazeta Polska” z 14 stycznia 1998.
KRYTYKA POLITYCZNA 1 /
14
ambitniejsze problemy i są napisane nieco bardziej wymagającym językiem.
Tak jest rzeczywiście, z tym, że wciąż pozostaje jeszcze jedna przeszkoda,
uniemożliwiająca pełnowartościowy dialog – zamknięcie środowiskowe.
Takie pisma, jak „Znak”, „Res Publica nowa”, „Przegląd Polityczny”, „Myśl
Socjaldemokratyczna” czy „Kwartalnik Konserwatywny”, rzadko wpuszczają
na swoje łamy autorów wywodzących się z innego kręgu lub
reprezentujących inną opcję polityczną niż redakcja. Pełne są interesujących
tekstów, rzeczowych analiz, przekonujących komentarzy, mało w nich
jednak dynamicznych sporów i rzeczowych starć. Jeśli przyrównamy je do
nieobecnej już paryskiej „Kultury”, która wydaje się być niedoścignionym
wzorem krytyki politycznej, szybko uwidocznią się wskazane braki. W
„Kulturze” publikowali autorzy najróżniejszej proweniencji, dochodziło do
interesujących starć (które czasem kończyły się przykrymi rozstaniami). I
mimo to pismo żyło – żyło właśnie sporem! Na łamach tego paryskiego
miesięcznika mógł się pojawić każdy, kto zgłosił chęć napisania tekstu –
choćby był zwolennikiem socjalizmu, neoliberalizmu czy konserwatyzmu,
bronił PRL czy atakował PRL, bronił Kościoła czy go krytykował. Bez
względu na orientację, taki tekst musiał po prostu reprezentować
odpowiedni poziom.
Powiążmy trzy przewijające się w dotychczasowych rozważaniach
wątki. Silne polityczne zaangażowanie polskich intelektualistów
spowodowało, że przestali się oni zajmować interpretowaniem i
prognozowaniem polityki, wykraczającym poza bieżący kontekst, a
rozpoczęli niszczący i bezproduktywny spór, który szybko podzielił
inteligencję na zwalczające się nawzajem mniejsze lub większe środowiska.
Inteligencki dialog przestał istnieć, wobec czego zniknął również ten rodzaj
politycznego pisarstwa, który został tu opisany pod szyldem „krytyki
politycznej”.
Cele „Krytyki Politycznej”
Pismo, którego pierwszy numer trzymacie Państwo w ręku chce go
przywrócić. „Krytyka Polityczna” realizować ma ideę otwartej debaty.
Chcemy zamieszczać teksty wszystkich którzy uważają, że różnice
światopoglądowe nie są końcem dyskusji, lecz ledwie jej początkiem. Jako
twórcy pisma, za punkt honoru stawiamy sobie otwarcie się na różnorodne
środowiska i wsłuchanie się w głosy dobiegające z różnych stron. Pragniemy
stworzyć forum, na które zapraszać będziemy wszystkich chcących
rozmawiać. Tytuł pisma znamionuje krytyczną perspektywę. Mamy nadzieję,
że uchroni nas ona od zadowolenia się tą „jedyną i prawdziwą” interpretacją
polskiej rzeczywistości. Nie od razu uda nam się przekonać wszystkich do
rozmowy. Nie od razu znikną uprzedzenia. Czasem będziemy musieli
podejmować trudne decyzje: czy nawiązywać dialog nawet z kimś, kto
kwestionuje sam sens komunikacji? Będziemy wówczas pytać: „Dlaczego?”
i… próbować dalej. Czasem wręcz przyjdzie nam przyjąć trudną, sokratejską
postawę dyskusji z jawnym agresorem. Zawsze jednak egzekwować
będziemy elementarne zasady kulturalnej wymiany poglądów, zaś do
każdego „mocnego” sądu gotowi będziemy opublikować polemikę. Chcemy
ocalić radykalizm myśli przed agresywną formą. Niech spór idzie o treści.
15
/ KRYTYKA POLITYCZNA 1
Niech nie ginie w zalewie niepotrzebnych inwektyw, których tak dużo jest w
polskich debatach.
Jesteśmy świadomi, iż narażamy się na jawną sprzeczność,
zapraszając do współpracy różne środowiska (w tym również te określane
mianem skrajnych) i licząc na rzeczowe i pozbawione uprzedzeń spory. Im
„szerzej” bowiem sięgamy, tym mniej prawdopodobne jest, że utrzymamy
odpowiedni poziom dyskusji, o ile w ogóle uda nam się do niej doprowadzić.
Postaramy się wykroczyć poza tę sprzeczność, zachęcając naszych autorów
do operowania „dialogicznymi” formami wypowiedzi. Ponadto, w każdym
numerze prezentować będziemy głosy dotychczas marginalizowane, a warte
opublikowania, nawet jeśli nie zawsze spełniać one będą rygorystyczne
zasady pozbawionej agresji argumentacji. Pozwoli nam to „wciągnąć” je w
szeroką wymianę poglądów. Nie od razu uda nam się wyeliminować
komunikacyjne zakłócenia. Naiwnością byłoby liczyć na to, że z dnia na
dzień dotychczasowi uczestnicy krajowych sporów zaczną ze sobą
rozmawiać. Zakładamy jednak optymistycznie, iż, z czasem, uda nam się
wypracować standardy komunikacji, które umożliwią rzeczywisty dialog.
Przy tym, nie zależy nam na tym, by być jedynie almanachem różnych
punktów widzenia. Zależy nam bowiem na ich rzeczowej konfrontacji.
Mamy nadzieję, że „Krytyka Polityczna” będzie nowym, ale przede
wszystkim interesującym, jak również trwałym zjawiskiem na krajowym
rynku idei.