Arianrod, Warszawa 2007
SZAŁWIA
Are you going to Scarborough Fair
Parsley, sage, rosemary and thyme
Remember me to one who lives there
She once was a true love of mine.
Tell her to make me a cambric shirt
Parsley, sage, rosemary and thyme
Without no seams nor needle work
Then she'll be a true love of mine.
Tell her to find me an acre of land
Parsley, sage, rosemary and thyme
Between the salt water and the sea strands
Then she'll be a true love of mine.
Tell her to reap it with a sickle of leather
Parsley, sage, rosemary and thyme
And bind it all in a bunch of heather
Then she'll be a true love of mine
Każde miasteczko ma swojego wariata. Po Stonehed chodzi Stara Kobieta z Lalką. Tuli ją
do piersi i śpiewa dziwaczne, stare kołysanki o poszarpanych melodiach. Abernyte ma
swojego Szalonego Mleczarza, który codziennie o świcie wymienia puste butelki na tak
samo puste, dzwoniąc przy tym przeraźliwie dzwonkiem przedpotopowej rikszy. Wariaci z
małych miasteczek nie mają imion. Lindean też ma swojego wariata. Nazywają go po
prostu Szaleńcem. Szaleńcem z Lindean.
Mówią, że jest stary, jak przydrożne kamienie. Mówią, że był tam zawsze i będzie, póki
jarzębina będzie miała czerwone owoce, głóg cierpki smak, a wrzosy będą kwitły na
wrzosowiskach. Jest stary i pochylony, jak powyginana przez wiatr sosna na morskim
wybrzeżu. Jest stary i siwy jak dym ognisk Beltaine. I jest szalony.
Drwią z niego. Kiedy stoi nieruchomo przy drodze do Selkirk, dzieci wrzucają mu do
kaptura grudki błota. Szaleniec nie zwraca uwagi na dzieci, ani na samochody, ani na
mieszkańców Lindean, ani na ich śmiechy. Mówią, że oczy Szaleńca poszarzały od
wpatrywania się w dal i teraz są odległe i tajemnicze, jak niewyraźna linia horyzontu.
Szaleniec ożywia się tylko wtedy, kiedy do Lindean przybywają nieznajomi. Wędrowcy
rzadko teraz przybywają do Lindean. Zamiast echa kroków na gościńcu, Szaleniec słyszy
ryk silników, a samochody mijają go szybko i obojętnie, jak jeden z przydrożnych kamieni.
Czas płynie teraz inaczej i nikt nie zatrzymuje się, żeby słuchać Szaleńca.
Powiedz jej, żeby zrobiła dla mnie batystową koszulę, bez żadnych szwów, bez pracy igły.
Powiedz jej, żeby znalazła dla mnie akr ziemi pomiędzy słoną wodą, a morskim
wybrzeżem. Pietruszka, szałwia, rozmaryn, tymianek… Powiedz jej, żeby ścięła je
skórzanym sierpem, niech zbierze je wraz z bukietem wrzosu. Przypomnij jej o mnie.
Powiedz jej…
Czas płynie teraz inaczej i nikt nie zatrzymuje się, żeby słuchać opowieści Szaleńca z
Lindean. Jego słowa zamierają na plecach odchodzących, a wzrok znów wsiąka w horyzont.
Mógłby powiedzieć im więcej. Ale nikt go nie słucha.
***
- Jestem kwiatem lotosu na spokojnej tafli jeziora… Jestem kwiatem lotosu, kołysanym
wiatrem na spokojnej tafli jeziora… Jestem kwiatem lotosu, kołysanym łagodnym
wietrzykiem na spokojnej tafli jeziora… Luna, proszę cię!
- Znalazłam – Luna wychyliła głowę z łąki. – Popatrz, czterolistna – uśmiechnęła się,
wyciągając w stronę Hermiony listek koniczyny.
- Jestem sennym kwiatem lotosu, kołysanym łagodnym wietrzykiem na spokojnej tafli
jeziora – wymamrotała Hermiona. Morderczy wzrok jakby przeczył tej deklaracji. Luna
spokojnym ruchem odgarnęła z twarzy długie włosy i obdarzyła koleżankę lekko
nieprzytomnym, ale życzliwym spojrzeniem.
- Hermi, nie denerwuj się – odparła z uśmiechem. – Przecież nigdzie się nam nie śpieszy…
Poza tym – dodała – tu jest przecież tyle różnych kwiatów, a ty nawet ich nie obejrzałaś. A
może by ci któryś pasował?
Hermiona zamknęła oczy i policzyła w myślach do dziesięciu. A potem jeszcze raz.
Odetchnęła głęboko.
- Luna, nie będę ci kolejny raz tłumaczyć, że interesuje mnie wyłącznie Salvia officinalis, w
dodatku występująca wyłącznie w okolicy Lindean, ponieważ wyłącznie tamtejsza Salvia
officinalis, z racji szczególnej aury magicznej miejsca, wykazuje nietypowe działanie i
nietypowo reaguje z innymi składnikami eliksirów odkażających, a nawet…
- A mówiłaś, że nie będziesz – przerwała Luna z wyrzutem.
Hermiona lubiła Lunę Lovegood. Chętnie umawiała się z nią na drinka, nie miała nic
przeciwko wspólnym wyprawom po zakupy. W jej skromnym londyńskim mieszkanku
Luna była rzadkim, ale mile widzianym gościem. Niemniej, absolutnie nie miała ochoty
zabierać „nieco ekscentrycznej” koleżanki na wyjazd badawczy. Ale profesorom Hogwartu
się nie odmawia.
- Martwię się o nią, panno Granger – powiedziała profesor Vector. – Ostatnio dziwnie się
zachowuje. Myślę, że potrzebuje pomocy.
Prywatnie, Hermiona była przekonana, że obawy profesor Vector są absolutnie słuszne,
tyle tylko, że o kilka lat spóźnione. Była również przekonana, że Lunie przydałaby się
pomoc – tyle, że mugolskiego lekarza. Takiego od głowy. Nie bardzo rozumiała, jak
przeszkadzanie jej w badaniach może zastąpić terapię… ale profesorom Hogwartu się nie
odmawia.
Nie mogła zresztą powiedzieć, że praca w towarzystwie Luny przekroczyła jej najczarniejsze
obawy – najczarniejsze obawy były takie, że konsekwencje zabrania ze sobą Luny może
przewidzieć tylko Trelawney. Aż tak źle nie było. Luna oczywiście zatrzymywała się przy
każdej okazji, jak również bez okazji. Oglądała dokładnie każdy leżący na drodze kamyczek,
zaglądała pod każde drzewo i wykazywała skłonność do zaprzyjaźniania się z każdym
spotkanym przy drodze zwierzakiem, od zbłąkanego kota, do ujadającego psa na łańcuchu.
Luna zdecydowanie więcej czasu poświęcała chmurom nad głową, niż drodze pod nogami.
Generalnie, Luna była taka jak zawsze. Kilka godzin zajęło Hermionie zauważenie, że Luna
jest taka jak zawsze – tylko jakby bardziej. Bardziej pogrążona w swoją rzeczywistość,
bardziej oderwana od realnego świata, bardziej wpatrzona w niedostępne innym obrazy i
wsłuchana w tajemnicze głosy. I smutniejsza.
Nawet bez towarzystwa Luny, wyprawa do Lindean okazała się być o wiele trudniejsza, niż
się Hermionie z początku wydawało.
Najpierw okazało się, że Magiczna Akademia Nauk odmówiła Hermionie grantu. W
uzasadnieniu stało, że Salvia officinalis, jako roślina typowo mugolska, nie może być
przedmiotem badań magicznych, co było o tyle bzdurą, że równolegle grant dostała niejaka
Padma Patil, która robiła doświadczenia na Taraxacum officinale, w dodatku na obszarach
typowo mugolskich.
Potem okazało się, że w miasteczku nie ma ani jednego magicznego hotelu.
- W Lindean nie mieszka żaden czarodziej – poinformował ją suchym, formalnym głosem
urzędnik w wydziale do spraw informacji magicznej. – Nie ma żadnej infrastruktury.
Z początku była pewna, że urzędas się po prostu pomylił. Aura magiczna w okolicach
miasteczka była tak silna, że wpływała na roślinność, a w samym Lindean miałoby nie być
magii? Ale wyglądało na to, że urzędnik miał rację – panienka w Magicznej Informacji
Turystycznej spojrzała na Hermionę z delikatnym zdziwieniem i zaproponowała
„wyjątkowo okazyjny nocleg w Shampton”. Tym razem badaczka darowała sobie wykład o
Salvia officinalis. Wychodząc z wypożyczalni świstoklików z plikiem reklamówek podróży
last minute w ręku Hermiona nuciła już pod nosem Wysockiego – Pariż adkryt, a mnie
tuda nie nada...
Na koniec, panienka w Departamencie Wyjątkowo Ważnych Wypadków Pracy Na Terenie
Mugolskim poinformowała Hermionę, że jej podanie o możliwość skorzystania z miotły
nad terenem zamieszkałym przez Mugoli zostało odrzucone. Suchym głosem dodała, że
Hermiona ma czas na odwołanie się od decyzji, przy czym w postępowaniu
administracyjnym i sądowo-administracyjnym jest to siedem dni, podczas gdy w
postępowaniu cywilnym tydzień. A potem profesor Vector dorzuciła Hermionie Lunę, jak
wisienkę na czubku pięter niepowodzeń, więc badaczka niewiele myśląc spakowała torbę i
zdecydowała ruszyć do Lindean pieszo, zanim powódź, albo seria pożarów odetną również
tą drogę.
Do miasteczka dotarły późnym popołudniem. W pochyłych promieniach słońca Lindean
nie wyglądało ani ładnie, ani zapraszająco. Niewielkie, pochylone do ziemi domki tuliły się
do siebie, jakby z lękiem. Zasłonięte firanki w oknach drżały lekko. Luna zacisnęła palce na
dłoni Hermiony, rozglądając się z obawą, jakby wyczuwała śledzące je z domów spojrzenia.
Przed nimi, tuż za ostatnim domem, napierała na miasteczko ciemna, nieprzebita ściana
lasu.
Wydawało się, że jest zupełnie pusto.
Tamten człowiek wyłonił się znikąd. Hermionie w pierwszej chwili wydawało się, że to
wstał jeden z przydrożnych głazów - szary, zwalisty i nieruchomy. Hermiona widziała, jak
idzie w ich stronę i zaczęła się cofać, aż zatrzymały ją kurczowo zaciśnięte palce Luny. Luna
stała nieruchomo, czerwone słońce zabarwiło jej włosy dziwnym krwawym blaskiem, a w
jej wypukłych oczach odbijała się sylwetka nadchodzącego człowieka.
Potem, kiedy podszedł, Hermionie chciało się śmiać z samej siebie, że pozwoliła sie
przestraszyć zwykłemu żebrakowi, w dodatku niespełna rozumu. Ale nie śmiała się – może
dlatego, że przed samą sobą nie umiała się przyznać, że gdzieś w środku czuła jeszcze chłód
nagłej paniki, a serce nie od razu zechciało wrócić na swoje miejsce.
- Dobry wieczór – powiedziała Luna przyjaźnie i dopiero wtedy Hermiona się uspokoiła i
mogła przyjrzeć dziwnemu nieznajomemu.
Nie było w nim groźnego, raczej budził litość. Zgarbiony, mimo ciepłego wieczoru ubrany w
niezliczone warstwy szmat, które kiedyś musiały być kolorowe, a teraz wszystkie przybrały
mniej więcej jednolity odcień brudnej szarości. Tak samo szare były jego długie,
skołtunione włosy i broda – jakby cały chciał się wtopić w tło przydrożnych kamieni. I
nawet jego głos przypominał kamień – był chropowaty i chłodny, jak jego powierzchnia.
- Idziesz tam – powiedział do Luny cicho, właśnie do Luny, chociaż stały tuż obok siebie. -
Idziesz tam – powtórzył i to nie było pytanie.
- Gdzie? - zapytała Luna, a Hermiona westchnęła z irytacją i odsunęła się.
- Do Nich... - wyszeptał stary konspiracyjnie. - Masz księżyc w oczach dziewczyno, księżyc
w oczach, księżyc cię do nich zaciągnie.
- Ale do kogo? - próbowała zrozumieć Luna.
- Luna, na wszechwładnego Merlina, toż to zwykły wariat, chodźmy – wysyczała Hermiona,
nieszczególnie nawet zastanawiając się, czy ją słychać.
- Pietruszka, szałwia, rozmaryn, tymianek – zanucił mężczyzna, potwierdzając tym samym
podejrzenia Hermiony. - Księżyc cię do nich zaciągnie, dziewczyno...
- Przepraszam, ale my już musimy iść – powiedziała Hermiona stanowczo i złapała Lunę za
ramię.
- Powiedz jej, że na nią czekam – mówił stary, nie zwracając na Hermionę najmniejszej
uwagi. W koszuli bez szwów, bez pracy igły, na akrze ziemi między morzem, a skałą,
pietruszka, szałwia, rozmaryn, tymianek...
- Luna, idziemy!
- Dobry wieczór! - usłyszały nagle. - Panie do nas?
Hermiona odetchnęła z ulgą. Zażywna niewiasta, idąca szybkim krokiem w ich stronę, była
podobna do Molly Weasley i na pewno wyglądała normalnie.
- Niech panie nie zwracają na niego uwagi – powiedziała kobieta. - To nasz Szaleniec.
Wyszłam, bo już się zaczęłam niepokoić, tu po ciemku trudno trafić. A my szyldu nie
mamy, prawie nikt tu nie przyjeżdża... Proszę ze mną, akurat kolacja będzie gotowa.
Wariat szeptał jeszcze coś do Luny. Hermiona spojrzała na nią z politowaniem – nachylała
się do starego, jakby nie chciała uronić ani słowa z jego bezsensownego bełkotu. A on
wsunął jej coś w dłoń, Hermiona przyjrzała się i zobaczyła krzyżyk z nanizanych na nitkę z
wysuszonych, jarzębinowych korali.
***
- Wiesz – powiedziała nagle Luna, kiedy Hermiona była już przekonana, że towarzyszka
dawno śpi. – Samotność to jest coś takiego jak blizna po zwycięskiej walce. Trzeba być z
niej dumnym i można się nią chwalić, ale czasem, jak zaboli...
Hermiona milczała, uświadamiając sobie, że o tym, co właśnie najbardziej je łączyło, nigdy
dotąd nie rozmawiały. Oparła się na łokciu. Luna leżała na sąsiednim łóżku, na wznak,
zupełnie płasko i Hermiona nie wiedzieć czemu była pewna, że oczy ma szeroko otwarte i
odbija się w nich światło księżyca sączące się z zza firanki.
- Wiesz, ja właściwie nie czuję się samotna... Tylko czasem, jak pomyślę, że tak już będzie
zawsze, to jest takie dziwne. Rozumiesz?
- Chyba rozumiem – odpowiedziała Hermiona, myśląc, że Luna rzeczywiście jest
smutniejsza i inna i może profesor Vector miała rację.
- I wiesz, czasem, jak jestem sama w domu i to jest takie nie do wytrzymania i myślę, że to
niemożliwe, żeby tak miało już być – mówiła Luna cicho, jakby do siebie, jakby nie
obchodziło jej, czy Hermiona słucha, czy może już zasnęła. – Myślę, że coś musi się
zmienić, czuję, że coś musi się wydarzyć. I chcę tego... Chciałabym czegoś tak strasznego i
tak pięknego jednocześnie, że potem można tylko umrzeć. Ale boję się... boję się, że potem
nie umrę. Czuję to coś, wiem, ze to się zbliża. Czasem tak strasznie za tym tęsknię, a czasem
tak strasznie boję. Tak strasznie.
Hermiona milczała i teraz już miała nadzieję, że Luna zamilknie. Drażniły ją słowa,
drażniła ją ta dziwna maniera, z którą Luna nigdy dotąd nie mówiła, jakaś śmiertelna
powaga i górnolotne wyrazy, zupełnie jakby Luna miała lat piętnaście, a nie dwadzieścia
pięć i właśnie przeżywała pierwszą, szczenięcą, nieszczęśliwą miłość. Hermiona wolałaby
już zasypiać, rozmyślając o szczególnej aurze magicznej, która wpłynęła na właściwości
[i]Salvia officinalis[/i]. Luna jakby się tego domyśliła, bo nie mówiła już nic więcej i
Hermiona zasypiała, tylko nie widzieć czemu wydawało jej się, że światło księżyca,
przenikające zza firanki, odbija się w oczach Luny i w wąskich strumyczkach, spływających
jej na skronie i moczących włosy.
***
Lindean, oświetlone porannym słońcem, wyglądało zupełnie inaczej niż wieczorem. Nie
było tu nic z pustki ani smutku. Domki nie sprawiały już wrażenia zalęknionych, raczej
przytulnych, a ich pochylone dachy przywodziły na myśl średniowieczną wioskę ze
szkockiej ballady. Najbardziej zaś zmienił się las. Wczoraj zdawał się wisieć nad
miasteczkiem jak chmura cienia, napierać i grozić. Dziś, rozświetlony plamami słońca
skaczącymi po mchu, nasycony wszystkimi odcieniami zieleni, zdawał się zapraszać na
przechadzkę.
Luna wystawiała twarz do słońca, na twarzy miała swój zwykły, nieco nieprzytomny
uśmiech i nic z poprzedniego podniosłego nastroju. Hermiona zresztą też nie rozumiała już
powodów swojej irytacji, doszła do wniosku, że musiała być wywołana po prostu
zmęczeniem.
Dziewczyna, która podawała im kawę w przytulnej, słonecznej jadalni, miała włosy w
odcieniu miedzi i zaraźliwy uśmiech. Widać też było, że interesuje ją cel wizyty – Lindean
nie słynęło ani z zabytków, ani z przyrody i maleńki hotelik rzadko widywał gości.
Hermiona, zawsze gotowa popularyzować naukę, uraczyła ją długim wykładem na temat
właściwości Salvia officinalis, pomijając oczywiście elementy magiczne.
- Salvia officinalis – powtórzyła dziewczyna ze zdziwieniem obce słowa. – Nie wiedziałam,
że coś takiego tu rośnie.
- Och, na pewno słyszałaś – uśmiechnęła się Hermiona. – Choć może nie łacińską nazwę.
Potocznie mówi się szałwia i...
- Szałwia – powtórzyła dziewczyna i Hermiona ze zdumieniem zauważyła, że jej uśmiech
znikł, jak zdmuchnięty. – Tak, szałwia tu rośnie...
- Przypuszczam, że na łące pod lasem – stwierdziła Hermiona, uważnie przypatrując się
kelnerce, której nagle zaczęły drżeć dłonie. Co takiego mogło być w szałwii, używanej
przecież tak często przez każdą gospodynię?
- Chcecie tam iść? – w głosie dziewczyny zabrzmiało niedowierzanie i przerażenie. – Nie
możecie!
- Dlaczego? – nie rozumiała Hermiona.
- Nie możecie! – powtórzyła dziewczyna. – Przecież... – urwała nagle i wybiegła z jadalni.
Hermiona dostrzegła tylko, jak szybkim ruchem wsunęła za dekolt krzyżyk z suchych
owoców jarzębiny.
***
Dyrektor McGonagall spokojnie piła kawę w pokoju nauczycielskim, kartkując najnowszy
Przegląd Magiczny. Dzień zapowiadał się spokojnie i leniwie. Nawet najmłodsza latorośl
Weasleyów, córeczka Charliego i Susan po ostatnim szlabanie powstrzymywała się od
bardziej spektakularnych akcji.
- Dzień dobry, Minerwo – przerwała jej rozmyślania profesor Vector. – Znów tutaj?
Profesor McGonagall uśmiechnęła się w odpowiedzi. Była dyrektorką od ładnych kilku lat,
a nadal nie potrafiła przyzwyczaić się do picia porannej kawy w gabinecie, bez towarzystwa
innych nauczycieli.
- Co słychać, Septimo?
- Lepiej – odparła profesor Vector. – Martwię się nadal o Lunę, mam wrażenie, że jest z nią
coraz gorzej – od śmierci ojca mieszka sama w tym olbrzymim domu i kiedy ostatnio u
mnie była, wyglądała na bardzo przygnębioną.
- Już jest lepiej? – zapytała Minerwa, woląc nie wgłębiać się w problemy umysłowe panny
Lovegood.
- Och, Hermiona zgodziła się zabrać ją ze sobą do Lindean i mam nadzieję...
- Gdzie?! – przerwała ostro profesor McGonagall.
- Na swoją wyprawę badawczą – odparła Septima ze zdziwieniem. – Panna Granger
odkryła jakieś niezwykłe właściwości...
- Gdzie one pojechały, Septimo? – Minerwa wstała nerwowo.
- Do Lindean – powtórzyła profesor Vector. – To gdzieś w...
- Wiem, gdzie to jest – przerwała Minerwa. – Aż za dobrze. Kiedy wyjechały?
- Wczoraj. Co się stało, Minerwo? – w głosie Septimy zabrzmiał niepokój.
- Do Lindean, Merlinie, ze wszystkich miejsc na świecie...
- Ale co się stało?!
- Nie słyszałaś o Lindean, Septimo? Widocznie ta wiedza nie dotarła poza granice Szkocji,
ale ja... Merlinie – urwała i zbladła jak ściana. – Septimo, który dzisiaj jest?
- Pierwszy maja – odpowiedziała zdezorientowana profesor Vector.
- Uprzedź wszystkich, ze wyjechałam – rzuciła Minerwa.
- Ale... – Septima przerwała. Profesor McGonagall wybiegła z pokoju.
***
Las z bliska wyglądał pięknie. Luna od razu ruszyła w tamta stronę, Hermiona z początku
próbowała zabrać się za obowiązki, ale poszukiwania szałwii spełzły na niczym – badaczka
nie mogła oderwać oczu od potężnych dębów i bielejących wśród zieleni pni brzóz. Między
gałęziami śpiewały ptaki i ten obraz lasu wydał się Hermionie bardziej prawdziwy i
skończony niż cokolwiek innego, co widziała. Luna powoli weszła między drzewa,
niepewnym, ostrożnym krokiem, jakby wchodziła do świątyni. Hermiona ruszyła za nią, ale
Luna nie odwróciła się. Przyspieszyła. Hermiona podbiegła, czując jakiś niezrozumiały
niepokój. Luna nie zatrzymywała się, tylko nagłym, gwałtownym ruchem zerwała z szyi
krzyżyk z jarzębinowych korali.
***
Wydawało jej się, że parzy. Korale, które w przyćmionym świetle zmierzchu, w dłoni
starego żebraka były podobne do szlachetnych kamieni, w pulsującym życiem lesie
przywodziły na myśl wyschniętą skórę mumii. Stały się obrzydliwe. W dłoni Luny
zachrzęściły jak spróchniałe kości, kiedy szarpnęła krzyżyk, żeby zerwać go z szyi. I kiedy
korale rozsypały się na mchu, Luna poczuła, ze przekroczyła jakąś granicę, za którą wrócić
już niepodobna.
Zaciągnęła się powietrzem, przesiąkniętym zapachem żywicy, liści i grzybów, to powietrze
upajało, jak narkotyk, jak wino. Podniosła głowę, słońce parzyło powieki. Uczucie nagłego,
nieprawdopodobnie intensywnego istnienia byto tak silne, że odbierało oddech i Luna
pomyślała, że nigdy wcześniej naprawdę nie istniała, że całe jej życie prowadziło tylko do
tej chwili i tego lasu.
A kiedy otwarła oczy, on tam stał. Opierał sie o drzewo i patrzył na nią ciemnymi,
spokojnymi oczami. Pomyślała, że właściwie powinna się przestraszyć – sama w środku
lasu, w towarzystwie obcego mężczyzny. Nie mógł budzić zaufania, zwłaszcza twarz,
zeszpecona długą, brzydko zrośniętą blizną, biegnącą od ust aż po skroń. Pomyślała, że
powinna się przestraszyć i wtedy się uśmiechnął. Powietrze zgęstniało i Luna poczuła,
jakby pływała w ciepłej, pachnącej żywicy.
Nie mogła oderwać oczu od jego dłoni, szczupłych palców, pieszczotliwie dotykających
chropowatej kory dębu.
- Nie musisz mówić.
- Co? - nie zrozumiała.
- Nie musisz nic mówić - powtórzył.
Chciała się uśmiechnąć, ale twarz przestała jej słuchać. Zamiast tego podeszła i spokojnym,
miękkim ruchem dotknęła jego twarzy. Nie odsunął się. Nie poruszył się również, kiedy
zawahała się i zabrała rękę.
- Nie wiem, co będzie później – powiedział, patrząc jej w oczy, jakby odpowiadał na
niezadane pytanie. - I nie obchodzi mnie to.
- Mnie też – wyszeptała Luna. - Mnie też.
I rozpinając pierwszy guzik u koszuli, zrozumiała, że nie czuje już żadnego strachu i żadnej
tęsknoty.
Nie czerwieniła się, kiedy ubrania opadały na mech, choć widziała, że jego oczy błądzą po
detalach jej ciała, po czubkach piersi i zaokrągleniu bioder. Nasłuchiwała rwących się
oddechów i bicia własnego serca. Poruszył się dopiero, kiedy zdjęła z siebie wszystko i
wyciągnął dłoń, żeby jej dotknąć. I Luna nie mogła zrozumieć tej dziwnej świadomości, że
życie zamyka się między jej ciałem, a jego palcami.
***
Stara czarownica, pikująca na miotle pomiędzy drzewami, mogłaby wzbudzić rozbawienie.
Hermiona nie poczuła jednak rozbawienia, choć włosy profesor McGonagall sterczały
wariacko na wszystkie strony, a spódnica w szkocką kratę podwinęła się, ukazując sporą
część lnianych niewymownych. Hermiona nie poczuła rozbawienia, tylko strach – bo zbyt
dobrze pamiętała, że już to kiedyś widziała, a potem był Mroczny Znak wiszący nad
domami, powietrze cuchnące krwią i zwierzęcym strachem, i trupy.
- Pani profesor?! Co się stało?
- Gdzie Luna?
- Poszła do lasu. Coś w Hogwarcie?
- Dawno?
- Jakąś godzinę temu. Chciałam za nią iść, ale...
- Znikła ci z oczu – wyszeptała Minerwa. - Załóż to. - Podała Hermionie krzyżyk z
nanizanych na nitkę jarzębinowych korali. - I chodź. Może jeszcze zdążymy.
Hermiona spojrzała na krzyżyk.
- Luna taki miała – stwierdziła ze zdziwieniem. - Dał jej tutejszy wariat. Ale go zerwała...
- Oczywiście – odparła Minerwa, wchodząc szybkim krokiem w las. - Niektórzy twierdzą, że
to przesąd, że wystarczą czary przeciw hipnozie, ale tak naprawdę przed Nimi chroni tylko
stara magia natury...
- Chroni przed kim? - Nie zrozumiała Hermiona. - I skoro chroni, to dlaczego Luna...
- Bo chciała. Magia nie uratuje Cię przed sobą samą. - urwała nagle i westchnęła
gwałtownie. - Za późno...
Hermiona podeszła bliżej. Nie mogła zrozumieć rozpaczy w głosie opiekunki Gryffindoru.
Luna spała – z łagodnym uśmiechem na szerokich ustach, ze spokojnie przymkniętymi
oczami i lekkim rumieńcem na policzku. Jasne włosy rozsypywały się miękko na posłaniu z
kwiatów, którymi była okryta od stóp do szyi. Obok, niedbale rozrzucone leżały jej ubrania.
- Nic jej nie jest – stwierdziła Hermiona.
- Tak myślisz? Nie, nie budź jej. Niech śpi... jak najdłużej.
Minerwa ostrożnie okryła Lunę swoim płaszczem i wylewitowała w powietrze.
- Chodź my stąd, jak najszybciej. Merlinie, Las Carterhaugh w Beltaine...W najgorszych
snach tego nie przewidywałam...
Hermiona usiłowała wyciągnąć z zakamarków pamięci skojarzenia z Lasem Carterhaugh –
kilka taktów Ballady o Tam Linie, mgliste wspomnienie dzwoneczków orszaku Majowej
Królowej... Ale to przecież były baśnie, ludowe legendy, a profesor McGonagall prawie
biegła i Hermiona naprawdę zaczynała się bać. To wyglądało jak ucieczka, a Hermiona nie
widziała jeszcze swojej opiekunki uciekającej przed kimkolwiek. Kiedy wyszły na skraj lasu,
rozświetlona słonecznym blaskiem łąka wydała jej się światem żywych po wyjściu z grobu.
Temu życiu przeczyła tylko szara, przypominająca kamień sylwetka starego żebraka, który
na ich widok roześmiał się suchym, drwiącym, a jednocześnie pełnym rozpaczy śmiechem.
- Mówiłem – wyszeptał. - Księżyc w oczach, dziewczyno... Pietruszka, szałwia, rozmaryn i
tymianek...
Odwrócił się i szybkim krokiem ruszył w stronę lasu.
- Zaczekaj – krzyknęła Hermiona. - Zaczekaj!
Stary odwrócił się i Hermiona zatrzęsła się na widok jego oczu. To nie było spojrzenie
wariata. Szare oczy były przepełnione rozpaczą i tęsknotą.
- Czego ode mnie chcesz?
- Powiedz mi... Rozmawiałeś z nią wczoraj, Powiedz mi, co się stało? Czy ona umrze?
- Nie – roześmiał się ponuro. - Ona też o to pytała... Nie umrze... Chyba, że zrobisz jej tą
łaskę, że ją zabijesz. Nie umrze, pietruszka, szałwia, rozmaryn i tymianek. Nie umrze. I nie
zapomni.
***
Każde miasteczko ma swojego wariata. Po Stonehed chodzi Stara Kobieta z Lalką. Tuli ją
do piersi i śpiewa dziwaczne, stare kołysanki o poszarpanych melodiach. Abernyte ma
swojego Szalonego Mleczarza, który codziennie o świcie wymienia puste butelki na tak
samo puste, dzwoniąc przy tym przeraźliwie dzwonkiem przedpotopowej rikszy. Wariaci z
małych miasteczek nie mają imion. Hogsmeade też ma swoją wariatkę. Nazywają ją po
prostu Pomyloną. Pomyloną z Hogsmeade.
Mówią, że jest stara, jak przydrożne kamienie. Mówią, że była tam zawsze i będzie, póki
jarzębina będzie miała czerwone owoce, głóg cierpki smak, a wrzosy będą kwitły na
wrzosowiskach. Jest stara i pochylona, jak powyginana przez wiatr sosna na morskim
wybrzeżu. Jest stara i siwa jak dym ognisk Beltaine. I jest szalona.
Drwią z niej. Kiedy stoi nieruchomo przy drodze, dzieci wrzucają jej do kaptura grudki
błota. Pomylona nie zwraca uwagi na dzieci, ani na dorosłych, ani na ich śmiechy. Mówią,
że oczy Pomylonej poszarzały od wpatrywania się w dal i teraz są odległe i tajemnicze, jak
niewyraźna linia horyzontu. Pomylona ożywia się tylko wtedy, kiedy do Hogsmeade
przybywają nieznajomi. Opowieść snuje się jak echo kroków na gościńcu.
Powiedz mu, żeby zrobił dla mnie batystową koszulę, bez żadnych szwów, bez pracy igły.
Powiedz mu, żeby znalazł dla mnie akr ziemi, pomiędzy słoną wodą, a morskim
wybrzeżem. Pietruszka, szałwia, rozmaryn, tymianek… Powiedz mu, żeby ściął je
skórzanym sierpem, niech zbierze je wraz z bukietem wrzosu. Przypomnij mu o mnie, w
orszaku Majowej Królowej… Piękny jest świat pod zielonym pagórkiem, pięknie dzwonią
dzwoneczki Majowej Królowej. Kamień zamiast serca, a w miejsce oczu drewienka…
Przypomnij mu o mnie. Powiedz mu…Powiedz, że czekam.