MARIUSZ WILK
D Z I E N N I K P Ó Ł N O C N Y
TROPAMI
RENA
NOIR SUR BLANC
Copyright © Les Editions Noir sur Blanc / Mariusz Wilk, 2007
ISBN 978-83-7392-247-1
*
pamięci Janka
Michalskiego
Prawdziwym domem człowieka
nie jest budynek, ale Droga, a
życie to podróż, którą należy
przejść na piechotę.
B
RUCE
C
HATWIN
Pierwsze ślady
Oni mają siebie za bardziej szczęśliwych od tych,
co zdychają przy pługu, męczą się budową domu,
czy też umierają ze strachu o swoje mienie lub z
pożądania cudzego dobra. Nie bojąc się
niesprawiedliwości ludzkiej ni gniewu bogów,
osiągnęli to, co najtrudniejsze w życiu: nie mają
czego żałować.
T
ACYT
Pierwszy ślad Saamów — kamienne labirynty — ujrzałem
na Wyspach Sołowieckich. Noidzi
1
używali ich do swoich eks-
tatycznych podróży na tamten świat.
Saamskie labirynty to spiralno-koncentryczne budowle z
kamieni. Na Solówkach jest ich kilkanaście. To coś w rodzaju
kościoła u chrześcijan, z tą jedynie różnicą, że do chramu
Saamów wchodził tylko ich kapłan — noid. W czasie jego
transu wierni pozostawali na zewnątrz. Poza labiryntem.
Wyjście z labiryntu wiodło na zachód, w kierunku życia po-
zagrobowego. Jeśli noid potrafił wydostać się na zewnątrz (co
nie było łatwe, zwłaszcza po zażyciu muchomora), to „wędro-
wał" po zaświatach, obcując z duchami. Jednych pytał o radę,
drugich prosił o pomoc.
Zwykle po paru godzinach powracał do siebie.
W czasie kiedy noid wędrował w transie, jego ciało leżało
gdzieś nieopodal w krzakach. Nikt z plemienia nie miał prawa
1 Noid — szaman u Saamów.
13
go ruszać. Po powrocie pomagał ludziom. Niektórych leczył,
innych wysyłał na tamten świat. Był panem życia i śmierci dla
Saamów.
Na Solówkach do dzisiaj krąży zabobon, że jeśli któryś z tu-
rystów zabłądzi w labiryncie, to jego dusza na zawsze pozosta-
nie na Wyspach.
Natomiast Aleksandr Martynow, sołowiecki archeolog,
urządzał dawniej na Zajęczych Wyspach „noce Kupały" dla
swoich studentów. Brat Gieorgij mi opowiadał, że o północy
skakali tam przez ogień i grali w „dziewczęce pląsy w babilo-
nach".
Prawosławni babilonami nazywali saamskie labirynty dla-
tego, że jakoby poganie zapędzali tam dziewicę i który do niej
dotarł, ten ją deflorował. Ot, taki pogański obyczaj.
Paru uczonych złapało się na ten haczyk i jedna z ich teorii
głosiła, że labirynty Północy to „droga inicjacji dziewicy w ko-
bietę". Stąd nazwa: dziewczęce pląsy.
W książce Sołowieckie labirynty akademik Nikołaj Wino-
gradów pisał, że dla kamiennych budowli Saamów nie sposób
znaleźć wyjaśnienia zadowalającego wszystkich. Niektórzy
twierdzą, że to dziewczęce pląsy, inni, że to obierze na siomgę
2
,
jeszcze inni, że to ścieżki pieśni, którymi noidzi próbowali
wyjść na tamten świat.
Sam nie dawałbym jednoznacznych objaśnień. Jedno nie
ulega dla mnie wątpliwości — kamienne labirynty Saamów to
symbole Drogi.
Drugi ślad Saamów znalazłem na Kuzowach, ostrowach le-
żących na Morzu Białym po drodze z Kiemi na Solówki. To naj-
większa na Północy świątynia seid-kamieni
3
. Pierwszy raz tra-
filiśmy tam z Wasylem na jachcie „Antur" w samym środku
białej nocy. W zatoce pomiędzy Niemieckim i Ruskim Kuzo-
wem z jednej strony tajało nad samą wodą rozpławione słońce,
a naprzeciwko, po drugiej stronie, księżyc nalewał się świat-
2Siomga — północny łosoś.
3Seid — po saamsku duch; seid-kamień — duch człowieka, który się
przemienił w kamień.
14
łem. Pachniało pączkami brzozy. Ptaki się darły — jak zwykle
o tej porze — wniebogłosy. Ledwie rzuciliśmy kotwicę, Wasyl
zabrał się do gotowania barszczu. A ja, by mu nie przeszkadzać
w tym czarnoksięskim obrzędzie, wybrałem się na północną
ścianę Niemieckiego Kuzowa. To najwyższa wyspa na Morzu
Białym. Tam, na potężnym granitowym zboczu, opadającym
ku wodnej kipieli stromymi tarasami, stoją jak na stopniach
chramu święte kamienie Saamów. Duchy wielkich noidów.
Stoją, jakby patrzyły na Północ.
Potem wielokroć tam podchodziliśmy. Ostatni raz tuż po
śmierci Redaktora. Na Kuzowach akurat jarzyło się babie lato.
Mchy się zrobiły osobliwie miękkie, jagody pokraśniały jakby
ze wstydu, a brzozy wyglądały jak ze złota. Usiadłem na jed-
nym z górnych tarasów. Nisko w dole burzyło się Morze Białe,
ubijając pianę na obłych granitach pod moimi nogami. W
uszach wciąż słyszałem głos Brata: „Właśnie umarł twój
starzec z Maisons-Laffitte". Wyraźnie, tuż za plecami... Od-
wróciłem się. Za mną stał seid-kamień. Dopiero później do
mnie dotarło, że widziałem go już gdzie indziej.
Wiele razy spotykałem jeszcze święte kamienie na swych
północnych szlakach. I w Zaonieżu, i na Terskim Brzegu. Rok
temu w Wjogaruksie saamski kamień pokazały nam dwie mło-
dziutkie aborygenki, które tylko co wyszły z wody i przez całą
drogę do kamienia wyżymały włosy.
Ostatnio seid-kamienie widziałem tydzień temu nad świętym
jeziorem Saamów Seidjawr
4
na Półwyspie Kolskim. Siedzieli-
śmy z Nataszą wieczorem, przed pałatką u ogniska, na północ-
nym brzegu jeziora u podnóża góry Kujwaczorr (czyli u samych
stóp Kujwy, gospodarza tych miejsc). Słońce powoli zachodziło
nam za plecami, podświetlając Ninczurt, Tawajok i Mannepahk.
Z dolin i wąwozów między nimi podnosiła się mgła. Mieliśmy za
sobą parę dni ciężkiej wyrypy, nazajutrz wracaliśmy przez prze-
łęcz Elmorajok do Rewdy. Zatem wino i solona sieja. W pewnej
chwili Ninczurt z mgły wychynęła, jak gdyby uniosła się w po-
wietrzu. Z daleka przypominała dwa potężne cyce ziemi. Na każ-
dym sterczał święty kamień.
Jawr — jezioro po saamsku; Seidjawr — Jezioro Duchów.
15
Potem były Biesowe ślady pod Biełomorskiem i sam Bies
z ogromniastym rząpiem — ryty naskalne Saamów sprzed sied-
miu tysięcy lat na granitowych płytach wysp u ujścia rzeki Wyg
do Morza Białego. Oglądaliśmy je z Wasylem, idąc przez Bieło-
morkanał na „Anturze". Na Wasi wrażenie zrobiło rząpie Bie-
sa, na mnie — jego ślady.
Trzysta wiorst dalej — Biesów Nos. Słynna galeria rysun-
ków naskalnych z wczesnego neolitu. Wielki saamski latopis--
palimpsest, ponad tysiąc rytów wybitych w czerwonym grani-
cie. Nierzadko jeden na drugim.
To niezwykła księga!
Profesor Nadieżda Łobanowa z Pietrozawodska twierdzi, że
karelskie petroglify są unikatowym zbiorem myśliwskiej sztu-
ki naskalnej epoki neolitu. Poznałem ją na Biesów Nosie latem
1999 roku. Żar lał się wtedy z nieba. Zaiste flauta. Całe Oniego
przecięliśmy wszerz bez podnoszenia żagla: od Brusna do Bie-
sa na motorze.
Pod Biesem na redzie stał „Ekolog" — kuter ekspedycyjny
Karelskiej Akademii Nauk. Rzuciliśmy kotwicę u samego No-
sa. Na cyplu krzątali się jacyś ludzie, rej śród nich wodziła nie-
wysoka dama w szortach. To była Nadieżda Walentinowna.
Podeszła nieufnie, biorąc nas za turystów, którzy są tam plagą,
bo śmiecą i palą ogniska na rytach. Mój akcent nie był naszym
atutem. Dopiero gdy zobaczyła, że mam na jachcie książkę
Vladislava Ravdonikasa Rysunki naskalne Jeziora Onieżskie-
go i Morza Białego z 1936 roku, lody pękły.
Od tamtej pory się przyjaźnimy. Nadia nauczyła mnie, jak
czytać naskalne pisma Saamów: gdzie wodą zwilżyć skałę, by
rysunek wyszedł, gdzie zasłonić czarną błoną, aby światło pad-
ło skośnie, a gdzie lustro wstawić. Przegadaliśmy niejedną
noc w jej maleńkim mieszkanku przy ulicy Anochina w Pie-
trozawodsku o epoce kamiennej i o czasie obecnym, o archeo-
logach i o ich książkach. Dzięki Nadii dowiedziałem się sporo
o arktycznym paleolicie i o technice obróbki narzędzi z ka-
mienia, a także poznałem rachunek, jaki przyszło zapłacić
uczonym za rozkopywanie cudzych grobów: Ravdonikas roz-
pił się i umarł w zapomnieniu, Liniewski zakończył życie w
domu wariatów... Aż sam zacząłem się w końcu zastana-
16
wiać, jak Chatwin w Ścieżkach śpiewu, czy na archeologii nie
ciąży przypadkiem jakieś przekleństwo?
Parę dni temu Nadia podarowała mi podłużny kamień,
który od razu ułożył się w mojej dłoni. Poczułem ciepło idące
od niego. Falę energii.
— To ciosło z Biesów Nosa. Epoka wczesnego neolitu. Oni
tym wybijali rysunki na skale. Zapisywali...? Trzymasz
w ręku prawdziwe wieczne pióro. Dłuto z brunatnego
kwarcu.
— Ciekawe, czy Henry Miller napisałby czymś takim swą
Czarną wiosnę?
— Życia by mu nie starczyło.
Kwarc — od słowiańskiego słowa „kwardy", czyli twardy —
to dwutlenek krzemu, pospolity minerał krystaliczny. Dziś uży-
wany do produkcji szkła. W przyrodzie występuje w wielu
odmianach: i pod postacią przezroczystego kryształu górskie-
go, i sinych ametystów. Bywa też zabarwiony na ciemnobru-
natno (kwarc zadymiony). Starożytni Rzymianie z kryształu
górskiego szlifowali soczewki.
Ryty na skałach Biesów Nosa wybite kwarcowym dłutem
mają ponad siedem tysięcy lat.
Tym dłutem można zrobić wszystko, co trzeba: wyciosać
łódź z sosny, zabić zwierzę i sprawić tuszę, odeprzeć wroga,
a w wolnych chwilach wybijać ryty na skałach. Po co? Różne
wymyślano odpowiedzi.
Aleksander Liniewski widział w rytach symbole magii myś-
liwskiej, Ravdonikas — znaki solarne i łodzie umarłych, a Łau-
kszyn czytał ryty na Biesów Nosie jako Kalewalę. Tylko Łoba-
nowa nic nie wymyśla. Nadieżda Walentinowna kopiuje
petroglify i ciągle odkrywa nowe. Tego lata pod rysunkami z
Załawrugi, skopiowanymi w 1936 roku przez Ravdonikasa,
odnalazła dwieście pięćdziesiąt starszych rytów, na których
późniejsze nałożyły się jak w palimpseście i dlatego do tej po-
ry nikt ich nie zauważył. Nadia zobaczyła je dzięki norweskiej
ciemni. Dotąd takiej na Załawrudze nie używano.
17
Norweska ciemnia to czarna, nieprzepuszczająca światła
błona, którą się rozwiesza w formie namiotu nad płytą skalną
z rytami. Potem wystarczy unieść jeden bok, aby światło dzien-
ne — wszystko jedno, czy jasno na dworze, czy dżdży — upa-
dło na ryty ukośnie jak promienie zachodzącego słońca. To
najnowsza metoda odczytywania saamskich petroglifów.
Ja jednak wolę czytać je po staremu. Jak sami Saamowie
oglądali swoje ryty. Przy niskim słońcu.
Do dziś pamiętam tamten wieczór nad Oniego. Nadia ze stu-
dentami odpłynęła na „Ekologa" na kolację. My zostaliśmy na
Nosie. Miejscowi przywieźli nam małosolnego łososia, w kam-
buzie znalazła się flaszka czerwonego wina i tak doczekaliśmy
chwili, kiedy słońce zaczęło siadać po drugiej stronie jeziora.
Mniej więcej na wysokości Olenich Ostrowów.
I wtedy zobaczyłem je w całej krasie! Ukośne promienie
wyświetlały na lśniącym granicie kolejne rysunki — najpierw
te, potem tamte — w miarę, jak reflektor słońca przesuwał się
wolno po widnokręgu. Konstantin Łaukszyn nazwał ów spek-
takl kinem kamiennego wieku. Dla mnie był to raczej japoński
teatr cieni. Każdy detal tej monumentalnej kompozycji w ka-
mieniu zdawał się bowiem zaledwie cieniem rytu. Jakby same
ryty gdzieś wyżej się znajdowały — nie wiem, może w głowie
tego, kto je wybijał? A może w Niebie?
Ileż to czasu musieli poświęcić artyści z neolitu, by taki
efekt uzyskać? Najpierw długa kontemplacja ruchu słońca, je-
go zmiennych trajektorii w zależności od pory roku, potem mo-
zolne wybijanie w granicie. Aby po tysiącach lat milczenia
w końcu do nas przemówić.
Pytanie: po co?
Zacząłem kopać w książkach o Saamach, korzystając z biblio-
teki i wskazówek Nadieżdy, żeby odgrzebać, skąd się tutaj wzięli.
Aliści w trakcie lektury pojąłem, że choć pisano o nich wiele —
jak chyba o żadnym innym z plemion Północy — do dzisiaj po-
zostają najbardziej zagadkowym ludem Europy. Największe bo-
daj spory pośród uczonych budziło właśnie ich pochodzenie.
Pierwszym, który próbował wyjaśnić korzenie Saamów, był
szwedzki przyrodnik i lekarz Carl von Linne. Twórca
słynnej
18
systematyki organizmów w młodości dużo podróżował po pół-
nocnych rubieżach Europy, nieraz goszcząc u tamtejszych no-
madów (znana jest mezzotinta przedstawiająca uczonego w
odzieży saamskiej z rytualnym bębnem u pasa), po czym na-
pisał książkę Iter Lapponicum, w której pochodzenia Lapoń-
czyków (Saamów) wprawdzie nie rozstrzygnął, jednakże twier-
dził, że nie mają oni nic wspólnego z innymi narodami Północy.
Sporzyć jęli w dziewiętnastym stuleciu. Z początku do głosu
doszli zwolennicy azjatyckiej teorii, wskazując na cechy ze-
wnętrzne współczesnych Saamów: niski wzrost, barwę skóry,
rysy twarzy. Jedni, na przykład niemiecki antropolog Johann
Friedrich Blumenbach, zaliczali ich do rasy mongoloidalnej wraz
z plemionami ugrofińskimi i paleoazjatyckimi, inni dowodzili, że
przekoczowali do północnej Europy z ałtajskich dolin Azji Cen-
tralnej, a jeszcze inni w ogóle odmówili im samoistności, upiera-
jąc się, że to odszczepiency Samojedow. Potem zaczęły pojawiać
się teorie o europejskim pochodzeniu Saamów, niektóre mó-
wiły o ich związkach z dawnymi Ligurami, inne z plemionami
alpejskimi. Do sporu włączyli się specjaliści najróżniejszych
dziedzin: archeologii, etnografii i lingwistyki. I nowe koncepcje
rodziły się jak grzyby po deszczu. Jedni archeologowie doka-
zywali, że północni koczownicy przybyli z międzyrzecza Wołgi
i Oki, drudzy przekonywali, że z dolin Dordogne i Vezere. Etno-
grafowie kłócili się, czy bliżej im do Chakasów, czy do Hucułów.
A znawcy od języka wyszukiwali w ich narzeczu podobieństwa
to do dialektu Basków, to Finów, to znów Jukagirów. Od czasu do
czasu rodziły się też pomysły zgoła fantastyczne. Na przykład
jeden z nich głosił, jakoby Saamowie byli potomkami ludu, który
zamieszkiwał na Północy jeszcze przed lodowcem i przetrwał go
w jakiejś ciepłej niszy. Ostatecznie jednak żadna ze stron nie
wzięła góry i spory o pochodzenie Saamów trwają nadal.
Mnie najbardziej przekonywają głosy o ich europejskich ko-
rzeniach (m.in. profesora Zacharija Jefimowicza Czerniakowa,
nestora sowieckiej saamistyki), według których w okresie
młodszego paleolitu, zwanego także epoką reniferów, ogromne
połacie Europy — od Pirenejów po Ural — wzdłuż południowej
granicy lodowca zasiedlali łowcy renów. Zostały po nich wspa-
niałe malowidła naskalne w grotach Hiszpanii i Francji (Alta-
mira, Lascaux) oraz ostatki człowieka w jaskini Cro-Magnon.
19
Z pociepleniem klimatu — koniec epoki magdaleńskiej — lodo-
wiec zaczął się cofać na północ, za lodowcem pociągnęły reny,
a za renami — myśliwi. A więc Herbert nie był praw, pisząc
w Barbarzyńcy w ogrodzie, że „człowiek pozostał sam, opu-
szczony przez zwierzęta i bogów". Europę w tym czasie zalud-
niły plemiona rolnicze z basenu Morza Śródziemnego, wypiera-
jąc resztki myśliwych w góry (stąd często kojarzą Saamów z
Baskami) bądź asymilując ich do cna.
Mniej więcej w dziewiątym, a może w ósmym tysiącleciu
przed naszą erą (zdania są podzielone) łowcy renów na swojej
drodze na północ natrafili na naturalną przeszkodę w postaci
wielkich jezior Karelii: Ładożskiego i Onieżskiego. Część z
nich przedarła się dalej, zaludniając stopniowo Półwysep
Kolski oraz północne obszary Skandynawii, reszta zatrzymała
się tutaj na dłużej. Z tamtego okresu pochodzą najstarsze śla-
dy człowieka na tych terenach: mogilnik na Olenim Ostrowie
i ryty na skałach Biesów Nosa. Uczeni też sugerują, że to tutaj
ludzie podjęli pierwsze próby oswojenia rena. Dowodem mia-
łyby być wizerunki narciarzy (najdawniejsze na świecie!) śród
onieżskich rytów, bo polować na reny bez nart można — twier-
dzi Roberto Bosi — ale paść ich bez nart nie sposób. Mnie na-
tomiast zafrapował wizerunek łucznika na Biesów Nosie.
Wszak z łukiem można polować samopas
5
.
Jedno tylko nie dawało mi spokoju. Jeśli bowiem przyjąć, że
twórcami karelskich rytów byli potomkowie artystów magda-
leńskich, to czym wytłumaczyć jawną nieporadność ich stylu
w porównaniu z malowidłami Altamiry czy Lascaux? Te sche-
matyczne kontury łabędzi, figurki ludzików wyryte jakby ręką
dziecka, które dopiero uczy się rysować, te sylwetki renów na-
niesione na skałę jakby od niechcenia. W niczym nie przypo-
minało to wspaniałego realizmu sztuki młodszego paleolitu.
Czym wytłumaczyć ten regres: warunkami życia, twardą ska-
łą, innym światłem? A może po prostu zapomnieli?
5 Pascal Quignard w książce Seks i trwoga pisał: „Pierwotni myśliwi,
posłużywszy się łukiem, wygrali na jedynej jego strunie śmiercionośny
dźwięk (a więc wynaleźli muzykę śmierci), to znaczy mowę przystosowa-
ną do zdobywania łupu". I nieco dalej: „Czytać — znaczy szukać oczami,
poprzez wieki, tej jedynej strzały wypuszczonej z wnętrza, z głębiny, z po-
czątku, od początku". Nie ukrywam, że i n t u i c j a francuskiego pisarza
była jedną z głównych inspiracji do podjęcia przeze mnie tropy Saamów.
20
Odpowiedź znalazłem w książce Zbigniewa Florczaka Sztu-
ka łamie milczenie. Okazuje się, że to nie tutaj, na Północy, ale
jeszcze w jaskiniach Pirenejów nastąpił ów rzekomy upadek
sztuki. Rzekomy, bo w rzeczywistości była to zmiana funkcji
naskalnych malowideł i rytów. Już nie o piękno szło, lecz o
przekaz. Figurę zastąpił symbol i znak. „Za cenę utraty pew-
nych form piękna — sugeruje Florczak — człowiek zbliżył się
do wynalazku pisma, bez czego w ogóle nie byłby do pomyśle-
nia dalszy rozwój cywilizacji".
Z tego by wynikało, że i Saamowie nie ryli swych rytów dla
krasoty, jeno próbowali coś zapisywać na skałach Biesów No-
sa. Pozostaje pytanie: po co? Czy chcieli to coś dla siebie utrwa-
lić, czy też komuś innemu przekazać? Niekiedy to samo pyta-
nie zadaję sam sobie.
— No, a czym tłumaczyć mongoloidalne cechy niektórych
szkieletów z mogilnika na Olenim Ostrowie — pyta Nadieżda,
słuchając moich wywodów z Florczaka —jak to się ma do czło
wieka kromaniońskiego?
Nadieżda jest archeologiem materialistką i tylko to, co wy-
kopane, do niej przemawia: gliniane skorupy, ułamki kości, ka-
mienne narzędzia. Teoriom snutym na marginesie rozważań
historyka sztuki nie dowierza. Woli stawiać pytania, niż dawać
odpowiedzi. Jest ostrożna, przez to się nie myli. Często prowo-
kuje do myślenia.
— Cóż, i na to pytanie znajduję odpowiedź u Florczaka.
Około piętnastu tysięcy lat temu na południu Francji w rejonie
rzeki Vezere, zasiedlonym dotąd przez kromaniończyków, po
jawiły się nowe plemiona, które notabene Florczak nazywa
łowcami renów. Byli to szansladczycy, od miejscowości Chance-
lade, gdzie odkopano jeden z ich szczątków. Na podstawie re
konstrukcji szkieletu, dokonanej przez doktora Leo Testuta,
udało się wyjaśnić, jak wyglądał jego właściciel. Pozwól, że
zacytuję: „Łowcy renów byli podobni do dzisiejszych Eski
mosów i Mongołów. Na krótkim i krępym tułowiu nieśli duże
głowy. Pojemność czaszki, harmonijnie zbudowanej, przekra
czała dzisiejszą, wynosiła tysiąc siedemset centymetrów ku-
bicznych. Wypukłe czoło, mocne łuki brwiowe, wystające kości
21
policzków, kwadratowa szczęka, nos prosty. Wzrost szanslad-
czyka nie przekraczał jednego metra sześćdziesięciu centyme-
trów, był więc pigmejem w porównaniu z kromaniończykami".
Wypisz, wymaluj, to typ z mogilnika na Olenim Ostrowie, o
którym mówiłaś. Dalej polski autor pisze, że prawdopodobnie
nastąpiło
skrzyżowanie
kromaniończyków
z
szansladczykami i przez pięć tysięcy lat żyli wspólnie,
tworząc wspaniałe dzieła sztuki magdaleńskiej, a potem
zgodnie uszli na północ za renami. Warto też dodać, że w
mogiłach szansladczyków znajdowano tajemnicze „laski
czarodziejskie" niejasnego przeznaczenia. A przecież to nic
innego, jeno pałki do szamańskich bębnów, używane jeszcze
do niedawna przez saamskich noidów.
Po minie Nadieżdy widać było, że jej nie przekonałem, choć
nie znalazła argumentu, aby mi zaprzeczyć. Większość z na-
szych rozmów kończy się podobnie, ale te rozmowy bardzo
wiele mi dały. Dzięki Nadii bowiem odkryłem dla siebie „epo-
kę milczenia" człowieka. Dawniej żyłem w cieniu słowa pisa-
nego i mój widnokrąg czasowy wyznaczały najdawniejsze
zabytki piśmiennictwa. Teraz gładzę dłonią ciosło z kwarcu i
nasłuchuję, co ogień mówi.
Ba...! Ostatnio coraz częściej mi się zdarza, że spoglądam na
dzisiejszy świat z dystansu, jakbym patrzył nań oczami łowcy
renów z młodszego paleolitu. I cały ten zgiełk podziwu nad
obecnymi możliwościami ludzkości niewiele więcej dla mnie
znaczy niźli głuchy pomruk radości jaskiniowego brata, który
właśnie wynalazł łuk.
Dzisiaj w Karelii ni renów, ni Saamów. Reny zaczęły migro-
wać dalej na północ w drugim tysiącleciu przed naszą erą w
związku z kolejnym pociepleniem klimatu, Saamowie zaś
zniknęli stąd w połowie minionego millennium, wyparci przez
plemiona ugrofińskie i chrześcijańską Ruś bądź zasymilowani
ponownie do cna. Odgłosy konfliktów pomiędzy aborygenami
Karelii i nowymi osadnikami słychać w runach Kalewali, zapi-
sanych, przez Eliasa Lonnrota w XIX wieku, tudzież w relacjach
prawosławnych misjonarzy. Na przykład Łazarz Muromski,
założyciel jednego z największych klasztorów nad Jeziorem
Onieżskim w pobliżu Biesów Nosa, uskarżał się w swoim
22
Żywocie na obmierzłych pogan ludojadów, że ciskali w niego
kamieniami, grożąc, że go zjedzą! Dziś pamięć o Saamach w
Karelii przetrwała jedynie w toponimice.
A zatem po raz wtóry ów najstarszy lud Europy sczeznął nie-
omal bez śladu z terenów zamieszkałych przez tysiące lat. Zali
to nie memento dla obecnych Europejczyków? Teraz, kiedy
tak wiele gardłuje się o korzeniach europejskiej cywilizacji,
a zarazem tyleż się biada o zagrożeniach ze strony przybyszów
z innych stron świata, warto by przyjrzeć się nieco uważniej te-
mu zapomnianemu plemieniu. Tym bardziej że przecież nie
zniknęli zupełnie z powierzchni ziemi, niczym Etruskowie czy
Słowianie połabscy, jeno wycofywali się, zachowując swój ję-
zyk, tradycje i obyczaje, i uchodzili coraz dalej i dalej na pół-
nocne rubieże Europy. Można powiedzieć, że dawni łowcy reni-
ferów stosowali wu-wei
6
na długo przed chińskimi taoistami.
Dlatego postanowiłem wyruszyć śladami Saamów na Pół-
wysep Kolski, gdzie do tej pory przeżywają garstką. Chcę zo-
baczyć, jak przetrwali biedy XX wieku — industrializację, ła-
gry i kołchozy — i jak sobie dają radę dziś, w postsowieckiej
epoce zdziczałej konsumpcji, najazdu nowych Ruskich i zagra-
nicznych turystów. Wszak dalej już ujść nie mogli. Dalej na
Północy jest tylko Ocean Lodowaty.
Ciekawe, czy nadal mają siebie za bardziej szczęśliwych i
niczego się nie boją — jak pisał o nich grecki historyk na po-
czątku naszej ery... To pierwszy ślad Saamów w literaturze. Cy-
tat z Tacyta biorę ze sobą, niczym wiatyk na drogę.
Wychodząc na tropę Saamów, nie planuję z góry, dokąd
mnie ona zaprowadzi. Może wyjdę nią poza czas teraźniejszy,
zarażony fanatyzmem bądź kasą. Może spotkam na niej mą-
drego rena i zobaczę w jego oczach odbicie samego siebie
sprzed wielu tysięcy lat? A może idąc nią, dotrę na najdalszą
Północ? Tam, gdzie kończy się ziemia ludzi i zaczyna pustka.
Bo przecież nie cel się liczy, lecz Droga.
Konda, jesień 2005
6 Wu-wei — w taoizmie oznacza: nie-działanie, czyli życie podporząd-
kowane Drodze.
Zima w Łowozierze
4 stycznia 2006
W żadnym z dostępnych mi słowników polszczyzny nie zna-
lazłem „reniny", czyli mięsa renów. Natrafiłem co prawda na
jakiś „...enzym wydzielany przez korę nerek w stanie niedo-
krwienia" (od angielskiego słowa renin), ale nie ma to — jak
sądzę — nic wspólnego z delikatnym, soczystym mięsiwem re-
niferów. Polski język nie zna smaku rena.
— Jedliście kiedyś surową reninę? — spytała Ola Artijewa,
przynosząc nam tuszę młodej ważenki
7
. — Ona jeszcze wczo-
raj biegała po tundrze. Spróbujcie, palce lizać.
I rzeczywiście, to nie mięso, ale życie! Ekologicznie czysta
karma renów — jagieł (chrobotek reniferowy), kwiat morosz-
ki, złoty korzeń, wodorosty, grzyby, jaja kuropatw, czasem pis-
klę — sprawia, że reniferową surowiznę można jeść bez obawy.
Zero chemii! Żadnej inżynierii genetycznej!
Ba, świeże mięso renów tudzież ich krew, dzięki bogatej za-
wartości witamin i mikroelementów, od dawna skutecznie chro-
niły ludy Północy od gnilca. Surowiznę pojadali też w różnych
obrzędach szamańskich i myśliwskich rytuałach oraz z czyste-
go łakomstwa. A w okresie mięsopustu dodawali krew renife-
rową do ciasta na bliny.
Reninę zakupiliśmy na zimę. Trzydzieści cztery kilo mięsa
z kośćmi po sto rubli za kilogram. Natasza poćwiartowała tuszę.
7 Ważenka — samica rena. W narzeczach kolskich Saamów istnieje
osiemnaście określeń dla rena rodzaju męskiego i dziesięć dla osobników
żeńskich, w zależności od wieku, płodności, charakteru, miejsca w sta-
dzie etc.
25
Parę płatów posypałem solą. Spałaszowaliśmy je z żurawiną.
Mięso było jędrne. Słowami smaku nie oddać.
I jeszcze jedno. Nasi praszczurowie wierzyli, że owładali
siłą tego, kogo zjadali. Przy tym chodziło nie tyle o siłę czysto
fizyczną, ile o moc ducha. Stąd obrzędowe pojadanie totemicz-
nych zwierząt.
6 stycznia
W dialekcie łowozierskich Saamów obrzędowe pojadanie
ofiarnego rena nazywało się lyhte-werra. Obrzęd ten długo po-
zostawał w tajemnicy i dopiero pod koniec lat trzydziestych
ubiegłego wieku Saam Iwan Fiefiełow z Łowoziera opowie-
dział o nim etnografowi Nikołajowi Wołkowowi. Do rewolucji
Fiefiełow był noidem i obrzęd pojadania ofiarnego rena znal
z pierwszej ręki. Oto jego przebieg.
Najpierw noid śnił o renach. Po przebudzeniu zwoływał
Saamów i opowiadał, jak wyglądały reny ze snu — jakiej były
maści, jakie miały poroża. Każdy z Saamów rozpoznawał swo-
jego renifera i oddzielał go od reszty stada. Od tej chwili zwie-
rzęta przeznaczone na ofiarę otaczano szczególną pieczą: nie
pracowały, nie wolno było ich dotykać, a za ich kradzież grozi-
ła śmierć.
Zazwyczaj w marcu mężczyźni udawali się z ofiarnymi rena-
mi na wyznaczone przez noida miejsce. Tam stawiali dwie kuwa-
ksy
8
: jedną dla noida i tych, którzy mieli zabijać i oprawiać reny,
drugą dla pozostałych uczestników obrzędu. Przed rozpoczęciem
rytualnego uboju jego wykonawcy rozbierali się do goła i obmy-
wali wywarem z olchowej kory, polewając nim jeden drugiego.
Olcha w wierzeniach Saamów posiadała moc oczyszczającą. Po
czym wdziewali specjalne stroje z magicznymi wzorami.
Rena ogłuszali pałką i dobijali nożem w serce. Jego krwią
się mazali, skórę zdejmowali ostrożnie, by nie było zbędnych
nacięć, tylko jedno na brzuchu i nogach. Głowę oddzielali od tu-
8 Kuwaksa — namiot dawniej zrobiony ze skór renów, dzisiaj z brezen-
tu, rodzaj czumu.
26
szy i kładli obok skóry. Z prętów iwiny splatali szkielet zwierzę-
cia, naciągali nań skórę i osadzali głowę tak, aby kukła rena pa-
trzyła na wschód.
Następnie gotowali mięso, odrywali je od kości i zjadali. Ję-
zyk dzielili między wszystkich uczestników obrzędu. Podczas
jedzenia należało uważać, aby sok z mięsa nie kapał na brodę
albo na ubranie. Jeśli kapnął, noid wycierał to miejsce kłakiem
sierści i popiołem. Po zakończeniu rytualnej uczty kości pokra-
piali wywarem z kory olchowej, zakopywali obok kukły rena
i kładli się spać. Noid zaś śpiewał długo w nocy, prosząc ducha
renów o duże stada i pomyślność dla wszystkich.
Obrzęd powtarzali, jedząc co dzień jednego rena, póki nie
zjedli wszystkich. Zwykle trwało to od dwunastu do dwudziestu
czterech dni.
Wołków spisał relację Fiefiełowa i włączył ją do swojej mo-
nografii o Saamach. Niestety, aresztowano go w 1947 roku. Do-
stał dziesięć lat za „antysowiecką agitację". Umarł w łagrze
w 1953 roku. Książkę opublikowano dopiero w 1996 roku pod
tytułem Rosyjscy Saamowie.
11 stycznia
Hm... Sądzę, że Iwan Fiefiełow opowiedział Wołkowowi nie
wszystko. Być może w ogóle zmyślał? Trudno bowiem uwie-
rzyć, by prawdziwy noid odkrywał Rosjaninowi saamskie ta-
bu. Z relacji wielu badaczy Północy wiadomo, że Saamowie za-
zwyczaj skrywali swoje pogańskie świętości przed obcymi.
Skąd zatem ta otwartość Fiefiełowa? Czyżby parę lat władzy
bolszewickiej na Półwyspie Kolskim na tyle odmieniło saam-
skie tradycje, sięgające kamiennego wieku, że stary noid po-
traktował obrzęd przodków jako przeżytek, ciekawostkę dla
zbieracza folkloru?
Bynajmniej! W książce Władimira Czarnołuskiego pod ty-
tułem Legenda o człowieku renie znalazłem intrygującą
wzmiankę. W 1925 roku w saamskiej osadzie Jokanga grupa
starców, zatrwożonych spadkiem pogłowia reniferowych stad,
zamierzała ukradkiem odprawić obrzęd pojadania ofiarnego
27
rena. Zamiary pokrzyżował im były mnich sołowiecki, żyjący
w Jokandze na zesłaniu. Zagroził, że jeśli zaczną odprawiać
swe pogańskie gusła, to na nich doniesie. Zatem ni misjonarze
prawosławni, ni bolszewiccy agitatorzy nie umieli wykorzenić
pradawnych obrzędów Saamów. Sprawili jedynie, że zeszły
one do podziemia.
Znamienne, że rzeczoną wzmiankę autor ukrył w jednym
z przypisów, jakby chciał ją petitem przemycić. Być może, ja-
ko uczeń Saamów, nie afiszował tajnych obrzędów? A może
dyskrecji nauczyli go w kargopolskim łagrze?
12 stycznia
Czarnołuski zasługuje na osobny ustęp. Tym bardziej że nie
miał szczęścia ani do badaczy, ani do kontynuatorów swojej
tropy. A i czasy temu nie sprzyjały. Znaczna część jego dorob-
ku do dziś leży w archiwach. Czarnołuski był nie tylko wybit-
nym etnografem i znawcą Saamów, lecz także fotografował,
malował, pisał. Słowem — ostawiał ślady. Żal, że nikt nimi nie
poszedł dalej.
Urodził się w 1894 roku w Petersburgu. Ojciec pracował
w wydawnictwie Znanije, mama pisała książki dla dzieci. Wo-
łodia od małego marzył o podróżach. Czytał o wyprawach po-
larnych Fridtjófa Nansena, Roalda Amundsena i zazdrościł.
W 1914 roku ukończył szkołę handlową. Chciał wstąpić do
Akademii Sztuk Pięknych (brał lekcje rysunku i malarstwa).
Plany udaremniła pierwsza wojna światowa. Poszedł na front
na ochotnika. W bojach dosłużył się stopnia dowódcy kompa-
nii cekaemów. W latach 1921-1926 studiował w Instytucie Geo-
graficznym w Piotrogrodzie, imając się rozmaitych zajęć.
Był i stróżem nocnym, i w porcie pracował. Na dyplom zrobił
mapę samojedzkich trop koczownych Kanin Nosa.
Jednakże jego prawdziwym przeznaczeniem była ziemia
Saamów — Półwysep Kolski. Po raz pierwszy wybrał się tam
jeszcze jako student. „Chciałem poczuć tę ziemię własnymi no-
gami — wspominał po latach — zobaczyć ją na własne oczy
i własnymi uszami usłyszeć podania saamskiej przeszłości".
28
Pieszo i na łodzi przeciął całą sowiecką Laponię z północy na
południe: od Jokangi nad Morzem Barentsa do Warzugi nad
Morzem Białym. Po drodze pomagał przy cieleniu się renów,
zbierał zielnik, aby zbadać ich karmę, zapisywał bajki Saamów
i uczył się ich języka. I już wtedy zauważył, że niechętnie mó-
wili o swych wierzeniach. Pytania o seid-kamienie zbywali
bądź żartem, bądź gniewem. Aż pojął, że w tundrze saamskiej
są tropy, którymi się chodzi samemu.
W latach 1927-1938 przedeptał Półwysep Kolski wzdłuż i
wszerz. Znajomość saamskiego języka dawała mu dobry kon-
takt z aborygenami. W lumbowskim pogoście
9
zbliżył się do
starego Saama Jefima Andriejewicza i wielu rzeczy się od nie-
go nauczył. Tego na przykład, że krew nie lubi, by ją na świat
pokazywano, podobnie jak ziemia nie chce, aby jej czerń obna-
żano. Mówiąc inaczej, nie wolno obdzierać ziemi z jej zielone-
go poszycia, bo może się to źle skończyć.
Kiedy indziej usłyszał: Całe nasze życie to reny. Jemy ich
mięso i ubieramy się w ich skóry, zszywane ich ścięgnami, ich
skórami nakrywamy się też do snu, z ich kości robimy swoje
narzędzia, a ich tłuszczem oświetlamy kuwaksy. Na renach jeź-
dzimy i renom śpiewamy nasze pieśni! Tylko wyglądem się
różnimy, jednak po tundrze koczujemy tak samo. Jakże więc
możemy nie być renami. Sam pomyśl, zabijając rena, przele-
wam jego krew w swoją. Jego mięsem żyję. Moje dzieci istnie-
ją dzięki mnie, a ja dzięki niemu. Jesteśmy zatem braćmi jed-
nej krwi. My — ludzie reny.
Braterstwo z renami Saamowie wywodzą od Miandasza,
swojego totemicznego praprzodka, na poły człeka, a na poły
renifera. Jego matką była Matriocha, starucha noid. Pewnego
razu, znudzona ludzką postacią, przemieniła się w ważenkę
9 Pogost — sezonowe osiedle saamskie. Prowadząc pólkoczowniczy
tryb życia, Saamowie mieli na swojej tropie parę stałych koczowisk, na
które rokrocznie wracali. Zimowe i letnie koczowiska, gdzie zatrzymywali
się na dłużej, zwali po rusku pogostem. Czarnołuski zauważa, że w
saam-skim języku nie ma pojęcia domu. Saamowie używali dwóch, trzech,
czterech lub więcej pomieszczeń (tupa, wieża, kuwaksa), niemieszczących
się pod jednym dachem, lecz rozrzuconych wzdłuż koczownej tropy i
zamieszkiwanych w określonej porze roku, związanej z rytmem wypasu
reniferów oraz porą tarła ryb. Każde z tych pomieszczeń było tak
urządzone, by spełniało swoją funkcję na danym etapie wędrówki.
Domem Saama była jego koczowna tropa.
29
i zaszła w ciążę z renem. Przed porodem wróciła do babskie-
go ciała i urodziła białego rena z czarną głową i złotym poro-
żem. To był Miandasz. Imię pochodzi od saamskiego m'janna.
Po polsku scypuł
10
. Matriocha wykarmiła go własną piersią,
dzięki czemu mógł przyjmować postać człowieka. W mitologii
Saamów Miandasz zajmował szczególne miejsce. Czarnołuski
suponował, że kiedyś istniał o nim cały epos, który z biegiem
czasu rozpadł się na odrębne pieśni, te zaś stopniowo przeszły
w bajki. Etnograf zbierał je po okruchach, tusząc, że odtworzy
saamski epos jak Lónnrot Kalewalę.
To właśnie na cześć Miandasza — wedle Czarnołuskiego —
odprawiano obrzęd pojadania ofiarnego rena. Przy tym autor
Legendy o człowieku renie opisuje przebieg lyhte-werra nieco
inaczej niż Wołków. W jego relacji skóry rena nie naciągali na
szkielet z iwiny, tylko kładli na ziemię, na prawej połowie ukła-
dali kości w takim porządku, w jakim były w żywym renie, po
czym zakrywali lewą połową, nadając całości formę śpiącego
zwierzęcia. Samo pojadanie ciała ofiarnego renifera uczony
porównywał do komunii świętej.
W 1930 roku wyszła książka Czarnołuskiego pod tytułem
Materiały do życia Łoparów. Stan koczownictwa Łoparów
wschodniej części Półwyspu Kolskiego. Niezwykłe połączenie
erudycji oraz doświadczenia sprawiło, że do dziś dzieło to nie
ma sobie równych w rosyjskiej saamistyce.
W latach trzydziestych Czarnołuski pomagał Saamom w
biedach kolektywizacji.
W 1938 roku trafił do łagru. Oswobodzony w 1943 dostał
przydział do przymusowej armii pracy. Jakiś czas był pastu-
chem w sowchozie Snigiri pod Moskwą. Po zakończeniu wojny,
jak w latach młodości, znów imał się różnych zajęć. Między in-
nymi ilustrował książki. Na Półwysep Kolski mógł wrócić jako
uczony dopiero w 1961 roku. Ostatnia dekada jego życia była
niezwykle płodna. Wydał zbór bajek saamskich, sporo pisał.
Umarł w 1969 roku.
Pośmiertnie wyszła ostatnia książka Czarnołuskiego pod tytu-
łem W kraju lecącego kamienia — etnograficzne zapiski, prze-
10 Scypuł — delikatnie owłosiony naskórek porastający poroże zwie-
rzyny płowej w okresie jego wyrastania.
30
tykane bajkami Saamów — swojego rodzaju rekapitulacja jego
saamskiej tropy. Wiele można się z niej nauczyć. Choćby z tego
epizodu, gdzie wspominał Ilię, towarzyszącego mu w jednej z wy-
praw i dziwiącego się, że Ladimir ciągle wypytuje go o lyhte-we-
rra, podczas gdy starzy Saamowie utwierdzają, że wie więcej od
nich. „Cóż mogłem mu wtedy odpowiedzieć — pisał pod koniec
życia —jeśli do dzisiaj w pełni nie pojmuję istoty tego obrzędu".
Obcując z Saamami, Władimir Władimirowicz pojął, że są
rzeczy, o których się nie mówi. Należy do nich wiara. Pisarz nie
wątpił, że w czasie jego przebywania na Półwyspie Kolskim
Saamowie pamiętali o swoich dawnych wierzeniach. Po prostu
nie odkrywali ich postronnym. Należało więc tylko opróżnić się
ze swoich własnych przesądów, stereotypów i książkowej wie-
dzy, okazać szacunek i poczekać, aż tajemnica Saamów sama
cię wypełni.
14 stycznia
Przeglądając parę dni temu w miejscowej bibliotece stare
numery miesięcznika „Siewiernyje prostory" w poszukiwaniu
materiałów o Czarnołuskim, natrafiłem na wywiad ze znanym
sowieckim dysydentem Pomerancem. Uderzyło mnie, że sie-
dzieli w tym samym łagrze — Grigorij Soiomonowicz kilka lat
później. To właśnie w Kargopolłagrze Pomeranc odkrył dla
siebie uroki Północy.
Przyjaciele śmiali się z niego, że dookoła baraki i druty kol-
czaste, a on nie mógł oderwać oczu od zorzy polarnej, niczym
Romeo od Julii. Wiedział, że rano pobudka, że znowu się nie
wyśpi, mimo to błądził po zonie do późnej nocy, kryjąc się
przed dyżurnymi, jakby zaczarowany melodią bladych tonów
Północy. To samo latem. Białe noce tliły się bez końca, jak
wieczna lampka na ołtarzu.
Wystarczy porównać jaskrawe kraski Południa, co mącą
wzrok i rozpraszają uwagę, z paletą przezroczystych barw Pół-
nocy, które nie zatrzymują na sobie spojrzenia i pozwalają się
skupić hen w dali. Mniej więcej to samo różni zachodnie ma-
larstwo, zachwycające tym, co na płótnie, od prawosławnej
31
ikony, będącej oknem na inny świat. Nie dziw, że anachoreci
szukali na Północy odosobnienia. Pustki.
— Pustka Północy — twierdzi Pomeranc, notabene znawca
religii Wschodu — jest żywym obrazem całości. Dlatego
teraz, kiedy ludzie gubią się w cywilizacyjnym
nadmiarze rzeczy, jadła czy newsów, tak ważnym stało
się wewnętrzne scalenie przez kontemplację pustki w
przyrodzie. Przyroda jest zawsze całością, rozkład
przynosi historia. Tak zwany historyczny postęp
prowadzi do rozpadu pierwotnej harmonii, a tym
samym okalecza duchowo współczesnego człowieka.
Jedynie w kulturach archaicznych, które przetrwały do
naszych dni, zachowało się to poczucie jedności.
— Może więc warto pójść pod prąd i powrócić do źródeł?
17 stycznia
W poniedziałek 17 stycznia 1927 roku około południa do ło-
wozierskiego pogostu przybyła Łoparska Ekspedycja (Łopara-
mi Ruscy zwali Saamów) pod kierunkiem profesora Zołotarie-
wa. Na przedzie jechał młody Saam, przewodnik wyprawy. Do
jego wysokich samojedzkich sań, zaprzężonych w czwórkę re-
niferów, uwiązano parę renów ciągnących sanki z Dawidem
Aleksiejewiczem, a nieco z tyłu podążał zaprząg trzech renife-
rów z dwoma pozostałymi uczestnikami ekspedycji — leka-
rzem Iwanowem-Diatłowem i etnografem Czarnołuskim.
Podróżnicy przejechali sto dziesięć wiorst od stacji kolejowej
w Pulozierze w osiemnaście godzin. Dzisiaj tę drogę robi się
samochodem w półtorej godziny.
Uczeni zatrzymali się w domu jednego z bogatych Komi--
Iżemców, gdzie ugoszczono ich struganiną, czyli mrożoną re-
niną, którą się struga cieniuchnymi, niemal przezroczystymi
płatami. Reniferowa tusza tajała na Kreszczenije
11
.
Łoparska Ekspedycja Zołotariewa była pierwszą wyprawą
naukową na Półwysep Kolski od czasów rewolucji i w ogóle
11 Kreszczenije — prawosławne święto Chrztu Pańskiego,
przypadające na 19 stycznia. Saamowie w tym dniu świętowali koniec
nocy polarnej.
32
pierwszą na taką skalę w dziejach badania regionu! A pod
względem wiedzy o kolskich Saamach i żadna z późniejszych
tyle nie osiągnęła. W ciągu czterech miesięcy naukowcy prze-
byli półtora tysiąca wiorst na reniferowych zaprzęgach po bez-
drożach tundry, po drodze odwiedzali saamskie pogosty, foto-
grafowali i zbierali unikatowe przedmioty bytu — odzież,
naczynia, narzędzia — sporządzali mapy, notowali bajki, pieśni
i przysłowia saamskie, a także dokonali antropometrycznych
pomiarów ponad trzystu Saamów. W sumie każdy z nich zebrał
w swojej dziedzinie obfity materiał i w rezultacie każdy napi-
sał książkę o tej wyprawie. Zainteresowanych więc samą wy-
prawą odsyłam do źródeł. Mnie interesuje łowozierski pogost:
jakim go zobaczyli i opisali uczestnicy tej ekspedycji sprzed
bez mała osiemdziesięciu lat?
Władimira Czarnołuskiego zdumiała płaskość miejsca, na
którym bezładnie rozrzucono osiedle. Na rozległej równinie
dominował dom bogacza Roczewa, pierwszego Komi-Iżemca,
który imigrował na Półwysep Kolski znad Peczory pod koniec
XIX wieku. Natomiast tupy
12
Saamów tak powrastały w zie-
mię, że dwa dziesiątki dymów snuły się... spod śniegu. Na pół-
noc sina dal, na południe grzbiet Łowozierskich Tundr
13
ni-
czym bochen chleba przyprószony śnieżkiem. I to wszystko.
Nawet słońca nie było! Jego pojawienia czekali nazajutrz.
Profesor Zołotariew zwrócił uwagę, że na białej pustoszy
cerkiew i garstka niewielkich izdebek, pośród których wyróż-
niały się piętrowe domy Komi-Iżemców, wyglądały jak brudny
kleks. Jednakże w odróżnieniu od Czarnołuskiego Dawid Alek-
siejewicz twierdził, że jasne, bezobłoczne niebo pozwalało cie-
szyć się północnym słońcem kraszącym śnieg na złoto. No,
więc jak z tym słońcem?
(Wyglądam za okno. Z mroźnego tumanu na widnokręgu
wystrzela potężny słup światła pionowo w górę. Aliści samego
słońca jeszcze dzisiaj nie zoczyć!).
Najdokładniejszy był Iwanow-Diatłow. Widać lekarza w jego
opisie. O słońcu co prawda nie wspomniał ni słowem, za to Ło-
woziero dał nam jak na dłoni. Osiedle leżało na zupełnie płas-
12
Tupa — kleć z drewna, zimowe mieszkanie Saamów.
13
Tundra — w języku saamskim to masyw górski porośnięty ubogą
ro
ślinnością.
33
kiej i gołej błotnistej równinie, po obydwu stronach rzeki Wirmy,
wpadającej dwa kilometry niżej do jeziora Łowoziero. Prawy
brzeg rzeki zajęli Saamowie i Nieńcy. Izby i tupy stały tam w
dwóch rzędach, fasadami do siebie, tworząc coś w rodzaju ulicy
równoległej do rzeki. Spośród lichych chatynek wyróżniał się
dom bogacza Nikołaja Juriewa. Był to jedyny dom z prawdziwe-
go zdarzenia należący do Saama. W każdym obejściu, parę sąż-
ni z tyłu za mieszkalną klecią, stał na palach niewielki składzik
przeznaczony do ochrony produktów, uprzęży i sprzętu domo-
wego. Obok szopa dla owiec, byle jak sklecona z desek. I tylko
w czterech obejściach wychodki, reszta chodziła w krzaki. Za-
równo owczy nawóz, jak i ludzkie nieczystości wywalano na
brzegu Wirmy, a wiosenne wody zmywały to do jeziora. Lewy
brzeg rzeki, należący do Komi-Iżemców, wyglądał trochę czy-
ściej. Domy tam, choć także rozrzucone bezładnie, były duże
(nierzadko o pięciu, sześciu pomieszczeniach), z porządnymi da-
chami, pomalowane, w obejściach wygódki i banie, z tyłu ogród-
ki. Jako lekarza, Iwanowa-Diatłowa bulwersowało, że podczas
wiosennych roztopów łowozieranie czerpią wodę z jam w błocie.
Łowoziero, jak inne saamskie pogosty w tym czasie, było ty-
powym koczowniczym zimowiskiem, to znaczy osiedlem, dokąd
koczownicy zjeżdżali na okres od listopada do maja. Różniło się
od innych zimowisk tym, że pełniło zarazem funkcję ośrodka
włości obejmującej dziewięć podobnych osiedli, rozrzuconych
na terytorium o powierzchni dwudziestu pięciu tysięcy hekta-
rów, na którym żyło tysiąc trzystu jeden ludzi, w tym pięciuset
dziesięciu Saamów (spis ludności z 1926 roku
14
). Oprócz więc
saamskich tup i komi-iżemskich domów uczestnicy Łoparskiej
Ekspedycji zauważyli siedzibę władz administracyjnych i parę
budynków użyteczności publicznej: szkołę z internatem i izbę--
czytelnię, przychodnię felczera, punkt weterynaryjny, fabrykę
zamszu, kooperatywę tudzież stację meteorologiczną. No, i oczy-
wiście tłumy na ulicy Na obchody Kreszczenija do Łowoziera
ściągał naród z całej włości jak za dawnych czasów.
14 Ludność samego Łowoziera liczyła wówczas siedemset
czterdzieści pięć osób, z tego połowę stanowili Komi-Iżemcy, jedną trzecią
— Saamowie, Nieńców było sześćdziesięciu, a Rosjan trzydziestu. Dziś
żyje tu trzy tysiące pięciuset jeden mieszkańców, z tego siedmiuset
dziewięćdziesięciu Saamów.
34
O ile bowiem ostatnie lata zmieniły nieco wygląd osiedla —
zanotował profesor Zołotanew — o tyle niektóre obyczaje ko-
czowników pozostały bez zmian. Należały do nich obchody
Kreszczenija z tradycyjnym jarmarkiem. Stąd tylu pijanych
się szwendało w przedsmaku święta.
18 stycznia
Po długiej nocy polarnej dzisiaj nareszcie słońce łypnęło
zza widnokręgu! Sam to obserwowałem, bo okna mojego łowo-
zierskiego mieszkania wychodzą na południe, to znaczy tam,
skąd według saamskiej legendy reny przynoszą na rogach
słoneczne bóstwo. I pogoda sprzyjała, niebo w ciągu paru
ostatnich dni było bezchmurne! Zatem ani Zołotariew, który
rzekomo oglądał słońce nad Łowozierem 17 stycznia, ani Czar-
nołuski, który je ujrzał tutaj dopiero 20 stycznia, nie mieli ra-
cji. Być może chmury ich zmyliły, może pamięć zawiodła. Cie-
kawe, u ilu jeszcze autorów znajdę podobne wybraki? Dlatego
wolę przekonywać się na własne oczy, a dopiero potem na pa-
pier przenosić.
Widowisko było zaprawdę cudne. Widnokrąg od paru dni
podchodził blaskiem i zdawało się, lada chwila tym blaskiem
się zalejemy. Po czym wszystko bladło i mroczniało, nie speł-
niwszy się. A dzisiaj wybuchła bomba złocistego światła i
chlusnęła na ziemię. Trwało to — ja wiem — kwadrans, może
nieco dłużej. Aż skryło się wolno za Wawnbed
15
. Jeśliby nie
powidoki i oczy mokre od światła, tobym pomyślał, że mi się to
wszystko przyśniło.
Pierwszy raz w życiu byłem świadkiem powrotu słońca z zi-
mowego niebytu. Łowoziero leży półtorasta wiorst za kołem
polarnym. Przyjechaliśmy tutaj pod koniec grudnia, gdy noce
trwają na okrągło, a dzień przypomina wąziuchną szczelinę
poświaty ze sceny, nad którą ktoś przez pomyłkę za
wcześnie
15 Wawnbed — od saamskiego pedt (dupa) i awwna (goła). Góra w
masywie Łowozierskich Tundr, którą widać z mojego okna. Miejscowi
rybacy nazywają ją także: Maszkina Zadnica.
35
zaczął podnosić kurtynę, ale rychło się spamiętał i z powrotem
ją opuścił. Teraz rozumiem kult Pejjvo, saamskiego boga słoń-
ca, oraz znaczenie jego insygniów na szamańskim bębnie. Po-
jąłem także, dlaczego renifery zimą uparcie podążają na połu-
dnie — w stronę tej szczeliny.
Hej, dzisiaj sam doznałem atawistycznej radości. Jakbym
sobie strzelił kufel światła na czczo.
19 stycznia
Na Kreszczenije mróz się nasrożył. Na ulicy Sowieckiej,
głównym deptaku Łowoziera, mizerne brzózki okutały się w
pyszne szuby ze szreni. Na głowie żeliwnego Lenina puszysta
czapka śniegu. Żadnych paradnych renów, żadnych strojnych
dziewek, którymi zachwycali się uczestnicy ekspedycji w
1927 roku. Ni jarmarku, ni gonitw na uprzężach, ni kąpieli w
przeręblu. Łowozieranie mykają się chyłkiem, byle szybciej do
ciepła. Z okien sączy się sina łuna telewizji. Dziwne, że tra-
dycje Kreszczenija, które żyły tu jeszcze za komunizmu, scze-
zły bez śladu, gdy prawosławie powróciło do łask. Jakby wia-
trem zdmuchnięte. Być może wyparty je duchy noidów,
obudzone szamańskimi bębnami Jakowa Jakowlewa? A może
to znamię nowych czasów?
Zresztą, co tu dużo mówić. — Łowoziero od czasów wyprawy
Zołotariewa zmieniło się nie do poznaki. Porównać sam dojazd:
wtedy bezdroże i zaspy śniegu po kłęby renów, dzisiaj odśnieżo-
na szosa jak strzelił i bazy wojskowe na poboczach, niczym osie-
dla przybyszów z innej planety (dzięki nim szosę czyszczą regu-
larnie). Albo widok z dali: wtedy garstka tup rozrzuconych po
tundrze, dzisiaj tasiemcowe bloki mieszkalne, dwa kominy, ba-
szta wodociągowa i potężna wieża przekaźnikowa na widnokrę-
gu. Jedynie bezład, o którym napomykał Czarnołuski, się nie
zmienił. Na odwrót, dopiero teraz zrobił się solidny galimatias.
Co innego bowiem ponatykać w tundrze drewniane tupy i
skórzane kuwaksy, których spod śniegu nie widać, a co innego
pobudować wielopiętrowe bloki z sylikatu i ponastawiać między
nimi garaże z blachy, karkasy z żelazobetonu i składy z niewia-
36
da czego. Drewno i skóry gniją, istniała więc szansa, że nawet
jeśli koczowników znienacka szlag jakiś trafi, to ślady po nich,
prędzej czy później, znikną z tundry, natomiast sylikat i żełazo-
beton ostaną się tu na zawsze. Na obrzeżach całej tej industrii
przetrwały resztki dawnego bytu: koślawe chatynki z desek—ni
to domy, ni szopy — trudno powiedzieć, bo śniegiem toto przy-
sypane po dachy, nikt w nich nie zimuje i jedynie krzywa ścież-
ka na śniegu świadczy o tym, że ktoś się tutaj niedawno zataczał.
Centrum Łowoziera skupiło się między ulicą Sowiecką i
Pionierską, na prawym (kiedyś łoparskim) brzegu Wirmy.
Tam można znaleźć administrację regionu i muzeum krajo-
znawcze, pocztę, sąd rejonowy i bank, a także dom kultury (co
sobotę dyskoteka na miejscu starego cmentarza), piekarnię,
stołówkę, kiosk z gazetami oraz kilka sklepów. Tam stoją dwa
kamienne czumy — swego rodzaju logo Łowoziera — w pierw-
szym z nich mieści się Ośrodek Kultury Saamskiej, w drugim
Norweska Misja Protestancka. I tam mieszka większość łowo-
zierskich prominentów, na przykład Sasza Kobiele w. A jeszcze,
byłbym zapomniał, na jednym końcu Sowieckiej postawiono
parę lat temu maleńką cerkiew z cegły sylikatowej. Na drugim
ciągle tkwi posąg Lenina.
Na lewym brzegu Wirmy (dawniej komi-iżemskim) rytm
bloków dyktują ulice Saama Juriewa i Korni-Iżemca Wokuje-
wa. Pierwszy był pastuchem, podczas drugiej wojny światowej
wojował na Północy, powożąc uprzężami renów, a potem został
przodownikiem pracy w tundrze. Drugi zginął na froncie w Af-
ganistanie. Na Wokujewa (byłej Kołchoźnianej), nieopodal bi-
blioteki, wynajęliśmy dwupokojowe mieszkanie z widokiem na
Wawnbed. Na naszym brzegu ma siedzibę „Tundra" (były koł-
choz, dziś kooperatywa), główny eksporter reniny z Półwyspu
Kolskiego. Tutaj mieści się także łaźnia publiczna, bar i szpi-
tal. Do cmentarza jest trochę dalej.
Rzeka Wirma wprowadza dodatkową galimatię, bo wijąc się
w esy-floresy, zakłóca industrialną geometrię Łowoziera. We-
dług jednej z koncepcji nazwa rzeki pochodzi ze złącza dwóch
saamskich słów: warr' — las i jogk — rzeka, czyli Leśna Rzeka.
Moja intuicja, bliska poezji Oktiabriny Woronowej, podpowia-
da, że Wirma to werr, czyli krew po saamsku, i ma — ziemia
rodzona.
37
Skroś mnie
strugą rzeka
płynie.
Wirma-
krew ma!
Wyobrażam sobie, co czuła saamska poetessa, patrząc na tę
sylikatową narośl, która wyrastała na jej ziemi.
— Dzisiaj minął kolejny rok mego życia. Z wiekiem czuję,
jakbym powoli przymykał okiennice. Przez okna
wąskie niczym szczeliny strzelnicze świat widać ostrzej
niż przez okna podobne do wybałuszonych oczu.
Zdaniem rzymskiego architekta Wettiusa Cyrusa dzieje
się tak dlatego, że dzięki wąskim oknom klin światła
pochodzący z ogrodu zagęszcza i przytrzymuje atomy,
wywołując złudzenia na obrzeżach okna, dzięki czemu
widok staje się wyraźniejszy, silniej kontrastowy i bar-
dziej poruszający.
— Oknami nomady są jego oczy — uśmiechasz się — zatem
wystarczy, że je przymrużysz.
20 stycznia
Czy nie moglibyśmy uznać, że cel życia pole-
ga na tym by po prostu widzieć.
J
OHN
G
RAY
A propos oczu... Wśród łowców renów na Północy istniał
zwyczaj wyrzynania oczu ubitego zwierzęcia i zakopywania
ich w ziemi. Czasami wkładali je najpierw do żołądka rena lub
polewali żołądkową treścią, karmiąc je — jak gdyby — przed
pogrzebem. Badacze twierdzą, że był to jeden z najbardziej ar-
chaicznych obrzędów kultu Wielkiej Matki.
38
Łowcy reniferów wierzyli, ze oczy pochodziły od Matki Zie-
mi, która wkładała je do żywota kobiety, ważenki lub innej
samki, tam oczy obrastały mięsem i stamtąd przychodziły na
świat. Jeśli zatem nie oddało się ich z powrotem Matce Ziemi,
to mogły narobić bied. Na przykład wystarczyło, by kobieta
popatrzyła w oczy martwego rena i pożałowała go, a jego oczy,
ujrzawszy jej żal, przekazywały go oczom żywych reniferów
i stada na długo uchodziły z tundry. Nie mówiąc o tym, że oczy
ubitych renów mogły się w kobietach zalęgać.
Wedle wierzeń koczowników oczy potrafią żyć własnym ży-
ciem i wędrować po świecie — patrząc. Korzystali z tego sza-
mani w ekstatycznych „podróżach", wysyłając swoje oczy na
poszukiwania stad reniferowych lub w zaświaty, podczas gdy
sami leżeli bez czucia (z każdym z nas bywa tak we śnie, bo
kiedy śpimy, nasze oczy błądzą i oglądają różne obrazy w tym
czasie). Słowem, w pierwotnych wierzeniach na Północy oczy
były zaczątkiem tego, co w późniejszych religiach przyjęło się
nazywać duszą. W oczach ogniskowała się siła duchowa. Pa-
trzeć — znaczyło być.
Dla animistów każdy kamień, drzewo, góra lub rzeka są ob-
darzone duszą. Nic dziwnego, że cała Przyroda spogląda na
nas w milczeniu. Ileż to razy, wałęsając się po północnych tro-
pach, miałem wrażenie, że jestem obserwowany. Że ciągle ktoś
na mnie patrzy — to z gąszczu wyziera, to z gór popatruje, to
z jeziora wygląda. Wrażenie to potęguje jeszcze niezwykła ci-
sza północnej przyrody. Jej bezmowriość.
Sam chciałbym kiedyś być „samym czystym patrzeniem
bez nazwy, na granicy, gdzie kończy się ja i nie-ja".
22 stycznia
Ktoś zapyta, dlaczego zimuję w Łowozierze, a nie na przy-
kład w Krasnoszczeliju na rzece Ponoj? Tam industrii nie ma
i do renów bliżej. Czemu właśnie stąd jąłem wydeptywać swo-
ją saamską tropę?
Po pierwsze, nad jeziorem Łowoziero od zarania dziejów
zatrzymywali się łowcy renów. Najstarsze ślady człowieka po-
39
chodzą tutaj z szóstego tysiąclecia przed naszą erą. A mniej
więcej od czterech millenniów datuje się tutejszą kulturę cera-
miczną (Lovozero Ware), w której do glinianego ciasta, oprócz
azbestu, dodawano ludzkie włosy i sierść reniferów. Dla ar-
cheologów rejon Łowoziera to prawdziwy Klondike. Czegóż tu
nie wykopywali: topory i ciosla z kwarcu, kindżały z krzemie-
nia i skrobacze z łupka, a także kagańce z kryształu górskiego,
harpuny z kła morsa, groty z rogu łosia, haczyki, igły i
szydła z kości renów, kościane figurki. Ba, nawet wisior z
bursztynu się trafił, co świadczyło o kontaktach kolskich
koczowników z ludami Bałtyku. Natomiast pierwsza
wzmianka na piśmie o łowozierskim pogoście pojawiła się w
ruskiej księdze podatkowej w 1608 roku. Mowa w niej o
dziesięciu wieżach
16
należących do szesnastu Łoparów płci
męskiej. Kobiet wówczas nie liczyli. Dań płacili skórami
polarnych lisów.
Po wtóre, Łowoziero to dzisiaj stolica rosyjskich Saamów ze
swoim herbem (na nim ren) i ze swojską elitą. Tu działają ani-
matorzy saamskiej polityki, kultury oraz języka. Tutaj zjeżdża-
ją się goście na centralne obchody saamskich świąt, tutaj odby-
wają się wszelkie konferencje poświęcone Saamom i stąd
nadaje radio po saamsku. Tutaj podtrzymują dawne metody
wypasu renów i tradycje saamskiego rękodzieła. Tutaj wystę-
puje saamski zespół pieśni i tańca. Miejscowe muzeum posia-
da bogatą kolekcję sztuki saamskiej. W łowozierskiej biblio-
tece jest nieomalże wszystko o Saamach. A w tutejszej szkole
rzemiosł, pod okiem majstra, można własnymi rękami wypra-
wić parę reniferowych skór i uszyć z nich prawdziwe jary
17
,
wygotować kości rena i wyrzezać z nich rękojeść noża lub
przyrządzić parę narodowych dań z reniny. Natasza już coś nie-
coś z tego popróbowała.
Po trzecie, Łowoziero to także swego rodzaju probówka, do
której władza sowiecka przesiedliła kolskich Saamów w poło-
wie ubiegłego wieku, likwidując ich niewielkie koczowne po-
gosty rozsiane w tundrze jako „nieperspektywne", to znaczy
16 Wieża — rodzaj półziemianki, najstarszy typ zimowej sadyby
Saamów.
17
Jary — futrzane buty z cholewami powyżej kolan, uszyte ze
skóry
zdjętej z nóg rena.
40
nierokujące nadziei na przyszłość. Jak w probówce zatem
widać tu efekty tego eksperymentu (alkoholizm,
samobójstwa) i można obserwować — co dalej?
I po czwarte, Łowoziero leży w samym środku Półwyspu
Kolskiego, stanowiąc świetną bazę wypadową. Łowozierskie
Tundry mam pod samym nosem, półtorej godziny na nartach.
Od Chibińskich Tundr oddziela je Umboziero, drugie co do
wielkości tu jezioro, z którego wypływa rzeka Umba. Można po
niej w ciągu paru dni spłynąć do Morza Białego, oglądając po
drodze słynne petroglify Kanoziera. Do Krasnoszczelija lata
stąd samolot, a dalej można spłynąć Ponojem, najdłuższą z tu-
tejszych rzek, zwiedzając na jej brzegach wymarłe pogosty
Saamów i szukając mogił Polaków, którzy w 1940 roku budo-
wali tam lotnisko. Z Łowoziera można także wybrać się z pa-
stuchami renów na północ, do Morza Barentsa.
Krótko mówiąc, jest tutaj co robić.
29 stycznia
Jak już wspomniałem, do Łowoziera przyjechaliśmy pod
koniec grudnia (w środku nocy polarnej!) i moja znajomość ze
stolicą Saamów przypominała pierwsze wrażenia Blake'a na
Dzikim Zachodzie w filmie Truposz Jima Jarmuscha. Chodzi
o sposób narracji — rozbłyski kadrów z ciemności — nie o seks
czy alkohol. Przednoworoczne lampiony nad ulicą Sowiecką
przydawały smaku tej poetyce.
Zrazu wyświetliła mi się z łowozierskiej ciemni choinka
w całej swojej krasie. Stała nieopodal pomnika Lenina (wypisz,
wymaluj: Saam na kamieniu). Obok tajał Dziad Mróz i Śniegu-
reczka. Trwała odwilż, a oni byli z lodu.
Potem z tejże ciemni prawdziwy aborygen się wyłonił. Oku-
tany w pieczok
18
kroczył nam naprzeciw, taszcząc za sobą dłu-
gie sanki. Zamieniłem z nim parę słów, podczas gdy Natasza
nas fotografowała. Stary Saam się żalił, że kłusownicy w mun-
18 Pieczok — saamska zimowa odzież uszyta z futra reniferowego
włosem na zewnątrz.
41
durach wybijają im reny w tundrze. Biją je jak leci, z helikop-
terów i z kałasznikowów. Rosyjskie bazy wojskowe nad Mo-
rzem Barentsa graniczą z saamskimi pastwiskami. Nic dziw-
nego, że mając żywe mięso pod nosem, armia oszczędza na
aprowizacji.
— Żołnierze choć się najedzą — dorzucił na pożegnanie. —
Gorzej, gdy na łowy przyjeżdżają nowi Ruscy, bo ci jedynie ję-
zyki i wątrobę biorą, a tusze porzucają.
Jego ostatnie słowa zagłuszył przejeżdżający buran, czyli
skuter śnieżny. Noszą się tutaj na nich tak, jak kiedyś na reni-
ferach. Tyle że reny biegały cicho, a burany ryczą. Ich ryk to-
warzyszy mi od pierwszych kroków w Łowozierze. Niczym gi-
tara Neila Younga w podróży Williama Blake'a po Dzikim
Zachodzie.
By od buranów odpocząć, wstąpiliśmy do muzeum. Tam by-
ło cicho i pusto. Zero zwiedzających. W sali wystawowej ciem-
nia jak za oknem. Jeno w kasie światełko. Zatem kolejny roz-
błysk: na jednym ze zdjęć Łowoziera z 1927 roku zobaczyliśmy
drewnianą cerkiew, na której miejscu dziś stoi muzeum. Reszta
tonęła w mroku.
Zajrzeliśmy także do paru sklepów, gdzie życzliwe oczy roz-
błyskiwały ciekawością, czy na długo w gości? Na ulicy jarzyły
się w blasku petów twarze przechodniów. A uśmiech Łarisy
Pawłownej, dyrektorki Ośrodka Kultury Saamskiej, wyjaśnił
nam, że mamy tu gdzie mieszkać.
30 stycznia
Jeszcze jeden refleks pierwszych dni w Łowozierze, który
warto utrwalić — to odblask sylwestrowego kominka. Na ogniu
z olchowych szczap piekliśmy reninę, pociągając szampana i
czekając na noworoczne wystąpienie Putina w telewizji.
Olcha w wierzeniach Saamów ma moc oczyszczającą, szampan
przy kominku — po ruskiej bani i walaniu się w śniegu — ma
smak... Nowy Rok wybiły kremlowskie kuranty.
— Juszczenko dziś zapewne przeprasza Ukraińców za to,
że ich szampan będzie bez gazu — zażartował Iwan.
42
Później do rana kołysaliśmy się pod Di Dju La, a wódkę za-
kąszaliśmy bransoletką z granatów. To rosyjska zakąska z re-
niny, nazwana tytułem jednej z nowel Aleksandra Kuprina. So-
lone mięso renifera z owocami granatu.
3 lutego
Aleksandr Kobielew jest prezydentem Saami Council, to
znaczy głównej saamskiej organizacji na świecie, zrzeszającej
Saamów Norwegii, Szwecji, Finlandii i Rosji. Inaczej mówiąc,
Sasza jest prezydentem Sapmi — tak w języku saamskim nazy-
wają krainę na skraju północnej Europy, zamieszkiwaną od ty-
siącleci przez Saamów. Prezydenta wybiera się w Sapmi co
dwa lata.
Rozmowę z Saszą zaczęliśmy od języka, bo przecież bez ję-
zyka nie ma mowy o przyszłości Saamów. Sęk w tym, że kolscy
Saamowie do dzisiaj w praktyce nie mają swojego pisma. Pró-
by stworzenia go w latach trzydziestych ubiegłego wieku na
osnowie alfabetu łacińskiego zakończyły się w łagrach, a obec-
ne doświadczenia z grażdanką
19
, między innymi Aleksandry
Antonowej, autorki saamskiego abecadła, jak na razie nie wy-
szły jeszcze z powijaków.
— Zauważ przy tym — zachichotał Sasza — że Aleksandra
Andriejewna kiedyś uczyła w łowozierskiej szkole rosyjskiego,
a za gadanie po saamsku biła nas po łapach.
To właśnie szkoła sowiecka, gdzie uczyli ich po rosyjsku,
sprawiła, że większość kolskich Saamów przestała mówić swo-
im językiem. Za cara do szkoły nikt ich nie zmuszał, nie było
zresztą żadnej szkoły, jeśli nie liczyć szkółki cerkiewnej, do
której faktycznie nikt nie chodził, bo dzieciaki koczowały z ro-
dzicami po tundrze. Dopiero władza sowiecka wprowadziła
obowiązkową naukę, w Łowozierze dla uczniów zbudowali in-
ternat i oderwali dzieci zarówno od rodziców, jak i od rodzime-
go języka. I teraz, kiedy się w końcu połapali, że bez języka nie
ma mowy o narodzie, okazało się, że tylko starzyki jeszcze coś
Grażdanką — alfabet będący modyfikacją cyrylicy.
43
niecoś pamiętają. Jednakże utrwalić to bez pisma, to jakby wo-
dę łapać w sieci.
— Wyobraź sobie, że twoi rodacy zapomnieli polski i mó
wią tylko po angielsku. No, ale przecież w każdej chwili mogą
powrócić, bo mają polską literaturę, w której uwiecznili swój
język. A my?
Drugim problemem jest saamska krew, to znaczy kwestia
pochodzenia. Jeszcze bowiem do niedawna być Saamem było
wstyd. Saamowie byli na Półwyspie Kolskim obywatelami
ostatniej kategorii — po Ruskich, Ukraińcach, Żydach i Komi--
Iżemcach. Kto więc mógł, wpisywał do paszportu inną naro-
dowość. Paradoks w tym, że kiedy w Rosji znoszono w paszpor-
tach rubrykę „narodowość", bycie Saamem stawało się ko-
rzystne. Akurat wtedy zaczęło się przebąkiwać o prawach
aborygenów Północy, zawiązywały się kontakty z Saamami ze
Skandynawii, popłynęły dolary i granty.
— Ba, pewien kłusownik — wspomniał Sasza — Ukrainiec
z Apatytów, dobijał się o status Saama, bo się dowiedział, że dla
nas są zniżki na licencje myśliwskie.
Ot, i stanęło pytanie: wedle jakich kryteriów określać, kto
jest Saamem, a kto nie. To bardzo ważne, jeśli serio się myśli
o stworzeniu saamskiego parlamentu. Jedynie w Rosji jeszcze
go nie mają. W Finlandii działa od 1973 roku, w Norwegii — od
1989, w Szwecji — od 1993. Aby utworzyć parlament Saamów
w Rosji, trzeba najpierw wiedzieć, kto ma prawo go tworzyć
i z kogo? Innymi słowy, należy zrobić spis rosyjskich Saamów...
Przyjęto kryterium krwi: przynajmniej jedno z rodziców musi
być Saamem.
— Zresztą, my się tutaj wszyscy znamy i wiemy, kto jest
kto. Chodzi jedynie o akt prawny.
Najtrudniej ma się sprawa z saamską ziemią. Zbyt wielu do
niej pretenduje, poczynając od armii rosyjskiej i lobbystów
przemysłu wydobywczego, a kończąc na nowych Ruskich i tu-
rystycznym biznesie. Wystarczy rzucić okiem na mapę Półwy-
spu Kolskiego, by się zorientować, jak mało przestrzeni dla ży-
cia pozostawiono Saamom. Przegnali ich z wybrzeża Morza
Barentsa, gdzie od wieków polowali na foki, teraz tam bazują
podwodne łodzie atomowe. Wyparli ich z północnego zachodu,
budując „zakryte" miasta Nikiel i Zapolarnyj. Odcięli ich dro-
44
gą żelazną od jeziora Imandra, które było dla Saamów tym,
czym Bajkał dla Buriatów. W końcu zasrali Monczegors-
kiem tundrę Moncze
20
, a Chibiny — Apatytami. Teraz jęli ich
wywłaszczać ze wschodniej części Półwyspu Kolskiego. Naj-
lepsze łowiska północnego łososia na Ponoju wzięli Ameryka-
nie w arendę na dwadzieścia pięć lat. Jokangę nowi Ruscy
okupują. A niedawno szwedzka firma „Buliden" zamierzała
nieopodal Łowoziera, nad rzeką Woronią, dobywać złoto meto-
dą odkrywkową. To byłby koniec dla renów, a co za tym idzie
i dla Saamów na Kolskim. Na szczęście tym razem w porę się
zorientowali, podnieśli szum, poparli ich inni i Szwedzi się wy-
cofali. Ale to nie znaczy, że ktoś nowy się nie pojawi. Dopóki
jest co wydrzeć z saamskiej ziemi, dopóty byt Saamów na niej
będzie zagrożony.
— Nawet jagieł stąd wywożą na Zachód. Po kilkaset ton su-
chego chrobotka reniferowego rocznie. Wiesz po co?
— Nie mam pojęcia.
— Żeby nim mogiły dekorować!
Zapadło milczenie. Sasza się zamyślił, a ja przeżuwałem je-
go słowa. Mimochodem powstała niepokojąca i jakże trafna
zarazem metafora Europy, obkładającej swojego trupa życio-
dajnym porostem renów, które były źródłem życia dla pierwot-
nych Europejczyków.
— Dzisiejsi Europejczycy — Sasza spojrzał na mnie, jakby
czytał moje myśli — najpierw budują dom, a dopiero potem się
zastanawiają, co pod nim rosło. Wybierają miejsce pod budo
wę, kierując się wyłącznie własnym pożytkiem, a nie korzyścią
dla ziemi. Dla nas ziemia jest święta.
Dlatego trzeba działać, by uchronić saamską ziemię od eko-
logicznej barbarii. Nie chodzi bynajmniej o odrywanie Półwy-
spu Kolskiego od ruskiej „macierzy", jak im niektórzy zarzu-
cają, a jedynie o to, aby Saamowie — rdzenna ludność tego
terytorium — współgospodarzyli ziemią. To znaczy — mieli
wiążący głos na temat jej użytkowania. Jak, dla przykładu, ka-
nadyjscy Inuici w Nunavut. Aliści do tej pory murmańska du-
ma nie przyjęła ustawy o rdzennej ludności. Komi-Iżemcy są
przeciw, bo też chcieliby się załapać.
Moncze — po saamsku: piękna.
45
W tym miejscu Sasza zrobi! niewielką dygresję na temat roli
hrabiego Witte w dziejach kolskich Saamów. Pod koniec dzie-
więtnastego wieku Rosjanie zamierzali zbudować port nad Mo-
rzem Barentsa (dzisiejszy Murmańsk) i połączyć go drogą że-
lazną z resztą kraju. To ogromne przedsięwzięcie planowano na
ziemiach mało zaludnionych, a w dodatku nieruskich. Siergiej
Witte przewidywał, że w dalekiej przyszłości mogą być proble-
my. Dlatego popart przesiedlenie Komi-Iżemców znad Peczory
na Półwysep Kolski, zawczasu gotując konflikt dwóch małych
narodów, a Rosji przeznaczając w tym sporze rolę rozjemcy.
— Toż to absurd — aż żachnąłem się od tej dygresji — że-
by ludzie, którzy pojawili się tu zaledwie sto parę lat
temu, rościli sobie prawo do miana aborygenów.
— Niemniej jednak to fakt.
Przy tym Korni-Iżemcy wprowadzili tutaj swoje metody wy-
pasu renów, odpowiadające bezkresowi Bolszeziemielskiej
Tundry, natomiast zabójcze dla ograniczonych pastwisk Półwy-
spu Kolskiego. Saamowie od wieków puszczali stada na lato sa-
mopas, dzięki czemu reny nie wydeptywały karmu do gołej zie-
mi, tylko podszczypywały go, przechodząc z miejsca na miejsce
niewielkimi grupami. Z takiego wypasu biznesu się nie zrobi, to
raczej sposób życia niż zarabianie na życie. Natomiast Komi-
Iżemcy przez okrągły rok trzymają ogromne stada w kupie pod
okiem pastuchów i póki reny nie wyjedzą karmu na jednym
miejscu, nie przepędzają ich na drugie.
— Oni po prostu hodują reny, a my dzięki renom żyjemy.
Jeśli reny wyginą, to i nas nie będzie.
5 lutego
Ani się obejrzeliśmy, jak ważenkę zjedliśmy. Miała nam
starczyć na całą zimę! Natasza żartuje, że uzależniliśmy się od
reniny. Coś w tym jest.
Bo jeśli przyjrzeć się bliżej ich karmie, to się okazuje, że re-
ny lubią pojadać rośliny, których inne zwierzęta nie wezmą do
pyska. Na przykład kaczeńce, jaskry. Niektóre z tych roślin za-
wierają alkaloidy. Podejrzewam, choć w literaturze o tym ni
46
słowa, że będąc smakoszami grzybów, renifery zajadają się
muchomorami. No, i jagieł... Gdzieś wyczytałem, że używają
go w przemyśle farmaceutycznym do produkcji antybiotyków.
Nie dziwota, że tak przyprawiona renina może mocno oddzia-
ływać na nasz organizm. Jak, dla przykładu, pasztet z konopi
indyjskich.
Krótko mówiąc, siedzimy na reninie jak na igle. Nigdy w ży-
ciu tyle mięsa nie jadłem. Dawniej w ogóle gustowałem w ja-
dle jarskim, a mięcho spożywałem jedynie od święta. Kto by
pomyślał, że można je zażywać na okrągło? Przy tym podkreś-
lam: chodzi tylko o reninę! Do świniny czy wołowiny mój sto-
sunek się nie zmienił, w porównaniu z nimi mięso rena staje
się ciałem. Tuszę, że jasno się wyrażam?
Dlatego rozumiem pradawnych łowców reniferów, którzy
wyruszyli za renami na Północ, kiedy lodowiec jął odstępować
z Europy, zamiast się cieszyć, że zrobiło się ciepło i w lasach
innej zwierzyny jest pełno, a w jeziorach ryby w bród. Oni też
uzależnili się od reniny.
Reninę można przyrządzać na rozmaite sposoby. Suszyć lub
gotować, dusić, piec i smażyć. Jedną z mych ulubionych po-
traw jest saamski limm, czyli zawiesisty wywar z reniny, do
którego dodaje się szczyptę żytniej mąki i parę szklanek utar-
tych jagód — najlepiej moroszki. Limm ma smak winno-słod-
kawy i mięsny. Najpierw wyławia się z niego mięsiwo, a potem
popija bulionem. Lubię też polędwicę duszoną w winie z ro-
dzynkami, studzieninę z reniferowych nóg, żebra z rusztu, ję-
zyk na kwaśno, szpik z musztardą, serce z chrzanem...
Ze znakomitej książki Jurija Simczenki Kultura łowców re-
nów północnej Eurazji dowiedziałem się, że dawniej człek na
Północy musiał zjeść dwadzieścia pięć renów w ciągu roku,
aby zapewnić sobie konieczną dla tej szerokości geograficznej
ilość kalorii. Bez skrupułów więc kupiliśmy u wuja Oli kolejną
tuszę. Tym razem to chirwas, trzyletni byk. Czterdzieści osiem
kilo żywej wagi. Mniam, mniam.
Z książki Simczenki wypisuję dane, nad którymi warto się
zastanowić. Otóż zdaniem speców, arktyczna dzielnica Eurazji,
od Skandynawii do Czukotki, mogła kiedyś wyżywić od dwóch
47
i pół do trzech milionów reniferów. Przy takiej liczbie coroczny
przyrost pogłowia szacuje się maksymalnie na dwieście dzie-
sięć tysięcy reniferów. Innymi słowy, trzy miliony renów w za-
mierzchłej przeszłości mogły wykarmić nie więcej niż osiem
i pół tysiąca myśliwych. Simczenko podkreślił, że liczbę nieco
zawyżył, bo założył idealne warunki i nie uwzględnił wilków.
6 lutego
Dzisiaj cała Sapmi świętuje Dzień Saamów, ustanowiony na
pamiątkę pierwszego saamskiego zjazdu w 1917 roku w Trond-
heim w Norwegii. W Łowozierze obchody zaczęły się od wciąg-
nięcia saamskiej flagi na maszt.
Motywem tej flagi jest bęben szamański. Symbolika barw
odpowiada kolejno czterem żywiołom: niebieski — wodzie, żół-
ty — słońcu, zielony — ziemi i czerwony — ogniowi. Czerwo-
no-niebieski krąg pośrodku oznacza słońce i księżyc.
O godzinie szesnastej flagę uroczyście wniesiono do sali
koncertowej Ośrodka Kultury Saamskiej. Czum trzeszczał w
szwach. Gości zjechało się co niemiara. Na stojąco odśpiewali
saamski hymn (wiersz Isaka Saby), który kończył się słowami,
aby saamska ziemia wróciła do Saamów.
Potem były uroczyste mowy o spójni saamskiego narodu
mimo dzielących go granic. Pozdrawiali jubilatów. Wasilija
Gałkina ogłosili Saamem roku. Nowożeńcom rozdali podarki
i każdą parę obwiązali arkanem (to dawny obyczaj!), życząc im
długiego wspólnego pożycia. Ogłosili także, że w ciągu roku
w Łowozierze urodziło się ośmioro nowych Saamów. Hurra!
Część artystyczną zaczęła Elwira Gałkina, porównywana
przez niektórych do Joan Baez. W dzieciństwie Elwira wiele
czasu spędzała z dziadkiem nad Seidjawrem, świętym jezio-
rem Saamów, gdzie usłyszała i bębny przodków, i zew tundry.
Stąd w jej pieśniach tyle naturalnych odgłosów: i kukułka ku-
ka, i wiatr potrzaskuje w suchych trzcinach, śnieg skrzypi i za-
wieja wyje, a przez wszystko przebija dygot bębnów.
Czum zawirował. Elwira oszamaniła publiczność. Resztę
wieczoru przeżyłem jak we śnie, w którym werbel dyktował
48
rytm krwi, a nogi same rwały się do tańca. Twarze chynęły ku
mnie jakby ze ścian pieczary, oczy wyglądały jak z dna studni.
Mignął mi suchy od mrozu Askold Bażanow, pierwszy poeta
saamski. Jak gdyby szepnął:
Jeśli ci ciężko,
ustajesz w Drodze,
pamiętaj:
tyś gospodarzem tundry, a
nie koślawej chaty.
To już bankiet? Na stołach paruje renina i błyszczą rzędy
kieliszków wódki. Naprzeciw siedzi Iwan Matriochin, który
przed chwilą prezentował na scenie pieśni ze swej najnowszej
płyty Biały ren. Obok Aleksandr Stiepanienko, autor książki
Rozstrzelana rodzina o represjach wśród Saamów.
Toasty. Tańce.
Raptem ktoś przysiadł się przy mnie do stołu. Spoglądam
ukradkiem na dłonie. Drżą jak w febrze. Nie mogą trafić widel-
cem w mięso — raz, drugi. W końcu ręka sięga do talerza, ła-
pie kawałek palcami, unosi do ust. Mimo woli odprowadzam ją
wzrokiem i kątem oka dostrzegam stężałą saamską twarz. Ko-
bieta koło trzydziestki. Żuje z opuszczoną głową, wpatrując się
w pełny kieliszek. Odwracam wzrok.
Wychodząc z bankietu, ujrzałem ją raz jeszcze. Tańczyła
pośrodku parkietu z przymkniętymi oczami. Sama.
12 lutego
Tytuł „Siewiernyje prostory" mówi za siebie. Po polsku
„przestworze" to rozległa przestrzeń (i rodzaj swobody), tylko
nie wiadomo czemu w Słowniku Doroszewskiego wyraz ten
określono mianem książkowego. Czyżby obecna polszczyzna
na tyle odwykła od swobodnych przestrzeni, że samo słowo
odłożono na półkę z książkami?
49
W ostatnim numerze miesięcznika znalazłem interesujące
rozważania historyka Nikołaja Płużnikowa o współczesnym
koczownictwie. Autor stawia tezę, że wraz z odejściem pań-
stwa z Północy i przychodem tu rynku tutejsze narody po-
wrócą do dawnego sposobu życia, to znaczy znowu wyjdą na
koczowne tropy. Albowiem prawom rynku — zdaniem Płużni-
kowa — podporządkowują się jedynie ludy osiadłe, dla nich
gromadzenie rzeczy jest kwestią wygody i prestiżu, natomiast
dla tych, co drogę mają w genach, nadmiar rzeczy staje się ba-
lastem. Płużnikow daje przykład nomadów, którzy w zależno-
ści od sezonu zostawiają w tundrze przedmioty nieprzydatne
w danej porze roku. Bo nomada nade wszystko ceni sobie swo-
bodę przemieszczania się.
Przykładam tezę Nikołaja Płużnikowa do tego, co widzę.
W swoim czasie władza sowiecka jęła przymusowo osiedlać
kolskich koczowników. Najpierw ich skolektywizowali, a po-
tem poprzenosili do Łowoziera, likwidując stare saamskie po-
gosty. Jedne, jak na przykład Woronij, zatopili pod budowę
elektrowni wodnej w 1966 roku, inne oddali wojsku. Nie tylko
więc został naruszony tradycyjny obraz życia Saamów, lecz
także zburzono im świat duchowy. Wszak koczowne tropy —
niczym ścieżki pieśni — wiodły przez miejsca sakralne: święte
kamienie, jeziora, góry. W zamian dostali ochłapy
cywilizacji i socjalny blichtr: mieszkania w blokach i ryczące
burany, szkołę, która niszczyła ich język, szpital, który nie
leczył, i sklepy z wódką czynne całą dobę. Dary tworzą rabów
— powiada przysłowie Inuitów —jak baty psy.
Weźmy dla przykładu mieszkanie. Niby jest w nim ciepła
woda, gaz i kibel się spłukuje. Płużnikow pisze, że dawniej ko-
czownicy zmuszeni z jakichś przyczyn do osiadłego życia co
pewien czas przenosili swój czum, choćby o parę metrów, aby
„odświeżyć powietrze". Bo czuli, jak myśli i emocje przeżyte
w jednym miejscu zgęszcząją się i tworzą osad, który z wolna
zaczyna ugniatać psychicznie, wywołując rozdrażnienie i kłót-
nie w rodzinie. Ale przecież sylikatowego bloku przenieść się
nie da. Nie dziw, że się w nich wieszali.
Największa fala samobójstw przeszła przez Łowoziero w
latach sześćdziesiątych, kiedy przesiedlali tutaj Saamów
50
z Czudz'jawru, Warzina i woroniego pogostu. Łowozieranie do
dzisiaj mówią o tym, wzdrygając się od grozy.
— Saam z Warzina czy z woroniego w swojej tundrze był
panem z dziada pradziada, a tu stawał się pariasem, ostatnim
z ostatnich nawet dla miejscowej biedoty. Cóż im zostawało,
tylko alkohol i pętla. Starzy koczownicy z własnej ręki ginęli
i odchodzili w inne przestwory.
Czytając Płużnikowa, zastanawiam się, czy rzeczywiście
zew drogi tkwi w genach? Czy nowe pokolenie Saamów po-
wróci do tundry, czy też omamione konsumpcją, telewizją i cie-
płą wodą wyrzeknie się własnej swobody?
18 lutego
Mięsożerstwo jest fascynacją in actu.
P
ASCAL
Q
UIGNARD
Quignard pisze o atawistycznej fascynacji oka, które stara
się pożreć to, co kocha. Od dłuższego czasu przyglądam się tej
krwawej miłości. W Łowozierze trwa zimowy zabój renów.
Widowisko to mało ma wspólnego z tradycyjnym żanrem
love story. Od rana do nocy zajadły jazgot psów gryzących się
o skrwawione kiszki, tam i owdzie smugi posoki na śniegu, na
saniach obdarte ze skóry tusze. Jednakże najbardziej mnie
wstrząsają bezmowne renifery oczekujące na rzeź. Są tak ci-
che, że czasem trudno je zauważyć w zagrodach, gdzie stoją
w kolejce po śmierć.
Wczoraj na podwórzu jednego z domów widziałem taką sce-
nę: mężczyzna oprawiał martwego rena na śniegu, który wy-
glądał jak krwawa kasza, obok pies rozszarpywał kawałek bia-
łego ścierwa, ni to płuca, ni mózg, a pod płotem stał żywy
renifer i bezgłośnie się temu przypatrywał.
Ciekawe — pomyślałem — czy fascynacja, o której pisał
Pascal Quignard, działa w drugą stronę? To znaczy, czy kocha
się tego, kto chce cię zjeść?
51
19 lutego
Jeden z wątków naszej rozmowy z Saszą Kobielewem nie
daje mi spokoju. Chodzi o język saamski. Od jakiegoś czasu za-
daję sobie pytanie, czy on w ogóle istnieje?
W zeszłym roku, bawiąc w Pietrozawodsku, odwiedziłem
profesora Gieorgija Kierta, nestora ugrofińskiej lingwistyki.
Przy lampce ormiańskiego koniaku i czarnym chlebie z czer-
woną ikrą rozmawialiśmy o Saamach, którym poświęcił kawał
życia, oraz o jego mistrzu Dymitrze Bubrichu. To właśnie Dy-
mitr Władimirowicz zakwestionował niegdyś istnienie saam-
skiego języka, utwierdzając, że u Saamów co rzeka czy dolina,
to inny dialekt — im dalej jeden od drugiego, tym mniej wspól-
nego między nimi — i dlatego nie można mówić o saamskim ję-
zyku, a jedynie o saamskich narzeczach.
Według Kierta, rozwiązanie tajemnicy języka Saamów to
klucz do zagadki ich pochodzenia, a zarazem do wyjaśnienia
zarania dziejów europejskiej Północy. Przyjęło się bowiem, że
saamski należy do rodziny ugrofińskiej, lecz w jego leksyce ba-
dacze odnaleźli też wyrazy pochodzenia indoeuropejskiego i
indoirańskiego, a co do jednej trzeciej słów, to w ogóle nie
wiadomo skąd się wzięły. Te ostatnie dotyczą przede wszyst-
kim przyrody, świata zwierząt i części ludzkiego ciała, a więc
są przypuszczalnie najdawniejsze. Dało to niektórym uczonym
pretekst do rozprawiania o języku saamskim jako o jednym z
prajęzyków świata.
Profesor Kiert bada mowę kolskich Saamów od lat. Brał
udział w licznych ekspedycjach lingwistycznych, nagrywał po-
szczególne dialekty (kildinski, notozierski, jokangski i babiń-
ski), analizował i porównywał. W rezultacie ograniczył się do
kildinskiego (mówią nim między innymi tuziemcy z Łowoziera)
i na nim oparł swoje kapitalne dzieło pod tytułem Język saam-
ski. We wstępie do książki orzekł, że Saamowie nie mają języka
literackiego, zatem — z punktu widzenia lingwisty — ogólno-
narodowy język saamski to fikcja, a realnie istnieją wyłącznie
narzecza. Potwierdził tym samym teorię swojego nauczyciela.
Dzisiaj uczniowie Kierta z Niemiec, Elisabeth Scheller i Mi-
chael Riessler, podejmują kolejną próbę „odrodzenia języka
Saamów i przekazania go młodemu pokoleniu". Zaczęli od
52
tego, że otworzyli office w Łowozierze i przywieźli komputer
z drukarką. No, i jęli się uczyć saamskiego.
23 lutego
Jeśli przyjąć, że Bubrich i Kiert mają rację, to i o jednym
narodzie Saamów trudno mówić. W pracach etnografów nieraz
znajdowałem na to potwierdzenie. Kiedyś Czarnołuski, a obec-
nie profesor Łukjanczenko z Moskwy, dzielą Saamów na grupy
(górskich, leśnych, brzegowych oraz kolskich) i podgrupki,
podkreślając, że każda z nich mocno odróżnia się pod wzglę-
dem etnograficznym od pozostałych. Może więc mamy do czy-
nienia nie tyle z jednym narodem (plemieniem), ile raczej z
pierwobytnymi rodami, które od tysiącleci żyły tu na ogrom-
nych przestrzeniach w odosobnieniu?
Im dłużej o tym rozmyślam, tym jaśniej spostrzegam, że
problem polega w istocie rzeczy na swoistym anachronizmie
Saamów. Oni pochodzą z innego czasu, a my przymierzamy ich
do swojego. Jakbyśmy znienacka zobaczyli w lustrze siebie
sprzed wielu, wielu lat i nie pojęli, że odbicie powtarza miny,
które do lustra stroimy.
Dlatego podczas rozmowy z Saszą Kobielewem miałem
mieszane uczucia. Z jednej strony podziwiałem jego
rozsądek i determinację, z drugiej rozważałem, na ile w
dzisiejszej globalnej Europie, która wolno i konsekwentnie
się niweluje i gdzie na naszych oczach następuje mieszanie
języków i krwi, próba wyodrębnienia nowego narodu ma
sens.
26 lutego
Nigdzie nie widziałem takiego lazuru jak tutaj. To chyba kwe-
stia zimnego światła. Słońce bowiem stoi niezwykle wysoko (jak
na końcówkę lutego), a jednocześnie panuje silny mróz. Niebo
jest przezroczyste! Majaczy przez nie pustka Kosmosu. Może
dlatego niektórzy mówią, że z Północy bliżej do tamtego świata?
53
27 lutego
Przystępując do pisania o Saamach, zderzyłem się także z
innym problemem języka — z samą pisownią. Ich mowy nie
podobna przekazać naszą ortografią. To tak, jakby ktoś chciał
po ludzku zapisać szczebiotanie ptaków w tundrze.
Problem zaczyna się od abecadła, bo tutaj ciągle jeszcze
trwa spór, jakiego alfabetu używać? Jedni gardłują za łacinką,
inni za grażdanką. W 1933 roku na podstawie łacinki pojawił
się pierwszy elementarz dla kolskich Saamów. Jego autor, pro-
fesor Czerniaków, wybór alfabetu łacińskiego uzasadniał nie-
chęcią koczowników do wszystkiego, co ruskie. Niestety, ele-
mentarz się nie przyjął, bo innych przedmiotów uczono tu po
rosyjsku i uczniowie mieli dosyć kłopotów z jednym abeca-
dłem. W 1937 roku Aleksandr Endiukowski opracował ele-
mentarz na bazie grażdanki. Ale i tego nie zdążyli przyjąć, En-
diukowskiego bowiem rychło rozstrzelano, a wraz z nim i
pozostałych uczestników „saamskiego spisku". Elementarz
był jednym z głównych dowodów ich winy.
Potem na długo o abecadle zamilczano i dopiero w latach
osiemdziesiątych wyszedł napisany grażdanką saamski ele-
mentarz Aleksandry Antonowej. Ninie Antonowa trochę się go
wstydzi — sama mi to powiedziała — zbyt wiele tam było pro-
pagandy dla dzieci, dlatego przerobiła książkę w duchu no-
wych czasów i niedawno ponownie ją wydali.
Poprosiłem Aleksandrę Andriejewną o parę lekcji języka
saamskiego, by wyjaśnić kilka pytań tyczących transkrypcji
nazw geograficznych. Jednakże Antonowa zaczęła od tego, że
Saami się nie odmienia — jak Komi.
— Wypadali mówić o kobiecie Saamka? — zapytała. — Toż
to brzmi jak samka, a ja, było nie było, jestem człowiekiem.
Potem przeszliśmy do geografii i tutaj zaczęły się schody.
Okazuje się bowiem, że w fonetyce saamskiej są dźwięki,
których ni łacinką, ni grażdanką się nie przekaże. Na przykład
-h- w nazwie góry Kuamdespahk. Saamowie używają trzech
głosek -h-: podniebiennej, gardłowej i tak głębokiej, że ma się
wrażenie, jakby wychodziła z okolicy lędźwi... W tym miejscu
Antonowa dziwnie zachrypiała i dodała:
54
— Tak ważenka horkajet
21
, gdy rodzi.
Przykład Antonowej utwierdził mnie w przekonaniu, że
mowa Saamów wywodzi się z tundry i bliższa jest odgłosom
przyrody niźli językom ludzi. Wszelka próba jej zapisania, czy
to łacinką, czy też grażdanką (jakichkolwiek znaków diakry-
tycznych by używać), nigdy nie odda głębi wykrzyku rodzącej
ważenki.
A co do sporów o alfabet, to rozgorzały z nową siłą, być mo-
że pod wpływem rosyjskich Tatarów, którzy zamierzają odejść
od grażdanki. Znowu odezwały się głosy, że grażdanką to zna-
ki okupacji, że Saamowie ze Skandynawii piszą łacinką i że
obecnie — w dobie Internetu — kolscy Saamowie powinni wró-
cić do swoich europejskich korzeni. Młodzi śmieją się, że to
kwestia czasu. Aż stare pokolenie wymrze.
2 marca
Ha, kłócą się tutaj nie tylko o alfabet, lecz także o język
literacki, którego nie ma. A raczej nie było — do niedawna!
W 1990 roku wyszedł zbiorek wierszy Oktiabriny Woronowej
pod tytułem Jałto. Pierwsza książka po saamsku! Zdawałoby
się, że można mówić o zaczątku piśmiennictwa u Saamów.
Aliści, zamiast radości — wybuchł skandal. Bo Oktiabrina
Władimirowna układała swoje wiersze po jokangsku, a nie po
kildinsku. Asocjacja Kolskich Saamów (jedna z tuziemczych
organizacji politycznych) próbowała przeszkodzić publikacji
Jałły, krzycząc o profanacji saamskiego języka. Posypały się
protesty do władz różnego szczebla — listy, petycje, donosy.
I chociaż poparł ją akademik Dmitrij Siergiejewicz Lichaczow,
a także profesorowie Nikołaj Tołstoj i Gieorgij Kiert, nie
mówiąc o braci po piórze, Oktiabrina Woronowa rozchorowała
się z goryczy i umarła, nie doczekawszy ukazania się książki.
A po śmierci przyznali jej tytuł pierwszej poetessy kolskich
Saamów.
21 Renifery są nieme, dlatego używano ich w czasie drugiej wojny
światowej na Północy do podchodów wroga. Jedyny dźwięk, jaki wydają,
to właśnie owo horkanie ważenki podczas rodzenia.
55
Zatem słówko o niej. Urodziła się w 1934 roku w osadzie
Czal'mny-Warre
22
nad Ponojem. Matka poetessy pochodziła ze
słynnego rodu saamskich noidów Matriochinów. Krew po ojcu
miała na poły ruską. Jej dziada — Michaiła Rasputina, ostat-
niego popa cerkwi w Łowozierze — rozstrzelali. Ojciec przyjął
nazwisko mamy, a córce dał imię rewolucji. Ponoć za młodu
brał udział w szturmie na Pałac Zimowy. Dzieciństwo spędziła
z rodzicami w tundrze. Mama pracowała tam jako czum robot-
nica
23
, papa prowadził krasny czum
24
. Potem uczyła się w ło-
wozierskiej szkole, mieszkając w internacie. Dalej był lenin-
gradzki Instytut Narodów Północy, praca w bibliotece w
Rewdzie (obecnie jest tam muzeum jej imienia!), pierwsze
próby poetyckie. Jednakże dopiero spotkanie z poetą Władimi-
rem Smirnowem w 1975 roku zadecydowało o jej losie. Smir-
now bowiem jął przekładać wiersze Oktiabriny na ruski. Zło-
śliwcy szepczą, że sam je pisał po rosyjsku, bo któż naprawdę
mógłby je ocenić po jokangsku? Notabene, nawet jeśli jest w
tym dola prawdy, sama idea mi się podoba. To postsaamizm.
Dzisiaj zdania są podzielone. Jedni mówią, że Woronowa
jest matką saamskiej poezji, i snują mądre teorie o nowym ma-
triarchacie w literaturze. A drudzy się podśmiechują, że pod tę
babską poezję podszył się ruski muzyk.
8 marca
Żyjąc wśród Saamów, zaczynam doceniać słowa Bruce'a
Chatwina, że w dobie bezdusznego materializmu, panującego
we współczesnej Europie, jedynym prawem, o które warto się
dopominać, jest nasze prawo do życia w ubóstwie. Nie praw
człowieka, swobody słowa czy wolnego rynku, lecz właśnie
22
Czal'mny-Warre — po saamsku: Oczy Lasu. To dawne
koczowisko
Saamów. W 1972 roku archeolog Nina Gurina odkryła tam petroglify
z czwartego tysiąclecia przed naszą erą... Motyw oczu, którymi przyroda
patrzy na nas, często występuje w poezji Oktiabriny Woronowej.
23
Czum robotnica — kobieta koczująca z mężczyznami, aby im
goto
wać i sprzątać.
24
Krasny czum — rodzaj świetlicy w czumie, gdzie zajmowano się
po-
lit-gramotą, to znaczy ideologicznym musztrowaniem koczowników.
56
tego podstawowego prawa do przestrzeni, gdzie można być
ubogim i się tego nie wstydzić.
Wspomniałem o tym dzisiaj rano w sklepie spożywczym.
Obdarty Saam przede mną kupował tanie papierosy i chleb,
po czym poprosił o ogromną, półtorakilogramową kiść wino-
gron za sto osiemdziesiąt rubli (ponad sześć dolarów). Nie do
wiary, pomyślałem, by ten pastuch renów był smakoszem wi-
nogron. I rzeczywiście — kiść podarował ślicznej sklepowej,
życząc jej zdrowia z okazji Dnia Kobiet. Ciekawe, ilu majęt-
nych byłoby stać na taki gest?
9 marca
Z tej strony kręgu polarnego świat widać trochę inaczej niż
z tamtej. Na przykład cały ten zgiełk wokół ptasiej grypy, do-
chodzący z waszej strony, tu przypomina kolejne reality show
w stylu dobrego Hitchcocka. Z nadejściem wiosny ptaki wyru-
szyły na północ i w telewizji — boom na grypę. Rankingi rosną.
Gorące zdjęcia ze stref skażenia: oddziały szturmowe w bia-
łych chałatach, stosy ofiarne (hekatomba kur i gęsi), łzy w zbli-
żeniu (płaczą drobni hodowcy drobiu). Komunikaty jak z linii
frontu. No i — rzecz jasna — gadające głowy. Jedna z nich
(Żyrinowski) woła, żeby na południowych granicach rozstawić
wojsko i powystrzelać lecące ptaki — co do jednego!
Patrząc z mojej strony, cała ta sprawa przypomina raczej
o pięknym, acz smutnym filmie Perrina, Cluzauda i Debatsa
Makrokosmos. Pamiętacie może sceny, w których przelotne
ptaki ginęły w wyziewach siarki, w błocie mazutu, pod gąsie-
nicami kombajnów — z ręki człowieka? Oglądając te kadry
parę lat temu, pomyślałem, że kiedyś zapewne nadejdzie czas
rewanżu. I oto nadszedł.
Nie wnikam w to, czy rzeczywiście wirus ptasiej grypy aż
tak zagraża ludzkości, jak straszą media, czy jest to raczej no-
wa technologia promocji leków lub rodzaj walki z konkurencją
w przemyśle drobiarskim. Jakkolwiek tam było, jedno jest
pewne: ludzie coraz bardziej boją się żywej przyrody. Którą sa-
mi skazili! Dzisiaj są to ptaki, jutro mogą być ryby, komary
57
bądź kleszcze. Wystarczy, że media podbiją bębenka, aby glo-
balny homo sapiens panikował przed przyrodą.
Wyglądam przez okno, wkrótce ptaki przylecą na Północ.
Po drodze muszą uważać na rozlewiska mazutu, wyziewy siar-
ki, strzelby myśliwych i sanitarne kordony.
— Powodzenia, bracia ptacy!
18 marca
— Sekret rękodzieła tkwi w koniuszkach palców — mówi
Anastazja Jelisiejewna, guru saamskiej wyszywki, a ja nie mo-
gę sobie przypomnieć, gdzie już spotkałem się z podobną fra-
zą. — Różne dziewuszki do mnie przychodzą, by się uczyć.
Jedne bardziej sposobne, inne mniej. A nieraz trafiają się ta-
kie, które od pierwszej lekcji wyszywają jak z nut. Od razu wi-
dać, że pamięć rzemiosła mają w palcach. Nie wiem, może to
geny, a może sama materia podpowiada im sposób postępowa-
nia. Wszak nasze dłonie od tysięcy lat wyprawiają skóry, obra-
biają kości i splatają ścięgna. Niekiedy wystarczy dotknięcie,
aby przywrócić pamięć.
Jak wszystko u Saamów, także ich rękodzieło zaczyna się od
renifera. Z rena bowiem pochodzi podstawowy materiał do
obróbki: skóra, róg i kość. W zależności od produktu dzielą rę-
kodzieło na twarde (róg i kość) i miękkie (skóra i błam). Szko-
łę miękkiego rękodzielnictwa mam pod samym nosem. Z mo-
ich okien widać mały drewniany budynek, a obok pryzmy
śniegu, w których leżakują skóry niedawno zabitych renów —
to jedna z metod oczyszczenia ich z sierści. Skorzystałem więc
z okazji, by porozmawiać ze słynną mistrzynią Anastazją Mo-
zelewską. Spotkaliśmy się w jej klasie.
Anastazja Jelisiejewna skąpo opowiada o sobie. Pochodzi
z siemiostrowskich Saamów. Nazwisko ma po ruskim mężu.
Najlepiej wspomina dzieciństwo w tundrze. Latem koczowali
ze swoimi stadami do Morza Barentsa, na zimę wracali do
Siemiostrowa. Dzisiaj mało kto wie, jak wtedy naprawdę żyli.
Powtarzają na przykład, że koczownicy się nie myli, a ona pa-
mięta, jak mama kąpała ją dwa razy dziennie w drewnianym
58
korycie, aby lepiej rosła. Albo karaluchy? W tundrze nie mieli
o nich pojęcia, a tutaj w każdym mieszkaniu ich pełno.
— Co było potem?
— Kolektywizacja, kołchoz w Warzinie. Ze stu dwudziestu
siemiostrowskich Saamów zginął co trzeci. A tych, co
wyżyli, wykańczali gospostawkami.
Wyraz „gospostawka" Jelisiejewna zapisała mi na kartce
papieru, abym lepiej zapamiętał. Kiedy go wymawiała, usta jej
drżały. Musieli przymusowo zdawać państwu określoną ilość
mięsa. Ostatniego rena ojciec zabił w 1938 roku. Wkrótce po-
tem sam umarł. Z biegiem czasu ich rodzina się rozpadła. Mat-
ka żyła w kołchozie, dzieci w internatach.
W 1961 roku kończyła Instytut Narodów Północy imienia
Hercena w Leningradzie. Zatem uczyła biologii i chemii w
szkołach Umby, Oleniogorska i Kirowska. Nigdzie nie mogła
zagrzać miejsca. Może to koczowniczy zew? Zwłaszcza latem
ją nachodziło. Krocie rubli traciła na podróże. Tymczasem koł-
choz w Warzinie zlikwidowali. Mamę i innych przenieśli do
Łowoziera. Dostała tutaj mieszkanie i namawiała ją do przy-
jazdu. Ustatkuj się, gderała, kup choćby meble.
— A ja czułam, że jak mnie znowu najdzie, to mogłabym te
meble porąbać siekierą.
Jelisiejewna nie lubi Łowoziera. Brakuje jej tutaj i morza,
i siomgi, do której przywykła od dziecka. Tu łowią tylko jezior-
ną rybę. U nich w Siemiostrowie mówiło się, że wydać pannę
za Saama z Łowoziera, to jakby oddać ważenkę na rzeź. Ale te-
go lepiej nie pisać, bo ją miejscowi zjedzą.
— Może się pani nie obawiać, ja piszę po polsku. Nikt nie
zrozumie.
Dopiero po przejściu na emeryturę zamieszkała z mamą.
Wtedy też zajęła się rzemiosłem. Sporo wyniosła z domu, to zna-
czy — z tundry. Tam ich od dziecka przyuczali do pracy, nie to
co dzisiaj. Szwendają się smarki bez zajęcia od rana do wieczo-
ra i tylko patrzą, gdzie snickersa zjeść. Pewnie dlatego Saamo-
wie zrobili się tacy leniwi.
— Sądzę, że to nie tylko problemy Saamów — wziąłem jej
rodaków w obronę. — W ruskim Zaonieźu, gdzie żyłem przez
ostatnie cztery lata, wyrostki także wolą pić piwo na przystani,
czekając na turystów, niźli się brać za rękodzieło. A przecież
59
kiedyś Zaonieże słynęło rzemiosłami. Dzisiaj wszystko można
kupić na rynku, więc po cóż się mozolić?
— Po pierwsze, nie wszystko... Na przykład duszy, którą ko
bieta wkłada w jary, szyjąc je ręcznie, na żadnym rynku pan nie
kupi. Któż wie, co bardziej grzeje mężczyznę w tundrze, futro
rena czy żeńska energia? A po wtóre, w rękodziele zachował się
saamski duch. Proszę spojrzeć na te stare wzory — Jelisiejew-
na pokazuje mi fotki swojej kolekcji — to północne mity zaszy
frowane w ornament. Takie same symbole były na bębnach na
szych noidów. I nawet jeśli dzisiaj mało kto je potrafi odczytać,
to przecież, tak czy owak, ich moc pomaga temu, kto je nosi.
Z początku łatwo nie było. Komunistyczna urawniłowka zro-
biła swoje. Dawne wzorce przepadły, i nawyki sczezły. Przyszło
się uczyć od nowa. Na szczęście żyły jeszcze stare mistrzynie
rzemiosła: Praskowia Zacharowa, Maria Końkowa, Olga Dani-
lowa. Gorzej było z wzorcami. Szukała po domach, na starych
zdjęciach. Zbierała skrawki. Sporo pomogli songielscy Saamo-
wie, którzy uciekając do Finlandii podczas wojny fińsko-so-
wieckiej w 1938 roku, wywieźli tradycyjną saamską odzież,
dzięki czemu wiele rzeczy można teraz odtworzyć. W 1990 ro-
ku Anastazja Mozelewska rozpoczęła kurs miękkiego rękodzie-
ła w szkole zawodowej w Łowozierze. To był przełom! Trzy lata
później na wystawie Art Arctica pokazali zaczątek saamskiej
kolekcji: strój pana młodego i panny młodej, paradną uprząż
renów, komplet nakryć głowy. Z wystawą objechali Szwecję,
Grenlandię, Kanadę i Alaskę. Po powrocie założyli rzemieślni-
czy cech „Czepas Saami", to znaczy „Saamscy mistrzowie".
Dziesięć lat mu przewodziła. W 2003 roku z Jekatieriną Miecz-
kinową napisały podręcznik Saamskie rękodzieło. Pozostało
jeszcze dopełnić kolekcję i można spokojnie umierać.
— Proszę mi opowiedzieć, jak się wyprawia skórę rena.
— Po zdjęciu z tuszy należy ją oskrobać z żył i tłuszczu, po
czym zakopać w śniegu. Kiedy śnieg taje, sierść sama
wyłazi. Do garbowania używamy kory. Olcha przydaje
skórze odcienia czerwonego, brzoza barwi ją na
brązowo, iwina na złoto. Korę zbiera się na wiosnę,
ledwie soki zaczynają krążyć w drzewie. Zatem ją
suszymy, rozdrabniamy i zalewamy wodą ze studni w
naczyniu z miedzi. Po zakipieniu roztwór ochładzamy
do temperatury 25-35 stopni Celsjusza. Skórę w nim
wymacza-
60
my przez pół doby. Po czym oczyszczamy ją specjalnym koś-
cianym skrobakiem z resztek żył i wkładamy do nowego roz-
tworu na dobę. Następnie skórę wyżymamy i suszymy na po-
wietrzu — w cieniu! Gdy wyschnie, międlimy w dłoniach, aż
stanie się elastyczna i miękka. Z tak wyprawionej skóry szyje-
my cholewki dla toborek (rodzaj letniego obuwia), sakwy pod-
różne, pochwy na noże, kapciuchy i kapcie. A nasi mężczyźni
wyplatają z niej arkany.
— Widzę tu na stole skórę o różowawym odcieniu. Skąd ta-
ka barwa?
— To mój wynalazek. Różowy kolor nadaje roztwór z su-
chego okwiatu moroszki.
— Z błamem jest pewnie więcej zachodu?
— Ba, przede wszystkim błamy dzielimy w zależności od
wieku zwierzęcia, części ciała oraz pory roku, w której
były zdejmowane. Pyżyk to błam z miesięcznego
cielaka, używany najczęściej na czapki. Niebluj zdziera
się po trzech miesiącach od urodzenia i szyje z niego
odzież na zimę. Wyrostek, czyli błam z półrocznego
rena, służy do produkcji zamszu wyższego sortu.
Pościelą nazywamy zimowe futro dorosłego zwierzęcia,
przeznaczone na rowy (śpiwory). Kojby ściąga się z nóg
renifera na futrzane boty albo rękawice. Podeszwy
robimy z łobaszy, czyli błamu z łba rena lub ze szczotek
znad kopyt. Aby przyrządzić zakwas dla wyprawy
błamów, należy rozgotować wątrobę młodego renifera i
rozgnieść ją w rękach na jednolitą masę...
Hurra, nareszcie wspomniałem! To u Wasilija Rozanowa
kiedyś przeczytałem, że sekret pisarzy tkwi w koniuszkach ich
palców. Azali pisanie nie przypomina rękodzieła? Pierwej trze-
ba zmiędlic rzeczywistość własnymi palcami, rozgnieść dla
przykładu wątrobę renifera w dłoniach, a dopiero potem wy-
szywać na ten temat fabułę.
23 marca
Tatiana Leonidowna odpowiada w miejscowej bibliotece za
dział krajoznawczy. Jest gorącą entuzjastką swojego dzieła,
dlatego od początku sporo mi pomaga. Uważa, że nie będąc
61
Rosjaninem, mam większe szanse wyciągnąć coś sensownego
od Saamów. Nieraz bowiem słyszała od miejscowych staruch,
że prędzej zabiorą ze sobą do grobu saamskie tajemnice, niż
przekażą je Ruskim. Parę lat temu Tatiana sfotografowała w
petersburskim Muzeum Arktyki i Antarktydy rzeźbę pod
znamiennym tytułem Tundra milczy. To niewielka figurka z
brązu, przedstawiająca północną kobietę (o indiańskich ry-
sach), która siedzi przygarbiona, skrzyżowawszy nogi po tu-
recku, i pali fajkę na długim cybuchu, odwracając twarz od te-
go, kto na nią patrzy.
— Czyż to nie symbol? Ta odwrócona od nas twarz...
27 marca
Ciekawe, który z turystów, zjeżdżających się tłumnie na
Święto Północy do Łowoziera, widząc go na ulicy, domyśli się,
że ten mały saamski frant w czarnym płaszczu do kostek to tu-
tejszy noid? A zarazem artysta malarz i rzeźbiarz, należący do
Związku Twórców Saamskich. Jaków Jakowlew.
Poznaliśmy się pierwszego dnia, ledwie przyjechałem do
Łowoziera. Jaków pracował wówczas jako plastyk w Ośrodku
Kultury Saamskiej. Przedstawiła mi go Łarisa Pawłowna, sze-
fowa Ośrodka, mówiąc, że Jaków jest autorem wystroju ich
czumu (między innymi zaprojektował i namalował mityczne
postacie na pułapie), a teraz robi bębny szamańskie dla teatru
Tańczący Saamowie, który prowadzi jego żona Galina. Wymie-
niliśmy tylko parę zdań, bo szykowali się do spektaklu dla Mo-
skali spędzających Nowy Rok w ruskiej Laponii, lecz od razu
przypadł mi do serca. Był o dziwo otwarty na kontakt z obcy-
mi, co wśród Saamów jest rzadkością.
— To nie ja gram na bębnie — powiedział, uderzając pałką
z kości rena w naciągniętą skórę — lecz bęben mówi
do nas. Dlatego nie zwracaj uwagi na moje uderzenia,
tylko wsłuchuj się w jego odgłos.
— Dlaczego na twoim bębnie nie ma żadnych rysunków? —
spytałem, pamiętając magiczne znaki na bębnach
saamskich noidów ze starych sztychów.
62
— Widzisz, ja robię te bębny dla dzieci z naszego teatru,
a nie dla kamłania
25
. Poza tym za każdym z rysunków, o
które pytasz, stoją określone siły. Mało kto z dorosłych
może się z nimi sprawić. Czasami to one owładają
człowiekiem.
— Skąd czerpiecie inspirację dla swoich spektakli? Wszak
pogańskie tradycje u Saamów ponoć dawno wygasły.
— To niezupełnie tak. Zależy, co rozumiemy pod słowem
„pogaństwo". Jeśli przyjąć chrześcijański punkt
widzenia, że pogaństwo to religia ludzi
pierwobytnych, którzy nie zdobyli się na
wyspekulowane pojęcie Boga i dlatego oddają cześć
bożkom kamieni i zwierząt, to nie ma o czym mówić.
Jeśli zaś przyjmujemy, że poganie nie są
bałwochwalcami, lecz ludźmi, którzy w niczym nie
odróżniają się od przyrody, to...
— W niczym — przerwałem mu —jak to rozumieć?
— Chodzi o to, co chrześcijanin nazywa duszą, twierdząc,
że tylko człek ją posiada. Dla nas natomiast cała
przyroda jest uduchowiona. Gdzie spojrzysz, stamtąd
duch wygląda, zarówno z człowieka, jak i ze zwierzęcia,
z drzewa, z rzeki czy z kamienia. Zatem byle źdźbło ma
swoją moc, co od dawna zresztą wykorzystuje medycyna
ludowa. Stąd nasz szacunek dla przyrody, a i respekt
przed nią. No, i znanie! Z przychodem chrześcijańskich
misjonarzy na Północ zaczęło się prześladowanie
pogaństwa. Przede wszystkim zniszczyli nasze bębny,
dzięki którym utrzymywaliśmy kontakt z duchami
przodków. Potem jęli nas wykorzeniać z naszych
koczowisk, odrywając tym samym od świętych miejsc,
gdzie od wieków gromadziła się energia duchowa
dająca nam siłę. W końcu zaś zabrali się do samej
przyrody. Dziś gołym okiem widać, do czego to dopro-
wadziło, wystarczy popatrzeć na tundrę. Krótko
mówiąc, z przychodem na Północ religii, która czyniła
człowieka władyką przyrody, zaczął się proces
wywłaszczania natury.
— Słuchając tego, co mówisz, przypomniałem sobie stary
mit Północy. Ludzie są tam robakami na ciele Ważenki-
Ziemi, błądzącymi w jej sierści niczym w tundrze. Te
robaki to larwy groźnego owada, zwanego przez
waszych pastuchów pilią.
25 Kamłanie — technika ekstazy, dzięki której szaman wychodzi z
siebie w świat duchów.
63
Pilia wgryza się pod skórę rena, składa pod nią jaja, z których
po jakimś czasie wykluwają się larwy i pasożytują na skórze,
póki nie dojrzeją do latania. Czasami doprowadzają renifera do
śmierci. Współcześnie, kiedy te robaki dysponują potężnymi
wieżami wiertniczymi tudzież gazociągami, aby ją wysysać,
zgon Ważenki-Ziemi wydaje się pewny.
— Dlatego postanowiliśmy z Galą przypomnieć Saamom
ich dawne, przedchrześcijańskie tradycje. Ważenki-Ziemi tym
pewnie nie ocalimy, ale wierzymy, że może choć nasze dzie-
ci co nieco pojmą i dzięki temu ich dzieci będą mogły oglą-
dać jeszcze żywe ważenki w tundrze. W przeciwnym razie
ostaną się nam tylko grzechotki — Jaków wyjął szamański in-
strument zrobiony z wysuszonej gardzieli rena i potrząsnął
nim.
W reniferowej gardzieli coś przesypywało się bezgłośnie.
Niczym piasek w klepsydrze.
28 marca
Długo przymierzałem się do odwiedzenia Jakowa w jego
pracowni i ciągle coś stawało na przeszkodzie, to do Szwecji
pojechał z wystawą, to był na kamłaniu u norweskich noidów,
to telefon mu wyłączyli i nie było jak się umówić. Jakby to coś
wystawiało mnie na próbę: najpierw pożyj tutaj czas jakiś,
spójrz, jak my patrzymy, przezimuj, a na wiosnę pogadamy. Od
dawna zauważyłem, że na mojej tropie wszystko zachodzi w
odpowiednim czasie i jakkolwiek bym planował, jakkolwiek
bym się tężył, tropa sama mnie wywodzi tam, gdzie usiłowa-
łem trafić wcześniej, gdy przychodzi temu pora. Co więcej,
okazuje się, że ulegając tropie, trafiam w dychę, jeśli zaś sam
kombinuję, na przekór okolicznościom, to zwykle wychodzę na
tym jak Zabłocki na mydle. Dlatego pokornie się uczę trudnej
sztuki nie-działania.
I tak, w końcu odwiedziłem Jakowa Jakowlewa w jego pra-
cowni. To sąsiedni blok na Wokujewa. W dwupokojowym mie-
szkaniu na trzecim piętrze Jaków urządził warsztat pracy oraz
galerię, a sami żyją w mieszkaniu Galiny trzy bramy dalej.
64
Przyjął mnie ubrany w elegancki garnitur z szarej flaneli (ka-
mizelka ze złotymi guzikami!), z kuchni dochodził zapach
świeżo parzonej kawy, z głębi pokoju dobiegała muzyka. Coj
śpiewał o wojnie.
— Lubisz Kino?
26
— zapytał od progu.
— Jasne.
— Byliśmy z Witią na jednym kursie w szkole rzemiosła ar-
tystycznego w Leningradzie. Razem jeździliśmy na
wykopki i już wtedy Coj kontestował, bo zamiast
pracować na polu, medytował w krzakach. Później
drogi się rozeszły, on poszedł w rocka, ja w rzeźbę. A
jeszcze potem on rozbił się autem, a ja zostałem noidem.
Teraz od czasu do czasu rozmawiam z jego duchem.
Po zakończeniu szkoły w Leningradzie i odbyciu służby
wojskowej w Buriacji Jaków terminował u różnych mistrzów
w Skandynawii, ucząc się jednocześnie północnosaamskiego
narzecza. Najlepiej wspomina Svena-Ake Risfjella ze Szwecji,
u którego w Wilhelminie szlifował tajniki saamskich noży, oraz
Ole Andersena z Norwegii, ten wprowadził go w rzeźbę z kapa
(narost na brzozie), z którego robi się obręcze na bęben. Obaj,
rzecz jasna, są noidami. Natomiast z Perem Andersenem nie
potrafił się dogadać. Poróżnili się o ornament, bo Per jest tra-
dycjonalistą i stosuje wyłącznie stare geometryczne wzory na
rękojeściach swoich noży, Jaków zaś wprowadza rysunek, na
przykład motyw moroszki, chcąc ożywić tradycję. Dlatego u
Pera pracował krótko, notabene jego firma w Norwegii, zaj-
mująca się wyrobem saamskich souvenirów dla turystów, nie-
dawno zbankrutowała.
— Sam pomyśl, po co kopiować dawne wzory? To można
obejrzeć w muzeum.
Siedzieliśmy w kuchni przy kawie, przeglądając album ze
zdjęciami prac Jakowa, które rozeszły się już do prywatnych
26 Kultowa sowiecka grupa rockowa. Jej lider Wiktor Coj, pół
Koreańczyk, a na poły Rosjanin, zginął w wypadku samochodowym w
1990 roku. Legenda Coja rośnie z każdym rokiem... Parę lat temu, będąc
przejazdem w siole Warzuga na Terskim Brzegu Morza Białego,
uczestniczyłem w niezwykłym koncercie-obrzędzie: w środku białej
nocy miejscowe podrostki zebrały się w jednej z rybackich szop z
gitarami i z piwem, aby do rana śpiewać piosenki Coja.
65
kolekcji. Zwłaszcza figurki czahkli
27
z kapa robiły wrażenie, no
i noże. Kościane pochwy zachowały osobliwy kształt noża z
epoki kamienia, lecz ornament zarówno na nich, jak i na rę-
kojeściach był iście modernistyczny: rogi renów przeplatały
się jak u Wrubla, a dekoru moroszki nie powstydziłby się sam
Bakst.
— Mógłbyś zrobić dla mnie taki nóż?
— Dlaczego nie, akurat dostałem ułomek ciosu mamuta z
Czukotki. Tylko jak go przewieziesz przez granicę?
— Jakoś przemycę.
Przeszliśmy do dużego pokoju. Ze ścian świeciły oleje Jako-
wa, bo za oknami ciemniało i w pokoju panował półmrok. Na
ogromnym płótnie W kuwaksie ognia nie widać, lecz blask pło-
mieni na twarzy noida w skórze niedźwiedzia, kamłającego nad
chorym malcem, sprawiał, że obrzęd ogląda się jak gdyby z dru-
giej strony ogniska. Kolektywizacja Saamów z kolei raziła słoń-
cem w prawym górnym rogu, dokąd bieżały uprzęże rozstrzela-
nych pastuchów kułaków, niżej w pąsowej zorzy komunizmu
brodziły zaprzęgi biedniaków, a potężna sylwetka krasnoarmiej-
ca w spiczastej czapie (podobnej do kaptura Ku-Klux-Klanu) po
lewej stronie, choć złowieszcza, zdawała się zaledwie cieniem.
— Tak rozkułaczali moją rodzinę na Kildinie w 1934 roku.
Jedynie ojciec przeżył, bo go jedna z dalszych ciotek ukryła.
Jego rodziców rozstrzelali, a reszta przepadła niewiada gdzie.
Tato miał dziesięcioro rodzeństwa. Gdyby go wtedy znaleźli,
nie rozmawiałbyś dziś ze mną.
Okna drugiego pokoju, czyli pracowni Jakowa, wychodzą
na masyw Łujawrurtu. Ów widok tak mnie zachwycił, że nie od
razu zauważyłem niewielkie płótno, na którym Jakowlew na-
malował starą saamską czerpkę (grabki do zbierania jagód)
leżącą w jagodniku. Drewniana szufla z fikuśną rączką była do
połowy napełniona matowogranatową czernicą (aż chciało się
zjeść), a jagodnik wokół niej mrowił się kraskami babiego lata.
Doprawdy, żywa natura.
W pracowni Jakowa poczułem przypływ energii, której mi
dotąd w Łowozierze nieco brakowało. Obrazy i rzeźby opowia-
Czahkli — mityczne istoty, żyjące wedle legend Saamów pod ziemią.
66
dały fabuły, roboczy stół zapraszał do pisania. Dlatego bez wa-
hania przyjąłem jego propozycję, abym po powrocie z Polski
zamieszkał u niego
28
.
29 marca
Ostatnio dostaję od czytelników sporo listów z pytaniami
o szamanizm. Jedni poszukują literatury o szamanizmie, inni
szukają szamańskiej siły. Tych, co zapytują o książki, odsyłam
do Charuzina i Sieroszewskiego, do Eliadego i Szyjewskiego,
natomiast drugich — do czorta.
Skąd się bierze ów owczy pęd cywilizowanych — było nie
było — ludzi do wiedzy tajemnej pierwotnego człowieka? Mo-
da na ekstatyczne loty i halucynogenne grzyby? Szpan na ob-
cowanie z duchami? Czy to New Age czy Duchowa Smuta? Kie-
runek poszukiwań czy dowód zagubienia?
Pal sześć małolatów i oszołomów różnego pokroju, tych za-
wsze pociągały rozmaite haje. Gorzej, że obłęd ten opanowuje
uczonych: etnografów, antropologów i teoretyków kultury.
Mnożą się „konferencje naukowe" o szamańskich kamłaniach
i „wyprawy badawcze" do szamanów Jakucji czy Tuwy. Rośnie
ilość publikowanej bzdury.
Nic dziwnego, że w 2000 roku prezydium Rosyjskiej Akade-
mii Nauk zwróciło się z dramatycznym posłaniem: „W ostat-
nim czasie w naszym kraju rozpleniła się pseudonauka: astro-
logia, szamanizm, okultyzm itp. W publicznych mediach trwa
sabat czarownic, magów i szarlatanów. Pseudonauka przenika
do instytutów naukowych, nie wyłączając Rosyjskiej Akademii
Nauk". Ów lament bynajmniej nie dziwi.
A przecież wystarczy sięgnąć do definicji szamanizmu
Charuzina, który chyba najgłębiej z rosyjskich etnografów
28 Niestety, z zamieszkania u Jakowlewa nic nie wyszło, zanim
wróciłem do Łowoziera, rozstał się z żoną i sam osiadł w swojej pracowni.
Natomiast dowiedziałem się dzięki niemu nieco o praktyce saamskich
noi-dów. Ba, w grudniu 2006 roku (dokładniej, na Boże Narodzenie)
Jasza pokazał mi „dotyk śmierci". Żadnych bębnów nie używał, żadnych
zębów niedźwiedzich ni piór, a mimo to podczas jego transu zajrzałem w
ciemnię Pierwobytu i odleciałem z portkami pełnymi strachu. Dopisek
późniejszy.
67
przeanalizował genezę zjawiska i sformułował ją najprościej
na świecie: „szamanizm to owładanie siłami przyrody". Otóż
to, aby owładać siłami przyrody, trzeba je nie tylko rozumieć,
lecz także odczuwać. Tak jak na przykład gacek odbiera ultra-
dźwięki. Pierwotni koczownicy Północy, żyjący z tundrą za pan
brat, przyrodę mieli we krwi. Nic dziwnego, że potrafili nią
rządzić. Warto przy tym podkreślić, że dawniej nie istniała od-
dzielna kasta szamanów, a różnorakie funkcje noida — od
wróżbity i żercy do pośrednika pomiędzy światami żyjących
i umarłych — wypełniała głowa rodziny lub rodu. Dzisiaj, nie-
stety, owa pierwotna więź człowieka z siłami przyrody została
utracona (kto wie, czy nie bezpowrotnie), dlatego wszelkie
pseudoszamańskie popisy w dziwacznych kostiumach naszy-
wanych cekinami i piórami tudzież kamłanie do wtóru bębnów
to nic innego, jak mydlenie oczu turystom i wyciąganie od nich
kasy. A jeśli nawet gdzieś szamanizm przetrwał, to zapewne
nie w takiej cepeliowskiej oprawie.
Wałęsając się po rubieżach Północy, nieraz spotykałem na
swojej drodze samojedzkich tadibejów i karelskich wiedunów,
nie mówiąc o saamskich noidach. Aliści żaden z nich nie mógł
się równać z największym Szamanem, z jakim zetknęło mnie
życie. To znaczy z Czesławem Miłoszem. Oto, jak stary poeta
wykładał swój ekstatyczny lot:
Jest dowód, moja świadomość. Oddziela się ode mnie,
Szybuje nade mną, nad innymi ludźmi, nad ziemią
Najoczywiściej mocom tym pokrewna, Zdolna tak jak
one oglądać, w oderwaniu.
31 marca
Zastanawiające, jakże wiele bzdur napisano o Saamach w
przeciągu wieków! Pierwsze ślady w literaturze zostawili już
na początku naszej ery u Tacyta. Mówiąc o Saamach, rzymski
historyk nazwał ich „fenni", co by wskazywało, że czerpał o
nich wiedzę prawdopodobnie ze źródeł staroskandynaw-
skich. Natomiast Prokopiusz z Cezarei dołączył do nazwy Ta-
68
cyta „narty" i wyszło mu „skifenni", czyli „fenni na nartach".
Paweł Diakon z kolei zrobił z nich „skritobimów" i twierdził,
że „potrafili biegać na dwóch zagiętych kawałkach drewna,
dzięki czemu mogli doganiać dzikie zwierzęta". Żadna z tych
nazw nie przyjęła się na dłużej.
Dopiero jako Lapończycy (od „lappia") weszli na stałe do li-
teratury. Tak ich ochrzcił duński mnich Saxo Grammaticus na
początku XIII wieku. Do dziś niezbyt jasne jest pochodzenie
tego słowa. Jedni je wiążą z mongolskim „lu-pe" (to znaczy:
idący na północ), dowodząc tym samym, że przybyli z Azji. In-
ni kojarzą z fińskim korzeniem „lap", od którego pochodzi za-
równo „lappes" (wygnaniec), jak i „lapu" (ostatnia granica
bądź wiedźma). A jeszcze inni ze szwedzkim czasownikiem
„lopa" (czyli: uciekać bądź uchodzić). Każda z tych konota-
cji — jak migawkowe ujęcie — wskazywała na jakiś istotny ich
rys, bo i koczowali z reniferami za północnym słońcem, i żyli
nieomal na skraju świata, niczym na wygnaniu, uchodząc
przed agresywnymi sąsiadami, a o ich czarnej magii mówiła
cała Europa. Sam William Szekspir wspominał o czarodziejach
z Laponii w jednej ze swoich sztuk.
Nie dziw przeto, że krążyły o nich najróżniejsze bajki. A to,
że są jednoocy, jednonodzy i pokryci sierścią, a to, że mają so-
bacze głowy i pojadają ludzkie mięso, a to, że żyją pod ziemią
lub na wierzchołkach drzew i że zimę przesypiają jak niedźwie-
dzie. Chodziły także słuchy, że to w ogóle nie ludzie, lecz gno-
my. Do tego bajania walnie przyczynił się szwedzki duchowny
Olaus Magnus, który utrwalił je w słynnym dziele Historia de
gentibus septentrionalibus, wydanym w 1555 roku w Rzymie.
Przez długie lata było to najważniejsze źródło wiedzy o koczow-
nikach Północy w Europie.
Niemały wkład do negatywnego obrazu Saamów wnieśli też
misjonarze chrześcijańscy. Wystarczy poczytać sołowiecki Sad
zbawienia z XVI wieku, w którym anonimowy skryba użalał
się na „pogańców obmierzłych, co żyją jako zwierzęta dzikie,
kłaniają się kamieniom i nawet słyszeć nie chcą o Panu Bogu
Jedynym w Trójcy Przenajświętszej". Przykłady można by
mnożyć bez końca.
Przełom nastąpił w 1673 roku, kiedy to we Frankfurcie uka-
zał się po łacinie fundamentalny trud profesora Johannesa
69
Scheffera z Uppsali pod tytułem Lapponia. Scheffer zebrał
wszystko, co do niego znano o Saamach, odsiał jawne brednie
i wprawdzie nie uniknął niektórych błędów fantazji, lecz mimo
to jego dzieło do dzisiaj pozostaje jednym z najważniejszych
źródeł wiedzy o pierwotnych nomadach północnej Europy.
Paradoks wiedzy o Saamach polegał bowiem na tym, że
choć wiele książek o nich później powstało (m.in. monografia
rosyjskiego etnografa Nikołaja Charuzina Ruscy Łoparowie),
ślady ich tropy koczownej niknęły coraz bardziej.
1 kwietnia
Z bogatej literatury o Saamach najbardziej cenię relacje lu-
dzi, którzy tu sami docierali. Bo co innego bajać z drugiej ręki,
powtarzać słuchy i mnożyć plotki, a co innego na własnej skó-
rze doświadczyć, samemu przeżyć, a potem pisać.
Jednym z pierwszych, który wyruszył śladem Saamów, był
Francesco Negri z Rawenny, który trzy lata podróżował po
północnych krańcach Europy (dotarł nawet na Przylądek Pół-
nocny), by opisać swój wojaż w książce Viaggio Settentrionale,
wydanej w Padwie w 1700 roku. Warunki życia na Północy po-
raziły włoskiego podróżnika. Bezkresna ziemia — pisał — roz-
ciąga się tu na ponad tysiąc mil, aliści ludzie na niej żyją bez
chleba i bez owoców, bo zarówno drzewom, jak i zbożom
potrzebna jest gleba. Zwierząt domowych, widywanych w in-
nych częściach świata, tutaj się nie spotyka, bo nie ma tu tra-
wy dla żywiny, a więc ludzie nie znają ni mleka, ni sera. Ba —
biadał — brakuje tu nawet winnej latorośli, która by mogła dać
ludziom picie! Słowem, nic tutaj nie rośnie, z czego można ze-
brać urodzaj. Co więcej, ludzie nie znają tu ani wełny, ani lnu.
Nie ma też miast, a i domów —jako takich. Ten kraj jest pozba-
wiony wszystkiego — żadnego komfortu. Jedna noc może
trwać dwa miesiące, a im dalej na północ, tym dłużej. Mrozy
są tak surowe, że w ciągu ośmiu miesięcy śnieg i lód pokrywają
całą ziemię i wszystkie wody. Lód nawet w czerwcu nie taje,
tylko lipiec i sierpień są wolne od panowania zimy. W górach
całe lato leżą śnieżne czapy, a ziemia taje jedynie na dwa me-
70
try w głąb. Latem powietrze roi się od komarów, które zaćmie-
wają słońce. Można by zatem sądzić, że człek tu nie ma żad-
nych szans na przeżycie. A jednak ludzie tu żyją! Krajem, o
którym opowiadał Negri — mój Boże — była Laponia.
Najbardziej mnie ubawiło to utyskiwanie na brak winnej la-
torośli. Mnie również tu doskwiera brak dobrego picia.
2 kwietnia
Kolacja u Julianów. Na przekąskę Włada podała szpik w pa-
pryce i sieję po bałkańsku, potem comber renifera w winie, a
na deser młode panty z winogronami. Ot, swoiste połączenie
kuchni czarnomorskiej z saamską.
Julian Konstantinow, profesor Uniwersytetu w Uppsali, i je-
go młoda asystentka Włada są Bułgarami. Co roku spędzają
po wiele miesięcy w tundrze. Żyją w czumie opodal koczow-
niczych trop. On od kilkunastu lat zajmuje się pasterstwem
Saamów
29
. Włada pisze pracę o stosunkach wśród pasterzy.
A sami pasterze się podśmiechują, że lepiej by napisała o swo-
ich stosunkach z „profesorem Chirwasem". Tak między sobą
nazywają Konstantinowa.
Poznaliśmy się jesienią ubiegłego roku u Iwana Wdowina
w Rewdzie. Julian właśnie wrócił z tundry i początkowo ko-
so na mnie patrzył, jak basior na konkurenta na swym łowiec-
kim terenie. Za czasów sowieckich Kolski należał do „zakry-
tych zon" (cudzoziemcom nie pozwalano tutaj swobodnie się
poruszać) i od tej pory jedynym — oprócz Bułgara — obco-
krajowcem, który podróżował po Półwyspie w latach dzie-
więćdziesiątych i opisał jego postsowiecką rzeczywistość, był
Anglik Roger Took
30
. Jednakże po paru wódkach atmosfera
29
W 2005 roku wyszła w Uppsali jego książka Reindeer-herders.
Field-
-notes from the Kola Peninsula (1994-95) — plon dwóch koczowniczych
sezonów spędzonych w tundrze z brygadą pasterzy renów.
30
W książce Running with Reindeer (London 2003). Konstantinow
wy
raża się o niej z przekąsem. Twierdzi, że Took poszedł na łatwiznę, wycią
gając sensacyjne wątki z kolskiego przędziwa — łagry, bazy wojskowe
—
i że podejście Anglika do autochtonów przypomina tradycję dawnych an
gielskich kolonizatorów w Indiach.
71
pocieplała. Konstantinow pojął, że mój żanr mu nie zagraża,
a do reszty zbliżyła nas wspólna niechęć do turystów.
— Urodziłem się nad Morzem Czarnym — opowiadał ze
śmiechem — i od małego obserwowałem te cielska
piekące się na słońcu, podczas gdy każdy z nas,
miejscowych, wybierał cień. Turysta to takie zwierzę,
które gdziekolwiek się znajdzie, nie tylko kompletnie
nie rozumie tuziemców, lecz także czyni wszystko na
odwrót niż oni.
— I dlatego staje się łatwym łupem — wtrąciłem. — Wszak
prawdziwy łowca zawsze wybiera cień.
Wtedy, u Iwana, do rana gadaliśmy o masowej turystyce,
która wkrótce może stać się tu plagą, jak ostatnio w Finlandii,
gdzie Julian widział hordy japońskich staruchów na skuterach
śniegowych, o Duchu Komercji zagrażającym nomadom i o
tundrze bezczeszczonej przez technikę. Na pożegnanie Bułgar
rzucił, że po tundrze najlepiej wałęsać się z własnym czu-
mem i dał nam elektroniczny adres jednej z norweskich firm,
która za tysiąc baksów może taki wysłać.
Ponownie spotkaliśmy się w łowozierskiej bibliotece parę
dni temu. Julian z Włada, podobnie jak i my, wynajmują tutaj
mieszkanie i każdą wolną od zajęć uniwersyteckich chwilę
spędzają na Kolskim. Uściskaliśmy się niczym starzy znajomi,
widać to odruch człowieka, który spotyka na rubieżach świa-
ta sobie podobnego. Stąd zaproszenie na kolację.
Tym razem nasza biesiada była treściwa. Dzięki lekturom
i ludziom sporo dowiedziałem się o hodowli renów i mogłem
partnerować profesorowi. Na ścianie jego gabinetu wisiała
ogromna mapa kolskiej tundry z marszrutami koczowniczymi
poszczególnych brygad sowchozu „Tundra". Przypomniała mi
mapę Czarnołuskiego z 1927 roku.
— Tropy reniferów się nie zmieniają, jeżeli tylko człowiek
im drogi nie zagrodzi — wyjaśnił Konstantinow.
Poglądy Juliana na temat pasterstwa u Saamów odbiegają
daleko od utartych twierdzeń. Chodzi przede wszystkim o ko-
lektywizację. Na ogół bowiem sądzi się, że kolektywizacja ni-
szczyła tradycyjne saamskie pasterstwo, a bułgarski profesor
dowodzi, że przeciwnie — kolektywny wypas renów nie tylko
kontynuował saamskie tradycje, lecz także odpowiadał intere-
som samych pasterzy. Opinie o szkodach kolektywizacji głoszą
72
miastowi i cudzoziemscy etnoaktywiści różnych maści, którzy
wydumują fantastyczne projekty ratowania pasterskich
tradycji Północy, nie mając zielonego pojęcia, co naprawdę o
tym myślą żywi nosiciele owych tradycji.
— Niejeden sezon trzeba przebyć z pastuchami w tundrze,
by przełamać ich nieufność i usłyszeć to, o czym zazwyczaj nie
mówią. A dopiero potem rozsądzać.
Wywody profesora nie bardzo przystawały do tego, co na
temat kolektywizacji słyszałem wcześniej z ust Jakowa Jakow-
lewa, Anastazji Mozelewskiej czy też Saszy Kobielewa. Lecz
nie dopuszczał mnie do głosu i zaaferowany wykładem ciągnął
dalej.
— Aby zrozumieć kierunek rozwoju pasterstwa u Saamów,
należy się cofnąć do XIX wieku. W literaturze
przedmiotu przyjęło się błędne mniemanie, że to
migracja Komi-Iżem-ców z ich ogromnymi stadami na
Półwysep Kolski w połowie lat dziewięćdziesiątych
XIX wieku rozpoczęła proces wypierania tradycyjnego
wolnego wypasu renów, zastępując go bardziej
efektywnym systemem iżemsko-samojedzkim. Lecz
Wołków, powołując się na Puszkarjowa i
Czarnołuskiego, wywodził, że w związku z
wytrzebieniem zwierząt futerkowych — głównego,
oprócz ryby, źródła dochodu Saamów — wiele rodzin
saamskich już na początku XIX wieku przechodziło na
produktywną hodowlę reniferów. Wystarczy przytoczyć
dane: w 1785 roku pogłowie domowych renów na
Kolskim wynosiło pięć tysięcy sztuk, w pierwszej
dekadzie XIX wieku — dziesięć tysięcy, a pół wieku
później — piętnaście tysięcy. Przybycie Komi-Iżemców
proces ten przyśpieszyło. W przededniu pierwszej
wojny światowej na Półwyspie Kolskim pogłowie
renów wzrosło do siedemdziesięciu czterech tysięcy
sztuk! I dopiero w latach siedemdziesiątych i
osiemdziesiątych, a więc w czasach rozkwitu
gospodarki
sowćhozowej, osiągnięto podobną
liczebność. Dla porównania dodajmy, że dziś na Koli
żyje około pięćdziesięciu tysięcy reniferów.
— No dobrze, ale jak to się ma do kolektywizacji?
— Kolektywizacja, wbrew twierdzeniom wspomnianych
wcześniej etnoaktywistów, w niczym nie zakłócała
tego procesu. Mam na myśli ogólną tendencję rozwoju
saamskiego
73
pasterstwa. Dzięki modnym obecnie krytykom komunizmu,
którzy go potępiają w czambuł jak leci, narosło wiele mitów na
temat kołchozów. Jednym z nich jest przeświadczenie, że
własność kolektywna nie sprzyja rozwojowi gospodarczemu.
A przecież na Północy wszelka ludzka działalność od zarania
dziejów opierała się na kolektywie. Zbyt surowe warunki tutaj
panują, żeby człowiek dał sobie radę w pojedynkę. Przykłady
można by mnożyć, zaczynając od wspólnych polowań na stada
dzikich reniferów w zamierzchłych czasach, kończąc zaś na
artelach pomorskich rybaków... Zawsze przy tym panowała za-
sada „prywatnego w kolektywnym", z którą ni kołchozowa, ni
później sowchozowa praktyka lat 1929-1992 bynajmniej nie
zerwała. Ów fenomen prywatnego w kolektywnym to biała pla-
ma w historii kolskiego pasterstwa.
Wysłuchując bułgarskiego profesora, pomyślałem o ojcu
Anastazji Mozelewskiej, który w ramach gospostawek w 1938
roku musiał zabić swego ostatniego rena, a wkrótce potem sam
umarł. I tym razem Konstantinow nie dopuścił mnie do głosu.
Raptem, zmieniając temat, jął gromić miejscową biurokrację.
Czynownicy są źródłem wszelkich bied pasterzy. Wokoło jed-
nego sowchozu wyrósł wielogłowy polip ponad stu organizacji
darmozjadów. Ot, główny problem współczesnego pasterstwa
na Północy.
— A kłusownictwo? — zapytałem.
— To jeszcze jedna bajka, jak kiedyś opowieści o wilkach.
Pastuchy lubią zwalać na kogoś winę za własny apetyt.
— To może w końcu zaczniemy jeść — wtrąciła Włada. —
Wszystko już wystygło.
Podczas kolacji Julian raczył nas dykteryjkami z życia w
tundrze. Aż nam wino zaszumiało w głowach. Do poważnych
wątków już nie wracaliśmy.
11 kwietnia
Zima w Łowozierze powoli dobiega końca. Słońce obnaża
sponiewieraną ziemię. Spod brudnego śniegu wyłazi dziurawy
74
asfalt i tłuste błocko, powszędy wala się pozimowy chłam: ster-
ty pustych butelek pod oknami bloków, plastikowy śmieć, pu-
szki po piwie, resztki żelastwa, odpadki reniferowych skór,
ogryzione kości
31
.
Nie ukrywam, że ta zima mnie wymęczyła. Odwykłem bo-
wiem od życia wśród ludzi. Od hałasów radia za ścianą i od
wycia silnika za oknem, od betonowych klatek i wulgarnego
języka co krok. Po latach życia na Wyspach Sołowieckich i
w Kondzie Biereżnej, gdzie przyrodę miałem za progiem, za-
mieszkiwanie w centrum postsowieckiego posiołka okazało się
próbą trudniejszą, niż myślałem. Nawet widoki tundry na ho-
ryzoncie i ośnieżonych gór Łujawrurt w oddali nie koją przy-
gnębienia, wszak pod nosem mi dymią kominy ciepłowni, a
zbiorniki z mazutem w oczach toczy rdza. Dopóki noc polarna
to wszystko skrywała, można było wytrzymać. Wiosenne
światło obudziło chandrę.
W bloku wrzawa bez przerwy! Mimo upływu czasu nie mo-
gę przywyknąć. Zewsząd ryki telewizorów, ujadanie psów na
schodach, czasem delirium za ścianą. Zwłaszcza nocą hałas
dojmuje. Często, na poły we śnie, miewam wrażenie, że utkwi-
liśmy w kopcu... Podłączeni nerwami do monstrualnego kolek-
tywu. Na własnej skórze odczuliśmy różnicę pomiędzy czu-
mem w tundrze i blokiem w osiedlu.
— Nie dziwię się Saamom, że schodzą tu z urna.
— Sam się tutaj czuję renem.
Nie przypadkiem Jaków w rozmowie ze mną nieraz z dosa-
dą powtarzał, że Łowoziero to istny rezerwat Saamów — by-
najmniej nie stolica. Dla turystów, którzy tu na krótko zajeż-
dżają, aby się przewieźć na zaprzęgach renów, pojeść reniny
z rusztu, zajrzeć do muzeum i kupić souvenir, może to i stolica,
i centrum kultury. Ale wystarczy pożyć w Łowozierze przez zi-
mę, aby łuski spadły z oczu.
31 Gwoli sprawiedliwości dodam, że szybko cały ten chlam
uprzątnięto. Sprzątały zarówno służby komunalne (nad podziw tu
sprawne), jak i sami mieszkańcy Łowoziera w czynie społecznym, w
ramach tzw. sub-botnikow. Im dalej w Rosji na północ, tym więcej reliktów
sowieckiego porządku. Dopisek późniejszy.
75
13 kwietnia
Julian Konstantinow podarował mi piękne zdjęcie renów,
w sam raz na okładkę dla Tropami rena. Las rogów tworzy na
nim przedziwną tropę w powietrzu, która stopniowo znika w
bladobłękitnej mgle. Na pierwszym planie jeszcze wyraźne łby
i oczy reniferów, a dalej już tylko kłęby, karki i rogi, rogi —
tropa rogów. Lecz przecież wystarczyłby okrzyk (wystrzał!),
żeby to stado w panice się rozpierzchło, sama zaś tropa znikła.
Jak sen, z którego nas znienacka wyrwano.
Metafora mojej książki? Czyż nie tak samo zaczynałem tę
wyprawę, pełen otuchy, że spotkam prawdziwych Saamów?
Początkowo tropiłem szczegóły, szukając potwierdzenia dla te-
go, o czym wcześniej przeczytałem — wykoncypowanych tez,
konstrukcji myślowych, Bóg wie czego. A w miarę upływu cza-
su dociera do mnie, że to tropa w powietrzu.
14 kwietnia
...aby lepiej poznać siebie, trzeba poznać Innych.
R
YSZARD
K
APUŚCIŃSKI
Autor Szachinszacha nieraz powtarza, że Inny jest dla nas
zwierciadłem, w którym możemy się przejrzeć. Ba, utwierdza
nawet, że „nie możemy określić swojej tożsamości, dopóki nie
skonfrontujemy jej z Innymi". Dla mnie tym zwierciadłem,
w które zerkałem przez całą zimę, byli Saamowie. Niekoniecz-
nie osobnicy żyjący obecnie (bo to raczej hybrydy postsowiec-
kiej epoki), ale przecie czytałem także o tamtych, niegdysiej-
szych. Myślałem o nich, wyobrażałem sobie ich życie, co
przychodziło mi łatwiej o tyle, że doświadczyłem na własnej
skórze i przyrody, i kaprysów klimatu, widziałem ich rysunki
na skałach tudzież to, co przetrwało z ich wierzeń we wzorach
wyszywki i rzeźby w kości, w bajkach i w śpiewach.
Dzięki Saamom zajrzałem do wnętrza mej własnej studni,
skąd wypuszczona została pierwsza strzała człeka myśliwego
(mówiąc słowami Pascala Quignarda). Stykając się oko w oko
76
z nomadami Północy, zadałem sobie pytanie o swą plemienną
tożsamość. Kategoria „narodu" nie nadaje się do konfrontacji.
Polskość jest na to przykusa. Uważniej też przyjrzałem się ich
wierze pogańskiej, z której nas wychrzczono zaledwie tysiąc lat
temu. Nie chodzi wcale o magię myśliwską czy szamańskie loty,
ale o tę pierwotną intuicję panteistyczną stojącą u źródeł meta-
fizycznych poszukiwań homo sapiens (ich zwieńczenie znajduję
u dawnych mistrzów tao), póki jej nie wyparty dymy kadzideł,
dogmaty, egzorcyzmy i święte księgi późniejszych religii.
Bez wątpienia wyjadę stąd inny, niż tu przyjechałem. To
znaczy z inną perspektywą, bardziej cofniętą w czasie. O ile
kiedyś krąg mego świata oświetlało słowo pisane, o tyle teraz
jąłem dostrzegać także to, co ukrywa się w milczeniu.
18 kwietnia
Do źródła po wodę na herbatę chadzam co dzień cztery
wiorsty w tę i nazad. Bez względu na pogodę. Bo w każdej, na-
wet najbłahszej czynności — wykonywanej codziennie — moż-
na praktykować Drogę. Na przykład: w parzeniu herbaty. Zie-
lona wymaga wody wybornej, w przeciwnym razie oddaje rdzą
i chemią wodociągu. Czyż można sobie wyobrazić wodę lepszą
niż ta, która bije z podziemi tundry, przefiltrowana przez skały
magmowe (era kambru), torfy i korzonki jagielu. Żadna inna
się do niej nie umywa.
Poranny marsz ma wiele zalet. Przede wszystkim można
frazę wydeptać stopami, wyrównując rytm krwi własnym kro-
kiem. Po wtóre, jeśli podczas chodzenia oddech bierze się pię-
tami (jak uczył Zhuangzi), to głowa opróżnia się ze snów. I po
trzecie, codzienna przechadzka jedną i tą samą ścieżką pozwa-
la kontemplować zmiany na ziemi. Pod warunkiem że nie czła-
piesz po asfalcie.
Ot, choćby dzisiejsza ponowa. Ziemia jest już ciepła i śnieg
na drodze od razu taje, tylko kałuże zaciągnęło cienkim lodem.
Natomiast tundra dookoła, zwarzona nocnym chłodem, to
prawdziwy barelief — jakby była z gipsu. Spoglądając pod
słońce, miałem wrażenie, że widzę łany jagielu, z którego kępy
77
ryżego rommalu
32
sterczą niczym krzewinki łochyni, a ponowa
chłonie światło jak japoński papier. Północna estetyka jest nie
mniej wyszukana od wschodniej.
19 kwietnia
Kochaj dzikiego łabędzia.
R
OBINSON
J
EFFERS
To było niesamowite spotkanie. Szliśmy z Nataszą, jak co
dzień wieczorem, drogą w stronę jeziora. Pierwszy kilometr
zwykle przemykamy z zamkniętymi oczami, żeby nie widzieć
ohydy panoszącej się na obrzeżach osiedla: koślawych szop,
garaży z blachy wzdłuż Wirmy, potem ogromnego wysypiska
śmieci rozwleczonych przez wiatry na setki metrów po tun-
drze. Dalej krasa, można zwolnić kroku. Karłowate sosny rzu-
cają długie cienie na błękitnawoliliowy firn, po prawej w odda-
li łyska bielizną Wawnbed, po lewej tundra się płaszczy do
horyzontu i cisza stoi taka, że nagłe kraknięcie wrony brzmi ni-
czym krótka seria z automatu za uchem.
Szliśmy, milcząc...
Raptem z owej ciszy jawiła się w powietrzu para łabędzi i
o czymś gulgocząc między sobą, majestatycznie przepłynęła
przed naszymi oczyma, nieomal na wyciągnięcie ręki. Jak dwa
śnieżnobiałe obłoki zwiastujące wiosnę.
— Witajcie, bracia ptacy! Wilkom
33
na Północy!
32
Rommal — brzoza karłowata w narzeczu Saamów. Dzięki
wiatrom
i mrozom, które ją tak uformowały, to naturalne bonsai Północy.
33
Wilkom — dawna forma powitania: witaj (lub witajcie), a także
pu
char, z którego pito na powitanie kogoś. Patrz Słownik języka polskiego
Witolda Doroszewskiego.
Pisarz-nomada
Jako że jesteś wędrowcem, codziennie musisz iść
dalej drogą, która jest twoim jedynym celem...
SANDOR MARAI
Na głównej półce mojej biblioteki stoją książki pisarzy-no-
madów. Obok Kennetha White'a (autora Niebieskiej drogi i
twórcy terminu „intelektualny nomadyzm"), jest tam Bruce
Chatwin, Claudio Magris, Nicolas Bouvier, Czesław Miłosz,
Sandor Marai i paru innych. Każdy po swojemu się włóczył.
White dotarł aż do szamanów Labradoru w ekstatycznym po-
locie; Chatwin wyśpiewywał sny Aborygenów Australii i łazę-
gował po bezdrożach Patagonii; Magris przeszedł Dunaj — od
źródeł do delty — przekraczając niejedną granicę, a później za-
toczył krąg od kawiarni San Marco do Ogrodu Miejskiego, wpi-
sując w ten krąg niejedno życie; Bouvier przewałęsał pół świa-
ta — od Bałkanów do Japonii — raz po raz ocierając się o
Pustkę; Miłosz — podróżnik świata —jest całym światem do
podróżowania; natomiast Marai? Wielu zapewne się zdziwi, że
umieściłem go w tej kompanii.
Cóż może łączyć potomka zasiedziałej patrycjuszowskiej
rodziny (ba! — twórcę mitu ponadczasowego patrycjusza),
człowieka kawiarni i miasta (twierdził, że historia dzieje się
na forum polis, a nie na pastwiskach) z nomadami? Zaliż
można stawiać na wspólnej półce autora, któremu jedynie cy-
wilizacja dawała bezpieczne schronienie, a opis krajobrazu
więcej mówił niż sam krajobraz, z włóczęgami, którzy upodob-
niali się w drodze do spranego ręcznika (podawanego im wraz
79
z mydłem w burdelach), a pieszym marszem wyznaczali rytm,
powoli odkrywający pejzaże? A jednak!
W wypadku Maraiego to kwestia języka. Język bowiem —
o czym jestem głęboko przekonany — to swego rodzaju pamięć
plemienna, w której zakodowane są zarówno doświadczenia
historyczne językowej wspólnoty, jak i jej atawizmy, marzenia
i sny. Co więcej, w języku każdego plemienia żyje Duch — im
głębiej się wsłuchamy, tym wyraźniej usłyszymy jego głos. To
on podpowiada nam kierunek tropy.
Sandor Marai pisał po węgiersku
34
, notując w Dzienniku, że
w głębi ducha Węgrzy wciąż pozostają nomadami i choć od ty-
siąca lat zamieszkują w Europie, ich stan duchowy jest nadal
stanem wędrowców. A ich język ukształtował się w odległej
przeszłości, kiedy większość europejskich języków jeszcze nie
istniała. Nie dziw przeto, że w języku węgierskim przetrwało
echo zamierzchłych czasów, gdy „człowiek po raz pierwszy
w zamęcie tworzenia uświadomił sobie swoją ludzką godność".
Echo to słychać na przykład we współbrzmieniu dwóch słów:
oles (zabijanie) i oleles (obejmowanie) — relikcie epoki pierwo-
bytnych myśliwych, dla których ofiara była nie tylko przed-
miotem polowania, lecz także miłości. A zabijanie miało sens
mistyczny! Przykład wziąłem z powieści Żar. Niedawno prze-
czytałem ją powtórnie i dopiero teraz w pełni doceniłem ło-
wieckie wywody generała Henryka.
Wybierając język węgierski (autor Żaru z pochodzenia był Sa-
sem i zaczynał pisać po niemiecku), Marai — chcąc nie chcąc —
wybrał tropę wędrowca. W odróżnieniu od innych węgierskich
pisarzy, którzy pozostali w kraju zniewolonym przez Sowiety,
usłuchał Ducha swojego języka i w 1948 roku ostatecznie wyemi-
grował. Bo nomada nade wszystko ceni wolność! Odtąd w jego
Dzienniku miejsca kolejnych postoi zmieniają się jak w kalejdo-
skopie: Genewa, Ravello, Rzym, Mediolan, Sorrento, Neapol, Ca-
serta, Amalfi, Florencja, Lozanna, Paryż, Baje, Bazylea... — wyli-
czam tylko niektóre europejskie nazwy, a przecież nosiło go także
po Stanach Zjednoczonych i po Kanadzie. Do wielu miejscowości
nieraz powracał, niczym koczownik na ulubione pogosty.
34 Język węgierski należy do ogromnej rodziny języków uralskich,
jest zatem spokrewniony z narzeczami saamskimi.
80
Paradoks Sandora Maraiego polegał na tym, że celebrując
w sobie wyrafinowanego Europejczyka, oglądał Europę i jej
płód — Amerykę — z głębi swojego języka — patrzył na nie
oczami Madziara nomady. Stąd, mimo całej miłości do Zacho-
du, jego opinie o współczesnej kulturze zachodniej były bezli-
tosne, a prognozy jej przyszłości — mroczne. Drażnił go ko-
mercjalizm, pozbawiający pisarza możliwości spotkania się z
samym sobą, pseudożywność z supermarketów i demokracja, w
której dostrzegał formę zniewolenia jednostki przez tłum.
Złorzeczył na atmosferę Obłąkania Pieniądzem we wszystkim
i wszędzie i na sklerozę umysłów maniakalnie poszukujących
nowości. Głęboką niechęć budziła w nim „obecna Europa be-
kająca z przejedzenia, która przejęła od Ameryki wszystko, co
jest tam niesympatyczne — obłęd reklam, nachalną mental-
ność interesu — a jednocześnie zapomniała o tym, co było jej
własnym sensem: o dialektycznych dysputach, o wykwincie
ducha i smaku". Aż w końcu stwierdził, że „Europa jest cudow-
na, ma tylko jedną wadę — tę mianowicie, że jej nie ma". Cie-
kawym, który jeszcze z plejady europejskich pisarzy pozwolił-
by sobie na taką frazę?
W miarę jak zachodnia cywilizacja go rozczarowywała, Ma-
rai obracał wzrok ku Naturze. Początkowo jej bezkresność ro-
dziła w nim niepokój (będąc Europejczykiem, ufał raczej da-
nym kartograficznym), a niezależna i obojętna konsekwencja,
z jaką okrywała ludzką nędzę, wywoływała oburzenie. Później,
pod wrażeniem huraganu, który przeleciał nad Ameryką, za-
notował w Dzienniku, że moc wichury jest stokroć większa od
najpotężniejszej bomby wodorowej, zatem ostatnie słowo wy-
powie nie człowiek, lecz Natura. U schyłku życia zaś stwier-
dził, że „siła twórcza jest w Naturze nie tylko organiczną ko-
niecznością, lecz także Sensem".
Dla Maraiego sensem życia była praca, nieraz to podkreś-
lał, natomiast droga była jedynym celem. Pisanie i wędrowa-
nie — to dwie strony jednej kartki papieru, na którym czernił
ślady swojego życia. „Przychodzimy z nicości i odchodzimy
w nicość — zapisał niedługo przed śmiercią — wszystko inne
jest tylko dziecinnym wymysłem". Wkrótce potem wystrzelił
sobie z pistoletu w skroń.
Bar, lipiec 2006
81
Śladem Charuzina
Pisząc o ruskich Łoparach, korzystałem nie
tylko ze współczesnych źródeł, lecz sięgnąłem
także do starych książek, uważam bowiem, że
dawne świadectwa pomagają rozjaśnić niejed-
ną stronę dzisiejszej egzystencji tego narodu.
N
IKOŁAJ
C
HARUZIN
Dobrych parę lat temu w pietrozawodskiej Bibliotece Na-
rodowej trafiłem na pierwszy tom Etnografii Nikołaja Charu-
zina. Był to kurs wykładów na Uniwersytecie Moskiewskim,
którymi Nikołaj Nikołajewicz w 1898 roku zapoczątkował na-
ukę etnografii w Rosji. Książkę pod redakcją Wiery i Aleksie-
ja Charuzinów (siostry i brata autora) wydano pośmiertnie w
1901 roku w Sankt-Petersburgu i poświęcono pamięci Mi-
chaiła Charuzina, najstarszego z rodzeństwa.
„Kurs Nikołaja Nikołąjewicza Charuzina — przeczytałem
we wstępie Wiery Nikołajewnej — to pierwsza rosyjska próba
systematyzacji badań etnograficznych. Główną jej zaletą, w
odróżnieniu od prac zagranicznych autorów, jest analiza bytu
ruskiego narodu oraz plemion z nim sąsiadujących. Mizerna
wiedza obcych uczonych o naszym życiu i nieznajomość na-
szego języka, uniemożliwiająca im korzystanie z rosyjskich
źródeł, sprawiają, że cudzoziemscy badacze niewiele mają do
powiedzenia o plemionach zamieszkujących rozległe tereny
Imperium Rosyjskiego". Słowa te zapadły mi w pamięć.
83
Kilka słów o tym zdolnym i pracowitym rodzeństwie. Ich oj-
ciec, Nikołaj Iwanowicz Charuzin, pochodził z zamożnego ro-
du syberyjskich kupców. Wcześnie osierocony, przeniósł się do
Moskwy, gdzie kontynuował dzieło przodków — handel tek-
stylny. W krótkim czasie stał się potentatem w branży W 1873
roku otrzymał stopień kupca pierwszej gildii. Ożenił się (ponoć
z miłości!) z Marią Miliutin, która urodziła mu trzech synów
i trzy córki. Początkowo zamieszkali w Zamoskworieczu, póź-
niej przenieśli się do arystokratycznego rejonu Arbatu.
Charuzinowie przynależeli do elity „nowego kupiectwa"
drugiej połowy XIX wieku w Rosji. W ich domu częstymi gość-
mi bywali Botkinowie, Szczukinowie i Trietiakow, więcej mó-
wiło się tam o nauce niźli o pieniądzach, a mecenat sztuki sta-
wiano ponad handlem tekstyliami. Dużo uwagi udzielano też
dzieciom. Ojciec czytał im do snu Puszkina, Lermontowa i Nie-
krasowa, najmował prywatnych pedagogów, wybierał szkoły.
Po śmierci Nikołaja Iwanowicza synowie odsprzedali rodzinny
biznes Szczukinom i zajęli się nauką.
Najstarszy, Michaił, studiował prawo. Jako student został
sekretarzem Towarzystwa Nauk Przyrodniczych, Antropologii
i Etnografii przy Uniwersytecie Moskiewskim. Opracował pro-
gram dla zbierania materiałów o prawie zwyczajowym w Rosji.
Napisał książkę pod tytułem Świadectwa o kozackich wspólno-
tach nad Donem. Przeżył zaledwie dwadzieścia osiem lat.
Średni, Aleksiej, łączył naukę ze służbą państwową. Był
szefem kancelarii generała-gubernatora Wilna i gubernatorem
Besarabii, dyrektorem departamentu cudzoziemskich wyznań
oraz doradcą ministra spraw wewnętrznych. Jednocześnie
zajmował się antropologią, etnografią, zoologią i botaniką. Od-
dzielną dziedzinę jego dorobku stanowiła tematyka bałkańska.
Napisał książkę o Bośni i Hercegowinie i szereg artykułów o
Słowenii. Za działalność naukową został odznaczony złotym
medalem Imperatorskiego Towarzystwa Geograficznego. Po re-
wolucji 1917 roku stał się jednym z „byłych ludzi". Pracował
jako konsultant Instytutu Rolnictwa. Aresztowano go w 1932 ro-
ku pod zarzutem antysowieckiej agitacji. Zmarł na Butyrkach.
Najmłodszy, Nikołaj, poszedł w ślady starszych braci — ba-
dał prawo zwyczajowe narodów Północy i Kaukazu, religię i
kulturę materialną plemion ugrofińskich, mongolskich oraz
84
tureckich. Był współzałożycielem i głównym redaktorem
„Przeglądu Etnograficznego" (wydanie pierwszych numerów
opłacił z własnej kieszeni). Zostawił po sobie ponad trzydzieści
prac naukowych (w tym Ruskich Łoparów\), które należą
dzisiaj do klasyki rosyjskiej etnografii. Przeżył trzydzieści pięć
lat. Pośmiertnie wyszła rzeczona Etnografia, cztery tomy jego
uniwersyteckich wykładów. To kamienie węgielne tej nauki
w Rosji.
No i siostra Wiera. Młodsza o rok od Nikołaja, nie tylko
towarzyszyła mu w wyprawach na Północ i wydała po śmierci
brata jego wykładowy dorobek, lecz także sama przyczyniła się
walnie do rozwoju etnografii w Rosji. Zbierała bajki, legendy,
pieśni i mity. Ciekawiły ją pierwotne formy sztuki teatralnej:
magia myśliwska, ryt kultu ognia, tańce szamańskie i obrzędy
położnicze. Pisała popularnonaukowe szkice o małych plemio-
nach Północy, między innymi o: Łoparach, Wotiakach, Tungu-
zach i Jukagirach. Wykładała na Wyższych Żeńskich Kursach,
a po rewolucji — na Uniwersytecie Moskiewskim (do 1923 ro-
ku). Jej wykłady, także pod tytułem Etnografia (dwa tomy),
kontynuowały i uzupełniły dzieło brata.
W zacisznym oddziale rzadkich książek pietrozawodskiej
Biblioteki Narodowej panie często się mylą, wydając mi któryś
z tomów Etnografii Wiery Charuzin zamiast Nikołaja. Lubię
tam przesiadywać, wędrując niespiesznie po kartach dawno
nieczytanych książek i wdychając ich zapach starości i butwy.
To jeszcze jeden rodzaj tropy.
Lato 1887 roku Nikołaj i Wiera Charuzinowie spędzili na
Północy. Początkowo podróżowali po ołonieckiej guberni
(obecnie Karelia), tutaj Nikołaj zbierał materiały do badań sy-
tuacji prawnej miejscowej ludności, potem pojechali na Półwy-
sep Kolski, tam uczony zapoznawał się z bytem i wierzeniami
ruskich Łoparów. Wiera opisała tę wyprawę w szkicach po-
dróżnych Na Północy. Na podstawie jej książki można odtwo-
rzyć marszrutę rodzeństwa.
Zaczęli od Kiwacza, bo jakże inaczej zaczynać podróż po
Karelii, jeśli nie od słynnego wodospadu, o którym odę ułożył
Gawrił Romanowicz Dierżawin, pierwszy poeta Imperium.
85
No, i w modzie było odbywać tam ekskursje ze stolicy. Ktoś im
poradził, żeby pod wieczór dojechali na miejsce, przenocowali
u stróża i wschód słońca obejrzeli nad wodospadem. O brzasku
rzekomo tęcza odbija się w białej pianie.
Rankiem wyruszyli z Pietrozawodska. Był dzień Świętej
Trójcy. Dzwoniły dzwony. Miejscowa ludność śpieszyła do so-
boru, ożywiając wymarłe na co dzień miasto. Przejechali po
głównej, niebrukowanej ulicy, minęli pocztę pomalowaną na
niebiesko (teraz knajpa), okazały dom gubernatora oraz plac
przed nim zarosły trawą, z pomnikiem Piotra I (dzisiaj tam
sterczy Lenin, Piotra przenieśli na nadbrzeże), dalej miejskie
kazamaty, wysoka biała budowla koszarowego typu, i ostatnie
domki. Przystanęli na chwilę, aby uwiązać dzwoneczek do du-
hy i pomknęli kłusem. Niegościnny i dziki pejzaż północny —
zanotowała w dzienniku Wiera Nikołajewna. — Przed nami pu-
sta, bezmowna droga, rzadki lasek, kępy i błoto. Na szarym tle
pochmurnego nieba stoją cherlawe świerczki. W oddali oło-
wiana toń Jeziora Onieżskiego.
Pod Konczozierem mieli kraksę, która nieomal przekreśliła
ich podróż. Woźnica, młody chojrak, chcąc się popisać przed
babami idącymi na świąteczny jarmark, batem zaciął konie, te
skoczyły w galop, raptem wstrząs i nasi podróżnicy ocknęli się
w rowie. Telega leżała na boku śród drogi, koło walało się opo-
dal, a woźnica, bijąc się po głowie, krzyczał o ratunek — wnie-
bogłosy. Okrwawieni dotarli do Konczozierskiej Czupy. We wsi
krwi się przestraszyli, nawet wody bali się podać, mówiąc, że
jezioro blisko. W końcu jakaś babina się zlitowała i przyjęła ich
na noc. Nazajutrz na nowej teledze dostali się do Kiwacza. Tę-
czy nie zobaczyli.
Do Pudoża popłynęli dwoma parostatkami z przesiadką w
Wozniesieniu (nie było bezpośrednich rejsów do Szały) i
jeszcze kawał drogi tarantasem. Pudoż nie zrobił na Wierze
Nikołajewnej wrażenia. Zdawało jej się, że miasto śpi od rana
do wieczora i od wieczora do rana. Nie to co dawniej, kiedy tam
żyli zesłani Polacy (dosłownie „był nawodniony Polakami").
Zamożni zesłańcy dawali koncerty i bale. Dzięki niewolnym
gościom całe miasto hulało.
Dalej w skrócie. Czytelnicy moich poprzednich książek,
zwłaszcza Wołoki, znają tę tropę: z Pudoża dobrnęli wozem na
86
płozach (koła się łamały na wertepach) do Awdiejewki nad Je-
ziorem Kupieckim (gusła, ta zabobony) i do Wodłoziera (ojojoj,
zagnane miejsce!), gdzie utknęli w oczekiwaniu na sprzyjający
wiatr, by przepłynąć jezioro na drugą stronę, obejrzeli chram
świętego Ilji i pogawędzili z popem, zrobili sto dziesięć wiorst
do Tameckiej Lachty i zanocowali w domu u miejscowego po-
licjanta (ot, komu na wsi żyje się dostatnio), noc Kupały spę-
dzili nad Kienozierem, powrócili do Jeziora Onieżskiego i pa-
rostatkiem udali się do Powieńca (tu jedyna rozrywka
tubylców — karczma!), w Powieńcu najęli dwukonną bryczkę
i pędem mijając (aby nie widzieć spustoszenia) skity raskolni-
czej Wygorecji, dojechali do rzeki Wyg, łodzią przeprawili się
do progów, które obeszli pieszo (kilkanaście wiorst) do Piot-
rowskiego Jamu, stamtąd pocztowym traktem do Sum Posada
nad Morze Białe, statkiem na Sołowki i do Kiemi (dziewuchy
na schwał), wreszcie wzdłuż Karelskiego Brzegu, mimo Kiere-
ti, do Kandałakszy W tym miejscu zwalniam tempo relacji, tu
bowiem zaczyna się ruska Laponia. Do Koli zostało im trzysta
wiorst.
W Kandałakszy zastali wesołą kompanię. Bo na Północy pa-
nuje obyczaj, aby żadnego parostatku nie przepuszczać bez tak
zwanych priwalnych i otwalnych, krótko mówiąc — bez wypit-
ki. A że parostatek Charuzinów nieco się opóźnił, to balanga
zaczęła się bez niego. Przyszło wysłuchiwać młodym podróż-
nikom czkanych rad, czekać, aż tragarze wytrzeźwieją. Półto-
rej godziny zmitrężyli, zanim wyruszyli w drogę.
Pierwsze dwanaście wiorst przeszli piechotą wzdłuż rzeki
Niwa, obchodząc jej skalne progi. Leśny mrok. Pod nogami
chrobotek i bażyna. Zapach rozmarynu. Po prawej, pomiędzy
drzewami, od czasu do czasu połyskiwała rzeka. Huk wody na
progach. A tragarzy nie ma. Ostali się z tyłu, nazbyt często za-
glądając do sztofa. Zatem nocleg w lesie, bez jedzenia i bez cie-
płej odzieży. Tragarze pojawili się nazajutrz. Okazało się, że je-
den z nich padł w połowie drogi i trzeba go było zanieść z
powrotem, aby wymienić na trzeźwego.
Łódka, którą mieli dalej płynąć — pożal się Boże! Ledwie do
niej wsiedli, wodą się wypełniła do połowy.
Wokół kraj sępny i dziki. W porównaniu z nim ołoniecka
gubernia traciła surowy charakter, a jej bezmowność, przy
87
tutejszej niemocie przyrody, już tak nie raziła. Tutaj przyroda
milczała naprawdę. Przytłaczała... Nawet szum wody zdawał
się bez życia, jeno potęgował ciszę.
I znowu las. Moroszka jeszcze niedojrzała. Do najbliższej
stacji zostało pięć wiorst. Znienacka usłyszeli ludzkie głosy i
beztroski śmiech. Na polanie odpoczywała malownicza grupa,
śród małych, barwnie ubranych ludzi szwendał się biały ren.
Naiwne, prostoduszne twarze i ciekawość w oczach. Wszyscy
umieli po rusku, aliści między sobą szczebiotali jak ptaki,
dziwnym i niezrozumiałym językiem. Ciekawe, o czym mogą
tyle paplać, pomyślała Wiera Nikołajewna, tym bardziej że
nie wyglądali na zbyt rozgarniętych, a i życie ich,
monotonne i szare, nie dawało wielu tematów do rozmów. No
i ta milcząca przyroda. To byli pierwsi Łoparowie, których
Charuzinowie spotkali w ruskiej Laponii.
Wreszcie doszli do jeziora Imandra. Przed nimi sto wiorst
odkrytej wody. Siny przestwór o przymglonych brzegach lekko
się kołysał. Jakby spał lub udawał, że śpi. Aż strach, co będzie,
kiedy się obudzi.
Na brzegu jeziora stacja Zaszejecznaja. Koślawa łoparska
tupa. Czekając na przewoźników, zajrzeli do środka. Ciemno od
kopcia, ćma komarów, brudno. Lecz wystarczyło, że młoda Ło-
parka, gospodyni stacji, rozpaliła ogień w piecu z kamieni, a
w izbie zrobiło się przytulnie. Do tego ucha ze świeżej, tylko
co wyłowionej siei. I samowar zaszumiał. Samowar, wedle in-
strukcji z góry, musiał być na każdej stacji pocztowej, choć Ło-
parowie czaju nie pili.
Na Kolskim traktów pocztowych nie było, i pocztę, i ludzi
przewozili na łodziach. Stacje arendowali Łoparom, oszukując
ich przy okazji, ile wlezie. Wiera Nikołajewna nie skrywała
oburzenia, pisząc o rosyjskich czynownikach, że korzystają ze
stacji, nie płacąc, a niekiedy i bijąc nieszczęsnych Łoparów, ci
zaś nie mają się komu poskarżyć.
Łódka gotowa. Do wioseł usiadły dwie Łoparki. Widząc, jak
jedna z nich daje pierś niemowlęciu przed drogą, Wiera Ni-
kołajewna zanotowała, że Łoparki (mocne i wytrzymałe jak
pocztowe konie) są żywsze od swoich mężów i więcej można
wyczytać myśli w ich oczach aniżeli u Łoparów. Po czym do-
rzuciła, że łoparskie kobiety są w ogóle niezwykle wrażliwe
88
i nerwowe, nieraz na granicy halucynacji
35
. Do najbliższej sta-
cji na Iokostrowie mieli trzydzieści wiorst. Zaczynała się biała
noc. Imandrę zasnuwała mgła.
Rozbudził ich deszcz i ziąb. Podpływali do Iokostrowa. Brr,
byle szybciej do ciepła. Królestwo za kubek gorącego czaju.
Ten tylko, kto przemarzł do kości za kręgiem polarnym, potra-
fi docenić łoparską tupę, choćby najnędzniejszą, tudzież do-
brodziejstwo ognia na Północy.
Po krótkim odpoczynku ruszyli dalej. Należy iść, mówili
przewoźnicy, póki Imandra pozwala. Tym razem na wiosłach
siedziała męska ekipa. Deszcz przestał padać. Zza chmur try-
snęło słońce żółtym światłem. Po prawej wychynęły z mgły
Chibińskie Góry. Niebotyczne! W pierwszej chwili sądzili, że to
śnieg na szczytach błyszczy, lecz Afanasjew wyjaśnił, że to ke-
gory, czyli ogromne polany chrobotka, na których pasą się re-
nifery. Wioślarze zaczęli śpiewać.
Pieśni Łoparów są smętne, pisze Wiera Nikołajewna, jak
samo ich życie. I takoż monotonne... Każdą zwrotkę zaczynają
podwyższonym głosem, a kończą nieomal szeptem. Nic tak nie
oddaje charakteru narodu jak jego pieśni, w nich bowiem
odzwierciedla się przyroda, wśród której powstały. Wystarczy
wspomnieć łoparską melodię, by przed oczami jawiły się twa-
rze bez wyrazu, pokorne i zabiedzone, a zaraz potem tło — jak
widokówki z Laponii — zielonawoszara tundra i kamienne
góry w lustrach jezior, to pod modrym, to pod mętnobiałym,
ale zawsze jednako chłodnym niebem. Bo słońce tutaj jedynie
świeci, nie grzeje.
Im dalej na Północ, tym relacja Wiery Nikołajewnej staje
się bardziej zdawkowa. Coraz pobieżniej notuje nazwy kolej-
nych stacji pocztowych, rzek i jezior, przez które wiodła ich
droga (męczy ją tajboła!), coraz mniej radości z wędrówki w
jej książce, coraz więcej chandry i rozdrażnienia. Widać trudy
podróżowania, nadmiar światła słonecznego i nieludzkie
pejzaże zrobiły swoje. Dla człowieka nieprzyzwyczajonego do
surowych warunków Północy nawet krótki pobyt za kręgiem
polarnym jest nie lada doświadczeniem.
35 Przykłady tych halucynacji w Na Północy są jednym z pierwszych
w literaturze opisów tak zwanej arktycznej histerii (inaczej: emieriaczeni-
ja), w której wielu badaczy dopatruje się genezy północnego szamanizmu.
89
I na koniec (sława Bogu), ostatni rozdział ich wędrówki —
Kola. Na niewielkim cyplu, opadającym połogim zboczem ku
morskiej zatoce, przykucnęły, jakby spały, drewniane domy,
śród nich biała cerkiew, na brzegu składy i łodzie wyciągnięte
na trawę. Widok tego skrawka cywilizacji jawnie poprawił na-
stroje podróżników. Wierę Nikołajewną znowu zachwyca pół-
nocne światło (żal, że żaden z rosyjskich malarzy tego nie
uwiecznił) i znowu ją egzaltuje dzika, pustynna natura, strome
obrywy, spienione rzeki, lotne obłoki... Jakby zapomniała, co
niedawno pisała.
Skoro jednak zachwyt przechodzi i powraca splin. Wiera
Nikołajewną w Koli wyraźnie się nudzi. Narzeka, że kobiety
siedzą po domach całymi dniami, zajęte szyciem i kuchnią,
utyskuje na wyludnione ulice, które ożywają tylko po pijacku
od święta, złorzeczy norweskiemu rumowi (bat Północy!),
którym rosyjscy kupcy spijają naiwnych Łoparów podczas
transakcji i za bezcen skupują od nich rybę i skóry. „Trudno
więc opisać — kończy swoją opowieść — naszą radość, kiedy
usłyszeliśmy sygnał statku gotowego do drogi". Zmęczeni trzy-
tygodniowym pobytem w Koli, Charuzinowie marzyli tylko
o jednym: żeby się stamtąd jak najszybciej wyrwać.
Rezultatem owej podróży dla Nikołaja Charuzina była
książka Ruscy Łoparowie, pierwsza etnograficzna monografia
poświęcona rosyjskim Saamom. Niełatwo ją tutaj znaleźć, bo
wydana w 1890 roku, nigdy nie była wznawiana. Nawet w pie-
trozawodskiej Bibliotece Narodowej jej nie mają. Po długich
i żmudnych poszukiwaniach w końcu trafiłem na nią w książ-
nicy Muzeum Etnograficznego. Rzecz jasna, nie obeszło się
bez ceregieli, zanim uzyskałem pozwolenie na jej skopiowanie,
ale warto było. Dzięki uporowi mam własny egzemplarz, po
którym mogę wałęsać się do woli, zostawiając ślady na margi-
nesach: glosy, uwagi, znaki zapytania.
Do Ruskich Łoparów sięgnąłem nie bez kozery, to jedyna
książka o kolskich Saamach napisana do rewolucji! Co wię-
cej — Charuzin pobywał na Półwyspie Kolskim zaledwie parę
lat po przybyciu tam Komi-Iżemców, zobaczył więc byt Łopa-
rów jeszcze niezniekształcony wpływami tego przedsiębiorcze-
90
go szczepu znad Peczory. Z czasem Komiacy wyparli Łoparów
z najlepszych pastwisk, przejęli ich stada i narzucili im własne
metody wypasania renów, w końcu zaś aborygeni zaczęli sami
przyswajać materialną kulturę przybyszów: konstrukcję sań,
krój odzieży, ich czumy. Nie dziw, że sowieccy etnografowie
(Czarnołuski, Wołków, Czerniaków, Łukjanczenko), pisząc
o kolskich Saamach, albo opierali się na pracy Charuzina, albo
pokazywali późniejszy, skażony obraz. Co innego zastanawia —
czemu do tej pory nie wznowiono klasycznej monografii Niko-
łaja Nikołajewicza, natomiast publikuje się masę książek często
przyczynkarskich bądź zgoła nieprawdziwych?
(Nawiasem mówiąc, Jurij Simczenko, spółczesny badacz
małych narodów Północy, podzielił etnograficzną brać na
praktyków i teoretyków. Pierwsi znaczną część życia spędzają
w terenie, drudzy w bibliotece, zatem i jedni, i drudzy piszą
książki: praktycy o tym, co sami zobaczyli, a teoretycy o tym,
co praktycy widzieli, ale nie do końca pojęli. Nikołaj Charu-
zin — jak przystało na uczonego starej szkoły — łączył ogrom-
ną erudycję (czytał w kilku językach) z pracą w terenie. Sło-
wem, weryfikował przeczytane tym, co zobaczył. I na odwrót).
Niebagatelne znaczenie w Ruskich Łoparach mają także
landszafty Laponii. Nikołaj Nikołajewicz przeszedł Półwysep
Kolski przed industrializacją! Nie było tam jeszcze drogi że-
laznej Petersburg—Murmańsk, która gruntownie odmieniła
oblicze kolskiej ziemi, ni kompleksów wydobywczych (żadne-
go niklu, żadnych apatytów), ani asfaltowych szos, ani baz anty-
rakietowych. Obrazy kolskich pejzaży u Charuzina — niemal
dziewiczych — są nie mniej cennym świadectwem niż portrety
ludzi w szkicach bytu. Bo krajobrazy i człowiek w swojej
pierwotnej postaci zniknęli tam bezpowrotnie. Dzisiaj możemy
o nich jedynie poczytać, potem przymknąć oczy i przedstawić
sobie, jak tam niegdyś było. Albo pojechać, aby się przekonać,
jak jest teraz.
No, i jeszcze jedno. Ruscy Łoparowie nie tylko burzyli w
swoim czasie wiele stereotypów na temat Północy i kolskich
Łoparów, lecz także teraz czytani, niejedną kliszę naświetlają.
Na przykład: sztamp tundry. Większość czytelników, słysząc
to słowo, wyobraża sobie wielką i płaską przestrzeń pokrytą
błotami i wodą (niekiedy wieczną zmarzliną), na której rośnie
91
jedynie moroszka i żurawina, a gdzieniegdzie kępy karłowatej
iwy i brzozy. Tymczasem Nikołaj Nikołaj ewicz utwierdza, że
tundra w rozumieniu tubylców to miejsce suche (przede
wszystkim!) i porośnięte chrobotkiem reniferowym, a wcale
nieważne, czy to szczyt góry, równina, czy polana w lesie. Ba,
tubylcy obrażają się, kiedy im powiesz, że tundra to błota, a na
pytanie, jak dojść do Jeziora Duchów, mówią, że najpierw trze-
ba iść parę wiorst przez błota, potem przez tąjbołę, a dalej bę-
dzie tundra, tam już lekko pójdzie.
Jezioro Duchów
Pytasz, dlaczego w góry odchodzę?
Uśmiecham się w odpowiedzi. Tam
brzoskwinie rosną przy drodze, Tam
skały milczą i nie ma gawiedzi.
Li B
O
W Łowozierskich Tundrach brzoskwinie nie rosną. Za to
w lecie moroszka osypuje się kwieciem, jesienią jarzębina kraś-
nieje i prawdziwki wyłażą na drogę, a chrobotek reniferowy na
zboczach wygląda z daleka jak szarozielonkawa piana. Nato-
miast skały tam milczą — jak u Li Bo! — i gawiedź owędy nie
chadza. Za każdym razem, kiedy wybieram się nad Seidjawr
(Jezioro Duchów), kromie śpiwora i jadła wkładam do plecaka
tomik chińskiego poety. Z nim wędrować weselej i nauczyć się
można wiele.
Łowozierskie Tundry (po saamsku Łujawrurt) to potężny
masyw górski, który się wypiętrzył na północnym wschodzie
bałtyckiej tarczy w procesie orogenezy kaledońskiej (między
kambrem a dolnym dewonem), to znaczy — około czterystu
milionów lat temu. Według sowieckiego geologa, akademika
Aleksandra Fersmana, dawniej był to podziemny wulkan. I
rzeczywiście — Łowozierskie Tundry kształtem przypominają
ogromny krater z Jeziorem Duchów we wnętrzu. Niewyklu-
czone, że w tym wulkanie nie całkiem wygasło, bo co kilka lat
święte jezioro Saamów wyrzuca na brzeg tony martwej siei.
Może to jakieś gazy wulkaniczne do wody przenikają, a może
rybę trują złoża rzadkich rud, wybieranych z Łowozierskich
93
Tundr od ponad pół wieku. Uczeni łamią sobie głowy, lecz nie
potrafią znaleźć jednoznacznej odpowiedzi.
Zresztą, Jezioro Duchów od dawna cieszy się specyficzną
sławą. Niegdyś było to miejsce saamskich obrzędów, magii,
ofiar i mitów — utrwalonych w skałach. W 1922 roku wyprawa
Aleksandra Barczenki (za zgodą Dzierżyńskiego) szukała tam
wyjaśnienia zjawiska emieriaczenija. Na przełomie XX i XXI
wieku Walerij Nikiticz Diomin, doktor nauk filozoficznych z
Moskwy, zorganizował tam z wielką pompą szereg ekspedycji
naukowych w poszukiwaniu mitycznej Hyperborei. Ostatnimi
zaś laty nad Jezioro Duchów zjeżdżają się najróżniejsze
świry z najdalszych zakątków Federacji Rosyjskiej w poszuki-
waniu halucynogennych grzybów i szamańskiej mocy. Znam
ludzi, którzy spotkali tam śnieżnego człowieka,
rozmawiałem z takimi, którzy przeżyli tam swoją śmierć, i
słyszałem o takich, którzy przepadli tam bez śladu. Od siebie
mogę dodać, że to jedno z najpiękniejszych i najbardziej
niesamowitych miejsc, jakie widziałem na świecie.
Bywałem tam w różnych porach roku, wędrowałem sam i
w towarzystwie, pieszo i na łodzi, na nartach i na buranie, lecz
najcieplej wspominam babie lato spędzone nad Jeziorem Du-
chów z Nataszą.
Spróbujcie wymówić półgłosem imiona gór, przełęczy, do-
lin, jezior i rzek w masywie Łowozierskich Tundr — jakbyście
litanię do Matki Ziemi odmawiali. Może poczujecie urok pier-
wotnego języka tudzież radość obcowania z duchami pierwo-
bytnej przyrody. Wymawiamy imiona (w nawiasach tłumaczę
saamskie nazwy), idąc po kręgu — naprzeciw słońcu.
I tak, popatrzcie na mapę! Łowozierskie Tundry obejmują
Jezioro Duchów podkową. Na północno-wschodnim krańcu tej
podkowy, nieomal nad Łowozierem, wznosi się Wawnbed (Gó-
ra Gołej Pupy) i Kuamdespahk (Góra Szamańskiego Bębna),
dalej na zachód — Kemes'pahk (Góra Tokujących Cietrzewi),
Kujwaczorr (Góra Starca Kujwy), Kuetnjuczorr (Góra z Wieżą
na Obrywie), Sełsurt (Góra Mgieł) i jej północna odnoga Flora
(na pamiątkę odkrycia w 1935 roku odcisku górnodewońskiej
paproci, co umożliwiło datowanie masywu), za nią Pjałkinporr
94
(Góra Bieli), Karnasurt (Góra Kruka) i Elmarajok (Góra Za-
wiei), opadająca stromym piargiem ku przełęczy Elmarajok
(tamtędy pierwszy raz szliśmy do Jeziora Duchów). Następnie
łańcuch Łujawrurt zawraca na południe i wznosi się dwoma
skalnymi kotłami Rasłaka na Ałłuajw (Góra Wysokiej Głowy),
po czym opuszcza się ku Przełęczy Geologów i ponownie pod-
nosi na Kedykwyrpahk (Góra Padających Kamieni), kulminuje
na Angwundasczorr (Góra Szronista, tysiąc sto dwadzieścia
jeden metrów — najwyższe wzniesienie masywu), dochodzi do
Sengisczorr (Góra Wąskiej Grani) i zakręca na wschód. Dalej
kolejno — Tawajok (Góra Północnej Rzeki), Mannepahk (Góra
Księżyca), Straszempahk (Góra Trudna, bo z saniami ciężko
na nią wleźć), Engporr (Góra Nor), Punkaruajw (Góra Łysej
Głowy) i zamyka podkowę od południowego wschodu Ninczurt
(Góra Kobiecych Piersi). Co do tej ostatniej, Walerij Tiepla-
kow, jeden z moich przyjaciół wśród pasterzy reniferów, upie-
ra się, że Ninczurt należy tłumaczyć jako Czortowskie Cycki,
i śmieje się szelma, że w sumie to na jedno wychodzi.
Ilekroć wymawiam imiona Łowozierskich Tundr — jak
choćby teraz — mam przed oczami sylwety noidów tańczących
na ścianach skał i gromady seid-kamieni jakby wyciętych z po-
wietrza. A jednocześnie czuję, że i oni nie spuszczają ze mnie
wzroku. Starzec Kujwa przygląda mi się z Kujwaczorr, a ku-
charz Pawra łypie na mnie z Cziwruaja (Dolina Kamiennego
Potoku), duch cietrzewi spoziera z Kemes'pahk, duch żmij z
Kuftuaja, duch olch z Lephe, duch rosomaka z Kitkuaja, a
duch pustki z Rąjjawru (Puste Jezioro). Słowem — podczas
tej pogańskiej litanii towarzyszą mi duchy wszystkiego, co ży-
je na tym i na tamtym świecie.
Imiona Łowozierskich Tundr możecie też wymawiać, idąc
za słońcem (zgodnie ze wskazówką zegara), to znaczy zacząć
od Ninczurt, a skończyć na Wawnbed. Jak kto lubi.
Jako mgły poranne z Jeziora Duchów snują się legendy
Saamów. Co więcej, Seidjawr w saamskich mitach nieraz od-
grywał główną rolę. Na przykład w bajce o Miandaszu, zapi-
sanej przez Władimira Czarnołuskiego w 1936 roku, jest po-
wiedziane, że jeśli Ajjk (bóg gromu) doścignie człowieka rena
95
i ugodzi go pierwszą strzałą, wulkan pod Seidjawrem się obu-
dzi i wrzącą lawą zaleje ziemię. Druga strzała wznieci pożar
kosmiczny, a trzecia spowoduje, że na ziemię pospadają gwia-
zdy, słońce pogaśnie i nastąpi koniec świata.
Z kolei w jednym z najpiękniejszych saamskich mitów —
w legendzie o Najnasie, bożku zorzy polarnej — żona Nąjnasa,
Nikija, urodziła się na ostrowie Jeziora Duchów. Jej imię ozna-
czało Cień Tej, Której Nie Ma. Czytając tę bajkę, miałem wra-
żenie, że to Li Bo ją ułożył. Tym bardziej że Nikija była córką
Luny, wybranki serca chińskiego poety.
Jednakże główną postacią mitów związanych z Jeziorem
Duchów był (i pozostaje do dziś!) groźny Kujwa, gospodarz
Seidjawru. Jego czarna figura (ponad siedemdziesiąt metrów)
na skalnym ustępie na północnym brzegu jeziora nie daje spo-
koju ni badaczom, ni amatorom wszelkich niezwykłości. Nikt
nie potrafi określić, skąd się tam wzięła. Jedni twierdzą, że w
procesie erozji, lecz czemu w takim razie ten proces się za-
trzymał? — pytają drudzy. Inni mówią, że to ogromny petroglif,
choć takich petroglifów nigdzie indziej nie widzieli. Jeszcze in-
ni gardłują, nieraz aż do chrypy, że to żyła starej rudy wyszła
na wierzch. A są i tacy, którzy w gigantycznym fresku na skale
Kujwaczorr dopatrują się cienia tytana Hyperborei, pozosta-
łości wybuchu jądrowego w zamierzchłej przeszłości... Warto
dodać, że nikomu nie udało się sfotografować Kujwy z bliska.
Dwa razy próbowano i obie próby zakończyły się fiaskiem.
Fotografów ze sprzętem uniosły kamienne lawiny.
Nie ma też zgodności co do tego, kim był ów legendarny
Kujwa. Śród różnych wersji najczęściej się powtarza, że to
przywódca Czudzi (cudzoziemskich najeźdźców), ciśnięty na
skałę czarami saamskiego noida. Może dlatego w większości
podań o Kujwie słychać nutę zabobonnego lęku i do dzisiaj
miejscowi rzucają do jeziora srebrne monety starcowi w ofie-
rze. Śpiąc pierwszy raz nad Seidjawrem, nie znałem tego oby-
czaju i rano, rozbudzony słońcem, prosto ze śpiwora polazłem
do wody. Nie zdążyłem popływać do syta, kiedy niebo nade
mną zasnuły tucze i lunęło. Pogoda w okamgnieniu się zmieni-
ła — radykalnie. Dopiero poznany później Tieplakow wytłu-
maczył mi, że to Kujwa się wkurwił. Po czym spojrzał koso i
dodał, że w świętym jeziorze lepiej się nie kąpać.
96
Motywy wojny z Czudzią dominują w bajkach Saamów. Nad
Seidjawrem co krok natykamy się na ślady mitycznych bojów.
Oto w dolinie Cziwruaja, na prawym zboczu (patrząc od strony
jeziora), sterczy zamieniona w skałę głowa Pawry, polowego
kucharza Kujwy. Tam, pod samą granią, dosięgła go klątwa za
kradzież saamskiego skarbu. O dziwo, rysy jego twarzy przypo-
minają neandertalczyka. Albo eudialit, zwany łoparską krwią.
Według legendy to skamieniałe bryzgi krwi Saamów poległych
w walkach z Czudzią. Ciemnoczerwony minerał (poszukiwany
przez jubilerów!) w istocie przypomina zakrzepłą krew. Co cie-
kawe, w ciepłej wodzie się rozpuszcza. Nad Jeziorem Duchów
go pełno.
Należy wszakże pamiętać, że Saamowie nie zapisywali swo-
ich mitów—jak inne starożytne ludy — na pergaminach lub na
papirusach. To już później usiłowano zrekonstruować ich epos
z okruchów bajek i legend, z ornamentów na butach albo z ry-
sunków na bębnach. Saamowie czytali o swoich bohaterach, bo-
gach i demonach z księgi jezior i skał. Pismem dla nich była ko-
czowna tropa. Czytać ją najlepiej, chodząc.
Za datę odkrycia masywu górskiego Łowozierskich Tundr
(wcześniej nauce nieznanych) przyjmuje się 24 lipca 1887 roku.
W tym dniu do łowozierskiego pogostu przybyła fińska ekspedy-
cja naukowa, określana zazwyczaj jako wyprawa geologa Wil-
helma Ramsaya, chociaż kierował nią zoolog Johann Palmen
(w składzie ekipy byli też ornitolog, botanik i kartograf). Rzecz
w tym, że odkrycie masywu Łujawrurt i jego bogactw mineral-
nych przesłoniło inne osiągnięcia ekspedycji, jak choćby sporzą-
dzenie pierwszej mapy regionu (korzystał z niej później Fers-
man) czy opisanie nowych gatunków mchów. Uwadze publicz-
ności umknęły także relacje o tajemniczych zjawiskach towarzy-
szących wyprawie nad Jeziorem Duchów. Dopiero niedawno
dziennikarka Kristina Lechmus ogłosiła wspomnienia Petteri
Ketołły, jednego z pomocników fińskiej ekspedycji. Niektóre
szczegóły jego opowieści (zanotowanej w latach trzydziestych)
rzucają nowe światło na późniejsze wydarzenia w Łujawrurcie.
Zacznijmy od tego, że tubylcy odmówili współpracy i nie
chcieli pokazać Finom drogi do Seidjawru, tłumacząc, że
pod
97
błotami leży tam grodzisko umarłych, których pilnują mściwe
gnomy. Jednakże Finowie zlekceważyli przestrogi i odszukali
przejście, dając początek odkryciu jednego z bogatszych złóż
mineralnych na świecie
36
. Już w pierwszym raporcie Ramsay
donosił o skaleniowcach w Łowozierskich Tundrach. Między
innymi wymienił nefelin, sodalit, amfibol, eudialit i szpat
polny oraz drobiazgowo opisał siedem nieznanych dotąd mine-
rałów. Pod numerem pierwszym — jak się potem okazało —
Ramsay odnotował łoparit
37
— rudę zawierającą rzadkie metale:
tantal, tytan, niob i lantanowce. Przekleństwo Łujawrurtu.
Taak, to klątwa! Ketołła opowiadał, jak na jednej z wysp Je-
ziora Duchów, na Ostrowie Mogilnym, fińscy naukowcy spo-
tkali trzech saamskich noidów. Zaprosili ich do ogniska na czaj.
Co pewien czas najstarszy z noidów rzucał jakieś trawy do
ognia. Raptem, ni stąd, ni zowąd, zmienił się na twarzy nie do
poznania (Ketołła bąkał coś o niedźwiedziu), wpadł w trans i
jął bełkotliwie złorzeczyć:
— O, przeklęci, śmierć tu niesiecie. Zwały trupów! Widzę
zbiorowe mogiły w tundrze. Ludzi jak renifery zaganiają. By
kopać i kopać. Na brzegu Imandry, w Chibinach i na Kildinie,
w świętych górach Łujawrurt. Powszędy dym do nieba i krew.
Obłoki dymu i krwawa mgła. Złoto i żelazo, łańcuchy, krzyk
i płacz! Ale ich żalów nikt nie słyszy... Oni mają kopać i ryć.
Kto znalazł złoto Chibin, srebro Kildina, kamienie Seidjawru?
Kto dla oprawców na papierze wyrysował drogę? Niechaj mu
kamień zastygnie w gardle.
Można sobie wyobrazić efekt, jaki wywarła na młodym Pet-
teri klątwa Saama, jeśli ją zapamiętał do późnej starości. Ale to
jeszcze nie wszystko. Może pod wpływem dymu trawy wrzuca-
nej przez Saama do ognia, a może pod wrażeniem jego słów Fi-
nowie przejrzeli w krainę umarłych. Znienacka się ocknęli po-
śród okamieniałych ludzi o pustych, pozbawionych wyrazu
twarzach.
36
Do dzisiaj w masywie Łowozierskich Tundr odkryto ponad
pięćset
minerałów. To znaczy więcej niż w rejonie Longban w Szwecji czy Tsu-
meb w Namibii.
37
Łoparit — ruda o żelazistoczarnej, połyskliwej barwie, czasem
z prześwitami czerwieni. Nazwa pochodzi od słowa „Łopar".
98
— To był koszmar — wspominał Ketołła — czułem, że pod
ich spojrzeniem sam powoli zamieniam się w kamień.
W istocie był to ijolit. Skała magmowa, która miliony lat te-
mu zastygła w głębinie ziemi, przyjmując fantasmagoryczne
kształty ni to ludzi, ni to monstrów. Odczucie niesamowitości
potęgował zapewne opar gorącego źródła bijącego w pobliżu
(jakby się dymiło z piekielnych czeluści) oraz nierealna sele-
dynowoblada, z lekka fosforyzująca poświata białej nocy. No,
i jeszcze jedno. Rejon Jeziora Duchów nieprzypadkowo był
miejscem kultów szamańskich. Człowiek tam łatwo ulegał hi-
sterii arktycznej. Emieriaczeniju.
W styczniu 1922 roku znany neuropatolog, profesor Władi-
mir Biechteriew, dyrektor Instytutu Mózgu w Piotrogrodzie,
oddelegował na Półwysep Kolski jednego ze swoich pracowni-
ków, Aleksandra Barczenkę, w celu zbadania zjawiska emier-
iaczenija. Chodziło o anomalie psychiczne w rejonie Jeziora
Duchów. Istnieją poszlaki dla przypuszczeń, że ekspedycję fi-
nansował Wydział Specjalny Zjednoczonego Państwowego
Zarządu Politycznego (OGPU), który już wcześniej intereso-
wał się pracami Barczenki.
Skąd takie zainteresowania u sowieckich czekistów? Być
może odpowiedzi należy szukać w liście Barczenki, notabene
jednym z nielicznych, które ocalały z jego spuścizny. Cytuję:
„Emieriaczenije (inaczej: histeria arktyczna) — to niezwykłe
zjawisko, zaobserwowane na północy Rosji, rodzaj masowej
psychozy. Zazwyczaj pojawia się podczas szamańskich rytua-
łów, lecz może zrodzić się spontanicznie. W takim stanie ludzie
mają halucynacje, zaczynają bezwolnie powtarzać gesty jeden
drugiego, bez sprzeciwu wypełniają wszelkie polecenia, nie-
kiedy mogą przepowiadać przyszłość. Jeśli człowieka w takim
stanie uderzyć nożem, to nie przyczyni mu to krzywdy". Czyż
to nie baja dla każdej bezpieki?
Aleksandr Wasiljewicz Barczenko był nieodrodnym dziec-
kiem swoich czasów. Jeszcze przed rewolucją napisał kilka
nowel w stylu Edgara Allana Poe, dwa lata studiował medy-
cynę na Uniwersytecie Kazańskim (tam pewnie poznał się z
Biechteriewem), zajmował się parapsychologią i przekazy-
99
waniem myśli na odległość, a także poszukiwaniem zaginio-
nych cywilizacji. Wyniki badań publikował w popularnonau-
kowych czasopismach. Zrazu po rewolucji zainteresował się
nim Feliks Dzierżyński i jego Czeka. Po wyprawie nad Seid-
jawr (widać płodnej) Barczenko stanął na czele sekretnego
laboratorium OGPU do badań ludzkiego mózgu. W 1930 roku
podróżował po Ałtaju, zbierając materiały o szamańskich
kamłaniach. Planował też ekspedycje do Tybetu, Mongolii i
Afganistanu. Niestety, nie zdążył. W 1937 roku został roz-
strzelany.
Danych o wyprawie Barczenki w rejon Jeziora Duchów za-
chowało się niewiele. Jej uczestnicy poginęli w łagrach, a do-
kumentacja — fotografie, raporty, listy — przepadła bez śladu
w archiwach bezpieki. Do naszych dni doszły strzępy: parę
zdjęć i kartek z dziennika przewodnika wyprawy, geofizyka i
astronoma Aleksandra Kondiajna (cudem ocalały w zbiorach
rodzinnych po aresztowaniu i śmierci autora), kilka zblakłych
stronic maszynopisu rozprawy, w której Barczenko wyłożył
swoje historiozoficzne poglądy (przekazał je rodzinie czekista
towarzyszący wyprawie), trochę listów. To wszystko.
Zapewne nigdy się nie dowiemy, czego Barczenko szukał
naprawdę nad saamskim Jeziorem Duchów. Czy przybył tam
dla pomiarów melioracyjnych (tak oficjalnie podano!), czy dla
wyjaśnienia zjawiska histerii arktycznej? Pracował na zlecenie
Instytutu Biechteriewa czy wypełniał sekretne zadanie służb
specjalnych? A może korzystał z poparcia i jednych, i drugich
dla własnych celów? Na przykład poszukiwał nad Seidjawrem
śladów mitycznej Hyperborei?
Tezę hyperborejską od lat uporczywie lansuje doktor Dio-
min, organizator głośnej ekspedycji śladami Barczenki. Walerij
Nikiticz twierdzi, że Aleksandr Wasiljewicz nie tylko odnalazł
świadectwa istnienia pradawnego kultu Słońca w Łujawrurcie
(w tym obserwatorium astronomiczne sprzed wielu tysięcy lat,
kamienny amfiteatr i tak dalej), lecz także trafił na właz do
podziemnego laboratorium, w którym Hyperborejczycy mieli
rzekomo rozszczepić atom, pracować nad wykorzystaniem
energii jądrowej, a także eksperymentować z laserem. Zacho-
wała się fotka Kondiajna, na której uczestnicy wyprawy Bar-
czenki grupowo pozują na tle tego włazu w lesie.
100
O sensacjach ostatnich paru lat, związanych z ekspedycją
Diomina, opowiem za chwilę. Albowiem od czasów pobytu
Barczenki w Łujawrurcie oddziela ją cała epoka. Kto wie, czy
nie najbardziej doniosła.
Zaczęło się od drogi żelaznej Petersburg—Murmańsk. Wy-
budowana spiesznie na początku pierwszej wojny światowej —
Rosję w tym czasie odcięto od Bałtyku i Morza Czarnego, toteż
Romanow-na-Murmanie (później Murmańsk) był jedynym por-
tem, przez który mogły iść dostawy dla armii — po zakończeniu
działań wojennych okazała się niepotrzebna, a w dodatku wy-
magała pilnego remontu. Przed młodą władzą sowiecką stanęło
pytanie, skąd wziąć fundusze? Tym bardziej że Półwysep Kolski
(ni przemysłu, ni rolnictwa) nie dawał finansowych perspektyw.
Powołano komisję rządową, w której skład wszedł między inny-
mi wybitny geochemik i mineralog, akademik Fersman (w roz-
mowie ze mną Sasza Kobielew, prezydent Sapmi, nazwał go
Piłatem Saamów!). W maju 1920 roku członkowie komisji wy-
brali się pociągiem na Północ, aby zobaczyć na własne oczy i za-
decydować, czy remont oraz eksploatacja kolei na Półwyspie
Kolskim ma jakikolwiek sens. Droga była okropna — po latach
wspominał Fersman — pociąg co chwilę przystawał, to z torów
zlatywał, to drew dla parowozu brakło. Nie dziwota, drogę tę
budowali raby — więźniowie i jeńcy wojenni.
(W nawiasie wtrącę, że lubię rosyjskie koleje żelazne i od lat
planowałem, by któregoś sylwestra spędzić tu w pociągu. Czas
najlepiej odczuwa się w ruchu, więc spotkanie z Nowym
Rokiem w bezkresnej przestrzeni Północy wydawało mi się
ciekawsze niż czekanie na noworoczne kuranty przy obfitym
stole. Pomysł zrealizowałem w pociągu relacji Murmańsk—
Petersburg w tym roku. Wracałem z Łujawrurtu. Samojeden
w przedziale, przygasiłem światło, żeby lepiej widzieć zorzę
polarną za oknem. W ciemnej szybie, jak na ekranie, prześwit
uchylonych drzwi na korytarz, w nim nieznajomi sunący w
tę i we w tę, wagon barowy był obok, im bliżej do północy,
tym większa ekscytacja: zapach perfum, szum głosów, brzęk
szkła. A na zewnątrz pusto, rzadkie ognie, stacje na poły
wymarłe. Pociąg coraz bardziej przypominał „statek pijany".
Nowy Rok
101
spotkaliśmy za Siegieżą. Nad Miedwieżegorskiem fajerwerki.
Na peron w Pietrozawodsku wychynęliśmy o wpół do trzeciej
jak z poematu Rimbauda).
Po tym wtręcie wracam do wspomnień Fersmana. Po raz
kolejny zatrzymali się opodal Imandry, znowu drew zabrakło
do parowozu. Wykorzystując postój, Aleksandr Jewgienijewicz
wyciągnął towarzyszy z komisji na wycieczkę. Wybrali się na
pobliską górę Mannepahk. „Nie sposób zapomnieć wrażenia —
napisał potem w Podróżach za kamieniem —jakie wywarła na
nas obszerna panorama aż do horyzontu. Wszystko tam było
nowe i nieoczekiwane: przed nami ciągnęły się pasma gór bez
liku, potężnymi grzbietami uchodzące na wschód, co nijak nie
przystawało do dotychczasowych wyobrażeń. Skąd się wzięły
owe górskie łańcuchy tam, gdzie na mapach widniały niziny?
To był zupełnie nowy, nikomu wcześniej nieznany górski świat.
No i te niezwykłe kamienie! W niektórych wypadkach nie
umiałem nazwać ani jednego z minerałów w kryształach róż-
nych kolorów i wielkości. Od razu postanowiłem, że muszę
zbadać ten region za wszelką cenę".
I dotrzymał słowa na nieszczęście dla kolskiej przyrody. Za-
częła się bowiem wojna o minerały — mówiąc językiem tam-
tych czasów. W ciągu paru lat geologowie Fersmana, przy po-
plecznictwie towarzysza Kirowa z Piotrogrodu, dosłownie
przekopali Chibińskie i Łowozierskie Tundry (tylko w latach
1920-1922 przeszli około tysiąca pięciuset kilometrów i odkryli
ponad sto złóż mineralnych). Powstawały wielkie kombinaty
wydobywczo-przemysłowe, rosły miasta (Monczegorsk, Chibi-
ny, Kirowsk), zjeżdżali się ludzie w pogoni za „długim rublem".
Owładnięty ideą totalnej chemizacji Sowieckiego Sojuza Fer-
sman pisał: „To nie żadna fantazja, nie bajka, lecz rezultat
działalności bolszewickiej. Zwycięstwo w walce z przyrodą!
Pokonaliśmy kraj niestrachliwych ptaków, tundrę bezmowną,
w zimie białą od śniegu, w lecie od chrobotka reniferowego".
Zali nie duch nieczysty podyktował mu owe frazy?
Minerałowa gorączka początkowo omijała Łowozierskie
Tundry. Fersman w pierwszym rzędzie stawiał na chibińskie
apatyty i monczegorski nikiel. Potem na niedługo geologów za-
przątnął łowozierski eudialit (ze względu na zawarty w nim
cyrkon, którego w Sowieckim Sojuzie brakowało), jednakże
102
prawdziwym bodźcem dla rozwoju przemysłu wydobywczego
w rejonie Seidjawru było odkrycie w drugiej połowie lat trzy-
dziestych wychodni łoparitu, najpierw na górze Ninczurt,
potem w kotle Rasłaka na Ałłuajwie. Pierwsze trzy sztolnie
na Ałłuajwie wyryto w 1937 roku. Dwa lata później na mocy
ukazu z góry powstał Kombinat Wydobywczo-Wzbogacający
„Ałłuajwstroj". I jak wszystko w tamtych czasach, nazwę też
wymyślono na wyrost.
Nabór robotników przeprowadzano byle jak. Lew Egiel, na-
czelnik kombinatu, żalił się w liście do zwierzchnictwa, że
dziewięćdziesiąt procent siły roboczej pochodziło z marginesu
społecznego. Byli to ludzie bez stałego miejsca zamieszkania,
nierzadko ukrywający się przed milicją, na przykład watażka
bandy grabiącej pociągi, kapitan żeglugi wielkiej, który zabił
po pijanemu żonę z zazdrości, fałszerz dokumentów z Odessy,
który dostał dychę, ale zbiegł z łagru, dwudziestu mnichów z
klasztoru pieczeniegskiego, których przywieźli wbrew ich
woli. Jedynych zaś specjalistów, fińskich strzałowych (wetera-
nów Biełomorkanału), rychło aresztowali za antysowiecki spi-
sek i całą brygadę co do jednego rozstrzelali.
Sytuacja unormowała się w 1941 roku, kiedy Józef Stalin
polecił towarzyszowi Berii wziąć „Ałłuajwstroj" pod opiekę
NKWD. 22 kwietnia przybyła do kopalni pierwsza partia więź-
niów. Niecałe dwa miesiące później na terenie kombinatu
pracowało dwadzieścia tysięcy zeków. Gdy wybuchła wojna,
zarówno sprzęt, jak i więźniów ewakuowano za Ural. Do noryl-
skich kopalni niklu.
Po wojnie tematykę rzadkich metali objęto całkowitą taje-
mnicą państwową. Dodatkowy sekret masywu Łowozierskich
Tundr tkwił w sporych ilościach znalezionego tam toru, który
na równi z uranem był nadzieją konstruktorów ówczesnej
bomby atomowej. Nie dziw przeto, że zachowało się stosunko-
wo niewiele materiałów i świadectw dotyczących powojenne-
go okresu w dziejach Łujawrurtu.
Prace wydobywcze w kotle Rasłaka na Ałłuajwie podjęto
na nowo w maju 1946 roku. Jednakże w grudniu okazało się, że
złoża łoparitu na Karnasurcie (święta góra Saamów!) są nie
103
tylko większe, lecz także łatwiej dostępne. W 1947 roku prace
na Ałłuajwie przerwano i rozpoczęto eksploatację (która
trwa do dzisiaj...) kamasurckich wychodni. W 1948 wyryto
tam pierwsze dwie sztolnie i wykop pod fundamenty oddziału
kruszarek kombinatu wzbogacania. Ludzie żyli w obozie nad
jeziorem lima u podnóża Góry Kruka.
Z okrawków relacji, które do nas doszły, obraz ich życia ry-
suje się straszny. Ot, przyszła zima 1948 roku — wspominała
lekarka Tatiana Tarasowa, którą wraz z koleżanką pomieścili
w dziurawej pałatce z brezentu, zajmowanej już przez dwóch
geologów — wolnych pałatek nie było. W lute mrozy spały
w paltach, walonkach i czapkach uszankach. Rano, by otwo-
rzyć oczy, śliną rozmrażały rzęsy. Do roboty chodziły, dzierżąc
się liny, inaczej wiatr zwiewał człeka niewiada gdzie. A gorą-
cym koncentratem łoparitu zmywały naczynia, nacierały ple-
cy i płukały gardła. Nikt ich bowiem nie uprzedził, że koncen-
trat jest radioaktywny.
Od 1949 roku do pracy w kombinacie, a także do budowy
posiołka Rewda i drogi z Rewdy do Oleniogorska używano
znowu więźniów, przeważnie „wrogów narodu" i własowców
z wyrokiem dwudziestu pięciu lat. Reżim pracy dla wolno-
najemnych i zeków w zasadzie niczym się nie różnił. Na przy-
kład — za kwadrans spóźnienia na roboty wolnonajemny do-
stawał cztery miesiące prinudiłowki (przymusowego trudu),
a powyżej dwudziestu minut — dwa lata więzienia. Śladów zon
w Łowozierskich Tundrach do dzisiaj jest pełno, trzeba je tyl-
ko umieć odczytać z poszycia — z innej barwy mchu, z układu
kamieni, z ciosów skał. Mnie tej lekcji nauczyli miejscowi pa-
sterze renów.
I choć po zgonie Józefa Wissarionowicza łagry zniknęły z
Łowozierskich Tundr, rejon pozostawał „zakrytą zoną" do po-
czątku lat dziewięćdziesiątych. Bóg jeden raczy wiedzieć
(no i tajne służby), czego tam szukali, a co znaleźli naprawdę.
Do Jelcynowskiej smuty postronnych do Łujawrurtu z bliska
nie podpuszczano. Żadnych turystów! Zero cudzoziemców!
Samo połączenie wyrazów „Łowozierskie Tundry" i „łoparit"
w druku było zabronione przez cenzurę!
Ostatnimi czasy wszystko się rozprzęgło. Wyjaśniło się, że
wydobycie łoparitu jest zbyt kosztowne, taniej jego rzadkie
104
metale kupować u Chińczyków. Zwłaszcza że w Chinach doby-
wają je z gliny, a nie z radioaktywnych koncentratów, których
nikt już nie chce przerabiać. Prasa przebąkuje, że pora zata-
piać sztolnie, milczkiem obchodząc los ludzi. Górnicy się bun-
tują (pól roku bez płacy) i grożą porzuceniem wyrobisk, a ni-
komu nie trzeba tłumaczyć, czym to się może zakończyć.
Zieloni z kolei się gorączkują, że zatopienie sztolni spowoduje
ekologiczny krach, bo radioaktywny szlam przesączy się do je-
ziora Umba, a stamtąd do Morza Białego.
— Słowem, wszyscy czują tykanie tej bomby pod tyłkiem,
lecz nikt nie wie, jak z niej zleźć.
— Ba, dzisiaj kopalnia „Karnasurt" przypomina landszaft
konającej industrii rodem ze Stalkera: ślepe gmachy z
żelbetu, ni to biurowce, ni cechy, kałuże tłustej mazi co
krok, hałdy podobne z dala do zwałów żużla, widmo
rampy i nieruchoma suwnica, stalowe składy w
rdzawych zaciekach, opar sinego dymu, cysterny na
kółkach, kolejka wąskotorowa. Ostatni raz szliśmy
tamtędy w ubiegłym roku, to jedyna droga z Rewdy
przez przełęcz Elmarajok do Jeziora Duchów, a ciągle
jeszcze odczuwam chemiczny posmak w ustach.
Jakbym przeżuwał klątwę saamskiego noida.
Pod koniec XX wieku, który ostawił w Łowozierskich Tun-
drach jedynie dziury wydrążone w górach (oraz pustosz w gło-
wach), wspomniano o szamańskich tradycjach Łujawrurtu.
Może to szpan New Age, a może owoc Duchowej Smuty, w każ-
dym razie Jezioro Duchów znowu zaczęło przyciągać różnych
poszukiwaczy, zarówno profesjonałów od zaginionych cywili-
zacji, jak i amatorów odmiennych stanów świadomości. Od ja-
kiegoś czasu święte jezioro Saamów słynie w Rosji jako jedno
z głównych „miejsc siły". Różne przy tym wysuwa się wersje:
to twierdzą, że leżąc na geologicznym rozłamie, Seidjawr ema-
nuje energię Maci Ziemi, to wywodzą, że będąc miejscem
obrzędów i kultów szamańskich, Seidjawr oddaje gromadzone
przez stulecia napięcie kamłania, wreszcie są i tacy, co sugeru-
ją, że to nic innego, jeno promieniowanie — bądź atomowe,
bądź kosmiczne. Ot, i pociągnęli na Półwysep Kolski spadko-
biercy idei Barczenki.
105
Jednym z nich, niewątpliwie najgłośniejszym, był Walerij
Diomin. W 1997 roku, a więc w siedemdziesiątą piątą rocznicę
wyprawy Aleksandra Wasiljewicza na Półwysep Kolski, w
kwietniowym numerze popularnego miesięcznika „Nauka i
Religia" pojawił się jego tekst o wyprawie Barczenki — arty-
kuł, od którego rozpoczęła się „nowa era" w dziejach badania
Łowozierskich Tundr
38
. Walerij Nikiticz twierdził — ni mniej,
ni więcej — że masyw Łujawrurt jest pozostałością chramu
Słońca mitycznej Hyperborei (starożytni Grecy o niej pisali),
która była północną kolebką ludzkości, dopóki naszych przod-
ków nie wygnała stamtąd zmiana klimatu, spowodowana prze-
krzywieniem osi Ziemi. Aleksandr Barczenko — według
Diomina — odnalazł ślady tego chramu, lecz NKWD skrzętnie
je zamiotło. Dlatego należy zorganizować kolejną ekspedycję
poszukiwawczą. Przedsięwzięciu nadano szumne nazwanie
„Hyperboreja". Miesięcznik „Nauka i Religia" przyjął nad nim
patronat medialny.
Impreza z roku na rok nabierała rozmachu, począwszy od
czterech zapaleńców w lecie 1997 po wieloosobowe
oddziały z różnych stron Rosji (z Moskwy i Petersburga, z
Murmańska, z Pietrozawodska i z Tuły), które przeczesywały
w 2000 roku Łowozierskie Tundry za pomocą wymyślnych
przyrządów (na przykład geosondy), wspomagane przez
helikopter i grupę płetwonurków. Z czasem do poszukiwań
przyłączyli się spece w różnych dziedzinach: archeologowie,
geologowie, cybernetycy i astrofizycy, znawcy wedanty,
szamanizmu, pisma runicznego i obrzędów druidycznych, a
także lokalny program telewizji z Murmańska, klub różdżkarzy
z Wołogdy i kilku niezależnych fotografów, a między nimi mój
znajomek Igor Gieor-gijewski i jego żona Swietłana,
ilustratorka Kalewali (pisałem o nich w Wołoce). Miesięcznik
„Nauka i Religia" regularnie publikował plony tych
poszukiwań.
Jeśli zawierzyć Walerijowi Nikiticzowi i jego kompanom,
osiągnięcia „Hyperborei" winny budzić podziw. Każdy kolej-
38 W lipcu 1993 roku na łamach „Nauki i Religii" odezwał się wnuk
Barczenki, dorzucając do biografii dziadka garść mało ważnych szczegó-
łów z rodzinnego archiwum. W moim odczuciu pragnął oczyścić pamięć
dziadka z podejrzeń o współpracę z „organami", a w istocie jeszcze bar-
dziej ją zamącił.
106
ny sezon ekspedycyjny przynosił nowe oszałamiające rezulta-
ty. Do najważniejszych — zdaniem Diomina — należy zaliczyć
odnalezienie naturalnego amfiteatru świątyni Wielkiej
Bogini na jednym ze skłonów góry Karnasurt i resztek
starożytnego obserwatorium astrologicznego na górze
Ninczurt, odkrycie na dnie Seidjawru ogromnego (sto na
dwieście metrów) symbolu trzech wagin na Drzewie Życia
(dokonanie płetwonurków z moskiewskiego oddziału
Międzynarodowej Szkoły Przeżycia „Vitalis") oraz
odczytanie przez Jewgienija Łaza-riewa, znawcę run,
modlitwy Hyperborejczyków, wyrytej na skale Ninczurt:
Dali Delawaba
Tana manaba
Tulę delawega
39
.
Rzecz jasna, można owe rewelacje lekceważyć i nazywać
quasi-naukowym bełkotem, można z uporem maniaka (czynią
to niektórzy) udowadniać, że Diomin jak hochsztapler naciąga
fakty lub zgoła je wymyśla, ale mnie co innego w tym wszyst-
kim zafrapowało. To mianowicie, jak bardzo podobne są reak-
cje i poszukiwania ludzi, którym grunt wiary osunął się spod
urna, wszystko jedno — czy była to wiara prawosławna, jak
w wypadku końca carskiej Rosji, czy też komunistyczna, jak
podczas krachu Sowieckiego Sojuza.
Co zaś do sporów, to i one wcale nie są nowe. Wystarczy
przypomnieć polemikę Fersmana z tezą Barczenki, według
której piramidy na Ninczurt są dziełem rąk ludzkich. Fersman
dowodził, że wyrzeźbiły je wiatry i deszcze. Walerij Diomin
w swojej książce Tajniki ruskiej Północy pomieścił fotografię
Gieorgijewskiego tych piramid z pytaniem: czyż ślepe siły
przyrody mogą tworzyć tak idealne pod względem geometrii
formy? Mnie zaś co innego nurtuje. Dlaczego Igor na tle tych
piramid zdjął gołą Swietę?
39 Według interpretacji autora odkrycia, tekst tej modlitwy jest wezwa-
niem do Dali, bogini Księżyca, z prośbą, by wzięta pod opiekę synów bo-
gobojnej Tuli. „Tulla" to inna nazwa Hyperborei, użyta na początku naszej
ery przez geografa i podróżnika Strabona w jego słynnym dziele pod tytu-
łem Geographica.
107
W grudniu ubiegłego roku miałem w Moskwie wieczór au-
torski na festiwalu literatury non-fiction. Zadzwoniłem do Dio-
mina, tusząc, że w końcu się poznamy. Niestety, kobiecy głos
w słuchawce powiedział, że właśnie tego dnia odbył się po-
grzeb Walerija Nikiticza.
Na koniec wiązka osobistych wynurzeń związanych z tym
przedziwnym zakątkiem Północy. Wynurzeń — bo po pierwsze
mam wrażenie, że się wynurzam z milczenia, a po wtóre — to
rodzaj wyznania. Muskanie słowami tego, co się ostaje poza
wyrazem. Niewypowiedziane.
I tak, mamy babie lato w Łujawrurcie. Właśnie opuściliśmy
teren kopalni „Karnasurt" (z posmakiem chemii w ustach) i
pniemy się stromo po kamieniach w górę — ku przełęczy
Elmarąjok. Z siodła pomiędzy Kamasurtem a kotłem Rasłaka
zalewa nas słoneczny blask i mimo ciemnych okularów nie wi-
dać nic okrom złotych pręg. Spod samego szczytu Karnasurta
po lewej coś biało migoce, jakby zajączki puszczało z lusterka.
To struga strumienia (doszło do mnie w cieniu...), ale skąd się
może cyrkać na wierzchołku góry? Po prawej ściana kotła
Rasłaka — jęzory wiecznego śniegu śród skalnych ustępów,
u podnóża piarg. A na ścieżynie ni żywej duszy, jeśli nie liczyć
ciszy. Tak namacalnej, że jako żywo ją czujesz!
Przełęcz Elmarąjok. Krasota po drugiej stronie zapierała
dech. Obraz jawił się nieludzki, jakbyśmy zaglądali w świat do
człowieka: senny rytm górskich grzbietów, synkopowany doli-
nami w zwałach potrzaskanych głazów, skąpa paleta barw —
od bladego jagielu i skalnych szarości powyżej do złocistych
brzóz i bordowych olch w dole — żadnych krzykliwych tonów,
ni jednego kolorystycznego zgrzytu. Landszaft równomiernie
zaciągnięty połyskliwą mgiełką, jak werniksem. W ofierze dla
miejscowych duchów rozlaliśmy po łyku czerwonego wina do
kubków i jęliśmy spuszczać się w dół.
Do dzisiaj nie wiem, czy wina było za mało i duchy nam nie
sprzyjały, czy na odwrót — w podzięce za żertwę poplątały
ścieżki, oferując adrenalinę? Jakkolwiek było, zamiast zejść le-
wą grzędą, puściliśmy się na wprost kamienną rynną, która ry-
108
chło okazała się korytem strumienia Elmarajok. Zrazu szło
nieźle, spad był połogi. Niżej zaczęły się schody — oślizgłe
dwu-, trzymetrowe głazy i stromo — starczyło nie tak stąpnąć,
by polecieć w dół na złamanie karku. Lina by się tu przydała,
główkowałem poniewczasie, asekurując Nataszę własnym cia-
łem. To znaczy, stawałem poniżej, tusząc, że jeżeli poleci, to
masą ją zatrzymam. Na szczęście się obyło!
Nie każdy uwierzy, lecz już na dole, dziękując duchom ko-
lejnym łykiem wina, zerknęliśmy na przebytą drogę, aby oce-
nić swój wyczyn. Wysoko w niebie, nad naszymi głowami,
bezgłośnie jak cienie krążyły dwa kruki. Po czym odleciały
w stronę Karnasurta.
Teraz, ochłonąwszy nieco po tej karkołomnej przygodzie,
mogliśmy się rozejrzeć wokoło. Zaiste, zstąpiliśmy do epoki
paleozoicznej. Gdzie okiem sięgnąć, tam wzrok się natykał na
skamieniałe ślady gwałtownej działalności ziemi. Przy tym
miało się wrażenie, że ten żywioł tylko co się uspokoił. Ot,
jeszcze morena oddaje resztki ciepła, a pod skalnymi płytami
nie ruczaj bulgoce, jeno lawa stygnie. Cóż za potężna siła roz-
rzuciła te głazy, ileż cyklopowej mocy potrzeba, aby takie blo-
ki z kamienia ustawić na sztorc i jakąż energią należy dyspo-
nować, by owe piargi usypać?
— Czy nie tak będzie znowu wyglądała nasza planeta, gdy
mając dosyć ludzkości, strząśnie ją z siebie wraz z jej
tworami, jak reny otrząsają się z owadów na ciele?
— Nie mam nic przeciwko temu, pod warunkiem że moje
oczy będą to widziały.
Dalej nasza tropa pobiegła wzdłuż Elmarajoka, to klucząc
w jagodnikach, to gubiąc się na piargach. Czasem kierunek
wskazywały kopczyki z kamieni, ułożone czyjąś troskliwą rę-
ką, czasem wystarczył ślad buta w stwardniałym błocie. Parę
razy zbaczaliśmy, szamocąc się w chaszczach iwiny, nie-
kiedy też przysiadaliśmy odpocząć. Tymczasem z wąwozu
Czyngłusuąj wypełzały deszczowe chmury, jakby spływając
ze zboczy Kedykwarpahka i Angwundasczorra, i zanim się
obejrzeliśmy, zaczęło lać. Dobrze chociaż, że Seidjawr wy-
chynął zza skały Kujwy, dodając otuchy, że już blisko. Nieste-
ty, przeoczyliśmy kępę olszyny, przy której należało zawrócić
109
na prawo według wskazówek Wdowina, a do tego GPS
zdechł. Może to uroki Kujwy? Krótko mówiąc, zamiast obcho-
dzić jezioro suchym podnóżem gór, zapchaliśmy się w mokra-
dła Elmarajoka.
— A propos, łatwo się pisze „krótko mówiąc", w istocie to
długa mordęga.
— Wydeptywać tropę w słowach też nielekko, uwierz mi.
Czasem wolę wędrować, aniżeli pisać. W wielu
wypadkach to zresztą na jedno wychodzi. Jak choćby
teraz.
Brodząc w zdradliwej brei, która miejscami dochodziła do
pasa, w zapadających szybko ciemnościach, modliliśmy się o
suchszy spłacheć ziemi, gdzie można by się rozbić i rozpalić
ogień. Po ciemku bowiem mogliśmy się tak wpakować, że nikt
nie znalazłby nas przez wiele, wiele lat. W końcu Kujwa się zli-
tował, grunt pod nogami jął twardnieć i znaleźliśmy się na ma-
łym cyplu wrzynającym się w Seidjawr od zachodniego krań-
ca. Potem do mnie doszło, żeśmy przeszli Czarną Warakę,
latem ponoć nie do przejścia.
Tutaj właśnie, zdaniem Diomina i jego ekspertów, miało
kiedyś leżeć główne miasto Hyperborejczykow, dopóki pod
wpływem globalnego (modne dzisiaj słówko) kataklizmu —
toli meteorytu, toli jakiejś bomby — nie zostało wessane przez
błoto. W saamskich bajkach Czarna Waraka jest siedliskiem
Oadzi oraz innych wrednych stworów. Przyczyną złej sławy
Czarnej Waraki mogą być błotne gazy, które nie tylko potrafią
przybierać oniryczne kształty, lecz także mają wpływ na psy-
che człowieka, jak dla przykładu muchomory. Samiśmy się o
tym przekonali w gęstych oparach snów tej nocy.
Rano rozbudziły nas wrzaski ptaków wodnych. Pogoda sta-
ła cudna. Rosa na trawie tęczowała.
Natasza zaparzyła czaj z borówkami i miodem, ja trochę po-
pisałem (niniejszym przenoszę te notatki na ekran laptopa).
Raptem usłyszeliśmy ludzkie głosy. Dochodziły z sąsiedniego
cypla, oddalonego od nas o jakieś sto pięćdziesiąt, dwieście
metrów. Tak wyraźnie, jakby rozmawiali obok. Krzyknąłem
w ich stronę, by zasięgnąć języka o dalszą drogę. Milczenie
w odpowiedzi. Krzyknąłem raz jeszcze — cisza. Po jakimś cza-
sie znowu je słyszymy. Dwa głosy, kobiecy i męski. Tym razem
110
Natasza zawołała. I na powrót cisza, jak nożem uciął. Daliśmy
sobie spokój, może to kłusownicy?
Od paru lat rejon Seidjawru jest rezerwatem przyrody, nie
wolno w nim polować ni rybaczyc. Co wcale nie przeszkadza
miejscowym stawiać sieci. Zwłaszcza że naczelnik Wdowin
siedzi w Rewdzie, a jego strażnicy sami się łakomią na świeżą
sieję. W tundrze lepiej nie być namolnym, tym bardziej że
przecież człowiek nie po to uchodzi od drugich, by mu drudzy
dojmowali w odosobnieniu... W tundrze panują inne prawidła
towarzyskie aniżeli w mieście.
W sumie obejście Seidjawru dookoła zajęło nam trzy dni,
choć samo jezioro ma zaledwie osiem kilometrów wzdłuż i co
najwyżej dwa wszerz w najszerszym miejscu. Szliśmy tak dłu-
go dlatego, że drogę nam co rusz zagradzały ruczaje, które
trzeba było pokonywać w bród, najpierw szukając dogodnego
miejsca do przejścia, a potem ziębiąc lędźwie w lodowatym
nurcie i rozgrzewając je u ogniska po drugiej stronie. Moje
lędźwie do dziś pomną ruczaj Murnuaj, Uelkuaj i Moczesuaj,
Sejduaj, Cziwruąj i Seidjawrjok (ten sięgnął powyżej pępka),
a na koniec Kukłuchtniunuaj. Ich nazwy wymówić niełatwo,
a co dopiero zapamiętać. Jedynie lędźwiami!
Po trzech dniach włóczęgi dookoła Seidjawru spotkaliśmy
się ponownie. Tym razem z dala... Natasza pierwsza zobaczyła
dym ogniska po drugiej stronie zatoki i dwie sylwetki przed na-
miotem. Później, gdy podeszliśmy do tego miejsca, nikogo nie
zastaliśmy. Nie znaleźliśmy też śladu paleniska.
Tegoż wieczoru, czerpiąc wodę na herbatę, ujrzałem w Je-
ziorze Duchów świetlisty obłok, którego na niebie nie było. Li
Bo mógłby mi pozazdrościć:
Unoszę to, po co przyszedłem
— światło Obłoku w sobie.
Droga Li Bo
Wszak każdy ma swój dom,
Ja tylko włóczę się — sam,
Popijam wino pod białą luną
Przed Wielką Drogą — tam.
Li B
O
Mówił o sobie ke — gość, przybysz. W jednym z wierszy pi-
sał: „Jestem swobodną łodzią bez przystani". Twierdził, że je-
go praszczurem był legendarny Lao-Cy, a passus z Daodejing
o „Włóczędze, który nie ma dokąd wrócić..." — przyjmował do
siebie. Własną poezję określał jako „umiłowanie Drogi, bez od-
poczynku dla natchnionego serca". Należał do prześwietnej
plejady poetów epoki Tang.
Przyszedł na świat w 701 roku w miejscowości Suiye na te-
rytorium obecnej Kirgizji. Dzieciństwo i młodość spędził w Sy-
czuanie. Prowincja słynęła z dawnych tradycji szamańskich,
kształtujących taoizm. Od taoistycznych mnichów nauczył się
kaligrafii i walki wręcz (szkoła wewnętrznej siły), gry na lutni,
medytacji, geografii, historii i sztuki władania mieczem:
W ciszy poznałem pismo i miecz.
Przez całe życie spotykał na swojej drodze mistrzów tao i
chan-buddyzmu. Czasami zamieszkiwał w ich pustelniach.
Jak gdyby nabierał siły przed dalszą drogą... Marszrutę wy-
znaczał mu wzór — wen.
113
Hieroglif wen może oznaczać zarówno utwór literacki oraz
kod kultury w człowieku, jak i rysunek świata, układ gwiazd,
rytm gór i rzek. Wen uświadamia, że wzory życia, poezji i Kos-
mosu są spokrewnione. Pochodzą z jednego praźródła.
Spójrzmy dla przykładu na księżycowy odblask podobny do
jesiennego szronu w Nocnych mrzonkach. Unosząc wzrok ku
górze, poeta widzi księżyc, opuszczając w dół, zagląda w swoją
przeszłość
40
. Odbicie księżyca odsyła nas do przestrzeni
kosmicznej, szron jesienny (pora roku, siwizna) symbolizuje
upływ jednostkowego czasu. Zatem jedno piętno światła może
być źródłem dwóch różnych wzorów.
Z księżycem wiązała Li Bo szczególna więź. Luna była nie
tylko bohaterką wielu jego wierszy (w Piciu do księżyca poeta
zaprosił ją wraz z cieniem do wypitki...), lecz także weszła do
legendy jako przyczyna jego śmierci. W 761 roku po pijanemu
Li Bo utonął, rzekomo chcąc objąć odblask księżyca w rzece.
Aczkolwiek Grigorij Czchartiszwili utrzymuje, że nie był to
bynajmniej wypadek z nietrzeźwości, lecz nader wyszukana
forma samobójstwa.
Pijaństwo Li Bo także przyczyniło się do ukształtowania le-
gendy poety. Picie miało dlań charakter rytuału, na przykład
w święto dwóch dziewiątek (w dziewiąty dzień dziewiątego
miesiąca wedle lunarnego kalendarza) wychodził w góry, aby
na jakimś szczycie oddawać się samotnej pijatyce. Pił ryżową
nalewkę na płatkach złotych chryzantem. Piciem oczyszczał
umysł ze zbędnych myśli, niekiedy koił serce.
Wychylam kielich i duszy lżej,
Śmieję się sam nad sobą,
Czapkę mi zwiał pijany wiatr,
Świat—pusty jest. Jak obłok.
Alkohol dla Li Bo nie był zgubnym nałogiem, na odwrót —
wyzwalał w nim twórczą energię i polot fantazji. Czasami jed-
40 Siergiej Toropcew, jeden z najwybitniejszych rosyjskich komentato-
rów twórczości Li Bo, sugeruje, że Nocne mrzonki nie powstały na łóżku
(jak w tłumaczeniu Jarka Zawadzkiego), lecz na drewnianym łożu u kla-
sztornej studni podczas jednego z pobytów Li Bo w taoistycznej pustelni
Silin w 727 roku.
114
nak przyczyniał bied poecie. Między innymi zaprowadził go do
więzienia za nazbyt szczere wypowiadanie myśli.
Li Bo uprawiał shanshui shi, to znaczy poezję gór i wód —
nie poezję o górach i wodach! — pejzaż w niej występował na
prawach współautora, poeta zaś pełnił funkcję medium, przez
które przemawiała Przyroda. To rodzaj lirycznej kontemplacji
pejzażu — bliski modlitwie. Warto zauważyć, że hieroglif shi
składa się z dwóch grafemow: „słowo" i „chram". Poezja gór
i wód była więc świątynią słowa, w której poeta oddawał cześć
odwiecznej Wielkiej Naturze.
U podstaw żanru shanshui shi tkwiła taoistyczna i chan--
buddyjska praktyka medytacji, polegająca na rozpuszczeniu
granicy między ,ja" i „nie-ja". Inaczej mówiąc, na takim się
opustoszeniu, aby to się pomieściło w sobie cały wszechświat.
Li Bo nazywał odosobnienie w górach napełnianiem pustki i
nawiązując do Oddechu Natury Zhuangzi twierdził, że pier-
wej trzeba samemu się otworzyć, żeby oddech Wielkiej Natu-
ry mógł zagrać w tobie niczym na flecie — jak gra w szczeli-
nach skał lub w dziuplach drzew.
Zostawiłem miasto i samotną tropą Do
Błękitnego Lotosu*
1
się wspiąłem.
Dzwonem czystym powitał mnie szron,
Naprzeciw wybiegł ruczaj wybielony luną.
Nieziemski zapach świec obudził myśli —
bynajmniej nie z tej ziemi.
Opuściłem świat, aby w milczeniu
Przyjąć w siebie miriady światów.
Serce oczyszczam z oków czasu,
Aby zapomnieć upadek i wzlot.
41 Według Toropcewa jest to zapis medytacji w buddyjskim
klasztorze na górze Lushan. „Błękitny Lotos" jest obrazem oczu Buddy Li
Bo często nazywał siebie pustelnikiem Błękitnego Lotosu.
115
Nie oznacza to wcale, że Li Bo był pustelnikiem przez całe
życie. Okresy samotności przeplatał hucznymi biesiadami w
gronie współtowarzyszy do wypitki, czy to w Shandongu,
gdzie z grupą poetów utworzyli cech „Sześciu obiboków z
Bambusowego Gaju", czy to na dworze cesarza Xuanzonga
w Changanie, gdzie uczestniczył w posiedzeniach rady „Ośmiu
Nieśmiertelnych do Kielicha", w jej skład wchodzili zausznicy
dworu. Li Bo nie miał w sobie nic z ponuraka ascety. Był typo-
wym taoistą, to znaczy człowiekiem działającym zgodnie ze
swoją naturą.
Jedynie w poezji narzucał sobie prawdziwą dyscyplinę i
wstrzemięźliwość. Podejścia do kunsztu nauczył go jeden z
mistrzów szkoły wewnętrznej siły, który każdą wolną od zajęć
chwilę wykorzystywał na toczenie ogromnego żelaznego
słupa. Na pytanie poety, co z tego będzie, powiedział, że chce
wytoczyć igłę.
Piras (I) (w obozie
pastuchów)
My, Lapończycy, jesteśmy jak renifery: wiosną
tęsknimy do gór, zimą ciągnie nas do lasu.
K
SIĘGA
L
APONII
W jednym z narzeczy Saamów słowo piras oznacza rodzinę
bądź ród. Rodzina kojarzy się z domem. Dla nomadów Półno-
cy domem rodzinnym była ich koczowna tropa, zazwyczaj na-
leżąca do rodowej wspólnoty. Rodzi się pytanie — czy obecnie
kolscy Saamowie są jeszcze nomadami? Spróbowałem to wy-
jaśnić w niedawno powstałej pasterskiej firmie „Piras". To
jedna z najnowszych hybryd postsowieckiej ekonomiki na Pół-
nocy — ni to prywatna ferma sfinansowana za zachodnie gran-
ty, ni kooperatywa z ograniczoną odpowiedzialnością. Zacznij-
my jednakże od sprecyzowania pojęcia „nomadyzmu". W
wypadku Saamów to sprawa nieprosta.
Specyficzny — na pół osiadły, a na poły wędrowny — rytm
życia kolskich aborygenów sprawiał, że pytanie o nomadyzm
Saamów stawiano nieraz. Odpowiedzi padały skrajnie różne,
w zależności od przyjętej definicji „koczowania", a dokład-
niej — od czynników branych pod uwagę przy jej formułowa-
niu: klimatu, gleby, cech ludzi, typu domów i tak dalej. Dys-
kusję w swoim czasie podsumował Władimir Czamołuski w
trudno dziś dostępnej monografii pod długim tytułem: Ma-
teńały do życia Łoparów. Sowiecki etnograf zbierał te mate-
riały przed kolektywizacją (książka wyszła w 1930 roku), miał
więc okazję zobaczyć mniej więcej naturalny byt Saamów,
117
jeszcze niewynaturzony przez bolszewickie eksperymenty.
Chociaż z drugiej strony należy pamiętać o wpływie Komi--
Iżemców, którzy przybyli na Kolski bez mała pół stulecia
wcześniej niż Władimir Władimirowicz i zdążyli odcisnąć już
swoje piętno na tradycyjnym sposobie życia aborygenów.
Własną definicję koczownictwa Czarnołuski oparł na trzech
przesłankach. Po pierwsze — koczowniczy sposób życia jest
możliwy zarówno przy wypasie reniferów, jak i przy rybołów-
stwie, myślistwie, a nawet przy szczątkowej uprawie ziemi. Po
wtóre — w zależności od rodzaju zajęcia koczownicy mogą uży-
wać różnych typów mieszkań, przenośnych i stałych. Po trze-
cie — w ciągu roku koczownicy przemieszczają się w określo-
nych kierunkach po terytorium rodowej wspólnoty, na którym
znajdują się stałe stanowiska, odpowiednie dla sezonu i rodza-
ju zajęcia.
Na podstawie owych przesłanek Czarnołuski zdefiniował
koczownictwo jako „ spos ób ż yc i a ludzi w symbiozie ze
zwierzętami z gatunku kopytnych, ściśle skoordynowany z bio-
logicznymi rytmami przyrody — rybim tarłem, rują zwierząt
oraz wegetacją roślin użytkowanych przez człowieka — które
wyznaczają kierunek wędrówek, a także miejsca krótszych lub
dłuższych postojów". (Podkreślenie moje).
Zatem nomadyzm to swoisty obraz życia całej rodziny, a nie
jeden ze sposobów zarabiania na życie. System wypasania
reniferów przez sowchozowe brygady zaprzecza tak pojętemu
koczownictwu. Życie rodzinne brygadnych pastuchów, czyli
spędzanie wolnego czasu przy flaszce lub przed telewizorem,
toczy się w posiołku i ogniskuje wokół sklepu spożywczego,
a sezonowa wyprawa do tundry ze stadami renów przypomina
raczej pracę nafciarzy na platformach wiertniczych Morza
Karskiego bądź geologów na Uralu. Tam również przebywa się
określoną liczbę dni poza domem.
Przy takim podejściu zanikał nie tylko tradycyjny układ
koczownej rodziny, w którym każdy zajmuje ściśle określone
miejsce — zarówno w czumie (im większe poważanie, tym bli-
żej ognia), jak i przy stadzie — lecz także ginęły tradycyjne
formy rękodzieła (szycie skór, rzeźba w kości) i słownego folk-
loru (pieśni, baje), którymi wypełniali wolny czas w tundrze.
Nie mówiąc o obrzędach związanych z ogniskiem domowym,
118
o kulcie przodków i o szamańskim lecznictwie. Zasadniczo
zmienił się też stosunek do reniferów. Odwieczną symbiozę
człowieka ze zwierzęciem, tak mocno akcentowaną przez
Czarnołuskiego, zastąpił szacunek zysków i strat.
Innymi słowy — rozbijając koczowniczą rodzinę, w której
rola kobiety była unikatowym reliktem epoki matriarchatu, a
życie rodzinne istotą koczowania, nieomal unicestwiono samo
zjawisko nomadyzmu na Półwyspie Kolskim.
Napisałem „nieomal", bo oto niedawno paru zapaleńców
podjęło energiczne działania, aby odrodzić tradycyjny wypas
reniferów na Kolskim. Dzięki poparciu Kobielewa, prezydenta
Sapmi, uzyskali spory grant z Danii na założenie wspólnoty pa-
sterskiej „Piras" i arendowali łakomy kawał Łowozierskich
Tundr. Cóż, czasy jawnie sprzyjają podobnym inicjatywom —
sowchozy przeżywają się na naszych oczach, nie wytrzymując
nowego reżimu, granice się poluzowały i tym samym łatwiej
o pomoc od skandynawskich współplemieńców. Do tego doszła
moda na małe narody tudzież boom turystyczny na Półwyspie
Kolskim. Tylko głupi tego nie wykorzysta.
Rzecz jasna, nie obyło się bez zazdrości i złorzeczeń pod ad-
resem przedsiębiorczych Saamów. Ileż to ja plotek o nich wy-
słuchałem! A to, że organizatorzy „Pirasa" rozebrali kasę z
grantu pomiędzy siebie, biednych pastuchów wystawili zaś
do wiatru. A to, że zdzierają tam z ruskich turystów sporo
szmalu za byle przejażdżkę na zaprzęgach renów, a z każdego
niemca (piszę małą literą, bo to nie naród, jeno ogólna nazwa
cudzoziemców) drą euro nawet za fotkę z reniferem. Że cała ta
wspólnota to lipa dla zmylenia czynowników i żadnych stad
tam nie mają, a naprawdę chodzi o arendę atrakcyjnych tere-
nów pod przyszłe bazy wczasowe, wyciągi narciarskie. I tym
podobne. Słowem — nie piras, lecz pidras
i2
.
42 Przykład plastyczności ruskiego języka, wystarczyło dodać jedną
spółgłoskę i zamiast zwykłej rodziny (piras) mamy grupę pederastów (pi-
dras). Tak określili saamską firmę strażnicy rezerwatu Seidjawr, kiedy za-
pytaliśmy ich, jak dotrzeć do wspólnoty pastuchów. Widać było, że po
pierwsze — na Północ nie dotarła jeszcze owa „poprawność polityczna"
pozwalająca traktować związek dwóch (i więcej) muzyków jako rodzinę,
a po drugie — niechęć strażników rezerwatu do pastuchów świadczy o
konflikcie ich interesów w Łujawrurcie.
119
Przyznam się, że zarówno inicjatywa przedsiębiorczych
Saamów, jak i ploty o nich zaintrygowały mnie. Zamiast więc
wyruszyć na letni wypas z brygadą sowchozu „Tundra", co
pierwej zamierzałem, wybrałem się na spotkanie z pastucha-
mi ze wspólnoty „Piras".
Obóz „Pirasa" leży w południowo-zachodnim zakątku je-
ziora Łujawr u podnóża góry Punkaruajw, nieomal naprzeciw
ostrowu Kołdun. Dotrzeć tam bynajmniej niełatwo. Najpro-
ściej — zdawałoby się, patrząc na mapę — próbować z Łowo-
ziera. Ale latem bez łódki to nie lada wyczyn, bo idziesz na wy-
czucie, bez drogi, raz po raz w błocie po pas, a zimą bez burana
to z kolei ryzyko, bo musisz jezioro Łujawr przejść na nartach
wzdłuż (około dwudziestu sześciu kilometrów), co przy czę-
stych zmianach pogody, zwłaszcza gwałtownych śnieżycach
i gęstych mgłach, w pustej przestrzeni bywa niebezpieczne.
Wiem, co piszę, do „Pirasa" wędrowałem i latem, i zimą. Dla-
tego radzę zawczasu dogadać się z pastuchami na temat trans-
portu.
Pierwszy raz zawitaliśmy tam jagodową porą. Od ujścia ru-
czaju Seidjawrjok, przez które przeprawili nas na łódce straż-
nicy z Motki, pozostało dziesięć wiorst na piechotę. Niby nic,
tyle że te wiorsty policzyli linijką na mapie, a szło się tak, jak
pozwalała linia brzegowa Łujawru. To znaczy zawilej niźli
w labiryncie. Do tego wiatr od jeziora zacinał lodowatym desz-
czem, a na oślizgłych kamieniach, zalewanych przez fale, nogi
trzeszczały w stawach. Kilkakroć zapuszczaliśmy się w głąb
lądu, lecz gęstwa tańczącej brzozy
43
i mokre jagodziska z wy-
krotami... Chcąc nie chcąc, wracaliśmy na brzeg. Ile trwała
ta mitręga — trudno orzec. Zegarków nie znoszę, a słońca na
chmurnym niebie nie spytasz. Aż w końcu w kolejnym zakolu
natknęliśmy się na dwie motorowe łódki, puste skrzynki na ja-
gody i parę blaszanych beczek na piachu. Po prawej stronie,
gdzieś spod podnóża Punkaruajwa, dobiegała ostra, rytmiczna
muzyka — ruski rap.
43 Tańczącą brzozą nazywają tutaj brzozę karłowatą (Betula nana),
która swoimi konwulsyjnie powykręcanymi konarami rzeczywiście przy-
pomina tłumek młodzi na parkiecie...
120
— Miejsce wybrali, że lepiej nie można.
Tropa pobiegła od łódek w głąb lądu po połogim dywanie
srebrzystego jagielu i krasnych krzewinek. Po dwustu metrach
wyszliśmy na drewnianą wieżę w kształcie półkuli z oknami
w pożółkłej brzezinie. Za nią stał czum z brezentu, obok kuch-
nia polowa i dwa słupy z lampami, przewody, prądnica i zlew
na osinie, sieci na wieszadłach, para samojedzkich sań,
buran pod plandeką, topór i stos drew, i kupa innych gratów
walających się powszędy. Walerij później mi tłumaczył, że na
mchu lepiej widać... Na uboczu budka wychodka pod jarzębiną
i wykop na odpadki. Ot, i całe koczowisko.
— Priwiet w „Pirasie" — rzucił krępy muzyk, wyglądając
z wieży — właźcie do środka.
To był Walerij Tieplakow, o przezwisku Leming, główny pa-
stuch „Pirasa", jeden ze współzałożycieli wspólnoty. Postać za-
sługująca na oddzielną opowieść, zwłaszcza po dłuższej znajo-
mości, kiedy się trochę otworzy. Na razie niewiele o nim
wiedziałem, tyle co ze słuchów. Pół krwi ruskiej, a na poły Ko-
miak, ma się za Saama. Ksywkę zawdzięcza niestrudzonej
energii w chodzeniu. Potrafi dobami wędrować po górach w po-
szukiwaniu stada renów. Oprócz tego ma czarny pas w dżudo
(sam Putin rękę mu ściskał!), był czempionem i przez długi
czas trenował młódź w Rewdzie. Tam też ożenił się z jedną ze
swoich wychowanek. Dostali od klubu mieszkanie. Potem
skłócił się z naczalstwem, zostawił rodzinę w posiołku i jął
biczować
44
w tundrze. Trudno powiedzieć, czym to by się za-
kończyło, gdyby nie „Piras". Potrzebowali takiego jak on — sa-
motnik, bez żony na głowie, bo jaka żona zgodzi się dzisiaj
w tundrze siedzieć, do tego kocha renifery i umie się z nimi do-
gadać. A że nie Saam, cóż. Teraz prawdziwych pastuchów śród
Saamów już nie ma. Tyle o nim wtedy wiedziałem.
Później, kiedyśmy się bliżej poznali, a nawet w pewnym
sensie zaprzyjaźnili (Leming wieloma cechami przypominał
mi kumpli alpinistów ze spółdzielni „Gdańsk"), odkryłem w
nim kilka zadziwiających rysów, głęboki umysł i dobre serce,
ale chyba najbardziej zafascynowały mnie jego lektury.
44 Biczować — włóczyć się, ale także odwołanie do ironicznego
określenia „były inteligentny człowiek".
121
A zwłaszcza książka, którą mi podarował — zaczytana do
szczętu, bez okładki, pełna jego podkreśleń — była to Wyrocz-
nia podręczna Baltazara Graciana y Moralesa.
Zbiór aforyzmów hiszpańskiego jezuity, przedstawiciela ba-
rokowego konceptyzmu z XVII wieku — u pastucha renów na
Kolskim. Dacie wiarę?
Wieża u kolskich Łoparów wyszła z użycia w latach trzy-
dziestych ubiegłego wieku. „Ostatnią wieżę w Jokandze — pi-
sał Czarnołuski — rozebrano w 1927 roku. Kilka pozostało
jeszcze w rejonie Siemiostrowska i Sosnówki, lecz i one skoro
podzielą los tamtej". Wedle sowieckiego etnografa Łoparowie
woleli żyć w tupach, niewielkich kleciach z desek, kształtem
przypominających myśliwskie izby u Ruskich, tyle że bardziej
prymitywnych.
Wieża była typem stałego mieszkania kolskiego nomady,
w odróżnieniu od kuwaksy, którą pastuch woził ze sobą i rozbi-
jał na miejscach koczowisk lub tam, gdzie go niepogoda zasta-
ła. Formą wieża przypominała konus. Podstawę tworzyły deski
wkopane w ziemię i pełniące funkcję szalunku, aby grunt nie
osypywał się do wnętrza pomieszczenia. Karkas także był z de-
sek bądź z brzozowych żerdzi — dolne końce wbijano w pod-
stawę, a górne wiązano u szczytu. Dodatkowo konstrukcję
umacniano w poprzek prętami iwiny i przykrywano darnią i
mchem, pozostawiając na wierzchołku konusa niewielki
otwór dymnika. Z zewnątrz wieża wyglądała jak ogromny
omszały kamień lub pagórek ziemi. Nie dziwota, że w dawnej
Europie chodziły o Łoparach legendy, jakoby żyli pod ziemią.
Ha, być może czytelnicy mojego pokolenia rozpoznają w
tym opisie szałasy budowane w dzieciństwie, kiedy telewizory
były rzadkością i większość czasu na dworze spędzało się na
drzewach lub na zabawach w Indiańców. Możecie więc sobie
wyobrazić moje poruszenie, gdy po raz pierwszy zobaczyłem
dawną łoparską wieżę. Nie, nie tę u podnóża Punkaruajwa, o
niej za chwilę. Prawdziwą wieżę Saamów ujrzałem w muzeum
„Siewredmet" w Rewdzie. Co więcej — miałem okazję w niej
przenocować! Była to moja pierwsza, niezapomniana noc na
Półwyspie Kolskim.
122
Jesienią 2005 roku — po zakończeniu Domu nad Ornego —
wybrałem się na rekonesans do Rewdy, aby przewąchać grunt
pod nową książkę. Dlaczego do Rewdy, a nie do Łowoziera? Bo
miałem wtedy jeden jedyny kontakt na Kolski — telefon do
Iwana Wdowina w Rewdzie. Dostałem go od etnografa Maksa
Kuczyńskiego z Moskwy. Maks od lat zajmuje się Saamami,
a zarazem jest liderem rosyjskich „Obrońców tęczy", łączą-
cych walkę o prawa przyrody z działalnością na rzecz małych
narodów Północy. Kiedy się dowiedział, że zamierzam pisać
o Saamach, dał mi namiar na Iwana oraz liść koki — przywiózł
ją z jakiejś zadymy zielonych w Boliwii — na szczęście! Potem
nasze tropy niejednokrotnie się przecinały — to w klubie kon-
cernu wydawniczego OGI w Moskwie, to na Kolskim.
Iwan to osobny rozdział... Absolwent szkoły górniczej w
Moskwie, do Rewdy przyjechał w latach osiemdziesiątych na
staż. Spodobało mu się tu, bo góry pod nosem, dzika przyroda i
do Moskwy dwie godziny samolotem — więc został. Dziesięć
lat pracował pod ziemią, na przodku. Potem jeszcze cztery lata
służby naziemnej i w końcu odszedł z „Karnasurta". Ale nie
całkiem, przejął muzeum przy kombinacie, poprzedni dyrektor
wyjechał do Umby. W muzeum Wdowin odkrył w sobie żyłkę
krajoznawczą. Organizował ekspedycje, wyszukiwał i zwoził
eksponaty, trochę filmował. Parę jego dokumentów pokazała w
lokalnym programie murmańska TV (w tym film o lotnisku
w tundrze budowanym przez niewolnych Polaków). Lecz na
dłuższą metę praca w muzeum go nie zadowalała. Niesforna
dusza chciała czegoś więcej. Spróbował sił w polityce i
został zastępcą głowy łowozierskiego regionu, ale wkrótce
pojął, że męt polityczny to nie jego żywioł. Powrócił do przyro-
dy — zaczął jako naczelnik rezerwatu Seidjawr, potem objął
pieczę nad wszystkimi rezerwatami przyrody na Półwyspie
Kolskim. Ostatnio kupił deltalot (lotnia z motorkiem) i oblatuje
swoje włości, radując się widokami z góry. Każdą zaś wolną
chwilę spędza w Internecie
45
.
Wdowin od razu przypadł mi do serca. Poczułem w nim
bratnią duszę — skupienie samotnika i niechęć do faworu ga-
45 Zainteresowanych odsyłam do jego strony internetowej:
123
wiedzi. Przyjął nas w Rewdzie z otwartymi ramionami i z mar-
szu zaproponował obchód muzeum. Było tam co oglądać.
Przede wszystkim bogata kolekcja minerałów z Łujawrurtu —
setki okazów, w tym niezwykłe kawałki łoparskiej krwi, której
okruchy nieraz później znajdowałem nad Jeziorem Duchów.
W mrocznym zakątku sali wystawowej — ekspozycja łagrowa,
opleciona drutem kolczastym. A pośrodku — jakby żywcem
z tundry wyjęta — stara łoparska wieża.
— Ostatnia na Kolskim! — powiedział Iwan.
Znaleźli ją w 1998 roku nad jeziorem Wuljawr (Błotne),
w rejonie środkowego Ponoja. Stała pośród bagien, na poły
przegniła. Od razu było widać, że długo już nie przetrzyma.
A szkoda. Toteż niewiele myśląc, postanowili przenieść ją do
muzeum. Ba, ale jak?
— Była to niemalże konserwatorska robota. Dolny wieniec
zmurszał od wilgoci i w rękach się rozkładał, karkas był w nie
lepszym stanie, a w darniowym poszyciu skiełkowało nasienie
brzozy i całe drzewko wyrosło. Później ten chłam trzeba było
na helikopter załadować, przewieźć i na miejscu poskładać ni
czym puzzle z butwy. Wyobrażasz sobie? Za to dzięki temu kar
kołomnemu przedsięwzięciu macie okazję przenocować
w ostatniej autentycznej wieży saamskiej na Kolskim.
Bo w muzeum Wdowina, czym gospodarz bezmiernie się
szczycił, w odróżnieniu od innych muzeów na świecie, można
było dotykać eksponatów, obmacywać do woli, a w przypadku
wieży — nawet wykorzystać. Cóż, skwapliwie wykorzystaliśmy
gratkę. Takie okazje trafiają się nieczęsto.
I choć sytuacja była nienaturalna, bo przecież wieża stała
nie w tundrze, lecz na parkiecie muzeum, w środku tego się
nie czuło. Na odwrót, wystarczyło przez mały otwór wśliznąć
się do wnętrza wymoszczonego reniferowymi skórami, aby
zapomnieć o otaczającej rzeczywistości i zanurzyć się z gło-
wą w jakiś nieprawdopodobny archetypiczny sen. Nie darmo
Robert Scull — wspomniany przez Bruce'a Chatwina w jednej
z jego opowieści — w wykładzie wygłoszonym w Metropo-
litan Museum twierdził, że „wkopywanie się w ziemię nale-
ży do najgłębiej zakorzenionych ludzkich instynktów". W mu-
zeum Wdowina mogłem się o tym przekonać na własnej
psyche.
124
Nocą wstawałem za potrzebą. Do toalety należało przejść
przez całą salę wystawową. Z okien sączyła się poświata księ-
życa. W gablotach lśniły minerały z Łujawrurtu: ilmajokit,
karnasurtit, łowdarit, murmanit, sej dozierit, umbozierit, opal,
eudialit, ramzait i dziesiątki innych. Z lagrowego kąta ciężko
coś dyszało. Z ulgą wróciłem do wieży.
Wieża w obozie pastuchów pod Punkaruajwem z daleka bar-
dziej przypominała domek kempingowy epoki wczesnego post-
modernizmu aniżeli koczownicze mieszkanie nomadów Północy.
Z tradycji zachował się jedynie kopulasto-konusowy kształt,
a i temu bliżej było do igloo. Dominowało drewno i szkło (prze-
szklono ją na wskroś!) i dzięki dużym oknom ze wszech stron
światła w niej było pełno. Pamiętam, że przyzwyczajony do stę-
chłego półmroku rybackich izdebek na Północy od progu zwróci-
łem uwagę na jasność we wnętrzu — słońce właśnie łypnęło zza
chmur i dosłownie wlewało się przez okna, rozmieszczone po
kręgu — oraz na przestronność pomieszczenia. Nigdy bym nie
pomyślał — patrząc z zewnątrz — że w środku jest tyle miejsca.
Na planie wieża tworzyła koło z dwiema przeciwległymi
przybudówkami w formie niewielkich prostokątów. Przez jed-
ną się wchodziło (rodzaj przedpokoju), tam wisiały kurtki pa-
stuchów, malice i płaszcze gumowe, walały się gumiaki do pa-
sa, walonki i pimy, a także jakieś detale uprzęży. W drugiej,
zaplanowanej jako kuchnia, mieścił się składzik produktów, bo
strawę gotowali na żelaznym piecyku, który stał pośrodku wie-
ży. Wokoło pieca drwa. Z prawej strony wieży, pod ścianą na
podłodze, leżały sterty reniferowych skór (wylegiwało się tam
akurat kilku zarośniętych turystów z Murmańska, sztorm ich
tu dzierżył od tygodnia w niewoli, bo nawet szaleniec w taką
pogodę nie zaryzykuje wyjść na łódce w Łujawr), z lewej mały
stolik na trzy, góra cztery osoby, ława na dwoje i kulawy zydel.
Nad stołem zwisał indiański amulet z Maine — wachlarz z
korali i piór odstraszający złe duchy w czasie snu — podarek
od Johna z Kanady. Ranionego niedźwiedzia, co od tygodnia
grasował w pobliżu postrzelony przez jakiegoś niefartownego
kłusownika, odstraszali gromkim rapem z kolumny na dworze,
podłączonej do wzmacniacza pod stołem.
125
— Zimą ciepło tu u was?
— A jakże, ściany wyłożyłem szklaną watą.
Okazało się, że Walerij sam projektował i budował wieżę za
duński pieniądz. Trzy lata temu skrzyknęli się we czterech do
tej wspólnoty. On, Andriej Julin, Mucha i Gałkin. Andrieja wy-
brali na przewodniczącego, raz — bo obrotny i zna się na rze-
czy, na tych wszystkich rejestracjach, buchalterii i kwitach, a
w dodatku jako tako włada angielskim i pobywał w świecie, a
dwa — bo rejon Łujawrurt należał kiedyś do jego rodu. Sam
Andriej na Seidjawr ma wstęp wzbroniony (klątwa ciążącą nad
rodem za to, że oddali teren), ale to mu nie przeszkadza zajmo-
wać się sprawami „Pirasa" w Łowozierze, organizować i dowo-
zić grupy turystyczne, reklamować obóz pod Punkaruajwem
w Internecie, dbać o transport i zaopatrzenie dla pastuchów,
a także jeździć na międzynarodowe konferencje w sprawie ma-
łych narodów Północy oraz reprezentować ich interesy na se-
minariach poświęconych turystyce na Półwyspie Kolskim. Sa-
sza Gałkin na co dzień pracuje w jednej z brygad sowchozu
„Tundra" i tylko od czasu do czasu tutaj zagląda. Natomiast
odludek Mucha jest wolnym Saamem, to znaczy od kiedy się
zaszył, bo wcześniej pił bez przestanku, koczuje z Kafką Sa-
mojedką okrągły rok po tundrze. Tak więc funkcję gospodarza
w obozie pełni Tieplakow. I chociaż zawsze znajdzie się ktoś do
pomocy, za wszystko sam odpowiada. Zyski wspólnoty dzielą
w zależności od wkładu pracy tudzież ilości własnych renife-
rów w stadzie.
— Ile ogółem macie renów?
— To tajemnica handlowa.
Potem Walerij nieraz sypał liczbami — toli się wygadywał
nieopatrznie, toli nabierał zaufania — raz mówił o dwustu gło-
wach, innym razem o dwustu pięćdziesięciu, czasem z jego
opowieści wychodziło trzysta. Zresztą, oszacować stado to nie-
prosta sprawa — spróbuj sam porachować — liczy się zazwy-
czaj przez lornetkę, kiedy reny są w ruchu, a przy tym nigdy
nie bywa, żeby pasły się razem, więc może się zdarzyć, że jed-
ną i tę samą grupę policzysz dwa, a to i trzy razy. Do tego do-
daj kłusowników, rosomaki i wilki. No, i przypłodek. Dopiero
w zimie, gdy wyłapują renifery i zganiają je z gór, można real-
nie szacować.
126
Z tej naszej pierwszej rozmowy z Walerijem ułożył mi się na-
stępujący obraz ich życia w obozie. Sami żyją głównie rybą —
Łujawr jest przebogaty i sieją, i szczuką, i miętusem, i pstrą-
giem, i kumża się trafia, krasna rybka — nadwyżki połowu
sprzedają w Łowozierze. Porą jagodową siedzą na jagodach —
dosłownie. To znaczy — całymi dniami nie wychodzą z tundry,
garbiąc się w jagodziskach z grabkami.
— Sam pomyśl, jaki to biznes, jeśli muzyki za jeden sezon
domy sobie z jagód pobudowali.
Z turystów także kopiejeczka wpada... Walerij za dzień w gó-
rach bierze osiemset rubli (prawie trzydzieści dolarów). Ot, taki
północny Szerpa. Dźwiga prowiant dla całej grupy, wyszukuje
drogę i miejsca na noc, dba zarówno o ogień, jak i nastrój psy-
chiczny uczestników wyprawy i opiekuje się w razie czego lepiej
niż rodzona mać. Po Łowozierskich Tundrach chodzić samemu
niełatwo—powietrze tutaj jest rozrzedzone (jak na wysokości pa-
ru tysięcy metrów), nadzwyczaj zmienna pogoda i częste omamy.
To góry Dalekiej Północy — oprócz żelaznej kondycji trzeba tu
mieć stalowe nerwy. Albo bez Walerija Tieplakowa się nie ruszać.
Każdy zarobiony rubel (dolar lub euro) idzie na produkty
spożywcze, których w tundrze nie uświadczyć, a więc chleb,
czaj, papierosy, makaron, cukier i wódkę, a także na paliwo do
buranów, łódek i prądnicy. Często bywało, że tygodniami żarli
rybę bez chleba i popijali naparem z liści borówki. Za to jak się
trafi grupa niemców, to wyżerka na ich koszt jest niezła, bo
przywożą ze sobą różne specjały — frukty wszelakie, szwajcar-
ską czekoladę, ser holenderski, czeskie piwo, czasem whisky
— i zamawiają tradycyjne potrawy saamskie: reninę z rusztu,
befsztyk po łoparsku, nerki w piwie, gulasz a la Kujwa, zupę
limm lub dziczyznę z moroszką.
— Mówiąc bez ogródek, Mar, obsługa turystów to szansa
wspólnoty. I jej przyszłość.
— A reny?
— Ba, kolscy Łoparowie nigdy nie hodowali reniferów dla
zbytu. Tylko tyle, co dla siebie. Ot, zapas żywego mięsa,
skóra na ubranie i kości dla wyrobu. Łoparowie żyli
polowaniem i ry-bałką. Reniferów używali głównie jako
środka transportu oraz jako wabika na łowach. Dlatego
każdej rodzinnej wspólnocie starczało stado z kilku,
kilkudziesięciu głów. I dopiero jak na
127
Półwysep Kolski przyszli Komiacy, zaczęła się owa pogoń za
zwiększeniem pogłowia, tak zwana intensyfikacja hodowli. Ko-
mi-Iżemcy hodowali reny na biznes, jak dzisiaj sowchozy, my
zaś zawsze trzymaliśmy reny tylko dla siebie.
— My, to znaczy kto?
— Saami po sobie — Leming zachichotał — to rzecz jasna
kalambur. Dzisiaj prawdziwych Saamów już nie ma,
krew się wymieszała, geny wyrodziły, sczezły tradycje i
obrzędy. Bo przecież nie nazwiesz szamańskim
rytuałem tego, co pokazują w Centrum Kultury
Saamskiej w Łowozierze. To jakby wasz pop, ksiądz
czy też inny mułła odprawiał mszę dla turystów w
klubie kultury. Wyobraź sobie spowiedź lub komunię
świętą na niby. Czyste kino. Także samo z pasterstwem.
Widziałeś sowchozowe stada? Reny w nich, straszno
wymówić: rzeźne bydło! A dla Łopara renifer był
świętym zwierzęciem, bratem, członkiem rodziny.
Razem chodzili w stadzie. Nie bez kozery któryś z
uczonych powiedział, że to nie człek oswoił dzikiego
rena, lecz renifery oswoiły ludzi.
— Jak to rozumieć?
— Wprost.
— Wróćmy do turystów.
— Ano właśnie. Jak kiedyś używaliśmy rena wabika, aby
stado dzikich podeszło, tak dzisiaj reny są głównym
wabikiem na niemca. Nie masz pojęcia, jak się lubią
wozić na uprzężach. Lub na nartach za reniferem. Ren
to nasz znak firmowy, który przyciąga turystów na
równi z egzotycznymi górami. Dlatego mówię, że
przyszłością wspólnoty „Piras" są turyści. Renifery to
folklor, który im wciskamy: wyroby pamiątkarskie ze
skóry czy kości, teatralizowane obrzędy, odzież i jadło.
Ale cały ten interes kręci się wokół turystów.
— Powiedziałeś, że jesteście „Saami po sobie", choć sam
nie jesteś Saamem.
— Dla mnie pojęcie Saami to nie rasa, naród czy szczep,
lecz charakter i obraz życia. To włóczęga tundry, dziś tu,
jutro tam. Jak moje renifery, których nikt nie pilnuje,
same się w górach pasą, tak i ja tutaj żyję samopas.
— Dawniej Saamowie krążyli tropę, tak to się nazywało,
przeczytałem u Jurija Simczenki, to znaczy co pewien
czas przechodzili z miejsca na miejsce, w zależności od
tarła ryby,
128
linki ptaków. Dziś takie krążenie nie bardzo ma sens, bo jak
z całym tym chłamem buranów, łódek motorowych,
prądnicy i wzmacniacza przejdziesz z miejsca na miejsce?
— Po pierwsze, jezioro Łujawr karmi nas tutaj na okrągło,
w nim tyle gatunków ryb pływa, że dzisiaj te nerestują, a za
miesiąc inne, więc nie ma potrzeby stąd odchodzić. Po drugie,
czasy się zmieniają, o ile kiedyś Saam krążył tropę w tundrze,
żeby zdobyć więcej żarcia czy też wyłapać reny, o tyle dzisiaj
Julin krąży w Internecie w poszukiwaniu firm turystycznych
i niemców-jeleni, cha, cha.
Poczułem, że za ironią Leminga kryje się wewnętrzna wąt-
pliwość. Tym bardziej że dla mnie sama nazwa wspólnoty „Pi-
ras", kiedy się z nimi bliżej poznałem, brzmi cośkolwiek roz-
paczliwie. Cóż to za rodzina, w której jeno muzyki
46
żyją? Ot,
choćby żona Leminga, samotnie w Rewdzie wychowuje córki,
a Walerij tutaj? To samo pozostali. Andriej S. pracował przy wy-
rębie lasu w północnej Karelii, tam się rozpił, żona go rzuciła,
z pracy wywalili. Dobrze choć, że zapamiętał drogę na Kolski,
gdzie niegdyś w wojsku służył. Teraz kucharzy w „Pirasie".
Albo Siergiej, didżej z Murmańska, który tu robi za pomagiera
do wszystkiego. Zwiał z miasta, bo za przekręty chcieli go tam
docisnąć. Przy tym niejasne kto — milicja czy mafia? Takich jak
Igor czy Andriej przez „Piras" przewija się sporo. Niektórzy
dzień, dwa przekantują i znikają, inni zostają tu na dłużej.
— Chcesz powiedzieć — podjąłem żart Leminga — że Julin
uprawia wirtualny nomadyzm?
— Nomadyzm dzisiaj to bardziej stan ducha niźli istotne
koczowanie. Łatwo ustrzelić ptaka latającego po prostej
linii, trudniej takiego, co krąży. To samo z nami.
Podczas pierwszego pobytu w „Pirasie" mieszkaliśmy z Na-
taszą w czumie. Wieża była pełna muzyków i woń przepoco-
nych onuc wisiała jak topór w powietrzu, ale poza tym czum —
46 Nie jestem poprawny politycznie! Dla mnie zaczątek rodziny — to
kobieta i mężczyzna! Leming i spółka myślą podobnie, dlatego w nazwie
ich wspólnoty dopatruję się rozpaczliwego pragnienia powrotu do daw-
nych czasów — gdy mężczyzna i kobieta razem koczowali po tundrze —
a nie gejowskiej aluzji.
129
to romantyka! Obszerne leże z reniferowych skór i drwa po-
trzaskujące w ogniu, gwiazdy w dymniku, tundra za ścianą z
brezentu, zapach wędzonej siei (Walerij powiesił parę świe-
żych sztuk pod dymnikiem godzinę temu) i cuch uprzęży. Sło-
wem — prawdziwa bajka.
Światło od ogniska wyznacza pole widzenia, dalej panuje
mrok choć oko wykol. Wystarczy lada szmer, by dojrzeć w ką-
cie cień Oadzi. Natasza śpi, zakutana w śpiwór. Na dworze
ziąb i wieje, a w brezencie czumu parę dziur. Dopalam skręta,
zapatrzony w ogień. Trudno oderwać wzrok. Języki płomieni
liżą brzozowe szczapy, przeskakując z jednej na drugą — to
buchną jaśniej, to nikną. Szczapy posykują, dymkiem stru-
żąc — to tu, to tam. Węgle mienią się, żarząc — to żółto zaświe-
cą, to czerwono, to znowu tlą się błękitnie jak gaz. Żywioł
ognia — jednego z elementów świata, na równi z ziemią, po-
wietrzem i wodą — od dawna mnie fascynuje. Może dlatego, że
nie chcę oddawać swego ciała ziemi. Wolę ogień! Nie rozkład
i butwa, jeno z dymem — fiu.
Nie mogę zapomnieć ostatniej frazy Leminga o ptakach,
które łatwiej trafić w locie po prostej linii, niż kiedy krążą. O co
mu chodziło? Andriej, przysłuchujący się naszej rozmowie w
trakcie smażenia miętusiej ikry, skomentował pod nosem, że z
krążącego muzyka trudniej ściągnąć alimenty. Każdy ma
swoje problemy, ale nie sądzę, by Gracian y Morales (wszak to
jego aforyzm Leming dosłownie zacytował), miał alimenty na
myśli. Musiało mu chodzić o coś innego...
— Ty jesteś bardziej nomadą niż oni — szepnęła Natasza
na poły przez sen. — Kładź się już.
— Zaraz, tylko dopalę.
Taak, w ich sytuacji trudno być koczownikiem. Nadmiar
przedmiotów obciąża. Od benzyny uzależnili się jak od wódki.
Dawniej pieszo z jucznym renem chodzili bądź na uprzężach
jeździli, a dzisiaj bez burana ni hu, hu. To samo na wodzie —
kiedyś na wiosłach, a teraz byle czółno wyłącznie z motorem.
Ot, i tyrają na paliwo. Przy tym to zamknięty krąg, im więcej
potrzeba szmalu na paliwo, tym więcej się go traci, jeżdżąc za
rybą czy jagodami lub wożąc turystów (nie mówiąc o samych
bekach z paliwem). Łatwo się przywyka do komfortu nawet
w głuchej tundrze — elektryka, muzyka, szklana wata.
130
Skoro telewizor postawią. Ale jak to wszystko zostawić bez
stróża?
Jednakże największym problemem dla nomady w tundrze
jest brak kobiety. Nie chodzi o seks, tego w posioiku można
uświadczyć w nadmiarze. Myślę raczej o ognisku domowym,
którego kobieta zawsze była strażniczką. W jednej ze swoich
opowieści Chatwin wspominał o Indianach z przylądka Horn, że
w czasie morskiej przeprawy kobieta pilnowała naczynia z ża-
rem, umieszczonego na dnie czółna. Oto sytuacja, w której ist-
nienie kobiety obok mężczyzny sprawia, że jego prawdziwy dom
jest razem z nim. Nie gdzieś tam, daleko, w Łowozierze czy
w Rewdzie, ale zawsze obok. Bo przecież nie chodzi o te cztery
betonowe ściany z radiem i telewizorem w środku. Dom może
być na kołach wozu cygańskiego lub pod pokładem twojego
jachtu. Ważne jest poczucie bycia u siebie, gdziekolwiek jesteś,
a nie przebywanie tutaj czy tam jak na delegacji, z myślą (coraz
bardziej się rozpływającą), że twój prawdziwy dom pozostał
gdzieś indziej... Sens nomadyzmu — to bycie u siebie w drodze!
Niezależnie od tego, czy pasiesz reny, myśli czy siebie samego.
Nie tymczasowe, kolejno się zmieniające miejsca postojów,
ale cała życiowa tropa j a k o i s t n y dom. Do tego trzeba
kobiety, odwiecznej strażniczki domowego ogniska!
(Notabene wiem dobrze, że w dobie dzisiejszej political cor-
rect takich rzeczy mówić nie wypada, bo jakieś geje mogą po-
czuć się dotknięte. Sława Kujwie — za kręgiem polarnym
jeszcze na razie ta poprawność nie obowiązuje. I nic na to nie
poradzę, że bliżej mi dziś do Chin, które nie ustają wierzyć, że
yin dopełnia yang, niźli do Europy, gdzie coraz powszechniej
się akceptuje dwa yang i jako jedną całość).
Wrzuciłem niedopałek skręta do ognia i położyłem się na
pościeli ze skór u boku Nataszy. Zasypiając, słuchałem pieśni
Mari Boine z albumu Gula gula. Z tym wspaniałym krążkiem
nie rozstaję się ostatnio (jak z tomikiem Li Bo). Dlatego mając
w perspektywie długą noc ruskiego rapu, dobyłem z plecaka
płytę Boine i poprosiłem Walerija, aby jej muzyką odstraszali
tej nocy ranionego misia. Ciekawe, czy niedźwiedź zestracha
się głuchych rytmów Gula gula, czy na odwrót — przywabiony
ich pierwobytnym brzmieniem podejdzie bliżej, żeby samemu
z lubością posłuchać?
131
Nazajutrz zerwaliśmy się skoro świt. Walerij obiecał, że
weźmie nas na pasterski obchód rejonu Suołuajwa (Góry
Ostrownego Ruczaju), gdzie parę dni temu dziad Michaił z In-
diczjoka (Strumień Golca), zbierając jagody, usłyszał strzały.
Pogoda nam sprzyjała. Za Punkaruajwem słońce się budziło.
Jeszcze go nie widać, błyszczało się tylko pod samym wierz-
chołkiem. Wilgotny jagieł, poranny szron? Nocą ścichło i choć
jezioro ciągle kipiało — wczorajszym sztormem zeźlone —
można już było wyjść na łódce.
Planowaliśmy przepłynąć Łujawrem do ujścia Indiczjoka,
by nie dymać zbędnych kilometrów pieszo, zostawić łódkę u
Michaiła i dalej pójść wzdłuż strumienia, a później wspiąć
się na grzbiet wschodnim zboczem. Solona kumża na śniada-
nie — okazało się, że nocą Siergiej odwoził murmańskich tury-
stów do Łowoziera, z powrotem przywiózł „krzynkę" wódki
i teraz z Andriejem leczyli kaca — krótkie zbiory i w drogę.
Słońce na poły już wylazło na grań Punkaruajwa i raziło
w oczy, kiedyśmy ostrożnie (kamienie!) wchodzili do zatoki In-
diczjoka. Barwy tundry z oddali pod światło — oksydowane
srebro, pociemniałe złoto i chłodny lilaróż. Na brzegu ujadały
psy Michaiła. Samego dziada widać nie było.
Walerij od razu narzucił ostre tempo. Szedł pierwszy i w ru-
chu istotnie przypominał leminga. Przeskakując z kępy na kę-
pę, nie patrzył pod nogi, jakby na pamięć znał drogę, choć —
w gruncie rzeczy — żadnej drogi tam nie było. Nie zatrzymu-
jąc się, minęliśmy leśne obejście Michaiła — omszałą izbę w
kępie iw, kuchnię polową i drwa — Walerij mruknął pod
nosem, że dziad stachanowiec pewnie już na jagodach siedzi.
Raz i drugi przedzieraliśmy się przez gąszcze tańczącej brzo-
zy i zrudziałej jedliny, wiatrołom po zeszłorocznej lawinie i
znowu chaszcze. Coraz więcej kamieni i mchu... Wreszcie su-
che błoto! Tutaj Walerij się zatrzymał, wyjaśniając, że odtąd
zaczyna się teren wspólnoty. Przysiedliśmy na kamieniu.
Wspólnota „Piras" arenduje u Ruskich cały masyw górski
Łujawrurt (około sześciuset pięćdziesięciu kilometrów kwadra-
towych), odliczając tereny rezerwatu Seidjawr. Pomiędzy pa-
stuchami a rezerwatem zrazu rozgorzał konflikt interesów,
stopniowo przechodzący w zimną wojnę. A pieprzyku do tej
sprawy wniosła zapowiedź skorego ożenku Wdowina młodsze-
132
go (syna naczelnika rezerwatu) ze starszą córką Walerija, czyli
love story a la Romeo i Julia.
— U nas tutaj własna Santa Barbara — Leming spuentował
z całkiem innego kina.
W Łowozierskich Tundrach od lat nie wypasano renów.
Ostatni pastuch z Łujawrurtu umarł w 1911 lub 1913 roku, nikt
dokładnie nie wie. Był to zarazem ostatni noid na Kolskim!
Trzymał w Łowozierskich Tundrach stado dwóch tysięcy głów,
po jego śmierci całe stado znikło... Ponoć pochowano go na Mo-
gilnym Ostrowie. Komi-Iżemcy się go bali. Mówili, że jego reny
to zaczarowani ludzie. Same w górach się pasły i przybiegały na
gardłowy joik. Garść wspomnień pomocnicy i wychowanicy
noida — Pawuły Iwanownej Gałkinej — zapisał Aleksiej Sacha-
row, inżynier geolog pracujący w latach trzydziestych w masy-
wie Łujawrurt. Na miejscu, gdzie stała wieża noida, Iwan Wdo-
win buduje obecnie dom dla strażników.
— My także chcemy zwiększyć stado — powiedział Wale-
ry — na razie wykorzystujemy jedynie południowo-
wschodnią część masywu, mniej więcej do Tawajoka. W
ubiegłym roku obchodziłem cały ten teren z
kartografem Maszą Bieriezkiną z Moskwy, aby na
podstawie sporządzonej przez nią mapy jagiel-ników
moskiewscy uczeni mogli oszacować optymalne pogłowie
dla ekologii Łowozierskich Tundr. Obliczają, ile to ren
potrzebuje metrów kwadratowych mchu na rok, by
wyżyć, robią wykresy, tablice, jakieś diagramy i temu
podobne. A nasi przodkowie żyli tu od epoki kamienia
łupanego i jakoś sobie zawsze dawali radę bez
rachunków i wzorów, i bez naukowej scholastyki.
— Teraz wszyscy za ekologię się łapią. Moda! A przecież
dobycie łoparitu i tak Łujawrurt zasrało.
— Pal sześć zielonych, turyści to bicz! Bo jeśli chcemy się
rozszerzać na nowe pastwiska, to przyjdzie stawiać
wieże w górach. Z jednej bazy Łowozierskich Tundr
nie obejdziesz. A turystycznej swołoczy w to graj.
Przyjdą, popiją, pośpią, coś ukradną, może spalą po
pijaku, a jeśli nie, to choć zdemolują i napaskudzą.
Dziś taki naród w turystykę chodzi, że niewiada, co
robić. Na każdą wieżę trzeba by stróża.
Wyruszyliśmy dalej. Przed nami gołoborze Suołuajwa —
skalne płyty, chrobotek reniferowy i jagodziska. Im wyżej —
tym stromiej... Leming jeszcze przyśpieszył kroku. Pnąc się za
133
nim, dosłownie ociekałem potem. A on, nie zwalniając, jagody
po drodze skubał. Jakby się pasł — skubaniec.
Wyżej jagodziska się skończyły. Za to jagielu było coraz wię-
cej. I skał. Zaczęło dmuchać. Pod samym wierzchołkiem skalna
nisza. Odpoczynek. Walerij wyjął z plecaka dwulitrową butlę pi-
wa, kiełbasę z reniny i czosnek. Natasza wyłożyła na skalną pół-
kę termos z zielonym czajem i nasze zapasy: puszkę wątróbek
z dorsza i dwa płaty łososia, chleb, zaonieżski miód, czekoladę
i orzechy. Ot, drugie śniadanie pastuszka.
W trakcie jedzenia Leming lornetował okoliczne zbocza, wy-
patrując reniferów. Między jednym a drugim łykiem piwa lu-
strował grzędę po grzędzie, żleb po żlebie, długo rozglądał każ-
dą kegorę, czasem zatrzymywał wzrok na jednym miejscu i
przeżuwając kiełbasę, o czymś medytował. My tymczasem roz-
koszowaliśmy się widokami w dole. Już kiedyś na Jamale, pa-
trząc na tundrę z iluminatora śmigłowca, miałem wrażenie, że
widzę skórę ziemi pocętkowaną wodnymi okami. Teraz to wra-
żenie było jeszcze silniejsze. Zdawało się, że lada chwila land-
szaft zacznie falować — oddychając.
Po prawej — granatowy ogrom jeziora Łujawr, upstrzony żół-
cizną wysepek bez liku, za nim w popielatosinej mgle na horyzon-
cie majaczyło pasmo Pańskich Tundr. Na wprost pod nami zielo-
ny zamsz błota z labiryntem wód, w którym słońce błądząc,
blikowało. To bagienne jeziora—Niżne i Wierchnie Jaicznoje, Sa-
ranczoziero, Punczoziero oraz kilkadziesiąt bez nazw—jak okru-
chy rozbitego lustra. Po prawej — świetlista gładź Umboziera
i wał Chibińskich Tundr w tle. Dla takiego widoku nie żal i potu.
Do wierzchołka Suołuajwa zostało nam kilkaset metrów co-
raz bardziej połogiego — ni to zbocza, ni już grzbietu. Teren się
wyrównał, skalnych ścian coraz mniej, tylko pojedyncze ułom-
ki, aż w końcu wyszliśmy na... niebieskie pastwisko! Nad głową
niebo, a pod stopami ogromne łany jagielu.
Czegoś podobnego w życiu nie widziałem! Przed moimi ocza-
mi rozciągała się równia bez kresu — tak szeroka i płaska, że
stojąc pośrodku, nie widzi się dolin po obu stronach, tylko w od-
dali pasma gór jak zwidy — cała pokryta kożuchem białobłękit-
nego mchu do pół łydki. Gdzieniegdzie z mchu sterczały szare
kamienie. Jak w ogrodzie zen w Kioto.
— To naturalny błękit czy niebo w jagielu się odcienia?
134
Chrobotek reniferowy był sprężysty i chrupki i na wygląd
smakowity. Chciało się przypaść i paść się.
— Najlepsze kegory na Kolskim — objawił Leming — gdzie
indziej już takich nie ma.
— Dlaczego?
— Po pierwsze, to idealne miejsce dla jagielu. Jagieł lubi
suche polany, na błotach nie rośnie. A nawet jeśli
słońce go przesuszy, to renifery, pasąc się, kopytami
przebijają mchową poduchę i świeże, wilgotne
powietrze dochodzi do samego spodu. A po drugie,
tutaj od dawna nikt nie wypasał wielkich stad. Widzisz,
jeśli jagieł wydeptać do czarnej tropy, czyli do gołej
ziemi, to przy sprzyjających warunkach odrośnie nie prę-
dzej niż za jakieś piętnaście, dwadzieścia lat. Saamowie
puszczali niewielkie stada samopas. Ren to mądre
zwierzę, mądrzejsze niż człowiek, tu skubnie, tam
poje, zadeptywać nie będzie. Od kiedy Komi-Iżemcy
zaczęli wypasać swoje stada na Kolskim, a potem
kołchozy i sowchozy, nikt do jagielu nie miał głowy.
Liczyło się tylko pogłowie.
— Czyli w jakimś sensie to, że Łowozierskie Tundry były
zakrytą zoną, wyszło im na korzyść.
— Akurat w tym sensie tak.
Postanowiłem zrobić parę zdjęć tych łanów. Kto wie, jak dłu-
go jeszcze ostatnia kegora na Półwyspie Kolskim przetrwa w
dziewiczym stanie? Najpierw uklęknąłem na mięciut-kim
mchu, jakbym zamierzał się modlić, a potem wyciągnąłem się
jak długi i... zapomniałem o aparacie. Wtuliłem bowiem twarz
w chrupką poduchę, a stamtąd buchnął przedziwny aromat —
jak gdyby zapach pierwobytu — aż mi zawirowało w głowie i
raptem zapadłem się w jakąś studnię innego czasu. Bo ja wiem
— może to była epoka pierwszych myśliwych, a może śniłem
sen rena? Nie umiem powiedzieć, jak długo to trwało. Dobył
mnie stamtąd głos Walerija, a dokładniej — mat
47
.
— O, suki jobane w rot!
Skoczyłem na równe nogi i podbiegłem do niego. Walerij
stał nad głębokim śladem kół. Kłusownicy.
— Jakże tu wjechali?
— Od tamtej strony — machnął ręką w kierunku zacho-
Mat — wulgarne przekleństwa.
135
du — tam wiedzie stara droga geologów, a dalej łagodny skłon.
Dla jeepa nie ma problemu.
Ślady, jak dwie szramy na jagielu, ciągnęły się od doliny In-
diczjoka, na grzbiecie Suołuajwa zataczały pętlę i zjeżdżały z po-
wrotem w dół. Poszliśmy ich tropem. Kilkaset metrów poniżej
Leming znalazł na mchu reniferową obróżkę z klejmą Gałkina.
— A to się Sasza ucieszy.
Dalszy obchód nie miał sensu. Renifery, spłoszone przez
kłusowników, długo w ten rejon nie przyjdą. Wracaliśmy do
łódki jak z pogrzebu.
W walce z kłusownikami pastuchy „Pirasa" nie mają szans.
Bogaci myśliwi, amatorzy świeżej reniny i mocnych wrażeń,
dysponują land roverami i toyotami, a także kasą na łapówki
dla patroli milicyjnych oraz poplecznictwem czynowników. Pa-
stuch może im przeciwstawić tylko własne nogi. Bo jeśli nie
schwytasz kłusownika na gorącym uczynku, to jak mu udo-
wodnisz, że tusza w jego bagażniku, zakładając, że patrol go
zatrzymał, nie pochodzi z dzikiego rena? Dlatego od razu po-
zbywają się obróżek z klejmami, a jeśli klejmo jest na uchu, to
obrzynają łeb ubitemu reniferowi.
Tego wieczoru kolacja w obozie wspólnoty przypominała
wypominki. Z każdą kolejną wódką Walerij rzewnił się coraz
bardziej — to matem krył kłusowników, to Kujwie dziękczynił,
że nie na jego Pylesosa padło. Pylesos — po rusku: odku-
rzacz — to ukochany ren Leminga, przewodnik w uprzęży. Te-
raz hula w górach, bo gon. Kiedyś uratował Walerijowi życie.
— Schodziliśmy we dwóch żlebem Fersmana i w pewnym
momencie Pylesos zaparł się przednimi nogami jak
osioł, że dalej nie idzie. Ja do niego i tak, i siak, łaską i
matem, i już mu chciałem kułakiem przyłożyć, a tu
lawina poszłaaa! Dokładnie w tym miejscu, gdzie
miałem przeciąć Fersmana. Wyobrażasz sobie, Mar? —
zwrócił się do mnie.
— Renifer jest mądry jak człowiek — dorzucił ktoś z cie-
nia — a w dodatku zachował intuicję, której nam nie
starcza.
— Dawajcie za tego, co odszedł!
Dopiero kiedy wypiliśmy i zakąsiliśmy, dotarło do mnie, że
pierwszy raz w życiu podniosłem toast za duszę rena.
Chatwin, włóczęga
Pewnego razu babka Ruth powiedziała, że
kiedyś nasze nazwisko brzmiało
Chettewynde, co w staroangielskim znaczy
„kręta ścieżka". Od tego czasu wydaje mi się,
że poezję, moje nazwisko i drogę łączy jakiś
nierozerwalny, sekretny związek.
B
RUCE
C
HATWIN
Duch Chatwina, angielskiego pisarza, podróżnika i barda
Drogi, towarzyszy mi od samego początku na mojej saamskiej
tropie, a jego Ścieżki śpiewu noszę ze sobą jak chrześcijanin
modlitewnik. Piszę to nie bez kozery, wszak Bru powyciągał
z różnych tradycji religijnych, z ksiąg starożytnych mędrców
i późniejszych mistyków wątki podróżne (przypowieści, nauki,
sentencje) i zebrał je w podręczną antologię dla wyznawców
Drogi. Inaczej mówiąc — Ścieżkami śpiewu zbudował swoją
własną teologię włóczęgi.
Oto kilka przykładów. Gautama nauczał: „Nim zaczniesz
kroczyć drogą, sam musisz stać się Drogą", a jego ostatnie sło-
wo skierowane do uczniów brzmiało: „Idźcie!". „Jahwe był bo-
giem Drogi. Jego świątynia to przenośna arka. Jego domem
jest namiot". Chrystus: „Ja jestem drogą". Islamski Hadż to
Święta Podróż, zaś irańskie słowo Il-Rah (Droga) na początku
oznaczało ścieżkę i szlak wędrowny, dopiero później stało się
synonimem mistycznej „Drogi Boga". „Życie jest jak most —
mówi z kolei hinduskie przysłowie. — Przejdź po nim na drugą
137
ugatgm
HH
I
^^^^^^
I
stronę, ale nie buduj na nim domu". I tak dalej... Przykłady ze
Ścieżek śpiewu wyjąłem na chybił trafił.
Jednakże sami nomadzi — rekapitulował Bru — są ludźmi
„notorycznie niereligijnymi". Nie stawiają katedr, nie wznoszą
ołtarzy, nie czczą wizerunków, nie całują ikon. Ryt zastąpili wę-
drówką. Do Drogi nie można modlić się w kościele. Drogę na-
leży przejść samemu i wyśpiewać. Dlatego swoje nazwisko łą-
czył zarówno z Drogą, jak i z poezją. Twierdził, że śpiewem
człowiek nie tylko oddaje chwałę wszelkiemu stworzeniu, lecz
także sam powołuje pieśnią świat do istnienia.
Wypisami z kanonicznych tekstów wielkich religii świata
i cytowaniem poetów oraz mędrców przeszłości autor Ścieżek
śpiewu bynajmniej się nie ograniczał. Sięgał też do dzisiejszej
nauki. Między innymi do najnowszych badań nad ewolucją
człowieka, według których „chód dwunożny umożliwił rozwój
dłoni wytwarzającej, co z kolei doprowadziło do powiększe-
nia się mózgu naszego gatunku". Powszędy szukał potwier-
dzeń — w archeologii, etnografii, psychologii, biologii i lin-
gwistyce — że pojawienie się homo sapiens zawdzięczamy
koczownictwu! Późniejsza osiadłość to przejaw degeneracji.
Owe wypisy Chatwin ilustrował przykładami z własnych
podróży i obserwacji. Zauważył na przykład, że niemowlęta
u Aborygenów nie płaczą, dopóki matka je niesie. Wystarczy
jednak, aby na moment przysiadła, z jej tłumoczka rozlega się
krzyk. Stąd u małych Europejczyków kolebki, kołyski, koniki
na biegunach i inne atrybuty dzieciństwa, które imitują rytm
Drogi i pozwalają wyrwać się z siebie. Podrastając, zasiadają
przed telewizorami. Według autora Najazdu nomadów rytm
chodzenia tkwi w naszych genach, w archetypicznej pamięci.
Nawyki cywilizacji wyparły go ze świadomości, rodząc splin.
Dlatego najlepszym lekarstwem na depresję, wywołaną przez
osiadły tryb życia, jest podróż.
— Człowiek zawsze powinien polegać na swoich nogach —
powtarzała Maria Reicha, strażniczka tajemnic pampy, jedna
z barwniejszych postaci chatwinowskich opowieści.
Bruce Chatwin wierzył w magiczną i terapeutyczną moc
chodzenia. Nie on jeden zresztą... W książce Co ja tu robię?
opowiedział zabawną ciekawostkę z życia Wernera Herzoga.
Na wieść, że jego przyjaciółka Lotte Eisner umiera, niemiecki
138
reżyser wyruszył piechotą przez lód i śnieg z Monachium do
Paryża, głęboko przekonany, że tym sposobem odegna od niej
chorobę. I rzeczywiście — Eisner wydobrzała i żyła jeszcze
w dobrym zdrowiu przez dziesięć lat!
Czytając Ścieżki śpiewu, nieraz łapałem się na myśli, jak
niewiele różni Aborygenów Chatwina od moich Saamów —
aborygenów Północy. W sumie chyba jedynie klimat i nieco
drugorzędnych szczegółów bytu. Natomiast ich podejście do
życia, animizm i wiara w totemicznych przodków, stosunek do
przyrody (bądź szerzej — do Ziemi!), a także sytuacja, w jakiej
obecnie się znaleźli dzięki białym ludziom — to wypisz, wyma-
luj moi Saamowie! Zresztą, Chatwin sam napomykał o lapoń-
skich „śpiewających kamieniach", o których opowiadali mu
dziennikarze z Finlandii, i snuł analogie pomiędzy seidami
Saamów i „śladami przodków" w Australii.
Do Bruce'a Chatwina zbliżył mnie jego sposób patrzenia na
australijskich Aborygenów: nie z wyżyn gościa z Zachodu,
który pozjadał wszystkie rozumy, ale przez okulary osobnika,
któremu chora cywilizacja Zachodu się przejadła. Podzielam
jego sympatię do „przyziemnego" myślenia Aborygenów, dla
których „zranić ziemię, to znaczy zranić samego siebie", i po-
dobnie jak on uważam, że kierując całą energię psychiczną
na zachowanie świata, Aborygeni czynią lepiej niż biali ludzie,
którzy za wszelką cenę próbują świat zmienić. Nie mówiąc o
takich detalach, jak spostrzeżenie Bruce'a, że język Aboryge-
nów rodził się z naśladowania śpiewu ptaków, bliskie mojej re-
fleksji o pochodzeniu mowy Saamów z odgłosów tundry, czy
też drogie nam obu wrażenie, że śpiąc w namiocie pod gwia-
zdami, wróciliśmy do domu.
(Nawiasem mówiąc, to nie przypadek, że obaj ulubiliśmy
chińskiego poetę Li Bo z epoki Tang — wyznawcę taoizmu i gór-
skiej włóczęgi).
Przede wszystkim jednak łączy mnie z Bru przekonanie o
podstawowym prawie każdego człowieka — jeśli taki jest jego
wybór — prawie do życia w ubóstwie! Natykając się co krok na
ślady dewastacji Północy przez białego człowieka w pogoni za
ropą, gazem czy rudą i na pustosz wydrążoną przez dobra
białych ludzi w głowach tuziemców, jak Chatwin w Ścieżkach
śpiewu myślę, że Jeśli ten świat w ogóle ma jakąś
przyszłość,
139
hnsi?-"!.!
to będzie to przyszłość ascetyczna!". Przy tym obaj wiemy, że myślimy
pod włos.
Ojciec Terence ze Ścieżek śpiewu, mnich pustelnik i autor
„podręcznika ubóstwa", nauczał, że rzeczy napełniają ludzi strachem.
Im więcej człowiek ma rzeczy, tym bardziej boi się ich utraty, aż w
końcu staje się rabem własnych lęków. Co ciekawe, jednocześnie ojciec
Terence zachwycał się wiekiem dwudziestym, bo po raz pierwszy w
historii ludzkości — mówił — można żyć, nie posiadając dosłownie
niczego. Warto się nad tym zastanowić.
Największą obsesją Bru była tajemnica niespokojnego ducha, który
żyje w człowieku i wlecze go po świecie. Aby ją rozwiązać, angielski
pisarz sam stał się obieżyświatem. Gdzie tylko nie pobywał: Patagonia,
Sahara, Australia, Rosja, Chiny, Himalaje... Zwłaszcza interesowali go
ludzie Drogi. Zamierzał napisać książkę o nomadach. Po latach
podróżowania natknął się na słowa z chińskiej Księgi ód:
Na próżno pytać wędrowca O radę
przy wznoszeniu domu. Budowa nigdy
nie zostanie skończona.
I wówczas sobie uświadomił absurdalność tego zamiaru.
Książki o ludziach Drogi napisać nie sposób. Można jedynie
własną tropę notować, pozostawiając za sobą nikłe ślady w po-
staci kolejnych „niedokończonych" książek. Wszak nasza tropa
zakończy się dopiero z naszą śmiercią.
Oglądam zdjęcie Bru na okładce jego biografii, napisanej
przez Nicolasa Shakespeare'a: wzrok jakby z innego świata,
skórzana kurtka, plecak i buty na szyi. Może akurat wychodził
od ojca Terence'a: „Zdjąłem buty, związałem je sznurowadła-
mi i przewiesiłem sobie przez szyję. Nagrzany piasek przeci-
skał mi się między palcami". I myślę sobie, że Chatwina najle-
piej określa w polszczyźnie słowo włóczęga.
Włóczęga to człowiek, który wyłania się z Drogi, i Droga,
która z człowieka wyrasta.
m/
J
Piras (II) (na
tropie renów)
Powiedzie, mądry człowieku, gdzież one?
Wszak jeśli my jesteśmy, to i reny powinny
być, a jeśli ich nie ma, zali my istniejemy?
B
AJKA
O
M
IANDASZU
Pierwsze renifery zobaczyłem na Półwyspie Kolskim przed
drewnianym budynkiem dworca kolejowego w Oleniogor-
sku. Stały na granitowym postumencie, odlane z żeliwa i po-
kryte srebrną farbą. Jak dwaj czekiści na pomniku w Wielkiej
Zatoce.
Zimą w Łowozierze widok rena był powszedni — a to sanie
ciągnęły z wywieszonymi językami, a to czekały kornie na
rzeź. Na Święto Północy pod koniec marca do sioła pościągały
z tundry reniferowe zaprzęgi, aby wziąć udział w wielkiej wio-
sennej gonitwie z nagrodami. Nocą w przeddzień gonitwy ktoś
ubił wszystkie cztery reny ubiegłorocznego czempiona. Takie-
go wypadku jeszcze tu nie było, ot, czasy nastały! Zabić renife-
ra z zaprzęgu nie sztuka, przyuczone przez pastuchów zwierzę-
ta same idą do wyciągniętej ręki człowieka w nadziei na
kawałek chleba.
Oglądać sowchozowych stad nie chciałem, wystarczyło, że
obejrzałem film Wdowina o jesiennym spędzie. Na kadrach za-
ganiania stada do korralu reny przypominały pegeerowskie
bydło, nie mając nic wspólnego z dumnymi królami tundry.
Dlatego z radością przyjąłem propozycję Leminga, by się
razem z nim wybrać na przedzimowy obchód Łowozierskich
141
Tundr. Tym bardziej że akuratnie w tym czasie miał do mnie
zajechać Tadek Michalski (brat Janka) z Paryża i pomyślałem,
iż warto mu pokazać Łujawrurt z wytrawnym przewodnikiem.
A zarazem była to moja ostatnia szansa, że ujrzę reny żyjące na
swobodzie.
Janka Michalskiego poznałem w Warszawie jesienią 1998
roku. Wcześniej rozmawialiśmy parę razy przez telefon o wy-
daniu francuskiego przekładu Wilczego notesu przez jego Ofi-
cynę Literacką Noir sur Blanc.
Spotkaliśmy się w dawnej willi Lubomirskich, a obecnie
siedzibie Oficyny na Frascati, która z czasem stała się dla mnie
drugim domem. Janek od razu przypadł mi do serca. O takich
Rosjanie mówią „nastajaszczyj muzyk", czyli po naszemu —
swój chłop. Potężnej budowy, otwarta twarz. Po uścisku dłoni
poczułem, że mieszka w nim ten sam niespokojny duch, który
nie dawał spokoju Chatwinowi.
— Tutaj Gomułka trzymał swojego psa — powiedział ze
śmiechem na powitanie i machnął ręką w kierunku posesji —
tam koło willi stała jego buda.
Szybko załatwiliśmy formalności, związane z kontraktem
i zaliczką, dzięki której po powrocie na Północ mogłem skupić
się na pisaniu Wołoki, nie zaprzątając sobie głowy troską o
przysłowiowy chleb z omastą, po czym Janek zaprosił mnie na
ruskie pierogi do SPATiF-u. Sącząc wódkę pod te pierogi
(notabene pyszne), skakaliśmy z tematu na temat — jak zwy-
kle bywa między ludźmi, którzy widząc się pierwszy raz w ży-
ciu, czują, jakby się znali od lat — jednak głównym wątkiem
naszej rozmowy były podróże. Odkrył mi wtedy Nicolasa Bou-
viera (jednego z wielkich mistrzów Drogi...) i opowiedział o
swoim spotkaniu z ciężko już chorym pisarzem na krótko
przed jego śmiercią. Pod koniec karafki zaczęliśmy snuć plany
wspólnej włóczęgi. W grę wchodziła Nowa Ziemia, Ziemia
Franciszka Józefa lub Półwysep Kolski. Stanęło na Kolskim.
Zamierzaliśmy zacząć od Sołowek, obejść z Wasylem na
jachcie Półwysep Kolski i dotrzeć do Murmańska, a stamtąd
lądem w Łowozierskie Tundry. Potem Jaś wielokroć dzwonił
do mnie na Sołowki, pytał o Wasię, jak idzie budowa nowego
142
jachtu, omawialiśmy szczegóły ekwipunku. A przy okazji opo-
wiadał o swoich włóczęgach — a to właśnie z Kordylierów
wrócił, a to wybierał się na biegun północny. Naszą
wyprawę w góry Łujawrurt z różnych przyczyn
odkładaliśmy z sezonu na sezon. Aż raptem Janka nie stało...
Minęło parę lat.
I oto poznałem Tadeusza Michalskiego, który przyjechał
z Paryża na warszawskie Targi Książki. Po prezentacji Domu
nad Omego w „Czułym Barbarzyńcy" poszliśmy do „Dyspen-
sy" na kolację. Przy winie i daniach, których nie wspomnę (na-
zbyt długo żyję w tundrze, aby docenić langusty), rozmowa ze-
szła na Janka i dawne plany. Tadek się ożywił.
— A może ja bym do ciebie przyjechał do Łowoziera?
— Czemu by nie.
W oczach Tadeusza rozgorzał ten sam ognik do przygód co
kiedyś u Jasia — toteż do końca kolacji błądziliśmy po Łowo-
zierskich Tundrach, nie zważając na kelnerów. Jakbym się cof-
nął w czasie. Znowu plany marszruty i wybór sprzętu, progno-
zy pogody i menu. Miałem wrażenie, że Janek siedzi tuż obok
i popatrując na nas, uśmiecha się triumfalnie (jak to on), że w
końcu ta wyprawa się ziści.
Umówiliśmy się z Tadkiem na ponowę. Kiedy w górach Łu-
jawrurt spadnie pierwszy śnieg. To najdogodniejszy czas na
spotkanie z renem.
Tadek nigdy wcześniej nie był w Rosji. Tym bardziej —
na rosyjskiej prowincji. Możecie sobie przedstawić, jakie wra-
żenie zrobił na nim pierwszy kontakt z rosyjską głubinką. I to
tak specyficzną! Z początku ognie wojskowych baz w pustych
ciemnościach za szybami samochodu na trasie z Oleniogorska
do Łowoziera (po drodze Walerij próbował coś opowiadać, ale
z rosyjskim u Tadka było nietęgo, do tego w aucie grała głośna
muzyka), później priwalne, czyli ostra wypitka na dzień dobry
(tradycja Północy), a rano trzy pijane Saami na kaca w obskur-
nej komnacie z widokiem na paskudny posiołek za oknem. I
świadomość, że do Paryża stąd daleko.
Jednakże Tadeusz trzymał się dzielnie i nie dał poznać po
sobie mocy zderzenia z północną rzeczywistością. Dopiero
143
potem się przyznał, że nogi mu wymiękły, gdy zobaczył łódź,
na której mieliśmy płynąć do obozu „Piras". Łódka w istocie
nie budziła zaufania.
— U nas żadna firma turystyczna nie pozwoliłaby sobie na
coś takiego. By potem ubezpieczeń nie wypłacać.
Po drodze motor raz i drugi gasnął, to świece zalewało, to
rozrusznik się chrzanił, przystawaliśmy do brzegu, Leming re-
montował i w sumie trochę nas pobełtało po jeziorze. Mimo to
do obozu pod Punkaruajwem dotarliśmy cali i żywi.
Podjęli nas po królewsku: małosolną ikrą z kumży i uchą
z miętusa, były krasne pstrągi i smażona sieja, i nawet reni-
na z rusztu na stole się znalazła, choć do zaboju daleko. Cóż,
gość z Paryża nie co dzień się zdarza, to zobowiązuje. Tadek
rozdał gościńce. Walerce do gustu przypadła szkocka, Sierga
wolał swojską, a Andriej na „gulłazy" wybrzydzał, że ich bie-
łomory lepsze. Pierwsze lody zostały przełamane.
Podczas kolacji Leming wziął na się rolę saamskiego baja
i raczył Tadeusza zabawnymi historyjkami z życia pastuchów,
ja zaś na żywo próbowałem tłumaczyć. Ale jak oddać niuanse
plastycznego ruskiego języka, który daje się dowolnie nagi-
nać i modyfikować, a na dodatek jest okraszony saamizmami
i miejscowym slangiem? Ot, dla przykładu, Walerij opowiadał
o medytacjach różnych świrów na Ninczurt, rzekomej górze
życia, i jak to nieraz, błądząc za stadami, przyjmował z daleka
nieruchomych ludzi siedzących w pozycji lotosu za pasące się
reny. Dopiero z bliska się okazywało, że tam ktoś „mudituje".
No, i wytłumacz, że w tym „muditowaniu" kryje się pastusza
ironia (neologizm oznacza czynność wysiadywania swojego
„mudia", mówiąc wulgarnie — własnych jaj), tudzież stosunek
saamskiego pastucha do waszego New Age.
W końcu Tadeusz, znużony nadmiarem wrażeń, poszedł do
czumu spać, a ja zostałem na nocleg w wieży, by dać mu moż-
liwość poobcowania z gwiazdami w dymniku sam na sam. Po
wyjściu Tadka ferajna się rozluźniła. Paryżanin nieco ich spi-
nał, teraz mogli przyśpieszyć tempo i rozwiązać języki.
— Ruski bez mata się nie wypowie — zauważył Andriej
i opowiedział zabawną historię ze swojej niedawnej przeszłości
na lesopowale w Karelii. Walili las pod Powieńcem, w czasie
fińskiej wojny przechodziła tam linia frontu. Szesnaście wiorst
144
dalej pracowała druga brygada. Pewnego razu tamte chłopaki
przyjechały do nich chwalić się swoim znaleziskiem — fińskim
karabinem z czasów wojny. Znaleźli go w koronie ogromnej
sosny, którą zwalili poprzedniego dnia. Nawet nie całkiem był
zardzewiały.
— Pewnie sołdat powiesił na drzewie, po czym umarł albo
trafił do niewoli, a sosna rosła — wtrącił Sierga. —
Dawajcie za sołdata, niechaj mu ziemia puchem
będzie.
— Oni ten karabin sprzedali jednemu kolekcjonerowi spod
Ołońca — kontynuował Andriej. — Kupili skrzynkę
spirytusu i tak się spili, że barak spalili do cna. Trzech
muzyków zgorzało żywcem.
— Tak czy siak, fiński karabin swoje zrobił i naszych ubił —
skomentował Leming. — Dawajcie za naszych.
Zagrzebany w stosie miękkich reniferowych skór powoli
zasypiałem, przysłuchując się ich rozmowie. Ów męski żanr
i ten beztroski styl bycia, możliwy tylko tam, gdzie mężczyźni
muszą obywać się bez kobiet, pomnę jeszcze ze spółdzielni
„Świetlik" (przemianowanej potem na „Gdańsk"). Ileż to razy
po ciężkiej pracy na kominie czy dachu hali, w Jaworznie czy
w Bielawie, zbieraliśmy się brygadą przy piwie, by godzinami
bajać bez troski o prawdopodobieństwo naszych baj. I raptem
mi się zdało, że zamiast Leminga, Siergieja i Andrieja, słyszę
głosy Robala, Siwego i Tuska. Ciekawe, czy któryś z nich odna-
lazł już swojego rena?
Pogoda w Łujawrurcie to ruletka. W ciągu godziny kilka ra-
zy potrafi się zmienić w tę i we w tę — to słońcem raduje, by po
chwili śniegiem sypnąć, to mgłą zasnuwa świat, tylko co wyraź-
nie widzialny — niezależnie od pory roku. Przez te gwałtowne
zmiany pogody wielu turystów nigdy stąd nie wróciło... Nie tak
dawno na przełęczy Cziwruaj-Łabw zginęło w lipcowej śnieży-
cy przez wychłodzenie organizmu trzech doświadczonych alpi-
nistów z Moskwy, którzy mieli niejeden poważny szczyt w
górach wysokich za sobą. Ciała znaleziono dopiero jesienią.
Zresztą, co dużo mówić. My z Nataszą także przeżyliśmy
tu chwile grozy. Śnieżna burza dopadła nas na przełęczy Elma-
rajok babim latem ubiegłego roku w drodze powrotnej z Seid-
145
jawru. Do kopalni „Karnasurt" — ręką podać. Raptem — do-
słownie w okamgnieniu — zrobiło się piekło. Śnieg chlastał po
twarzy, wichura waliła z nóg, widoczność zmalała do zera. Cu-
dem dobrnęliśmy do biura przepustek, gdzie nas ogrzali cza-
jem i przez telefon wezwali taksi, bo nie byliśmy w stanie prze-
być kilkudziesięciu metrów do najbliższego autobusu. To była
lekcja pokory. Na własnej skórze się przekonałem, że góry Pół-
nocy są znacznie groźniejsze, aniżeli nam się wydaje na pierw-
szy rzut oka.
Patrząc teraz na pióropusze śniegu miecione wiatrem na
grani Punkaruąjwa, wspominam tamtą grozę. Zza Ninczurt
wypełzają ciężkie chmury. Milcząca potęga górskich kolosów
budzi niepokój. Kończymy przygotowania do drogi.
Walerij w butach z juchtu do pachwin, kurta z kapturem, za
pazuchą lorneta, na pasie dwa noże i amulety szamańskie —ja-
kieś paciorki na przemyślnie splecionych troczkach, znaki ma-
giczne na brelokach z kości — wygląda, jakby się specjalnie
wystroił dla gościa z Paryża. Być może jednak te ukraszenia
mają pomagać w odnalezieniu renów? Tudzież odstraszać złe
duchy gór? Do tego strzelba i wór z brezentu na plecach.
Tadek włożył jaskrawoczerwoną kurtkę oraz kapelusz z sze-
rokim rondem. To dobrze, w razie czego na bieli śniegu nie zgi-
nie nam z oczu.
Dopinam plecak. Andriej z Siergiejem zostają w obozie.
Umawiamy się, że jutro wieczorem wracamy. Poka.
Od razu za obozem wychodzimy na szeroką przesiekę w gę-
stym sośniaku, która podnosi się prosto w górę po zboczu Pun-
karuąjwa. Specjalnie dla reniferów ją wysiekali. Śniegu na ra-
zie niewiele, ciut-ciut przyprószył jagodziska. Ciemnosine
kulki łochyni — bąbelki zamarzniętego soku — rozpuszczają
się w ustach jak landrynki o nieziemskim aromacie.
Przesieką reniferów wychodzimy na trawers, który omija
wierzchołek Punkaruąjwa i wywodzi nas na obszerne plateau
łączące Punkaruąjw z Ninczurt. W dole po prawej szumi
Kuansuaj, spływający spomiędzy dwóch szczytów Kobiecych
Piersi. Jakby ktoś strużkę szampana wylał. Pierwszy popas.
— Widzicie kruki? — pyta Walerij, wskazując ręką w stro-
nę Engporr. — Tam mogą być reny.
146
Przecinamy plateau w kopnym śniegu. Wiatr się wzmaga.
Tadek nieco odstaje. Ma wyraźne kłopoty z oddychaniem. A to
dopiero początek drogi. Myślę z niepokojem, że nie daliśmy
mu czasu na aklimatyzację. Ale z drugiej strony, nie było skąd
tego czasu wziąć. Żyjąc zachodnim rytmem, Tadeusz z trudem
wykroił dwa tygodnie urlopu, aby tu przyjechać. Nie dziwota,
że chce je maksymalnie wykorzystać.
Leming chyba wyczuł mój niepokój, bo zarządził kolejny
popas. Tym bardziej że zadęło śniegiem i niczego nie widać.
Skryliśmy się od zamieci w skalnej niszy wąwozu Kuansuaja.
Ostatni moment, aby zawrócić... Decyzja należy do Tadka, bo
tylko on może naprawdę ocenić własne siły.
— Idziemy dalej — Tadek nie daje za wygraną, choć minę
ma niepewną na widok stromej ściany Ninczurt do
pokonania.
— Zatem, panowie, na Czarcie Cycki — zaśmiał się Walerij,
wracając do roli pociesznego gida.
Zadyma ścichła... Dopijamy czaj. Leming rusza przodem.
Ostrożnie, wybierając nieoblodzone kamienie, przechodzimy
Kuansuaj i w śniegu do pasa zaczynamy się piąć na
Ninczurt. Z każdym metrem w górę widok za plecami otwiera
się coraz szerzej na pejzaż nie z tego świata. Latem czy
jesienią były tu ślady jakiegoś życia — bodaj mech i porosty—
a teraz pusto. Jedynie skały pośród martwej bielizny. Czymże
wytłumaczyć tę osobliwą pustosz Łujawrurtu? Wszak ni na
Kaukazie, ni w Tien--szanie czegoś podobnego nie
odczuwałem, chociaż góry tam były znacznie wyższe. Może to
rzeczywiście przedsienie zaświatów? Albo ich przeczucie?
Wtem w tej pustoszy coś się poruszyło. Niemal nad głową
(zbocze w tym miejscu było szczególnie strome) dostrzegłem
kątem oka ruch czegoś białego na białym. W pierwszej
chwili sądziłem, że to renifer, mając świeżo w pamięci opo-
wieść Walerija, jak to złaził nogi w poszukiwaniu stada, a re-
nifery same wylazły na niego zza skały, pod którą usiadł na
chwilkę. Tym razem był to bielak, równie zaskoczony nieocze-
kiwanym spotkaniem jak my. Na szczęście Leming nie zdążył
złożyć się do strzału w tę zdziwioną mordkę. Znikła jak przy-
widzenie.
Im wyżej, tym silniej wiało. W końcu zbocze zaczęło się
kłaść, przechodząc w obły płaskowyż z kamienną piramidą
147
pośrodku, która z oddali rzeczywiście przypominała sterczący
sutek. Walerij mówił coś o życiodajnej górze, o mitach porodu
i karmienia duchów, i o tym, że po drugiej stronie Umboziera
jest analogiczna góra śmierci, a między nimi przebiega ścież-
ka żywotna, niczym niewidoczna linia wysokiego napięcia, ale
wichura zagłuszała jego słowa i niewiele mogłem zrozumieć
z tej magicznej triangulacji. Od wiatru nie było ukrycia. Choć-
by załomu tudzież wnęki w skale. Nie przystając, przeszliśmy
grzbiet na drugą stronę i dopiero na spadzie Ninczurt w stronę
Seidjawru znaleźliśmy osłonę w postaci obszernej nyży pod
śnieżnym okapem, nawianym przez zamieć. Można było w niej
czaj u popić, odetchnąć i popatrzeć. Bo patrzeć doprawdy było
na co!
Przed nami otwierał się jeden z największych pogańskich
chramów Europy — Święte Jezioro Saamów. Po prawej
Motka, wejście do tej świątyni, nad nią jakby nawisła Kuam-
despahk, góra Szamańskiego Bębna (zastępującego tutaj
organy!), dalej potężne ostrogi Keulnjun (odnoga Kujwa-
czorr), opadające ku jezioru kolumnami i pilastrami, na któ-
rych siły natury rzeźbiły od tysiącleci reliefy przedstawiające
sceny ze snów Ziemi. Wieńczyła gigantyczną płaskorzeźbę
skała Kuj wy z sylwetką tańczącej postaci (ni to noida, ni
bóstwa) i panteonem drugich mitycznych stworów, jakby żyw-
cem wyjętych z saamskich bajek i legend, do których mogły-
by być ilustracją.
— Niektórzy wprawdzie utwierdzają, że rysunek na skale
Kujwy to ikona Ukrzyżowania, sam czytałem
egzaltowany szkic na ten temat, dla mnie jednakże
podobne odkrycia są jednym z dowodów na
wywichnięcie ludzkiego urna. Innym przykładem
takiego „wywichu" jest niedawne ustanowienie
prawosławnego krzyża nad Seidjawrjokiem naprzeciw
Kujwy. Według zamysłu tych, którzy go tam postawili,
ma chronić chrześcijan przed siłą nieczystą pogańskich
duchów. To samo z krzyżami na rytach Biesów Nosa i
Kuzowów, wybijanymi przez dawnych misjonarzy.
— Ciekaw jestem — Leming wtrącił się do rozważań —jak
by zareagowali, jeśliby w ich świątyniach ktoś położył
seid-ka-mienie na ołtarzu albo zawiesił rogi ofiarnego
renifera pod krucyfiksem?
148
— Pal ich sześć! Mnie wystarczy puste Niebo nad głową i
organy wiatru. Innych atrybutów nie uznaję
48
.
Zamilkliśmy, podziwiając polichromię szarych obłoków na
sklepieniu tego chramu. Szkoda, że Janka z nami nie ma. Choć
z drugiej strony... Kto go tam wie? A nuż jest tu bardziej real-
nie niż my? Renów ni śladu.
Zaczynamy zejście do doliny Cziwruaja. Stok opada tak stro-
mo, że nie widać dna. Leming prowadzi, wybierając drogę na
wyczucie. Zygzakami, z jednej półki skalnej na drugą, od grzędy
do grzędy (gdzieniegdzie wiatr odsłonił spod śniegu łysiny ja-
gielu, na których but trzyma pewniej niż na lodowej skorupie),
lub korytem strumienia, częściowo zamarzniętego. Niżej koryto
przechodzi w szeroki żleb, spod nóg osuwają się niewielkie la-
winki i można zjechać parę metrów na tyłku. Wreszcie teren się
wygładza, pojawiają się pierwsze krzaki, za to śnieg znów robi
się kopny i głęboko grzęźniemy. Tadek ma wyraźne problemy
z kolanem. Coraz częściej przychodzi nam czekać na niego.
Oglądamy się za siebie. Dopiero teraz widać karkołomny
wyczyn naszego zejścia. Podziwiam niuch Leminga, wszak wy-
starczyło parę kroków w jedną lub drugą stronę i mogliśmy
nadziać się na progi lodospadów. Kości na dole trzeba byłoby
zbierać do worka.
Szybko zapada zmrok. Przed nami potężny wiatrołom po
ubiegłorocznej lawinie. Z mozołem przedzieramy się przez
zwały pni, wykroty i śnieżne jamy. Gdzieś niedaleko powinna
być ścieżka biegnąca dnem doliny do myśliwskiej chaty. Byle-
by jej pod śniegiem nie przeoczyć. Rok temu z Nataszą chaty
nie wypatrzyliśmy. Przyszło nam nocować w pałatce.
48 Kiedy przeglądałem zapiski z Łujawrurtu, przyszło mi do głowy
przytoczyć fragment z Lapidarium Kapuścińskiego: „Tepotzotlan, Monte
Alban, Machu Piechu — religia Indian a religia katolicka. Ich religia wy-
magała otwartej przestrzeni, monumentalnej scenerii. Nasza religia — to
zgęszczenie, to tłum zbity, spocony, napięły, ich religia — to człowiek w
wielkim krajobrazie, to niebo rozpięte, to ziemia i gwiazdy. W takiej
przestrzeni tłum znikał, wtapiał się w pejzaż uniwersalny, w tym gigan-
tycznym krajobrazie tłum nie mógł unicestwić jednostki, człowiek mógł
być sam na sam z Bogiem, czuć się wolny, złączony z nadziemską wielko-
ścią. Ich architektura sakralna sprowadza się do najprostszej geometrii.
Żadne detale nie rozpraszają uwagi. Wzrok błądzi w przestrzeni. U nas
tłok i ciasnota, tam — swoboda i nieskończoność, u nas mur ograniczają-
cy, tam — pejzaż nieograniczony".
149
Jest! Ktoś niedawno tędy szedł, widać świeży ślad — ni to
kopyta, ni to buta. Teraz należy znaleźć most na drugą stronę
Cziwruaja. Leming zostawia nas przy ścieżce, sam wyrusza na
poszukiwania. Ciemnieje. Wokoło las jak z saamskich bajek —
wiekowe sosny porośnięte brodami mchów, zmurszałe brzozy
obłażą kłębami łyka. Tylko patrzeć, kiedy spod tego łykowego
kłębu wychynie Oadź.
Chatę w dolinie Cziwruaja wybudowali parę lat temu alpi-
niści z Archangielska na pamiątkę dwóch swoich towarzyszy.
Ich ciała znaleźli u podnóża głowy Pawry, obok leżał jego nos,
z którym prawdopodobnie oberwali się podczas wspinaczki.
Kolejne ofiary saamskiego mitu.
W chacie od kwietnia gospodarzy Dima, młody chłopak z
Murmańska o spłoszonych oczach i twarzy ascety po niewoli. Z
jego niewyraźnych wypowiedzi wnioskuję, że coś mu tam w
życiu nie wyszło i woli przeczekać niedobry okres w górskiej
pustelni, niżeli borykać się z przekrętami kolesiów w mieście.
Żywi się jagodami i podpłomykami z razowej mąki, którą mu
wydzielają litościwi jegrzy z Motki. Oto jeszcze jeden Saam po
sobie, mówiąc słowami Leminga.
Cziwruajska chata różni się od tych, które dotychczas tu spo-
tykałem. Solidnie złożona z belek „w łapę" (widać rękę pomor-
skich cieśli), pieczołowicie uszczelniona, przestronna i przede
wszystkim—czysta! W środku cztery nary, stół, dwie ławy i piec.
Tak nagrzany, że nie ma czym dychać. Półmrok rozświetla jed-
na jedyna świeczka. Na widok naszych zapasów — zwłaszcza
herbaty — Dimie zaświeciły się oczy. Od dwóch miesięcy pije
wyłącznie napar z liści borówki i czagi. Na jego pryczy dostrze-
gam tom Dogena. Jedząc zachłannie kiełbasę z reniny, opowie-
dział o satori, którego doznał od księżyca w kropli rosy. Przy-
puszczam jednak, że widok kiełbasy bardziej go oświecił.
Dopiero po kolacji Tadek się przyznał, że ma kłopoty z ko-
lanem. Nadwyrężył je wczoraj, wysiadając z łódki. Leming
obejrzał Tadkową nogę i zaklął! Wyglądało na to, że czekają
nas jutro problemy. Żleb Fersmana, którym zamierzaliśmy
wracać, odpada. A szkoda, bo Dima widział tam wczoraj reny.
Z taką nogą lepiej się nie pchać. Tym bardziej że latem Fers-
150
mana zawaliło lawiną z głazów. Pozostaje nam obejście przez
Engporr — łatwiejsze, lecz dłuższe.
— Jutro się zobaczy — rzucił Leming — ranek od wieczora
jest mądrzejszy.
— Opowiedz coś o Miandaszu na sen — poprosiłem, kiedy
już zalegliśmy na kojach. Walerij potrafił bajać.
— Hej, zza Imandry, zza horyzontu Matki Ziemi wybieżał
dziki renifer, Miandasz-pyrre. Jego imię dało początek
światu. Jego bieg dał początek życiu. Jego droga to
słoneczna ścieżka, którą nasze plemię chodzi. Leci
Miandasz, Złotorogi Renifer, kopytami stuka. Biały jak
śnieg, szybki jak wiatr, prosto do Łowozierskich Tundr
zmierza. Przybiegł nad Seidjawr, stanął na Ninczurt,
nogi rozstawił i pomoczył naszą ziemię, biorąc ją we
władanie. Tu i jagieł sytny, tutaj trawy pachną, gdzież
mu będzie lepiej? I znowu zastukał kopytami o gładkie
kamienie i lekkim skokiem igrając, pobiegł. Chrzęści
jagieł pod nogami, szeleszczą trawy, Miandasz-pyrre
bieży, Miandasz-pyrre leci. Umiłował sobie tę ziemię,
tu żył i tu się karmił, a w wodach Świętego Jeziora
kopyta umywał. Od niego nasz naród bierze początek,
bo wszyscy jesteśmy z jego nasienia i z krwi jego żony
Miandasz-kab, choć mamy różne nazwiska... —
Leming znienacka urwał opowieść.
Chwilę trwało milczenie. W piecu potrzaskiwały smoliste
szczapy. Z koi Tadeusza dobiegało rytmiczne pochrapywanie.
Dima milczkiem dożuwał kiełbasę.
— Mar, śpisz? — zapytał Walerij.
— Nie całkiem.
— Wiesz, czasami wydaje mi się, że w każdym z nas żyje
Miandasz, duch dzikiego rena.
Zasypiając, myślałem o ostatnich słowach Walerki. Może
w istocie przez całe życie szukamy Miandasza, dzikiego rena
własnych myśli (bo przecież pochodzimy od pierwotnych łow-
ców reniferów), nie podejrzewając, że to myśli rena, który ży-
je w nas. Zapadłem w sen.
Niestety, rano opuchnięte kolano Tadeusza wyglądało
jeszcze gorzej niż wieczorem. Leming założył mu elastyczną
opaskę na nogę i wystrugał posoch z osiny. Nie ma rady, trzeba
151
■
iść. Do obozu pod Punkaruajwem mamy stąd ponad dwanaście
godzin ciężkiej drogi. Na szczęście pogoda się poprawiła i na-
wet słońce przyświeca, chociaż wiatr nie ścicha, wszystko więc
może się zdarzyć.
Wyruszamy skoro świt, by nas noc w górach nie dopadła,
i powoli, nie chcąc zrazu forsować Tadkowej nogi, bo i tak cze-
ka ją trudny dzień. Kierujemy się w górę doliny Cziwruaja, na
południowy zachód, oddalając się od Jeziora Duchów. Las
rzednie, karłowacieje. Tylko nad Seidjawrem, dzięki osobliwe-
mu mikroklimatowi, zachowała się w Łujawrurcie reliktowa
tajboła, wszędzie indziej — tundra.
Słońce tymczasem wzeszło wysoko, ale świat bynajmniej
się nie obudził. Wciąż ten sam bezruch i martwota. Jedynie na
lodospadach u wylotu wąwozu Fersmana światło grało, jakby
nas mamiąc ku sobie, i niezliczone potoki, padając z Engporru,
mieniły się na progach, przydając dolinie nikły pozór życia.
Dla Tadka potoki były zresztą nie lada przeszkodą. Balansując
na głazach za pomocą osinowej pałki, z najwyższym trudem je
pokonywał. Aż strach pomyśleć, co będzie dalej.
— Popatrzcie na prawo! — wykrzyknął Leming. — Oto gło
wa Pawry, kucharza Kujwy. A tam, w dole, leży nos.
Ojej! Z takiej perspektywy jeszcze Pawry nie oglądałem.
Ciarki po plecach. Nad nami, hen wysoko w górze, wysterczał
z grani skalny łeb — potężne żuchwy, wąskie jak u małpy czo-
ło i ciemna wyrwa po kamiennym ułomku, który się walał u
podnóża. Tak pewnie musiały wyglądać twarze złoczyńców,
którym wyrwano za karę nozdrza.
— Mucha zamierza przyprawić mu ten nos — roześmiał się
Leming. — Twierdzi, że kucharz w podzięce wyjawi,
gdzie leży ukryty skarb Saamów.
— Ciekawe, jak to zrobi? Toż tego bloku nawet dźwigiem
nie unieść.
— Nie zapominaj, że każdy noid ma swoje sposoby.
Skrót perspektywiczny sprawiał, że skała od dołu jeszcze
bardziej przypominała głowę neandertalczyka. Być może ten
wojownik Czudzi trafił do bajek saamskich nie przypadkiem,
lecz jako pogłos walk homo sapiens z człowiekiem kopalnym?
Jeśli przyjąć, że protoplastami Saamów byli kromaniończy-
cy — to czemu nie?
152
H
Z zamyślenia wyrwały mnie okrzyki zachwytu. To Tadek
po francusku się radował i nie bacząc na bolące kolano, ska-
kał z miejsca na miejsce, fotografując zajadle. Widoki dooko-
ła rzeczywiście na to zasługiwały. Dotarliśmy do skraju do-
liny — przed nami niecka z małym górskim stawem pod
cieniuchną warstwą świeżego lodu (jak pod szybką z miki), z
trzech stron otoczona niebotyczną galerią obrazów. Arcy-
dzieła kaligrafii śniegu i skał. Walerij zarządził popas przed
wspinaczką.
Rozważamy, którędy wchodzić. Można spróbować przez
przełęcz Cziwruaj-Łabw, trzeba tam będzie przebijać się przez
śnieżne nawisy, a dalej granią nad kotłem jeziora Rajjawr na
Engporr i zejście do doliny Indiczjoka, skąd do obozu już ręką
dostać. Albo skrócić marszrutę, drapiąc się od razu na grań ko-
tła północną ścianą Engporr, tym bardziej że śniegu na niej
sporo i nie powinno być problemu z padającymi kamieniami.
Wybieramy drugi wariant, co nam zaoszczędzi jakieś półtorej,
dwie godziny, a przy okazji nie zapchamy się w lawiny, które
lubią schodzić żlebem Cziwruaj-Łabw.
Walerij raz jeszcze lustruje przez lornetę zbocza doliny w
nadziei na wypatrzenie renów, niestety — bez skutku. Tadek
łyka tabletki przeciwbólowe... Słońce zmienia barwę ze złotej
na pomarańczową. Śnieg na oświetlonych zboczach przybiera
kolor mandarynek.
Wyobraź sobie, Drogi Czytelniku, ścianę śnieżnego pyłu,
w którym nie czujesz podłoża pod butem, więc krok po kroku
zapadasz się po pas (a czasami i głębiej), rękami nie możesz
nic zrobić (żabką do góry nie popłyniesz), plecak cię wgniata
i tylko szybkim przebieraniem nogami możesz jako tako ubić
tę breję, aby zyskać parę metrów w pionie. Po czym łapiesz od-
dech, ciężko robiąc bokami, wycierasz pot z czoła i znowu jak
animowany dzik miesisz śnieżny pudding parę metrów do
góry. Tak się wspinaliśmy.
Tadek coraz bardziej odstawał... Walerij poganiał, patrząc
z niepokojem na słońce, które z pomarańczowego przeszło w
lilapąs, z lilapąsu w pąsowy granat, aż się stało czarne. Czegoś
podobnego w życiu nie widziałem. Nie słońce, ale czarna
dziura — biły z niej na wszystkie strony ognie zorzy polarnej,
tworząc coś w rodzaju płonącej ^aureoli z kolcami.
B8B
■
RH
153
— To zapowiedź buranu! — zawołał Leming, przekrzyku
jąc wiatr. — Tylko patrzeć, jak zacznie się burza śnieżna, nale
ży się śpieszyć!
Mimo że stał dwa metry ode mnie, ledwie go słyszałem.
Byliśmy już prawie na grani. Raptem zawyło i ogarnęła nas
ciemność. W okamgnieniu rozpętało się piekło. Gdzie Tadek?
Wracamy po własnych śladach. Po kilkudziesięciu metrach z
tumanu wyłonił się Tadeusz. Szedł naprzeciw nam, słaniając
się na nogach. Biały na twarzy. Niedobrze!
Krótka narada. Trzeba zmieniać marszrutę. W tej sytuacji
nie ma co pchać się na Engporr, w zamieci łatwo zbić się z gra-
ni w stronę kotła Rajjawru i polecieć paręset metrów w dół.
Musimy więc za wszelką cenę schodzić, najlepiej trawersując
wschodnie zbocze Straszempahka. Nadłożymy drogi, ale za to
nie ryzykujemy noclegu w górach. Przy tej pogodzie to pewna
śmierć. Na dole zawsze można znaleźć odrobinę chrustu i przy
ognisku przeczekać do rana.
— Tadek, nie jedz śniegu! Śnieg wyciąga sól z organizmu.
— Daleko jeszcze do obozu?
— Dwie stopy na mapie, z twoim rozmiarem półtorej.
Rozdzielamy z Lemingiem plecak Tadka między siebie.
— Uwaga, idziemy tak, by jeden drugiego z oczu nie tra
cił — komenderuje Leming i rusza przodem.
Bez Walerija nie mielibyśmy tu żadnych szans. Żywioły bo-
wiem tak się wymieszały, że nie sposób było określić, gdzie
góra, gdzie dół. Gdzie kończy się ziemia, a zaczyna powietrze.
Grunt uciekał spod nóg, niebo zdawało się padać, a przestrzeń
to zasysała jak próżnia, to znów napierała fizycznie i zatykała
oddech. Wszystko dookoła skłębiło się w jakieś oszalałe stado
(kłąb przy kłębie), przeszło w galop i pędziło na łeb, na szyję,
unosząc zdrowy rozsądek nie wiadomo dokąd.
Jak długo to trwało, trudno powiedzieć. Może godzinę, a
może cztery. Zarówno kategorie czasu, jak i przestrzeni w
tym chaosie żywiołów nie odgrywały żadnej roli. Tak bywa we
śnie... Ocykaliśmy się w pewnym momencie po drugiej
stronie Straszempahka. Różnica polegała na tym, że ze snu za-
zwyczaj wyrywa dźwięk, a tutaj na odwrót — znienacka cisza.
Zmierzchało. Ostatni łyk herbaty oddajemy Tadeuszowi,
który wysuszył organizm tabletkami przeciwbólowymi.
154
■i
;i^y^.:lłty>^ff. ~}:f00l^0^! H
— Walerij, daleko jeszcze?
— Wachtuszki, pachtuszki i będziemy doma.
Tadek na szczęście nie wyznaje się w saamskich miarach
odległości i dobrze, bo do cna by się wykruszył. Wachtuszka po
saamsku oznacza górę, pachtuszka — dolinę. Drogę inaczej się
tutaj mierzy niż w Europie. Na przykład — popryskami renów.
To znaczy, ile razy ren w drodze posika. Nie mówiąc o tym, że
sama tundra bez przerwy się zmienia — to na roztopy natrafisz
tam, gdzie jeszcze wczoraj było twardo, więc musisz obcho-
dzić, nadkładając szmat drogi, albo rzeka się rozlewa tam,
gdzie niedawno kamienie na płyciźnie sterczały, i trzeba no-
wego brodu szukać.
Ot — dochodzimy do strumienia Rajjok, który przegrodził
nam drogę, i póki Leming nie znajdzie dogodnego miejsca do
przejścia — czekamy. W półmroku po lewej majaczą skały nad
Rajjawrem. Samego jeziora stąd nie widać. Z mrocznego kotła
ciągnie chłodem i tajemnicą. Nie bez przyczyny poszukiwacze
szamańskiej siły w ostatnich latach nad Rajjawr się prze-
nieśli, twierdząc, że turyści zadeptali Seidjawr do szczętu i
jego moc przekoczowała do Jeziora Pustego (nazwa pocho-
dzi od słowa „rajjk", co oznacza dziurę, pustkę, a także grani-
cę). Natomiast uczeni pokroju Diomina wywodzą, że skalny
cyrk Rajjawru kształtem przypomina lej po doświadczeniu z
bombą jądrową na poligonie pod Semipałatyńskiem. Jakkol-
wiek było, jedno jest pewne — Puste to nie miejsce dla słabo-
silnych!
Zanim sforsowaliśmy Rajjok, zrobiło się całkiem ciemno.
W dodatku chmury zasłaniały gwiazdy, więc nie pojmowałem,
jak Walerij orientował się w tej ciemni. Mieliśmy wprawdzie
dwie czołowe latarki na trzech. Jedną założył Tadek, drugą Le-
ming oddał mnie, a sam szedł bez. Co więcej, prosił, aby się do
niego zanadto nie przybliżać, snop światła bowiem wyłania
niewielki krąg z mroku, sprawiając zarazem, że mrok staje się
jeszcze bardziej nieprzenikniony. Droga się wlokła bez końca.
Od czasu do czasu przystawaliśmy na chwilkę, lecz opadliśmy
z sił na tyle, że nie ściągaliśmy plecaków, aby ich potem nie za-
kładać. Lżej było oprzeć plecak na głazie i na wpół zgiętych
nogach odsapnąć. Podczas jednej z takich odsapek zapytałem
Leminga, po czym poznaje, gdzie mamy iść?
155
Hi
Ml
. .
— Widzisz
fałdy na śniegu?
To
moje
kierunkowskazy.
Od
trzech dni wiatr
duje
z
południowego
wschodu.
Wiele
czytałem
o
fenomenalnym
wyczuciu
kierunków
w
tundrze
u
koczowników
Północy, lecz
pierwszy
raz
miałem okazję
zobaczyć to na
własne
oczy.
Fałdy na śniegu, o
których mówił
Walerij, pewnie
pomagały, ale nie
sądzę, by tylko
nimi można było
wytłumaczyć,
dlaczego
nie
zboczyliśmy z
drogi.
Podejrzewam, że
w grę wchodzi
jakiś szósty zmysł.
Być może
w
genach
odziedziczony, a
może zrodzony
przez długotrwałe
obcowanie
z
tundrą? Tak czy
owak, w końcu
dobrnęliśmy do
b
r
z
e
g
u
I
n
d
i
c
z
j
o
k
a
!
I
c
o
d
a
l
e
j
?
T
y
m
r
a
z
e
m
p
r
zed nami nie
zwykły ruczaj,
lecz
szeroka,
burzliwa rzeka.
Omiatamy jej
koryto latarkami z
lewa na prawo —
ni śladu brodu. Co
gorsza,
przybrzeżny lód
(tak
zwany
pripaj), niczym
daszek
nad
nurtem,
nie
dotyka wody i
pod
naszym
ciężarem
ani
chybi się złamie.
A nawet jeśli nie,
to co z tego? I tak
pozostanie
dobrych parę
sążni kotłującego
się żywiołu do
przebycia.
Leming, obuty po
miejscowemu do
pachwin, mógłby
spróbować. My z
Tadeuszem na sto
procent
nabierzemy wody
w nasze zachodnie
butki. Poza tym
prąd jest tutaj tak
silny,
że
pewnikiem powali
nas z nóg.
Pozostaje szukać
brodu. Walerij
każe nam czekać,
a sam z latarką
znika
w
ciemnościach.
Rozglądam się
za suszem na
ognisko. Ech,
czarkę gorącej
herbaty by wypić.
Badyle sterczące
tu i ówdzie spod
śniegu spopielają
się w mgnieniu
ognia jak słoma,
nawet rąk zagrzać
nie sposób, a co
dopiero wodę
z
a
g
o
t
o
w
a
ć
.
— Ot
o
ur
ok
i
pa
st
us
ze
go
ży
ci
a
—
rz
uc
ił
W
al
eri
j,
w
yn
ur
za
ją
c
si
ę
z
m
ro
ku
—
dl
a
ci
eb
ie,
M
ar,
to
pr
zy
go
da
, a
dla mnie
zwykły
dzień pracy.
Nierzadko
tydzień tak
schodzę,
nim
odnajdę
reny, często
też bywa,
że wracam
z niczym.
— Powiedz,
Walerij, czy
one istnieją
naprawdę?
— Nie mniej
niż twoi
Saamowie,
mój drogi.
Idziemy,
bród mamy
pół wiorsty
niżej.
To, co Leming
nazwał brodem, w
rzeczy
samej
okazało
się
kilkoma bezładnie
rozrzuconymi
głazami
wystającymi z
kipieli. Walerij
przeprowadzał
nas po kolei —
najpierw Tadka,
potem mnie —
krok w krok, nie
zatrzymując się ni
na moment, aby
nie
stracić
równowagi
tudzież jego nogi
z pola widzenia,
156
i
l
i
g
*
ffiffir MJj^^ BWwfjn^^^^g
ograniczonego kręgiem światła do najbliższego kamienia.
Przeprawa wymagała nie lada skupienia, poprzez szum wody
nie słychać było uwag Leminga, zaś ciemności wokoło nie poz-
walały wprzód oszacować sytuacji. Istna ekwilibrystyka! Na
szczęście obyło się bez kąpieli.
Do obozu zostało parę godzin względnie łatwego marszu,
częściowo dawnym traktem geologów, potem ostre podejście
na plateau między Ninczurt i Punkaruajwem, a dalej tylko zej-
ście w dół. Nie miało sensu szukanie noclegu pod krzakiem,
tym bardziej że nie było krzaka. Końcówkę drogi słabo pamię-
tam — jak przez sen. Chrzęst szreni łamiącej się pod butami
i strugę ciepłego powietrza od Ankisuaja. Zapachy dymu, któ-
rych być nie mogło... Czasami gwiazda zamrugała z dziury po-
między chmurami gdzieś w dole, jakbyśmy już dochodzili do
nieba, to znów jakieś zbocze wypiętrzało się z mroku, choć we-
dle mapy powinna tam leżeć dolina. Leming coraz bardziej
przypominał renifera — to strzygł uszami, to niuchał wiew.
Raptem, ni stąd, ni zowąd, zaczął coś krzyczeć. Myśląc, że wo-
ła do mnie, podszedłem bliżej i usłyszałem mat. Walerij klął na
Ninczurt, jakby na człeka bluzgał.
— Co się dzieje? — spytałem.
— Ta bladź — powiedział o górze — zawsze mnie w stronę
Punkaruajwa spycha. Pewnie za to, żem ją
Czartowskimi Cyckami przezwał. Dziś specjalnie
wziąłem bardziej w lewo, a mimo to się zapchaliśmy.
Słyszysz szum Indiczjoka?
— Nie.
— Ja też nie. A powinniśmy go słyszeć. Znaczy, że został
daleko po lewej.
— I co teraz?
— Dobrze, że w porę się połapałem, bo gdybyśmy poleźli
wyżej, przyszłoby spuszczać się do obozu po urwiskach
Punkaruajwa. Już raz tak miałem i cudem z życiem
uszedłem. Ale w ciemnościach i na dodatek z kulawym
Tadkiem byłoby to niemożliwe. Musielibyśmy
zaczekać do świtu. Zresztą i tak skoro się rozwidni.
Cofamy się do Indiczjoka i w dół.
Na stromym zejściu z plateau do obozu noga Tadkowi na ko-
niec odmówiła posłuchu. Chromał od drzewa do drzewa, nie
trafiając w nasze ślady. Do wieży dobraliśmy się o świcie. Po
dwudziestu dwóch godzinach marszu.
157
Cały następny dzień walkoniliśmy się na reniferowych
skórach, myślami łażąc jeszcze po górach. W półśnie wracały
epizody wyprawy — to w dymniku zamieć zawyła, to w garn-
ku na piecu ruczaje szeptały — i ciało doskwierało, nie pozwa-
lając zapomnieć o mozołach drogi. Do jawy przywrócił nas do-
piero zapach uchy z kumży. Firmowe danie Andrieja.
Wygląd kolana Tadeusza nie rokował rychłej poprawy. W tej
sytuacji nie ma co zwlekać z odjazdem. Tym bardziej że Łu-
jawr przy brzegu zaczyna zamarzać i jeśli się zagapimy, to mo-
żemy mieć problemy w drodze powrotnej do Łowoziera. Wale-
rijowi też spieszno, bo musi zdążyć przywieźć z posiołka
produkty na zamarzanie. Żegnajcie więc, moje reny! Tuszę, że
innym razem się spotkamy.
— Co znaczy „na zamarzanie" — pyta Tadeusz.
— Na okres od zamarznięcia jeziora, kiedy na łódce już po
nim nie przepłyniesz, do momentu gdy lód stężeje na
tyle, że na buranie przejedziesz. To różnie trwa, czasem
tydzień, czasem dwa, niekiedy i dłużej. W ubiegłym
roku zapeklowało nas tutaj od listopada do stycznia.
Podobnie z odmarzaniem na wiosnę, kiedy lód staje
się na tyle słaby, że na buranie strach jeździć, a łódką
jeszcze nie ma jak.
— Wszyscy zostajecie na zamarzanie?
— A jakże, to najspokojniejsza pora. Można pójść w góry
bez obawy, że ktoś niepożądany do wieży zalezie.
— Nie nudno?
— Hm, bywa, że stracisz rozum na jakiś czas, ale w końcu
tylko głupcy nigdy go nie tracą, bo nie mają.
— A propos rozumu, popatrzcie. — Tadek rozłożył na stole
satelitarne zdjęcia Łujawrurtu. — Nie sądzicie, że
Łowozier-skie Tundry wyglądają z kosmosu jak ludzki
mózg?
— Nie pierwszy to zauważyłeś — ożywił się Leming. — Rok
temu było tu paru parapsychologów z przyrządami do
badania fal mózgowych. Wyobraźcie sobie, że wykryli,
jakoby nasze Tundry emitowały jakieś energie
myślowe. Potem zaś dorobili do tego całą teorię na
temat Urna Ziemi.
— Muzyki, wam samym od tej gadki um za rozum zaj-
dzie — wtrącił się Siergiej. — Bania gotowa.
Zazwyczaj ruskiej bani sobie nie odmawiam, jednak tym ra-
zem odpuściłem. Po pierwsze, przyzwyczajony do solidnego
158
zrębu i paleniska z kamieni, w bańce pastuchów nieswojo się
czułem już wtedy, kiedy jej zażywałem z Nataszą. Drewniany
karkas obciągnięty folią z polietylenu nad brzegiem jeziora
przypominał raczej ogrodowy inspekt niźli prawdziwą ruską
łaźnię. W środku ciasnota, ubrań nie było gdzie złożyć, para na
polietylenowych ścianach się skraplała, ciekła strumykami, no
i żar nie taki, żeby uszy zwijało. Po wtóre zaś, na ciemnym nie-
bie zaczynał się właśnie spektakl zorzy polarnej.
Iluminacja nie z tej ziemi. Najpierw cztery potężne snopy
purpury, niczym reflektory przeciwlotnicze, wystrzeliły zza
Łujawru i długo krążyły nad Punkaruajwem, jakby poszukując
celu do zbicia. Potem jęły się łamać, przechodząc z wolna w
malinowo-liliową wstęgę, która opuściła się ku ziemi kurtyną
rozedrganych tonów. W niedługim czasie cały nieboskłon nad
Łujawrem pulsował światłem. Raptem kurtynę rozdarł
pąsowy zygzak. Po nim drugi i trzeci. To tu, to tam bryzgało
krwawo, a odblaski tych bryzgów padały na jezioro, gasnąc
krasnymi chełbiami na granatowej toni. Jak w starej legendzie
Saamów o Najnasie.
Z bani wyskoczył goły Leming, przeraźliwie świstając na
palcach. Tadek poleciał do czumu po aparat, bo takiego show
w Paryżu jeszcze nie oglądali. Spod wieży dobiegały gwizdy
Andrieja i Siergieja. Widocznie saamska tradycja odstraszania
gwizdem duchów przodków walczących na niebie pod postacią
snopów zorzy polarnej bynajmniej nie zaginęła. Co więcej, to
skutkowało! Zygzaki oddaliły się w stronę Ninczurt, stębnując
rozbłyskami grań góry.
Ledwie jednak muzyki wróciły do wieży, teatr świateł na
niebie od nowa się zaczął. Tym razem zza Suołuajwa buchnął
kłąb żółtego niby-dymu i natychmiast rozerwał się w strzępy,
które wirując wokół własnej osi — tu wyciągały się pasmami,
tam rozsnuwały woalami — gdzieniegdzie jarzyły się jaskrawo,
a gdzie indziej pełgały nikło. Cienie, obrysowane kolorowymi
smugami (jak pociągnięciami pędzla), tworzyły fantastyczne
kompozycje, w których sceny batalistyczne rozgrywały się na
tle onirycznych pejzaży — czasem jakaś postać wychynęła
na pierwszy plan, by po chwili sczeznąć w świetlistym tuma-
nie — pejzaże się zmieniały jak w kalejdoskopie — przeplatając
się w konwulsjach, przenikając jeden w drugi — a nad tym
159
wszystkim unosił się pulsujący pióropusz ogni. Doprawdy, kos-
miczny fajerwerk.
W końcu ziąb mnie żgnął. Widowisko wciągało na tyle, że
straciłem rachubę czasu, stojąc w samym swetrze na kilku-
stopniowym mrozie. W przedsieni wieży doleciały mnie strzę-
py rozmowy. Gadali, jak zwykle, o... yeti.
— Yeti, tutaj?
— A co żeś myślał. Niejeden w Łowozierskich Tundrach go
widział i niejeden przez niego zginął. W saamskich
mitach występuje jako Meec-wuujinass (Meec to
gospodarz), stwór mechaty, ciemny i dla ludzi
niewredny, jeśli mu w czymś nie dopieką. No, a jeśli
go wkurzą, to koniec.
Walerij opowiedział o zagadkowej śmierci pięciu swoich
wychowanków dżudoków. Parę lat temu, po zakończeniu roku
szkolnego, wybrali się wycieczką nad Seidjawr i nie wrócili
w umówionym czasie. Ich ciała naleziono na zejściu z prze-
łęczy Elmarajok, kilkaset metrów od kopalni. W skręconych
pozach, na twarzach wyraz grozy. Ekspertyza wykazała, że
wszyscy umarli od pęknięcia serca. A przecież chłopcy byli na
schwał — co roku przechodzili komisję lekarską. Coś ich mu-
siało do śmierci wystraszyć.
Słuchając Walerij a, wspomniałem opowieść Chatwina o ye-
ti. Bruce nie wierzył w śnieżnego człeka, choć pokazywali mu
w Himalajach jego szczątki i zdjęcia jego śladów. Uważał, że
potwory są wytworami nieświadomości zbiorowej. Pytanie,
czy potwory naszych snów mogą się zmaterializować na tyle,
aby nas zabić?
W nocy parokroć jeszcze wychodziłem na dwór. Spektakl
zorzy polarnej wciąż trwał. Nad ranem ujrzałem w rejonie
Ninczurt cień postaci na pół nieba, obrysowanej zielonkawym
światłem. Postać nachyliła się ku mnie, wyciągając ręce, jakby
o coś prosiła.
Nazajutrz Walerij podarował Tadeuszowi na pamiątkę poby-
tu w „Pirasie" skórę rena, a mnie zaczytanego do imentu Mora-
lesa. Szybko się spakowaliśmy i około południa wyruszyliśmy
do Łowoziera. Niebo zasnuwały brudnobure chmury, woda
w Łujawr tężała w oczach, przybierając wygląd i konsystencję
160
metalicznoszarej oliwy. Skoro pojawił się śryż. Potem kry. A
jeszcze potem zaczęła się walka.
Krótko mówiąc — droga powrotna zajęła nam dwie doby
zamiast półtorej godziny. Było wszystko: wmarzanie łódki w
śryż i połamane wiosła, kruszenie lodu śrubą i wytaskiwanie
oblodzonej łódki na Niski Ostrów, nocleg w zatęchłej izdebce
rybackiej z przygodnymi towarzyszami niedoli (nakarmili nas
wędzonymi miętusami) i poranne słońce nad lodowym polem,
będącym wczoraj burzliwym jeziorem. Nie mieliśmy innego
wyjścia, pozostałą drogę do Łowoziera trzeba było przejść na
piechotę po świeżym lodzie. Z duszą na ramieniu.
Na płyciznach lód był przezroczysty, jakby na dnie leżało
lustro odbijające nieruchome trawy, piach i kamienie,
czasem cień ryby. A na głębinie był podobny do czarnego
marmuru grobowej płyty, zdobionej po wierzchu ornamentem
z białych paproci. Tu i ówdzie trzaskał pod naszym ciężarem
długą rysą, wydając przenikliwy dźwięk pękającej struny lub
cięciwy łuku. Walerij mówił, że lód gra. Tę muzykę słyszę do
dzisiaj.
I na koniec kadr jak z Vermeera van Delfta. Izba Abrama
Wasiljewa. Do Łowoziera zostały dwie wiorsty. Na stole pęk su-
szonych szczupaków i łochyniowa brażka. Po zapleśniałych su-
charach i zmarzniętych kartoflach, którymi żywiliśmy się w
napotkanych chatach rybackich przez ostatnią dobę, to carska
uczta. Abram co rusz dolewał nam brażkę do szklanek. Od
dwudziestu lat mieszkają z Galiną w tej samotni. Poznali się
w Łowozierze, ona pochodzi z saamskiego rodu Gałkinów, on
zaś przyjechał na Kolski spod Pskowa. Po jakimś czasie zaczął
żyć jak Saam. Galina Gierasimowa nie uczestniczyła w naszej
biesiadzie. Siedziała w drugim pokoju przy oknie, wyszywając
ręcznie. Tadeusz zrobił jej zdjęcie, ten właśnie kadr. Milcząca
saamska koronczarka w smużce złotego światła.
—
—
A kiedy już zaspokoiła głód, zrobił dla niej leże z gałązek brzo-
zy i poduszkę z mchu. Sam czuwał przy ogniu.
Nazajutrz Panna nauczyła starzyka, jak zbudować dom-wie-
żę. Usiedli naprzeciwko siebie, dotykając się stopami, po czym
opadli na wznak i wyciągnęli dłonie ponad głowę. Zaznaczyli na
ziemi, dokąd sięgnęli, i powtórzyli to samo na krzyż. Tym spo-
sobem zakreślili obszar swojego przyszłego mieszkania.
Później starzyk zrobił łódkę i jął łowić ryby. Polował też i
zbierał brzozowe łyko (oj, dużo łyka wychodzi w domowym
gospodarstwie), a kobieta obok wieży się krzątała.
Żyło im się lekko i dobrze.
Pewnego razu kobieta powiedziała:
— Obejdź ze mną jezioro dookoła. Chcę położyć słowa.
Uroki od złego oka i wrogiej siły.
Wyruszyli więc wokół jeziora, i po górach, i po lasach, i ona
wszystko zaklęła: żeby zło omijało wyspę, żeby nie było źle jej
samej i jej starzykowi. Na koniec rzuciła zaklęcie:
— Niech żaden człowiek i żadne zwierzę nie odważy się
przychodzić na tę wyspę. Ni wilk, ni rosomak, ni lis, ni zając, ni
żaba, ni robak, ni pająk.
Panna najbardziej obawiała się żab.
Tylko myszce czyścioszce i niedźwiedziowi wolno było tam
wejść. Niedźwiedź nasz swojak, Słońce wozi po niebie na zmia-
nę z renem, więc jakże mu zakazać wchodu? Jeśli zechce ode-
tchnąć na wyspie, przeprawiając się przez jezioro, niechaj od-
poczywa.
Tak obchodzili brzegi, powszędy rzucając uroki. Jedynie
Czarną Warakę obeszli bokiem.
— Wystrzegaj się Czarnej Waraki, starzyku, tam moja siła
nie działa.
Po powrocie do domu pojedli i położyli się spać. Minęły trzy
dni. Panna mówi do swego starzyka:
— Zrób kolebkę.
Starzyk wydłubał koryto z pachnącej sosny, obciągnął je
czerwonym zamszem, u góry przymocował rączkę w kształcie
kabłąka. Wnętrze wymościł suchym bagiennym mchem, boki
wyścielił jagielem, a pod głowę położył kłak sierści i brodę bia-
łego rena. Z wierzchu przykrył to wszystko bobrową skórą.
168
Panna ozdobiła kolebkę muszelkami, suchą jagodą borówki i
perłami rzecznymi — różową, niebieską, żółtą i krasną.
Po czym kazała starzykowi zdjąć starą odzież, umyć się i da-
ła mu nowe ubranie z białego zamszu. Sama też się umyła przy
ognisku i włożyła świeżą koszulę. Oboje czyści, zasiedli przed
wieżą i zaczęli czekać.
Aż się narodził Nów i Luna na niebo wzeszła. Starzyk się
wielce zdziwił, ale nic nie powiedział. Widać tak miało być na
tej wyspie.
— Idźmy — rzekła Panna i ruszyła w las przodem. Starzyk
za nią truchtem. Wyszli na olszynę. Tam się zatrzymali.
Długo stali w milczeniu. W końcu Panna pyta:
— Widziszli?
Starzyk mówi, że widzi. Ale co widzi, nie wie. To znaczy nie
wie, czy to, co widzi, jest czy tego nie ma?
— A cień widzisz? Cień na olsze?
— Widzę, ale co rzuca cień?
— Tam nie ma nic kromie cienia.
I rzeczywiście, Nów z Luną zaigrali, aż jasno się zrobiło,
a na pniu olchy jawiła się plama światła, w niej cień dziecięcej
główki. Oczami na starzyka patrzy. Ot, rączki, ot, nóżki. Rącz-
ki podniosło — weźcie mnie.
Panna przytuliła żywy kłębek do piersi. To była jasnooka
maleńka dziewczynka. Cała się świeciła promieniami Luny.
Raptem zapłakała jak człowiecze dziecko. Panna ją
ukołysała i opatuliła w ciepłą skórkę bobra.
Nów i Luna skryli się za skrajem ziemi.
Po powrocie do domu ułożyli dziewczynkę w kolebce. Roz-
palili ogień i znowu się lubowali: leży okruszka — istna jagód-
ka moroszka — rączętami, nóżętami rusza, oczętami świeci i
na ręce się prosi. Starzyk obmył niemowlę źródlaną wodą na
progu wieży. A ono, zamiast zapłakać, roześmiało się radośnie.
Usiadł z golaską przy palenisku i strojąc pocieszne miny, su-
szył ciałko — to pleckami, to brzuszkiem ku ogniowi ją obra-
cał, rączki i nóżki ogrzewając w swoich dłoniach. A kiedy już
się rozgrzała do sucha, ułożył ją z powrotem w kolebce i otulił
H i#-
169
bobrową skórką. Panna dostała skądeś złoty pantofelek, posta-
wiła go na wezgłowiu i dała dziecku pierś.
Po kolacji starzyk z Panną położyli się spać. Tak w końcu
starzyk poznał Pannę... Odtąd byli jako mąż i żona, ojciec i
matka, starzec i starucha. Jak gdyby odwiecznie żyli we dwoje
na tymże ostrowie i w tejże wieży.
Starzyk nazywał ją Akka, ona jego — Kąjles. Dzieweczce
dali na imię Nikija, a w domu zwali Akkanijda, to znaczy —
babcina córka. Na drugą noc o tej samej porze, kiedy znaleźli
dziewczynkę, starucha położyła w dymnik wieniec z kości na
dobry początek życia Akkanijdy.
Odtąd na ich wyspie zawsze było światło. O każdej porze ro-
ku, niezależnie od pogody — czy tucze obłożyły niebo ciężką
pierzyną powszędy, czy zima zaniosła świat śniegiem i skuła
las mrozem, czy jesień płakała deszczami — na wyspę starzy-
ka i staruchy lały się promienie z jasnego nieba. Dniem Słoń-
ce świeciło, nocą Luna czuwała, a kiedy i Słońce, i Luna nie
mieli czasu, prosili Wielkiego Starca pod postacią Morsa, aby
posłał im wiernego Najnasa z oddziałem snopów zorzy polar-
nej na obchód. Snopy zaczynały swe boje i rozświetlały nie-
bo nad wyspą wszystkim kolorami tęczy. Niczym w zielonym
oknie pośrodku ciemnego i lodowatego pustkowia — dzięki
gorącym źródłom ziemia tam była ciepła i kwitnąca jak wios-
ną — na barwnym dywanie mchów i jagodziska baraszkowała
maleńka Akkanijda. Córka srebrzystej Luny o imieniu Nikija,
to znaczy Cień Tej, Której Nie Ma.
Starzyk całymi dniami się trudził, żeby nakarmić swoją sta-
ruchę i dar Słońca — Akkanijdę.
W onych czasach ludzie karmili się jedynie rybą. Dzikie
ptactwo łapali w rybackie sieci i też nazywali rybami, tyle że
powietrznymi. Na reny nie polowali, ren był — jeśli tak można
się wyrazić — ich krewniakiem. Tylko raz do roku reniferowe
plemię pozwalało na siebie polować, a i to nie byle jak, jeno za-
gonem i wangasami
50
. Polować w inne dni — grzech. Łódki ro-
bili z łyka brzozowego, na nich pływali i z nich rybaczyli. Cały
swój skarb taszczyli na kierieżach
51
. Nielekkie to dzieło —
50
Wangas — saamskie lasso.
51
Kierieża — stary saamski środek transportu w postaci łódki na
jed
nej płozie. Zaprzęgano do niej jednego rena.
170
włóczyć ciężką kierieżę po mchach i kamieniach, po górach i
błotach. Nawet domy tak przewozili. Zimowe domy robili ze
skór renów, jeśli człowiek miał skór pod dostatkiem, a jeśli nie,
to klecił sobie szałas z płatów brzozowego łyka i zszywał korze-
niami sosny. Łyka używali do wszystkiego. Nawet kotły do wa-
rzenia strawy były z łyka. Obmazywali kocioł gliną, hartowali
w ogniu, a potem wrzucali do wody w kotle gorące kamienie,
aby warzyć w nim jadło. Z łyka robili naczynia do picia i kobia-
ły różne, i koszyki, i spławiki do sieci.
Często musiał starzyk chodzić za łykiem.
Pewnego razu wieczorem zamyślił wybrać się po łyko na
Czarną Warakę. Starucha mu mówi:
— Nie chodź tam, starcze, bo wzejdzie Luna i ujrzy twoje
ręce przy robocie. Nie wolno drzeć łyka przy Lunie. Lepiej
byś zrobił, idąc jutro z rana do innego lasu. Dzisiaj do Czarnej
Waraki nie chadzaj.
Starzyk naostrzył nóż, zebrał się i poszedł. Idzie i duma,
czemu to nie wolno na Warakę chodzić? Tyle razy tam
bywał i nic się stało. Zapomniał o przestrodze staruchy, a
może jej nie zawierzył? Jakkolwiek tam było, skręcił na
Czarną Warakę. Ot, i las zakazany przed nim. Wzeszła Luna.
Oj, Czarna Waraka — miejsce przeklęte! Głazy leżą wśród
głazów jak gdyby mocą nieczystą wciśnięte. Pnie brzóz tak po-
wykręcała jakaś czortowska siła, że się płaszczyły po ziemi
niczym zaklęte gady. Starzyk się stracha, w głąb lasu nie lezie,
jeno po skraju Waraki się skrada. Stoją stare brzozy, na pniach
czalmuszki (u was mówią — brzozowe ślepia), a łyko samo się
łupi. Najłatwiej oddzierać od takiego ślepia, chwytając lewą
ręką za odstający kawałek, i nożem nadrzynać — od razu ca-
łym kłębem odchodzi. Błąka się starzyk po brzezinie, mruczy
pod nosem, przestrogi staruchy wspomina. A Luna igra na
pniowej bieli, liście wysrebrzyła i poświatą mąci.
W końcu wybrał brzozę o pniu z piękną i gładką korą bez
ślepiów. Tylko jedno na niej było — za to ogromne — i zdawa-
ło się patrzeć na niego jako żywe oko. Zajrzał weń i ponownie
się zestrachał, bo wszelka ohyda — pająki, żuki i tłuste roba-
le — tam się gnieździła. Nie bacząc na to, wyjął nóż i zaczął
171
ciąć korę. Wtedy z brzozowego ślepia Oadź wyjrzała,
zamrugała i rzecze:
— Ejże, starcze, bierz mnie za żonę.
A zza pleców Oadzi jej córka wygląda i patrzy na niego jak
na rodzonego ojca.
— A oto i ja — mówi i język obleśnie wysuwa — nazywają
mnie Ostrooczka.
— No więc chcesz mnie czy nie? — pyta Oadź, poziewając
szeroko. — Zresztą, nawet jeśli nie chcesz i tak
weźmiesz.
— Uhm — starzyk głośno przełknął ślinę —jak ja cię mo-
gę wziąć za żonę? U mnie już jest starucha.
To rzekłszy, poszedł dalej, drugiej brzozy szukać. Znalazł
odpowiednią, lecz nie zdążył noża dobyć, jak spod łyka znowu
Oadź wychynęła, za nią córka Ostrooczka, a za nią syn Oa-
dzi — Spalony Pieniek. Starzyk zadrżał od ohydy i poszedł da-
lej, trzeciej brzozy szukać. Chodził, chodził, aż znalazł.
— Na tej łyko lepsze niż na tamtych dwóch — powiedział
do siebie i rękawice za pazuchę włożył, biorąc się do
darcia. Wtem z czalmuszki Oadź hop mu na szyję.
Łapami go objęła, tuli się i szepce.
— No, i widzisz. Już mnie wziąłeś. Co się boisz? Źle ci ze
mną nie będzie, piętki ci wyliżę. A jak mnie nie
zechcesz, to przez piętę cię wyssę.
Nie zdążył Oadzi z siebie strząsnąć, ze ślepia Ostrooczka
wyjrzała, za nią Pieniek i jeszcze jeden.
— A oto i ja, Mechaty Szczurek — mówi. — Ja także jestem
od Oadzi i też do ciebie chcę.
— Poszli precz! — wrzasnął starzyk. — Nie wezmę ja cie-
bie, Oadź, za żonę. Ani mi twoich dzieci nie trzeba!
Mam swoją staruchę i swoją dzieweczkę! Dla was w
mojej wieży miejsca nie starczy.
Ledwie to wyrzekł, a tu Ostrooczka skoczyła mu na pierś
i śmieje się jak do rodzonego papy.
Starzyk zdębiał i próbuje spokojniej tłumaczyć.
— Posłuchaj, Oadź, ja już mam żonę, córuś Akkanijdę i z
trudem je obie karmię i poję. A tu jeszcze wasza
czwórka. Jak taką czeredę wykarmić? Głupio to
wymyśliłaś, Oadź!
— Nie lękaj się, starcze, nie lękaj. We czworo będziemy ci
pomagać. Ot, choćby Pieniek, mocarz za trzech.
172
Słysząc to, Pieniek hycnął na prawą nogę starzyka i jedną
łapką łap za kolano, a drugą wała pokazał.
— Mechaty Szczurek też niczego sobie.
Tu hycnął Szczurek na lewą nogę starzyka, oczami łypnął
i zęby wyszczerzył. Starzyk aż stęknął, a Oadź znowu do ucha
mu szepce:
— Będę twoją nową żonką, starcze, a starą won — i bąble
śliny wypuszcza — briu... briu... ze mną ci źle nie będzie.
Starzyk rzucił się do ucieczki, bieży w te pędy, lecz ona z
niego nie złazi. Jeszcze mocniej się w szyję wczepiła i gada
swoje jak nakręcona:
— A jak mnie nie chcesz, to cię zakłuję... Popatrz, tu mam
nożyce, raz ukłuję, dwie rany zrobię, dwa razy — cztery,
trzy — sześć. Wykrwawisz się, durniu, na amen! — I
nożycami szczęka.
— Szlag by cię trafił! — poddał się starzyk i niosąc czere-
dę Oadzi na sobie, noga za nogą powlókł się do domu.
Oadź go pogania, nożycami kłuje, Ostrooczka ze
szczęścia bańki śliny puszcza, a Spalony Pieniek i
Mechaty Szczurek w nogach się pętają, głośno
popierdując.
Ujrzała starucha swojego starzyka z czeredą Oadzi i aż się
żachnęła od zgrozy:
— A nie mówiłam ci, nie chodź do Czarnej Waraki, bo se
napytasz biedy. Prosiłam, nie drzyj tam łyka przy Lunie, ma
ło ci drugiego lasu? A ty mnie nie posłuchałeś i oto Oadź do
nas przywlokłeś!
Nazajutrz starzyk dokładnie obejrzał, kogóż to przyniósł na
sobie do siebie. Zwłaszcza się przyglądnął swojej nowej żon-
ce. Ni to pająk, ni szczur, no i nie żaba, acz mokra i śliska ni-
czym ropucha w żeńskim ciele. Cóż zrobić? Przyjdzie żyć ze
straszydła.
Oadź bała się światła. Rankiem, ledwie jawiło się słońce,
przypadała do ziemi, nikła i rozpełzała się po kątach —
gdzie ciemniej. Właziła w różne szpary, pod mech i
kamienie, żarłocznie patrząc stamtąd na starzyka, staruchę i
Akkanijdę, jakby chciała ich zjeść.
Starzyk postawił dla nich osobną wieżę. Oadź kazała mu
szczelnie pozatykać każdą szczelinkę, byle dziurkę, nawet
173
dymnik. By najmniejszy promień Słońca nie zajrzał do środ-
ka. Paleniska tam nie było. Ognia nie rozpalała. Gnieździła się
w wilgoci, duchocie i mroku.
Tylko zakończył wieżę stawiać, jak Oadź do niej wpełzła,
mokrymi sieciami się nakryła i całą czwórką zalegli spać. A
tak chrapała, że wyspa drżała, ruszyła się z posad i popłynęła
po jeziorze w kierunku Czarnej Waraki. Tam się zatrzymała,
z dala od ludzi.
Odtąd Oadź zakazała starzykowi sieci suszyć, mokre miał
do jej wieży zanosić, aby się mogła w nich wylegiwać całymi
dniami. Lubiła Oadź — oj, lubiła! — i dniem w mokrych sie-
ciach się powalać, i nocą w nich pospać do syta. I bez przerwy
się gapiła — to na starzyka, to na staruchę, to na Akkanijdę —
jakby ich pojadała wzrokiem.
Codziennie wzywała starzyka do swojej wieży i sadowiła go
obok siebie na sieciach. Po czym tuląc się do niego, język dłu-
gi wysuwała — biały i lepki — i oblizywała go, szepcząc do
ucha różne świństwa. Od tej czułości biedny starzyk pokrywał
się gęsią skórką i włos mu wypadał —jeden po drugim. Aż się
zrobił łysy! A Oadź dalej lizała, lizała i z rozkoszy bąble śliny
wypuszczała: briu... briu... briu...
Na całym jeziorze było słychać to briuchanie.
Po każdym powrocie do swojej staruchy starzyk ledwie zi-
pał. Starucha z Akkanijdą obmywały go ze śliny Oadzi, wycie-
rały i rozgrzewały u ogniska, aż zasypiał jak niemowlę. Tak
bywa, kiedy mąż mądrej żony nie słucha.
Ciężkie dni nastały na wyspie dla Akkanijdy. Starzyk dwoił
się i troił, aby wszystkie gęby wykarmić. I na jeziorze co dzień
sieci stawiał, i na polowania do lasu chodził, i przy domos-
twie się krzątał. To szczap nałupie, to łódź załata, to coś przy
wieży zmajsterkuje... I słabnął z dnia na dzień od tego lizania
Oadzi.
A Oadź ciągle o jedzenie krzyczy! Zabroniła starej żonie
z mężem na rybałkę jeździć, sama do łódki się wpycha, żeby
połowu pilnować i co tłuściej szą rybę każe sobie zwarzyć. Na-
warzy starucha z Akkanijdą pełny kocioł uchy, zaniosą do wie-
ży Oadzi, same rybie ości cmoktają.
174
A tu nowa bieda, sieci z wieży Oadzi sparciały Wilgoć je
tam zjadła. I tylko jedna została. Ta, którą starzyk sam suszył
na słońcu, a starucha własnoręcznie naprawiała. Jedną siecią
ryby dla tylu gąb nie złowisz. Zaczęli głodować. Nie ścierpia-
ła Oadź i starzyka woła:
— Hej, starcze! Jeśli nie będziesz nas karmić, to najpierw
ciebie zeżremy, potem twoją staruchę, a na deser Akkanijda
zakąsimy.
Akkanijda ze staruchą przestały jeść, aby starzyka ocalić.
Cały ułów warzyły dla Oadzi na uchę.
Oadź była syta, Akkanijda — głodna.
Dzień, drugi i trzeci to trwało, aż w końcu z głodu osłabła
i nie mogła chodzić. Niesyty człowiek długo nie pochodzi...
Widząc to, starzyk sam po kryjomu nawarzył ryby i nakarmił
do syta swoją rodzinę.
Teraz Akkanijda była syta, Oadź — głodna.
Pozwała Oadź starzyka do swej wieży. Wejść do środka, to
on wszedł, ale wyjść — nie wyszedł.
Przyszło Oadzi samej za rybą jeździć. Brała do pomocy
dwoje swoich, a jedno zostawiała, by staruchy z Akkanijda pil-
nowało. Raz pojechali, drugi i trzeci, a że sieci nie suszyli, w
końcu ta ostatnia się porwała. Wrócili bez ryby, milczkiem do
wieży wpełzli pod stare sparciałe sieci. Tylko łby sterczą,
gały z głodu błyszczą.
Starucha zwąchała pismo nosem i zrozumiała, że kres jej
bliski. Wzięła Akkanijdę na stronę, dała jej senne pałeczki i
pouczyła, co i jak ma zrobić, żeby ocaleć. Na zakończenie raz
jeszcze powtórzyła:
— Nie zapominaj o setnej kosteczce!
Po czym legła i więcej nie wstawała. A nocą do staruchy
Oadź się podkradła. Patrzy, nie ma staruchy Jedynie mięso i
kości zostały... Zawołała Akkanijdę obiad ugotować. Ran-
kiem sierotka wzięła wiadra na koromysłach, pobiegła po
wodę do gorącego źródła i postawiła babcine kości w kotle
na ogień. A że dzień był słoneczny, na dworze stał upał, cze-
reda Oadzi nie mogła wyjść z wieży, tylko siedziała w wilgot-
nej ciemnocie i śledząc głodnymi oczami każdy ruch dziew-
czynki, głośno przełykała ślinkę. Akkanijda zebrała wywar z
wierzchu do oddzielnej miski i odstawiła na bok, a mięso
175
1
10.
11.
12.
13.
14.
15.
16.
17.
18.
19.
20.
1
mmmmm
m
Nakładem wydawnictwa Noir sur Blanc ukazały się
następujące książki Mariusza Wilka:
DOM NAD ONIEGO
2006
WILCZY NOTES
2007
■