Moc ognia Rozdział 10 Sherwood Post
**************************************
Zee wciąż grzebie w naszym SUVie. Podchodzę do niego oraz Adama i mówię:
Auto jest sprawne. Utrzymuję je we wzorowym stanie.
Zee prostuje się, a w dłoni trzyma niewielkie urządzenie.
Ktoś was śledzi.
Adam wyciąga dłoń, patrzy na ustrojstwo i prycha. Podaje je mnie. Ma ono na sobie naklejkę
producenta SUVa. Gdybym nawet dokonywała bardziej skomplikowanych napraw w aucie, a
nie tylko zmieniała płyny, założyłabym, że to oryginalna jego część.
Idę o zakład, że to federalni stwierdza Adam. Jesteśmy popularni.
Jak to znalazłeś? pytam Zee.
Magicznie, Liebling odpowiada. Wyczułem, że nadaje. Nie przejęło mnie to specjalnie,
ale skoro mamy postój, postanowiłem tam zajrzeć.
Adam przyczepia urządzenie do zaparkowanego obok chevroleta, który najwyraźniej jest
wozem z wypożyczalni.
Klepię chevroleta po bagażniku.
Oby ktoś cię wynajął w podróż na Alaskę.
Adam parska i pyta Zee:
Możesz określić, ile czasu mieliśmy to przyczepione?
Około pół roku. Ktoś zbiera o was na bieżąco informacje.
Tym razem ja parskam.
Gdybym wiedziała, oddawałabym się ciekawszym zajęciom, na przykład jeździła do Hanford
Reach każdej pełni.
Co zasadniczo i tak robiliśmy. Mamy też inne zalesione miejsca polowania, ale to jest
najlepsze.
Przepraszam, że tego nie znalazłam.
Nie szkodzi odpowiada wcale nie obrażony Adam. Porozmawiam sobie z niektórymi o
granicach prywatności. To się więcej nie powtórzy.
***
Gdy dojeżdżamy do domu, okazuje się, że wszystkie drzwi i okna są pootwierane, a w
powietrzu czuć smród spalenizny.
Hey, szefie wita nas Warren. Na jego twarzy maluje się coś pomiędzy rozbawieniem a
cierpieniem. Mieliśmy mały wypadek. W czasie snu koc Aidena stanął w płomieniach. Na
szczęście była z nami Mary Joe i błyskawicznie ugasiła pożar.
Mary Jo wyłania się z drzwi, niosąc kupkę namokniętej, poczerniałej tkaniny, która była
niegdyś wełnianym kocem. Spogląda na mnie i mówi:
Tutaj zawsze coś się dzieje. Potem uśmiecha się szeroko. Twój demon ognia chce odejść.
Przekonaliśmy go, że to byłoby niegrzeczne zniknąć bez pożegnania.
Zjawia się Aiden. Ma mokre włosy i ubrany jest w przyduży dres z naszych zapasów. Trzeba
kupić mu normalne ubrania.
Proszę przyjąć moje najgłębsze przeprosiny mówi chłopak, głowę ma spuszczoną. Jestem
niebezpieczny dla otoczenia. Nie wzniecałem pożarów we śnie podczas pobytu w Sídhe.
Przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Poszukam sobie na dziś innego noclegu. Uprzejmie
dziękuję za okazaną mi dotychczas pomoc.
Dlaczego chcesz odejść? pyta Adam.
Zniszczyłem twoje mienie.
Adam zbywa to wzruszeniem ramion.
Dajemy schronienie wilkołakom, takie rzeczy się zdarzają.
Szkody ograniczają się do materaca i pościeli tłumaczę. To niewiele jak na standardy
wilków.
Materac przeżyłby, gdyby Ben nie wylał na niego wiadra wody uściśla Mary Jo. Czyli to
nie Aiden go zniszczył. Marszczy nos. Przepraszam teraz, muszę pozbyć się tego
śmierdzielstwa.
Aiden otwiera usta, ale zaraz je zamyka.
Nie przejmuj się uspokaja go Adam. Postawimy gaśnice bliżej. Zresztą dopóki sytuacja z
nieludźmi się nie ustabilizuje, musimy ustanowić tutaj całodobową ochronę. Powiem
wszystkim, żeby mieli oko na ewentualne pożary.
***
Od konfrontacji w hotelu mijają trzy dni, a my wciąż nie mamy żadnych wiadomości od
nieludzi. Musimy zmniejszyć liczebność ochrony, bo nie mamy tylu ludzi do dyspozycji.
Domu zawsze pilnują co najmniej dwa wilki, ale poza tym życie wraca do normalności.
Oczywiście oznacza to, że Adam powraca do swoich obowiązków w pracy, zostawiając mnie
na czele domowników. Kiedy zatem otrzymujemy telefon od policji w sprawie naszego wilka,
który siedzi na szczycie największego w mieście żurawia, ja muszę to załatwić. Gdyby byli tu
Darryl, Warren lub George, to ich bym wysłała, bo słabo znam sprawcę zamieszania,
Sherwooda Posta. Dziś wachtę mają Ben i Paul, a oni słabo nadają się do odwiedzenia
potencjalnego samobójcy znad krawędzi, chyba że szybszym sposobem, prosto w dół.
Opis żurawia, dokładny.
Opis Marleya, dokładny.
Marley jest przełożonym Sherwooda, który to pracuje na złomowisku, na którym stoi
rzeczony żuraw.
Użalanie się nad zepsutym mostem.
Opis terenu.
Opis przypadkowego ducha.
Duchy lgną do Mercy, gdy na nie za długo patrzy.
Marley chce zwolnić Sherwooda, ale jego kolega mówi, że wilk dźwiga bez problemu
wielkie ciężary, a ponadto mówi płynnie i bez akcentu po angielsku oraz po rosyjsku.
Mercy wspina się, jeszcze więcej opisu żurawia.
Sherwood nie chce się zabić, przynajmniej nie w tej chwili. Często się tam wspina, żeby
pooglądać niebo i podumać.
Złażą.
Sherwood Post przybył do nas miesiąc temu z watahy Marroka. Jest zbyt cichy, zbyt
uprzejmy i nie ma jednej nogi. Wilkołaki samoistnie się leczą. Dotyczy to złamań, zmiażdżeń
oraz amputowanych kończyn. Niestety, gdy wmieszają się w to czarownice, sprawa nie jest
taka prosta.
Jakieś cztery czy pięć lat temu istniał w Seattle paskudny sabat. Ich przywódczyni została
zabita przez Watahę z Emerald. Gdy stado pojechało oczyścić dom owej przywódczyni, żeby
sprawdzić, czy nie ma tam żadnych niemiłych, magicznych niespodzianek, znaleziono tam
między innym wymizerowanego wilka, uwięzionego w klatce. Nie miał jednej nogi.
Nie pamiętał kim jest i skąd pochodzi ani co stało się z jego nogą. Domysły są takie, że
sprowadzono go z Europy i przez lata przechodził z rąk do rąk pomiędzy złymi wiedźmami.
To mogło trwać nawet całe dekady.
Bran wziął go do domu i powoli przywrócił do formy. Gdy nie udało mu się sprawić, by noga
Sherwooda odrosła, postarał się o protezę dla jego ludzkiej postaci wilk biega na trzech
łapach.
Sherwood przyjął imię i nazwisko od dwóch książek leżących akurat na biurku Brana. Nie
wiedziałam, że on lubi Sherwooda Andersona i Emily Post.
Z tego co mówił Bran, Sherwood poprosił go w styczniu o przeniesienie w miejsce, gdzie zimy
są krótsze i łagodniejsze, niż w Montanie. Większość miejsc odpowiada tym wymaganiom i
Marrok miał wiele możliwości wyboru, ale postanowił przysłać go do nas.
***
Nie zostajemy aresztowani za wejście na cudzy obiekt, choć wszystko do tego zmierzało.
Pakuję Sherwooda do SUVa Adama, którym dziś jeżdżę. W moim wozie przecieka chłodnica.
Przejeżdżam prosto przez ducha strażnika, który zastępuje nam drogę i szepczę “Przeprasza,
przepraszam”.
Sherwood patrzy na mnie z pytająco uniesioną brwią.
Duchy tłumaczę. Widzę zmarłych.
Teraz widziałaś jednego?
Przytakuję.
Nie zazdroszczę.
Muszę wrócić na międzystanówkę i pojechać mostem Błękitnym, żeby wrócić do domu. To
wydłuża podróż o dodatkowy kwadrans. Zepsuty most Kablowy już daje się we znaki.
Rozbrzmiewa dzwonek mojej komórki, połączonej bezprzewodowo z wewnętrznym
systemem auta. Numer nieznany. Sherwood usłużnie wciska “Odbierz”.
Tu Mercy mówię głośno.
Nie przyjeżdżaj…
Pastorze? pytam. Czy to pan, pastorze White?
Mężczyzna krzyczy i połączenie urywa się.
Zawracam, biorę gaz do dechy i jadę w kierunku kościoła. Może pastor dzwonił z domu, ale
nie wiem, gdzie mieszka.
Co się dzieje? pyta Sherwood.
To był mój pastor wyjaśniam. Ktoś chce, żebym pojechała do kościoła.
Wciskam guzik i rozkazuję systemowi:
Dzwoń do Adama.
Jest jeszcze na spotkaniu, dlatego odpowiada jego poczta głosowa.
Ktoś zaatakował, ewentualnie porwał mojego pastora. Jadę właśnie do kościoła. Jest
godzina 11:45 zostawiam mu wiadomość.
Rozłączam się. Do kogo zadzwonić? Ben i Paul są w domu z Jesse i Aidenem.
Dzwoń do Honey.
Znowu sekretarka. Nie zostawiam wiadomości.
Dzwoń do George’a.
Następna automatyczna sekretarka. Walę pięścią w kierownicę.
Po co nam stado, skoro nikt nigdy nie jest dostępny?
System powtarza za mną:
Nie rozumiem polecenia “Po co nam”. Proszę wydać polecenie, na przykład “Dzwoń” lub
“Przeszukaj książkę adresową”.
Warczę i rzucam:
Dzwoń do Mary Jo.
Ta odbiera od razu.
Co tam? mówi ostrożnie.
Zbierz wszystkich, których się da, poza strażnikami z domu rozkazuję jej. Jedźcie do
kościoła Dobrego Pasterza na Bonnie.
Zrozumiałam odpowiada Mary Jo.
Kończę połączenie.
Nie nadaję się do walki mówi z napięciem Sherwood. Przez nogę.
Skoro potrafisz bez wysiłku podnieść ponad stukilogramową, stalową belkę, to się nadajesz
kwituję.
Po chwili milczenia Sherwood odpowiada:
Chyba masz rację.
Jego ton wskazuje, że nagle doznał objawienia w tej kwestii.
***
Kościół jest nieduży. Dwadzieścia lat temu był zwykłym domem, upchniętym dyskretnie w
przypominającej labirynt dzielnicy mieszkalnej Kennewick. Na pustej przestrzeni za
kościołem stoją tylko dwa auta, z których jedno należy do pastora.
Parkuję w znacznej odległości od budynku. Biorę z torebki dwa zapasowe magazynki i
wpycham je za pas, bo moje durne jeansy nie mają kieszeni.
Sherwood znajduje sobie łyżkę do opon. Kręcę głową, otwieram klapę bagażnika i ściągam
matę, skrywającą schowek. Otwiera ją mój odcisk palca. W środku jest broń.
Wiesz, z czym będziemy walczyli? pyta mnie Sherwood.
Pewnie z nieludźmi, choć równie dobrze może to być następna wrogo d nas nastawiona
sekcja jakieś agencji rządowej lub ktokolwiek inny. Raczej nie wampiry.
Sherwood spędził kilka lat w watasze Marroka. Umie walczyć. Bierze topór i sprawdza, jak
jest wyważony.
To na nieludzi stwierdza. Potem bierze pistolet HK45 i sprawdza, czy jest naładowany. A
to na całą resztę.
Odbezpiecza broń i chowa do kieszeni jeansów.
Niebezpiecznie jest nosić tak pistolet zauważam.
Uśmiecha się szeroko.
Ależ skąd. To moja sztuczna noga. Nie odstrzelę sobie stopy. Jaki jest rozkład budynku?
To był kiedyś zwykły dom mówię i opisuję go najlepiej jak się da.
***
Zatrzymujemy się na chwilę przy samochodach. Zapach nieludzi unosi się w powietrzu, więc
to z nimi mamy do czynienia, ale to drugie auto należy do zupełnie ludzkiego palacza.
Znasz ten zapach? pyta ściszonym głosem Sherwood.
Kręcę głową. Ludzie przychodzą tu nie tylko w niedzielę. We wtorki odbywają się próby
chóru, a w czwartki młodzież planuje prace społeczne. Natomiast w pozostałej dni…
Nasz pastor jest magistrem socjologii odpowiadam szeptem. Utrzymuje się głównie z
doradztwa w zakresie uzależnień.
Niezbyt dochodowe zajęcie zauważa Post.
Rozgląda się przy tym czujnie. Rozmowa ma na celu jedynie utrzymanie poziomu stresu pod
kontrolą. Nie korzystam z tej techniki, ale pomaga ona wielu osobom, a szczególnie
wilkołakom.
Pastor w małym, bezwyznaniowym kościele też nie zarobi zbyt wiele. Gdyby chciał się
dorobić, wybrałby inne zajęcie komentuję.
Czy obecność dodatkowej osoby zmienia nasz plan działania? pyta Sherwood, jakbym
miała pojęcie, co robię.
Chyba nie. Dwóch zakładników lub dwie ofiary.
Ludzie jeszcze żyją odzywa się Zee, czym wydusza ze mnie pisk zaskoczenia i ostre
spojrzenie ze strony Posta. Zawiadomiono mnie, że coś się kroi i okazuje się, że owa
informacja jest prawdziwa.
Skąd nadszedłeś?
Z miejsca, z którego następnym razem może wychynąć nieprzyjaciel odpiera Zee ze srogą
miną.
Ej, nie oponuje Sherwood. Wyszedł zza rogu budynku. Wprawdzie stał z wiatrem, ale
wyczułem go, gdy parkowaliśmy. Uznałem, że na pewno na nas czekał. Wspomniałbym o
tym, gdyby to był wróg. Choć też nie zauważyłem, jak podchodzi.
Wiesz kto to? pytam Zee. Czego chcą?
Dziewiątka lub dziesiątka baranów, którym przewodzi jeszcze większy baran odpowiada
Zee. To oni zostawili wiadomość na drzwiach Christy. Na podstawie informacji z mojego
źródła oraz rozmowy telefonicznej Adama uważam, że chcą Aidena.
Marszczę brwi.
Wyczuwam co najmniej trójkę.
Jeden zapach jest znajomy.
Jest ich czworo poprawia mnie Sherwood. Jedno z nich lata, ale wyczuwam woń tam,
gdzie zatrzymało się na dachu wozu.
Zee przygląda się kościołowi. Światła na piętrze są włączone, ale okna zastąpiono witrażami.
Nie da się zajrzeć do środka.
Mężczyźni są na górze. Jest z nimi Wujek Mike mówi Zee, potwierdzając moje
podejrzenia. Słyszałem, jak kazali mu ich pilnować.
To on ci doniósł? pytam.
Prawdopodobnie. Nie wyobrażam sobie, żeby on na serio z nimi współpracował. To czysta
głupota. Raczej szpieguje dla Rady.
A co w tym głupiego? pyta Post. Biorą za zakładników osoby, na których zależy Mercy, by
dorwać niesympatyczną wiekową istotę, skrywającą się pod postacią chłopca, który o mało
nie spalił jej domu. Wymienią zakładników na chłopaka i wszyscy będą zadowoleni.
Wyraźna dezaprobata w jego glosie mówi mi, że miał nieprzyjemne spotkanie z Aidenem.
Zee prycha.
Chyba nie za dobrze znasz Hauptmanów i watahę. Żaden z tych bohaterskich głupców nie
wyda kogoś wyglądającego tak bezbronnie jak Aiden.
Hej protestuję słabo.
Nie jestem ani idiotką, ani bohaterką.
Uzgadniamy, że zostawimy auto tam gdzie stoi i udajemy się do kościoła. Ganek wyposażono
w podjazd dla wózków inwalidzkich. Do środka wiodą duże, podwójne drzwi.
Moglibyśmy poczekać na naszych, ale w chwili, w której nieludzie poczują się zagrożeni,
zabiją zakładników i rzucą się do ucieczki. Lepiej wejść teraz i liczyć, że odsiecz przybędzie na
czas.
Mercy, odzywa się Zee tak cicho, że nawet z moim wyostrzonym słuchem ledwie go
rozumiem idź ze swoim wilkołakiem na piętro. Wilku? Zee patrzy Sherwoodowi w oczy.
Pilnuj jej. Chyba tylko Wujek Mike pilnuje zakładników na górze i chyba pozwoli wam ich
zabrać.
A ty? pyta Sherwood tym samym ledwie słyszalnym głosem.
Zee uśmiecha się podle i macha ręką, w której ukazuje się miecz o wąskim, czarnym ostrzu.
A ja zajmę się resztą.
Możesz walczyć?
Z tymi głupcami? W każdej chwili.
Nie drążę dalej, choć nieco mnie to martwi.
Podchodzimy do wejścia ja na przedzie, panowie po bokach. Ciągnę prawe skrzydło drzwi, a
Sherwood lewe, żebyśmy mogli wejść jednocześnie.
Przedsionek to pomieszczenie o wymiarach trzy na sześć metrów, odcięte od głównej sali, z
przejściami po bokach. Po lewo jest malutka kuchnia. Po prawo jest klatka schodowa
wiodąca do gabinetu pastora, trzech sal lekcyjnych oraz łazienki. Zee postanawia rozejrzeć się
na parterze, a my idziemy na piętro. Sherwood wchodzi pierszy.
Z dołu dobiegają odgłosy walki i łomot. Słychać klekot ścierającej się broni.
Niewielki hol prowadzi do pięciu pomieszczeń z zamkniętymi drzwiami. Po prawej stronie
znajduje się gabinet, a łazienka po lewej, więc troje środkowych drzwi zamyka klasy.
Nie odnajdę pastora po zapachu, bo wszędzie go pełno. Lepiej skupić się na przyjezdnym
palaczu.
Stukam w nos i wskazuję jedną z klas. Sherwood kiwa głową. Potężny huk przepowiada
tragiczny koniec jednego z witraży. Post wysuwa się naprzód, dzierżąc w dłoniach topór i
pistolet. Otwieram mu drzwi, a on popycha je łokciem.
Ta klasa jest największa ze wszystkich. Pastor i jego gość sa przywiązani do krzeseł i
zakneblowani taśmą. Na brązowej wykładzinie widać potrójny krąg usypany dookoła nich z
soli.
Pomiędzy więźniami a nami stoi Wujek Mike. Unosi trzymaną w dłoniach kuszę, lecz
opuszcza ją na mój widok. W sali stoją trzy pojemniki z solą dwa otwarte i jeden zamknięty.
Zamknijcie drzwi prosi Wujek Mike. Jest tu władca chochlików, a nie chcę, żeby jego
podwładni zobaczyli, co tu robię, dopóki Zee się z nimi nie rozprawi. Bezmózgie mendy.
Co się dzieje? pytam.
Nie mogę wam powiedzieć. Wolno mi tylko wyjawić, że otrzymałem rozkaz, by
przyprowadzić tu tych dwóch i zadbać o ich bezpieczeństwo. Rzuca nam bojowy uśmiech.
Zapomnieli dodać, przed kim mam ich chronić. O ile tamci idioci urywa, bo cały budynek
drży nie spalą kościoła, pastorowi i jego znajomemu nic nie grozi ze strony większości
moich ziomków. Kto cię wspiera? Czy to Zee?
Nie przedostaniesz się przez sól? pytam.
Nie. Zresztą to nie jest zwykły krąg soli, ale taki powiązany magią. Nie przejdzie przez niego
większość nieludzi, włączywszy w to mnie. Zee może się udać. Jednemu lub dwóm Szarym
Panom. Tego, który wydał mi rozkaz, a należy do owej grupy, nie ma tutaj.
Wujek Mike wpatruje się we mnie intensywnie. Właśnie oznajmił, że nie może powiedzieć
mi, gdzie jest reszta sprawców. Wydawało mi się, że to oczywiste, ale gdyby tak było, nie
wspominałby o tym. Jak zyskali na dotychczasowych posunięciach? Dwóch zakładników, ale
ludzi i to na tyle blisko, że zaraz byłam na miejscu. Gdyby znali nas lepiej, nigdy nie
uwierzyliby, że wydamy im Aidena. Co więc zyskali? Zadzwonili do mnie, dali pastorowi
pokrzyczeć, żebym na pewno wiedziała, że to on i rozłączyli się. A ja szybciutko tu
przyjechałam, czyż nie?
Wyciągam komórkę i dzwonię do Mary Jo.
Już jedzie...
Nie. Jedźcie do siedziby watahy mówię. Nieludzie jadą po Aidena.
Wujek Mike uśmiecha się.
Dzwonię na numer domowy, ale nikt nie odbiera.Dzwonię do Jesse, ale odzywa się poczta
głosowa. Dzwonię kolejno do Warrena, Daryla, Bena i George’a, ale z tym samym skutkiem.
W końcu wybietam numer Adama.
Nie mogę teraz rozmawiać rzuca ostro.
Nie rozłączaj się. Odsłuchałeś moją wiadomość?
Nie. Właśnie omawiam sprawę nadajnika gps z Cantrip…
Przerywam mu:
Nieludzie atakują dom. Nie odsłuchuj wiadomości, to strata czasu. Nieludzie atakują nasz
dom, powtarzam a tam nikt nie odbiera telefonu.
Już tam jadę odpowiada i rozłącza się.
Uśmiech Wujka Mike’a poszerza się i staje się nieco protekcjonalny, jak u dumnego ojca.
Zee twierdzi, że ta grupa jest niewielka mowię. Wolałabym być w domu, gdzie jestem
potrzebna. Raczej nie zwali się na mój dom cała siła nieludzi, prawda?
Ta grupa chce dostać obdarzonego mocą ognia odpowiada Wujek, któremu najwyraźniej
nie zabroniono o tym rozmawiać. Sídhe mówi do nas we śnie i szepcze na jawie, prosząc o
chłopca. Od jakichś dziesięciu lat staramy się znaleźć sposób na obłaskawienie jej.
Potrzebujemy Sídhe, by przetrwać, a ona jest kapryśna i złośliwa. Część uznała, że jeśli damy
jej chłopca, będzie nam wdzięczna. Szczerze powiedziawszy, jeszcze więcej z nas uważa, że
jeśli go oddamy, może Sídhe zamknie się w końcu i będzie można zmrużyć oko na więcej niż
pięć minut. To przypomina chińską torturę wodną albo ten drażniący dźwięk, wydawany
przez auto, gdy nie zapnie się pasów. [Wujek Mike jeździ metalowym autem?]
Marszczy czoło.
W ogóle to nie jesteśmy szczęśliwi, że ona potrafi robić coś takiego.
Jakiego?
Mówić w naszych myślach.
Kiwam głową. Odgłosy z dołu nie przybierają na sile, ale za to na częstotliwości tak. Zee
niedługo skończy.
Wujek Mike pochyla się, podnosi nieotwarty pojemnik z solą i podaje mi go.
Trzymaj mówi. Będę pilnował dla ciebie twoich ludzi. Uroczyście przysięgam. Lepiej
zejdźcie na dół z tą solą, zanim Zee się zdenerwuje.
Musimy ich uwolnić kiwam głową w kierunku mężczyzn. Zabrać ich stąd w bezpieczne
miejsce.
Po zerwaniu kręgów z soli nie będę miał wystarczająco mocy, by je odnowić. Tu będą
bezpieczniejsi. Uwolnimy ich po wyeliminowaniu zagrożenia.
Pastor White buczy coś i kręci głową. Natomiast drugi mężczyzna patrzy na mnie
rozumiejącymi oczyma, zamyka je i znowu otwiera. Nie ma nic przeciwko naszemu planowi,
co wzbudza moje zainteresowanie.
Spotykam się wzrokiem z wystraszonym pastorem.
Wujek Mike nie kłamie. Będzie was pilnował, co zresztą robił dotąd z powodzeniem. My
postaramy się unieszkodliwić sprawców, zanim trzeba będzie was wypuścić.
Gdy zbiegamy po schodach Sherwood pyta:
Sól stanowi ochronę przed nieludźmi?
Tylko niektórymi. Najczęściej tymi pośledniejszymi, a to dlatego, że neutralizuje magię.
Wujek Mike użył jej jako składnika zaklęcia, co teoretycznie nie powinno być wykonalne, bo
sól zobojętnia magię. To tak jakby używać wody do rozpalenia ognia.
Czyli nie ma co na nie liczyć zauważa mój towarzysz, gdy docieramy na dół.
Przytakuję, obchodzę rozwaloną ścianę i przyglądam się pobojowisku.
Z gier komputerowych nauczyłam się jednego: gdy wchodzi się do jakiegoś pomieszczenia,
najpierw należy rozejrzeć się za skrywającym się wrogiem, który czai się za meblami oraz
wejściami i czeka na okazję. Ignoruję więc rozpiżdżone sprzęty oraz jaskrawe odłamki szkła i
rozglądam się za nieprzyjacielem.
Nieprzyjaciółka numer jeden leży rozpłaszczona pod ławką. Jest nieprzytomna. Oddycha, ale
sądząc z obrażeń pleców nigdzie nie pobiegnie w najbliższym czasie.
Wróg numer dwa nie żyje. Głowę i tułów dzieli kilka metrów podłogi. Też raczej nie stanie do
walki.
Nieprzyjecielem numer trzy jest szczupły mężczyzna, walczący właśnie z Zee na miecze.
W zasięgu wzroku i słuchu nie ma przeciwnika numer cztery.
Zee walczy jak prawdziwy demon. Bez zbędnych ruchów, a każde uderzenie i blok jest czyste i
nienaturalnie szybkie. Biały podkoszulek Kowala plami krew wrogów oraz własna.
Mniejszy mężczyzna, z którym walczy Zee, porusza się dziwnie, choć nie zaburza to jego
kontroli nad bronią. Coś jest nie tak z jego postacią. I z twarzą. Próbuję uświadomić sobie co,
a wtedy Zee naciera na niego i… Część ciała, w którą miało trafić ostrze rozpływa się,
uwalniając iskrzące się światełka, odpowiadające kolorem i rozmiarem osom. W końcu widzę
wyraźnie twarz, a raczej miejsce, w której powinna się znajdować. Są tam tylko ogólne zarysy,
które wciąż się przesuwają, jak gdyby pod skórą znajdowały się identyczne światełka jak te,
które usunęły się spod żelaznej broni Zee.
Niektóre z tych światełek przesuwają się do nas.
Ała klepię się po przedramieniu.
Sherwood klnie i zaczyna wywijać toporem. Znam kilka wilkołaków, które żyły w czasach, gdy
broń biała była powszechna. Porusza się jak ktoś urodzony z toporem w ręku. Broń brzęczy,
świastając w powietrzu.
Szerszeniopodobne stworzonka spadają na podłogę niczym miniaturowe komety. Niektóre w
dwóch kawałkach. Sherwood zasłania mnie i niewiele z tych wrednych bestyjek tu dociera.
Kurczę, Sherwood wymiata z tym toporem. Proteza z rzadka mu zawadza, jest raczej
uciążliwa psychicznie niż fizycznie. “Nie nadaję się do walki”. Jasne.
Ujmuję za skrzydełka jedno paskudztwo, które wpiło mi się w udo. Muszę nim poruszyć, żeby
się odczepiło. Podnoszę je do twarzy, żeby obejrzeć dokładnie.
Z bliska, gdy wachlujace skrzydełka już nie lśnią, wygląda raczej praktycznie niż ładnie.
Samiczka kształtem i kolorem przypomina człowieka ma ręce, nogi, a nawet piersi. Ślepia
ma ciemnofioletowe, niemal czarne na tle jaskrawożółtego ciała. Jedynie usta w niczym nie
przypominają ludzkich. Zamiast warg ma umazame w mojej krwi szczękoczułki.
Rzucam ją i patrzę jak zdycha, gdy tylko dotyka podłogi. Otwieram pojemnik z solą i
posypuję nią nadgarstek, gdzie wstrętny robal urządza sobie ucztę. Słychać pyknięcie i
nieludź szarzeje. Na podłogę opada martwa powłoka. Nie znika jednak w rozbłysku światła. A
jednak.
Biorę jeszcze garść soli i sypię na atakujące Sherwooda owady. Brzmi to jak prażenie
popcornu.
Biegnę z pojemnikiem przez chmarę robali, odsłaniając oczy ramieniem.
Walczący z Zee nieludź trafia go lekko, co powoduje zwiększenie częstotliwości ataków ze
strony Kowala. Nasypuję sobie pełną garść soli, wskakuję na przewróconą do góry nogami
ławkę i rozsiewam ją na ostatniego wroga.
Sól opada z trzaskiem, a miejsca, których dotyka, szarzeją. Nieprzyjaciel odwraca się do
mnie. Szary proszek osypuje się na podłogę, a wszystkie iskrzące istoty wracają do niego,
lądują na nim i zostają zaabsorbowane przez jego ciało. Unosi ręce, żebym już nie rzucała
solą i chrapliwym głosem mówi:
Poddaję się.
Zee powarkuje, ale pod wpływem mojego spojrzenia chowa miecz do osłony. Sherwood
odrobinę niezdarnie przedziera się przez bałagan, ale zabija ranną wcześniej kobietę równie
szybko jak zdrowa osoba. Udaje mu się ta sztuka zanim ona ma szansę strzelić z kuszy, której
wcześniej nie zauważyłam.
Post wyciera topór o spodnie i rusza ku nam. Patrzy na naszego więźnia.
A z tym co robimy? pyta.
KONIEC Rozdziału 10