JAN ŻABIŃSKI
PRZEKRÓJ PRZEZ
ZOO
Matce mojej — Nauczycielce właściwej pielęgnacji dzieci i zwierząt — książkę tę
poświęcam.
Autor
WSTĘP
Ogród zoologiczny, zwierzyniec, menażeria — obawiam się, że te trzy nazwy dla
większości czytelników są jednoznaczne, a gdyby poprosić, żeby je określili, odpowiedź
byłaby jednogłośna:
— To miejsce, gdzie pokazują dzikie zwierzęta z najrozmaitszych stron świata.
I na tym koniec...
Takie mniemanie panowało dość powszechnie przez cały wiek XIX, a u nas nawet
jeszcze w pierwszych trzech dziesiątkach lat bieżącego stulecia. ? — Pokazują za pieniądze
— kto ciekawy, kupi bilet i będzie oglądał. Co zobaczy, co wyniesie ze spotkania ze
zwierzętami — przedsiębiorcę nic nie obchodziło. Dla niego istotną rzeczą była tylko ilość
sprzedanych biletów i suma dziennego dochodu.
A publiczność?
Różnie tam pod tym względem bywało. Jedni patrząc bezmyślnie zadowalali się tylko
tym, iż widzą „na żywo" różne dziwaczne postacie i kształty zwierzęce, których nie spotyka
się u nas tak pospolicie jak psa, kota czy wronę. U innych do przyjemnego zaspokojenia
ciekąwości dołączał się pewien przykry zgrzyt uczuciowy, wskazujący na zdolność bardziej
obiektywnego ujęcia sprawy, gdyż poza własnymi doznaniami taki widz potrafił uprzytomnić
sobie, iż tam w klatkach znajdują się też istoty żywe, a wygląd ich i pomieszczenia, w jakich
się je oglądało, dziwnie przypominały więźniów i ich cele. W niejednym kulturalniejszytó
człowieku rodziło się więc pytanie:
— Czy mam prawo dla zaspokojenia swojej ciekawości skazywać tyle istot żywych na
cierpienia, od których uwolni je dopiero rychła zapewne śmierć?...
Nic dziwnego, że poglądy na ogrody zoologiczne, na potrzebę i celowość ich istnienia
były bardzo rozmaite i sprzeczne, a jak mi się zdaje, niektóre z nich po dziś dzień pokutują
wśród szerokich warstw społeczeństwa.
Dopiero w ostatnich czasach zaczęto zastanawiać się nad wielkim znaczeniem
kulturalnym i wychowawczym tego, co człowiek zobaczy i wyniesie ze swego, choćby nawet
krótkotrwałego, kontaktu z przedstawicielami fauny całego świata.
W polskim dorobku literatury przyrodniczej nie byłoa dotąd ani jednej publikacji — poza
dorywczymi artykułami w gazetach — która by wszechstronnie i bezstronnie naświetlała tę
sprawę. Podejmując to zadanie w niniejszej książce nie mam zamiaru rozwiązywać zasad-
niczego problemu i dawać czytelnikowi gotowej odpowiedzi. Pragnąłbym jedynie zapoznać
go pokrótce z historią ogrodów zoologicznych, wyjaśnić, w jaki sposób powstają i w jaki
sposób funkcjonują; dopiero wtedy bowiem czytelnik otrzyma elementy, na podstawie któ-
rych sam będzie mógł wytworzyć sobie pogląd na te sprawy, zamiast powtarzać
mechanicznie utarte wypowiedzi zasłyszane od innych, lub też (do czego bywamy tak
pochopni) wygłaszać sądy bez zapoznania się z istotą zagadnienia.
Nie jest to jednak jedynym celem tej książki. Przypuszczam, że czytać ją będzie każdy,
kogo w ogóle zagadnienie ogrodów zoologicznych w ten czy inny sposób interesuje. A jeśli
tak, to na pewno będą wśród nich i tacy, którzy już zwiedzali ten czy inny ogród zoologiczny
bądź też przy nadarzającej się sposobności zwiedzać go będą. Otóż książka ta ma również na
celu przekonanie czytelnika, że każdy, kto wstępuje na teren zoo, stajte się przynajmniej
chwilowo cząstką tej instytucji, zupełnie tak jak cząstką składową teatru są nie tylko aktorzy,
dekoracje, autor i reżyser, ale również i publiczność.
Publiczność w zoo jest jednym z jego elementów, elementem, który ma bardzo wielkie
znaczenie w ostatecznym wyniku oceny całości.
Jeśli więc choć część czytelników wyrobi sobie pogląd, jak należy się zachowywać
samemu i na co zwracać uwagę znajdując się na terenie zoo, cel tej książki zostanie w pełni
osiągnięty.
Pamiętajmy bowiem, że w ogrodzie zoologicznym nie tylko my patrzymy na zwierzęta, ale i
zwierzęta też „patrzą na nas".
HISTORYCZNY ROZWÓJ OGRODÓW ZOOLOGICZNYCH
Historia ogrodów zoologicznych
Nie przypuszczam, aby ktokolwiek z największych nawet zwolenników ogrodów
zoologicznych orientował się w czcigodnym wieku tych instytucji. Zazwyczaj każdy jest
skłonny sądzić, iż mają one poza sobą co najwyżej 100—150 lat. Tymczasem, jak się
okazuje, najstarsze zoo, o^ którym mówi nam historia, powstało prawie 3 tysiące lat temu, bo
akurat 10 wieków przed początkiem naszej ery.
Był nim ogród zoologiczny cesarza chińskiego. Śmiało nazwać go można ogrodem
zoologicznym, a nie zwierzyńcem, gdyż nie była to instytucja podobna do tych, jakie w
średniowieczu zakładali przy swoich zamkach królowie i magnaci europejscy, aby hodować
tam zwierzynę mającą potem służyć do uświetniania paradnych polowań. Ogród zoologiczny
cesarza musiał też niewątpliwie dostarczać pewnej ilości zwierząt dla łowieckich
przyjemności „syna nieba". Jednakże, jak zaświadczają stare kroniki chińskie, pierwszym
jego zadaniem miało być zapoznanie publiczności z ciekawymi okazami fauny całego
znanego wówczas świata. Że zaś handel
i wymiana w tej dziedzinie sięgać musiały daleko, dowodem jest fakt, iż znajdowały się tam
lwy i strusie, których ojczyzną, jak wiadomo, jest Afryka.
Na starych płaskorzeźbach asyryjskich oglądać można sceny transportowania żywych
zwierząt dzikich, przy czym — co najciekawsze — skrzynie przewoźne były, jak się okazuje,
urządzone tak samo jak te, których używamy obecnie.
Inną wielką niespodzianką dla badacza historii ogrodów zoologicznych są wspominki
towarzyszy Korteza
o ogrodzie zoologicznym ostatniego króla Azteków
Montezumy. To, co barbarzyńscy najeźdźcy hiszpańscy piszą na ten temat, wywołało nie
tylko u współczesnych im Europejczyków niezwykły podziw, ale i nam wyda-
ulubionym strojem odświętnym były płaszcze i czapki zszywane ze skórek ptasich, naturalnie
w ich pełnym upierzeniu. Kto zna bogactwo i przepych barw ptactwa amerykańskiego, łatwo
zrozumie, iż chodziło tu przede wszystkim nie o praktyczne, trwałe odzienie, lecz o piękno i
elegancję według ówczesnych gustów. Otóż ogrody Montezumy dostarczały właśnie
materiału na stpoje dla władcy i dworzan.
I tutaj jednak znów uderza hodowcę przede wszystkim nie sam fakt, ale zagadnienie —
jak można to było osiągnąć. Dyrektorzy nowoczesnych ogrodów zoologicznych
rozporządzają rolami cienkich siatek drucianych, z których budują olbrzymie woliery — i
mimo to właśnie ptactwo, a szczególnie ptactwo drobne, dostarczające najbardziej
wzorzystych piórek, jest nadzwyczaj trudne do hodowania. Nie chodzi bowiem przecież o sa-
mo przetrzymanie tego lub owego ptaka, ale o to, aby go nakłonić, żeby w warunkach
niewoli zdecydował się budować gniazdo, składać jajka, wysiedzieć i pielęgnować swoje
potomstwo. To właśnie jest rzeczą najtrudniejszą i każde zoo szczyci się, jeśli tu i ówdzie
może pokazać, iż w jego wolierze ptaki zdecydowały się uwić gniazdo. Propozycję, aby
dzisiejszy ogród zoologiczny prowadził produkcję przemysłową w tej dziedzinie, fachowcy
uważaliby za niedorzeczny pomysł laika bądź kpiny z rozmówcy.
Tymczasem u Montezumy w wielkich komnatach drobne ptactwo gnieździło się podobno
masami, a co więcej, specjalne dozorczynie — gdyż do tego szczególnie nadawały się
kobiety — zastępowały często rodzi
ców w karmieniu ptasiej młodzieży. Albowiem, używając nowoczesnego języka, produkcja
materiału skórkowego powinna była iść seryjnie. Pewne światło rzuca na to wiadomość, że
codziennie 250 funkcjonariuszy ogrodu udawało się do okolicznych lasów, aby zbierać
właściwy pokarm wyłącznie dla rzesz ptasich.
Wiele razy w czasie mojej pracy w Warszawskim Zoo próbowałem wykarmić i uratować
od śmierci małe pisklęta, które nam przynoszono. I chociaż — mówiąc bez fałszywej
skromności — znam się nieco na hodowli, pozytywne rezultaty uzyskałem tylko w kilku
przypadkach, przy wielkim nakładzie trudów i wszelkich pomocy technicznych, jak
termostaty, naświetlania itp.
O ogromie ogrodów Montezumy mówi nam i ta wiadomość, iż na wyżywienie samych
drapieżników ssących przeznaczano dziennie dwie setki indyków oraz przeszło drugie tyle
innych kurowatych.
Wreszcie jeszcze jeden ciekawy szczegół — z dziedziny sztuk plastycznych. Aztekowie
byli widać wybitnymi zwolennikami motywów zwierzęcych w malarstwie i rzeźbie. A cóż
może artyście dostarczyć lepszych modeli aniżeli ogród zoologiczny?
Przy ogrodzie Montezumy znajdowały się więc specjalne zakłady jubilersko-rzeźbiarskie,
które produkowały nieduże figurki zwierzęce odrobione w szczerym złocie.
Po tych wszystkich dziwach dawnych czasów — przejdziemy teraz do omówienia
historii, zadań i urządzeń nowoczesnych ogrodów zoologicznych.
Cele i zadania ogrodu zoologicznego
W tym samym czasie, kiedy „świeżo odkryci dzicy mieszkańcy Ameryki" rozkoszowali
się ogrodami Montezumy, „cywilizowani biali panowie świata" trzymali również gwoli
ogólnego podziwu dzikie zwierzęta, tylko w fosach przy swych zamkach. Były to przeważnie
wilki, niedźwiedzie a czasem nawet lwy. Co prawda należy dodać, że już wówczas istniały
zwierzyńce, te jednak miały zadania czysto utylitarne. Hodowano w nich jelenie, daniele,
czasem żubry i dzikie konie- tarpany, po to jednak tylko, ażeby od czasu do czasu korzystać z
uciechy łowów, nie narażając się na niepowodzenie, gdyby w kniei nie udało się wytropić
zwierzyny. Dopiero w końcu XVII w. magnaci zaczynają starać się o posiadanie w
zwierzyńcu również i okazów egzotycznych, którymi można by zadziwić sąsiadów lub gości.
O ogrodach dostępnych dla szerokich rzesz"zwie- dzających — naturalnie wówczas nie było
mowy.
W czasie rewolucji francuskiej, w 1793 r. na wniosek uczonych przyrodników złożony
przez wielkiego zoologa Etienne Geoffroy Saint Hilaire'a, zwierzyniec Ludwika XVI,
znajdujący się w Wersalu, zostaje przeniesiony do Paryża, umieszczony w ogrodzie Jardin
des* Plantes i oddany do użytku szerokich mas publiczności.
Zapoznajmy się z motywami powyższej decyzji wyznaczającymi cele i zadania tej nowej
instytucji, powstałej w nowych warunkach historycznych. Uzasadniając swój wniosek
Geoffroy Saint Hilaire stwierdza, że ogród zoologiczny ma służyć przede wszystkim do
badań przyrodniczych i nauki, a w pewnym stopniu i do
14
rozpowszechniania wśród publiczności wiedzy zoologicznej. Na terenach Jardin des
Plantes pobudowano jednocześnie gmachy; muzealne dla zoologii, mineralogii, botaniki —
jako wielkie Muzeum Historii Naturalnej, tak że dookoła zoo powstaje rzeczywiście wielki
ośrodek wiedzy przyrodniczej.
Cele i zadania wytknięte przez Saint Hilaire'a są na wskroś nowoczesne i podziwem
przejmować musi geniusz uczonego, już wówczas przewidującego tę rolę ogrodów
żoologicznych, którą, jak wykazała rzeczywistość, były one w stanie odegrać dopiero w sto
kilkadziesiąt lat później. Mimo bowiem tak pięknego rozwoju ówczesna wiedza biologiczna
nie potrafiła jeszcze wyciągać prawie żadnych realnych korzyści z istnienia ogrodów
zoologicznych.
W trzydzieści lat później słynny uczony, rywal Saint Hilaire'a, Jerzy Cuvier, kładzie
podwaliny pod nową gałąź wiedzy zoologicznej — anatomię porównawczą, która przez sto
lat zajmuje przede wszystkim większość przyrodników. W tej dziedzinie jednak ogrody
zoologiczne mało miały na ogół do powiedzenia, gdyż do rozwiązywania zagadnień tej nauki
potrzeba zasadniczo setek i tysięcy skór i szkieletów najrozmaitszych gatunków, i to przede
wszystkim w formie spreparowanej. Żywe zwierzę dla anatoma właśnie tak długo, dopóki
jest żywe, przedstawia minimalną wartość, natomiast idealne dla jego pracy są zbiory
muzeów. Toteż muzea stają się od razu instytucją pomocniczo-naukową, podczas gdy ogrody
zoologiczne (które, jak wiele zdobyczy rewolucji francuskiej, zostały zaszczepione w innych
krajach europejskich i zaczęły w różnych stolicach wy
15
rastać jak grzyby po deszczu) jednocześnie coraz bardziej zatracają swoje zaszczytne
posłannictwo naukowe, zmieniając się po prostu w dochodową imprezę widowiskową.
I tak w Wiedniu cesarski zwierzyniec, zbudowany jeszcze za czasów Marii Teresy,
zostaje przekształcony na ogród publiczny. Londyn zakłada swoje zoo w Re- gents-Parku w
1824, Berlin w 1836, Amsterdam w 1838 r. Za przykładem Berlina każde większe miasto
niemieckie buduje sobie zoo. Do 1875 r. niemal każda „szanująca się" stolica zaopatruje się
w ogród zoologiczny. Ma go już Petersburg (dziś Leningrad), Moskwa, Sztokholm,
Budapeszt, Kopenhaga. W tym właśnie czasie powstają również projekty założenia zoo w
Warszawie, zrealizowane — na krótki tylko okres dziesięciu lat — w roku 1881.
Ogrody zoologiczne coraz bardziej zatracają swoje znaczenie naukowe, wiążąc się z
czasem bezpośrednio z tak wyłącznie widowiskowo-rozrywkową instytucją jak lunaparki.
Ten stan nienormalny mści się na nich dotkliwie pod koniec ubiegłego stulecia, czego kon-
sekwencje — szczególniej u nas — obserwować można do dziś dnia. W połowie bowiem
ubiegłego stulecia na tle mieszczańskiego sentymentalizmu zjawia się, piękne zresztą, hasło
„przyjaźni dla zwierząt", realizowane niestety nie z rozsądnym umiarem i dla ich pożytku, ale
przejawiające się jedynie w nagonce na... łowiectwo
i ogrody zoologiczne. W tym to czasie —- zresztą nie bez słuszności — zarzuca się ogrodom
zoologicznym, że są męczarnią i kaźnią dla zwierząt, a myśliwych traktuje się po prostu jako
rozbójników i z pewnego rodzaju
masową histerią propaguje się jarstwo, tak jakby spożywanie roślin czy jaj, co uważa się już
za dopuszczalne, nie było również unicestwianiem żywych organizmów.
A jednak następstwa tej właśnie nagonki okazały się dla instytucji dodatnie, gdyż
wyraziły się w przyspie- . śzeniu rewizji dawnych i sformułowaniu nowych, tym razem
istotnych zadań ogrodów zoologicznych.
Co prawda pomocny okazał się w tej sprawie współczesny kierunek rozwoju nauk
przyrodniczych.
Ogólny rozwój bidlogii w poszczególnych okresach czasu siłą rzeczy ulegał większemu
lub mniejszemu dynamizmowi poszczególnych dziedzin badań. I tak dość gwałtowne
nasilenie zainteresowań morfologicznych — zwłaszcza w dziedzinie anatomii porównawczej
kręgowców — znacznie przygasło mniej więcej w ubiegłym stuleciu, ustępując miejsca
fizjologii porównawczej, tj. badaniom, które na tle poznanej budowy organów zwierzęcych
dążą do stwierdzenia ich czynności i sposobów funkcjonowania. Tu konserwowany preparat
muzealny nie przedstawiał większej wartości, jedynie żywa tkanka lub jej świeży produkt, a
przede wszystkim żywe zwierzę jako całość dostarczało cennego materiału do badań, a pod
tym względem głównym dostawcą mogły być tylko ogrody zoologiczne. One przede
wszystkim wyrwać mogły fizjologię ze stałego operowania stereotypowym materiałem do-
świadczalnym, jakim są żaba, królik, gołąb czy morska świnka.
Wreszcie w ostatnich czasach rozwijający się przemysł, w poszukiwaniu coraz to nowych
i jak najobfit- szych źródeł surowców, zwrócił uwagę na zwierzęta
2 Przekrój przez zoo
17
jako dostarczycieli futer, surowców tkackich i konserwowych, a także farmaceutyczno-
lekarskrch — szczególnie w dziedzinie preparatów hormonalnych. I pod tym względem zoo
służyć może obfitym materiałem do przedwstępnych badań.
Toteż dzisiaj ogrody zoologiczne mają już swoją linię rozwojową, swoje nowoczesne zadania
i cele. Dziś już ani w Związku Radzieckim, ani na Zachodzie nikomu nawet do głowy nie
przyjdzie kwestionowanie zarówno ich znaczenia dydaktycznego, jak i roli pomocniczego
ośrodka naukowego. Ogród moskiewski na przykład tworzy jedną całość aklimatyzacyjną z
olbrzymim rezerwatem na Ukrainie i jest właściwie stacją nauko- wo-doświadczalną.
Na zakończenie zreasumujmy zadania ogrodów zoologicznych. Są to:
1. badania własne w dziedzinie hodowli zwierząt egzotycznych i aklimatyzacji;
2. dostarczanie materiału zakładom naukowym fizjologii;
3. zadania dydaktyczne i wychowawcze, przede wszystkim w stosunku do młodzieży;
4. aklimatyzacja zwierząt mogących mieć znaczenie gospodarcze;
5. pomoc w utrzymaniu ginących gatunków zwierząt;
6. dostarczanie modeli potrzebnych do rozwoju tematyki zwierzęcej w sztukach
plastycznych
i wreszcie
7. kulturalna rozrywka dla szerokich rzesz publiczności.
18
Dzieje ogrodów zoologicznych Warszawy
Myślę, że nie ma chyba wielu spośród czytelników, których by ten tytuł nie zadziwił.
Czyżby Warszawa miała inne ogrody zoologiczne poza tym, który pamiętamy sprzed wojny,
jak rozwijał się na naszych oczach w ciągu dziesięciolecia? Otóż tak: Warszawa miała już
dawniej ogród zoologiczny, i to wcale niezły, który istniał również przez dziesięć lat w końcu
zeszłego wieku.
Historia jego interesowała mnie bardzo, toteż starałem się zebrać o nim jak najwięcej
wiadomości od zwiedzających go w owym czasie. Najcenniejsza była kronika powstania i
upadku tej instytucji, spisana na mą prośbę przez jednego ze współwłaścicieli w grubym
zeszycie, który niestety podzielił podczas wojny los innych zbiorów Warszawskiego Zoo.
Wiadomości więc, które podam poniżej, cytować będę z pamięci nie ręcząc za dokładność
szczegółów.
Można by powiedzieć, że Warszawa nie ma szczęścia do ogrodów zoologicznych. Z
zamiarem jednak i chęcią posiadania takiej instytucji nosiła się od bardzo dawna. W
Archiwum Akt Dawnych wyszperałem szereg dokumentów z kancelarii generał-gubernatora
warszawskiego w sprawie podania jakiegoś obywatela; zawiadamiał on urzędowo, iż posiada
parę małp, wilków, samy, papugi i jeszcze jakoweś zwierzęta, które w podwórzu swego
domu (o ile sobie przypominam przy zbiegu ulic Hożej i Kruczej) pragnie pokazywać
publiczności warszawskiej i prosi o zezwolenie pobierania opłaty wejściowej w wysokości
20 kopiejek srebrem.
f
19
Było to w roku 1871. Prośba ta zdaje się nie została załatwiona, natomiast nadano jej bieg
urzędowy, mianowicie generał-gubernator polecił zwołać komisję złożoną z przedstawicieli
Zarządu Miasta oraz uczonych zoologów (między innymi brał w niej udział światowej śławy
polski badacz ptaków Władysław Taczanowski, który rozbudowując istniejący od 1819 r.
Gabinet Zoologiczny stał się twórcą podstaw dzisiejszego Państwowego Muzeum
Zoologicznego). Komisja ta na bodaj że kilkunastu posiedzeniach, których protokoły przeglą-
dałem, obszernie i rzeczowo uzasadniała z punktil widzenia dydaktycznego i naukowego
potrzebę powstania w Warszawie ogrodu zoologicznego. Na tym się jednak skończyło, gdyż
nie było środków społecznych, a żaden kapitalista nie był zainteresowany w
przedsiębiorstwie, które nie wiadomo było, jaki przyniesie zysk.
Upłynęło lat dziesięć. I oto jeden z ówczesnych adwokatów warszawskich założył
towarzystwo akcyjne, wyjednał koncesję i w roku 1881 otworzył pierwszy Warszawski
Ogród Zoologiczny, powołując się zresztą na wspomniane powyżej orzeczenie komisji.
Ogród mieścił się na Bagateli, tam gdzie przed wojną znajdował się-pawilon
Towarzystwa Ogrodniczego oraz cukiernia Dakowskiego.
Nawiązano kontakty z Karolem Hagenbeckiem w Hamburgu, który właśnie zaczął
rozwijać swoją firmę handlu zwierzętami egzotycznymi. Jak się zdaje, kontakty te nie miały
charakteru wyłącznie pieniężnego, udało mi się bowiem stwierdzić na miejscu w Hamburgu z
ust synów właściciela i starszych współpracowników firmy, że słynny twórca idei
nowoczesnych ogrodów
zoologicznych osobiście nawet bjjł w Warszawie w celu zapoznania się z założeniami i
intencjami przedsiębiorców nowego europejskiego zoo.
Przez pierwsze pięć lat instytucja rozwijała się bardzo dobrze. Warszawskie Zoo
posiadało wówczas słonia, liczne lwy, tygrysy i lamparty, nie brakło lam i wielbłądów, małp i
papug, nie mówiąc już o krajowych okazach, jak wilki, sarny, jelenie, daniele i wiele innych.
Zapaleni warszawiacy odwiedzali ogród masowo, tak że akcjonariusze nie żałowali swoich
sturu- bJ owych wkładów w założenie imprezy, która dawała pokaźne dywidendy.
Niestety, czysto handlowy stosunek do zagadnienia okazał się nie wystarczającym do
utrzymania takiego przedsiębiorstwa. Płochej Warszawie ówczesnej „opatrzył się" już ogród,
a nie było widocznie nikogo, kto by umiał wysunąć jego wartości dydaktyczne, o których już
mówił Taczanowski. Toteż instytucja zaczęła „robić bokami"; akcjonariusze wycofywali
wkłady, a kiedy wreszcie właściciel terenu, nie otrzymując od bodaj trzech lat czynszu
dzierżawnego, zażądał sądownie wyrównania zaległości i zagroził eksmisją, przedsiębiorstwo
ogłosiło upadłość.
Nie pomogła nawet interwencja Hagenbecka, który jako dobry kupiec decydował się w
tym ciężkim okresie bezpłatnie wypożyczać okazy, byle utrzymać istnienie jeszcze jednego
ośrodka, z którym mógłby prowadzić w przyszłości zyskowny handel. Przychówków zaś
przy ówczesnych metodach trzymania zwierząt zupełnie nie uzyskiwano.
W roku 1891 — równo dziesięć lat od chwili powstania — pierwsze Warszawskie Zoo
przestało istnieć. A jednak pamięć o nim nie zaginęła. Na samym początku XX w. spotykamy
tu i ówdzie głosy napomykające, iż każde większe miasto europejskie posiada ogród
zoologiczny, a Warszawa na takowy zdobyć się nie może. Pionierami idei ponownego
założenia zoo stali się wówczas: kupiec warszawski Fukief oraz znany w Warszawie fizyk i
przyrodnik Stanisław Kramsztyk.
Na dwa lata przed pierwszą wojną, w roku 1912 wybrano miejsce — zresztą to samo, w
którym obecnie znajduje się nasz ogród zoologiczny — mianowicie rozległe i dzikie jeszcze
nadwiślańskie łąki nadbrzeżne, zwane podówczas Parkiem Aleksandryjskim. Uzyskano
ponownie koncesję, zaczęto zbierać wkłady od akcjonariuszy, co jednak szło niesporo.
Pamiętajmy bowiem, że właśnie w 1912 r. wojna wisiała już na włosku i burżuazja
warszawska obawiała się umieszczać kapitały w jakichś mało znanych a niezbyt pewnych
przedsiębiorstwach. Jak sumiennie jednak przygotowywano śię wówczas do zakładania zoo,
niech świadczy fakt, iż realizatorzy jeszcze przed powstaniem instytucji gromadzili poważne
zoologiczne książki, których dwa pełne kosze przekazali później bibliotece naszego ogrodu
zoologicznego.
Realizacji tych zamysłów przeszkodziła pierwsza wojna światowa. I po niej znów
dziesięć lat, trzeba było czekać, aż jeden z obywateli miejskich, cukiernik z zawodu, zakupił
pewną ilość zwierząt egzotycznych i w podwórzu domu swego, a później na placyku przy
Alei 3-Maja otworzył widowisko, nazwane szumnie
ogrodem zoologicznym. Jednocześnie zaś z inicjatywy kilku nauczycieli przyrody i składek
uczniów gimnazjalnych powstała na miejscu, gdzie obecnie wznosi się dumnie Muzeum
Narodowe, inna, skromna impreza rozporządzająca lwem, niedźwiedziem oraz kilkoma
małpkami. .
Były to dwa bodźce, które poruszyły w końcu zarząd miasta stołecznego Warszawy i
spowodowały założenie w roku 1929 podstaw pod prawdziwy ogród zoologiczny.
Jego historię opowiem już w następnym rozdziale.
Historia dzisiejszego Warszawskiego Zoo
Dzisiejszy nasz ogród zoologiczny zaczęto tworzyć w 1927 r. Właściwą datą jego
powstania jest jednak rok 1929. A teraz wyjaśiiię dlaczego.
Dla laika ogrodem zoologicznym jest na dobrą sprawę każde miejsce, w którym za taką
lub inną opłatą pokazują choćby kilka egzotycznych zwierząt. I dlatego tytuł ten był przez
najrozmaitszych spekulantów dość mocno nadużywany.
I u nas różne podwórzowe imprezy używały dla reklamy tej nazwy. W Niemczech doszło
do tego, że niemal co drugi restaurator kupował sobie parę saren, dwie papugi, lisa, ustawiał
dwa-trzy akwaria, na szyldzie wielkimi literami wypisywał: „Restaurant am Zoo" — byle
tylko „handel szedł". A tymczasem prawdziwe ogrody zoologiczne dawno już wyszły z
okresu wyłącznie widowiskowego i dochodowego, a zamieniły
prawo używania nazwy „ogród zoologiczny". Tylko taka instytucja, która mogła wykazać się
właściwymi urządzeniami nie tylko do przetrzymywania, ale i do rzeczywistej hodowli
zwierząt egzotycznych oraz kierownictwem posiadającym właściwe fachowe i naukowe n
kwalifikacje, mogła starać się o ten tytuł. Z całą pewnością nadużywanie wyrazu „zoo" nie
było i nie ] jest do obecnej chwili ścigane sądownie, jednakże w świecie fachowym przyjęło
się uważać za ogród zoologiczny tylko ten, który został uznany przez międzynarodowy
związek.
Dla "Warszawskiego Ogrodu Zoologicznego fakt ten nasłani} władnie w rnku 1929.
"sn \ratey\Aic\e o charakterze na\3kowo-Vulturalnym, zadania. dydatóy czne i
Yiodowlane na pierwszym pYaine.tojme^o, iż dyrektorzy prawdzi- zoologicznych musieli
dbafc, aby nazwy me nadużywano. ToYeż na. pocz^NYu YAeżące&o stulecia powstał
^lemczec^YT^i^ze^Tyy resorów Ogrodów Zoologicznych, szy\>Y.o przeY.szia\cony vj
towarzystwo mią&zy- narodo-we, "którego zadaniem miądzy innymi "było — można
perońedziefc — udzielanie pozwolefv na
Nic dziwnego, że Warszawski Ogród Zoologiczny musiał dołożyć wszelkich starań, aby
sprostać zadaniom, jakie wkładało to bądź co bądź zaszczytne wyróżnienie. Trzeba pamiętać
bowiem, iż sposób jego powstania był zupełnie swoisty i dla mieszkańca Europy Zachodniej
absolutnie niezrozumiały. Tam bowiem, jeżeli miasto, państwo bądź jakieś towarzystwo
akcyjne czy naukowe zdecydowało się na założenie ogrodu zoologicznego, to przede
wszystkim gromadziło kapitały, uzyskiwało . tereny, budowało potrzebne pawilony i
urządzenia, następnie angażowało personel, zakupywało zwierzęta — i do zupełnie już
gotowego, wykończonego w każdym szczególe ogrodu wpuszczano przywabioną szumną
reklamą publiczność, znoszącą franki, marki czy szylingi — główny cel całego przedsiębior-
stwa.
1 Warszawskie Zoo zaś otrzymało tylko teren ogrodzony, do którego przeniesiono
kilkanaście posiadanych w Warszawie zwierząt, a następnie puszczono „noworodka" na
szerokie wody, aby dawał sobie radę sam! Sytuacja więc była dość trudna, gdyż ze strony
Zarządu Miejskiego nie można było liczyć na specjalne podtrzymanie. Fakt, iż ogród
zoologiczny nie tylko przetrwał, ale rozwijał się i już po pięciu latach uzyskał sukcesy
hodowlane, jakimi nie mogły się pochwalić liczne ogrody mające już za sobą wiele
dziesiątków lat istnienia i doświadczenia, zawdzięczamy prawdopodobnie dwom czynnikom.
Przede wszystkim niezwykle serdecznemu ustosunkowaniu się publiczności. I to nie
tylko warszawskiej, ale — można powiedzieć — ogólnopolskiej, gdyż
część zwiedzających rekrutowała się spośród wycieczek prowincjonalnych, przybywających
do Warszawy w sezonie wiosennym i letnim. To pobłażliwe i pełne wyrozumienia
stanowisko publiczności, która nie sarkała na błoto, brak wygodnych uliczek, restauracji i
schronów przeciwdeszczowych, pozwoliło na wkład wszystkich uzyskanych środków
pieniężnych w budowę bądź ulepszanie urządzeń zwierzęcych, co z kolei uaktywniało drugi
bardzo ważny czynnik rozwojowy, zależny już
od samych pensjonariuszy ogrodu, tj. zwierząt. Mianowicie zwierzęta nasze niemal od
samego początku istnienia zoo zaczęły wykazywać tak wielką mnożność, że- już po dwóch-
trzech latach wydatki pieniężne na zakup nowych okazów obniżyły się niemal do zera.
Można było bowiem uzyskiwać nowe zwierzęta w drodze wymiany, zwiększając zresztą w
ten sposób coraz bardziej dochody z przyrostu naturalnego.
Szczytowym punktem tych sukcesów hodowlanych było przyjście na świat w 1937 r. tak
popularnej w owym czasie w Polsce słoniczki, nazwanej „Tuzinką" z racji, iż był to w ogóle
dwunasty słoń urodzony w niewoli. Sukces ten wsławił Warszawskie Zoo również i za
granicą tak dalece, że jeszcze po wojnie, kiedy
byłem na zjeździe dyrektorów ogrodów zoologicznych w Holandii, jeden z moich znajomych
ofiarował mi wycinek holenderskiej gazety sprzed lat dziesięciu z artykułem i fotografią
naszej słoniczki, zdjętej w dwa dni po jej urodzeniu.
Jeżeli jednak chodzi o osiągnięcia nie tylko reklamowe, .obliczone na przyciągnięcie
publiczności, ale raczej naukowe, to o wiele większe zainteresowanie specjalistów wywołało
wyhodowanie u nas po raz pierwszy w dziejach ogrodów zoologicznych likaonów — dzikich
psów afrykańskich, które dotychczas w ogóle nie rozmnażały się w niewoli. Może jednak
zadziwi czytelników jeszcze bardziej, jeśli powiem, że jednym z większych przecież
sukcesów hodowlanych było urodzenie
się w warunkach ogrodu zoologicznego naszych zwykłych saren, gdyż te zwierzęta również
rzadko mnożą się w niewoli. W 1939 r. w kronice Warszawskiego Zoo zanotowane zostały
jeszcze dwa bardzo rzadkie zdarzenia, mianowicie narodziny rysia praż łosia, z których
pierwszy już jako półroczny odchowany kociak wywieziony został do Berlina, a drugi zginął
od odłamka bomby w czasie oblężenia Warszawy.
Tym większą przykrość sprawiła nam likwidacja naszych zwierząt, która nastąpiła w
trzech zasadniczych etapach. Wszystkie drapieżniki i zwierzęta, których przypadkowe
wydostanie się na wolność podczas bombardowania Warszawy mogło zagrażać
bezpieczeństwu mieszkańców miasta, zostały przez nas samych zastrzelone, część zwierząt w
czasie oblężenia poszła na wyżywienie ludności i wojska, resztę zaś wywieźli hitlerowcy
jako swój łup wojenny.
W ten sposób, z powodu utraty zwierząt Warszawskie Zoo pozornie przestało istnieć...
Ale w rzeczywistości rzecz się miała inaczej. Nie zwierzęta bowiem, lecz jak się przekonamy
w następnych rozdziałach, odpowiednio przygotowany i urządzony teren, w którym mogą
ojle znaleźć odpowiednie warunki rozwojowe, jest podstawą istnienia ogrodu zoologicznego.
Teren zaś nasz i pawilony pozostały prawie nietknięte. Toteż Zoo Warszawskie w 1948 r.
otwarło już ponownie swe podwoje i do dziś nie ustępowało innym ogrodom zoologicznym
w Polsce, mimo iż na zakup nowych zwierząt nie wydaliśmy ani grosza.
Alę to już jest teraźniejszość, a więc do rozdziału traktującego o historii stołecznego zoo
nie należy.
Piękno ogrodu zoologicznego
O gusty nie należy się spierać.
Jak można mówić o najładniejszym zoo, kiedy jednemu na pewno będzie się podobać
więcej ten, innemu tamten ogród zoologiczny.
Tak, to prawda. Lecz już w poprzednich rozdziałach wyjaśniliśmy cele i zadania tej
instytucji. Toteż teraz, nie według własnego widzi mi się, ale na podstawie pewnych
obiektywnych zasad możemy %ceniać ogrody zoologiczne.
Użyłem wyrazu „najładniejszy". Samo przez się jest więc zrozumiałe, że wobec tego w
niniejszej ocenie zwracać będziemy uwagę nie tyle na sprawę przydatności hodowlano-
gospodarczej poszczególnych urządzeń, ile przede wszystkim na stronę estetyczną.
Dawniej nie troszczono się specjalnie o piękno ogrodu zoologicznego. Już samo zwierzę
egzotyczne było atrak- • cją wystarczającą, dlatego też nikomu nie przychodziło do głowy,
aby je pokazywać inaczej niż za grubymi kratami. W ogrodzie schoenbruńskim pod
Wiedniem do dziś można oglądać klatki na niedźwiedzie, w których pręty stoją tak gęsto, iż
poza nimi można rozróżnić tylko jakiś ciemny poruszający się kształt, a szczegóły budowy
zwierzęcia po prostu umykają patrzącemu oku. Za to gwarancja bezpieczeństwa odpowiadała
ówczesnym wymogom.
Pomysł pokazania zwierzęcia inaczej niż w klatce bądź w głębokim dole pierwszy rzucił
Hagenbeck budując na nowych zasadach hamburskie zoo. Zupełnie słusznie zwrócił uwagę
na to, że przede wszystkim
nieprzyjemna dla widza jest siatka czy migające przed oczyma pręty. Dokładnie i z
estetycznym zadowoleniem można przypatrywać się okazowi tylko wtedy, gdy pomiędzy
nim a okiem widza nie ma żadnych przegród. Toteż zamiast żelaznych barier, szyn,
drucianych siatek itd. wszędzie — z wyjątkiem naturalnie pomieszczeń ptasich — w nowym
ogrodzie hamburskim zastosowano fosy.
Dodajmy, że dla każdej grupy zwierząt przeznaczono kilkunastokrotnie większą
przestrzeń, aniżeli można było sobie na to pozwolić przy systemie klatkowym — nic
dziwnego więc, że powodzenie tego pomysłu było nadzwyczajne. Na cały świat gruchnęła,
trochę rekla- miarska zresztą wiadomość, iż oto utworzono Tienpara- dies — raj dla zwierząt,
gdzie znajdują się one „na wolności".
Nie ulega wątpliwości, że dla zwierzęcia nie jest obojętne, jaką przestrzeń otrzymało do
poruszania się. Natomiast czy przestrzeń ta ogrodzona jest siatką, płatem, murem, czy fosą —
jest mu zupełnie wszystko jedno. Ale dla czułego serca widza wybitną ulgą było przede
wszystkim zniknięcie krat, nasuwających „literackie" skojarzenie z więzieniem. Toteż
Hagenbeck nie stracił materialnie na swoim pomyśle.
Ponadto również słusznie zwrócił uwagę na tło, na jakim pokazuje się zwierzę.
Dotychczas panowała powszechnie moda kopiowania ogrodu berlińskiego, gdzie zagadnienia
estetyki rozwiązane zostały w guście niemieckiej secesji z końca zeszłego stulecia. Założenie
było następujące: budynek dla słoni musiał przypominać odpowiednio przestylizowaną
pagodę hindus
ką, dla strusi — tonąć w ornamentach egipskich, a bizonom budowało się stajnie ozdobione u
góry rzeźbionymi głowami Indian. Miało to być jednocześnie piękne i pouczające.
Hagenbeck znowu słusznie zrozumiał, że zgrzytem estetycznym jest pokazywanie
dzikiego zwierzęcia na tle jakichkolwiek elementów architektonicznych, jak mury, drzwi,
dachówki czy kominy. W jego więc ogrodzie pawiloniki i schrony zwierząt zostały
obrzucone
siatką oblaną cementem, tak że robiły wrażenie naturalnych skał.
I to również podobało się powszechnie. Natychmiast znaleźli się naśladowcy, którzy
mniej lub więcej trafnie zaczęli ulepszać dzieło Hagenbecka. Mam na myśli zoo w Rzymie,
zbudowane we wspaniałych ogrodach willi Borghese. Tu nieco przeholowano. Uznano
mianowicie, iż widz nie powinien nawet widzieć fosy dzielącej go od zwierzęcia, gdyż ona
również psuje wrażenie naturalności. Toteż przed każdą fosą pozostawiono kilku-
dziesięciometrowej wielkości trawniki, tak że zwiedzający oglądał zwierzę z odległości co
najmniej 50 metrów. Pejzażowo wygląda to bardzo ładnie. Zapomniano jednak, iż do ogrodu
zoologicznego chodzi się nie dla oglądania krajobrazów urozmaiconych zwierzętami, ale
przede wszystkim dla nich samych i dla jak największego zbliżenia się do nich. Nic więc
dziwnego, że
o rzymskim ogrodzie —- dziś już zresztą nieco ulepszonym — mówiono, że jest bardzo
ładny, ale... nie widać w nim zwierząt!
Zapewne jednak czytelnik chciałby nareszcie się dowiedzieć, który z ogrodów
zoologicznych jest naprawdę piękny? Nie jest nim nowy ogród paryski, z wielkim nakładem
kosztów zbudowany w Bois de Vincennes. Tam przeholowano w urządzaniu „skalistych"
zagród. Na 16 hektarach terenu widzimy same tylko skały. Na skałach przebywają lwy,
pawiany, kozice — to jest zupełnie naturalne, ale jeśli w skały wtłoczone są również słonie,
półwodne tapiry i prerio- we bizony, to — trzeba przyznać — kłóci się nieco nawet z
najbardziej elementarnymi wiadomościami z ekologii i zoogeografii.
Pięknym ogrodem, w którym rzeczywiście rozwinięto i ulepszono do możliwych granic
idee hagen- beckowskie, jest zoo zbudowane w Hellabrunn tuż pod Monachium.
Wyobraźmy sobie faliste podgórze północnych stoków Alp, spadające ku dolinie Dunaju,
pokryte wspaniałym lasem sosnowym i bukowym. Przez środek tego 30-hektarowego terenu
przepływają przepiękne, szma-
zienia zasilają stale bieżącą, więc przezroczystą, a jednak naturalną, nie filtrowaną wodą
wszystkie fosy, baseny i stawy. Na takim terenie są bądź pobudowane skały, bądź
wydzielone wielkie pół- lub jednohekterowe polany, gdzie pasą się na soczystej trawie stada
antylop, zebr i bizonów. Każdy szczegół jest przemyślany pod względem estetycznym, a
jednocześnie z punktu widzenia przydatności i potrzeb zwierzęcych.
Ponadto w monachijskim geo-zęoparku zastosowano jeszcze jeden pomysł łączący
względy estetyczne z dy
daktycznymi: mianowicie zaniechano budowy wspólnych małpiarń oraz tzw.
Raubtierhausów (pawilon drapieżników), gdzie obok afrykańskiego lwa stoi azjatycki tygrys,
a tuż zaraz amerykańska puma. Ogród w Hellabrunn podzielony jest terenowo według części
świata, tak że widz, który wkroczył na obszar dajmy na to Australii, widzi tylko australijskie
zwierzęta: kangury, strusie emu, kazuary czy psy dingo. A dopiero przeszedłszy na teren
Ameryki zobaczy bizony, tapiry, jaguary czy czarnoszyje łabędzie.
Ten pomysł, jako bardzo trafny, zaczęliśmy realizować i w naszym Warszawskim Zoo.
ZWIERZĘTA W ZOO
Dobór zwierząt w ogrodzie zoologicznym
Do niedawna sprawa z góry przemyślanego, planowego doboru zwierząt w ogrodzie
zoologicznym w ogóle nie istniała, a właściwie zależała tylko od rozporzą- dzalnych
funduszów. Ideałem było posiadanie przynajmniej po jednym przedstawicielu jak
największej ilości gatunków. Obecnie jednak, kiedy zadania ogrodu zoologicznego objęły
swym zasięgiem wiele innych zagadnień, oprócz pokazywania zwierząt egzotycznych dla
wywołania podziwu publiczności dobór okazów zależy od przeznaczenia zoo. Ogrody
zoologiczne o założeniach naukowych nie mogą być traktowane jako imprezy dorywcze,
powstające przypadkowo w zależności od tego, czy władze danego ośrodka bądź przez
ambicję rywalizacyjną, bądź na skutek inicjatywy jakiegoś miłośnika zwierząt zdecydują się
na wydatkowanie pewnej sumy dla założenia zoo. Tylko logicznie i planowo pomyślana sieć
ogrodów zoologicznych może spełnić rolę, jaka jest tym placówkom przeznaczona w
rozwoju kulturalnym danego kraju.
Ogólny schemat takiej sieci wyglądałby następująco:
38
W stolicy państwa, ogniskującej zazwyczaj większość zagadnień naukowych, powinno
się znajdować centralne, reprezentacyjne zoo, odpowiadające właściwie wszystkim
wymaganiom, jakie ogrodom zoologicznym w ogóle stawiamy, a więc celom badawczym,
dydaktycznym, dostarczania materiałów modelowych artystom oraz współdziałania w
ochronie przyrody.
Dalej ogrody zoologiczne powinny powstać we wszystkich miastach uniwersyteckich,
odległych więcej niż o pół godziny .drogi od_ stolicy. JRolą ich będzie polegała przede
wszystkim na dostarczaniu materiałów badawczych zakładom bio- i fizjologicznym
wyższych uczelni oraz na spełnianiu zadań dydaktycznych.
Ponadto mniejsze regionalne ogrody zoologiczne spełnią pożyteczną rolę w miastach,
gdzie znajdują się przynajmniej cztery szkoły średnie ogólnokształcące. Znaczenia ich przy
nauce przyrody w szkołach podsta- -wowych i licealnych nie potrzeba chyba udowadniać.
Wreszcie można by przewidzieć ogrody zoologiczne w miejscowościach o silnym
napływie sezonowym publiczności, a więc w uzdrowiskach i ośrodkach wypoczynkowych,
gdzie zadania ich byłyby raczej rozryw- kowo-widowiskowe.
Dopiero po takim podziale można się zastanawiać, jakie zwierzęta nadają się przede
wszystkim do danego typu zoo. Jeśli chodzi o ogród centralny, to tam powinien się
rzeczywiście znajdować możliwie wielki zbiór gatunków fauny światowej. I tu jednak
główną wytyczną muszą być potrzeby badawcze zakładów biologicznych wyższych uczelni
— a nie jak w krajach zachodnich stawianie na pierwszym planie atrakcyjności
39
zwierzęcia i związane z tym oczekiwanie dochodów z większej ilości sprzedanych biletów
wstępu. Główną wytyczną przy sprowadzaniu nowych okazów powinno być przede
wszystkim obsłużenie poszczególnych uczonych, którzy interesują się daną grupą zwierząt
od strony biologicznej w jej rozmaitych przejawach, gdyż atrakcyjność zoo dla szerokich mas
nic przez to nie straci.
Warszawski Ogród Zoologiczny przed wojną, mimo swego krótkiego istnienia, miał już
pod tym względem pewne tradycje. Sprowadziliśmy np. kilka gatunków zebr, choć dla
szerokiej publiczności prawdopodobnie wystarczyłaby para tych zwierząt. A zrobiliśmy to
właśnie i specjalnie dlatego, że w Warszawie mieszkał i pracował jeden z lepszych znawców
tej grupy zwierząt. Efekt tego posunięcia był taki, że właśnie na naszym materiale zostało
rozstrzygnięte jedno z zagadnień
systematyki zebr, które od lat kilkudziesięciu wywoływało spory wśród wielu specjalistów tej
dziedziny.
Zrozumienie, że ważnym zadaniem ogrodów zoologicznych jest obsługiwanie
naukowców, spopularyzowało Warszawskie Zoo nawet za granicą. Toteż naszym materiałem
obsługiwaliśmy nie tylko własne ośrodki • naukowe, ale również i uniwersytet ryski, a także
— co ma specjalną wymowę — Instytut Badań Chorób Tropikalnych w Hamburgu, który
przecież na miejscu mógłby mieć materiał z wielkiego ogrodu Hagenbecka; lecz firma ta, o
charakterze handlowym, nastawiona jedynie na zyski, po prostu zagadnienia tego u siebie
zrealizować nie chciała.
Ponadto stołeczny ogród zoologiczny powinien być niejako wylęgarnią zwierząt ginących i
dostarczać stopniowo ich przychówek do rezerwatów swego kraju. I wreszcie — co się samo
przez się rozumie — powinien rozporządzać zwierzętami służącymi do celów dydak
tycznych, tj. tymi, na które specjalny nacisk kładą programy szkolne.
Omówione tutaj zadania dotyczą w pewnym stopniu i ogrodów prowincjonalnych w
miastach uniwersyteckich. Tu potrzeby dydaktyczne i badawcze wysuwają się bezapelacyjnie
na plan pierwszy. Czynem karygodnym byłoby więc sprowadzanie np. żyraf, orangutanów
czy okapi tylko dlatego, że są to zwierzęta interesujące dla publiczności, jeśli umieszczenie
ich w zoo nie byłoby poparte żądaniem miejscowych badaczy naukowych. Natomiast cały
nacisk powinien być położony na zwierzęta omawiane w programie szkolnym.
Co się tyczy ogrodów pomniejszych, które mają służyć przede wszystkim nauczaniu
zoologii, to muszą one posiadać w możliwie dobrej formie przedstawicieli zwierząt objętych
programem szkolnym, ponadto jednak ich ambicja hodowlana powinna zmierzać w kierunku
zdobycia okazów własnej fauny regionalnej. Zgromadzenie o ile możności całej kolekcji
zwierząt z terenu, na którym znajduje się dany ogród zoologiczny, byłoby najlepszym
dowodem rozumnego i racjonalnego, a nie efekciarskiego pojmowania swych zadaó przez
kierownictwo tej instytucji.
Zwróćmy uwagę na ciekawe nieoczekiwane zjawisko, które nie jest jeszcze nawet
wyjaśnione naukowo: mianowicie tylko bardzo nieliczne gatunki krajowe dają się dobrze
hodować w niewoli. Tak pospolite dziś lub niegdyś ssaki, jak sarna, zając, ryjówki, wydra,
żbik, ryś, kuna, a z ptaków wróbel, jaskółka, rybitwa, bocian — należą do zwierząt
najtrudniejszych do prze
trzymania, a tym bardziej rozmnażania w niewoli i wymagających największego talentu
hodowlanego. Toteż prawdziwie zamiłowany w hodowli dyrektor ogrodu zoologicznego
będzie mniej dumny, gdy w ogrodzie jego urodzą się lwy, pumy czy lamy, aniżeli gdy uda
mu się choć przez parę lat przetrzymać głuszca, wróbla czy zająca lub uzyskać przychówek
od kuny albo wydry.
I proszę mi wierzyć, że choć najwięcej sławy Warszawskiemu Ogrodowi Zoologicznemu
przysporzyła Tu- zinka, 65 urodzonych u nas lwów, zebry czy antylopy, to ja osobiście za
największy sukces hodowlany uważam fakt przyjścia na świat w naszym zoo saren, rysia
.oraz łosia — zwierząt, które przecież nie potrzebowały się nawet przyzwyczajać do naszego
klimatu!
Przychówki w zoo
Do dziś pokutuje jeszcze powszechne mniemanie, że pensjonariusze ogrodu
zoologicznego są zwierzętami złapanymi w dżungli, na stepach czy w pustyni bądź
przygodnie, bądź najczęściej przez specjalnie w tym celu urządzane wyprawy. Na tym tle
rodzi się ogólne współczucie „dla tych nieszczęsnych jeńców, którzy ze swej pięknej
ojczyzny dostali się do zagród więziennych". Mało kto wie, że w rzeczywistości mniej więcej
już około 75% ssaków (ptaków — trzeba przyznać — znacznie mniej) urodziło się w niewoli
i że na dobrą sprawę żałować ich należy mniej aniżeli krów stojących na łańcuchach w
oborze bądź uwiązanych przy swych budach psów podwórzowych.
Co prawda, trzeba przyznać, że to przekształcenie ogrodów zoologicznych z imprez
widowiskowych (które rzeczywiście w ciągu ubiegłego stulecia zaopatrywały się tylko w
zwierzęta schwytane na terenie ich ojczyzny) w ośrodki hodowlane nastąpiło stosunkowo
niedawno, bo mniej więcej trzydzieści lat temu. W tym bowiem czasie dopiero kierownictwo
nad prawdziwymi (a nie Jedynie z przywłaszczonej nazwy) ogrodami zoologicznymi objęli
ludzie nauki, zoolodzy lub lekarze weterynarii, którzy rozpoczęli systematyczne badania nie
nad „przetrzymywaniem" zwierząt, lecz ich racjonalną hodowlą, opartą przede wszystkim na
właściwym żywieniu i pielęgnacji.
Rezultatem tych badań było rozmnażanie się coraz większej ilości gatunków zwierząt w
niewoli. Trzeba bowiem wiedzieć, iż najczulszym wskaźnikiem dobrego samopoczucia
zwierzęcia jest właśnie fakt wydawania potomstwa. Każde niedociągnięcia w warunkach,
jakia stwarzamy naszym wychowańcom, odbija się przede wszystkim na zahamowaniu ich
pk ttnoeci. Na pozór zwierzę wygląda znakomicie, jest tłuste, żwawe, ma błyszczącą sierść
czyli wszystkie zewnętrzne objawy normalnego samopoczucia, a jednak jakoś przychówku
doczekać się nie można.
Toteż w ubiegłym stuleciu i na początku bieżącego wypadki narodzin jakiegokolwiek
zwierzęcia w ogrodzie zoologicznym były po prostu nadzwyczajnym wydarzeniem. Za
przykład niech posłużą lwy. W roku 1872, a więc zaledwie 82 lata temu, narodziny trójki
lwiątek w Jardin des Plantes w Paryżu były zasygnalizowane artykułami na pierwszych
stronach gazet pa*
ryskich i wywołały nie mniejszy entuzjazm publiczności niż narodziny naszej Tuzinki.
Obecnie lwy mnożą się już nie tylko w ogrodach zoologicznych, ale i tam gdzie zdawałoby
się warunki ich są wyjątkowo opłakane, bo w klatkach cyrków i wędrownych menażerii. A
Zoo Warszawskie w ciągu swego 10-letniego czynnego istnienia wydało na świat i
wychowało około 65 pięknych egzemplarzy tych zwierząt.
Na zjazdach dyrektorów ogrodów Zoologicznych rokrocznie niemal każdy z
przedstawicieli sygnalizuje, iż jego zoo uzyskało po raz pierwszy przychówek jakiegoś
gatunku dotąd uważanego za niepłodny w niewoli. Należy tu wziąć jeszcze pod uwagę
warunki lokalne. Rozmnożenie np. białych niedźwiedzi w Zoo w Helsinkach będzie z całą
pewnością czymś mniej nadzwyczajnym aniżeli ten sam fakt w jRzymie czy Kairze; I
odwrotnie, rozmnożenie żyraf w Leningradzie czy Sztokholmie zaimponuje o wiele bardziej,
niż uzyskanie z nich przychówku w Atenach lub choćby w Paryżu. Chociaż i pod tym
względem, jak zwykle w przyrodzie, trafiają się fakty niezgodne z tym, czego można by
oczekiwać na podstawie teoretycznego rozumowania nie popartego doświadczeniem.
Na zjeździe dyrektorów ogrodów zoologicznych w 1946 r. w Bazylei z największym
zaciekawieniem wysłuchano komunikatu o narodzinach w zoo tegoż miasta zwykłego
pospolitego zająca. Nasz szarak bowiem, jak już mówiłem, nie tylko nie rozmnaża się w
niewoli, ale właściwie nie udawało się dotychczas trzymać go w ogrodach zoologicznych i
złapane sztuki — mimo przeznaczania dla nich czasem nawet bardzo
wielkich, półhektarowych zagród — ginęły w niewytłumaczony sposób po kilku, najwyżej
po kilkunastu tygodniach. Po doświadczeniach bązylejskich sprawa została zdaje się
ostatecznie „rozgryziona". Tamtejsi hodowcy kładą w pierwszym rzędzie nacisk na sporzą-
dzenie niewielkiej bodaj klatki dla zająca, tak jednak skonstruowanej, aby mógł znikać
sprzed oczu, wzbudzającej strach w tym przysłowiowym tchórzu, publiczności. Ponadto zaś
konieczna jest niezwykła czy-
stość, gdyż zające zapadają łatwo na znaną tak dobrze hodowcom królików chorobę —
kokcydiozę.
Jest to może bardzo dziwne, nie przestaje jednak być faktem, iż w naszym
umiarkowanym klimacie europejskim najgorzej hodują się w ogrodach zoologicznych
właśnie liczne gatunki krajowe. I tak nie uzyskano dotąd nigdy przychówku z wydr. Bardzo
rzadko i sporadycznie mnożą się w niewoli kuny i łasice. Do rzadkości należy urodzony w
niewoli ryś i żbik. Nigdy również nie przyszły na świat w ogrodzie zoologicznym takie
zwierzęta jak kret, jeż czy ryjówki. Prawie nigdy, jak mówiłem, nie mnoży się w niewoli
sarna, a bardzo rzadkie są przypadki narodzin wiewiórek, ba! nawet zwyczajnych myszy i
szczurów. Dosyć łatwy w hodowli ze zwierząt krajowych jest właściwie jeleń i pokrewny
mu, z dawna zaaklimatyzowany w Europie, daniel oraz dziki i wilki.
Sądzę, że niejednemu z czytelników ciśnie się na usta pytanie, czemu to przypisać?
Przecież zwierzęta te mają dużą przewagę nad zwierzętami egzotycznymi, gdyż nie
potrzebują przyzwyczajać się do klimatu.
Nie odpowiem na to pytanie, bo gdybym znał przyczynę, to zagadnienie przestałoby być
aktualne, gdyż usunęlibyśmy przeszkody i zwierzęta te zaczęłyby się mnożyć. Nie ma
bowiem obecnie ofiar i zabiegów, których by współczesny dyrektor zoo nie podjął, aby tylko
móc zapisać na koncie swego ogrodu sukces rozmnożenia gatunku, który dotychczas w
niewoli był niepłodny.
ludzi ujmuje sprawę w ten sposób, iż podstawą karmy jest właśnie zasadnicza doza białka,
węglowodanów i tłuszczów plus odrobina — ot tak na koniec noża — kilku zasadniczych
witamin. Lecz to jest w dalszym ciągu brnięcie po fałszywej drodze, gdyż owo „posolenie"
witaminami wcale nie rozwiązuje kwestii. Poza tym różnorodność białek jest tak wielka, iż
śmiało można powiedzieć, że jest ich o wiele więcej niż setki tysięcy. To samo dotyczy
węglowodanów i tłuszczów —
Zdradzę tylko czytelnikowi tajemnicę dotychczasowych niepowodzeń: jest to sprawa
żywienia.
Wspaniały rozwój chemii biologicznej na początku bieżącego stulecia zasugeśtionował
wszystkich, a między innymi i nas hodowców, iż właściwie żywienie jest sprawą dość prostą;
chodzi o dostarczenie organizmowi odpowiedniej ilości białek, węglowodanów i tłuszczów, a
jakich — to już sprawa mniej więcej obojętna.
To stanowisko uległo co prawda pewnej zmianie od czasu odkrycia roli, jaką w
organizmie odgrywają tzw. witaminy. Pomimo to jednak po dziś dzień większość
i wcale nie jest dla zwierzęcia rzeczą obojętną, jakie właśnie jakościowo białko zadamy mu
w paszy. Cala wartość dzisiejszego dobrego hodowcy wyraża się w tym, że jego wiedza o
zwierzęciu oraz intuicja hodowlana nasuwają mu udatny układ właściwego dla danej pory i
stanu fizjologicznego osobnika — jadłospisu.
Liczne przychówki Warszawskiego Zoo tłumaczyć
należy przede wszystkim baczną uwagą, jaką poświęcono tej właśnie sprawie. Dzięki temu
mogliśmy się pochwalić, że u nas w Warszawie rozmnażały się nie tylko lwy, słonie, pumy,
tygrysy, pantery czy wielbłądy, ale że, jak już wspomniałem, mieliśmy po raz pierwszy w
Europie przychówek z likaonów, tj. dzikich psów afrykańskich, że rozmnażały się u nas
sarny, kuny, rysie i łosie, a ponadto posiadamy w naszych rejestrach hodowlanych zebry,
pekari, guanako, pięć różnych gatunków antylop, jelenie indyjskie, zebu, hieny, lisy
srebrzyste i zwykłe, bizony no i wreszcie kangury oraz małpy.
Nie należy zaś sądzić, że rywalizacja w zdobywaniu pierwszeństwa na polu osiągnięć
hodowlanych jest mała. Coraz to dowiadujemy się o jakimś nowym sukcesie. W czasie
wojny naukowy świat zoologiczny został poruszony ciekawymi osiągnięciami w tej
dziedzinie, gdyż po raz pierwszy udało się uzyskać w zoo monachijskim przychówek ze słoni
afrykańskich, we Wrocławiu zaś — z wielkiego kudu. jednej z najrzadszych antylop
Czarnego Lądu.
Tak więc wyścig na tym polu trwa.
Wprawdzie nasze ogrody zoologiczne w Polsce były przez pierwsze lata po wojnie w
położeniu kolarza, który stoi na szosie z pękniętą dętką i patrzy bezradnie na mijających go
rywali, których dotychczas wyprzedzał. jednak obecnie z każdym rokiem usuwa się powoli
„defekty" i już możemy się pochwalić takimi sukcesami, jak przychówki z czarnych łabędzi
w Poznaniu i Warszawie oraz krzvżówki muflona z owcą i bażanta z kurą domową w
młodziutkim zoo w Płocku.
Matka i mamka w zoo
Mówiąc w poprzednim rozdziale o coraz liczniejszych przychówkach w ogrodach
zoologicznych wspomniałem już, że wydanie i wychowanie potomstwa jest jednym z
najwyraźniejszych wskaźników dobrego samopoczucia zwierzęcia.
Na tę pozorną bezpłodność zwierząt w zoo, a właściwie trudności dochowania się
potomstwa, składają się różne przyczyny, niezachodzenie w ciążę, poronienia, a ponadto
wypaczenie instynktu pielęgnowania i wychowywania młodych przez samicę lub po prostu
brak u niej pokarmu. O ile wobec dwóch pierwszych przypadków jesteśmy jak dotąd
przeważnie bezradni, o tyle wtedy gdy młode już przyszły na świat, a matka nie chce czy nie
może ich wychować, mamy jeszcze nikłą szansę, iż zdołamy je utrzymać przy życiu za
pomocą sztucznej pielęgnacji.
Przypuszczam, że większość czytelników zdziwi się, dlaczego szansę tę nazwałem
„nikłą". Tak to już bywa: jeśli nie znamy dobrze jakiejś dziedziny, to zazwyczaj zjawiska w
niej zachodzące wyglądają bardzo jasno i prosto. Jestem też pewny — bo wielokrotnie
podobne poglądy słyszałem — że istnieje powszechne mniemanie, iż wystarczy tylko
regularnie karmić mlekiem krowim każdego oseska, a już sprawa wychowania go nie
przedstawia żadnych trudności. Tymczasem kwestia mleka jest tu bezsprzecznie bardzo
ważna, lecz niestety nie jedyna.
Pielęgnacja matki nie polega też wyłącznie na leżeniu przy maleństwie, aby co najwyżej
od czasu do czasu,
jak to się przypuszcza, „z czułości" liznąć je po grzbiecie lub główce. Każda grupa zwierząt
ma pod tym względem nieco odmienne potrzeby, o których niestety niewiele jeszcze wiemy i
z tego powodu tak trudno jest przy sztucznym wychowie zastąpić matkę.
Nic więc dziwnego, że w każdym przypadku, gdy musiałem powziąć decyzję oddzielenia
oseska od jego rodzicielki, zdawałem sobie sprawę, iż szansa utrzymania go przy życiu spada
o jakieś 75%. Naturalnie zresztą — w zależności od gatunku.
Stosunkowo jeszcze najmniejszy kłopot pod tym względem sprawiają-roślinożerne
przeżuwacze. Dobre
mleko krowie, lekko rozcieńczone domieszką kleiku owsianego, zazwyczaj doprowadzi do
pomyślnych rezultatów, tym bardziej że potomstwo roślinożernych przeżuwaczy jest zwykle
bardzo dzielne, szybko zaczyna dożywiać się pokarmem naturalnym, jak trawa czy liście, a
pielęgnacja matki bywa wobec niego dość nikła: jest to raczej obrona przed wrogami aniżeli
jakieś czułe zabiegi przy maleństwie — nie licząc naturalnie pierwszego starannego
wylizania zaraz po urodzeniu. Lecz i pod tym względem nie ma stałej reguły.
Mimo to jednak łosie na przykład już po dwóch, trzech miesiącach chowania bez matki,
kiedy cieszymy się, że wszystko idzie dobrze i rokujemy jak najpomyśl- niejszą przyszłość,
ni stąd ni zowąd dostają manii objadania się piaskiem i giną na piaszczycę lub ostre zapalenie
przewodu pokarmowego. Umieszczenie ich w budynku o drewnianej podłodze nie jest znów
wskazane z innych względów: młode łosięta powinny skubać świeżą trawę i korę z gałązek, a
przede wszystkim jak najwięcej biegać i przebywać na świeżym powietrzu.
U nas w zoo, kiedy to w 1939 r. otrzymaliśmy pięć małych łosi, trzeba było przydzielić
specjalnych dozorców, którzy przez cały czas pilnowali, aby pupile nasi nie dorwali się do
jakiejś kretowiny lub ogołoconego z trawy miejsca — mimo to jednak dwóch sztuk nie udało
się wychować. Co ciekawsze, w tym czasie urodził się u nas szósty łoś, który chował się przy
matce i ten upodobania do karmienia się piaskiem wcale nie okazywał. Prawdopodobnie więc
przyczyną są tu właśnie jakościowe lub ilościowe różnice w składzie chemicznym między
mlekiem krowy a pokarmem klempy.
O wiele gorzej jednak przedstawia się sprawa z mięsożernymi drapieżnikami. Podam tu
tylko jeden szczegół, bardzo mało znany, choć powszechnie obserwowany choćby u psów i
kotów — mianowicie tak częste lizanie dzieci przez matki. Wątpię, aby ktokolwiek bądź z
laików wiedział, o co tu naprawdę chodzi, mimo że wszyscy wzruszają się głęboko tym
faktem, jako przejawem czułości i miłości macierzyńskiej. Aż się obawiam mówić, tak jest to
naprawdę prozaiczne, a jednak niesłychanie dla życia maleństwa ważne.
Zastanawiało mnie zawsze, jak to się dzieje, że chociaż młode lwięta, tygrysięta, hieny,
wilki czy inne drapieżniki przebywają w barłogu po dwa i trzy miesiące, nigdy jednak nie
znajduje się tam ich odchodów,
i to ani stałych, ani płynnych. Słoma jest zawsze czyściutka, tak jak się ją pierwszego dnia
położyło. Po szeregu starannych badań i obserwacji okazało się, iż młody drapieżnik mniej
więcej do trzeciego, czwartego tygodnia po urodzeniu nie jest w stanie siłą skurczów
własnych jelit i mięśni brzuszka ani oddać kału, ani wydalić moczu. Matka zatem — nie
wiadomo zresztą jakim instynktem wiedziona, zawsze jednak w momencie właściwym
rozpoczyna energiczny masaż językiem przede wszystkim odbytu oraz całego brzuszka
maleństwa i... całą porcję wtedy dopiero wydobywającego się na jej język kału i moczu
starannie zlizuje
i połyka. Jak się wydaje, ten właśnie proces jest dla obu stron fizjologicznie potrzebny.
Fakt, iż wychowanie młodego drapieżnika w warunkach sztucznych zdarzyło się na
świecie najwyżej dwa, trzy razy, tłumaczy się właśnie powszechną nieznajomością
powyższego procesu. Obecnie pielęgniarz nie ogranicza się tylko do pilnowania godzin
karmienia, ale uzbrojony w gąbeczkę lub płatek zwilżony wodą, co parę godzin musi
masować brzuszek i odbyt wychowanka starając się naśladować matkę w tym niemiłym za-
biegu wydobywania moczu i kału.
Ponadto i sprawa mleka jest też dość skomplikowana, gdyż pełne, a również i
rozcieńczone mleko krowie czy kozie bardzo łatwo wywołuje u maleństw zapalenie jelit.
Tych wszystkich niedogodności można uniknąć, jeśli uda się takiego oseska podrzucić
mamce.
Uniwersalną mamką dla wszelkiego rodzaju drapieżników jest dobra, łagodna suka.
Kocice są choćby
z powodu swych rozmiarów nieco mniej przydatne. I tu jednak spotykają nas niespodzianki
trudne do przewidzenia. Trudno sobie wyobrazić, że mała jamniczka może wychować
znakomicie trzy lwy, a przecież sam widziałem tej rasy suczkę karmiącą z oddaniem takie
właśnie mleczne dzieci, które w dodatku mając już 8 tygodni, były od niej znacznie większe.
Jeśli uda się nam zaniedbywanego przez matkę, świeżo urodzonego drapieżnika
podrzucić dobrej mamce i jeśli zaobserwujemy, że liże go ona tak jak swego —' szansa
utrzymania go przy życiu znów wzrasta wielokrotnie. Cała jednak trudność polega na.
umiejętnym podrzuceniu. Dlatego też kilka słów tej sprawie poświęcę.
Przede wszystkim już na kilka dni przed spodziewanymi narodzinami trzeba wystarać się
o sukę, mającą możliwie jak najmłodsze szczenięta (zasadniczo bowiem skład mleka zmienia
się w różnych okresach karmienia). Nie jest to rzeczą łatwą — a w dodatku nie zawsze
okazuje się potrzebne, bo jeśli matka nie zawiedzie oczekiwania, przezorność ta staje się zby-
teczną.
Jeśli jednak suka ma awansować na tygrysią czy lamparcią mamkę, to przede wszystkim
zabieramy jej na 24 godziny jej własne szczenięta, wynosząc je dp sąsiedniego
pomieszczenia i wkładając do ich koszyka przyszłych braci mlecznych. Całe towarzystwo —
jak to się mówi — przewraca się i kotłuje, piszczy i drażni uszy suki, która jednocześnie
zaczyna odczuwać "ból w twardych i wezbranych pokarmem sutkach. Po upływie jednej
doby wchodzimy do szalejącej z radości mat
60
ki niosąc w koszyku jej własne i obce potomstwo. Czując, na co się zanosi, suka kładzie się
w legowisku i wtedy do jej nabrzmiałej „piersi" przystawiamy zgłodniałego, wywijającego
łapkami jej własnego malca, który natychmiast przysysa się jak smok do mlekodajnej sutki
matczynej. Trudno sobie wyobrazić, jaka błogość promieniuje wtedy ze wszystkich członków
psiej matki.
Ten moment należy wyzyskać dla przystawienia przyszłego mlecznego syna lub córki: —
lwa, tygrysa czy hieny. Zazwyczaj mamka się trochę niepokoi, jeśli jednak zrobimy to
zręcznie i szybko i suka poczuje, że to dziwne dziecko też przynosi ulgę jej piekącej piersi,
niebawem uspokaja się, a wtedy dostawiamy kolejno wszystkie następne drapieżniki, dodając
— lub nie — na zakończenie jeszcze jedno jej własne szczenię.
Pielęgniarz nie może jednak zostawić w tym momencie mamki. Musi doczekać chwili,
kiedy suka zacznie robić „porządek" z całym swoim dziecięcym towarzystwem. Jeśli i ten
moment szczęśliwie przejdzie, to znaczy suka zacznie wylizywać małe drapieżniki tak samo
jak szczenięta — można być pewnym, że przybrana matka przyjęła maleństwa i że będzie je
pielęgnować i bronić na równi z własnymi dziećmi.
Małpy człekokształtne
W poprzednich rozdziałach przedstawiając niektóre zagadnienia techniki prowadzenia
ogrodów zoologicznych wspominałem mimochodem o najrozmaitszych zwierzętach. Małpy
człekokształtne zasługują jednak na
61
zupełnie odrębny rozdział, gdyż rola ich w zoo jest całkiem swoista. I to nie dlatego, że
mają one wielką siłę atrakcyjną dla publiczności, ale przede wszystkim z tego powodu, iż
oglądanie ich gra wielką rolę w popularyzacji zagadnień ewolucjonizmu i antropogenezy*, a
pielęgnacja ich ma charakter specjalny i wymaga od hodowcy wielkiej troskliwości nie tylko
jeśli chodzi o ogólne warunki bio-fizjologiczne, ale w ich obrębie zwłaszcza starań nad
zaspokojeniem psychicznych potrzeb zwierzęcia.
W jednym z następnych rozdziałów mówiąc o tresurze będę miał sposobność podkreślić,
że i u niżej uorga- nizowanych ssaków zagadnienie rozrywki jako przeciwwagi dręczącej je
nudy nie jest w hodowli bez znaczenia; dla małp człekokształtnych jednak ten warunek jest
po prostu nieodzowny. Jeżeli dodamy, iż są one nadzwyczaj wrażliwe i wymagają pod
względem pomieszczenia, doboru pokarmów i ogólnych warunków higienicznych
specjalnych starań hodowcy, to czytelnik łatwo zrozumie, że zoo, które może się poszczycić
dłuższym chowem szympansa, goryla czy orangutana, uzyskuje — że tak powiem — wyższą
rangę i wznosi się w hierarchii ogrodów zoologicznych, współzawodniczących zazwyczaj ze
sobą pod względem hodowlanym.
Stosunkowo najczęściej spotykamy w zoo szympansa, bodaj że najinteligentniejszego
spośród tych trzech wymienionych gatunków. Ojczyzną jego są dziewicze puszcze centralnej
Afryki, gdzie prowadzi życie nadrzewne, schodząc jednak dość często na ziemię. Żywi się
przede wszystkim owocami, liśćmi, owadami, nie gardząc przy tym jajami czy pisklętami,
jeśli uda mu się je wybrać z gniazda. Trzymane w europejskich ogrodach zoologicznych
szympansy okazują się stosunkowo jeszcze najwytrzymalsze, chociaż przypadki narodżin
notowane były tylko parę razy.
Orangutany, większe od szympansów, łatwiej mnożą się w niewoli, chociaż wymagają
staranniejszej opieki. Te wielkie kasz tano watorude małpy z czarnymi, płaskimi twarzami
najmniej wyglądem przypominają człowieka i dopiero trzeba się wpatrzyć w ich piwne,
niewielkie, lecz o niezwykle rozumnym spojrzeniu oczy, aby pojąć, iż mamy do czynienia
nie z włochatą masą bezmyślnego cielska, lecz z istotą stojącą pod względem inteligencji
znacznie wyżej od przeciętnych zwierząt. Żywią się tak samo jak szympansy, może tylko z
większą .jeszcze przewagą owoców; żyją jednak w podzwrotnikowych lasach wysp
Archipelagu Malajskiego prawie wyłącznie na drzewach.
Goryl, pobratymiec szympansa — gdyż również jak i on zamieszkuje lasy Afryki — jest
odeń w ogrodach zoologicznych rzadziej spotykany, a robi na widzu rzeczywiście niebywałe
wrażenie. Jest jakby kolosalną karykaturą człowieka. Co prawda nie imponuje ńam wy-
sokością. Duże okazy mają zwykle 160 do 165 cm wzrostu stojąc wyprostowane na swych
krótkich, krzywych
64
nogach. Rekordowy upolowany samiec sięgał 2 m wysokości. O potężnej ich masywności
niech jednak świadczy fakt, iż taki Bobby, duma przedwojennego ogrodu berlińskiego (które
to zoo osiągnęło niezwykły rekord przetrzymawszy goryla w Europie całe osiem lat), nie
dochodząc nawet wyżej wspomnianego przeciętnego wzrostu ważył 250 kg. A i sztuki
przekraczające trzy setki kilogramów nie należą do rzadkości. Jeśli zestawimy tę liczbę z
przeciętną wagą człowieka, o 10—15 cm wyższego od omawianego goryla, a jak wiadomo
przy tym wzroście wynoszącą około 80 kg, można sobie wyobrazić tę bryłę kłębiących się
mięśni, rozpiętych na potężnym, grubym kośćcu.
O sile zwierzęcia trudno mi dać czytelnikowi dokładne pojęcie. Pewną ilustracją niech
będzie tylko ten fakt, iż nie 300-kilogramowy goryl, lecz mniej więcej cztery razy lżejszy od
niego dorosły szympans rozgiął w Zoo Warszawskim pręty swojej klatki, dla których
naprostowania (naturalnie dla próby — bez młota czy innych narzędzi) trzeba było użyć siły
aż czterech ludzi!
A przy tej mocy i ogromie goryl ma twarz zwyrodniałego bandyty o wystającej naprzód
żuchwie, głęboko osadzonych ponurych oczkach, łypiących spod wysuniętych łuków
brwiowych, o czaszce — na skutek stosunkowo długich sterczących na jeża włosów —
wyglądającej jak głowa cukru.
Do tych niezbyt ponętnych szczegółów dodajmy potężne uzębienie z kłami, których by
się nie powstydził przeciętny lampart, oraz ponury, złośliwy i pełen jakby nienawiści do
otoczenia wyraz twarzy, swoisty zresztą dla wszystkich małp, kiedy z wieku dziecięcego
zaczy
■ Przekrój przez zoo
65
nają przechodzić do okresu dorosłości, czyli dojrzałości płciowej.
Wróćmy teraz do pielęgnacji człekokształtnych. Przybywają one do nas zawsze jako
młodzież roczna lub dwuletnia. Starsze sztuki przywożone do Europy fatalnie znoszą podróż
morską i giną masowo mniej więcej w tym czasie, gdy okręt przekracza szerokość geogra-
konanie, iż jedynym „wrogiem" przyrody jest człowiek; że jeśli jego wpływy, jego
śmiercionośne oszczepy, strzały czy kule zostaną unieszkodliwione, to dla zwierząt od razu
nastanie rajski żywot.
Okazało się, iż 700 żubrów białowieskich mimo swobody poruszania się po całej puszczy
było w stanie zagłodzenia, mimo że straż łowiecka wystawiała dla nich specjalne stogi
siana... Nie wiedziano bowiem wówczas, że każdą istotę żywą można „zagłodzić" na śmierć
okładając ją dookoła całymi górami pożywienia — albowiem niezależnie od jego ilości
nieodpowiedni dobór, brak takich czy innych witamin bądź innych czynników uzu-
pełniających może wywoływać choroby, zahamowanie płodności, a nawet i śmierć, mimo
pozornej obfitości pokarmu.
i
Żubr jest zwierzęciem leśnym. Kora młodych pędów, liście, żołędzie, w pewnym stopniu
jagody i grzyby — to jego właściwy pokarm, a więc sianem, kartoflami czy owsem zastąpić
go można tylko w pewnym procencie.
— No dobrze -— powie niejeden czytelnik — ale miały przecież roślinność całej Puszczy
Białowieskiej.
' Właśnie... tylko że w tej puszczy znajdowało się mnóstwo konkurentów: jeleni, saren,
danieli. One to objadały, szczególnie wiosną, pędy i pączki liściowe, których stogi siana nie
mogły żubrom zastąpić.
Nie tylko więc „przechowanie" nielicznych pozostałych przy życiu żubrów, ale przede
wszystkim opracowanie właściwych sposobów ich żywienia jest niewątpliwą zasługą
ogrodów zoologicznych. Wyłącznie im zawdzięczać będą nasi wnukowie i prawnuk owi e
moż
ność oglądania tych zwierząt na własne oczy i to, źe nie będą musieli szperać po starych
zapiskach i spierać się jedynie na podstawie rysunków o autentyczny wygląd żubra, jak to
czynimy obecnie mówiąc o jego krewniaku — turze, którego ostatnia sztuka padła w Puszczy
Jaktorowskiej pod Warszawą w 1627 r.
Karaluch
— Karaluch wśród zwierząt ogrodu zoologicznego? A to znów po co? Czy i to
„paskudztwo" pokazywać trzeba publiczności?
A właśnie tak. Biologia karalucha jest bardzo ciekawa, do niedawna zaś to, co umiała
zrobić każda niechlujna gospodyni domu, tj. zaprowadzić w swej kuchni te uprzykrzone
owady, było dotąd nieosiągalne dla uczonych, pragnących je mieć jako obiekt doświadczalny
nie w szczelinach i szparach swych laboratoriów, lecz normalnie hodowane w
przeznaczonych dla nich pomieszczeniach.
Ten zwykły, pospolity, tak niechętnie widziany karaluch pokazał nam, czego wymagają
wszystkie zwierzęta, jeśli mają żyć i rozmnażać się w niewoli. Żądał mianowicie starannej
opieki człowieka i stworzenia mu takich warunków, jakich wymaga jego organizm.
— Czyż jednak karaluch ma jakieś wymagania? Trochę śmieci, mniej lub więcej
zapleśniałych odpadków pokarmowych — to jest jego środowisko, w którym powinien czuć
się dobrze.
Ten błąd, okazało się, czyniono stale, nie zbadawszy, dokładnie, jakie są istotne potrzeby
tego owada, no i nic _
dziwnego, że hodowla się nie udawała. Trzeba było zacząć od sumiennego i starannego
prześledzenia jego rzeczywistych wymagań, a nie opiniowania tak „na chybił trafił" na
podstawie „kuchennych" obserwacji.
No i cóż się okazało?
Okazało się, że karaluch wymaga stałej i to dość wysokiej temperatury, najlepiej około
plus dwudziestu pięciu stopni Celsjusza, wysokiej wilgotności w otaczającym go powietrzu,
a wreszcie bezwzględnej czystości pomieszczenia oraz świeżych, nie zgniłych i nie spleś-
niałych pokarmów.
— Ależ to niemożliwe! To jakieś żarty! Przecież w normalnych warunkach ten owad
właśnie lubuje się w czymś wręcz przeciwnym.
Otóż dlatego mówiłem, jak bardzo trzeba być ostrożnym przy wyciąganiu zbyt
pochopnych wniosków z po
6
Przekrój przez zoo
81
bieżnych obserwacji. Jeśli chodzi o temperaturę i wilgotność, to nie należy wyobrażać sobie,
że choćby na tak niewielkiej przestrzeni, jak jedno mieszkanie ludzkie, warunki pod tym
względem są zupełnie jednakowe. Przecież nawet człowiek w obrębie jednego pokoju w lecie
przesuwa krzesło, na którym często siaduje, z miejsc zbyt nagrzanych słońcem, w zimie zaś
przeciwnie, przybliża je do pieca. Zwierzęta małe przenosząc się z miejsca na miejsce mogą
stworzyć sobie warunki życia zupełnie inne, aniżeli wskazują nam pozawieszane na ścianach
termometry i higrometry — trzymając się np. stale za piecem lub w pobliżu zlewu czy
łazienki.
Sądzę zresztą, że z tym się łatwiej zgodzicie.
Lecz najważniejsze i najbardziej zastanawiające jest domaganie się schludności
pomieszczenia przez tego ty^ powego „brudasa", za jakiego uchodzi powszechnie karaluch. I
tu jednak, gdy się weźmie całą rzecz na zdrowy rozum, prawdopodobnie będziecie musieli
przyznać mi rację. Trzeba tylko zastanowić się, co to jest brud? Kawałki papieru, źdźbła
słomy, okruszki świeżo spadłe ze stołu podczas śniadania — nazwiemy ogólnie „śmieciami",
a pokój, na którego podłodze je znajdziemy, uznamy za „brudny". Ale pomyślcie. Ta sama
zapałka, gdy dopiero co znajdowała się w pudełku, te same okruchy, gdy stanowiły jeszcze
część kromki chleba, lub gdy leżały na stole, ta sama gazeta, której skrawki rozrzucone po
podłodze napełniają nas niesmakiem, przed chwilą jeszcze nie były uważane przez nas za
brud i śmiecie...
Bo też to jest brud tylko z punktu widzenia estetycznego. Razi nas w danym przypadku
nieporządek, podrażnione zostało nasze poczucie ładu. Natomiast zupełnie
zmieniły i wszystko co dotychczas było najwłaściwsze, obecnie może być wręcz szkodliwe.
W takich przypadkach jedynie czujność, zbieranie obserwacji w przyrodzie oraz zdobycie
właściwego i nowego na ten okres pokarmu mogą dać pewne widoki powodzenia.
Z tych zdaje się względów trudna jest w ogrodach zoologicznych hodowla renifera,
suhaką, leminga no i naturalnie wielu ptaków przelotnych. Aczkolwiek trzeba przyznać, iż
niektóre gatunki spośród nich znoszą zimowanie oraz jednostajny pokarm przez rok cały dość
dobrze, jak np. żuraw, bocian i niektóre drobne wró- blowate.
PRACA NAUKOWA W OGRODACH ZOOLOGICZNYCH
Praca badawcza w zoo
Tyle razy potrącaliśmy już o prace badawcze w zoo, że warto może choćby w jednym
krótkim rozdziale dokładniej omówić tę sprawę.
Twórca idei nowoczesnych ogrodów zoologicznych Geoffroy Saint Hilaire przeznaczył je
do celów naukowych. Wiecie jednak, że na przełomie XVIII i XIX w. trudno było naucfe
korzystać z tego rodzaju instytucji. W owych czasach nie było jeszcze właściwie w naszym
dzisiejszym rozumieniu fizjologii, nikomu nie śniło się nawet badanie psychologii
„bezdusznych" zwierząt, nie istniały również zagadnienia aklimatyzacyjne. Przywożono
wprawdzie okazy z dalekich krajów, człowiek jednak f-— szczególnie wobec zwierząt
dzikich — w bardzo słabym stopniu wpływał na umożliwienie im przetrwania i powolnego
przystosowania się do nowych warunków. Ot, po prostu jedno zwierzę wytrzymało, a inne
nie.
Dopiero w XX w. wraz z olbrzymim postępem fizjologii porównawczej, zjawieniem się
pawłowowskich podstaw materialistycznego pojmowania psychologii* wreszcie wraz z
rozwojem aklimatyzacji (choćby dla ce
lów gospodarczych, tj. dla wyzyskania w dziedzinie futrząrstwa lub surowców lekarskich —
skór bądź organów wewnętrznych najrozmaitszych zwierząt) — ogrody zoologiczne stają się
nieocenionym zbiorem materiału doświadczalnego przede wszystkim dla tych trzech
wspomnianych działów wiedzy.
Zagadnienia aklimatyzacyjne i ich realizacja są właściwie podstawą bytu nowoczesnego
zoo. Na dobrą sprawę wszystko, co znajdziecie na kartach tej książki z dziedziny pielęgnacji,
pomieszczeń, żywienia, stwarzania właściwego mikroklimatu — dzięki czemu dane zwierzę
żyje i rozmnaża się w zoo — należy właśnie do badań i zdobyczy aklimatyzacyjnych.
Niedorzecznością byłoby omawianie tej sprawy w niniejszym rozdziale, gdyż co
najwyżej znaleźlibyście tu streszczenie tego, co wyczytaliście dotąd lub wyczytacie na
dalszych stronicach.
Zasadom badań psychologii zwierzęcej poświęcimy szereg dalszych rozdziałów przy
dość szerokim omówieniu zagadnień tresury, dlatego też wyjaśnimy tu obszerniej tylko
usługową rolę ogrodów zoologicznych na odcinku fizjologii porównawczej.
Wiecie już, że w przeciwieństwie do anatomii, która zajmowała się zasadniczo głównie
budową, układem poszczególnych narządów w całym organizmie zwierzęcym — fizjologia
stawia sobie pytanie dalsze: jak organizm działa, jak funkcjonuje? O ile tzw. „czysty" anatom
ze znacznie większym pożytkiem dla siebie studiqwał zdjętą skórę zwierzęcia, szkielet lub
zakonserwowane wnętrzności aniżeli całe żywe zwierzę, gdyż wtedy dopiero mógł je zbadać,
pomierzyć i opisać —
7 Przekrój przez zoo
97
dla fizjologa tego rodzaju martwy materiał przedstawiał wartość o tyle tylko, o ile
zapoznawał go z budową narządu, ale jeśli chodzi o funkcjonowanie,- to uczony mógł co
najwyżej na tych podstawach snuć hipotezy i domysły. Do konkretnych wniosków bowiem
fizjolog musi mieć bezwzględnie jako obiekt badania żywe zwierzę lub świeży produkt jego
wydzieliny czy wydalin.
Po wzbogaceniu muzeów setkami tysięcy skór, szkieletów i innyeh narządów z łatwością
rozwinęła się zapoczątkowana przez Cuviera anatomia w ścisłym tego słowa znaczeniu —
porównawcza. Badacz przestudiowawszy szkielet krowy nie był już zmuszony jak niegdyś do
wypowiadania jakże nieprzyrodniczego sądu: „A u innych przeżuwaczy: — antylop, żubra,
jaka czy żyrafy jest według wszelkiego prawdopodobieństwa tak samo lub podobnie", gdyż
w każdym większym muzeum miał autentyczne szkielety wymienionych zwierząt, na
podstawie których, nie uciekając się do teoretycznego przeprowadzania analogii, mógł
stwierdzić istotne podobieństwa lub różnice.
Fizjolog natomiast od lat stu przeprowadzał badania wciąż na tych samych dostępnych
mu zwierzętach, które nawet otrzymały ogólną nazwę „laboratoryjnych", a wyliczyć je
można na palcach. Są nimi: żaba, gołąb, kura, mysz, szczur, morska świnka, królik, pies, w
wyjątkowych przypadkach — świnia, owca lub koń.
Co dostrzeżono na tych klasycznych obiektach, później chcąc nie chcąc przenoszono w
drodze analogii na każdego innego ptaka lub ssaka — na orła, strusia, pingwina, jaguara,
tapira czy wieloryba.
Weźmy bowiem choćby najprostszy przykład — porównanie składu mleka przeróżnych
ssaków. Myśliwy, który gdzieś w stepach Sudanu zabił zebrę, żyrafę czy lwicę, z łatwością
zakonserwował czaszkę, skórę czy szkielet i obiekty te przez setki lat mogły już służyć jako
materiał anatomo-porównawczy. Ale jeśli nawet były to matki z wezbranymi mlekiem
wymionami, tak że udałoby się od każdej z nich ściągnąć odpowiednią porcję do badań,
zdajecie sobie sprawę, że żadnym środkiem nie można go było zakonserwować w ten sposób,
aby w parę miesięcy później biochemik mógł te próbki poddać analizom chemicznym lub
bakteriologicznym.
Fizjolog musi na miejscu mieć przy swoim bogatym laboratorium żywe zwierzę i „na
gorąco" badać wydzielone przez nie produkty.
Zrozumiecie może teraz, dlaczego zbadanie chemicznego składu mleka słoniowego w
1937 r., tj. po urodzeniu Tuzinki w Warszawskim Zoo, było interesującą dla całego świata
naukowego wiadomością wobec istniejących dotąd zaledwie paru i to mało wiarygodnych
analiz.
Na materiale ogrodów zoologicznych przekonać się można było o olbrzymiej zawartości
hormonów w moczu lwa i insuliny w trzustce antylopy gnu. Śmiało można powiedzieć, że
bez ogrodów zoologicznych lub ich odpowiedników w postaci specjalnych ferm zwierząt
egzotycznych przy zakładach badawczych, jak np. ferma małp w Suchumi na Kaukazie, nie
do pomyślenia są rzeczowe badania fizjologii porównawczej.
Doktor Doolitle, „cudowny" lekarz zwierząt
Nie wiem, czy czytelnicy znają tę osobistość. Jest to bohater sporego cyklu bardzo
zajmujących opowieści dla dzieci, pełnych przeróżnych przygód, w trakcie których spełnia
on swą misję samarytańską wśród fauny całej kuli ziemskiej. Opowieści te, skrócone i ujęte
w jedną powiastkę wierszowaną przez rosyjskiego poetę Czukowskiego, zostały prześlicznie
przetłumaczone na język polski przez Władysława Broniewskiego i wydane tuż przed
wybuchem ostatniej wojny. Nie mogę tu szerzej rozwodzić się nad tą książeczką. Posłużyła
mi tylko jako pretekst do poruszenia jednej z najdelikatniejszych spraw na terenie ogrodu
zoologicznego, albowiem ta kwestia właśnie wywołuje najwięcej wzajemnych
nieporozumień pomiędzy publicznością, hodowcami i — jeśli można tak powiedzieć —
zwierzętami.
Dlatego też od razu na początku tego rozdziału proszę moich czytelników, aby nie
negowali zbyt pochopnie zawartych w nim twierdzeń, jeśli nawet będą one w jawnej
sprzeczności z tym, co dotąd wydawało się i pewne, i oczywiste, dopóki nie wysłuchają do
końca uzasadnienia bronionych przeze mnie poglądów.^
Zwierzęta w zoo chorują. Ba! nawet zdychają — i to nie zawsze ze starości. Ciężko mi to
przyszło napisać. Bo o tym zazwyczaj się nie mówi. Staramy się podawać do prasy
wiadomości o urodzinach, o przybyciu jakichś zakupionych czy darowanych zwierząt —
nekrologów natomiast zoo nie ogłasza. Przyczyn prawdopodobnie tłumaczyć nie trzeba.
Każdy chętniej mówi o swych
100
sukcesach aniżeli o porażkach i niepowodzeniach. Mimo to taki stan rzeczy, tj.
nieinformowanie o stratach zwierząt, nie obciąża wyłącznie ani dyrekcji zoo, ani jego
personelu administracyjnego. Część tej winy musi wziąć na siebie szeroka publiczność za
swój brak zaufania i zbytnią pochopność do wyciągania nie zawsze trafnych wniosków.
Przyznaję, że i ja nie podawałem faktów śmierci zwierząt w zoo do wiadomości
publicznej, mimo iż pragnieniem moim było, aby Warszawa znała przekrój prawdziwego
życia instytucji zarówno z jej jasnymi, jak i ciemnymi plamami. Jakże jednak pisać o śmierci
jakiegoś zwierzęcia, skoro — jak mnie o tym przekona) wypadek z żyrafą — ludzie
wyprowadzają z tego od razu dalekie od prawdy i dyskredytujące instytucję wnioski.
Wielokrotnie bowiem słyszałem twierdzenie wygłaszane właśnie na podstawie tego jedynego
wypadku, że klimat Polski nie nadaje się dla żyraf, nie mówiąc już o wypowiedziach na
temat nieudolności kierownictwa itd., itd. Krowa, koń w gospodarstwie czy pies domowy
mogą zdechnąć i nikt się temu nie dziwi, natomiast każdy wypadek śmierci w zoo wiąże
opinia z czyjąś winą lub nieudolnością.
Bezsprzecznie, oceniając wartość różnych kierowników ogrodów zoologicznych, przede
wszystkim zaglądam do spisów inwentarzowych i starannie badam liczbę narodzin oraz
protokoły zgonów. Wnioski jednak muszą być wyprowadzane logicznie i ze zrozumieniem
istoty rzeczy. Istnieje bowiem pewien procent śmiertelności dopuszczalny, którego
nieprzekroczenie zapisuje się właśnie na korzyść kierownictwa. Procent ten różny
101
jest naturalnie zależnie od jakości gatunkowej i delikatności posiadanych okazów. Zoo
zasobne jedynie w wilki, dziki, jelenie, lwy, lamy, pekari czy rezusy powinno mieć o wiele
niższą śmiertelność aniżeli takie, które ma w posiadaniu żyrafy, foki, małpy człekokształtne,
łosie czy kolibry. Przeciętnie jednak śmiertelność zwierząt wynosi 15% rocznie. Nie należy
jednak natychmiasi obwiniać dyrektora ogrodu zoologicznego, który po kilku czy kilkunastu
latach -kierownictwa w pewnym roku wykaże 30 — 40% strat, gdyż w wyjątkowych
przypadkach i to może nie być jego winą. Istnieją bowiem epizoocje, czyli epidemie
zwierzęce. I jeśli coś podobnego się przytrafi, trzeba to potraktować jako nieszczęście —
katastrofę w rodzaju pożaru czy gradobicia. Zoo w Petersburgu jeszcze przed pierwszą wojną
światową przeżyło epizoocję nosówki, na którą padło 75% drapieżników, a w Bazylei w roku
1936, kiedy to przez całą Europę przeszła fala zarazy pyska i racic, stracono i wybito 90%
roślinożerców, chociaż w obu przypadkach kierownikami byli starzy i rutynowani hodowcy
zwierząt:
— No dobrze, dobrze — powiedzą czytelnicy — ale od czegóż jest opieka lekarska?
Lekarze weterynarii w zoo powinni nie dopuścić do epizoocji albo uleczyć chorujące
zwierzę.
I tu doszliśmy do kulminacyjnego punktu naszych rozważań. Zwierząt w ogrodzie
zoologicznym w ogóle się nie leczy, a zadaniem lekarza weterynarii nie jest wcale leczenie
zwierząt. Zapewne czytelnicy są tym zaskoczeni, lecz postaram się moje twierdzenie umoty-
wować.
i ~^'"lili II~ l'i'h
Nie zaprzeczam bynajmniej wartości i wiedzy lekarzy weterynarii. Stwierdzić jednak
trzeba, że wiedza ta zajmuje się i rozporządza materiałem doświadczalnym zebranym jak
dotychczas niemal wyłącznie spośród zwierząt domowych. Nie tylko lekarze weterynarii, ale
również zoologowie nie wiedzą prawie nic o chorobach zwierząt dzikich ze względu na
znikomą ilość badań w tej dziedzinie. Publiczność mylnie sobie wyobraża, że jeśli znamy
choroby konia, krowy czy psa, to już przez analogię identyczne wnioski wyciągać można z
przejawów chorób zachodzących u lamparta, antylopy, zebry czy rosomaka. Tymczasem jest
to błąd zasadniczy. A ponadto komplikacje na tym odcinku są jeszcze
0 wiele większe.
Zastanówmy się nad moźłiwościami, jakie~inaTekarz weterynartTprzy leczeniu swych
pacjentów. Krowę, świnię czy kota może osłuchać, opukać, zajrzeć do pyska, zmierzyć
temperaturę, ba, nawet w razie potrzeby określić ciśnienie krwi czy przeprowadzić analizę
moczu. To są wszystko wskaźniki, na podstawie których mamy prawo od niego żądać, aby
postawił trafną diagnozę. Proszę sobie teraz wyobrazić, jakie elementy rozpoznawcze mieć
będzie lekarz badający tygrysa, jak zbadać ma antylopę czy zebrę szalejącą ze strachu
1
gotową rozbić sobie głowę w wariackiej ucieczce przy zbytnim zbliżeniu się na
wybiegu człowieka^ nie mówiąc już o udzieleniu pomocy wężowi, kolibrowi czy foce.
Jedynym sposobem postawienia diagnozy jest obserwacja zwierzęcia, i to obserwacja z
odległości kilku lub kilkunastu metrów. Wytrącone zaś zostają z ręki te wszelkie możliwości
manipulacyjne, do których był od
czasów uniwersyteckich przyzwyczajony i które dostarczają mu naprawdę istotnych
wiadomości o stanie zdrowia zwierzęcia. W tych warunkach żądanie określenia choroby
(której, jak mówiłem, się nie zna) i dobrania leku, o "którym trudno zdecydować nie znając
przyczyn schorzenia, wygląda trochę na żądanie od ślusarza, aby dorobił klucz do zamka,
którego nie widział ani nie ma o nim prawie żadnych konkretnych danych.
— Czyż jednak nie można złapać zwierzęcia, związać i poddać badaniom lekarskim? —
Niestety, to proste załatwienie sprawy też wysunąć może jedynie laik, gdyż pod tym
względem my, hodowcy zwierząt mamy następujące doświadczenie: 60% zwierząt dzikich
od razu na tego'rodzaju zabiegi zareaguje — śmiercią. No, co prawda, wtedy już
przynajmniej leczenie nie będzie potrzebne...
— Proszę mi przynajmniej pacjenta przysłać do kliniki, tam przeprowadzę obserwację —
mówi lekarz. — Niestety, my hodowcy i na to zgodzić się nie możemy. Fakt, że zwierzę z
obcego klimatu, spod zwrotników czy z tundry żyje i rozmnaża się dajmy na to w Warsza-
wie, jest spowodowany przez to, iż tu na terenie zoo stworzono mu właściwy mikroklimat i
tylko w tym mikroklimacie ma ono szanse przetrwania. Jeżeli zaś delikatne zwierzę, w
dodatku podejrzane o chorobę, przeniesiemy na parę tygodni w jakiekolwiek inne, choćby
nawet z punktu widzenia ludzkiego higieniczne warunki, skazujemy je również na śmierć, a
przynajmniej wybitnie zwiększamy jej prawdopodobieństwo. — Czyżby więc lekarz na
terenie zoo był zbędny? —
0 nie, tego nie powiedziałem. Rola lekarza jest i bardzo ważna, i konieczna. Tylko nie w tym
znaczeniu, w jakim ją sobie czytelnicy wyobrażają.
W tej chwili bowiem nasza wiedza o zachorzeniach zwierząt dzikich jest zaledwie na
takim poziomie, że w bardzo małym stopniu możemy sobie pozwolić na leczenie z
rzeczywistymi szansami skuteczności, natomiast cały wysiłek lekarza skierowany być
powinien na obserwacją, zapoznanie się z rodzajem i przejawami choroby. Po starannym
prześledzeniu jej przebiegu lekarz istotne wnioski wyprowadzi dopiero po śmierci
zwierzęcia.
Zadanie lekarza jest wtedy podwójne. Po pierwsze, na sekcji jak najstaranniej stwierdzić
rodzaj choroby
1 przyczyny zgonu po to, żeby dać doraźne wskazówki, czy nie grozi epizoocja i czy
natychmiast nie należy wprowadzić w życie środków zapobiegawczych, by przeszkodzić jej
rozszerzeniu się. Po drugie zaś, jak najdokładniej porównać obserwowany przebieg choroby
ze zmianami znalezionymi w organizmie padlego zwierzęcia i zdobyć w ten sposób
fundamentowe cegiełki pod naukę, która rozwinie się dopiero w przyszłości — naukę
rzeczywistego lecznictwa dzikich zwierząt. Weterynaria więc byłaby tą czwartą dyscypliną
naukową, którą doliczę do trzech omówionych w poprzednim rozdziale. Dyscypliną, której
rozwój może nastąpić na dobrą sprawę tylko przy współpracy lekarzy zwierzęcych z
ogrodem zoologicznym.
Dlatego to może czytelnicy zgodzą się ze mną, i* słusznie dzisiaj jeszcze rozdział ten
zatytułowałem' doktor Doolitle, „cudowny" lekarz zwierząt.
Precz z tresurą
Jednym z bardziej pasjonujących i budzących wielkie zainteresowanie zagadnień jest
mechanizm tresury zwierząt. Nie chcę wcale przez to powiedzieć, że wszyscy się nią
interesują w sposób przychylny. Wielu ludzi, szczególnie pod wpływem lektury naiwnych
powieści z końca zeszłego stulecia, patrząc na pokazujące swe sztuki zwierzęta, załamuje
dłonie i rozpacza, ile też cierpień zniosły biedactwa, zanim osiągnęły podobną umiejętność.
Taki uczuciowy stosunek do tresury psuje bez wątpienia przyjemność jej oglądania. Mimo to
jednak młodzi czy starzy, i dziś, i przed wiekami — zawsze z zainteresowaniem patrzą na
przeróżne sztuki zwierzęce podziwiając przede wszystkim to, że zwierzę rozumie człowieka,
że kładzie się na wyraz „leżeć", skacze na sygnał „hop" albo po prostu na znak ręką czy
biczem. Wszyscy wtedy mówią o mądrości zwierzęcia, o jego inteligencji i rozumie.
Mimo jednak podobnych określeń niemal do ostatnich czasów tresura nie interesowała wcale
tych przybytków, gdzie panowała mądrość czy nauka. Przeciwnie, zwierzęta tresowane
oglądać było można tylko przygodnie na targach czy jarmarkach lub też w większych
zgrupowaniach w cyrkach.
Niejeden z czytelników może nawet zdziwi się, że w poważnej książce o zoo poruszam taki
„cyrkowy" temat. Otóż pragnę was właśnie poinformować, że od niedawna wiele się w tej
dziedzinie zmieniło. Od ukazania się prac wielkiego rosyjskiego fizjologa Iwana Pawłowa
zaczęto patrzeć na tresurę innymi oczami-
wiem, iż tresurą w pewnym stopniu jest wyuczenie konia chodzenia pod siodłem czy w
zaprzęgu, na tresurze polegało przysposobienie psa do pomocy w łowach, a już najbardziej
trudnym i skomplikowanym zabiegiem tresurowym było przekształcenie sokoła lub orlika w
zwierzę dostarczające swemu właścicielowi kuropatw, cyranek czy czapli. To wszystko
jednak były czynności tresurowe o znaczeniu użytkowym i nie będziemy się nimi chwilowo
zajmować, albowiem od kilku wieków słowo „tresura" nasuwa zawsze na myśl zwierzęta
wykonujące swe sztuki dla celów widowiskowych.
Nie wiem, czy pierwszym, ale z całą pewnością najczęściej używanym do tego
zwierzęciem był niedźwiedź. Od czasów średniowiecza znany jest fach niedźwiedni-
1 dziś nie jeden, nie dwóch, ale setki psychologów- naukowców bada i przeprowadza
przeróżne doświadczenia właśnie przy pomocy i na podstawie tresury.
Tresura rozszerzyła się dziś znacznie. Uczeni tresują pszczoły, karaluchy i próbują
tresować ślimaki — nie w celach pokazowych, ale wyłącznie dla badań. Jeśliby jednak ktoś
chciał przypomnieć w tym miejscu, że dawno już pokazywano tresowane pchły...
odrzekłbym, iż te dawne pchle cyrki z właściwą tresurą nic nie miały wspólnego. Dlaczego?
Pomówimy o tym później.
Tymczasem zaś podejdźmy do sprawy historycznie. Tresowanych zwierząt używano, od
najdawniejszych czasów — i to przeważnie nie do zabawy. Wiedzcie bo-
ków pokazujących, jak oprowadzana dzika bestia na rozkaz swego pana podnosi się na tylne
nogi, a pod jazgotliwe dźwięki piszczałki przytupuje co prawda niezupełnie do taktu, lecz
wystarcza to, aby oczarowani widzowie gotowi byli przysiąc (a przynajmniej opowiadać tym,
którzy tej „cudowności" nie widzieli), że niedźwiedź wykonywał wszystkie ruchy w takt
muzyki niby najzwinniejsza baletnica. Niemal każdy bowiem, jak wiemy, opowiadając
znajomym o jakiejś widzianej niezwykłości, choć odrobinę lubi przesadzić. Po wykonaniu
swego numeru niedźwiedź dostawał do przednich łap drewnianą miskę, z którą przybliżał się
do widzów hojnie zazwyczaj sypiących grosze.
Otóż w XVII w. najsłynniejsza w Europie szkoła niedźwiedzi znajdowała się w
Smorgoniach na ziemiach ówczesnej Rzeczypospolitej Polskiej, a zwana była żartobliwie
„akademią smorgońską". Po dziś dzień o niezgrabiaszach i nieukach mówi się, że w tej
akademii odbywali swe studia. Nieliczni jednak tylko potrafią objaśnić pochodzenie tego
przysłowia.
Przyznaję, iż stosowane tam metody dydaktyczne, o których wiadomości zachowały się
w pamiętnikach współczesnych, nie zasługują na miano zbyt humanitarnych. Czegóż jednak
chcecie? W owych czasach nikomu w ogóle nie przychodziło do głowy przejmować się
bólem czy cierpieniem zwierzęcia, a w dodatku tak potężnego i — jak uważano — tak mało
wrażliwego jak niedźwiedź.
Proszę więc sobie wyobrazić klatkę o podłodze z grubej blachy i stojącą na metrowej
wysokości słupkach
z cegły lub żelaza. Do takiej to klatki wprowadzano rocznego lub półtorarocznego misia, w
tym wieku bowiem są one stosunkowo najbardziej pojętne, a w dodatku manipulowanie nimi
nie grozi jeszcze tak wielkim niebezpieczeństwem... Ale zapomniałem jeszcze dodać, iż pod
klatką buzuje wcześniej rozpalony tęgi ogień. Uprzednio zaś na tylne nogi niedźwiedzia
zakładano drewniane trepy.
I oto, co się dzieje: coraz mocniej rozgrzewająca się podłoga zaczyna wreszcie nie dj
wytrzymania parzyć nagie, nieowłosione „dłonie" przyszłego aktora. Chcąc nie chcąc dźwiga
się na tylne nogi i w tym momencie słyszy, jak odzywają się pierwsze tony piskliwej fujarki
lub trąbki. Po chwili próbuje wrócić do wygodniejszej pozycji — na cztery łapy, ale podłoga
parzy coraz mocniej; stoi więc wyprostowany jak żołnierz na warcie, chwilowo bowiem
saboty nie dopuszczają nadmiernej
przerwy... Ale w końcu drewniane podeszwy też rozgrzewają się od rozpalonej blachy. Cóż
ma robić biedne zwierzę? Rozpoczyna dreptanie na miejscu, aby choć na chwilę to jedną, to
drugą nogę oderwać od palącej podłogi. A tak zwany „nauczyciel" ciągle gra pilnując
jedynie, aby nie doprowadzić do nadmiernego rozgrzania blachy, które by groziło uczniowi
zbyt mocnym przypieczeniem nóg.
Po kwadransie takiej „lekcji" muzyka ustaje i niedźwiadek ustępuje miejsca w „klasie"
następnemu „uczniowi". Taka, można by rzec, prostacka nauka powtarza się codziennie bez
żadnych odmian przez cztery lub sześć tygodni. W każdym razie dopóty, dopóki zwierzęcy
pupilek na dźwięk piszczałki nie zacznie podrywać się na tylne nogi i automatycznie nimi
przebierać, mimo iż ani blachy, ani ognia nie czuje pod stopami.
Wtedy artysta jest już gotów i może rozpocząć ze swym panem wędrówkę po świecie,
aby nabytymi umiejętnościami zdobywać grosze przede wszystkim na jego wyżywienie, no i
na siakie takie ochłapy dla siebie.
Jest to jedna z „okropnych" opowieści o mękach zadawanych przy tresurze. Plusem jej
jest to, iż jest przynajmniej prawdziwa i jak się za chwilę przekonamy, można ją naukowo
wyjaśnić.
Gorzej jest z powieściowymi opisami tresury zwierząt, gdyż tam autor nie bardzo
orientuje się w istocie zagadnienia, ale w zapale ponoszącej go werwy pisarskiej komponuje
mrożące krew w żyłach opisy, jak to treser katowaniem, rozpalonym żelazem lub ranami
112
zadawanymi zaostrzonym dzirytem przymusza zwierzę do posłuszeństwa.
Zastanówmy się jednak, biorąc już tak po prostu na zdrowy rozum, co można by taką
metodą osiągnąć. Jeśliby ktoś na przykład nawet na śmierć chciał zakato- wać biciem już nie
zwierzę, lecz człowieka — czy przez to samo biedak zacznie pod wpływem bólu nagle
pięknie grać na skrzypcach, jeśli przedtem nie opanował techniki gry? Albo czy powie, ile
jest 7 razy 8, jeśli nigdy nie uczył się tabliczki mnożenia? Wiemy, że w dawnych czasach
używano w szkołach kary cielesnej. Ale była to kara za krnąbrność lub lenistwo. Nikomu
jednak nie przychodziło do głowy, że bity chłopak, który nie uczył się nigdy łaciny, ni stąd ni
zowąd pod wpływem bólu zacznie rozumieć wiersze wielkich poetów rzymskich,
Wergiliusza lub Horacego.
Zupełnie tak samo lew czy tygrys, choćby go bito lub szturchano rozpalonym żelazem,
nie pojmie, że na wyraz „służyć" ma przysiąść na tylnych łapach, a wdzięcznie wysunąć
przednie ku przodowi. Nie chcę przez to powiedzieć, iż w dawnych czasach nie nadużywano
przy tresurze kary cielesnej. Najpierw jednak trzeba było zawsze osiągnąć jakieś
porozumienie ze zwierzęciem, takim czy innym sposobem objaśnić mu, co wypowiadany w
danej chwili wyraz ma oznaczać. I na tym właśnie polega właściwa tresura.
Zrozumienie naukowych jej podstaw, jak i wielu innych zagadnień psychologicznych,
zawdzięczamy odkryciom parokrotnie wspomnianego już Pawłowa, słynnego uczonego-
badacza rosyjskiego.
8 Przekrój przez zoo.
113
Odruch bezwarunkowy
Nazwisko Pawłowa znane jest nie od dziś na całym świecie. Już 45 lat temu
Międzynarodowy Kongres Naukowy Fizjologów nadał mu zaszczytny tytuł „Prin- ceps
Physiologorum Mundi" — pierwszy fizjolog świata.
Nikt chyba, kto zna spuściznę naukową po tym wielkim uczonym, nie będzie miał cienia
wątpliwości, że na to miano zasłużył.
Choć jednak sława Pawłowa datuje się stosunkowo od tak dawna, jego odkrycia naukowe
dziś dopiero poddawane są dokładnej analizie i obecnie dopiero jesteśmy w stanie zdać sobie
sprawę, jaka nieprzebrana kopalnia twórczych idei i myśli znajduje się w jego pismach i jak
szeroką podstawę do rozwoju zupełnie nowych gałęzi wiedzy stanowią jego odkrycia.
Olbrzymia liczba ludzi młodszych i starszych, którzy pokończyli szkoły jeszcze przed
wojną — nie będąc spe- cjalistami-fizjologami zna Pawłowa bądź tylko z nazwiska, bądź z
jego pierwszych prac dotyczących metod badania soków trawiennych przewodu
pokarmowego, za które dostał nagrodę Nobla.
„Odruch warunkowy", „odruch bezwarunkowy" — to popularne, powszechnie obijające
się o uszy wyrazy, które jednak dla wspomnianych ludzi są tylko mniej lub więcej pustym
dźwiękiem. I tak o Pawłowie utarło się mniemanie^ wypowiadane zresztą w jak najlepszej
wierze, nawet ze czcią i podziwem, iż jest to jeden z rzadkich, a tak niespożytych umysłów,
że zdobywszy wspaniałe osiągnięcia, które przyniosły mu zaszczyty
i sławę w jednej dziedzinie wiedzy (mam tu na myśli właśnie owe badania nad przewodem
pokarmowym), już mając dobrze po pięćdziesiątce przerzucił się do zupełnie nowej
dziedziny — badania mózgu i tu potrafił też dokonać niezwykle cennych odkryć.
Nic fałszywszego jak podobne mniemanie. Bodaj że od pierwszej jego pracy badawczej
linia zainteresowań Pawłowa była jasna, wyraźna i określona; uczony ten nie tylko nie
przerzucał się, ale nawet nie zboczył z niej do końca życia.
Można by go porównać do myśliwego, który tropiąc stale i konsekwentnie dajmy na to
łosia, przy sposobności jako świetny strzelec ubił kilka soboli i rysi, słowem — zdobycz,
która już by wystarczyła do uznania go za króla myśliwych.
Pawłowa od samego zarania jego prac interesowała działalność układu nerwowego.
Rozumiał jednak dobrze, iż badać ją można tylko na podstawie przejawów — stąd
zainteresowanie się mechanizmem działania gruczołów trawiennych i dokonanie ubocznie
szeregu udoskonaleń metod badawczych i odkryć właśnie w tej dziedzinie. Wszystko to
jednak prowadziło pośrednio do poznania działalności ośrodków mózgowych, na którym to
odcinku późniejsze odkrycia Pawłowa stały się prawdziwą rewelacją.
Dlatego też pomijając już taką zdobycz medycyny współczesnej którą zawdzięczamy
Pawłowowi, jak to że mamy możność otrzymywać sok żołądkowy, sok trzustkowy, ba, nawet
sok jelitowy w zupełnie czystej postaci, czego nigdy nie osiągnęlibyśmy pompując je wprost
z żołądka czy jelit — przejdziemy od razu do
nauki Pawłowa o odruchach i wyjaśnimy, co to jest ten słynny odruch bezwarunkowy oraz
warunkowy, który, jak się przekonamy, da nam podstawy do zrozumienia zasad tresury.
Naturalnie rzecz taką najlepiej zrozumieć można na przykładzie.
Oto jedziemy koleją w upalny dzień. W wagonie duszno, dorywamy się wreszcie do okna
— otwieramy je i wychylamy głowę na ostry powiew wywołany pędem pociągu. I oto
przykry wypadek: pyłek wpadł nam do oka. Cofamy głowę, powieki zacisnęły się kurczowo,
grad łez ścieka po policzku. Całe szczęście, że za chwilę „przeszło samo"— ból ustępuje, oko
jeszcze zaczerwienione, ale już nie piecze. Ocieramy twarz chusteczką, przezornie zakładamy
okulary i po chwili znów cieszymy się chłodzącym pędem świeżego powietrza.
Zastanówmy się jednak z punktu widzenia' fizjologicznego, co się przed chwilą działo w
naszym organizmie? Pod powiekę oka, której gładziutka wewnętrzna powierzchnia powinna
jak panewka na osi lekko ślizgać się po szklistej powłoce gałki ocznej, wpadło maleńkie, lecz
chropowate i jakże twarde i ostre ziarenko kurzu — prawdopodobnie z węgla parowozu. I oto
za każdym drgnięciem powieki orze ten intruz, jak rylcem, powierzchnię gałki ocznej oraz
śluzówkę powieki. Zakończenia nerwowe, bardzo liczne w tym czułym organie, przesyłają te
podrażnienia bólowe do centrów nerwowych. Jak się okazuje, zarządzenia ratownicze (że się
tak wyrażę) — reakcje odbywają się automatycznie, nawet bez udziału naszej woli.
Wiemy, że mięśnie powiek zaciskają się na skutek bodźców dochodzących do nich po
właściwych nerwach. Z przyczyn podobnych zaczynają działać również gruczoły łzo we,
zresztą — jak wiecie — na tych zasadach funkcjonują wszystkie inne organy. W danym
przypadku najciekawszą rzeczą jest to, że tego rodzaju podrażnienie powierzchni gałki ocznej
nie zostało przesłane przez centralny układ nerwowy na przykład do żołądka, aby. zwiększył
wydzielanie soków, ani do mięśni języka, aby się skurczyły, lecz właśnie do tych dwóch
narządów, które w danej chwili mogły najlepiej zapobiec doraźnemu złu. Zaciśnięte powieki
unieruchamiają w pewnym stopniu gałkę oczną — niechże rogówka możliwie mało się
posuwa, będzie wtedy mniej „porysowana". Gruczoły łzowe zaś, silnie podrażnione przez
nerwy dochodzące do nich od mózgu, wypuszczają strumień płynu — i on to szczęśliwie
zmył dokuczliwy przedmiocik. Ani wiemy nawet, w której kropli ściekającej po policzku
wypłynęła przyczyna naszego bólu.
Oto typowy przykład odruchu bezwolnego, nazwanego przez Pawłowa
„bezwarunkowym". Jednocześnie poznaliśmy tak zwany „nerwowy łuk połączenia od-
ruchowego", mianowicie: miejsce podrażnienia na ciele — ośrodek w nerwowym układzie
centralnym (rdzeń pacierzowy) inny ośrodek zawiadujący organem ratowniczym — organ
ratowniczy, a między każdym z nich oczywiście łączące je włókna nerwowe. Podobny do
opisanego proces możliwy był tylko dzięki temu, że komórki nerwowe, które otrzymały
wiadomość o nieszczęściu dziejącym się na powierzchni gałki ocznej, nie wyczekiwały na
połączenie (jak to
często nam się zdarza przy telefonowaniu przez centralę), lecz po bezpośrednich przewodach
zawiadomiły komórki nerwowe mogące jedynie w danym przypadku dać skuteczną pomoc.
Jeszcze raz podkreślam, iż stało się to bez udziału naszej świadomości. I tu obawiam się,
że wyrazicie wątpliwość:
— Jak to bez udziału świadomości? Przecież dobrze wiedzieliśmy, że nas boli, przecież
dobrowolnie cofnęliśmy się od okna i świadomie trąc oko wydobyliśmy chusteczkę...
Oczywiście, tylko że to już są zupełnie inne sprawy i nic wspólnego z samym odruchem
nie mające! Prócz zaktywizowania łuku odruchowego, czego dokonały samodzielnie komórki
nerwowe, „zatelefonowały" one również do ośrodka kory mózgowej (tj. tam, gdzie
ześrodkowuje się nasza świadomość) zawiadamiając i o przykrym wypadku, i o będącej już
w toku akcji ratunkowej. Dopiero wtedy te ośrodki korowe dały mięśniom rąk polecenie
wykonywania jakichś tam, mniej lub więcej z punktu widzenia higienicznego trafnych
czynności. To jest jednak, jak widać, sprawa późniejsza, bo powieki zostały zaciśnięte i
gruczoł łzowy rozpoczął swą zmywającą działalność już o wiele wcześniej.
Czasem o odruchach bezwarunkowych kora mózgowa nie bywa nawet wyraźnie
zawiadamiana.
Oto z ciemnej sieni wyszliśmy nagle na światło dzienne. Źrenice (jak wiecie zapewne lub
też łatwo możecie sprawdzić) w takich warunkach natychmiast mocno się zwężają, my zaś
nic o tym nie wiemy. Od
bywa się to na drodze odruchu bezwarunkowego i reguluje się stale, samoistnie, na przykład
za każdym razem, gdy chmurka zasłoni słońce lub gdy wejdziemy w cień rzucany przez
korony drzew. Świadomość nasza
0 tych zmianach wielkości źrenicy nie bywa informowana.
Nie miejcie mi za złe, że mimo zapowiedzi w tym rozdziale nic nie mówiłem o tresurze,
ale sami przekonacie się już z następnego rozdziału, że bez tego wyjaśnienia trudno byłoby
zrozumieć odruch warunkowy będący jej naukową podstawą.
Odruch warunkowy
Wspominałem już o słynnej „akademii smorgońskiej", która przed trzystu laty była
jednym z pierwszych zakładów w Europie, gdzie tresowano niedźwiedzie. Wiemy już, jak
odbywała się tam nauka, zorientujmy się jednak, co się działo ze zwierzęciem w świetle
wiadomości z rozdziału poprzedniego.
Oto niedźwiedzia ubranego w drewniane saboty na tylnych nogach wprowadzono do
klatki, której podłoga podgrzewana jest od dołu. Po krótkiej chwili zwierzę zaczyna
odczuwać pieczenie przednich, bosych łap. Po nerwach biegnie szybko do rdzenia
informacja: „boli"
1 oto działa odruch bezwarunkowy: „oderwać łapy od parzącej blachy". Mięśnie grzbietu
zostają natychmiast przymuszone do skurczenia się przez odpowiednie komórki nerwowe
ośrodka nimi zawiadującego, bo one przecież, zgodnie z wyjaśnieniem „łuku odruchowego"
zostały przede wszystkim zawiadomione przez ośrodek
odbiorczy o cierpieniu łap przednich. Toteż nasz niedźwiedź już stoi na tylnych nogach,
zanim jeszcze została poinformowana jego kora mózgowa, która zresztą w tym przypadku
prawdopodobnie nie wydaje żadnych dodatkowych zarządzeń.
Ale na tym rzecz się nie kończy. Gdyż podkreślić muszę, żę pewne ośrodki kory
mózgowej jednocześnie zajęte są zgoła inną sprawą. Od komórek zmysłowych ucha
dochodzą do nich wiadomości o wciąż napływających dźwiękach fujarki czy trąbki.
— Co to ma wspólnego? — zapytacie.
Jeszcze nic, ale słuchajcie dalej. Bo oto rozpalona blacha już nawet przez drewno
chodaków zaczyna nie na żarty dopiekać podeszwom niedźwiedzia. I one więc meldują po
swych nerwach do ośrodka nerwowego w rdzeniu, aby dopomógł odruch bezwarunkowy.
Niedźwiedź nie ptaszek, nie uniesie się cały w powietrze, więc przynajmniej na chwilę, na
rozkaz przybywający po nerwach, mięśnie podkurczają jedną łapę, aby za chwilę ją opuścić i
unieść drugą. Rozpoczyna się drepir tanie na miejscu. I o tym fakcie zresztą zawiadomiona
zostaje kora mózgowa.
Na tym koniec zabiegu. Zwierzę wypuszcza się z klatki, bo przecież nikomu nie chodzi o
to, aby
A
nabawiło się oparzelin na podeszwach. Koniec i nie koniec, tego rodzaju ćwiczenia
bowiem powtarza się z niedźwiedziem przez kilka tygodni codziennie, stale z
towarzyszeniem tych. samych tonów trąbki.
I oto co się okazuje. Nie potrzeba już pupila ubierać w chodaki, nie potrzeba wprowadzać
na rozgrzaną blachę — wystarczy zagrać mu na trąbce właściwe dźwięki, a natychmiast staje
na tylnych łapach i tańczy jak opętany. Tego właśnie chciał niedźwiednik; zabiera
wytresowane zwierzę i idzie zbierać grosze na odpustach i jarmarkach.
Oto macie opisany odruch warunkowy.
Jak widzicie, nie wynalazł go Pawłów, działo się to bowiem kilkaset lat przed jego
urodzeniem. Zresztą odruchy warunkowe występowały u zwierząt i tysiące, i miliony lat
temu. Jednakże nikt nie rozumiał ani nie zastanawiał się nad tym, co się dzieje wówczas w
układzie nerwowym zwierzęcia. Dopiero Pawłów dał wy-
jaśnienie anatomo-fizjologiczne tego zjawiska i wskazał, jakie to miało i ma znaczenie w
życiu zwierząt i ludzi.
Pawłów zresztą wcale nie zajmował się niedźwiedziami; badał odruchy warunkowe na
psach. Ale to wszystko jedno, gdyż są to przejawy powszechne: i u tygrysa, i u żaby, i u
człowieka, ba... nawet zapewne u zwierząt bezkręgowych.
Na rysunkach najłatwiej nam będzie zrozumieć drogę nerwową tego zjawiska. Nie
ogranicza się ona bowiem, jak rozpatrywany dopiero co łuk odruchu bezwarunkowego, do
ośrodków nerwowych rdzenia. Ten proces odbywa się wyłącznie w korze mózgowej i
najważniej
szą rzeczą jest wielokrotnie powtarzająca się jedno- czesność drażnienia dwóch
jakichkolwiek ośrodków.
W opisywanym przypadku, zgodnie z nauką Pawłowa objaśnimy rzecz następująco. W
korze mózgowej niedźwiedzia zostały jednocześnie podrażnione: ośrodek bólu podeszew i
ośrodek słuchowy. A więc widocznie ta wielokrotna jednoczesność występowania
podrażnień wywołała między tymi obydwoma ośrodkami jakieś trwalsze połączenia.
A teraz wyjaśnienie przedstawia się dość prosto. Choć nic nie parzy łap, a więc ich nerwy
nie podrażniają ośrodków rdzeniowych, wywołujących stawanie dęba i dreptanie —- jednak
zostają one pobudzone.
— A to w jaki sposób?
O, w bardzo nieoczekiwany. Proszę tylko skupić uwagę. Oto dźwięk trąbki podrażnia
ośrodek słuchowy.
Lecz to podrażnienie po wytworzonym połączeniu przenosi się dalej. Ot, niby woda
nalewana do jednego z naczyń połączonych, przepływająca do następnego. W ten sposób już
drugi ośrodek kory — ośrodek „bólu łap" również zostaje pobudzony. Nie jego rzeczą jest
„rozsądzać": — słusznie, czy niesłusznie — jest podrażniony i basta. Podnieta zresztą biegnie
dalej, teraz już po stale istniejącym połączeniu i drażni ośrodek rdzeniowy, a ten
automatycznie alarmuje mięśnie i nasz niedźwiedź staje dęba i zaczyna „tańczyć", choć
istotna fizjologiczna potrzeba, to jest ból przednich łap, wcale go do tego nie przymusza.
Najważniejszą rzeczą jest tu kilkakrotna jednoczes- ńość podrażnienia dwóch ośrodków
kory mózgowej. Ona bowiem wywołuje wytworzenie połączenia między nimi.
Czy jednak taki stan będzie trwał zawsze — to znaczy do końca życia zwierzęcia? Czy
wytresowany w podobny sposób niedźwiedź będzie stale tańczył na dźwięk trąbki? O nie, bo
tak powstałe połączenie trwa tylko jakiś czas. Jeśli nie będziemy go podtrzymywać dość
częstym ćwiczeniem, połączenie takie zacznie się rozluźniać i wreszcie zaniknie. Nazywamy
to wygasaniem odruchu warunkowego.
Zwróćmy natomiast uwagę, że odruch bezwarunkowy omawiany w poprzednim rozdziale
jest wrodzony. Z nim zwierzę przychodzi na świat, w nim łuk połączeń nie przerywa się
nigdy, a więc i odruch ten nie podlega wygasaniu.
Czyż to nie ciekawe, że każde uczenie się zwierzęcia czy człowieka jest właściwie
wyrabianiem odruchów
warunkowych. Koń mleczarza po kilku miesiącach za- Itrzymuje się przed drzwiami stałych
odbiorców. Uczeń „kujący" tabliczkę mnożenia wyrabia sobie też odpowiednie odruchy
warunkowe, podtrzymywane powtarzaniem; wygasające, czyli zapominane, jeśli ich się co
pewien czas nie wzmacnia repetycją.
Jeszcze jedną sprawę chciałbym tu poruszyć. Początkowo każdy odruch warunkowy ma
charakter dość ogólny. Nasz niedźwiedź podrywa się na tylne łapy, gdy tylko usłyszy
jakikolwiek dźwięk trąbki, choćby jego tresura odbywała się przy dźwiękach dajmy na to
pierwszej zwrotki popularnej piosenki „Na lewo most, na prawo most"... Po pewnym czasie
jednak następuje specjalizacja. Możecie mu wygrywać na tej samej trąbce jakie , chcecie
piosenki — krakowiaki czy mazurki — niedźwiedź ani drgnie, tylko „Na lewo most, na
prawo most" wywoła pożądany efekt. Jak się okazuje, w miarę powtarzania wpadający w
ucho bodziec zaczyna być coraz subtelniej rozróżniany.
Pomyślcie, jakie to ma olbrzymie znaczenie w życiu zwierzęcia na wolności. Początkowo
każdy szelest pobudza młodzika do ucieczki, z czasem jednak zaczyna szmery rozróżniać.
Nie ucieka przed szumem liści wywołanym przez nagle zrywający się wiatr, nie ucieka przed
szelestem padającego deszczu... O wiele delikatniejszy jednak trzask łamanej gałęzi lub
odgłos kroków wroga wywołuje natychmiast właściwy odruch warunkowy.
A więc już u zwierzęcia widzimy zaczątki analitycznej i syntetycznej działalności
systemu nerwowego,, która tak wysoki stopień osiągnęła u człowieka.
A cóż innego robiono w słynnych Smorgoniach? Nie uświadamiając sobie tego zjawiska
(bo było to przecież na parę setek lat przed Pawłowem) starano się stworzyć w zwierzęciu
odruch warunkowy reagowania na trąbkę, tak jakby jednocześnie żar już przypiekał jego
stopy. Prawda, było to okrutne, tylko że jak widzicie, owo okrucieństwo nie jest tu czymś
istotnym. Przecież Pawłów wyraźnie wykazał, że odruchy warunkowe można wyrabiać na
przeróżne bodźce. Ówczesnemu człowiekowi jednak ten sposób wydał się najłatwiejszym.
Dziś nikomu nawet do głowy nie przychodzi podobnie dręczyć zwierzęta. Znamy
systemy znacznie lepsze, za pomocą których o wiele pewniej dochodzi się do celu, choć trwa
to nieco dłużej.
Jest to wyrabianie odruchów warunkowych przez udzielanie nagrody. Ten system
nagrodowy być może ten lub ów stosował i przedtem. Szczególnie przy tresowaniu psów.
Jednak w tresurze cyrkowej wprowadził go jako zasadę Hagenbeck. I to nie tylko ze
względów humanitaryzmu lecz przede wszystkim dlatego, że rezultaty ucznia były lepsze.
Niezastrachany pupil szybciej i chętniej przyswaja to, co chcemy weń wpoić.
Szkoła początkowa
„Studia" zwierzęcia, które ma się poświęcić, wprawdzie niedobrowolnie, karierze
artystycznej, rozpadają się dziś na dwa etapy — mówiąc zrozumiałym nam językiem: na
„przedszkole" tresurowe i na „szkołę" właściwą.
Do „przedszkola" przyjmowane są przede wszystkim zwierzęta młode, niezbyt jednak
małe „dzieciątka", jak
t Przekrój przez zoo
129
to się zazwyczaj przypuszcza. Ludzi bowiem nie umiejących patrzeć na tresurę i nie
interesujących się najistotniejszymi jej zdobyczami — to jest porozumieniem i kontaktami,
jakie ma człowiek ze zwierzęciem — zaciekawia i entuzjazmuje przede wszystkim niebezpie-
czeństwo, na jakie jest narażony człowiek znajdujący się tak blisko dzikiej bestii. Dlatego też
nie wyobrażają sobie możliwości rozpoczęcia pracy ze zwierzęciem dorosłym i sądzą, że
posłuch i paniczny strach przed sobą musi treser wyrobić jeszcze wtedy, kiedy lwiątko czy
tygrysiątko jest małe, bezbronne, a co za tym idzie — niegroźne. Z góry więc was informuję
— że dla człowieka umiejącego postępować ze zwierzęciem dzikim niebezpieczeństwo
przebywania przez pewien czas razem z nim w klatce wcale nie jest tak wielkie.
Aby poglądowo wyjaśnić sytuację, powiem, że niebezpieczeństwo pracy tresera lwów
jest mniej więcej takie samo jak woźnicy, który musi pracować parą złośliwych i skłonnych
do wierzgania koni.
— Czyż to możliwe?
Wierzcie mi jednak, że tak jest.
— Jak to, a te opowieści o setkach pogromców rozszarpanych na arenie, a te dzikie ryki
lwów czy tygrysów w czasie pokazów cyrkowych?
W dodatku niejeden z czytelników prawdopodobnie mógłby osobiście zaświadczyć, jak
to w jego oczach pogromca ledwie umknął z klatki przed krnąbrnym, a rozwścieczonym
lwem.
Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale jednak w 99°/o te zapierające dech w piersiach sceny
są tylko sztucznie wyreżyserowanymi trickami, jednym słowem — sztucz
kami, których się specjalnie wyucza zwierzęta. A przyczyną tego przede wszystkim są...
widzowie.
Wielokrotnie rozmawiałem z przeróżnymi treserami, ludźmi na ogół spokojnymi i
łagodnymi pytając, po co przy pokazywaniu swej sztuki posiłkują się trzaskaniem z bicza,
strzałami z rewolwerów-straszaków, po co przyuczają swoje lwy i tygrysy do szczerzenia
paszczy i wydawania ogłuszających ryków. Z reguły odpowiedź na to brzmi:
— Publiczność to lubi i tego chce. Gdyby moje dra- pieżce robiły wszystko cicho i
składnie, widzowie byliby zdania, że to żadna sztuka i że każdy niespecjalista i niefachowiec
też by sobie dał radę z tym jak baranki łagodnym stadem. A tak, jak się nasłuchają ryku i
napatrzą na kłapiące zębiska, opowiadają wszystkim, że było co zobaczyć.
Treser do swego „przedszkola" wybiera zwierzęta, które są w wieku... przenosząc na
ludzkie stosunki — dwunastu do czternastu lat. Proszę mnie właściwie zrozumieć, to nie
znaczy, że zwierzę liczy sobie dwanaście czy czternaście wiosen, chodzi o to, aby wam
uzmysłowić, że nie jest ono jeszcze dorosłe, ale już dawno przestało być „dzieciątkiem przy
piersi".
Podany powyżej wiek zwierzęcia odpowiada u lwa czy tygrysa jednemu do dwóch lat, u
słonia czterem lub pięciu. Koń do tresury najlepszy jest dwu — trzyletni, a pies w wieku
dziesięciu do dwunastu miesięcy.
Zwierzę przed lekcją nie powinno być najedzone. Wtedy bowiem jest ociężałe i leniwe,
no i nie będzie się wcale łaszczyło na podawane nagrody. W żadnym jednak razie nie
powinno być zagłodzone.
Otóż treser wchodzi spokojnie do takiego pomieszczenia, gdzie znajduje się dajmy na to
grupa lwów młodych, ale w każdym razie już dostatecznie silnych, aby „teoretycznie" (to
znaczy, gdyby im strach nie przeszkadzał) w ciągu minuty rozprawić się z nauczycielem; a
następnie spokojnie siada przy jednej ze ścian klatki i nie zwracając się zbyt natarczywie do
swoich wychowanków, głosem możliwie monotonnym zaczyna do nich nie kończącą się
przemowę.
— Cóż to ma wspólnego z odruchami warunkowymi Pawłowa?
No, w tej chwili jeszcze nic. Proszę nie zapominać jednak, że jesteśmy dopiero w
„przedszkolu" i że tu nie
0 naukę chodzi, lecz o oswojenie i zapoznanie się z treserem.
Otóż nie wyobrażacie sobie nawet, jak niezwykle uspokajające działanie ma na zwierzę
łagodny, jednostajny głos człowieka. Nieważna tu naturalnie jest treść. Już mówiłem i z
naciskiem powtarzam, że zwierzę sensu wyrazów nie rozumie. Dopiero gdy skojarzy sobie
dźwięk jakiegoś słowa za pomocą odruchu warunkowego z pewną czynnością, wtedy zacznie
ją wykonywać, ale
1 wówczas, możecie być przekonani, nie będzie rozumiało, co to znaczy np. „daj buzi", choć
po wytresowaniu na taki sygnał będzie wyciągać szyję ku człowiekowi i lekko przebierać
wargami.
W tym stadium nauki zatem jest zupełnie wszystko jedno, co treser mówi do swojej
czeredki; naturalnie najlepiej wypowiadać zdania, w których w kółko powtarzają się wyrazy
krótkie i dobitne, nakłaniające, jakbyśmy to powiedzieli szumnie, do zachowania spokoju. Na
przykład: „Dobrze, dobrze, tak, tak, spokojnie, spokojnie, dobrze, brawo" itd.
Asystowałem często przy takich pierwszych lekcjach. Zawsze cała gromadka drapieżców
zbija się w najdalszym od tresera kącie i pożera go po prostu oczyma.
— A więc dramat wisi w powietrzu?
Nigdy w życiu. Całe lwie towarzystwo jest przejęte panicznym strachem i śledzi każdy
ruch intruza, aby natychmiast rzucić się do ucieczki. Tak mija dziesięć, piętnaście minut.
Wreszcie któreś bardziej odważne lub ciekawskie zwierzę robi dwa — trzy kroki ku tej dziw-
nej, niemal nieruchomej istocie. Naturalnie drgnięcie czy przypadkiem głośniej powiedziane
słowo natychmiast powoduje paniczną rejteradę śmiałka z powrotem
do gromady... Teraz jednak drugi ciekawski zaczyna się podkradać. Treser wtedy wyjmuje
niepostrzeżenie krótką 50-centymetrową pałeczkę — ot mniej więcej długości batuty
dyrygenta, zatyka na niej kawałeczek mięsa i powoli, nienatarczywie kieruje smakołyk w
stronę zbliżającego się śmiałka. Naturalnie powoduje to znów cofnięcie. Wkrótce jednak
wobec nieruchomości postaci i ciągle spokojnie przemawiającego głosu, najśmielszy
podsuwa się jeszcze bliżej. Wtedy w przemowę, jak dotychczas dość bezładną, zostaje
wpleciony nowy wyraz. Jest to imię, jakie treser przeznaczył dla tego właśnie lwa. Albowiem
nauczyciel musi mieć wyrobione oko i już uprzednio nauczyć się rozróżniać swoich pupilów.
Będzie to teraz wyglądało tak: „Dobrze, dobrze Cezar, nie bój się, spokojnie, Cezar,
chodź tu, brawo, Cezar". Czy teraz, czy za następnym razem — śmiałek wreszcie
przezwycięży strach i w wypadzie połączonym z natychmiastowym odwrotem zdoła zerwać
smakołyk z pałeczki. Tego rodzaju ćwiczenia będą się powtarzać codziennie po dwie, trzy
godziny w ciągu kolejnych kilku dni.
Jest to, jak już mówiliśmy, „przedszkole". Głównym celem jest oswojenie się zwierząt z
nowym opiekunem. Ci jednak, którzy uważniej czytali, zorientowali się zapewne, że
właściwie rozpoczęła się już nauka — rozpoznawania swego imienia. Wkrótce bowiem
tieser, trzymając wabiące mięso na pałeczce wśród bez przerwy trwającego monologu,
zaczyna przywoływać do siebie któreś ze zwierząt, a więc na przykład: „Diana, chodź tu,
Diana". Jak dotąd, każdy lew, który ośmielił się o tyle, że podszedł blisko, z łatwością
zgarniał nagrodę. Teraz jednak, kiedy już wyraźnie zaczęło padać określo-
ne imię zwierzęcia, żadne inne nie zdoła zdjąć mięsa z pałeczki, tylko przywoływane.
— Jak tego dokonać—spyta może ktoś z czytelników.
O, bardzo łatwo — wystarczy drgnąć lub podnieść głos o pół tonu wyżej i już
niepowołany będzie uciekał do gromady. W ostateczności pałeczka umknie sprzed nosa tego,
dla którego mięso nie jest przeznaczone.
Widzimy więc oto typowy odruch warunkowy: dźwięk „Cezar" kojarzy się u danego
osobnika ze smacznym kawałkiem mięsa, byle tylko wykonał parę kroków ku treserowi. Inny
lew będzie miał skojarzenia z wyrazem „Diana", inny znów z wyrazem „Hektor" czy jak tam
sobie chcecie. A później wypadnie już to ogniwo łączące, jakim był kawałek mięsa, po który
się podchodziło do tresera. Po prostu na dźwięki „Cezar chodź" nazwane tym imieniem
zwierzę wewnętrznym nakazem odruchu
musi przyjść ku wzywającemu. I na tym kończy się „przedszkole", teraz zaś zaczyna się
„szkoła".
Każdego z pupilów trzeba wyuczyć jakiegoś solowego numeru. Dajmy na to, że któryś
lew, na przykład Cezar, ma umieć utrzymywać równowagę na wielkiej drewnianej kuli i —
co więcej, stojąc na niej toczyć i objeżdżać dokoła arenę. Etapy nauki zawsze według zasad
pawłowowskich będą polegały najpierw na skojarzeniu u Cezara właściwych czynrfości na
sygnał „siad" — wskazujemy mu naturalnie miejsce, na którym ma to wykonać, a więc
masywny stołek lub pieniek. Kiedy tę sztukę zwierzę opanowało, zamiast pieńka dostaje pół-
kulę, która nie jest chwiejna, a jedynie wymaga umiejętnego ustawienia się na jej niezbyt
wygodnej powierzchni. Później zaś, po wyuczeniu się i tej sztuki, półkulę zastępuje się kulą,
z której chybotliwością zresztą lew nie ma tak wielkich trudności, jakbyśmy sobie
wyobrażali, gdyż zmysł równowagi u zwierząt jest w ogóle z natury znacznie lepiej
rozwinięty niż u człowieka.
I tak dalej, i tak dalej...
Większość sztuk, jakie oglądać będziecie w cyrku, z łatwością rozłożycie sobie na takie
kolejne etapy uczenia: zawsze na zasadzie wyrabiania odruchów warunkowych.
Wyższe studia
Teraz przedstawię pewne rekordy efektów tresurowych, do których wykonania nie
wystarczy ukończyć „przedszkola" czy nawet „szkoły średniej" — tu już potrzeba wyższej
uczelni zwierzęcej.
136
Tych jednak wyczynów tresurowych nie dokonał cyrk, który przez setki lat obracał się
tylko w sferze osiągnięć, jakie można było uzyskać na drodze wyrabiania odruchów
warunkowych. Zupełnie nowe zadania przed tresurą zwierząt postawił film. Na pewno
niejeden z was przypomni sobie sceny szczególnie efektowne a typowe przy zakończeniu
filmów egzotycznych z dżun- gy, kiedy to zły rywal cnotliwego bohatera, a w każdym razie
czarny charakter spotyka się z zasłużoną karą za swe niecne życie — w pazurach lwa lub
tygrysa. Pamiętam też naiwną historyjkę wyświetlaną dawno temu jako tak zwany
nadprogram, która polegała na tym, że lew w menażerii, rozdrażniony przez jakiegoś
głupawego fircyka, wyłamuje kratę i rozpoczyna pościg za panicznie przerażonym
dręczycielem. Akcja przenosi się na ludną ulicę. Gonitwa odbywa się między autobusami i
tramwajami, straganami i budkami gazetowymi. Lew co chwila dopada do swojej ofiary i
zrywa kolejno części wykwintnej garderoby elegancika, aż wreszcie obrawszy go do
bielizny, rad i wesół wraca niosąc zdobyte trofea do siebie, do klatki.
Żeby osiągnąć takie efekty tresurowe, nie wystarczy wyrabianie odruchów warunkowych
w tak prosty sposób, jak dopiero co opisałem. Naturalnie, w końcu każda tresura sprowadzi
się do odruchów warunkowych. Jednakże jądro zagadnienia polega tu na czymś zupełnie
innym, mianowicie na głęboko wpojonym obłaskawieniu zwierzęcia i całkowitym oswojeniu
go z człowiekiem i jego wielkomiejskimi urządzeniami.
Chciałbym, abyśmy się dobrze zrozumieli. To, co w tej całej historyjce dotyczy tresury, jest
proste i na
137
ogół łatwe do osiągnięcia w sposób, jaki dopiero co naszkicowałem. Wyglądało to
prawdopodobnie tak: treser umieszczał pod starą kurtką zawieszoną na manekinie kawałek
mięsa, lew chwytał je poprzez materiał, ciągnął do siebie, a za to dostawał pochwały i
dodatkową nagrodę. Tego rodzaju zabiegu nauczyć można najmniej zdolne zwierzę. Tylko
widzicie prawdziwy nasz podziw w danym przypadku wywoływać powinno zupełnie co
innego. Pierwsze — to fakt, iż lwa można było wypuścić na ludną ulicę, na której zawsze
zajść może coś nieprzewidzianego i nieoczekiwanego; a druga sprawa — to, jeśli tak można
powiedzieć, podziw nad subtelnością poczynań tego ogromnego zwierzęcia. Bo jeśli zabawa
z małym kotkiem kończy się zawsze podrapaniem rąk,
____________________________
gdyż trudno wymagać od zwierzęcia, aby w gorączce zapasów dokładnie wciągało pazury, to
pamiętajmy, iż w danym przypadku lew w zapale gonitwy chwycić musi, dajmy na to, za
pasek od spodni, pod którym tuż tuż znajduje się miękkie i delikatne ciało człowieka — i to
chwycić tak, aby nawet przypadkiem nie skaleczyć lub nie zadać bólu.
Albo też pierwszy przykład: tarzanie się z walczącym o swe życie człowiekiem, szarpanie
go pazurami i niemal na oczach publiczności pozorne rozdzieranie na ćwierci. Jak w pełnym
toku takiej „zabawy" nie zapomnieć się, nie chwycić za głęboko, jak wyczuć, gdzie jest ta
granica, poza którą już ani o ćwierć milimetra nie wolno mocniej zawrzeć szczęk. Oczywistą
bowiem jest rzeczą, że w przeciwnym razie kilkudziesięciu ludzi musiałoby stracić życie lub
wyjść z pogruchotanymi członkami, zanim dzikie zwierzę zostałoby odpowiednio do
podobnych występów, jakie dopiero co opisałem, przysposobione.
Dotychczas interesowały nas „przedszkola", „szkoły podstawowe" i tym podobne
„uczelnie", które rzeczywiście mają, że tak powiem, wpoić pewną wiedzę naszym
zwierzętom. To zaś, o czym teraz mówimy, osiąga się sposobami, o których dziś wie się
raczej z historycznych powieści. Czytujemy nieraz, jak to w dawnych czasach król, książę
czy jakiś inny wielki magnat najmował dla swego synka opiekuna-guwernera, którego
zadaniem było wyuczenie pupila tańczyć, władać bro-
TJwSw
' ł j ,
mą, grac na lutni, no i w razie pojętności — czytac i pisać, a może i nieco rachować.
142
mmmmmm
Opiekun taki przynajmniej przez lat kilka sypiał z wychowankiem, jadał z nim przy
wspólnym stole, nie odstępował go po prostu ani na chwilę, gdyż każda sytuacja życiowa
mogła nastręczać sposobność do wyciągnięcia jakiejś nauki, do skorygowania postępku
chłopca, do pouczenia, jak w danym przypadku należy się zachować.
Otóż te metody wychowawcze, w naszych warunkach powszechnego nauczania na ogół
dawno już przebrzmiałe w stosunku do ludzi, odnowiły się przy wychowywaniu zwierząt.
Tego bowiem, o czym teraz mówię — chyba rozumiecie — nie należy mieszać z właściwą
tresurą. Przystępując do tego rodzaju nauki wychowawca stara się zdobyć na własność
dziecko lwie, tygrysie czy lamparcie natychmiast po odstawieniu od „piersi" matki i
rozpoczyna z nim życie we dwoje, tak jak dopiero co opisywałem. Życie to polega na
wspólnym jedzeniu,- spaniu, a poza tym na stałych zabawach. W czasie tych zabaw właśnie,
póki pupil jest jeszcze malutki, uczy go się starannego wciągania pazurów i hamowania
zapędów w nadużywaniu ostrych kłów. Przy sposobności zaś na spacerach od młodości
oswaja się malca ze środowiskiem wielkomiejskim, tak aby gwar ulicy wywierał na nim
akurat takie wrażenie, jak na jego pobratymcach szum traw na stepie, daleki grzmot czy ryk
morskich bałwanów. Przypomnijmy sobie to, co mówiliśmy o specjalizowaniu się odruchów
warunkowych. Tak' przygotowane zwierzę po czterech czy pięciu latach staje się „gotowym
aktorem". Wpoiwszy mu kilka tych czy innych potrzebnych do danej sceny doraźnych
odruchów warunkowych, na przykład owo ściąganie ubrania —
można go użyć nie jako sztukmistrza cyrkowego, lecz jako artystę filmowego mogącego grać
odpowiednią rolę w skomplikowanej akcji dramatu.
Kiedy już dostatecznie wyjaśniłem, jakie postępki zwierzęce zaliczamy do tresury, a jakie
wkraczają już w inną dziedzinę, dam kilka przykładów sztuk budzących w widzach
niezwykły podziw, które jednak w rzeczywistości nic lub prawie nic wspólnego nie mają z
właściwą tresurą — ale o tym już w następnym rozdziale.
Tresura czy nie tresura
Działo się to dwadzieścia kilka lat temu w Berlinie. Byłem tam na zjeździe dyrektorów
ogrodów zoologicznych jako bardzo młody i dopiero rozpoczynający pracę w tym zawodzie
członek zespołu. Wieczorem poszedłem do teatrzyku noszącego nazwę „Wintergarten". Była
to impreza ciesząca się wielką popularnością. Program składał się z przeróżnych scenek
akrpbatyczno-żongler- skich, kupletów satyrycznych, króciutkich komedyjek. Co parę minut
kurtyna zapadała, po czym na scenie oglądało się znowu coś nowego.
W pewnym momencie ukazał się ring bokserski. Sędzia, przepisowo ubrany w białą
koszulę i spodnie, stał już między sznurami; brak było tylko zawodników. Przyznam się, że
wcale nie byłem zachwycony. Nie dlatego, żebym nie cenił sportu, ale gdybym właśnie to
chciał oglądać, mógłbym pójść na normalne zawody sportowców, w teatrzyku zaś trudno
było spodziewać się czegoś ciekawego z tej dziedziny. Wtem nagle wy-
10 Przekrój przez zoo
145
skakuje na scenę rosły, prawie dwumetrowej wysokości kangur, który na przednich,
malutkich łapkach ma naciągnięte bokserskie rękawice. Naprzeciw staje człowiek, również
urękawiczony. Gwizdek sędziego — i oto proszę sobie wyobrazić moje osłupienie:
rozpoczęła się walka!
Bezsprzecznie skłamałbym, gdybym chciał w kogoś wmawiać, że kangur stosował
przepisowe uniki, swingi i uppercuty. Praca nóg jednak była pierwszorzędna, to znaczy
odskakiwał i doskakiwał do swego przeciwnika jak zawodowy bokser, a od czasu do czasu
zadawał uderzenia bądź prawą, bądź lewą łapką, ale najczęściej oburącz. Ponieważ jednak
partner jego — człowiek grał świetnie swoją rolę, chwiał się po uderzeniu, słaniał się,
oddawał ciosy, w
r
chodził w clinch, raz nawet poszedł na deski,, do pięciu" — wrażenie
całości było pierwszorzędne.
Przerwa — zawodnicy rozeszli się na rogi, chłodzenie ręcznikiem, nowa walka. Tu
następuje ostrzeżenie kangura, który oparłszy się na ogonie tylnymi nogami kopie w brzuch
przeciwnika, co przecież, jak każdemu — nawet mało wtajemniczonemu w arkana
bokserskie — wiadomo, należy do brzydkich fauli. Za chwilę jednak sędzia jest zmuszony
podnieść prawą łapę zwierzęcia do góry ogłaszając jego zwycięstwo, gdyż przeciwnik już po
prawidłowym ciosie został na deskach wyliczony do dziesięciu. Kurtyna spada.
Przyznam się, że byłem zaskoczony. Kangurów jeszcze nie mieliśmy w Warszawie, nie
znałem więc z praktyki sposobów ich zachowania się mając pod tym względem tylko
teoretyczne wiadomości. Z nich zaś wiedzia
łem, iż kangury są zwierzętami bardzo mało pojętnymi, tak że widzianą przeze mnie scenkę
uważałem za wysokie osiągnięcie tresury.
I oto mniej więcej w kilkanaście miesięcy potem na własnej skórze przekonałem się o
swej omyłce. W czerwcu .1931 r. sprowadziliśmy do naszego ogrodu dwa duże kangury.
Przygotowano dla nich wielki wybieg zarośnięty trawą. Natychmiast po wypuszczeniu
przybyszów ze skrzyni wszedłem na ów teren, gdyż obowiązkiem dyrektora jest od razu
dokładnie zbadać, jak nowoprzybyłe zwierzęta zniosły podróż, czy się czasem nie
poobcierały lub nie pokaleczyły, no i w ogóle czy dostawca przysłał nam sztuki, z których
będziemy zadowoleni.
Samiczka była płochliwa, nie dała podejść do siebie blisko, natomiast samiec dopuścił
mnie na dwa — trzy kroki, prezentując mi się w pozycji charakterystycznego dla kangurów
oraz naszych zajęcy — słupka. Stwierdziłem, że wszystko jest w porządku, że trudno „trans-
portowi" coś zarzucić. Wobec czego zawróciłem spokojnie i nic nie przeczuwając
skierowałem się ku furtce wyjściowej. Nagle, ni stąd, ni zowąd, poczułem tęgie uderzenie w
kark. Natychmiast się odwróciłem, aby stwierdzić, że to właśnie samiec kangur „zamalował"
mnie w ten sposób. W tej chwili właśnie odskoczył, ale wkrótce znów był przy mnie i walił
na przemian lewą i prawą łapą w pierś i szyję. Byłem tak zdziwiony, że zamkasowałem sporo
uderzeń, zanim zdecydowałem się chwycić za „ręce" mego dręczyciela i spróbować go
obezwładnić. Na nic się to jednak nie zdało, gdyż w tym momencie, kiedy zdawało mi gj że
osiągnąłem zdecy
dowaną przewagę, otrzymałem w kolano to słynne kopnięcie, za które pobratymiec mego
kangura dostał na ringu „surowe napomnienie".
Domyślacie się, że w końcu jakoś wyszedłem mniej więcej zwycięsko^ z tego
niespodziewanego „meczu", a w każdym razie bez wielkiego uszczerbku na ciele zdołałem
opuścić niegościnne terytorium nowego pupila. Później zresztą powtarzaliśmy, już
rozmyślnie, te sceny wielokrotnie ku uciesze zwiedzających.
W tej chwili jednak pragnąłbym rozważyć te dwie sytuacje. Czyżby przysłano mi.
tresowanego kangura? O, to jest mało prawdopodobne przypuszczenie. Za taki okaz bowiem
policzono by na pewno dziesięciokrotnie więcej. Nie, rzecz przedstawia się o wiele prościej.
Takie są po prostu normalne, przyrodzone metody walki kangura. Zwierzęta te biją się ze
sobą w ten sposób w ojczyźnie swojej Australii, w ten sposób walczą zawsze z każdym
przeciwnikiem, a zatem ten mój pierwszy kangur z „Wintergartenu" w ogóle nie był
tresowany. Cała praca tresera nad nim — to było obłaskawienie go o tyle, aby nie bał się
jarzących świateł sceny i nie uciekł z ringu. Poza tym zaś czynności, które wykonywał,
naśladujące walkę bokserską, były mu właśnie w tym samym stopniu wrodzone, jak na
przykład chwytanie w łapki orzecha u wiewiórki lub branie na rogi przeciwnika u buhaja.
Widowisko zaś w danym przypadku zostało zestawione przez zręczne dobranie dekoracji i
kostiumerii, która rzeczywiście znakomicie pasowała do tych zupełnie naturalnych czynności
kangura. Moglibyśmy tego rodzaju przedstawienia nazwać tresurą pozorną.
Nie przypuszczacie nawet, jak wiele w przeróżnych widowiskach zwierzęcych bywa
takich pozornych tresur. A więc dodam jeszcze jeden przykład, wywołujący przeważnie
wielkie zdziwienie nad cudownością tresury, mianowicie niezwykłe sztuki ekwilibrystyczne,
jakich dokazują foki z gatunku lwów marskich.
Aby uniknąć nieporozumień, stwierdzam, że ekwili- brystyka polega przede wszystkim
na znakomitej umiejętności utrzymywania równowagi. Otóż widywałem na arenie foki, które
w lot chwytały na nos rzuconą piłkę, przy czym lądowała ona tam z taką niewzruszoną pew-
nością, jak gdyby nos foki nie był spiczasto zakończoną częścią pyska, ułatwiającą temu
zwierzęciu prucie wody, ale posiadał na końcu pokaźne wgłębienie, w którym gumowa kula
spoczywałaby jak w gniazdku. Widywałem foki grające nosami w siatkówkę. Za rekord
jednak w tej dziedzinie uważam sztukę jednego z tych zwierząt, któremu opiekun umieścił na
nosie cienką pałeczkę bambusową mniej więcej półmetrowej długości, a na niej postawił
palącą się naftową lampę i z tą piramidą nasza foka wdrapała się i rozłożyła na szerokiej
ławie. Naturalnie — podziw publiczności. — Żeby małpa, pies, kot... ale właśnie ten najbar-
dziej niezdarny ssak, jakim jest foka...
I widzicie, tu znów przedsiębiorcy widowiskowi wyzyskują niezbyt ścisłe wiadomości
szerokich rzesz o przyrodzonych umiejętnościach niektórych zwierząt. To, ze ktoś nie potrafi
szybko i zgrabnie poruszać się po lądzie, nie upoważnia nas jeszcze do twierdzenia, iż jest
mezgrabiaszem. Albowiem właśnie jeżeli chodzi o to, co nazywamy zmysłem równowagi
czy wybalansowa-
niem ciała, albo chwytaniem w lot kęsa pożywienia — to każda foka z przyrodzenia już jest
mistrzem niedoścignionym w porównaniu z każdym innym gatunkiem ssaka. Rywalizować z
nią mógłby chyba tylko specjalnie wytrenowany akrobata i żongler cyrkowy. Po zasta-
nowieniu każdy przyzna, iż dla zwierzęcia zmuszonego do stałego przebywania wśród fal lub
na śliskich skałach czy ruchomych krach lodowych wyrobienie sobie w ciągu wielu wieków
tego rodzaju zdolności było istotnie bardzo przydatne. Treser więc musi tylko wybrać naj-
bardziej zręczne i chętne pod tym względem osobniki, podćwiczyć je nieco, a numer
cyrkowy ma już gotowy.
Powiedzcie sami, czy na przykład to, iż pokażą nam małpkę siedzącą w kapelusiku
tyrolskim, krótkich spo
denkach i z fajką w zębach, jest już samo przez się wyczynem tresurowym?
Z całą pewnością — nie.
Do takich nic z właściwą tresurą nie mających wspólnego przedstawień należą również
pchle cyrki.
Cyrk pcheł
Czegóż się o tych „nadzwyczajnych" przedstawieniach nie opowiadało!
— Pchła wędruje balansując po linie (naturalnie z włosa) utrzymując równowagę cienką
słomką ze źdźbła trawy. Oto osiem pcheł ciągnie tekturową karetę, w której siedzi pchła-
królewna w pięknej sukni ze strusich piór. A tam znów dwie pchły-siłaczki mocują się
przeciągając włosową linę...
Zaraz zdradzę wam tajemnicę, jak się osiąga tego rodzaju po prostu przechodzące ludzkie
pojęcie efekty.
Kilka pcheł, świeżo złapanych zaledwie na parę dni przed przedstawieniem, umieszcza
się w płaskim pudełku tekturowym. Może to być nawet pudełko od „Grunwaldów" czy
„Dukatów". Pchły skaczą, a za każdym razem rozbijają się o niskie sklepienie więzienia. I
oto macie coś w rodzaju odruchu warunkowego. Bo zobaczycie, że po kilku dniach tak
odzwyczają się od skakania, że nawet wypuszczone na wolność łażą tylko nie próbując
poderwać się w powietrze. Zresztą jeśliby nawet przyszła im na to ochota, to nie dopuściłyby
do tego drobniutkie kuleczki woskowe, które przylepia im do ciała przezorny przedsiębiorca,
a które u owada wy-r wołują ten efekt, jak gdyby nam do każdej kieszeni
włożyć trzykilogramową sztabę ołowiu. Chyba w tych warunkach nikomu nie byłoby łatwo
bić rekordu w skoku o tyczce?
Dwie zatem pchły przylepia się właśnie za pomocą owych kulek woskowych do końców
jednego włosa i puszcza się je na arenę, którą jest z reguły niewielki płaski bębenek. Każda z
pcheł stara się wędrować, jak to się mówi, gdzie oczy poniosą i ciągnie za sobą włos oraz na
drugim końcu przyczepioną przeciwniczkę, która opiera się jak może, a z kolei korzystając z
wyczerpania pierwszej, znów sama przeciąga partnerkę w innym kierunku.
Oto są owe słynne „zapasy" w przeciąganiu liny.
A teraz pchła-linochód.
Między umieszczonymi na krawędziach bębenka patyczkami (mniej więcej długości
ołówka) rozpięty jest włos. Rzekomy treser przylepia na grzbiecie pchły cieniutką słomkę —
ma to być niby balansowa tyka ludzkiego linoskoka — i ostrożnie sadza „artystę" na wspo-
mnianym „sznurze". Ani przez chwilę nie wyobrażajcie sobie, że pchła kroczy jak człowiek,
to znaczy po wierzchu liny. Uczepia się tylko pazurkami włosa i wędruje po nim czasem
grzbietem na dół, czasem robiąc kilka kroków w pozycji normalnej, w każdym razie
kurczowo trzymając się wszystkimi sześcioma nogami tego jedynego podłoża. Słomka
tymczasem kiwa się w prawo i w lewo, co treserowi daje sposobność do kwiecistego
podkreślenia, jak to pchła „z trudnością utrzymuje równowagę" i ile czasu stracił, aby ją tej
właśnie sztuki nauczyć.
A wreszcie pchla kareta. Osiem pcheł przyczepia się do włosków, których końce łączy się
razem, tak że ca
łość wygląda niby sfora psów na wspólnej smyczy. Tę smycz przyczepia się woskiem do
maleńkiej karetki, w której „siedzi" dziewiąta „pchla aktorka" z doklejonymi dwoma, trzema
puszkami z piór ptasich.
Tym razem jednak pchły muszą być tresowane — powiecie — jeżeli ciągną wspólnie w
jednym kierunku.
Ależ tego wcale nie powiedziałem. Pchły rozłażą się, gdzie tylko mogą, ale wtedy,
ponieważ bębenek jest w ręku tresera, pochyla on go leciutko w odpowiednim kierunku i
wózeczek się stacza sam, raczej pędząc przed sobą „ciągnące rumaki". Nie myślicie chyba
przecie, aby ktoś z widzów, choćby nawet zauważył ten manewr, był na tyle nietaktowny,
aby rozpoczynać o to awanturę.
Przedsiębiorcy pchlego cyrku i tak w „wygadaniu" nikt nie dorówna.
— A więc teraz już wszystko jasne. Zrozumiałą przecież jest rzeczą, że tak nisko
postawionych w systematyce zoologicznej zwierząt, jak owady, tresować w ogóle nie
można...
O... pod tym względem mylicie się bardzo. U owadów też występuje coś w rodzaju
odruchu warunkowego, jak zresztą przed chwilą wspomniałem, mówiąc o oduczaniu pcheł
od skakania i tresura tych stawonogów z daw
na była stosowana w dziedzinie naukowej i gospodarczej.
Większość doświadczeń naukowych ograniczała się do puszczania różnych owadów w
specjalnie porobione rozmaite labirynty, a następnie obserwowania, jak szybko, to znaczy po
ilu powtórzeniach, znajdują one bezbłędnie właściwą drogę wyjścia.
Dużo pracowano w tej dziedzinie nad karaluchami, przy czym okazała się rzecz ciekawa,
iż wyuczone larwy tych zwierząt, nawet po tak głębokim wstrząsie, jakim jest odbycie linki,
czyli zrzuceniu pancerza chitynowego, wcale nie zapominają nabytych wiadomości.
O wiele ważniejsza jednak jest tresura gospodarcza, przeprowadzana przede wszystkim
na pszczołach. I tu okazało się, że przejawy pawłowowskich odruchów warunkowych
działają w całej pełni.
Jeśli was interesuje, w jakim celu można*by tresować pszczoły, to powiem wam, że udaje
się je nakłonić do pobierania nektaru z kwiatów normalnie nie odwiedzanych, jak na przykład
koniczyny czerwonej, z której wydobycie słodkiego soku sprawia im poważne trudności z
powodu zbyt krótkich przysadek gębowych. Dla ludzi zaś jest to tym ważniejsze, iż
zabezpiecza większy procent zapylenia koniczyny, czego dokonywać potrafią jedynie
nieliczne owady.
Dokładniejsze jednak omówienie tych spraw nie należy do niniejszej książki.*
Niech żyje tresura
Macie więc „obszerne studium" o tresurze zamiast dotychczasowego, wyłącznie
emocjonalnego ujęcia tegcf zagadnienia.
Nie sądźcie jednak, iż jestem przeciwnikiem uczuciowego podchodzenia do różnych
spraw. Przeciwnie, uważam, że bardzo nieprzyjemne są osoby suche i bezbarwne, które do
wszystkiego odnoszą się wyłącznie w sposób racjonalistyczno-rozumowy nie wykazując
zupełnie tak zwanych ludzkich uczuć. Jednak sądzę, iż każdy kulturalny człowiek powinien
najpierw rzeczowo poznać zagadnienie, a dopiero potem odpowiednio nastroić się
psychicznie. Jak to zresztą często bywa, również i w stosunku do tresury zapominano o tej
właściwej kolejności.
Teraz więc, kiedy już mamy podstawy faktyczne, możemy przystąpić do ogólnych
wniosków, czy należy ją ostatecznie potępić, czy też zasługuje na częściową lub całkowitą
rehabilitację.
Wcale bym się nie zdziwił, gdyby uważniejszy czytelnik wypowiedział mniej więcej taki
pogląd:
— Wszystko to'jest piękne. Prawdopodobnie przy tresurze nie dzieją się tak wielkie
okropności, o jakich dawniej opowiadano, nie widać jednak pozytywnego jej celu poza
tresurą gospodarczą, taką np., jak wspomniane przysposabianie koni do celów pociągowych'.
Tresura widowiskowa służy w każdym razie tylko dla dostarczenia przyjemnostek
człowiekowi kosztem bądź co bądź wytężonej pracy zwierzęcia.
Niewątpliwie jest w tym dużo słuszności i właśnie dlatego dodać jeszcze muszę słów
kilka o bardzo waż
11 Przekrój przez zoo
16i
nej roli tresury w ogrodzie zoologicznym, i to wcale nie w celu ściągnięcia większej ilości
widzów, ale właśnie ze względu na samo zwierzę. Mowa tu będzie o roli tresury, którą
nazwałbym rolą higieniczną. Pielęgnacja bowiem zwierzęcia właśnie w ogrodzie
zoologicznym jest przecież głównym tematem tej książki.
Otóż trzeba Wam wiedzieć, iż wspomniana pielęgnacja nie kończy się na zestawieniu
odpowiedniego jadłospisu (co samo przez się jest rzeczą bardzo trudną) oraz na stworzeniu
zwierzęciu właściwego mikroklimatu,
0 czym dokładniej mówić będziemy w następnej części tej książki. Jest to — można by
powiedzieć popularnie — zaspokojenie potrzeb ogólnofizjologicznych. Nic w tym jednak nie
ma, jak to się mówi, „dla ducha".
— Jak to?... Jeśli zwierzę dostanie dobrze i właściwie jeść i otrzyma przytulne, spokojne
pomieszczenie, czyż trzeba dbać jeszcze o jego potrzeby psychiczne?
Otóż wyobraźcie sobie, że obserwacje zoopsycholo- gów poczynione właśnie na terenie
ogrodów zoologicznych wskazują, iż — jest to czynnik nie tylko pożądany, ale wręcz
konieczny.
.Stworzyliśmy zwierzęciu o wiele idealniejsze warunki aniżeli miało na swobodzie,
oczywiście przy założeniu, iż właściwie utrafiliśmy pod względem pokarmu
1 mikroklimatu. Jednocześnie zaś uwalniamy je od wszelkich trosk o zdobywanie
pożywienia i konieczności ciągłej czujności w obawie utraty życia ze strony czy-, hających
nań wrogów.
— No więc świetnie — powie czytelnik -o to przecież chodziło.
Tak. Ale w skomplikowanym splocie zjawisk życiowych nie ma takich, które — ujmując
je w całości — byłyby wyłącznie dobre lub złe. Toteż przez owe daleko idące udogodnienia
znacznie zubożamy całe życie psychiczne zwierzęcia. Owe poważne troski, jakie wzięliśmy
na siebie, powodowały, iż zwierzę z konieczności musiało się ruszać, musiało utrzymywać w
napięciu czynną gotowość zmysłów i trenować mięśnie. Tu zaś skazaliśmy je na gnuśną
bezczynność i nudę, która chwilowo może być nawet przyjemna, na dłuższy jednak przeciąg
czasu odbija się ujemnie na każdym organizmie żywym. Chcąc więe i pod tym względem
zaspokoić potrzeby zwierzęcego ustroju, musimy starać się wzbogacić psychiczne doznania
pensjonariusza zoo. ■
Przeprowadźmy pewną analogię z człowiekiem. Komuś, kogo czynności zawodowe
zmuszają wyłącznie do pracy umysłowej i siedzącego trybu życia, lekarz higienista
przepisuje ćwiczenia sportowe, basen pływacki, wioślarstwo, tenis, a przynajmniej
kilkunastominutową codzienną gimnastykę. Rozsądny człowiek, przekonany o racjonalności
tych rad, stosuje się do nich, choćby musiał w tym celu — co nie należy do przyjemności —
wcześniej zrywać się z łóżka lub tracić czas na dojazd do boiska.
Ze zwierzęciem jest pod tym względem gorzej. Choćby dostatecznie wielkie
pomieszczenie pozwalało mu na" „potrenowanie" dla zdrowia stumetrówki czy biegu ma-
ratońskiego, nie wykona tego, bo... mu się nie chce. Jego stan psychiczny przypomina mi
rozleniwionego przedstawiciela lumpenproletariatu w porcie neapoli- tańskim, który
wygrzewał się właśnie na słońcu w chwili, gdy zwróciłem się do niego z propozycją
odniesienia walizki do hotelu. Zagadnięty przeciągnął się tylko rozkosznie na twardych
płytach chodnika i odpowiedział uprzejmie z rozbrajającym uśmiechem.
— Dziękuję panu, już dzisiaj jadłem.
Zwierzę też „już jadło", a co więcej jest o tyle w lepszej sytuacji od wspomnianego
Włocha, iż „jest pewne", że kolację również dostanie, więc po co narażać się na wysiłek?
Perswazją niczego nie wskóramy, trzeba więc je zmusić do ćwiczeń fizycznych, stworzyć ów
system „pięciu minut gimnastyki dla zdrowia".
Do tego właśnie znakomicie nadaje się tresura. Te dwie — trzy godziny, podczas których
człowiek zajmuje się zwierzęciem w czasie nauki tresurowej, a później
piętnasto- czy trzydziestominutowe pokazy stwarzają i urozmaicenie życia, i nowe zupełnie
bodźce psychiczne.
Naturalnie, czynności tresurowe muszą być właściwie pomyślane i odpowiednio
zestawione, aby stanowiły zespół ćwiczeń cielesnych pobudzających do działania rozmaite
grupy mięśni. A więc przede wszystkim skoki, wdrapywanie się na słup, biegi a nie, jak to
było w daw-
165
■iHfeMi
nej tresurze cyrkowej, ustawianie najrozmaitszych „pi
T
ramidek" ze zwierząt na
podstawionych postumentach
Jeśli ponadto dodać, iż tresurą można przyuczyć* zwierzę — aby na rozkaz otwierało
paszczę dla zbadania zębów, kładło się na osłuchanie lub pozwoliło mierzyć sobie
temperaturę w odbycie, co umożliwi przeprowadzanie tych czynności, których tak domagają
się lekarze weterynarii — łatwo dojść do wniosku, że w zoo powinna być ona uważana za
jeden z zasadniczych czynników pielęgnacyjnych zwierzęcia na równi z dostarczaniem mu
pokarmu, kąpieli, ochrony przed przeciw nościami pogody i innych udogodnień.
W każdym razie po przeczytaniu tych rozdziałów nikogo chyba nie dziwi, dlaczego tak
obszernie omówi | liśmy tresurę w części o naukowej działalności ogrodów zoologicznych.
KSZTAŁTOWANIE WARUNKÓW DLA ZWIERZĄT
Jak się planuje ogród zoologiczny
Mimo że, jak mówiłem, wiele osób nie miało jeszcze skrystalizowanego poglądu na rolę
ogrodów zoologicznych w polskim życiu kulturalnym, instytucje te cieszą się u nas dużą
popularnością i sympatią. Ponieważ zaś wszyscy znają je właściwie tylko od strony
widowiskowej, chciałbym również przedstawić je od strony kulis, mówiąc o zasadach ich
powstania i organizacji.
Powszechnie wiadomo, że elementem podstawowym są tu zwierzęta i publiczność. Bez
zwierząt zoo nawet pomyśleć się nie da — bez publiczności zaś byłaby to ferma
aklimatyzacyjno-hodowlana lub rezerwat.
Przy planowaniu ogrodu zoologicznego musimy brać zatem pod uwagę potrzeby
związane z życiem zwierząt, nie zapominając jednak i o wygodzie zwiedzających. Ale
pamiętać należy, że pierwszy czynnik ma bezapelacyjne pierwszeństwo i wszelkie
udogodnienia czy uprzyjemnienia dla publiczności muszą iść w parze z uwzględnieniem
potrzeb zwierząt; jeżeli zaś nie można pogodzić tych dwóch czynników, należy upodobania
widzów bezwzględnie podporządkować wymaganiom stałych pensjonariuszy zoo.
To stwierdzenie uważam za bardzo ważne, gdyż do początku bieżącego stulecia
powszechnie (a jeszcze dziś w ogrodach prowadzonych pod kątem widowiskowym) zwierzę
miało tylko wartość atrakcyjną, a co za tym idzie, los jego stawał się dla kierownictwa niemal
obojętny z chwilą, gdy wysłużyło zapłaconą zań cenę i przyniosło przewidywany zysk w
biletach wstępu.
Nowoczesne natomiast zoo z taką samą starannością i przejęciem opracowuje — pod
kątem widzenia potrzeb zwierzęcia — pomieszczenia dla zwykłego zająca czy borsuka jak i
dla atrakcyjnej żyrafy lub hipopotama.
Pierwsza i najważniejsza czynność — to wybór miejsca na ogród zoologiczny. Wśród
warunków, jakie mają odpowiadać temu terenowi, rozróżniać musimy czynniki dające się
zmienić i niezmienne. Na przykład: błotni- stość bądź piaszczystość terenu, brak osłony od
wiatru, mniej lub bardziej bujna roślinność są czynnikami, które większym lub mniejszym
nakładem pracy, w dłuższym lub krótszym okresie czasu możemy przekształcić i dostosować
do naszych potrzeb i założeń. Nie zmienimy natomiast wystawy raz wybranego terenu, to
znaczy jego nachylenia ku północy, południowi lub ku innej stronie świata. Nie zmienimy
położenia względem centrum miasta ani nie naprawimy braków w dopływie świeżego
powietrza, jeśli zoo zaplanujemy jako niewielką zieloną plantację — oazę wśród
otaczających je kamienic wielkomiejskich.
Dla przykładu rozważmy dodatnie i ujemne strony położenia Warszawskiego Ogrodu
Zoologicznego, poczynając od najważniejszej sprawy, tj. wystawy i rezerwuarów świeżego
powietrza. Jasną jest rzeczą, że sta
łym i absolutnie niezależnym od polityki budowlanej miasta dostarczycielem powietrza i
przestrzeni jest rzeka, toteż waruhkiem koniecznym było zaplanowanie Zoo Warszawskiego
nie gdzie indziej, jak tylko na pobrzeżu Wisły. Podobnie o rzekę opiera się zoo we
Wrocławiu, Kolonii, Leningradzie i Geo-Zoopark w Monachium.
Niekiedy zoo łączy się z jakimś wielkim kompleksem zieleni w mieście. Na przykład w
Berlinie stanowi ono część kilkudziesięciohektarowego Tiergartenu. Zoo londyńskie
związane jest z olbrzymim Regents Parkiem. Podobnie rzecz się ma w Dreźnie. System ten u
nas zupełnie logicznie wybrała pozbawiona rzeki Łódź.
Ostatnim, bezsprzecznie najgorszym rozwiązaniem tego zagadnienia jest wyrzucenie zoo
daleko poza miasto, jak to widzimy w Hamburgu, Zurichu, Pradze czeskiej, a wreszcie u nas
w Krakowie. Ten system uważam za najgorszy, gdyż miasto powiększając się wcześniej czy
później dopełznie i powoli obrośnie zoo kamienicami — tak jak to obserwujemy już na
zaledwie czterdziestoletnim parku Hagenbecka w Hamburgu. A w dodatku odległość fatalnie
odbija się na frekwencji publiczności i stwarza trudności w doprowadzeniu wszelkich
kulturalno-higienicznych urządzeń wielkomiejskich, jak na przykład gaz, elektryczność,
kanalizacja, które dla nowoczesnego zoo są niezbędne. Nieprze- myślenie tej sprawy przy
planowaniu powoduje całkowite zakorkowanie ogrodu zoologicznego kamienicami i po
prostu uduszenie go, tak jak to widzimy w Poznaniu, Lipsku czy Amsterdamie.
A teraz sprawa wystawy, czyli nachylenia terenu ku stronom świata.
W naszych szerokościach geograficznych 80% okazów egzotycznych stanowią zwierzęta
zwrotnikowe, dla których kwestia słońca przede wszystkim, a ciepła w pewnym stopniu jest
rzeczą najważniejszą. Tylko więc teren nachylony ku południowi, zasłonięty od „pleców",
czyli od północy, wyniosłością bądź kamienicami miasta, jest miejscem właściwym. W
Warszawie warunkom tym odpowiada jedynie prawy brzeg Wisły.
Oparcię o rzekę daje wreszcie niewyczerpane źródło świeżej i naturalnej wody, gdyż
wodociągowa nadaje się w ogrodzie zoologicznym tylko do pewnych celów. w basenach zaś
i zbiornikach pożądana jest woda naturalna, jak mówimy — biologicznie czynna. O uwzględ-
nieniu tego elementu zapomniały na przykład Łódź i Kraków.
Tyle, jeżeli chodzi o czynnik niezmienny, stały, jakim jest położenie terenu obranego pod
budowę ogrodu zoologicznego. Inaczej przedstawia się sprawa z elementami zmiennymi. Za
mojej pamięci tyle komisji „wałkowało" zagadnienie gleby,. wilgotności, kamienistości bądź
błotnistości terenu choćby warszawskiego ogrodu, iż pragnąłbym raz na zawsze zapewnić, że
nigdy nie da się dobrać idealnie nadającego się naturalnego terenu pod zoo. Ogród
zoologiczny bowiem na każdym wybiegu i dla każdego pomieszczenia wymaga innego mi-
kroklimatu. Błoto będzie idealne dla łosia, bobra czy tygrysa, a nie wskazane dla małp albo
lwów. Kamienir ste podłoże bardzo odpowiada przeżuwaczom i konio- watym, przykro
natomiast odczuwają je dziki itp.
W ramach krótkiego rozdziału trudno jest tu mnożyć przykłady. Jedno jest pewne, że
przystępujący do urzą
dzania i budowania ogrodu zoologicznego swoją sztuką i umiejętnością i tak będą musieli
przekształcać każdy odcinek terenu odnośnego pomieszczenia zwierzęcego, aby
pensjonariusz czuł się jak najlepiej. Ale to już jest zadaniem zoologa, inżyniera i architekta
ogrodu zoologicznego i przy wstępnym planowaniu specjalnie kłopotać się tym nie potrzeba i
nie należy.
Budowa ogrodu zoologicznego
; Poprzednio była mowa o warunkach, jakim powinny, odpowiadać tereny wybrane pod
ogród zoologiczny. Obecnie zastanówmy się nad tym, jak należy przystępować do budowy
zoo. I tutaj musimy przede wszystkim ściśle pilnować się stron świata.
Przy zakładaniu zwykłego miejskiego ogrodu czy parku dla publiczności zasadniczo nie
ma potrzeby ustawiać go w jakimś określonym kierunku. Typowa dlań bywa symetria
promienista. Park publiczny zazwyczaj nie ma przodu, tyłu, boków. Inaczej jest z ogrodem
zoologicznym. Zoo bowiem ma przede wszystkim swój front i swoje plecy, ściśle związane z
południem i północą. W związku z tym wszystkie wybiegi oraz pomieszczenia dla zwierząt
muszą być odpowiednio zorientowane kierunkowo, przy czym wchodzą tu w grę dwa
względy. Pierwszy i najważniejszy — to wzgląd na potrzeby zwierząt, które w większości
jako „egzotyki" zwrotnikowe wymagać będą wystawy południowej, gdyż tylko
pomieszczenia pingwinów, reniferów oraz białych niedźwiedzi należy ustawiać frontem ku
północy. Drugim
zas względem jest zapewnienie publiczności dobrego oglądania zwierząt.
Może nawet niejeden z moich czytelników należy do tych, którzy uskarżali się na
położenie basenu z fokami w przedwojennym Warszawskim Zoo. Był to fragment wielkiej
całości, obejmującej tzw. Skałę Polarną, gdzie będą mieć pomieszczenia ponadto: renifery,
białe niedźwiedzie i pingwiny. Nic więc dziwnego, że publiczność znajdowała się od strony
północnej, gdyż front całego kompleksu w tę właśnie stronę był skierowany. W związku z
tym w pogodny dzień słońce, i to słońce „podwójne", bo i to z nieba, i to, które odbijało się w
lustrze wodnym basenu, jak reflektory samochodowe -raziło oczy patrzących, tak że
zwierzęta nie mogły wy
stępować w całej swej krasie, lecz tylko jako ciemne sylwetki.
Naturalnie gdybyśmy byli w stanie od razu wykończyć całość urządzenia, to wysokie na
15 metrów skały, które miały z tyłu stanowić tło basenu, usunęłyby tę niedogodność.
Tymczasem zaś przejściowo słusznie „obrywało się" projektodawcom. Nie należy zapominać
nigdy, iż w zoo zwierzę musi być jak najlepiej pokazane publiczności, a tutaj pewien smak
estetyczny, zrozumienie kształtu zwierzęcia — słowem umiejętność przedstawienia go
widzowi odegrać może bardzo dużą rolę.
Zwróćmy uwagę w tej dziedzinie jeszcze na zagadnienie drugie, mianowicie —
poziomów, na których po
winien się znajdować oglądający i oglądany. Każdy z nas wie chyba dobrze, jak ważną
rzeczą dla pomnika jest umieszczenie go na pewnym podwyższeniu. Tę zasadę jako ogólną
wytyczną należy przyjąć przy pokazywaniu zwierząt. O ile to tylko możliwe, przy planowa-
niu wybiegów trzeba się starać, ażeby okaz znajdował się przynajmniej o metr do dwóch
powyżej poziomu, na którym stoi widz. Wyjątkowo piękne efekty można wtedy uzyskać przy
oglądaniu kształtu zwierzęcego na tle nieba.
Pod tym względem bardzo interesująca jest warszawska słoniarnia; efektowne fotografie
z wybiegu naszych słoni oraz emocje, jakie się uzyskuje, gdy taki kolos wszedłszy na dach
pomieszczenia, znajduje się bezpo
średnio nad głowami oglądających, zyskały wśród fachowców za granicą duże uznanie.
Naturalnie z owego podwyższenia zwierzęcia należy zrezygnować, kiedy się je pokazuje w
wodzie. Tu — rzecz jasna — jak najbardziej pionowy rzut oka ku dołowi daje najlepsze
efekty.
Za granicą można znaleźć jeszcze liczne ogrody zoologiczne, gdzie trzyma się brunatne i
białe niedźwiedzie w głębokich cementowych dołach. Z punktu widzenia estetyki jest to po
prostu ohydne. Ma jednak dość ciekawe wytłumaczenie historyczne. Datuje się bowiem z
dawnych feudalnych czasów, kiedy to z reguły przy siedzibach rycerskich wydzielało się
część fosy zamkowej, aby w niej trzymać niedźwiedzie, czasem wilki lub w wyjątkowych
przypadkach lwy.
Jeśli chodzi o rozbudowę pomieszczeń zwierzęcych wyłącznie pod kątem widzenia
potrzeb pensjonariuszy — a to, jak mówiłem poprzednio, jest dla nowoczesnego zoo sprawą
najważniejszą — to musimy zdecydować się na jeden z dwóch systemów hodowania
zwierząt egzotycznych w klimacie umiarkowanym.
Pierwszy, który reprezentowało przedwojenne Zoo Berlińskie, polega na umieszczaniu
olbrzymiej większości okazów w małych klatkach wewnątrz budynków, zaopatrzywszy
takowe uprzednio we wszelkie najwymyślniejsze urządzenia techniczne z dziedziny higieny.
W takiej małpiarni berlińskiej, na przykład, można było — poza regulacją temperatury w
granicach od 20 do 30 stopni — jednym przekręceniem korby wywołać w całym pawilonie
mgłę, zrosić go ciepłym lub chłodnym deszczem. Lampy soluxowe i kwarcowe mogły w
każdej chwili zastępować światło słoneczne. Specjalne aparaty wdechowe, kombinowane z
ozonatorami, dostarczały powietrza o wysokiej wartości tlenowej. Ponadto zaś zwierzę miało
tylko małą klateczkę na zewnątrz budynku albo niewielki wybieg, w którym codziennie po
parę godzin — przy wyjątkowo pięknym dniu i pogodzie — mogło korzystać ze „zwykłego"
świeżego powietrza — coś niby werandowanie w sanatoriach dla chorych na płuca.
Wręcz odmienny jest system Hagenbecka. Jego założenie teoretyczne wypływało z
przekonania, że tylko bardzo niewielka ilość gatunków specjalnie wrażliwych zwierząt
tropikalnych nie zdoła się przystosować do naszych warunków klimatycznych. Jeżeli bowiem
umieścić my zwierzę na powietrzu nie na ogrodzonych czterech
176
metrach kwadratowych powierzchni, gdzie z konieczności będzie musiało stać bez ruchu,
lecz damy mu do dyspozycji duży wybieg, to zebra, antylopa, lew, tygrys czy kangur ruchem
rozgrzeją się dostatecznie. Musimy naturalnie pamiętać, aby wybieg ten był wystawiony na
południe i osłonięty od najczęściej u nas wiejących wiatrów północno-zachodnich.
Niekoniecznie wymyślnymi urządzeniami, ale prostymi i bardzo dyskretnymi
pociągnięciami, jak zrobienie właściwych spadów w celu usunięcia błota, przewidzenie
ochrony przed deszczem, zamiecią czy zawieruchą — można stworzyć na wybie-
12 Przekrój przez zoo
177
gu warunki mikroklimatyczne takie, w jakich olbrzymia większość zwierząt egzotycznych
czuć się będzie o wiele lepiej aniżeli przy starannej, lecz zbyt sztucznej pielęgnacji w
budynku.
Tylko nie należy zapominać, że ten system wymaga pierwszorzędnego znawstwa potrzeb
poszczególnych gatunków zwierząt i stałej, bacznej obserwacji zachowania się pupilów, gdyż
zupełnie zrozumiałą jest rzeczą, że tak jak przeziębionego dziecka nie wypuścimy na
ślizgawkę w zimie lub nie pozwolimy mu się kąpać latem, ale przetrzymamy je chwilowo w
łóżku lub w domu, tak samo i tutaj niemal codziennie dozorca, asystent hodowlany lub
dyrektor musi zadecydować, czy zwierzę może korzystać z wybiegu, czy jednak lepiej, aby
parę dni przebyło w ciepłym, przytulnym schronieniu.
Rozumie się samo przez się, że tego rodzaju trzymanie zwierząt na dużych wybiegach
daje także sposobność do jak najbardziej estetycznego zaprezentowania ich publiczności, a
również — jak się okazało — oddziałuje dodatnio na zdrowie i mnożność pupilów. Nic więc
dziwnego, że coraz więcej nowoczesnych ogrodów przechodzi na ten system.
Jak zapewne z tego opisu czytelnicy zdołali już wywnioskować, Warszawskie Zoo
rozbudowuje się według tych właśnie zasad i — moim zdaniem — temu przede wszystkim
systemowi zawdzięczało swe dotychczasowe sukcesy hodowlane.
Architektura w ogrodzie zoologicznym
. Do problemu architektury w ogrodzie zoologicznym podchodzono w różnych czasach,
bardzo rozmaicie.
W okresie, kiedy zoo nie różniło się niczym od menażerii tyle tylko że nie wędrującej, ale
osiadłej na jednym miejscu — było właściwie rzeczą zupełnie obojętną, w jakim budynku
poszczególne klatki zostały ustawione. Wówczas zresztą zwracano uwagę jedynie na
wytrzymałość pomieszczenia ze względu na bezpieczeństwo publiczności, i to w stopniu tak
przesadnym, że na przykład „ojcowie miasta" w Amsterdamie żądali, aby lwiarnia prócz
grubych krat wewnętrznych posiadała ponadto mury z kamienia ciosanego, a dach i drzwi
sporządzone z centymetrowej grubości płyt żelaznych.
Bodaj że pierwszy Berlin (a za nim, ślepo go naśladując, inne ogrody niemieckie)
wysunął myśl, iż pawilony w zoo powinny mieć swoisty wygląd. Jednakże rozwiązano to
zagadnienie wyjątkowo bezsensownie i ze złym smakiem, jak już o tym wspominałem po-
przednio.
Zagadnienia architektoniczne ogrodu zoologicznego w sensie właściwym wyłoniły się
dopiero po roku 1907, to jest z dniem otwarcia Hagenbeckowskiego Zoo w Stellingen pod
Hamburgiem i wprowadzenia tam w życie zasady, iż zwierzę pokazuje się publiczności nie w
pawilonie, lecz na świeżym powietrzu, na obszernym wybiegu; budynek zaś służyć ma
jedynie na nocleg albo jako schron w czasie słoty lub zawiei. Hagenbeck propagując myśl
stworzenia możliwie naturalnych warun-
ków dla zwierząt, pragnie je pokazywać widzowi tylko w otoczeniu najbardziej zbliżonym do
naturalnego, a więc bądź na tle roślinności, bądź też skał, które fabrykuje sztucznie z betonu,
ukrywając zręcznie w ich wnętrzu domki, schrony lub pawiloniki.
Teorie te, entuzjastycznie przyjęte przez młodszych zoologów oraz publiczność, natrafiły
na zacięty opór konserwatywnej szkoły berlińskiej. Toteż właśnie w Niemczech
modernizowanie ogrodów zoologicznych postępowało stosunkowo powoli.
Drugim ogrodem w Europie, który urządzony został całkowicie na zasadach
hagenbeckowskich, było zoo rzymskie. Tam jednak rozwinięto je tak dalece, iż
komponowano nie pomieszczenia dla zwierząt, ale pejzaże, w których zwierzęta miały być
tylko drobnym szczegółem. W związku z tym nie dopuszczano publiczności w pobliże
okazów każąc jej zachwycać się tylko pięknymi widokami, wśród których poruszały się
zwierzęta widoczne z tej odległości w rozmiarach zabawek dziecinnych.
Koncepcja hagenbeckowska miała w dodatku tę ujemną — a może dodatnią — stronę, że
wymagała
v
:
.5ii
wielkich przestrzeni na wybiegi dla zwierząt. Toteż realizować ją mogły tylko
nowozakładane ogrody. Starsze zaś, które „obrośnięte" dokoła budynkami miasta, nie miały
już możności powiększenia swego terenu — jak np. u nas zoo poznańskie — i nawet przy
dobrej woli nie mogły iść tymi śladami.
Te więc stare ogrody zoologiczna, nie mogąc się rozprzestrzeniać, wytworzyły sobie
specjalny typ architektury, którego wzorowym przykładem może być (podobno niezbyt
zresztą zniszczone wskutek wojny) zoo w Lipsku. Świadomie zupełnie stosując hagen-
beckowskie hasło zastąpienia krat i barier ogrodzeniami fosowymi — zoo lipskie nie chowa
wstydliwie pawilonów pod siatką obrzuconą cementem, mającą imitować bloki skalne.
Przeciwnie — używa nowoczesnych elementów budowlanych w postaci klinkieru, mozaik
terakotowych, dużych płyt szkła z wtopioną siatką, nadając im zresztą formy zgodne z
wymogami nowoczesnej architektury miejskiej. Ba, nawet skałki
dla kozic czy pawianów, słupy do ocierania się słoni budowane są z twardych cegieł, często
nawet kolorowo fugowanych. Rękę nowoczesnego architekta znać w każdym starannie
obmyślonym i skomponowanym szczególe.
Niestety, takie zoo naprawdę pięknie prezentuje się jedynie przed zapełnieniem go
zwierzętami. Albowiem przyznać trzeba — na co już zwrócił uwagę Hagen- btck — że
kształty zwierząt egzotycznych dziwnie nie harmonizują z kominami, prostokątnymi
kratkami cegieł i tym podobnymi szczegółami architektury wielkomiejskiej. Z drugiej strony
jednak i cementowe skały niezupełnie mogą zaspokoić potrzeby wysubtelnionych wymagań
estetycznych.
Klasycznym tego przykładem jest świeżo, bo zaledwie przed piętnastu laty wykończone
zoo paryskie w Bois de Vincennes. Jak mówiliśmy już, na małej przestrzeni oko wszędzie
napotyka tam poszarpane linie sztucznych skałek otaczających małe, płaskie poletka, na
których nieruchomo stoją parami zwierzęta. Jeśli nawet pogodzimy się z tym błędem
projektodawcy, który pod ogród zoologiczny miasta Paryża powinien był zażądać
powierzchni co najmniej dwa razy większej, stwierdzić musimy nieznośną monotonię i duży
brak smaku w przypadkowym zupełnie operowaniu
ostrokanciastymi bryłami skał, nie urozmaiconymi ani zielenią, ani jakimiś odrębnymi
rozwiązaniami architektonicznymi w zależności od różnorodnych środowisk, w jakich żyją w
swej ojczyźnie najrozmaitsze okazy zoo.
Jakież więc najidealniejsze rozwiązanie tej sprawy nasuwa się obecnie? Jako bezsporną
chyba trzeba uznać zasadę, iż niedorzeczna jest próba powiązania zwierzęcia z tłem
jakichkolwiek elementów nowoczesnej architektury wielkomiejskiej. Natomiast dość pro-
stolinijna metoda dawania mu oprawy ze sztucznych skał posiada również pewien brak, brak
dający się zresztą bardzo łatwo wytłumaczyć teoretycznie.
Zwierzę w swej ojczyźnie, na tle rodzimej przyrody, jak wiemy z niezliczonych
obserwacji, przystosowuje się swym wyglądem, „wtapia się" w otoczenie, tak że dostrzec je
można tylko z wielką trudnością. To właśnie niewyodrębnianie się i nierzucanie się w oczy
jest dla każdego zwierzęcia w jego środowisku poważną korzyścią biologiczną.
A jak przedstawia się ta sprawa na terenie zoo? —| Tu zwierzęciu nie grozi na każdym
kroku nieprzyjaciel, ukrywanie się jest więc zbędne. Przeciwnie nawet, musi nam chodzić o
to, ażeby okaz zarówno barwą, jak i kształtem odbijał się od otaczającego go tła, skoro
jednym z celów zoo jest pokazanie zwierząt publiczności.
Jakże więc wybrnąć z tych sprzeczności?
Biorąc pod uwagę niezwykle różnorodne formy, jakie zwierzęta reprezentują, i zawiłe
linie ich sylwetek, już z góry powinniśmy odrzucić splątane i przypadkowe kształty rzekomo
naturalnych skał jako tło, na którym mamy zamiar je pokazywać. I tu właśnie otwiera się
wdzięczne pole dla architekta, który nie tylko ma prawo, ale powinien bloki skalne
pomieszczenia zwierzę^ cego przekomponować i przestylizować, używając form
geometrycznych, to jest brył ograniczonych większymi płaszczyznami bądź krawędziami
linii prostych lub zdecydowanych łuków. Te elementy, utrzymane w szarej barwie
naturalnego betonu, mogą być przy zastosowaniu właściwych proporcji estetyczne, a nie
przypominając w niczym ani ścian domów mieszkalnych, ani nie tworząc gmatwaniny linii,
w którą wta
piałby się i ginął zarys zwierzęcia, pozwolą na rozkoszowanie się jego pięknym kształtem i
barwą.
To właśnie rozwiązanie próbowaliśmy — zdaje się z powodzeniem — realizować na
poszczególnych wybiegach w Warszawskim Ogrodzie Zoologicznym.
Ogradzanie zwierząt
Problemem zasadniczym przy budowie ogrodu zoologicznego jest odgrodzenie
zwierzęcia. Tylko laik wyobraża sobie jednak, iż przegroda ma na celu jedynie ochronę jego
osoby przed niebezpieczeństwem, jakie mogłoby grozić ze strony pensjonariusza zoo. Bez-
sprzecznie tak jest, ale nie wyłącznie o to chodzi. Jedną z najbardziej niedorzecznych
wypowiedzi na ten temat był „oryginalny" projekt, według którego przyszłe ogrody
zoologiczne zamiast klatek i zagród miałyby jedynie tunele siatkowe dla krążącej
publiczności. Zwierzęta zaś, zdaniem owego projektodawcy, znajdowałyby się w ten sposób
na wolności.
Sądzę, iż czytelnicy doceniają niedorzeczność takiego pomysłu już choćby z punktu
widzenia technicznego. Przecież gdyby wszystkie uliczki ogrodu zoologicznego przykryto
taką siatką drucianą, to trawniki w zoo, czyli pomieszczenia zwierząt, zostałyby też tym
samym otoczone ze wszystkich stron siatkowymi ścianami. Nie kijem go, to pałką...
Gdybyśmy nawet choć trochę udoskonalili powyższy projekt i wyobrazili sobie, że do
ogrodu zoologicznego nie mającego w ogóle zagród wewnętrznych widzowie wjeżdżają w
okratowanych samochodach,
w których nic im ze strony zwierząt nie grozi, to wówczas po prostu na terenie zoo
powstałaby sytuacja ze słynnej bajki „Wilk, koza i kapusta" albo „Idylli maleńkiej takiej"
Rodocia. Przypomnę wam, jeśli nie pamiętacie, parę wierszy:
„...wróbla kot dusi niecnota, pies chętnie rozdziera kota, psa wilk z lubością pożera, wilka
zadławia pantera, panterę lew rwie na ćwierci..." . $
O tej prawdzie nie wolno nam zapominać: zagroda w zoo jest również zabezpieczeniem
zwierzęcia przed innymi zwierzętami. Niewątpliwie jest kratą więzienną, ale w równym
stopniu fosą i murem ochronnym przed wszelkim grożącym mu niebezpieczeństwem.
A wreszcie trzeci wzgląd: ograniczenie miejsca poruszania się zwierzęcia daje
człowiekowi możność roztoczenia nad nim właściwej opieki i prowadzenia ciągłej
obserwacji, co byłoby zupełnie niemożliwe, gdyby wychowanek rozporządzał
nieograniczonym terenem.
W Warszawskim Ogrodzie Zoologicznym zwierzęta źle znoszące zamknięcie na małych
przestrzeniach, jak na przykład sarny, od lat już puszcza się luzem. Czują się one dobrze, a
jednak od czasu do czasu znajduje się gdzieś w krzakach padłą sztukę, którą może dałoby się
jakimiś zabiegami ochronić przed wypadkiem i zachować przy życiu, gdyby była stale na
oczach dozorców.
Wiecie już zatem, czym jest przegroda z punktu widzenia człowieka. Czy nie interesuje
was czasem także, jąk na nią reaguje zwierzę? Zwierzę przeważnie
w ogóle jej nie dostrzega. Sądzę, iż niejeden z czytelników żachnie się na tę wiadomość. ' —
Jak to nie dostrzega? Ileż razy widzieliśmy w zoo antylopy bądź sarny, całym rozpędem
atakujące siatkę, albo wilki, borsuki, czy lisy godzinami uporczywie podkopujące się pod
ściany ogrodzenia.
Tak jest, nie przeczę. Tylko że wy te czynności tłumaczycie sobie zbyt po ludzku, zbyt
antropomorfistycz- nie. Jakbym słyszał wypowiedzi literacko uzdolnionych widzów:
— Oto zwierzę chce skruszyć krępujące je okowy, chce wydostać się na wolność.
Tymczasem zwierzę wcale nie zna pojęcia wolności, zwierzę chce jedynie być jak
najdalej od miejsc, w których jest niepokojone. My, ludzie patrzący na nie,
191
wzbudziliśmy w nim przerażenie, nic więc dziwnego, że zaczęło bombardować ścianę siatki
po przeciwległej stronie zagrody rogami lub ciężarem całego ciała. Ale czy wiecie dlaczego?
Po prostu dlatego, że z dawien dawna sarny czy antylopy nauczyły się w ten sposób
pokonywać podobne przeszkody na wolności. Przecież nie raz i nie dwa w ucieczce po lesie
splątane gałęzie i krzewy stawiały im podobny opór. Wtedy to właśnie silny rzut ciała na
przeszkodę prowadzi do utorowania
sobie drogi. Zwierzę traktuje więc drucianą siatkę nie jako coś, co odgradza je od jakiejś
idealnej wolności, lecz jako rodzaj gęstwiny, przez którą mocnym rzutem trzeba się
przedrzeć, i to tylko po to, aby się oddalić od naszego widoku.
A jak postępuje lis czy wilk, jeżeli jakiś podmyty kamień czy złom skalny obsunie mu się
w taki sposób na wyjście z nory, że zatarasuje możność swobodnego ruchu? Musi się pod
przeszkodę podkopać. Robi to zgodnie z istniejącym od dawna w jego rodzie nawykiem.
Zresztą takie „awantury" wyprawiają jedynie nowicjusze. Zwierzęta znające już swój
teren wiedzą, gdzie są przeszkody nie do przebycia i nie robią próżnych wysiłków. Inna
sprawa, jeśli siatka przerdzewieje, jeśli źle zrobiony beton w którymś miejscu zacznie śię
kruszyć. Zwierzę szybko wynajdzie taki słabszy punkt i natychmiast będzie tam kierować
swoje wysiłki zmierzające do pokonania przeszkody. Bo i w ten sposób zresztą, wynajdując
najmniej „oporne" punkty, pokonywało je zawsze będąc na swobodzie.
Stąd dla nas ludzi wypływa jedna nauka: żadna krata, siatka czy mur nie jest nigdy
stuprocentowo pewnym odgrodzeniem. Zwierzę zawsze wyszukiwać będzie najsłabsze
miejsca i koło nich w momencie podrażnienia poprowadzi atak w celu jeszcze większego ich
osłabienia. To jest jego zwykły nawyk. Słoń czy żubr stale w ten sposób tratują, łamią i
niszczą stojące im na drodze zarośla, które czasem mogłyby nawet bez szczególnego trudu
ominąć. Tym uważniej więc dozorca
w ogrodzie zoologicznym powinien stale badać wytrzy- małość i stan. zagród.
Dlatego to jednymi z najlepszych są przegrody wodne. Żadne zwierzę typowo lądowe nie
jest przyzwyczajone do borykania się z przeszkodą, która ograniczyła mu swobodę
poruszania się w pewnym kierunku wtedy, gdy znajduje się w wodzie. Toteż nigdy się nie
zdarza, aby lis czy dziki baran przepłynąwszy fosę próbował atakować pionową ścianę jej
przeciwległego brzegu.
Fosa wodna, ograniczona od strony publiczności niewielką barierą, jest nie tylko
najpewniejsza, ale i najlepsza z tego powodu, że nie pobudzą zwierzęcia do jej zwalczania.
Wkraczamy tutaj w najciekawszą część zagadnienia, mianowicie w dziedzinę
zoopsychologii. Obecnie bowiem rozróżniamy w technice budowania ogrodów
zoologicznych przeszkody materialne: siatki, kraty, szyby, bariery, mury betonowe czy fosy
— i przegrody „mematerialne", no po prostu, że tak powiem... żadne.
Cóż to znowu za dowcipy? — powie może czytelnik. A jeśli usunę materialną przegrodę
śluzy, to czy i wtedy można powstrzymać wylew wody „niematerialnymi" przegrodami, niby
Morze Czerwone, które według podań biblijnych miało rozstąpić się tylko na życzenie
Mojżesza?
Nie, mówię zupełnie poważnie. „Niematerialne" przegrody dla zwierzęcia, i to stokroć
pewniejsze aniżeli dopiero co wymienione, są to odgrodzenia noszące nazwę
psychofizjologicznych.
Sądzę, że was zaciekawiłem, dlatego też spieszę z wyjaśnieniem. Wyobraźcie sobie taką
sytuację, którą sam przeżyłem w zoo bazylejskim w roku 1947. Wpro-
wadzono mnie do niewielkiego pawilonu, mniej więcej w kształcie pokoju normalnej
wysokości, długości siedmiu i szerokości pięciu metrów. W połowie przeciągnięty był gruby
sznur po to tylko, żeby widzowie nie przechodzili na drugą stronę, gdzie znajdowały się ptaki
— około 40 znanych zapewne Wam wszystkim papużek falistych.
Zoo w Bazylei urządziło takie pomieszczenie przed rokiem i przez cały czas ta druga
część pokoju była dla papug oddzielona przeszkodą widać nie do przebycia, gdyż wszystkie
fruwały tylko po przeznaczonej dla siebie części, choć przegroda była najzupełniej „nie-
materialna". Nie było tam bowiem ani szyby, ani siatki, ani gazy — słowem nic, co by
przeszkadzało im w przewędrowaniu na stronę przeciwną. Mówiłem już, iż sznur stanowił
tylko odgrodzenie dla publiczności, a mogło go na dobrą sprawę w ogóle nie być.
Wierzcie, że robi to naprawdę niezwykłe wrażenie. Na czym więc rzecz polega? Po
prostu na tym, że część pokoju, w której znajdują się ptaki, jest jasno oświetlona i to stale, w
nocy bowiem palą się tam silne żarówki, część zaś przeznaczona dla publiczności jest
ciemna. Po prostu sytuacja jest taka jak na scenie i widowni w czasie przedstawienia. To w
zupełności wystarcza — ptaki nie przekraczają granicy od światła do cienia, w każdym razie
według mych wiadomości nie przekroczyły dotychczas, to jest w ciągu dalszych 5 lat.
illi
Mam
Przypuszczam, że gdybyście byli ze mną, odczuwalibyście takie samo zdziwienie jak i ja.
Natomiast inne wrażenie przeniknęłoby was, gdyby mniej więcej w podobnych warunkach
pokazano wam kilkanaście indyjskich okularników... Sądzę, że wtedy każdy zatęskniłby do
grubej szyby, za którą dotychczas pokazywało się w ogrodach zoologicznych te jadowite
węże. Tymczasem w pomieszczeniu ich nie ma nawet różnicy światła i cienia. Gady
przewijają się spokojnie po całej podłodze swojej części pokoju. Pełzną wprost na was,
wyciągają ku wam szyje, ale jak zaczarowane nie przekraczają granicy nie odznaczającej się
niczym, a jednak oddzielającej je widocznie w jakiś sposób od publiczności.
Zrozumiałą jest rzeczą, że światło nie odgrywa tu żadnej roli. Kobry — to zwierzęta
nocne, do ciemnej części przewędrowałyby bardzo skwapliwie, toteż obie połowy pokoju są
jednolicie oświetlone.
Czy widzicie, jak łatwo byłoby podejrzewać „czary", gdybym nie chciał wam powiedzieć
od razu, na czym rzecz polega. Oto pas graniczny podłogi, szerokości 50 cm, jest silnie
chłodzony od spodu. Dla ciepłolubnych gadów te kilka zaledwie stopni powyżej zera stanowi
przegrodę nie do przebycia.
W obydwu powyższych przypadkach przy staranniejszym zbadaniu można by w końcu
odgadnąć, na czym tu rzecz polega — są to bowiem w każdym razie przeszkody fizykalne.
Kiedyś jednak oglądałem „ogrodzenie bez ogrodzenia" dla małp. Dwa szympansy nie
były niczym oddzielone od publiczności. Tutaj z całym spokojem puścił
bym wytrawnych fizyków z najczulszymi przyrządami pomiarowymi, aby wykryli, co
przeszkadza szympansom przejść na drugą stronę pomieszczenia. Gwarantuję wam, że nie
znaleźliby niczego, bo też rzeczywiście nie postawiono tu zwierzętom żadnej fizycznej
przegrody. Był to jedynie efekt najprostszej pawłowowskiej tresury, o której tak obszernie
mówiliśmy w rozdziałach poprzednich.
Przed wpuszczeniem szympansów do pomieszczenia zainstalowano pewne urządzenie:
—— gdy małpa chciała przekroczyć niedozwoloną granicę, uderzał ją dość silny prąd
elektryczny. Dziesięć dni podobnych prób wystarczyło, aby małpy uznały niedozwolone
miejsce za „święte tabu", za które wchodzić nie wolno. Wtedy już instalację wyłączono i
rzeczywiście nikt prócz wtajemniczonych nie wpadłby nigdy na to, dlaczego szympansy dalej
przejść nie mogą: mur bowiem został zbudowany, ale w ich korze mózgowej.
Jeśli jednak przeczytaliście uważnie rozdziały poprzednie, przypomnicie sobie o
wygasaniu odruchów warunkowych. Dlatego gdyby małpy miały być trzymane dłużej w
takich pomieszczeniach, trzeba by od czasu do czasu przypominać im przykre doświadczenia
z prądem.
Zresztą muszę wam powiedzieć, iż podobne zjawisko obserwuje się na starszych
pensjonariuszach zoo, którzy przez dłuższy czas przebywali w tych samych pomieszczeniach.
Przyzwyczaiwszy się od lat, iż oddzielające je przegrody są nie do przebycia, wyrabiają sobie
pod tym względem odpowiednie odruchy warunkowe i tym na przykład można wytłumaczyć,
fakt, że gdy
bomba hitlerowska 3 września 1939 r. zniosła ogrodzenie u białych niedźwiedzi w
Warszawskim Ogrodzie Zoologicznym, ani jeden z nich przez kilka godzin nie pokwapił się
przejść nie istniejącej już materialnie linii przegrody. W ich mózgu istniała ona nadal.
Gdy poznamy jeszcze lepiej zwyczaje przeróżnych zwierząt, z pewnością coraz mniej
będziemy oglądać przegród wyraźnie materialnych, i to nie tylko dla okazów zoo, ale i dla
publiczności; wierzę bowiem, że do tego czasu widzowie wyrobią się kulturalnie do tego
stopnia, że wystarczy napis, iż danego miejsca przekraczać nie wolno, i ściśle będą się do
tego stosować — nie tak jak to jest obecnie. A pamiętajmy, iż napis toteż „psychiczna"
przegroda, niematerialna wprawdzie, lecz istniejąca w opracowanej przez Pawłowa wyższej
działalności półkul mózgowych człowieka.
ZOO I JEGO PUBLICZNOŚĆ
Widzowie
Zdawałoby się, że trudno jest mówić o publiczności ogrodu zoologicznego nie
podzieliwszy jej uprzednio na pewne kategorie. Rekrutuje się ona przecież z ludzi o tak
bardzo różnym stopniu wykształcenia, a rozpiętość jej wieku rozciąga się od lat 3 do 30 i
więcej.
Mimo to jednak oddziaływanie zwierząt w ogrodzie zoologicznym wywołuje u widzów
tak swoiste i podobne reakcje, że przy ogólnej charakterystyce publiczności dzielenie jej na
jakieś kategorie jest rzeczą zupełnie zbędną. Otwarcie szczerych entuzjastów ogrodu szukać
należy co prawda przeważnie wśród młodzieży i dzieci. U starszych, jak dotąd, ciągle jeszcze
istnieje pewnego rodzaju „wstydliwy" stosunek do tej kwestii. Oficjalnie nie-wypada się
nawet przyznawać, iż lubi się tę instytucję i z przyjemnością się tam chodzi. Olbrzymia
większość osób starszych kryje się zawyczaj w tej dziedzinie za dzieci, jeśli nie własne, to
przynajmniej za siostrzeńców lub bratanków, którym się chce sprawić radość i w tym celu
idzie się z nimi do zoo.
Tymczasem baczny obserwator publiczności Ig a takim musi być z urzędu dyrektor
ogrodu zoologiczne
go— łatwo przejrzy tę niewinną zresztą mistyfikację i dostrzeże, jak bardzo pozytywny i
radosny stosunek do zwierząt wykazują właśnie dorośli. Dzieci czerpią swoją przyjemność z
różnorodności wrażeń w zoo. Ledwo popatrzą na słonia, już chciałyby być przy lwie lub przy
małpkach. I wtedy natychmiast następuje konflikt między opiekunami a młodzieżą. Bez
przerwy w zoo słyszy się napominanie starszych:
— Poczekaj, jeszcze się nie przypatrzyłeś słoniowi, zobaczymy, jak zje bułeczkę.
Poczekaj, może wejdzie jeszcze do wody! — itd., itd. Z czego łatwo wywnioskować, że
dorosły opiekun, który niby miał tylko cieszyć się radością przyprowadzonych dzieci, sam się
zapalił do oglądania zwierząt tak dalece, że mały towarzysz jest mu raczej zawadą w robieniu
własnych obserwacji.
W dodatku człowiek dorosły w ogrodzie zoologicznym, jeżeli można tak powiedzieć,
„dziecinnieje" — w tym szlachetnym jednak tego słowa znaczeniu. Zapomniawszy, iż przed
chwilą uważał, że zoo to zabawa tylko dla dzieci,.sam radośnie się śmieje z koziołków małp,
przeżywa emocję wpatrując się w głębię oczu tygrysa bądź też podziwia wdzięk ruchów
antylopy.
Jak wspomniałem, dyrektor zoo musi dobrze znać swoją publiczność, gdyż niemal
codziennie docierają doń meldunki o rozmaitych incydentach, które trzeba rozważyć i nadać
im bieg właściwy.
Jak dziś, przypominam sobie jedno z takich wydarzeń. W drugim roku mej pracy w zoo,
gdy dopiero zaczynałem nabierać doświadczenia, pewnej niedzieli po południu dwóch
dozorców przyprowadziło do mnie bardzo wystraszonego osobnika z całym „wianusz
kiem" dobrowolnych świadków zajścia. Po wysłuchaniu — przede wszystkim relacji
dozorców — dowiedziałem się, że człowiek ten złośliwie podał niedźwiedziowi malajskiemu
szklaną cygarniczkę, którą zwierzę naturalnie natychmiast rozgryzło i połknęło. Reszta
świadków, trzęsących się z oburzenia, potwierdziła „wandalski" czyn „przestępcy".
Zdawałoby się, że tu już bezsprzecznie ma się do czynienia z jakąś zwyrodniałą
złośliwością lub sabotażem.
Spisawszy wszystko dokumentnie zająłem się nareszcie „przestępcą". Był to wątły, mały
człowieczek w binoklach. Widać było, że inteligent. Lat tak około 50. Postanowiłem go
dokładnie przebadać sądząc, że dowiem się może jakichś ważnych szczegółów i motywów
„zbrodni". Tymczasem oto co usłyszałem:
— „Panie dyrektorze, jestem dziennikarzem. Ogród zoologiczny zwiedzam po raz
pierwszy. Niedźwiadki malajskie po prostu mnie zachwyciły. Stałem przed nimi chyba z
godzinę. Papieros mi zgasł, ale tego nie zauważyłem. Pan mi zapewne też nie uwierzy, ale ja
doprawdy sam nie wiem, jak to się stało. Tyle osób dookoła mnie karmiło niedźwiadki, że w
pewnej chwili, gdy jeden z nich wyciągnął ku mnie swoją zabawną łapę, podałem mu to, co
miałem w ręku, zupełnie nie orientując się, co robię, a on tak zręcznie i szybko wyrwał mi tę
nieszczęsną cygarniczkę i zaraz zaczął gryźć. Dopiero na głosy oburzenia publiczności i do-
zorcy ocknąłem się i zrozumiałem, co się stało. Ale cóż było robić? W tym zamieszaniu i
powszechnym krzyku widać było, że i tak nikt nie uwierzy memu tłumacze-
niu. Po prostu nie wiedziałem, co robią. Nie jestem zamożnym człowiekiem, ale chętnie
zapłacę za leczenie lub zwrócę wartość zwierzęcia, jeśli takie okazy w ogóle można gdzie
nabyć."
Jak wspmniałem, byłem jeszcze wtedy młodym i niedoświadczonym dyrektorem, ale tę
sytuację dobrze zrozumiałem. Uspokoiłem niefortunnego miłośnika malarskich niedźwiedzi i
od razu zrezygnowawszy z dalszego śledztwa zająłem się przede wszystkim zaordynowaniem
łakomczuchowi dużej porcji kartofli z mlekiem, aby mu wypełnić obfitą treścią przewód
pokarmowy. Kawałki szkła przemknęły się gładko — i na tym skończyło się całe
nieszczęście.
Powszechnie zarzuca się naszej publiczności wandalizm, a nawet okrucieństwo w
stosunku do zwierząt. Proszę mi wierzyć, że tak źle nie jest. Szturchanie kijem śpiącego
zwierzęcia bezsprzecznie nie jest dlań przyjemne. Nie jest jednak wcale objawem zdziczenia
czy sadyzmu. Po prostu widz chce wejść w bliższy kontakt z oglądanym okazem i jak
najlepiej mu się przypatrzyć, a nie zastanawia się, że jest może tysiącznym w ciągu dnia
człowiekiem, który właśnie pragnął zawrzeć z nim znajomość.
Jak jednak żądać zastanowienia od publiczności, kiedy zoo rzeczywiście nie pobudza do
refleksji. Człowiek na terenie ogrodu zoologicznego ma skłonność do działania
bezpośredniego i spontanicznego.
Toteż zakończę ten rozdział apelem od zwierząt do prawdziwych ich miłośników —
zarówno bywalęów
zoo, jak i w ogóle wszystkich, którzy mają jakąkolwiek styczność z żywymi
przedstawicielami fauny:
— Prosimy was, ludzie, nie odnoście się do nas stale tylko z waszym dobrym i otwartym
sercem, ale przede wszystkim ze szczyptą bodaj rozsądku i zrozumienia!
Dlaczego w zoo wolno karmić tylko produktami nabytymi na miejscu
Miałem już sposobność kilkakrotnie podkreślić, że Warszawskie Zoo nie ma przyczyn do
skarżenia się na nieżyczliwość publiczności. Przeciwnie, zarówno rozkwit jego przed wojną
jak i to, że obecnie po tak ciężkich ciosach, jakie spadły na Warszawę, ogród zoologiczny
stolicy powrócił do życia, jest zasługą przede wszystkim sympatii, jaką ta instytucja cieszy
się wśród najszerszych .warstw społeczeństwa.
Byli naturalnie przygodni zgorzknialcy, z których jedni uskarżali się, że jest w nim za
mało klombów kwiatowych, inni zaś równocześnie twierdzili, że istniejące rabaty kwietne
niepotrzebnie robią wrażenie parku spacerowego, podczas gdy w zoo chcieliby mieć wycinek
dzikiej i naturalnej przyrody. Nie brakło też osób, zresztą nielicznych, które rozżalone były,
że za wejście do pewnych okazów pobierano dodatkową opłatę itp. Natomiast jednogłośnie
wszyscy wyrażali niezadowolenie, że w zoo nie wolno karmić zwierząt produktami
przyniesionymi z domu.
Rzeczywiście z punktu widzenia laika było to ze strony dyrekcji co najmniej
niekonsekwencją. Toż po
208
wszechnie wiadomo, że zoo walczyło z trudnościami finansowymi. A przecież —
motywowano logicznie — jeżeli będziemy przynosili swoje produkty, o tyle właśnie mniej
będzie musiała dyrekcja wydać na karmienie zwierząt. A następnie, jeśli już nawet z jakichś
względów porobiono przy pomieszczeniach Zwierząt kramiki, gdzie dozorcy sprzedają
pewne produkty, to jakim prawem wiktuały te są tak drogie? Bułka zamiast 30 kosztowała 50
groszy, za pojedynczą marchewkę, której cały pęczek na niedalekim targu można było dostać
za kilkadziesiąt groszy, w zoo trzeba było płacić 20, nie mówiąc już o jajkach,
pomarańczach, jabłkach czy czereśniach.
To są — zdaniem powszechnym — zarzuty nieodparte.
Dla czytelników, którzy już przebrnęli przez poprzednie rozdziały tej książki, wyjaśnienie
tej sprawy — mam nadzieję — nie będzie zbyt trudne. Przypominam, iż nowoczesne zoo nie
tylko „przetrzymuje" zwierzęta, ale stara się je hodować. Przy tym hodowla ta jest o wiele
trudniejsza i wymaga znacznie większej baczności przede wszystkim w dziedzinie żywienia
aniżeli chów krowy, owcy czy psa. W tych warunkach niech mi wolno będzie zadać pytanie:
— Jak wam się wydaje, czy rodzice, którzy wyprowadzili swoją ukochaną córeczkę na
przechadzkę do parku, będą zachwyceni, jeśli inni spacerowicze zaczną obdarowywać
dziecko cukierkami, obarzankami czy pierniczkami bez żadnej kontroli opiekunów? I czy
poważnym argumentem dla nich będzie, iż dzięki temu
14 Przekrój przez ze*
209
zdołają wprowadzić oszczędności w swym budżecie domowym?
Mam wrażenie, że raczej nie.
Analogiczna jest sprawa w zoo, zwłaszcza że bardzo nieliczny procent publiczności
przynosi produkty dobre. Zazwyczaj — co świadczy zresztą chlubnie o zapobiegliwości
naszych pań domu — sprawę stawiało się tak: chleb trochę spleśniał, jakieś jajko wydaje się
nieświeże — to świetnie, idziemy właśnie w niedzielę do zoo, damy to zwierzętom. Proszę
mi wierzyć, iż przed wprowadzeniem surowego zakazu karmienia przyniesionymi
produktami, fokom rzucano z reguły główki wędzonych dorszy.
Nie winię o to publiczności. U ludzi nie oswojonych z właściwą pielęgnacją zwierząt
pokutuje głębokie przekonanie, że tylko człowiek musi otrzymywać produkty doborowe i
świeże. A zwierzę... no, zwierzę przecież i tak zje byle co. Tymczasem rzecz się ma
dosłownie odwrotnie. Prędzej człowiekowi nie zaszkodzi spleśniały chleb czy niezupełnie
świeże jajko aniżeli zwierzęciu egzotycznemu, szczególnie w trakcie aklimatyzacji. Pod tym
względem nie można po prostu dostatecznie przesadzić w ostrożności. Może więc czytelnik
nie zdziwi się, że woleliśmy raczej nie mieć dobroczyńców zmniejszających nasze wydatki
na utrzymanie zoo, gdy było to połączone z o wiele większymi wydatkami na leki zwierzęce
lub ■— co gorsza — kupno nowego okazu na miejsce padłego na zapalenie jelit.
— No dobrze. Ta sprawa już została wyjaśniona. Ale przecież zdarzały się osoby
przynoszące produkty świeże i zdrowe.
Tak, to prawda, ale jasną jest chyba rzeczą, że trudno nam było zakładać stację badań
produktów żywnościowych, gdyż byłoby to konkurencją dla Państwowego Instytutu Higieny.
Ilustracją słuszności naszego stanowiska może być następujący fakt.
Do zoo przysłano kozła sarny — i to nie byle jakiego. Sarna ta była jak śnieg biała. Takie
albinosy zdarzają śię - są jednak niezwykle rzadkie. Wspomniałem już,, że sarny w zagrodzie
przy sztucznym żywieniu trzymają się na ogół źle. Jeśli zaś same dobierają sobie właściwe
listki i gałązki chodząc luzem po ogrodzie, wtedy wychów ich jest zupełnie pewny. Dlatego
też nasz albinos korzystał z zupełnej swobody na całym 3 3-hektarowym wówczas terenie
ogrodu. Widywałem go stale, gdyż pilnowaliśmy tego koziołka specjalnie i cieszyłem się
jego bardzo dobrym stanem. Toteż jak grom z jasnego nieba uderzyła we mnie wiadomość
przyniesiona w rannym meldunku dozorcy, że znaleziono w krzakach naszego białego
sarniaka już nieżywego.
Takie nagłe zgony w zoo są zawsze podejrzane. Toteż zwierzę poszło na stół sekcyjny —
i sprawa od razu się wyjaśniła. W żołądku biedaka znaleźliśmy około pół kilograma
czekolady. Po dokładniejszym przepytaniu dozorców okazało się, że jedna ze stałych
bywalczyń zoo i wielka „miłośniczka zwierząt" właśnie w przeddzień bardzo długo bawiła
się i pieściła z łagodnym i bardzo ufnym względem ludzi koziołkiem.
Jestem zupełnie pewny, że czekolada nie była zatruta, jak również że owa pani była
przekonana, iż
sprawia największą przyjemność zwierzęciu. Niestety, przesadziła w czułości.
Obowiązkiem dyrekcji jest właśnie chronić zwierzęta w zoo przed tym nadmiarem
dobrego serca, nie kierowanego zdrowym rozsądkiem.
A więc wyjaśniliśmy i drugą sprawę. Przejdźmy teraz do trzeciej.
. — Dlaczego produkty w zoo są takie drogie? Przecież jeśli byłyby tańsze, to więcej ludzi
karmiłoby zwierzęta, zatem dochód ze sprzedaży tych produktów byłby co najmniej ten sam.
Otóż wiedzcie, bywalcy zoo, że dyrekcja byłaby najszczęśliwsza, gdybyście w ogóle nie
karmili zwierząt. I tak dostaną swoją przepisową porcję właściwej jakości i we właściwym
czasie. Wszelkie dodatki z łaski publiczności są rzeczą raczej niepożądaną i jeśli patrzymy na
to przez palce, to tylko dlatego, że wiemy, jaką przyjemnością jest podać coś czy rzucić
zwierzęciu, obserwować, jak się przy tym zachowa i jak. zjadać będzie ofiarowany
poczęstunek. Tej przyjemności pozbawiać odwiedzających zoo nie wolno, tym bardziej że
występuje tu jeszcze jeden ważny motyw — mocniejsze zadzierzgnięcie wzajemnej sympatii
między publicznością a zwierzętami. Niemniej jednak akcja ta musi się znajdować pod jakąś
kontrolą i być obwarowana jakimiś hamulcami. Tym hamulcem jest właśnie wysoka cena
produktów w kramikach. Wierzcie mi, czytelnicy, że pomimo owej „drożyzny" zawsze po
udanej pogodnej niedzieli lipcowej w poniedziałek mieliśmy z reguły co najmniej połowę
zwierząt z rozstrojem przewodu pokarmowego na tle przekarmienia.
A na dowód, że i ten środek nie działał dostatecznie hamująco, niech posłuży za przykład
autentyczny przypadek. Oto jeden z niedzielnych gości zwiedzających ogród zoologiczny,
zapaławszy sympatią do naszej pary niedźwiedzi, zawołał do dozorcy:
— Panie starszy, dawaj pan cały swój kramik i syp pan niedźwiedziom, ja funduję!
I zapłacił około 10 złotych — pokaźną na czasy przedwojenne kwotę.
Jak więc widzicie, nie łatwo pohamować ofiarność warszawiaków, jeśli coś lubią i to coś
chwyta ich za serce.
Zoo urabia swą publiczność
Czytelnik, który dobrnął aż do tego miejsca mojej książki, zorientował się zapewne, iż
ogród zoologiczny jest instytucją żywą, a w dodatku o dużej dynamice rozwojowej. Co roku
niemal na zjazdach dyrektorów ogrodów zoologicznych referuje się jakiś nowy sposób
hodowli zwierząt, nowe pewniejsze lub estetyczniejsze stosowanie ogrodzeń, nowe sposoby
pielęgnacji.
Ma to tę ujemną stronę, że powoduje dość szybkie „starzenie się" ogrodów. Szczególnie
przełomowe pod tym względem były pierwsze lata bieżącego stulecia, kiedy to powstanie
nieco pretensjonalnie nazwanego „raju zwierząt" Hagenbecka zasadniczo przekształciło
charakter ich wyglądu. Toteż nawet laikowi wyraźnie rzuca się w oczy różnica między
pawilonowo-klatko- wymi ogrodami, które powstały przed tym okresem, a wolnymi,
bezkratowymi zooparkami, jakie zakładano
w ostatnich czterech dziesiątkach lat, jak np. zoo: monachijskie, rzymskie, paryskie,
norymberskie czy warszawskie.
Nie należy jednak sobie wyobrażać, iż tylko nowoczesne urządzenia umożliwić mogą
realizację tych wszystkich zadań, które wymieniłem w jednym z pierwszych rozdziałów
niniejszej książki. Dowodem jest Zoo Moskiewskie.
Pod względem rozmiaru, zaplanowania i budowy pomieszczeń należy ono całkowicie do
typu wieku XIX, założono je bowiem w latach 1874—75. Władze radzieckie planują nawet
zlikwidowanie go i założenie nowego, olbrzymiego parku na obszarze stukilkudzie- sięciu
hektarów, odpowiadającego wszelkim współczesnym wymaganiom w tej dziedzinie.
Mimo to jednak i w tym stanie, w jakim jest dotychczas, zrobiono na jego terenie
wszystko, aby nie był jedynie „ulepszoną menażerią", lecz prawdziwą fermą hodowlaną
krajowych i zagranicznych dzikich zwierząt. Na jego terenie rodziły się już słonie i hipo-
potamy, i małpy przeróżnych gatunków, lwy, tygrysy i inne drapieżce. Nie same bowiem
urządzenia, lecz rozumna, racjonalna i fachowa opieka człowieka jest przede wszystkim
najważniejszym warunkiem sukcesów hodowlanych w zoo. Jeśli jednak pod tym względem
Moskiewskie Zoo zaledwie nie ustępuje rówieśnym sobie ogrodom zachodnio-europejskim,
to przewyższa je znacznie, jeśli chodzi o całkowite wyzyskanie wszystkich walorów
naukowych i dydaktycznych. Toteż na jego przykładzie, jako wzorowym pod tym
względem, oświetlimy te najbardziej istotne wartości ogrodów zoologicznych.
Obsługa publiczności, zarówno pojedynczego zwiedzającego, jak i zbiorowych
wycieczek, jest tam przemyślana w najdrobniejszych szczegółach. W tej dziedzinie dyrekcja
zoo postawiła sobie następujące założenia:
1. wpojenie w szerokie masy materialistycznego pojmowania przyrody,
2. propaganda idei darwinizmu twórczego,
3. walka z przeróżnymi uprzedzeniami, a nawet zabobonami w stosunku do zwierząt,
4. przedstawienie osiągnięć radzieckiej nauki w dziedzinie zootechniki, aklimatyzacji,
hybrydyzacji — ulepszania starych i tworzenie nowych ras,
5. pomoc szkole w realizacji poglądowego nauczania zoologii,
6. organizacja pozaszkolnej, samodzielnej pracy zoologicznej wśród młodzieży.
Szczegółowe naświetlenie wszystkich tych zadań nie mieści się w ramach niniejszej
książki. Nie jest to zresztą niezbędne, gdyż mówią one same za siebie. Dla ilustracji więc
zajmiemy się tutaj jedynie punktem 2 i 6.
Myślą przewodnią jest skierowanie we właściwy sposób uwagi zwiedzającego, który
pozostawiony samemu sobie, zazwyczaj przy oglądaniu okazów przede wszystkim jest
jedynie zaciekawiony nie widzianymi dotąd zwierzętami egzotycznymi lub rozbawiony ich
figlami. W Moskwie od razu przy wejściu do zoo zwiedzający natrafia na wielką, estetyczną,
otwartą galerię w formie
półkola. Tu znajduje się tak zwana stała „wystawa darwinowska". Jest to pierwszorzędnie
pod względem dydaktycznym zrobione zestawienie: tablic, fotografii, okazów
konserwowanych oraz (odpowiadających rozmiarami) żywych zwierząt. Po obejrzeniu tych
tablic i fotografii widz uzyskuje jakby kanwę, a na niej już w odpowiednich oczkach potrafi
umieszczać swe wrażenia i doznania, nie mówiąc o właściwej postawie psychicznej; oba te
czynniki scalają jego luźne obserwacje w pewien zwarty zrąb światopoglądowy.
Rozszerzenie wiadomości zebranych z powyższej stałej wystawy znajduje zwiedzający
przy poszczególnych klatkach i pomieszczeniach zwierząt. Są tam etykiety obejmujące nie
tylko nazwę rodzimą i łacińską, ale również krótkie informacje biologiczne o zwierzęciu,
mapkę z rozmieszczeniem geograficznym, a tam gdzie trzeba, również parę wizerunków
przodków oglądanego okazu, zrekonstruowanych na podstawie znalezisk.
Nie mówiąc już o odpowiednio przeszkolonym personelu, spośród którego każdy potrafi
udzielić rzeczowych informacji, zoo posiada etatową obsługę wycieczek, tak że żadna z nich
nie zwiedza parku, jak to się mówi, „samopas", ale jest uprzejmie i wyczerpująco obsłużona.
Jeśli jednak ta dziedzina — bezsprzecznie lepiej i staranniej opracowana w Związku
Radzieckim —
1
w pewnej formie realizowana jest również w innych ogrodach europejskich,
to bez wątpienia pomysłem zupełnie nowym jest stworzenie przy ogrodzie zoolo
gicznym tak zwanych kółek miczurinowskich — kółek młodych przyrodników.
Jest to właśnie odcinek pracy należący do punktu 6 zadań moskiewskiego zoo. Młodzież,
przeważnie szkolna, o zamiłowaniach przyrodniczych, zgłaszająca się do dyrekcji zoo,
zostaje tam zorganizowana w niewielkie grupy, z których każda otrzymuje określone zadania
badawcze. Nie należy jednak sądzić, iż jest to powtarzanie jakichś dawno znanych lub
wypróbowanych metod zainteresowania młodzieży tą dziedziną nauki. Przeciwnie •—
profesorowie biologii wyższych uczelni, ba... nawet członkowie Akademii, którzy obficie
czerpią materiał do swych prac z obsady zwierzęcej zoo, chętnie korzystają z sumiennych i
starannych obserwacji pełnej zapału młodzieży.
Przy obserwacjach biologicznych wymagających dłuższego okresu taki dziesiątek czy
tuzin młodych pracowników jest po prostu niezastąpiony. Dowodem tego niech będą słowa
prof. Manteuffla, który wsławił się prześledzeniem biologii sobola oraz wypracowaniem
metod użytkowej hodowli tego cennego zwierzęcia, jak dotąd nigdy nie mnożącego się w
niewoli. Uczony ten spokojnie i rzeczowo stwierdza, iż nie miałby wprost fizycznej możności
wykonania całego tego zadania sam lub nawet z dwoma, trzema asystentami, gdyby nie
pomoc junnatów (młodych przyrodników), którzy dyżurując na przemiany, potrafili mu dać
całkowity obraz zachowania się i postępowania zwierząt badanych w ciągu całego roku.
Otwarcie więc, bez fałszywej skromności, nazywa ich „współtwórcami" tej klasycznej w
swej dziedzinie pracy.
Nie należy jednak sądzić, iż badacze naukowi traktują młodzież jedynie jako
dobrowolnych pracowników lub laborantów. Otrzymuje ona od nich sowite wynagrodzenie
— oczywiście nie w postaci sum pieniężnych, jak to się zwykle pojmuje w społeczeństwach
burżuazyjnych. Obie bowiem strony dobrze rozumieją, że nie pieniądze są tu istotną
wartością.
W zamian za swoje usługi młodzież ma prawo do wzajemności. Z każdą wątpliwością, z
każdym zagadnieniem, z każdym nowym pomysłem może swobodnie zwracać się
bezpośrednio do profesora, mając pewność, że otrzyma wyczerpującą odpowiedź. Na terenie
Moskiewskiego Zoo widuje się często nie spotykany gdzie indziej obraz, jak to profesor
uniwersytetu, np. członek Akademii tej miary, co słynny parazytolog Skriabin, dyskutuje jak
równy z równym z młodym 14- czy 16-letnim junnatem nad zagadnieniem, które zostało
postawione nie przez uczonego lecz wysunięte było właśnie przez młodego przyszłego
adepta nauki.
Nic dziwnego, że Zoo Moskiewskie zaledwie po kilkunastoletniej pracy (koła młodych
przyrodników zaczęto zakładać przy nim dopiero w roku 1935) może się pochwalić, iż co
najmniej 50% wybitniejszych młodych naukowców moskiewskich to dawni jego junnaci.
Nie tylko jednak ten dorobek należy zapisać na dobro tak zorganizowanej pracy.
Wszystkie doświadczenia prowadzone na terenie zoo pokazuje się w odpowiedni sposób i
naświetla objaśniającymi napisami, tak że zwiedzająca publiczność zapoznaje się od razu na
wstępie z mechanizmem twórczej prący naukowej.
218
_____ jm
A zatem Moskiewskie Zoo można uważać też za realizatora jednego z najtrudniejszych
zadań, jakie postawiła sobie nauka krajów socjalistycznych, to jest wyjścia z zamkniętych
pracowni i laboratoriów do szerokich mas.
; *
Dużo jeszcze dałoby się napisać o zoo, o różnych dziedzinach jego życia. Szczęśliwy
jednak będę, jeśli rozpowszechnienie się tej garści wiadomości wywoła ten skutek, że ci, co
poznali je tutaj, jak to się mówi, „od podszewki", zaczną zarówno trafnie oceniać jego
wartości, jak i rozumieć niedociągnięcia.
"Ale przede wszystkim wyrażam to głębokie pragnienie, aby uzyskana z kart tej książki
znajomość zoo spowodowała nareszcie poprawny stosunek człowieka do zwierzęcia w czasie
tych krótkich chwil styczności podczas przebywania na terenie ogrodu zoologicznego.