BARBARA WOOD
KOCHANEK Z ZAŚWIATÓW
Z miłością i podziwem dedykuję tę książkę
Naomi Pemberton
— mojej babci
1
Z domem przy George Street było coś nie w porządku. Poczułam to od razu,
gdy do niego weszłam.
Kiedy przekroczyłam próg i spojrzałam w długi mroczny korytarz, zobaczy-
łam sunącą w moim kierunku wysoką kobietę. Spowita cieniem, szła wyprosto-
wana i pełna gracji, w staromodnej sukni długiej do ziemi. Gęste czarne włosy
związane miała w węzeł na czubku głowy. Przez moment patrzyłam, jak zmierza
ku mnie z wyciągniętymi rękami, po czym szybko odwróciłam się do ciotki, któ-
ra właśnie podeszła ścieżką przez ogródek i stanęła obok mnie.
— Andrea — powiedziała. — Oto twoja babcia. Spojrzałam znów na idącą ku
nam kobietę i zrobiłam wielkie oczy ze zdziwienia. Długa suknia i bujne włosy
zniknęły.
Zamiast nich zobaczyłam niedużą przygarbioną staruszkę w zwykłej domo-
wej sukience i wełnianym sweterku, o siwych włosach osłoniętych płócienną
czapeczką.
— Dzień dobry — usłyszałam własny głos.
Staruszka podała mi rękę i podeszła bliżej, by mnie pocałować. Nagle uświa-
domiłam sobie, jak bardzo jestem zmęczona. Leciałam jedenaście godzin samo-
lotem z Los Angeles, a potem jeszcze jedną z Londynu do Manchesteru. A i róż-
nica czasu najwyraźniej dawała o sobie znać.
Uścisnęłyśmy się, przyglądając się sobie nawzajem w wątłym świetle koryta-
rza. Nie bardzo pamiętam, jakie wrażenie sprawiła na mnie babka w tamtym
pierwszym momencie. Oczy miałam zbyt zmęczone podróżą, by dobrze jej się
przyjrzeć. Przypominam sobie tylko, że jej twarz ciągle zmieniała wyraz — to
wydawała się brzydka, to znów promienna. Trudno było rozpoznać właściwe jej
rysy, gdyż była w nieustannym ruchu. Nie dałoby się nawet odczytać z nich wie-
ku babki. Wiedziałam, że ma osiemdziesiąt trzy lata, lecz jej oczy biły ujmującą
wprost młodością i żywotnością. Widoczne wciąż jeszcze na twarzy ślady daw-
nej urody nie poddały się do końca upływowi czasu. Przypominała piękną różę
zasuszoną w kartach książki.
Kiedy prowadzono mnie korytarzem w stronę otwartych drzwi saloniku, nie
mogłam się otrząsnąć z dziwnych mieszanych uczuć, jakie mną owładnęły. Le-
żąc tego wieczoru w łóżku, uświadomiłam sobie, że to dom babki tak na mnie
działa. Panowała-w nim przedziwna atmosfera; emanował jakąś wyczuwalną
magnetyczną energię. Zalewała mnie ona całkowicie i usiłowała wessać.
Idąc korytarzem oświetlonym tylko jedną żarówką, której żółte światło nie
docierało nawet do podłogi, widziałam jakieś cienie czające się po kątach. Już
wtedy czułam, że coś wisi w powietrzu.
W momencie gdy przekroczyłam próg tego domu, coś się w nim wydarzyło.
Jakby moje wejście spowodowało nagłą zmianę w jego nastroju. Rozmyślając o
tym później w nocy, uprzytomniłam sobie, że wyczułam to od razu w pierwszej
chwili, gdy wchodząc do środka, zrzuciłam z siebie wilgotną angielską aurę i
ostre powietrze wnętrza domu przeszyło mnie gwałtownym dreszczem. Teraz już
wiem, że niesamowity chłód, jaki mną wtedy wstrząsnął, był wywołany nie tyle
panującą tam niską temperaturą, co czymś zupełnie innym, starszym niż czas.
Choć wiedziałam, że to nonsens, uczucie to zawładnęło mną do tego stopnia,
że kiedy znalazłam się tej nocy w zimnym łóżku, dom zaczął mnie osaczać. Za-
cisnęłam mocno powieki i myślałam: Co ja tu robię? Aby zapanować nad rosną-
cym we mnie strachem, próbowałam sobie przypomnieć wydarzenia, które spro-
wadziły mnie do Anglii. Sądziłam, że w ten sposób uda mi się uspokoić i wyja-
śnić ten dziwny nastrój, który mną zawładnął.
Tłumaczyłam sobie, że to skutek nagłego przyjazdu do obcego miasta w rów-
nie obcym kraju, podróży samolotem, szczególnych okoliczności związanych z
moją wizytą, spowodowaną tak niespodziewanym wezwaniem rodziny, wreszcie
ostatnich burzliwych wydarzeń w moim życiu i towarzyszącego im wewnętrzne-
go rozdarcia.
A jednak, choć bardzo się starałam, nie mogłam się pozbyć przeświadczenia,
że dom babki na mnie czekał.
Wtedy jeszcze usiłowałam sobie wmówić, że to tylko wytwór mojej wy-
obraźni wypływający ze stanu emocjonalnego, w jakim się znajdowałam od mo-
mentu podjęcia w Los Angeles decyzji, że tutaj przyjadę.
Trzy dni wcześniej moja matka dostała dwa listy: jeden od swojej matki, dru-
gi od siostry. Oba listy donosiły, że jej ojciec, a mój dziadek leży umierający w
Szpitalu Ogólnym w Warrington.
Mama była tą wiadomością wstrząśnięta. Ze względu na swój stan zdrowia
nie mogła nawet myśleć o podróży, przez co wpadła niemal w histerię.
Jej reakcję tłumaczy historia naszej rodziny. Przed dwudziestu pięciu laty ro-
dzice razem ze mną i bratem wyemigrowali z Anglii, by szukać lepszego życia w
Ameryce. Miałam wtedy dopiero dwa lata, a brat siedem. Gdy rodzice otrzymali
obywatelstwo USA, my automatycznie również. Nasz dom znajdował się w Los
Angeles, mówiliśmy po amerykańsku i przejęliśmy kalifornijskie zwyczaje. Aż
do nadejścia tamtych dwóch listów niewiele uwagi poświęcałam Anglii czy
swemu angielskiemu pochodzeniu. Żadne z nas nie oglądało się za siebie.
Ostatnio rodzice niekiedy wspominali o podróży „do domu", żeby spotkać się
znów z rodziną, lecz ciągle coś stawało temu na przeszkodzie. Aż wreszcie oka-
zało się, że może być już za późno.
Moment był rzeczywiście najmniej odpowiedni, gdyż mama przechodziła
właśnie rekonwalescencję po operacji stopy. Poruszała się z trudnością nawet o
kulach, którymi miała się posługiwać jeszcze przez sześć tygodni. Obawiała się,
że przez ten czas jej ojciec może umrzeć.
Byłam z początku zaskoczona, gdy poprosiła mnie, żebym tam pojechała i
towarzyszyła rodzinie w trudnych chwilach jako reprezentantka krewnych z
Ameryki. Lecz zaraz potem przyszło mi do głowy, że o ile listy od babki i ciotki
wzywające mamę do przyjazdu przyszły w momencie najmniej odpowiednim dla
niej, mnie po prostu spadły jak z nieba. Bo ja w tym okresie szukałam właśnie
sposobu, by choć na trochę uciec od własnego życia.
Zerwałam wówczas z Dougiem. Kazałam mu się spakować i wynosić. Plano-
wałam właśnie jakiś krótki wyjazd na wakacje, gdy mama zawiadomiła mnie o
listach.
— Któreś z nas powinno jechać — powtarzała w kółko, — Twój brat nie mo-
że, jest w Australii. Ojciec nie zostawi pracy. Zresztą on nie jest Townsendem.
Oczywiście to ja powinnam jechać, ale przecież ledwo się ruszam. Za to ty, An-
dreo, możesz i powinnaś odwiedzić dziadka. W końcu minęło aż dwadzieścia
pięć lat. Tam się urodziłaś. Tam jest cała twoja rodzina.
Od tamtej chwili wszystko zaczęło dziać się tak szybko, że zlewało mi się w
pamięci. Rozmowa z moim pracodawcą, maklerem giełdowym, i wyjaśnienie mu
wyjątkowej sytuacji. Poszukiwanie paszportu w pudle z pamiątkami po wyciecz-
ce do Meksyku. Rezerwacja miejsca w samolocie British Airways lecącym nad
biegunem. Wszystko w poczuciu gwałtownej potrzeby wyrwania się z sideł nie-
szczęścia i goryczy po nieudanej miłości.
Dziwnie się czułam, lecąc nad biegunem północnym i rozmyślając o tym, co
zostawiłam za sobą— zastanawiałam się, co mnie czeka. Myślałam o straszli-
wym poczuciu winy mojej mamy. Miała teraz wyrzuty sumienia, że nie pojecha-
ła do Anglii wcześniej. Czuła się winna, że jej ojciec odejdzie na zawsze, nie zo-
baczywszy się z córką. Myślałam też o Dougu i o naszym bolesnym rozstaniu.
Tym wszystkim tłumaczyłam sobie chaos, jaki ogarnął mój umysł. Kiedy wy-
siadłam na lotnisku Ringway w Manchesterze, byłam pełna obaw i wątpliwości,
czy dobrze robię.
Na terminalu czekali na mnie ciotka Elsie z mężem. Nie mieliśmy żadnego
problemu z rozpoznaniem się. Wzajemne podobieństwo ciotki i moje do mamy
pomogło nam wyłuskać się z tłumu przybyłych i oczekujących na lotnisku.
Zresztą rodzinne podobieństwo było widoczne również między mną a oczekującą
na mnie miłą łagodną kobietą, od której płynął delikatny zapach perfum lawen-
dowych Yardleya.
Nasze odgałęzienie Townsendów wyróżnia pewna szczególna cecha, odzie-
dziczona ponoć po dawnych przodkach. Jest nią mała pionowa bruzda na czole
między brwiami, tzw. rowek Townsendów, nadający nam buntowniczy wygląd.
Mam tę bruzdę od dzieciństwa i taką samą dojrzałam na czole kierującej się ku
mnie z tłumu kobiety.
— Andrea! — zawołała i uścisnęła mnie serdecznie, a potem przyglądała mi
się ze łzami w oczach. — Jakaś ty podobna do Ruth! Wykapana matka! Spójrz,
Ed, czy to nie Ruth do nas wróciła?
Drobny nieśmiały mężczyzna, stojący nieco z boku, uśmiechnął się, zamru-
czał coś niewyraźnie, po czym niezręcznym gestem ujął mnie za rękę, mówiąc:
— Witaj w domu.
Posłusznie wyszłam za nimi z hałaśliwego lotniska Ring-way prosto w wie-
czorny chłód, który dla mojego organizmu był szokiem. Choć był już listopad, w
Los Angeles mieliśmy temperaturę około trzydziestu stopni, a tu w Manchesterze
było tylko plus jeden.
Wuj Edouard, rodowity Francuz, pośpieszył na parking, a ciotka i ja z moją
jedyną walizką czekałyśmy na chodniku na zewnątrz budynku terminalu. Zerka-
łyśmy na siebie co pewien czas, nie kryjąc, że wuj Ed mógłby się pośpieszyć.
Byłam co najmniej zażenowana. Przez całe życie nie wiedziałam, co to zna-
czy mieć rodzinę w sensie dalszych krewnych, poza rodzicami i bratem. Nigdy
nie doświadczyłam radości z obcowania z osobami bliskimi mi więzami krwi.
Nie nauczyłam się obdarzać uczuciami ani przyjmować uczuć od obcych ludzi
tylko dlatego, że pochodzili od tych samych przodków. W moim życiu liczyli się
znajomi i przyjaciele, których się wybiera samemu i utrzymuje kontakt, bo się
tego chce, a nie musi.
A teraz nagle miałam okazywać jakieś uczucia nieznajomym osobom, mó-
wiącym obcym dialektem, wyłącznie z racji urodzenia. Nie wiedząc prawie nic o
spotkanej właśnie parze ani o innych ludziach, których wkrótce poznam, musia-
łam ich z góry zaakceptować i polubić.
To było dla mnie zupełnie nowe doświadczenie i nie czułam się zbyt pewnie.
—Jak tam lot, kochanie? — zapytała kobieta o twarzy mojej matki i silnym
akcencie lancasterskim, ze względu na położenie geograficzne będącym zapewne
krzyżówką szkockiego i walijskiego, który z początku ciężko mi było zrozumieć.
—Bardzo dobrze — odparłam, siedząc z kolanami niemal pod brodą z tyłu
renaulta wuja Edouarda.
— Pewnie jesteś bardzo zmęczona.
Skinęłam głową i odwróciłam wzrok od ciotki. Jej podobieństwo do mamy i
do mnie wprawiało mnie w niepokój. Obca osoba z naszą twarzą. Wolałam pa-
trzeć na ruch na szosie. Fascynowało mnie, że wszyscy jadą po złej stronie.
— Ładnie z twojej strony, że przyjechałaś, skoro twoja mama jest tak chora.
Dziadek bardzo się ucieszy na twój widok. To tak, jakby Ruth tu była, prawda
Ed?
Przygryzłam dolną wargę. Może lepiej by było, gdyby przyjęli do wiadomo-
ści, że to ja tu jestem, nie mama.
Spróbowałam oprzeć się wygodnie i odprężyć. Byłam przygotowana, że bę-
dzie to dla mnie wizyta trudna, ale nie wiedziałam do jakiego stopnia. Nie ustali-
łyśmy z mamą żadnego limitu czasowego, długość mojego pobytu w Anglii była
enigmatyczna i właściwie o niej nie rozmawiałyśmy. Może tydzień, może dwa.
Na tyle długo, aby odnowić więzi rodzinne.
I zapomnieć o Dougu. Jeśli to możliwe.
— Witaj w domu — powiedział na lotnisku wuj Edouard. Zamknęłam oczy.
Mój dom znajduje się w Los Angeles.
—Andreo! Otworzyłam oczy.
—Andreo, popatrz.
Podniosłam głowę i spojrzałam na ciotkę, której „popatrz" brzmiało jak „pu-
pacz". Wskazywała na coś za oknem.
— Wiesz, co to jest?
Wnętrzem dłoni przetarłam kółko na zaparowanej szybie i wyjrzałam. Nie-
opodal wznosiło się monstrualne czarne gmaszysko, oświetlone pojedynczymi
nikłymi światłami i /dość słabo widoczne.
— To Szpital Ogólny — powiedziała miękko. — Tutaj się urodziłaś.
Odwróciłam głowę, by spojrzeć jeszcze raz. Budynek już zniknął, a za oknem
przesuwały się rzędy domów. Niesamowite, że ta kobieta, mówiąca z trudno zro-
zumiałym akcentem, w tym lodowatym samochodzie jadącym nieprawidłową
stroną ulicy osiem tysięcy mil od domu informowała mnie, iż ten czarny, posęp-
ny gmach to miejsce moich narodzin.
Uśmiechnęłam się nieznacznie. Ciotka odwzajemniła uśmiech. Ona się bar-
dzo starała, ja chyba za mało.
Małe angielskie miasteczko miało w sobie coś nieuchwytnie złowróżbnego.
Na zimnych wyludnionych ulicach błyszczące kamienie brukowe odbijały świa-
tło nielicznych latarni, zachowanych w stylu wiktoriańskim. Jazda przez War-
rington kojarzyła się z cofnięciem w czasie.
—Musisz mi wybaczyć, ciociu, ale ten lot z Los Angeles trwał aż jedenaście
godzin, a potem czekałam dwie godziny na Heathrow...
—Ależ tak! — wykrzyknęła ciotka Elsie. — Zmęczenie spowodowane różni-
cą czasu. Masz prawo być wyczerpana, a ja ci tutaj pokazuję miasto. Ale nie
martw się, do końca dnia nie mamy dla ciebie już nic w planie. Żadnych odwie-
dzin, nawet u dziadka. Jutro będzie na to dosyć czasu. A teraz tylko gorąca her-
bata i spać. O, jesteśmy na miejscu.
Wuj Edouard zatrzymał samochód z takim szarpnięciem, że wszyscy polecie-
liśmy do przodu. Jeszcze raz przetarłam szybę, by wyjrzeć na zewnątrz. Byliśmy
na ulicy podobnej do tych, którymi tu dojechaliśmy, z niekończącymi się rzęda-
mi szeregowych domów z czerwonej cegły, każdy z małym frontowym ogród-
kiem.
—Gdzie my jesteśmy?
—U twojej babci — wyjaśniła ciotka Elsie, wysiadając z samochodu. Kiedy i
ja się z niego wygramoliłam, ponownie doznając szoku od uderzenia zimnego
wieczornego powietrza, usłyszałam, jak ciotka tłumaczy: — Uważaliśmy wszyscy, że
najlepiej będzie, jeśli zatrzymasz się u babci. Teraz, gdy jest taka osamot-
niona, przyda jej się twoje towarzystwo. Bardzo chętnie wzięlibyśmy cię do sie-
bie —ja czy William. I tobie też byłoby wygodniej. Mamy centralne ogrzewanie.
Ale babcia się uparła. Zaraz po telefonie od Ruth, że przyjeżdżasz, wysprzątała
sypialnię od frontu. Więc zostaniesz tutaj, złotko.
Wyprostowałam się i popatrzyłam na wysoki piętrowy budynek z przybru-
dzonej cegły, z wykuszem wystającym ponad starym i zarośniętym frontowym
ogródkiem, z przylegającymi po obu stronach identycznymi budynkami. Oto stał
przede mną dom mojej babki — ciemny i bez żadnych oznak życia.
W pierwszym odruchu, spowodowanym zmęczeniem, różnicą czasu i zaże-
nowaniem, a także coraz większym uczuciem osamotnienia, chciałam poprosić
ciotkę, żeby mnie zabrała do siebie i do centralnego ogrzewania.
Ale wuj Edouard już niósł moją walizkę wyboistą ścieżką w stronę domu i po
chwili wkładał klucz do zamka w drzwiach.
Poczułam, że coś mnie delikatnie popycha w stronę domu. Ciotka Elsie poło-
żyła mi rękę na plecach.
— Chodź, serdeńko. Filiżanka dobrej herbaty i do łóżka, tylko tego potrzebu-
jesz. Rano będziesz się już lepiej czuła.
Szłam przed nią, zdrętwiała po podróży, zmęczona wieloma godzinami na-
pięcia i obaw, z bólem głowy, a także głodna, aż doszłam do domu mej babki i
przekroczyłam jego próg.
Wspominałam już, że babka musiała być za młodu bardzo piękna, była też
uderzająco podobna do mojej mamy. Patrząc na jej osiemdziesięciotrzyletnią
twarz, miałam wrażenie, że widzę mamę w przyszłości, za dwadzieścia sześć lat.
Ten sam wysoki grzbiet nosa Dobsonów, jak mówią niektórzy — „arys-
tokratyczny", i niezwykłe oczy o szarych tęczówkach w czarnej obwódce. Cien-
kie brwi o delikatnym łuku. Wysoko osadzone, wklęsłe policzki i broda zakoń-
czona łagodnym czubkiem. Choć skóra była już obwisła i pocięta pajęczyną
zmarszczek, podtrzymujące ją kości dobrze się uwidoczniały. Jeszcze teraz przy
korzystnym oświetleniu wyglądała uroczo.
Ta kobieta, matka mojej matki, zafascynowała mnie od pierwszej chwili. W
pewnym dalekim, trudnym do określenia stopniu przypominała mnie samą. Sta-
łam zapatrzona w nią, a jej oczy robiły się coraz bardziej wilgotne. Powiedziała
cicho:
— Andrea...
Oparła się na lasce i zaskakująco silnym ramieniem objęła mnie za szyję,
szepcąc prawie do mojego policzka:
— Dzięki Bogu, że przyjechałaś. Dzięki Bogu...
A ja myślałam: „Oto jak ja będę wyglądała za pięćdziesiąt sześć lat". Nagle
przeszedł mnie dreszcz, bo poczułam, jakbym się przeniosła do przyszłości.
Zupełnie paradoksalnie, jak się później okazało, właśnie wtedy, wstępując w
progi domu przy George Street, zrobiłam pierwszy krok w kierunku przeszłości.
Dom babci był niewiarygodnie mały. W czasach gdy budowano te szeregowe
domki, nie było jeszcze odpowiednich na angielskie zimy metod izolacji, a jedy-
nym źródłem ciepła był kominek w każdym pomieszczeniu. Dlatego pokoje były
małe, a powierzchnie nie zamieszkane, takie jak korytarz czy schody, niesłycha-
nie wąskie i niskie.
Byłam zaskoczona. Zawsze wyobrażałam sobie stare angielskie domy wikto-
riańskie jako duże i eleganckie. Być może miały takie tylko klasy wyższe. Nato-
miast wśród rzesz klasy średniej, zrodzonej z angielskiej rewolucji przemysło-
wej, popularne były domy mniejsze i praktyczniejsze. Dom Townsendów przy
George Street był raczej przykładem niż wyjątkiem. Był to jeden z setek tysięcy
takich domów w całej Anglii.
— Jak ci się widzi mój mały domek? — zapytała babcia, gdy po wyjściu
ciotki Elsie i wuja Eda zasiadłyśmy w saloniku. Smarowała masłem chleb, trzy-
mając talerz na kolanach.
Rozejrzałam się. Meble były okropnie stare i zwaliste. Ściany przybrudzone,
z łuszczącą się farbą. Na zniszczonym przez korniki kredensie stały wyblakłe fo-
tografie. Książki w oprawach z czarnej skóry miały złocone tytuły. Ciężkie ak-
samitne zasłony dopełniały wystroju małego, zagraconego wiktoriańskiego salo-
niku. U mojej babki czas zdawał się stanąć w miejscu.
— Musi mieć długą historię — powiedziałam.
—O tak, ma. Twój wuj William ciągle usiłuje mnie namówić, żebym się
przeprowadziła do mieszkania komunalnego. Ale ja nie chcę być na łasce rządu,
o czym wszyscy dziś w Anglii marzą. Mam swój mały domek i chcę go utrzy-
mać. Ciągle też nalega, żebym zainstalowała centralne ogrzewanie. A ja uważam,
że jeśli przez sześćdziesiąt dwa lata wystarczały nam kominki, to wystarczą
nadal.
—Tyle ma lat ten dom? — Pomimo ciepła płynącego z piecyka gazowego,
wbudowanego w kominek, panujące wokół zimno przeszywało mi plecy.
—Ależ skąd! Tyle lat ja w nim mieszkam! Sześćdziesiąt dwa lata. Kiedy wy-
szłam za twego dziadka, sprowadził mnie tutaj.
— A ile lat ma dom?
— Został zbudowany w tysiąc osiemset osiemdziesiątym roku, czyli ma pra-
wie sto lat.
—Był modernizowany?
—No tak, musiał być. Jak widzisz, doprowadzono prąd.
—Babcia zanurzyła nóż w trzymanym na kolanach słoiku i wydobyła z niego
odrobinę jasnożółtego dżemu. Posmarowała kromkę grubą warstwą i zjadła, wy-
cierając ręce o sweter.
—Mamy też na górze toaletę. Doszło do tego, że tylko my na całej ulicy mie-
liśmy jeszcze wygódkę na zewnątrz. Założyliśmy więc kanalizację. Teraz jest już
stara i musisz się z nią delikatnie obchodzić. Mamy i wannę.
Trzęsąc się od zimna i wilgoci w pokoju, a jednocześnie mając twarz i nogi
od strony kominka rozgrzane gorącym płomieniem gazu, wyobraziłam sobie
przedpotopową łazienkę babci i stwierdziłam, że chyba najbardziej ze wszystkie-
go będzie mi tutaj brakowało mojego wygodnego mieszkania w Los Angeles.
I właśnie wówczas, gdy rozmyślałam o charakterze mojej przejściowej rezy-
dencji, usiłując jednocześnie napić się przez grzeczność trochę słodkiej babcinej
herbaty, wydarzyły się dziwne rzeczy.
Przez pokój przeszedł zimny powiew, przyprawiając mnie o dreszcze. Babcia,
jakby tego nie czując, odwróciła się w stronę stojącego obok niej na stole starego
przenośnego radia i włączyła je. Powiedziała, jak mi się zdaje:
— Czas na mój ulubiony program muzyczny.
Nie byłam pewna, co mówi, bo siedziała tyłem do mnie i jej głos docierał nie-
co przytłumiony.
Kiedy z małego odbiornika dało się słyszeć zawodzenie szkockich dud, nagle
zaczęłam się straszliwie trząść z zimna. Tak potwornie, że o mało nie wylałam
herbaty i nie upuściłam talerza na podłogę.
Babcia obejrzała się wystraszona. Nie mogłam powstrzymać drgawek.
— Ty chyba bardzo zmarzłaś! — Babcia podniosła się z wysiłkiem. — To
nasze przeraźliwe angielskie zimno. A ty w swoich lekkich kalifornijskich ciusz-
kach.
Próbowałam coś powiedzieć, ale tylko zaszczekałam zębami. Nie umiałam
nad tym zapanować.
Zupełnie oniemiała patrzyłam, jak babcia zabiera z moich kolan naczynia i
stawia je na stole, a potem człapie do kanapy i bierze z niej złożony pled. Owi-
nąwszy mnie nim szczelnie, powiedziała uspokajająco:
—Lubię się zdrzemnąć po południu i zawsze się tym owijam. To dobra sze-
tlandzka wełna, będzie ci ciepło.
—O B-Boże — dalej szczękałam zębami. — T-to nie d-do w-wiary...
Po czym zaczęłam się trząść jeszcze gwałtowniej.
I nie było to wcale z powodu zimna panującego w pokoju. Czułam, skąd bie-
rze się ten chłód, i wiedziałam, że babciny koc nic nie pomoże. To szło ze
ś r o d k a m n i e . Lodowaty oddech powstawał gdzieś w moim wnętrzu i mroził
całe ciało. Miałam rozpaloną twarz, ciepłą i suchą skórę, a nadal wstrząsały mną
potworne dreszcze.
Wtedy usłyszałam cichy, jakby dochodzący gdzieś z oddali dźwięk pianina.
Szkockie dudy grzmiały na pierwszym planie, a przez nie przebijała grana na
pianinie jakaś bardzo znana melodia. Rzuciłam spojrzenie na radio, a potem na
babcię, która podjęła swój rytuał smarowania chleba dżemem cytrynowym.
Ledwo słyszalne na tle szkockiej muzyki, pianino grało dalej. Obracając gło-
wę w różne strony, próbowałam uchwycić kierunek, z którego dochodzi dźwięk,
ale na próżno, melodia zdawała się bowiem płynąć ze wszystkich stron naraz.
Po chwili przypomniałam sobie: to było Dla Elizy Beetho-vena, grane niezbyt
wprawną ręką. Niektóre fragmenty powtarzały się wielokrotnie, jak podczas ćwi-
czenia. Potem następowały przerwy, jakby grający zatrzymywał się na trud-
niejszych partiach. Brzmiało to tak, jakby grało dziecko.
— Babciu... — zaczęłam.
Podnosiła właśnie do ust posmarowany dżemem chleb, nucąc jednocześnie
melodię za kobzą.
I wtedy zauważyłam coś jeszcze. Zegar nad kominkiem przestał tykać. Spoj-
rzałam w jego stronę. Nie chodził.
Hałaśliwa muzyka z radia wypełniała cały pokój, ale gdzieś w tle, jak sen na
jawie, brzmiało dziecięce wykonanie Dla Elizy.
— Babciu — powiedziałam nieco głośniej. — Twój zegar się zatrzymał.
Podniosła wzrok.
—Co takiego?
—Zegar. Przestał tykać. Posłuchaj.
Spojrzałyśmy obie na zegar nad kominkiem. Znowu tykał.
Ponownie zaszczekałam zębami i choć bardzo chciałam coś powiedzieć, nie
mogłam.
A w ułamek sekundy potem, tak samo niespodziewanie jak się zaczęły, dresz-
cze ustąpiły.
Nagle moje ciało się uspokoiło.
— Wszystko w porządku — powiedziała babcia. — Nie zatrzymał się. Po
prostu nie słyszałaś go przez tę muzykę.
— Albo pianino — owinęłam się szczelniej kocem.
— Pianino?
Popatrzyłam na babcię. Zdumiewające, jak ta stara twarz mogła zachować tak
długo ślady niezwykłej urody.
— Pianino — powtórzyłam głośniej. — Posłuchaj. Obie wytężyłyśmy słuch.
Potem babcia sięgnęła i wyłączyła radio. Słychać było tylko ciche tykanie zega-
ra.
— Nie ma żadnego pianina.
— Ale słyszałam.
— Z której strony?
— No... — rozejrzałam się po pokoju i wzruszyłam ramionami.
— Może to telewizor pani Clark. To się zdarza w tych starych szeregowcach.
Mieszka po drugiej stronie tej ściany. Czasami wieczorem wszystko słychać.
— Ale to nie była telewizja. Jakby ktoś grał w sąsiednim pokoju. Czy pani
Clark ma pianino?
— Moja droga, nie wiem. Ale jest tak samo stara i połamana artretyzmem jak
ja.
— A kto mieszka z drugiej strony?
— Tam jest pusto od miesięcy. Nikt nie pali się do kupowania takich domów,
zwłaszcza że można dostać prawie za nic mieszkanie komunalne z centralnym.
Wiesz, system opieki społecznej w Anglii jest godny pożałowania! Wpuszczają
tych wszystkich Pakistańczyków...
—Byłam pewna, że coś słyszę... — dodałam słabym głosem.
—Kochanie, jesteś zmęczona — babcia klepnęła mnie pocieszająco po kola-
nie. — Wyśpisz się i jutro rano będziesz się lepiej czuła. Cieszę się, Andreo, że
mogłaś przyjechać. Zrobisz przyjemność dziadkowi.
—Co jest z dziadkiem?
—Starość, Andreo. Ma za sobą osiemdziesiąt trzy lata intensywnego, czasem
bardzo ciężkiego życia. Ale to były dobre lata. Wiele razem przeszliśmy, ja i
twój dziadek.
Kiedy zwróciła do mnie twarz, oczy miała pełne łez, a wargi jej drżały.
—Spędziłam z tym mężczyzną naprawdę dobre życie. Zawsze będę mu za to
wdzięczna. Nie tak dużo kobiet ma tyle szczęścia co ja, o nie. I to, co przeszedł w
czasie wojny... — smutno pokiwała głową.
—Brał udział w wojnie? — Tę część rodzinnej historii nieco znałam, bo czę-
sto słyszałam o przeżyciach mego ojca w RAF-ie podczas bitwy o Anglię.
Patrzyła na mnie przez chwilę nieruchomo, potem zmrużyła oczy jakby z nut-
ką rozbawienia, a łzy spłynęły po jej policzkach.
— Och, dziecko, ale nie w tej wojnie! W pierwszej wojnie światowej. W
Wielkiej Wojnie! Twój dziadek był w wojskach inżynieryjnych. Służył w Mezo-
potamii, naprawdę.
Zamrugałam oczami ze zdziwienia. O czymś takim nigdy nie słyszałam.
—Nie wiedziałaś o tym, co? Widzę po twojej twarzy. Czy mama ci nigdy o
nas nie opowiadała? Nie? No cóż... — Opuściła wzrok na swoje dłonie i zacisnę-
ła palce. — Trochę ją rozumiem, bo zanim się pobraliśmy z dziadkiem, w rodzinie
Townsendów działy się straszne rzeczy.
—Straszne?
Ciągnęła dalej, jakby mnie nie słyszała.
— Pewnie mama opowiadała ci tylko o swoim dzieciństwie. O sobie, Elsie i
Williamie. I dobrze to rozumiem. Ale musisz też coś wiedzieć o swoich przod-
kach, prawda, kochanie? W końcu też do nas należysz. My z dziadkiem sporo
razem przeżyliśmy, oj, sporo. Czy wiesz — powiedziała, wskazując na mnie pal-
cem — że w tym samym dniu kiedy wzięliśmy ślub, w tysiąc dziewięćset piętna-
stym, wysłali go za granicę? I że nie widzieliśmy się potem przez dwa lata, a
kiedy wrócił do domu, był taki zmieniony, że wydawał mi się obcym człowie-
kiem? Wyjechał chłopakiem, wrócił mężczyzną.
Śledziłam ruch jej warg mówiących dziwacznym dialektem, w którym „do
domu" brzmiało „du dumu".
— Tak, był całkiem innym człowiekiem. I kiedy wreszcie doszło do skonsu-
mowania naszego małżeństwa w dwa lata po ślubie — a zachowałam dziewic-
two! — czułam się, jakbym była w łóżku z obcym mężczyzną.
Patrzyłam na niebieskie płomyki gazu tańczące w piecyku i coś mi się zaci-
skało w gardle. Próbowałam sobie wyobrazić tego mężczyznę, ojca mojej matki,
którego nigdy nie widziałam, a który teraz leżał umierający w pobliskim szpitalu.
Mieszkał w tym domu przez sześćdziesiąt dwa lata. Próbowałam też ponownie
wyobrazić sobie babcię — młodą, dwudziestojednoletnią dziewczynę —jak nie-
śmiało idzie do sypialni ze swym odmienionym mężem.
Potem pomyślałam o Dougu, o ostatniej nocy spędzonej razem i raniących
słowach, jakie między nami padły. Ale gdy pojawiła mi się przed oczami jego
sympatyczna, roześmiana twarz, natychmiast oddaliłam to wspomnienie. Tamto
się skończyło. Zerwałam z Dougiem. Ból minie, wspomnienia zatrą się w pamię-
ci, a ja będę znów wolną kobietą.
— W młodości nie myśli się zbytnio o przeszłości, prawda? — spytała bab-
cia, rozcierając dłonie jedna o drugą i wysuwając je w stronę ognia. — Pamię-
tam, że ja nie myślałam.
Kiedy się jest młodym, nie myśli się też o śmierci. Mnie się zdawało, że będę
żyła wiecznie. Ty nie masz jeszcze za sobą przeszłości i do śmierci jeszcze przed
tobą tyle czasu, że wydaje ci się nierealna. Ale gdy się zestarzejesz, Andreo, i
śmierć będzie stała tuż za rogiem, przeszłość będzie wszystkim, co ci zostanie.
Przez chwilę przygryzała dolną wargę, po czym jakby sobie coś przypomniała,
zaczęła się podnosić z krzesła.
— Muszę ci coś pokazać.
Patrzyłam, jak przesuwa się w stronę kredensu, trzymając się fotela i podpie-
rając laską. Miała nogi wygięte artretyzmem, skulone ramiona i przygarbione
plecy.
Pogrzebała w szufladzie i oznajmiła:
— Mam tu coś, czego jeszcze nie widziałaś.
Podała mi fotografię. Wzięłam ją delikatnie w palce, widząc, że jest bardzo
stara, i ujrzałam na niej twarz niewiarygodnie pięknej kobiety. Fotografia miała
kolor wyblakłej sepii.
— Kto to jest? — zapytałam.
— Matka twego dziadka — usłyszałam tuż przy samym uchu.
Wpatrywałam się w fotografię i nie mogłam oderwać oczu od prześlicznej
twarzy.
—Jego matka? Czy dziadek jest do niej podobny? Kiedy zrobiono to zdjęcie?
—Och, nie pamiętam. Czekaj, to było przed narodzinami Roberta — twojego
dziadka — a miała, zdaje się, dwadzieścia łat, kiedy go urodziła...
Czułam, że urzekły mnie te smutne ciemne oczy patrzące zza jasnobrązowej
mgiełki. Ta niezwykle piękna istota, o włosach skromnie upiętych na czubku
głowy, z kameą na szyi, uśmiechała się słodko, lecz smutno, jakby niechętnie po-
zując do fotografii. Były to oczy osoby młodej, ale przepełnione jakąś ciężką tro-
ską i łagodną melancholią, świadczącą o spokojnej naturze. Mogłam sobie wy-
obrażać, jaka była, gdy jeszcze żyła. Nieśmiała, smutna, niepewna i niezwykle
piękna.
— To mógł być tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty trzeci — powiedziała bab-
cia. — Prawda, że piękna?
Skinęłam głową. Mama mojego dziadka. Moja prababcia.
—Z domu było jej Adams. Mieszkała na Marina Avenue. Jej rodzina przyby-
ła z Walii, zdaje się... z Prestatynu.
—A ojciec dziadka? Jej mąż? Jak on wyglądał? Masz jego zdjęcie?
Babcia milczała.
— Babciu! — spojrzałam na jej twarz. Nabrała jakiejś twardości. Spytałam
ponownie: — Masz też zdjęcie mojego pradziadka?
Babcia sięgnęła po trzymaną przeze mnie fotografię. Dostrzegłam kątem oka,
jak odwracając się, by ją włożyć z powrotem do szuflady, smutno pokręciła gło-
wą.
Kiedy wróciła na swój fotel obok mnie i przysunęła nogi bliżej ognia, skiero-
wała rozmowę na inny temat.
— Wspaniały był ten rok jubileuszu królowej...
2
Wieczór mijał. Koło wpół do jedenastej nie byłam już w stanie utrzymać oczu
otwartych i głowa mi co chwila opadała. Poczułam delikatne klepnięcie w ramię
i zobaczyłam stojącą obok babcię. Z pewną dozą poczucia winy zauważyłam, że
filiżanki i talerze zostały już sprzątnięte.
—Czyżbym przysnęła? Przepraszam, babciu, nie chciałam, żebyś sama to...
—Nie zawracaj głowy! I tak nie pozwoliłabym ci nic robić, jesteś przecież
moim gościem. To ja postąpiłam nieładnie, trzymając cię tutaj do późna po takiej
długiej podróży. Na pewno padasz ze zmęczenia. Marsz do łóżka!
Miała rację. Byłam niesamowicie zmęczona. Dokładniej, czułam, jakby z
mego ciała uszła ostatnia drobina energii. Już sam pobyt w nowym otoczeniu był
wyczerpujący, a jeszcze te osobliwe ataki dreszczy i jakiś dziwny odgłos pianina.
Gdy tylko wyszłam z saloniku na korytarz, znów ogarnął mnie tamten prze-
dziwny stan, tym razem jeszcze silniej. Wręcz odczuwałam w powietrzu jakąś
wrogość. Zatrzymałam się przed wąskimi schodkami i spojrzałam w ciemności
na górze.
— Co się stało? — babcia była już przy mnie.
—Zastanawiałam się... w którym pokoju będę spała.
—Przygotowałam dla ciebie sypialnię od frontu. Ed wstawił tam twoją waliz-
kę, a Elsie włożyła do łóżka termofor. Niestety nie ma tam piecyka. Nikt tam nie
spał od bardzo dawna. Od czasu gdy nasz William ożenił się i wyprowadził. To
już chyba będzie ponad dwadzieścia lat. No, śmiało na górę, kotku.
Wchodziłam po niesamowicie stromych schodach z wielkim trudem, przy-
trzymując się ścian. Starałam się nie spoglądać w wypełnioną ciemnością górę
ani nie poddawać się przenikliwemu zimnu.
Ale nie byłam w stanie. Było mi coraz zimniej i znów zaczęłam się trząść. Z
ust wydychałam obłoczki pary. Babcia wspinała się mozolnie o kilka stopni za
mną i nie wiem nawet, czy mnie widziała.
Na ostatnim stopniu schodów zaczęły mi szczękać zęby. Kuląc się z zimna w
tych egipskich ciemnościach, po omacku szukałam dłonią na wilgotnej ścianie
kontaktu.
Moja dłoń uderzyła o coś.
—Znalazłaś włącznik? — babcia dotarła zasapana na górę schodów.
—Nnnie...
Sięgnęła ręką i natychmiast rozbłysło światło. Spojrzałam na ścianę. To o
kontakt uderzyłam ręką.
— Dobrze. Teraz idź w prawo — powiedziała babcia, z trudem łapiąc oddech
i opierając się o ścianę.
Naprzeciwko schodów były drzwi do łazienki, a obok do sypialni babci. Ale
za narożnikiem, na końcu krótkiego korytarzyka, były jeszcze jedne drzwi.
— Gdybyś potrzebowała w nocy wyjść, wiesz, gdzie wszystko jest? Nie
spuszczaj wody w toalecie, dobrze? I pamiętaj o zgaszeniu światła. No to pa!
Zacierając ramiona z zimna, poszłam korytarzykiem do frontowej sypialni i
pchnęłam drzwi. Skrzypiąc, odsłoniły przede mną czarną otchłań pokoju. Po-
śpiesznie namacałam na ścianie kontakt i zapaliłam światło.
Odetchnęłam z ulgą. Pokój był bardzo przyjemny. Ładne podwójne łóżko z
dużymi puchowymi poduszkami i pikowaną narzutą w wesołych kolorach. Na
podłodze wytarty, ale oryginalny perski dywan. Przy jednej ścianie stara szafa, z
jednymi drzwiami uchylonymi, ukazującymi pustą półkę i wieszaki na ubrania.
Na przeciwległej ścianie marmurowy kominek (zasłonięty deskami), a nad nim
ozdobne stare lustro. Przy łóżku stał mały stolik przykryty koronkową serwetką,
a na nim leżał oprawiony w skórę egzemplarz Biblii.
Wyglądało to bardzo sympatycznie i zrobiło mi się trochę głupio z powodu
tych lęków na schodach. Odwróciłam się, żeby powiedzieć dobranoc babci, ale
na korytarzu było pusto i cicho, zdążyła już odejść.
Weszłam więc do swojego pokoju, zamknęłam drzwi i zasunęłam zasuwę.
Musiałam się ruszać. Odrobinę ciepła, które mnie otaczało przy piecyku na dole,
dawno już straciłam i zaczynało mnie paraliżować przejmujące zimno. Sztyw-
nymi palcami mocowałam się niezdarnie z zapięciem walizki. Zmarzły mi nawet
policzki i nos.
Jeszcze nigdy czegoś takiego nie przeżyłam. Jeśli kilka godzin temu na dwo-
rze był tylko jeden stopień, jak zimno musiało być teraz? Czy ten stary nieocie-
plony dom nie zmieni się po prostu w zamrażalnik?
Powiesiwszy dżinsy i bluzkę w szafie, narzuciłam na piżamę płaszcz kąpie-
lowy, podeszłam do okna i rozchyliłam nieco zasłony.
Za oszronioną szybą panowała noc tak ciemna, jakiej nie widziałam jeszcze
nigdy w życiu. Ani księżyca, ani gwiazd, odrobinę światła w uliczce dawała tyl-
ko jedna jedyna latarnia. Połączone w jeden szereg, identyczne jak domki w grze
„Monopol", domy naprzeciwko pogrążone były w ciemności i ciszy. Połyskiwał
jedynie polakierowany przez mróz bruk pustej uliczki, z gdzieniegdzie zaparko-
wanym po staremu, na krawężniku, samochodem.
Opuściłam zasłony. Byłam tak zmarznięta, że postanowiłam spać w szlafroku.
Zgasiłam światło, po ciemku wskoczyłam do łóżka i nurkując pod wieloma war-
stwami przykrycia, schowałam się pod nim razem z głową. Termofor był jeszcze
gorący. Przycisnęłam go do brzucha i skuliłam się, leżąc na boku.
Jak ciężka zasłona zawisła nade mną cisza, w której słyszałam tylko szczęka-
nie własnych zębów i bicie serca. Nie byłam pewna, czy potrafię zasnąć w takich
warunkach. Palce rąk i nóg miałam zimne jak lód, całym moim ciałem wstrząsały
dreszcze, a do tego materac był pełen nierówności. Leżałam tak z godzinę, pa-
trząc w ciemność, rozmyślając o Dougu i zmagając się z nieprzyjemnym uczu-
ciem, jakie budził we mnie dom babci, aż wreszcie zasnęłam.
Nie mam pojęcia, która mogła być godzina, gdy się nagle przebudziłam, ani
co mnie obudziło.
Raptownie otworzyłam oczy. Leżałam w ciemności, ze strachu zaciskając
obolałe palce na materacu. Może obudził mnie lęk, który dopadł mnie jeszcze we
śnie i którego powodu nie znałam. Moje oczy próbowały przeniknąć ciemność.
Wiedziałam, że to nie tylko ona sprawia, iż serce mi łomocze z przerażenia, lecz
coś nieznanego, czego nie mogłam dostrzec, coś, czego obecność czułam w po-
koju...
Zmagałam się z myślami, usiłując sobie przypomnieć, kim jestem, gdzie się
znajduję i co tutaj robię. Ale mój umysł był jak spętany amnezją. Nie mogłam
sobie niczego przypomnieć. Straciłam pamięć. W mojej głowie zapanowała taka
sama ciemność jak dookoła.
Leżąc tak, walcząc z własnymi myślami i rozpaczliwie próbując odzyskać
pamięć, odkryłam nagle, co się ze mną dzieje.
Moje ciało uciskał jakiś straszliwy, niewidoczny i nienamacalny ciężar. Jakaś
siła dociskała mnie do łóżka z taką mocą, że prawie się dusiłam. Chciałam krzy-
czeć, ale nie byłam w stanie. Dławiłam się, nie mogąc złapać oddechu.
Byłam p r z e z c o ś unieruchomiona.
Mój strach urósł do paniki. W kompletnej histerii zaczęłam się zmagać z tym
wprost nieziemskim brzemieniem. Z trudem łapałam powietrze, czując, jak każ-
dy jego lodowaty łyk tnie mi płuca jak nożem.
Musiałam natychmiast zapalić światło.
Ogarnęły mnie szalone myśli. Może jestem sparaliżowana? Jak to możliwe —
odczuwać oddziaływanie tak potwornej siły, kiedy nic wokół właściwie nie ma?
Dysząc z trudem, skupiłam się na oswobodzeniu choćby ręki. Musiałam zo-
baczyć.
Musiałam to sprawdzić.
Gwałtownie wyzwoliłam jedną rękę z okowów pościeli. Chwyciłam się za
ramę łóżka i wytężając wszystkie siły, zdołałam się podciągnąć do pozycji sie-
dzącej. Dalej jednak czułam to potworne ciężkie dławienie, jakby powietrze za-
padało się do środka, zgniatając wszystko na swej drodze. Walczyłam z tym,
wciągałam oddech otwartymi ustami i odpychałam od siebie nieznaną siłę, aż
udało mi się odsunąć na tyle od łóżka, żeby nerwowo namacać dłonią ścianę i
przypadkowo nacisnąć kontakt.
W momencie gdy zabłysło światło, ciężar ustąpił. Dyszałam tylko i ciężko ła-
pałam oddech.
Byłam straszliwie spocona. Piżamę miałam mokrą i okropnie się trzęsłam, a
razem ze mną całe łóżko. Przez jakiś czas siedziałam skulona na jego krawędzi,
rozcierając ramiona, ruszając nogami, by się rozgrzać, i myśląc o tym, co się stało.
Właściwie nie wiem, co konkretnie mnie obudziło — sen, zimno czy po pro-
stu fakt, że spałam w obcym miejscu.
Czy coś jeszcze innego...
I ten niesamowity ucisk. Czyżby mi się tylko wydawało? Czyżby to wszystko
było snem, aż do chwili gdy — jeszcze senna — sięgnęłam i włączyłam światło?
Na samo wspomnienie o tym wzdrygnęłam się. To nie mógł być sen. To
wszystko było zbyt realne.
Podciągając przykrycie pod szyję i na ramiona, zauważyłam, jakie jest cięż-
kie. Kilka pledów i dwie narzuty — ocieplająca i nieporęczna wierzchnia. Okazało
się, że spałam pod okropnym ciężarem.
No jasne. Tu musiała leżeć przyczyna! Zaśmiałam się do siebie, odzyskując
nieco pewności. U siebie w Ameryce spałam pod jednym cienkim kocem. A więc
leżąc pod tak wielkim ciężarem, musiałam pewnie śnić, że coś tajemniczego
mnie przygniata.
Przedziwny jest ten moment na krawędzi snu i jawy. To niesamowite przebu-
dzić się i nie wiedzieć, kim się jest i gdzie się znajduje. Ale teraz, kiedy już nad
głową świeci żarówka, wszystko jest jasne. Miałam zły sen. Tylko wydawał się
bardziej realny niż inne. Jednakże nadal jeszcze, siedząc i próbując się ogrzać
ciepłym termoforem, dygotałam ze strachu, przypomniawszy sobie chwile tuż po
przebudzeniu.
Lecz to wszystko fantazje. Ni krzty prawdy.
Wyciągając rękę, żeby zgasić światło, nie wiadomo dlaczego zatrzymałam się
i odwróciłam głowę za siebie.
Lustro nad kominkiem.
Coś w nim było nie tak. Trwałam w tej pozycji przez długą chwilę, patrząc z
lekką obawą w zwierciadło i dziwiąc się, dlaczego to robię. Jednak wpatrywałam
się w nie dalej, nie mogąc oderwać oczu. Gdzieś w głowie jakiś cichy głos zabra-
niał mi odwrócić wzrok.
Ale dlaczego? Przecież to całkiem zwyczajne lustro. Stare, może antyk, ale w
nieciekawej pozłacanej ramie. Nie było w nim zupełnie nic niezwykłego. Odbija-
ło jedynie wnętrze pokoju, jak zauważyłam — głównie szafę naprzeciwko.
Coś w nim jednak przyciągało mój wzrok i fascynowało. Jeszcze nie wiedzia-
łam, co to jest, ale już czaiło się gdzieś na skraju mojej świadomości. Jeszcze
chwila, a dowiem się, co tkwi w tym magicznym zwierciadle, o czym pragnie mi
opowiedzieć...
Zaraz potem cofnęłam rękę i nie gasząc światła, zanurzyłam się z powrotem
w pościeli. Byłam 'bardziej zmęczona tą całą podróżą, niż przypuszczałam.
Uśmiechnęłam się na siłę, żeby samą siebie podbudować, i czując się bez-
pieczniej przy zapalonym świetle, ułożyłam się wygodnie w przekonaniu, że ju-
tro wszystko będzie dobrze.
Kiedy obudziłam się rano, w domu pachniało smażonymi jajkami i bekonem.
Po pośpiesznej wizycie w lodowatej łazience zeszłam na dół ubrana w dżinsy i
sweter. W ciepłym saloniku stół był już nakryty. Choć wlewający się przez okno
słoneczny blask rozpraszał moje nocne majaki, wciąż czułam trudny do określe-
nia niepokój. Miałam jeszcze potem jakieś sny — wyrywkowe i chaotyczne. I
gdy wreszcie otworzyłam oczy w rozjaśnionej słońcem sypialni, wyspana i od-
świeżona, z przykrością zauważyłam, że nadal towarzyszy mi niepokojący na-
strój związany z tym domem.
Ciekawa byłam, kiedy mi to przejdzie.
—Czy tylko tego pokoju używasz w całym domu, babciu? — zapytałam,
smarując masłem grzankę.
—Tak, moje dziecko. Tego i mojej sypialni. Duży salon jest nie używany od
wielu lat. Nie było takiej potrzeby. Trudno go ogrzać, więc służy jako skład. Ja
większość czasu spędzam w tym pokoju.
Pokiwałam głową i rozejrzałam się. Stała tu zapadnięta kanapa, dwa fotele,
zagracony kredens, oszklona szafka ze starymi książkami i porcelaną oraz mały
stolik kuchenny z dwoma prostymi krzesłami. Ściany obwieszone były portretami
królowej. Wisiał też stary kalendarz z widokami Australii. I jeszcze sfatygowane
pudełko na przybory do szycia, wazon z brązowymi goździkami oraz filigranowa
ramka z grupowym zdjęciem dzieci cioci Elsie i wuja Williama, czyli
moich bliskich kuzynów.
Był to miły pokój — i ciepły. Jadłyśmy, siedząc przy jedynym jego oknie
wychodzącym na podwórko, nieco odbiegające od typowych podwórek za domem.
Od okna do muru na jego końcu nie było więcej niż dziesięć kroków — do
przebycia dosłownie jednym skokiem. Było wybrukowane nierównymi cegłami.
Nie miało trawy ani ogródka, tylko pas ziemi wzdłuż okalającego muru, z które-
go wyrastały niegdyś krzewy, a dziś już tylko szkielety krzewów róż. W tylnym
murze widać było furtkę prowadzącą na drogę, za którą rozciągało się ogromne
pole.
— Babciu, czy te róże jeszcze kwitną?
— Nie, słonko. W tym ogrodzie nic nie urośnie. Zawsze tak było, odkąd tu
mieszkam. Te róże zasadzono dawniej, zanim się wprowadziłam.
— A próbowałaś je pielęgnować? — zbliżyłam do ust filiżankę z herbatą, pa-
trząc nieobecnym wzrokiem na nagie krzaki.
— Na początku próbowałam, ale to nic nie dało. Zbyt kiepska ziemia — po-
woli mieszała herbatę. — I wiesz, to zabawne, ale nigdy nie udało nam się tu ni-
czego wyhodować. Ani utrzymać żadnego zwierzęcia. Wszystkie psy i koty zaw-
sze uciekały. Coś jest nie tak z tą ziemią, dziadek zawsze to mówił.
Przez chwilę medytowałam nad tym, co powiedziała, usiłując się otrząsnąć z
dziwnego uczucia, jakie u mnie wywołało. Potem spytałam:
— Jak długo mieszkaliście tu z dziadkiem sami?
— Ostatni wyprowadził się twój wujek William. Jakieś dwadzieścia lat temu,
a może więcej. Potem już nie korzystaliśmy z całego domu. Ale czy wiesz, że
wciąż są w nim te same meble, które były, jak się tu wprowadzałam sześćdziesiąt
dwa lata temu?
— Żartujesz, wszystkie?
— Co do jednego. I łóżko, na którym śpisz. Nawet materac i wszystko inne
zostało kupione około tysiąc osiemset osiemdziesiątego roku.
— Babciu, masz tutaj parę wartościowych rzeczy.
— Tak. Elsie i William ciągle mnie namawiają, żeby sprzedać dom i prze-
prowadzić się do mieszkania, ale jakże bym mogła? Tyle tu wspomnień! Nie
mogłabym zostawić tego domu, Andreo. Jestem jego częścią.
Powróciłam do wyglądania przez okno. Patrząc na olśniewająco błękitne nie-
bo, zastanawiałam się, jak można mieszkać w tym samym domu przez sześćdzie-
siąt dwa lata. My z rodzicami i bratem najdłużej — przez dziesięć lat — miesz-
kaliśmy w domu na wybrzeżu w Santa Monica i wydawało nam się to wiecznością.
— Nie zapominaj, Andreo, że w tym domu dużo się wydarzyło. Dużo tragedii.
— Odwróciłam się do babci, ale jej oczy uciekły przed moim wzrokiem. —
Ale też i szczęścia. Jak w każdej rodzinie, prawda?
Resztę poranka wypełniło sprzątanie po śniadaniu i komentarze babci na te-
mat brytyjskich problemów gospodarczych. O pierwszej przyszli Ed i Elsie,
zziębnięci, wpuszczając do domu zimne powietrze. Twarze mieli czerwone jak
pomidory, a palce rąk białe i sztywne z zimna.
— Temperatura spada — oznajmiła ciocia Elsie, ruszając w stronę piecyka.
— Mam nadzieję, że nie zmarzniesz, Andreo.
— Dam sobie radę. Ile czasu trwają odwiedziny?
— Po południu tylko godzinę. Co zupełnie wystarcza twemu dziadkowi. Nie
chcemy go zbytnio męczyć. Wieczorem można być półtorej godziny.
— Chodzicie dwa razy?
— Nie, złotko. Wieczorem chodzi William z żoną. My możemy po południu
dzięki temu, że Ed jest na emeryturze. William i May chodzą po kolacji. U
dziadka zawsze ktoś powinien być, więc się zmieniamy. Czasem też idzie po
pracy Chri-stine.
Słyszałam trochę o Christine: że jest siedem lat młodsza ode mnie i pracuje
jako maszynistka w pobliskim zakładzie przemysłowym. Pozostała dwójka ku-
zynów — Albert i Ann
— to dzieci Elsie. Ann przeniosła się do Amsterdamu, a Albert się ożenił i
zamieszkał w Morecambe nad Morzem Irlandzkim.
Przez te wszystkie lata rodzina informowała nas o swych losach, tak jak ma-
ma pisała im o ukończeniu przeze mnie college'u czy o wyjeździe Richarda do
Australii. Christine, Alberta i Ann widziałam tylko na zdjęciach i oprócz podsta-
wowych spraw, jak to że Ann pracuje w studio artystycznym z widokiem na za-
porę, Albert i jego młoda żona mają maleńką dziewczynkę, a Christine ma swoje
mieszkanie w War-rington, nic więcej o nich nie wiedziałam.
I nie pragnęłam wiedzieć. Żyjąc przez tyle lat z dala od krewnych, nie czułam
wielkiej potrzeby nawiązywania kontaktów. W końcu i tak za kilka dni wyjadę z
powrotem do Los Angeles i ci ludzie pozostaną dla mnie nadał tylko dalekimi
krewnymi.
— Z twoją mamą trzymałyśmy sztamę jako dziewczynki — odezwała się El-
sie siedząca przy ogniu. — Nie wiem, jak William mógł z nami wytrzymać. By-
łyśmy od niego starsze i rządziłyśmy nim — zaśmiała się donośnie. — Och, jak
bym chciała, żeby nasza Ruth mogła z tobą przyjechać! Ale ta operacja stopy to
bolesna sprawa, co? Wiesz, Andreo, że pomagałam twojej mamie zajmować się
tobą, jak byłaś malutka? Słyszałaś o tym? Kiedy się urodziłaś, miała jakieś kom-
plikacje i musiała wrócić do szpitala. Wtedy ja się tobą opiekowałam.
To było tak, jakbym już miała własne dziecko, a jeszcze wtedy nie miałam.
Albert urodził się w rok później.
Snuła ten wątek jeszcze przez chwilę, aż przyszedł czas, żeby wyjść.
Otuliłam się, jak mogłam najcieplej, wdzięczna ciotce Elsie za przyniesioną
dla mnie wełnianą .czapkę i rękawiczki, i zebrałam wszystkie siły, by stawić czo-
ło temperaturze na zewnątrz.
— Kochani, będę na was czekała z pyszną rybą na obiad — obiecała babcia,
drepcąc za nami do drzwi. — Nie pojadę z wami, bo dla mnie jest za zimno. Mo-
że w niedzielę, jeśli dam radę. Postarajcie się, żeby odwiedziny miło wypadły,
dobrze? — Gdy Elsie i Ed ruszyli do samochodu, babcia zatrzymała mnie na
chwilę i powiedziała ściszonym głosem: — On wyda ci się kimś zupełnie obcym,
ale nie przejmuj się tym. To Townsend, tak jak i ty. Pamiętaj zawsze, że dał ży-
cie twojej mamie. To twój dziadek i potrzebuje cię teraz. Wszystkich nas potrze-
buje.
Skinęłam głową w milczeniu i pośpieszyłam do samochodu.
Szpital Ogólny w Warrington to był ten sam złowieszczy gmach, który poka-
zywała mi poprzedniego wieczoru Elsie. Tu, w tych przytłaczających ścianach z
czerwonej cegły, wciągnęłam w płuca swój pierwszy oddech. I znów tu jestem,
dwadzieścia siedem lat później, na pielgrzymce do swych townsendowskich ko-
rzeni.
Znaleźliśmy odrobinę miejsca do zaparkowania renaulta . wuja Eda i wysie-
dliśmy. Rozprostowawszy nogi, przeszliśmy przez mokrą trawę wśród nagich
konarów drzew do wahadłowych drzwi szpitala.
W środku uderzył mnie przede wszystkim zapach. Był to tak ostry fetor, że aż
kręciło w nosie i dławiło w gardle. Spojrzałam na ciotkę i wuja. Wydawali się nie
zwracać na to uwagi, zajęci zdejmowaniem wierzchnich okryć i składaniem ich
na ręku. Zrobiłam to samo, próbując zignorować przykrą woń powietrza, które
po prostu cuchnęło chorobą, rozkładającym się moczem i zgnilizną. Początkowo,
nie mogąc tego znieść, musiałam oddychać przez usta.
Poszliśmy z wujem Edem za ciotką przez korytarz szpitalny do oddziału. I tu
doznałam kolejnego szoku.
Wielki szary pokój z gołą drewnianą podłogą i pobielonymi ścianami — mę-
ski oddział geriatryczny szpitala w War-rington — składał się z rzędów dwudzie-
stu łóżek pod dwiema ścianami, zlewu w jednym końcu i starego telewizora w
drugim, niepasujących do siebie zasłonek w oknach oraz sterty składanych drew-
nianych krzeseł w jednym rogu.
Z niej to wuj Edouard wziął trzy krzesła, rozłożył i rozstawił wokół pierwsze-
go łóżka od wejścia.
— Chodź tu, złotko — powiedział swoim francusko-lan-casterskim akcentem.
— Jak najbliżej dziadka.
Powoli podeszłam do łóżka, patrząc na twarz śpiącego w nim starca. Stałam
nad nim przez chwilę, spoglądając na zapadniętą twarz, łuszczącą się skórę i
sterczące do góry kępki białych włosów. Był tak schludnie i równo ułożony, jak
przygotowany do pogrzebu. Pogrążony w głębokim śnie, wyglądał jak niebosz-
czyk.
Sięgnęłam po krzesło. Przesunęło się po drewnianej podłodze z łoskotem,
który wypełnił całą salę, podobnie jak odgłosy naszych kroków i rozmów: Elsie i
Ed usiedli naprzeciwko mnie po drugiej stronie łóżka. Ciocia wydobyła ze swej
wielkiej skórzanej torby przysmaki dla dziadka — paczkę herbatników, butelkę
napoju pomarańczowego i pastylki miętowe. Wyjmując je, przemawiała do leżą-
cego, jakby był przytomny, słyszał ją i odpowiadał. Paplała o meczu rugby z dru-
żyną Manchesteru, o wyścigach konnych, na których dziadek często grywał, o
transmisji telewizyjnej jubileuszu królowej, o tym, jak szybko rośnie mała có-
reczka Alberta.
Wuj Edouard układał słodycze na małej szafeczce dziadka, uśmiechał się i
potakiwał.
Patrzyłam na nich oboje ze zdumieniem. Przykrycie chorego leciutko się uno-
siło i opadało, w nogach łóżka wisiała plastikowa torebka wypełniona żółtym
płynem, gdzieś pod przykryciem połączona gumowym wężykiem z dziadkiem,
poza tym śpiący staruszek nie wykazywał żadnych objawów życia. Jego znisz-
czona wiekiem, wysuszona skóra była przeraźliwie blada. Nad łóżkiem unosił się
cierpki fetor ciała, w którym wygasały już funkcje życiowe.
Szukałam w tej twarzy czegoś znajomego. W swoim domowym albumie mia-
łam jego fotografie. Przedstawiały zdrowego i krzepkiego mężczyznę o gęstych
czarnych włosach i surowej przystojnej twarzy. Był to zawsze dla mnie nieznany
człowiek o obcej twarzy. Teraz miałam go przed sobą i wydawał mi się równie
obcy.
A jednak znalazłam. Ledwo widoczna na rozluźnionej, wygładzonej już nie-
mal ostatecznym snem twarzy, na czole między brwiami widniała bruzda.
Poczułam ściśnięcie w gardle. Nerwowo splotłam ręce na kolanach.
— Pewnie się dziwisz, po co do niego mówimy — odezwała się nagle ciotka
Elsie.
Uniosłam głowę. Zapomniałam na chwilę o jej obecności.
— Lekarz nam powiedział, że nawet przez sen można słyszeć, prawda, Ed? U
umierającego jako ostatni wyłącza się słuch, więc może słyszeć, nawet kiedy
wygląda, jakby spał. Chociaż tato nie reaguje, możliwe, że gdzieś w głębi mózgu
jakaś jego cząstka nas rozumie i nasza obecność daje mu pocieszenie. Dlatego
cały czas do niego mówię. No bo cóż więcej możemy dla niego zrobić?
Powiedziawszy to, spojrzała na mnie z oczekiwaniem. Domyśliłam się, o co
jej chodzi.
Znów popatrzyłam na starą twarz o zapadniętych policzkach i wargach zwisa-
jących między bezzębnymi dziąsłami, jednocześnie czując zjełczały zapach roz-
kładających się wokół ludzkich ciał. Odnalazłam wzrokiem bruzdę między
brwiami leżącego.
Ona nas łączyła.
Pochyliwszy się nieco, ostrożnie położyłam dłoń na przykryciu, wyczuwając
pod nim chude kościste ramię.
— Cześć, dziadku. To ja, Andrea.
Moje słowa zawisły w próżni. Wszyscy troje pochyliliśmy się nad łóżkiem.
Wreszcie Elsie rzekła cicho:
— Usłyszał cię, złotko. Wie, że tu jesteś.
Patrzyłam na tę starą twarz, usiłując wyobrazić sobie młodego inżyniera
wojsk królewskich maszerującego w 1915 roku do Mezopotamii. Próbowałam za
zniedołężniałą powłoką zewnętrzną dostrzec jakiś ślad mężczyzny, który kiedyś
bujał na kolanach moją matkę.
Ale nie potrafiłam. Zmuszałam się, by poczuć coś do tej zmizerowanej ludz-
kiej istoty, jednak wciąż był to dla mnie ktoś zupełnie obcy. Pomimo bliskiego
pokrewieństwa i tego rowka między brwiami, który po nim odziedziczyłam i któ-
ry robił pewne wrażenie, nie czułam do niego nic, nie umiałam z siebie wykrze-
sać najmniejszego sentymentu. W końcu był to tylko umierający starzec.
Podniosłam wzrok na ciotkę i uśmiechnęłam się z przymusem.
I tak pewnie będzie ze wszystkimi krewnymi. Skąd mam wziąć uczucia, ja-
kich ode mnie oczekują, skoro ich w sobie nie noszę?
W końcu minęła godzina, choć miałam wrażenie, że nigdy się nie skończy. W
jej trakcie na salę wchodzili inni odwiedzający pacjentów tego przygnębiającego
oddziału. Ich głosy odbijały się od zżartych wilgocią ścian, ich kroki zakłócały
ciszę.
Wokół kursowały pielęgniarki i salowe. Ktoś włączył telewizor. Staruszek na
sąsiednim łóżku dostał takiego ataku kaszlu, że nagła jego eksplozja wyrzuciła
mu w powietrze sztuczną szczękę.
Ale dziadek nawet się nie poruszył. Gdziekolwiek przebywał, musiało to być
nieskończenie przyjemniejsze miejsce niż ta szpitalna sala.
Kiedy wychodziliśmy, starałam się nie okazać, iż odczuwam ulgę. Byłam też
wdzięczna, że nie proponują mi odwiedzin wieczorem, z wujem Williamem i je-
go żoną.
— Tutaj jest dla ciebie za zimno — stwierdziła ciotka, gdy spieszyliśmy do
samochodu. — Teraz to sobie uprzytomniłam. Dotąd cały czas żyłaś w połu-
dniowej Kalifornii. Musi ci tu być niezbyt przyjemnie. Ale to ładnie z twojej
strony, że przyjechałaś. Twój dziadek pewnie już długo nie pożyje.
Widząc zbierające się w jej oczach łzy, wyciągnęłam rękę i położyłam na ra-
mieniu cioci.
— Robisz dobry uczynek — ciągnęła ze ściśniętym gardłem. Wuj Ed cierpli-
wie trzymał otwarte drzwi samochodu. — Tato pragnąłby mieć przy sobie Ruth
w tych ostatnich chwilach. A ty jesteś taka do niej podobna. Masz jej uśmiech.
Zupełnie jakbym widziała Ruth tuż przed jej wyjazdem z Anglii.
Odwróciłam się i szybko wsunęłam na ciasne tylne siedzenie.
Ciotka Elsie zasiadła obok wuja i mówiła dalej: — Już dawno chciałam, by
twoja mama przyjechała do nas z wizytą. Teraz pewnie ma wyrzuty sumienia.
— Tak, rzeczywiście ma.
— To zrozumiałe. Czułabym się tak samo, naprawdę. Czas biegnie, rok za
rokiem mija i nagle uświadamiamy sobie, że nikt nie żyje wiecznie.
Manipulowałam przy ściągaczu rękawiczek. Wuj Ed wycofał się z postoju i
posuwaliśmy się żwirową alejką do bramy szpitala. Tablica na murze nakazywa-
ła jechać jak najwolniej.
Nigdy jeszcze nie zetknęłam się ze śmiercią, nie umarł nikt, kogo znałam, nie
widziałam ciała zmarłego. Śmierć jawiła mi się więc jako coś odległego, abstrak-
cyjnego, co nie zdarza się naprawdę.
Kiedy żyje się w wiecznym słońcu pośród palm, ma się dwadzieścia siedem
lat i zmienia chłopców jak rękawiczki, kiedy życie wypełniają party nad basenem
i sobotnie dyskoteki, jakoś nie myśli się o własnej śmiertelności. Nie zaprząta się
głowy myślą o końcu wszystkiego; o tym, co było, ani o ludziach, którzy kiedyś
żyli.
Jechaliśmy złą stroną ulicy. Ciotka Elsie pokazywała jakieś miejsca, które
ponoć znałam jako dziecko, a ja nie mogłam obudzić w sercu najmniejszego
uczucia do tej ziemi. Czułam się nieswojo wśród właściwie obcych mi ludzi, a
mój dom pozostał osiem tysięcy mil stąd.
Znów to samo. Gdy tylko przekroczyliśmy próg domu, owładnęła mną jego
ponura atmosfera. Tym razem jednak przypisałam to nastrojowi, w jaki wprawiła
mnie wizyta u dziadka.
Kiedy otworzyliśmy drzwi do saloniku, przywitał nas zapach smażonych
ziemniaków i panierowanej ryby. Babcia była w swojej małej kuchni na tyłach
domu, którą nazywała „pomieszczeniem gospodarczym", i szykowała dla nas
obiad. Było prawie wpół do trzeciej.
Elsie i Ed zjedli z nami duże porcje chrupiącej ryby i frytek z puree z groszku,
przyprawionego solą, pieprzem i octem winnym. Wszystko to popiliśmy słodką
angielską herbatą.
—Jak tam było dzisiaj? — zapytała babcia, zakładając ocieplacz na czajni-
czek.
—Dobrze, mamo. Odpoczywał. — Wuj Ed stał przy piecyku, rozcierając dło-
nie. — Był spokojny.
Babcia kiwnęła głową z zadowoleniem, po czym usiadła na krześle z prostym
oparciem.
—W szpitalu ma dobrą opiekę. Zawsze ciepło i dobre jedzenie. Zadowolony
był, że Andrea przyszła?
—Tak sądzę — odezwała się cicho Elsie.
—Wiesz, kochanie — tłumaczyła mi babcia — gdy kilka tygodni temu twój
dziadek zachorował i nie mógł już chodzić, a karetka zabrała go do szpitala, mia-
łam ochotę położyć się tam obok niego i umrzeć. Czułam się, jakby mi odcięto
jedną rękę. Bardzo cierpiałam w tych pierwszych dniach. Ale kiedy zobaczyłam,
jak wygodnie jest w szpitalu, jakie dobre są siostry, zrozumiałam, że to dla niego
najlepsze. Modliłam się więc do Boga o siłę i udało mi się pogodzić z tym, co się
stało.
— Przez chwilę patrzyła na mnie przenikliwymi szarymi oczami, po czym
spokojnie oznajmiła: — Andreo, on już stamtąd nie wyjdzie.
— Och, mamo! — zawołała Elsie, zrywając się na nogi.
— Nie można tak mówić! On wróci do domu, zobaczysz.
—Elsie, nikt nie żyje wiecznie. Ciotka wzięła płaszcz, mówiąc z emfazą:
—Ed, spójrz, która godzina! Czas już na nas. Podczas gdy ciotka i wujek szy-
kowali się, by stawić czoło
chłodowi na dworze, usiadłam za stolikiem przy oknie i patrząc na intensyw-
ny błękit listopadowego nieba, zastanawiałam się, co ja właściwie mam wspól-
nego z tym wszystkim.
Słyszałam, jak babcia odprowadza ich do drzwi, potem zamyka zasuwę, po-
prawia ciężką kotarę i wraca do saloniku.
— No tak, słonko. Wiem, że było ci ciężko zobaczyć dziadka w takim stanie.
Ale pamiętaj, Andreo, że on już osiągnął spokój.
Unikałam jej wzroku, obawiając się, iż może w moich oczach ujrzeć prawdę.
A prawda była taka, że nie czułam do dziadka absolutnie nic, tak jak do każdego
innego starca dogorywającego na szpitalnej sali. Przygnębiło mnie wyłącznie
uświadomienie sobie, jaki koniec czeka nas wszystkich i nieuchronność tego
końca, o czym dotąd niewiele myślałam.
Moje myśli pobiegły też ku Dougowi.
— Wiem, czego ci potrzeba — oznajmiła pogodnie ta, która pogodziła się już
z tym, co straszne i niesprawiedliwe. — Dobrze ci zrobią gorące babeczki. Daw-
no ich nie robiłam, ale mam wszystkie składniki i mogę szybko usmażyć. Miała-
byś ochotę na pyszne smażone babeczki?
Kiedy podążała do kuchni, stukając laską o podłogę, wstałam z krzesła i
otrząsając się z kiepskiego nastroju, rzuciłam głośno:
— Czy mogę w czymś pomóc?
— Nie zawracaj sobie głowy! I nie przychodź tu nawet! Siądź sobie przy
ogniu, słonko.
Pokręciłam się trochę po małym pokoju, wreszcie usiadłam przed szafką sto-
jącą w rogu i patrzyłam na jej zawartość za oszklonymi drzwiczkami.
Na półce stały książki. Przeczytałam tytuły. Jeden mnie zainteresował, więc
otworzyłam drzwiczki i wyjęłam oprawiony w czarną skórę egzemplarz powieści
Ridera Haggarda Ona. Do wewnętrznej strony okładki przyklejona była tabliczka
z dedykacją. Brzmiała: „Rada Hrabstwa Cheshire. Nagroda dla Naomi Dobson za
dobrą frekwencję i wyniki w nauce. 31 lipca 1909".
Otworzyłam książkę i przerzucałam jej kartki. Kiedyś, jeszcze w szkole śred-
niej, czytałam tę opowieść o wyprawie podróżników z epoki wiktoriańskiej do
nieznanej Afryki i odkryciu tam nieśmiertelnej królowej. Kiedy doszłam do zna-
nego mi fragmentu, zatrzymałam się i przeczytałam: „Śmiertelność jest słaba i
biedna, a towarzyszy jej pył, w który obrócimy się na końcu".
Jakie to prawdziwe! — pomyślałam. Jakże słaba się czułam, widząc mego
dziadka powoli obracającego się w pył i wiedząc, że i mnie czeka taki sam koniec!
Kiedy odkładałam książkę na półkę, poczułam nagle na szyi niesamowite
ciarki. Mróz przeszył mnie od karku po czubek głowy. Zamarłam w bezruchu,
patrząc na książkę. Czułam fizycznie, że coś się zmieniło w otaczającym mnie
powietrzu. Jak gdyby uniosło się i przemieściło. W pokoju zrobiło się wyraźnie
ciemniej.
Uniosłam głowę i rozejrzałam się..W saloniku nic się nie zmieniło. A jed-
nak... dziwne... jednocześnie c o ś się zmieniło.
Nie potrafiłam odgadnąć co to, ale świadoma jakiejś nagłej i niesamowitej ci-
szy, powoli odwróciłam głowę w stronę okna.
Wydałam okrzyk zdumienia.
Do szyby przyklejona była twarz i dłonie chłopca najwyżej czternasto-, piętnastoletniego.
Patrzył na mnie.
Przez sekundę i ja go obserwowałam — wyglądał znajomo, po czym udało mi
się wydobyć głos i krzyknąć:
— Babciu!
Chłopiec stał dalej w oknie, wpatrzony we mnie ze szczerym zdziwieniem.
Miał ciemne włosy i oczy. Jego czoło wydawało się zmarszczone, bo między
brwiami miał bruzdę.
— Babciu!
Z wysiłkiem oderwałam się od szafki i pobiegłam do kuchni.
— Co, kochanie? — usłyszałam.
— Babciu, tam jest... — spojrzałam za siebie na okno. Już go nie było.
— Co tam jest, rybeńko?
Podeszła do drzwi, wycierając ubrudzone mąką ręce o fartuch. Za nią na pa-
telni skwierczał tłuszcz.
—Jakiś chłopiec zaglądał przez okno.
—Co? A to nicponie!
Złapała laskę, odwróciła się gwałtownie i pokuśtykała z powrotem do kuchni.
Szłam za nią. Wszędzie było pełno mąki i rozsypanych rodzynek. Ciasto leżało
obok butelki po mleku, której używała jako wałka. Przeszłyśmy przez kuchnię do
tylnych drzwi. Babcia cały czas gniewnie mruczała.
Mocując się z zamkiem, otworzyła drzwi i do środka wtargnęło mroźne po-
wietrze. Babcia wyszła ostrożnie na nierówny bruk podwórka.
— Małe łobuzy! Lubią się drażnić z ludźmi! Dlatego nigdy nie założyliśmy
dzwonka. Dzwonią i uciekają. No i gdzie on jest?
Rozglądając się po małym podwórku, wiedziałam, że nie mamy kogo szukać.
—Pewnie uciekł przez furtkę — powiedziałam bez przekonania.
—Co? Nie, nie, ta furtka jest od lat nie używana. Zobacz sama, nie da się jej
ruszyć.
Drżąc z zimna, sprawdziłam zawiasy i zapadkę. Były przerdzewiałe i za-
mknięte na amen. Potem obejrzałam po kawałku mur, suche krzaki róż i mokrą
ziemię w poszukiwaniu jakichś śladów. Wspięłam się na palce, żeby zajrzeć do
małego ogródka pani Clark, i zobaczyłam niekończący się szereg identycznych
podwórek, murów i obskurnych tyłów domów.
—Babciu, a co jest tam z tyłu?
—Nie używana droga. A za nią tamto wielkie pole, New-feld Heath, ciągnące
się aż do kanału. Te łajdaki już dawno uciekły.
—Tak... — w zamyśleniu pocierałam ramiona. Krzaki były nie naruszone, a
niemożliwe, żeby ktoś wszedł przez mur, nie lądując na nich.
Trzęsłam się już bardziej z wrażenia, jakie wywarł na mnie ten incydent, niż z
zimna.
— Wracajmy do domu, rybko, i zapomnijmy o tym. To tylko jakiś tubylec
zrobił sobie żart.
Weszłam za babcią do środka i dokładnie zamknęłam tylne drzwi. W saloniku
trzęsłam się dalej. Żaden ogień w kominku, herbata ani gorące babeczki nie były
w stanie uwolnić mnie od przedziwnego uczucia, które ogarnęło mnie na widok
chłopca w oknie. Ani od przekonania, że gdzieś go już przedtem widziałam.
O szóstej wypiłyśmy herbatę, zjadłyśmy kanapki z masłem i popiłyśmy gorą-
cym mlekiem, po czym znów zasiadłyśmy przy ogniu. Oparłam się wygodnie i
próbowałam się zrelaksować w cieple pokoju. Przypuszczałam, że wciąż jeszcze
odczuwam skutki przeskoku czasowego i że to potrwa kilka dni. Byłam już po-
twornie zmęczona i chciało mi się spać. Ale babcia najwyraźniej cieszyła się mo-
ją obecnością i potrzebowała towarzystwa, więc walczyłam ze snem i siedziałam.
Mówiła trochę o tym i owym, z tematu Pakistańczyków w Anglii przerzucała
się na wspominanie dawnych szczęśliwych czasów. Ze swoim dziwacznym ak-
centem lancasterskim opowiadała mi o dzieciństwie mojej mamy, o Williamie,
Elsie i Ruth wychowujących się w tym domu, o tym, jak mama po raz pierwszy
przyprowadziła do domu tatę, żeby go przedstawić rodzinie. Było to wszystko
bardzo ciekawe, choć już znacznie wcześniej słyszałam tę opowieść od mamy.
Zauważyłam jednak, że babcia celowo unika wspominania dalszej przeszłości. W
swoim opowiadaniu nie cofała się poza narodziny swego pierwszego dziecka,
Elsie. Jakby dalej był mur, który bała się przekroczyć.
Po jakimś czasie zaproponowała:
— Mam tu gdzieś pudełko ze zdjęciami. Obejrzysz sobie. Zamknąwszy oczy,
zapadnięta w miękki fotel, starałam
się utrzymać w sobie ciszę i spokój tego pokoju, zbudować w umyśle barierę
odgradzającą mnie od wspomnień, które przyjechałam tu z siebie wyrzucić. Mia-
łam nadzieję, że już niedługo będę w stanie myśleć o Dougu bez bólu.
— O, proszę — babcia znalazła pudełko w dolnej szufladzie kredensu i
usiadłszy z powrotem na swym miejscu, położyła je na kolanach. — To twoja
mama, William i Elsie, jak byli mali — szperała w pudełku. — Tu jesteśmy nad
morzem. Chyba w tysiąc dziewięćset trzydziestym piątym roku. Twoja mama ma
piętnaście lat, Elsie jest o rok starsza, czyli ma szesnaście, a William jest jeszcze
mały.
Spojrzałam na niezbyt wyraźną fotografię, pochyliłam się nad pudełkiem i
zajrzałam do środka. Zdjęcia leżały w kupkach jedno na drugim. Część z nich
widziałam w zbiorach mamy. Wszystkie były czarno-białe, z połyskiem, mniej
więcej z tego samego okresu.
Ale z boku pudełka stała fotografia większa od innych i z widocznego frag-
mentu wyglądała na znacznie starszą.
Babcia opowiadała dalej, ja tymczasem sięgnęłam i wyłowiłam tę fotografię.
Miałam rację. Była rzeczywiście o wiele starsza od pozostałych. Zrudziała i
wyblakła, z rysą pośrodku, przedstawiała troje dzieci stojących na ganku.
Przyjrzałam się im.
Serce mi zamarło.
—Babciu... — usłyszałam swój głos.
Spojrzała, co trzymam w ręku.
—Co tam masz?
—Babciu... kto to jest? — pokój wokół mnie zaczął wirować.
—Niech no założę okulary. — Kiedy tylko znalazły się na jej nosie i babcia
dojrzała twarze trójki dzieci, ściągnęła usta z dezaprobatą. — Ach, to — powie-
działa ponuro
— Andreo, to są Townsendowie. Rodzina twojego dziadka. Harriet, Victor i
John. No tak, ale nie musisz... — sięgnęła po zdjęcie.
Ale ja trzymałam je mocno, choć ręka mi drżała.
— Które... — musiałam oblizać spierzchnięte wargi.
— Które jest które, babciu?
—Co takiego?
—Które dziecko jest które? Wymień mi ich imiona.
— Dobrze, więc pokaż. — Pochyliła się i pukała palcem kolejno w ich twa-
rze. — To Harriet. To Victor. A to John.
Chłopiec w środku. Stojący między dziewczynką z lokami a mniejszym
chłopcem w mundurku żeglarskim. Babcia nazwala go Victorem.
To był chłopiec, który tego popołudnia zaglądał przez okno.
3
— Niemożliwe! — powiedziała. — To było przywidzenie! Nie, babciu. Wi-
działam tego chłopca, jak zaglądał przez
okno.
—Podobnego do niego...
—Babciu, nawet ubranie miał to samo. Wtedy się nad tym nie zastanawiałam,
ale to nie było współczesne ubranie. Miał na sobie staromodną koszulę i spodnie.
Dokładnie te same co na zdjęciu. Przecież nie mogłam sobie tego wyobrazić
przed zobaczeniem zdjęcia. Był tak realny, babciu, jak ty w tej chwili.
Babcia pokręciła głową.
—Andreo, to są tylko sztuczki twojego umysłu. I wziąwszy pod uwagę, że
właśnie masz za sobą wizytę u dziadka, wcale mnie one nie dziwią.
—A co to ma do rzeczy? — Ściskałam ręce, żeby powstrzymać ich drżenie.
Gdzieś na samym dnie duszy miałam paraliżujące przeczucie czegoś strasznego,
co ma się wydarzyć.
—Twój dziadek jako mały chłopak był bardzo podobny do Victora. Ty wróci-
łaś dziś ze szpitala w smętnym nastroju. Zauważyłam, że jesteś zmartwiona. Mia-
łaś jeszcze w pamięci twarz dziadka i jakimś trafem... może twój smutek to spo-
wodował, że ją w myślach odmłodziłaś. A potem wydało ci się, że widzisz ją w
oknie.
Usiłowałam zachować spokój i nie dyskutować z babcią, bo była już bardzo
zdenerwowana. Ale musiałam to wyjaśnić.
—Babciu — zapytałam spokojnie — dlaczego dziadek za młodu był podobny
do tego chłopca?
—Bo... widzisz — przygryzła dolną wargę i smutek wypełnił jej twarz. —
Victor Townsend był ojcem twego dziadka.
Skierowałam wzrok ponownie na fotografię.
— Victor Townsend to twój pradziadek.
Poczułam się nagle jak zahipnotyzowana. Patrząc na tę młodą, już przystojną
twarz, gęste czarne włosy i bruzdę między brwiami nadającą mu groźny wygląd,
doznałam przedziwnego uczucia. Przez moment fotografia trzymała mnie na
uwięzi, podobnie jak poprzedniego wieczoru zrobiło to lustro nad kominkiem.
Troje dzieci stało na schodkach przed nie znanym mi domem. Mała dziew-
czynka, może pięcio- lub sześcioletnia, miała pospolite rysy, choć ktoś postarał
się ją strojnie ubrać. Bez-rękawnik z falbankami i kokardy we włosach raczej
jednak podkreślały, niż ukrywały jej przeciętną urodę. Stojący niepewnie obok
Victora, młodszy od niego, drugi chłopiec miał delikatniejsze rysy. Victor Town-
send, najstarszy z rodzeństwa, zdecydowanie się wyróżniał.
— To zdjęcie zostało zrobione przed ich starym domem w Londynie — obja-
śniła babcia tonem sugerującym, że wolałaby już o tym nie mówić. — Przed ty-
siąc osiemset osiemdziesiątym, tuż przed kupieniem tego domu. Ojciec Victora,
twój prapradziadek, pracował w pewnym londyńskim zakładzie przemysłowym
jako nadzorca. Wysłano go do Warrington, żeby tu założył nową fabrykę. Kiedy
się wprowadzili, dom był świeżo zbudowany. Zostali jego pierwszymi mieszkań-
cami.
Cały czas wpatrywałam się w twarze z 1880 roku.
—Nigdy o nim nie słyszeliśmy. O Victorze — szepnęłam. — Mama nigdy nie
wspominała o swoim dziadku.
—I nigdy nie wspomni — głos babci zabrzmiał mocno i stanowczo.
—Dlaczego? Czy go znała? Jeśli był jej dziadkiem, musiała...
—Victor Townsend zniknął dawno temu — babcia pobiegła wzrokiem ku
niebieskim płomieniom piecyka gazowego. Mówiła z kamienną twarzą: — Na-
wet ja go nigdy nie znałam, chociaż był ojcem mego męża. Zniknął pewnego
dnia, zanim twój dziadek się urodził, i nikt więcej o nim nie słyszał.
Nadał znajdowałam się pod urokiem twarzy z fotografii. Przez młodzieńcze
rysy chłopca przebijała już siła charakteru przyszłego mężczyzny.
—I nikt nie wie, co się z nim stało?
—Opowiadają różne rzeczy. Jedni mówią, że wypłynął w morze, inni — że
założył rodzinę z inną kobietą w Norfolku. Jeszcze inni — że...
Podniosłam wreszcie głowę.
— Tak, co mówią?
Ale babcia pokręciła gniewnie głową.
— Już i tak za dużo powiedziałam. Wystarczy, że ci powiem jedno: Victor
Townsend był bardzo złym człowiekiem. To był diabeł wcielony, ten Victor
Townsend. I kiedy zniknął, nikt nie uronił ani jednej łzy.
Patrzyłam jeszcze przez chwilę na fotografię, dopóki zimny powiew nie prze-
szedł nagle przez pokój, przywołując mnie do teraźniejszości. Niezbyt chętnie
włożyłam fotografię z powrotem do pudełka.
—Babciu, masz jeszcze więcej ich zdjęć? Tych Townsendów?
—No, jest taki album...
— Mogę go obejrzeć?
Wprawnymi palcami szybko schowała fotografię na dnie pudełka i zatrzasnę-
ła wieczko, jakby chcąc się od niej odgrodzić.
—Nie wiem, gdzie on jest. Ostatni raz widziałam go wiele lat temu. Ale my-
ślę, że jest jeszcze gdzieś w domu.
—Album Townsendów?
Skinęła głową. Zastanowiłam się przez chwilę.
—Babciu, a ten portret młodej kobiety, który pokazałaś mi wczoraj wieczo-
rem. Powiedziałaś, że to moja prababka.
—Tak, Jennifer Townsend, to biedactwo.
—Dlaczego biedactwo? Co się jej stało?
—To, co jej zrobił Victor Townsend, ot dlaczego. No, ale wystarczy tego.
Chodziłam w tę i z powrotem po sypialni. Chociaż wmawiałam sobie, że ro-
bię to, aby się rozgrzać, tak naprawdę ponosiło mnie zdenerwowanie.
Łatwo było wytłumaczyć sobie wszystko przemęczeniem, emocjami związa-
nymi z przyjazdem i napięciem, także fizycznym. Najprościej było zrzucić na
karb zmęczenia wszystkie te dziwne zdarzenia — i chłopca za oknem, i wczoraj-
szą duszność w nocy. Dało się to racjonalnie wytłumaczyć i zaakceptować.
Jednak nie te zdarzenia najbardziej wytrącały mnie z równowagi, lecz coś zu-
pełnie innego. Coś, czego w żaden sposób nie da się logicznie wytłumaczyć ani
też udać, że nic się nie dzieje.
Rosło we mnie coraz głębsze przekonanie, że coś mnie łączy z tym domem.
Mimo iż poprzedniego wieczoru, kiedy przyjechałam, a potem przez cały
dzień wmawiałam sobie, że to tylko przywidzenia, tym razem byłam pewna.
Zdecydowanie działo się tu coś niejasnego.
I to był powód, dla którego teraz rzucałam się po pokoju, a nerwy miałam
rozdygotane.
Właśnie przed chwilą ze zdumieniem i zgrozą dowiedziałam się, że u babci
nie ma telefonu, bo pod wpływem impulsu chciałam zadzwonić do mamy. Nagle
zapragnęłam kontaktu z nią i z tą naprawdę moją rzeczywistością, oddaloną o
osiem tysięcy mil. Poza tym to była mamy rodzina, jej bliscy, a przede wszyst-
kim... j e j d o m .
Co ja miałam z tym wszystkim wspólnego?
Bez telefonu poczułam się nagle brutalnie odcięta od świata. Ogarnęło mnie
poczucie szczególnej, nigdy przedtem nie znanej mi samotności. Czułam się jak
w potrzasku, opuszczona, pozostawiona z obcą starą kobietą w przerażającym
domu.
Prześladowały mnie też myśli o Dougu. Wykorzystałam chorobę dziadka i
prośbę mamy jako pretekst, by uciec i spróbować o nim zapomnieć. Jak się jed-
nak okazało, myślałam tu więcej niż kiedykolwiek. A najdziwniejsze było, że
zamiast przypominać sobie wciąż na nowo tę ostatnią okropną noc, by łatwiej
wyrzucić go z serca, łapałam się na tym, że wspominam tylko dobre ze spędzonych
razem chwil. I choć bardzo się starałam, nie potrafiłam inaczej pokierować
myślami.
Dlaczego po dwudziestu siedmiu latach całkowitej kontroli nad swym umy-
słem ni stąd, ni zowąd zaczęłam ją tracić?
Dochodziła już północ, gdy usłyszałam pukanie. Zerwałam się wystraszona.
—Andreo, kochanie, masz kłopoty z zaśnięciem? —przez drewniane drzwi
doszedł mnie zmęczony głos babci.
—Nie... babciu... wszystko w porządku — zrobiłam niepewnie krok w stronę
drzwi, ale cofnęłam się. Oczywiście od moich kroków skrzypiały deski podłogi i
babcia musiała usłyszeć. — Babciu, wszystko jest dobrze. Tylko trochę ćwiczy-
łam. Proszę cię, wracaj do łóżka.
— Może chcesz gorącego mleka? — pytała słabowitym głosem.
Przeszyło mnie poczucie winy. Wyobraziłam ją sobie stojącą w lodowatym
holu we flanelowej koszuli nocnej, z chorymi nogami, wspierającą się na lasce.
—Nie, babciu, dziękuję. Już idę spać.
—Ciepło ci, kotku? Chcesz drugi termofor?
—Nie, nie trzeba.
— No dobrze. Tylko sprawdź, czy drzwi są dobrze zamknięte, żeby nie wiało.
Dobranoc, kochanie.
Słyszałam, jak kuśtyka korytarzem do swego pokoju, potem skrzypienie sprę-
żyn łóżka i w domu znów zapadła cisza.
Ociągając się, dokładnie zamknęłam drzwi, zgasiłam światło i wdrapałam się
na łóżko.
Po chwili już spałam.
Zaczęło się tak samo jak poprzedniej nocy. Najpierw raptownie otworzyłam
oczy i natychmiast się obudziłam, nie wiedząc dlaczego. Potem atak chwilowej
amnezji. I potworny ciężar na całym ciele.
— O nie... — jęknęłam z zaciśniętym żołądkiem. — Tylko nie to...
Leżałam spokojnie i starałam się nie wpaść w panikę. Analizowałam swoje
odczucia, czy naprawdę się obudziłam, czy to tylko sen, a może to jednak ciężkie
koce były przyczyną kolejnego sennego koszmaru.
Lecz im dłużej leżałam, tym bardziej rosła moja przytomność i czujność, a
wraz z nimi strach. To nie był sen. Naprawdę jakaś nieznana siła przyciskała
mnie do materaca i dusiła mi klatkę piersiową, tak że oddech sprawiał mi ból.
Nie chcąc się poddać rosnącemu przerażeniu, starałam się skupić i zachować
spokój. Oddychałam jak najwolniej, zmuszając się do wciągania zimnego powie-
trza nocy, wydając przy tym niemal jęk bólu. Odkryłam, że gdy leżę całkowicie
bez ruchu, piekielny ciężar daje się jakoś znieść.
Mój umysł prześcigał się w domysłach. Co to mogło być? Chociaż pociłam
się ze strachu, nie mogłam się trząść, tak mocno przygniatał mnie ten niewytłu-
maczalny ciężar.
Nagle w pokoju znów zaszła jakaś zmiana. Mimo iż nie było w nim najmniej-
szego promyka światła i panowała absolutna, czarna jak smoła ciemność, wie-
działam, że jest tu jeszcze ktoś oprócz mnie.
Z wielkim trudem przełykałam ślinę. Nie potrafiłam jeszcze zlokalizować tej
czyjejś obecności, osaczała mnie ze wszystkich stron, przenikała ściany i podło-
gę, powietrze było nią przesycone. Otaczała mnie zewsząd, wisiała nade mną i
wypełniała cały pokój jakimś nieziemskim chłodem, ale nie zimnym powietrzem,
tylko czymś s p o z a ziemi. Chłodem grobowym...
Usłyszałam z prawej strony jakiś dźwięk.
Bałam się zobaczyć co to, ale w równym stopniu bałam się nie wiedzieć. Po-
woli odwróciłam głowę w bok i z przerażeniem zobaczyłam, że drzwi sypialni są'
otwarte na oścież.
Chciałam krzyknąć, ale nie mogłam. Brakowało mi oddechu. Wydałam z sie-
bie jedynie ciche skomlenie. Drzwi były szeroko otwarte.
Z korytarza wpadało do sypialni nie wiadomo skąd pochodzące upiorne świa-
tło. Nagle zobaczyłam, że nade mną stoi Victor Townsend.
Zaczęłam strasznie krzyczeć.
— Andrea, Andrea — usłyszałam wraz z delikatnym pukaniem do drzwi.
Sięgnęłam po omacku i jakimś cudem od razu zapaliłam światło. Usiadłam
wyprostowana na łóżku.
— Andreo, jak się czujesz? — doszedł mnie głos babci. Drzwi były dokładnie
zamknięte.
Zaczęły mi szczękać zęby.
— Andreo — babcia uchyliła drzwi i zajrzała do środka. -— Co się stało? —
otworzyła bezzębne usta. — O mój dobry Boże! — krzyknęła. — Co ci się stało?
Przykuśtykała do mnie przez pokój, pomagając sobie laską. Jej rzadkie włosy
były w nieładzie i sterczały na głowie.
— Jesteś blada jak upiór. Co się stało?
Byłam w stanie tylko siedzieć, zaciskając ramiona i szczękając zębami.
—Jesteś zupełnie mokra! — dotknęła ręką mego czoła. — Masz gorączkę!
Pot się z ciebie leje! Chyba miałaś jakiś straszny sen.
—B-b... — zaczęłam się jąkać, ale nie mogłam nic powiedzieć.
—I trzęsiesz się cała! Chodź, kotku, połóż się przy ogniu. Tu nie możesz
spać. Pościelę ci na sofie, będzie ci...
—Babciu! — wyrzuciłam z siebie.
—Co, kochanie?
—Widziałam go! — zabrzmiało to jak stłumiony krzyk.
—Kogo? O czym ty mówisz?
— Był tu naprawdę! To nie był sen! Drzwi były szeroko otwarte, a on stał tu,
gdzie ty teraz.
Babcia zmarszczyła się, jednocześnie okrywając mnie szczelnie zdjętą z łóżka
narzutą.
— Chodźmy. Miałaś tylko zły sen, to wszystko. Dobrze ci zrobi trochę gorą-
cej nalewki wiśniowej. Możesz spać przy piecyku.
Próbowałam oponować, ale byłam tak rozbita, że posłusznie jak owieczka
wyszłam z sypialni i zeszłam na dół do saloniku.
Babcia usadowiła mnie w fotelu i zwiększyła płomień w piecyku, mówiąc:
— Nigdy sobie nie wybaczę, jeśli się rozchorujesz. To ja ci kazałam spać w
tamtej lodowni. Jakże to głupio z mojej strony zapomnieć, że tylko szalony An-
glik może spać w takim potwornym zimnie! Od dziś będziesz spala tutaj, w cie-
ple, do jakiego jesteś przyzwyczajona.
Kiedy wyszła do kuchni, przechyliłam głowę do tyłu i obojętnie patrzyłam w
sufit.
Chociaż cała byłam zupełnie mokra, usta miałam suche. I trzęsłam się bar-
dziej niż kiedykolwiek.
Co to wszystko znaczyło? Czym było to, co zobaczyłam na górze i co czułam
do tej pory? Nie był to tylko sam widok Victora Townsenda, to było coś jeszcze...
jakiś horror wypełnił pokój i spadał na mnie zabójczą chmurą. Widmo
Victora Townsenda było straszne, ale poza tym coś...
Coś złego... i wrogiego...
Przede mną, na półce nad kominkiem, cicho tykał zegar. Od piecyka gazowe-
go szło coraz większe ciepło i otulało mnie szczelnie. Moje ciało się rozluźniło,
zasypiałam.
Skąd wiedziałam, że to był Victor Townsend? Ujrzałam przecież dorosłego
mężczyznę, nie piętnastoletniego chłopca. A jednak intuicyjnie odgadłam, że to
Victor. Czy przypadkiem mój umysł nie wyprawia jakichś sztuczek, jak to wczo-
raj sugerowała babcia? Na skutek zmęczenia tworzy różne wyobrażenia dziadka,
spekuluje, jak mógł wyglądać za młodu.
Ale to nie tłumaczy, dlaczego chłopiec za oknem wyglądał dokładnie tak jak
na fotografii, wraz z ubraniem.
I dlaczego przed chwilą byłam od razu pewna, że mężczyzna, którego ujrza-
łam, to Victor?!
Gdzieś w głębi mojej jaźni musiała tkwić odpowiedź, czułam bowiem jej
przebłyski, jakby się ze mną drażniła. Ale byłam zbyt zmęczona, żeby ją odszu-
kać. Nie miałam dość siły na skupienie myśli. Miało to z pewnością coś wspól-
nego z domem. I całkiem mnie rozstrajało. Czułam, że zjawa Victora była dla
mnie jakimś znakiem ostrzegawczym. Ale przed czym?
Nagle stanęła przy mnie babcia; aż podskoczyłam.
— Niedobre dla ciebie — odezwała się, podając mi szklankę — te angielskie
chłody. Pamiętam, że w czasie drugiej wojny jankesi nie mogli ich wytrzymać.
Nawet twój ojciec, chociaż pochodził z Kanady. To zupełnie inny rodzaj zimna,
przenikający aż do szpiku kości. Tylko Anglicy potrafią go znieść. Pij, dziecko,
gorący sok.
W milczeniu wzięłam od niej szklankę i piłam pod jej bacznym okiem. Za-
dowolona, że z chęcią piję to „lekarstwo", babcia przystąpiła do moszczenia dla
mnie wygodnego posłania na sofie. Odłożyła leżące tam zwykle poduszki, wyjęła
z kredensu koce i poduszkę do spania. Patrząc na nią i pijąc nalewkę, nadal roz-
myślałam o tym, co się wydarzyło.
Strach już minął, ale pozostała ogromna ciekawość. Wodziłam wzrokiem po
ścianach zagraconego pokoju i po meblach, przyłapując się na myśli, że po-
mieszczenie to mogło tak samo wyglądać, gdy o n tu mieszkał.
Potem znów przypomniałam sobie smutną twarz Jennifer, która mnie tak za-
intrygowała wczoraj wieczorem. Twarz mojej prababki. Co ona tu przeżywała?
Czy opłakiwała zniknięcie Victora? A może z radością się od niego uwolniła?
Obserwując artretyczne ruchy babci, doszłam do wniosku, że musi ona wie-
dzieć o Townsendach o wiele więcej, niż chce powiedzieć. Z jakiejś przyczyny
był to dla niej przykry temat. Tylko z jakiej? Nie znała w ogóle swego teścia,
słyszała tylko od innych o jego występkach (jakich, zastanawiałam się z roz-
bawieniem: uprawianie hazardu? pijaństwo? przeklinanie? — one to szokowały
społeczność wiktoriańską. Czy Victor Townsend mógł być aż t a k zły?). Babcia
nie znała go osobiście, ale na pewno wiele słyszała od dziadka. Tak, ona musi
być skarbnicą wiedzy o Townsendach i mam zamiar tej wiedzy uszczknąć.
— No! Miło i wygodnie. Przykręcimy trochę płomień i tak zostawimy.
Wchodź pod koce i ogrzej się.
Nie był to jednak odpowiedni moment na drążenie babcinej skarbnicy infor-
macji. Ja byłam zbyt zmęczona, a ona wyszła z łóżka w środku nocy. Może jutro,
za dnia, wrócę do tematu i delikatnie z niej wyduszę całą historię tego domu.
— Zostawić ci światło? — zatrzymała się już w drzwiach, opierając się cięż-
ko na lasce. Z miejsca, gdzie leżałam przykryta aż po brodę, babcia wyglądała
wiekowo. A mimo to była wciąż piękna.
— Tak — powiedziałam. — Zgaszę je później.
— Dobrze. No to dobranoc, kotku, śpij już dobrze. Zamknęła drzwi i po
chwili dało się słyszeć jej kroki na schodach. Po dłuższej chwili usłyszałam ciężkie stąpanie
i stukanie laski o podłogę. Potem na górze zapadła cisza.
Leżałam na plecach i rozmyślałam. Zegar tykał, płomień palił się bezszelest-
nie. Na dworze nie było wiatru. Wokół panowała głęboka cisza.
Powędrowałam oczami na sufit i zatrzymałam wzrok na złączeniu dwóch
ścian. Leżałam przez jakiś czas, patrząc w ten punkt.
Przypomniały mi się otwarte drzwi do mojej sypialni, skąpane w niesamowi-
tym świetle. One były n a p r a w d ę otwarte. Ale potem, gdy zapaliłam światło,
stwierdziłam, że są znów dokładnie zamknięte.
Wpatrywałam się cały czas w miejsce, gdzie ściana łączy się z sufitem. Na
tym piętrze ściana ta odgradzała mnie od nie używanego salonu. Ale wyżej, na
następnym, dzieliła dwie sypialnie. Patrzyłam teraz na sufit ze zdwojoną czujno-
ścią. Tam nadal tkwi siła, która otworzyła i zamknęła drzwi.
Kiedy się obudziłam następnego ranka, przez okno wlewało się światło sło-
neczne, wypełniając cały pokój. Ze swego miejsca widziałam skrawki czystego
nieba między szarymi chmurami. Na ceglanym murze siedziało kilka wróbli, wi-
tając nowy dzień. Drzwi do kuchni były otwarte i babcia już się tam krzątała, nu-
cąc jakąś melodię i szczękając talerzami.
Ale mi się dobrze spało! Usiadłam i spojrzałam na zegar. Zbliżało się połu-
dnie. Babcina nalewka zadziałała. Czułam się odświeżona i po raz pierwszy od
kilku dni wypoczęta. Kanapa była całkiem wygodna i ani odrobinę nie zmarzłam.
Lecz przede wszystkim nie miałam żadnych odwiedzin.
Teraz mogłam się uśmiechnąć na myśl o nich. Dziwne, jak różnie patrzymy
na to samo w nocy i w dzień. Nocą każdy cień wygląda groźnie, każdy dźwięk
jest nie z tego świata. W świetle dnia natomiast dobrze wiemy, że w ciemno-
ściach nocy wyobraźnia potrafi fantazjować. Słońce rozprasza cienie i lęki, a tak-
że dodaje odwagi. Myślałam teraz dość nonszalancko o koszmarze przeżytym tej
nocy.
Oczywiście miałam i normalne sny.
Powiedziawszy babci dzień dobry i zapewniwszy ją, że jestem zdrowa i wy-
poczęta, poszłam na górę do sypialni. Tam, już bez lęku, a nawet wstydząc się
trochę swego wczorajszego zachowania, rozpakowałam przybory toaletowe i na-
szykowałam sobie ubranie. Po czym udałam się do łazienki lodowni.
Tak, miałam sny. Nic konkretnego, wyrywkowe sceny, jakieś pojedyncze
stłumione słowa, niewyraźne, znikające i pojawiające się twarze. Wokół mnie
pełno ludzi — oglądających mnie, coś nade mną szepcących. A w oddali— Dla
Elizy grane na lichym pianinie.
Ale to tylko sny.
Zeszłam na dół w pełni odświeżona i ożywiona, gotowa na przyjęcie dnia.
Babcia podała mi gorące babeczki z masłem i duży czajnik herbaty. Usiadłam i
rzuciłam się dosłownie na jedzenie.
— Gdy tu weszłam rano — powiedziała z uśmiechem — można było zrzucić
koło ciebie bombę, a nie obudziłaby cię, tak mocno spałaś.
—Babciu, dziękuję, że się tak o mnie troszczysz.
—Nie było więcej nocnych mar?
Pomyślałam o tych dziwnych snach, ale właściwie już ich nie pamiętałam.
—Nie, już nie było.
—Dziś nie będę nic gotowała, słonko, bo idziesz wieczorem do wuja Willia-
ma i ciocia May coś tam zrobi na kolację. Wujek bardzo chce cię znów zobaczyć,
wiesz.
Skinęłam głową i napiłam się słodkiej herbaty. Jak to dziwnie brzmi: on zo-
baczy mnie znów, a ja jego po raz pierwszy.
— Polubisz ciocię May. Jest Walijką i bardzo miłą osobą. Na pewno jej nie
pamiętasz, miałaś zaledwie dwa latka, kiedy wyjechaliście do Ameryki. Bardzo
się przyjaźniła z twoją mamą. Wszędzie chodziły razem. Z pewnością będzie
miała ci dużo do opowiadania.
To mi o czymś przypomniało. Biorąc następną babeczkę i smarując ją dże-
mem cytrynowym, zerkałam ukradkiem na twarz babci. Wyglądała tego ranka
młodziej, była wypoczęta i w świetnym humorze. Zastanawiałam się, czy to do-
bry moment.
—A propos opowiadania — zaczęłam, nie patrząc na nią — czy mogłabyś mi
opowiedzieć coś o Townsendach?
—Niewiele. Pochodzili z dobrej londyńskiej rodziny. Jej drugi odłam miesz-
ka, zdaje się, gdzieś bliżej Szkocji.
—Chodzi mi konkretnie o pradziadka, Victora Town-senda.
Postawiła filiżankę i zaczęła się wpatrywać w fusy na dnie. Twarz jej się
ściągnęła, jakby ważyła w sobie jakąś niezmiernie istotną decyzję. W końcu za-
częła powoli mówić:
— Widzisz, Andreo, są pewne rzeczy, o których lepiej zapomnieć. To ci nic
nie da, jeśli się dowiesz o tym, do czego doszło w tym domu, bo to nie są sprawy
do omawiania przez porządnych ludzi. Ja o nich wiem i wie twój dziadek, ale
nigdy nic nie mówiliśmy dzieciom. Ani William, ani Elsie, ani Ruth nie wiedzą
nic o tamtych czasach. I ty też nie powinnaś.
— To znaczy o tym, że ktoś z Townsendów nie sprawował się jak należy?
Wzrok babci posmutniał.
— Więcej niż to. Wiem, co myślisz — że jestem staroświecką wiktoriańską
babą gorszącą się współczesnymi grzechami. No dobrze, może i jestem, Uważam
się za porządną chrześcijankę i oburza mnie to, co się dziś wyprawia na świecie.
Ale czasy się zmieniają, prawda? Niektóre rzeczy trzeba zaakceptować. Jak to, że
młodzi ludzie żyją razem bez ślubu czy biorą narkotyki. Ale, Andreo, są rzeczy,
które oburzają w każdej epoce. Rzeczy straszne, o których trudno mówić. I wła-
śnie takie działy się w tym domu u Townsendów.
Ton głosu babci napawał raczej pesymizmem, ale mimo to nalegałam:
—Babciu, ja chcę wiedzieć.
—Dlaczego?
—Bo... — szukałam odpowiednich słów. Dlaczego nie mogłam zostawić tego
tematu i zapomnieć o tym, tak jak wolałaby babcia? Dlaczego czułam potrzebę
dowiedzenia się?
— Bo to też moja rodzina, jak ty i dziadek, ciocia i wujek. Chcę coś wiedzieć
o was wszystkich, także o tych z przeszłości. Przyjechałam z tak daleka, więc
chciałabym z czymś wrócić do domu.
—A Dobsonowie? W takim razie opowiem ci o rodzinie z mojej strony.
—Też, babciu. Ale chcę wiedzieć o wszystkich. Szczególnie o Townsendach.
—Nie mogę...
—Ja nie mam żadnej historii — skarżyłam się. — Dwadzieścia pięć lat w po-
łudniowej Kalifornii i to wszystko. Koniec, kropka. I to całe moje życie?
Spojrzała na mnie smutno.
— Jeśli mam jakąś przeszłość, chcę ją poznać całą — i dobrą, i złą. Mam do
tego prawo.
Popatrzyłyśmy na siebie przez dzielący nas stół, zastanawiając się nad tymi
wszystkimi minionymi łatami. W uszach dźwięczały mi moje własne słowa. Co
ja do licha mówię! Dlaczego tak się egzaltuję? Jeszcze nigdy niczego takiego nie
czułam. Nigdy dotąd nie obchodziło mnie własne pochodzenie. Nie interesowa-
łam się do tej pory nawet żyjącymi krewnymi, a co dopiero zmarłymi! Więc dlaczego?
Dlaczego akurat teraz tak rozpaczliwie pragnęłam wiedzieć?
W głębi duszy wiedziałam: to przez ten dom.
— No tak, masz rację, kochanie. Tylko że... Popatrzyłam na twarz babci, na
której wyraźnie odbijały
się myśli: niechęć do rozmawiania o przeszłości, odraza do tego, o czym wie-
działa, rozdarcie między chęcią uszanowania mojego prawa do poznania prawdy
a pragnieniem oszczędzenia mi przykrości.
Ostatecznie, wzdychając głęboko, powiedziała:
— Więc dobrze. Opowiem ci, skoro chcesz.
Wstałyśmy od stołu i przeszłyśmy na miejsca przy kominku. Nie ponaglałam
jej. Potrzebowała czasu, by zebrać odwagę i pomyśleć, więc czekałam cierpliwie,
nic nie mówiąc.
— To, co wiem, opowiedział mi twój dziadek Robert. Kiedy za niego wy-
szłam sześćdziesiąt dwa lata temu, mieszkał w tym domu całkiem sam. Był jedy-
nym pozostałym przy życiu z rodziny Townsendów, którzy mieszkali tu od tysiąc
osiemset osiemdziesiątego roku. Jak widzisz, nie znałam nikogo z jego rodziny. I
on sam ich nie znał, bo wszyscy zniknęli lub umarli wcześniej, niż sięgał pamię-
cią. Roberta wychowała w tym domu jego babka, która zmarła tuż przedtem, nim
wstąpił do wojsk inżynieryjnych. Więc ja, Andreo, wcale jej nie znałam. W każ-
dym razie to ona, babka Roberta, opowiedziała mu rodzinną historię. Potem on
mi ją przekazał. A było tak.
Babcia najwyraźniej zbierała siły.
— Jego ojciec, Victor Townsend, był nikczemnikiem. Mówią, że parał się
czarną magią. A nawet że miał kontakt z samym diabłem. Mogło tak być, sądząc
po tym, co zrobił. Aleja ci tego nie powiem, Andreo. Za nic w świecie nie przej-
dą mi przez usta te okropne czyny, które ten człowiek... ten d e m o n popełniał.
Ale powiem ci jedno: póki żył, Victor Townsend zrobił z tego domu piekło na
ziemi dla wszystkich.
4
— Och, przyszły na nich ponure czasy. Dzieci mieli troje: najstarszy Victor,
potem John i najmłodsza Harriet. W tysiąc osiemset osiemdziesiątym pan Town-
send przywiózł swoją rodzinę z Londynu tutaj na George Street. To był dobry
człowiek, dziadek Roberta. Surowy ojciec, sumienny chrześcijanin. Cieszył się w
Warrington dużym szacunkiem. Jak to się stało, że miał takie dziecko jak
Victor...
Babcia siedziała, kręcąc głową, z wypisanym na twarzy wielkim smutkiem.
Nie chciałam zbyt naciskać, próbowałam się powstrzymywać, ale moja cieka-
wość rosła coraz bardziej.
—Babciu, co robił Victor? Uniosła głowę jakby z wysiłkiem.
—Co robił?
—To znaczy: czym się zajmował?
— Aaa... — babcia przyłożyła rękę do czoła. — Czekaj. Właściwie nie wiem.
Chyba nigdy nie wiedziałam. Może twój dziadek wie, ale nie mówił mi tego.
Młodszy brat, John, pracował, zdaje się, w stalowni jako urzędnik.
— On też był żonaty?
Babcia rzuciła zakłopotane spojrzenie.
— Jak to „też"? Oczywiście, że John był żonaty. Jego żoną była Jennifer, ta,
której zdjęcie oglądałaś.
—Sądziłam, że to żona Victora!
—Nie, Andreo, nie. Jennifer wyszła za Johna. Victor nie był żonaty.
—Ale mówiłaś, że to moja prababka.
— Andreo — głos babci spoważniał. — Jennifer wyszła za mąż za Johna
Townsenda i wprowadziła się do tego domu. Ale jakoś, pewnej nocy... — spuści-
ła oczy — Victor przyszedł tu jak zwykle w furii i... no wiesz, dopadł biedną
Jennifer i... wziął ją s i ł ą.
Nie wiem, na jak długo cała moja świadomość skoncentrowała się wyłącznie
na tykaniu zegara. Kiedy znów spojrzałam na babcię, poczułam odrobinę zrozu-
mienia dla nieszczęścia wypisanego na jej twarzy.
—Widzisz, Andreo — powiedziała cicho — twój dziadek został poczęty
przez gwałt.
—Babciu...
—John, mąż Jennifer i brat Victora, nie mógł tego znieść i kiedy okazało się,
że Jennifer jest w ciąży, odszedł. Obaj bracia zniknęli i dziewczyna została sama
z dzieckiem. Nigdy więcej nie słyszała nic ani o Johnie, ani o Victorze. Dziecko
wychowywała babka, czyli matka Victora i Johna. Wiem od Roberta, że była tro-
chę stuknięta, jeśli mnie dobrze rozumiesz.
—A co z ich siostrą, Harriet? I co się stało z Jennifer?
—Nie wiem, co się stało z Harriet, chociaż pamiętam, że okoliczności jej
śmierci były owiane jakąś tajemnicą. A Jennifer umarła, zanim twój dziadek
urósł na tyle, by ją pamiętać. Podobno serce pękło jej z żalu.
—Teraz już rozumiem...
—Nie do końca. Nie rozumiesz największej w tym wszystkim tragedii, tej na
dłuższą metę.
Zaskoczyło mnie, jakim przejętym głosem to mówiła. Nawet jej oczy się
ożywiły, gdy mówiąc, gestykulowała.
— Nie wiesz, jak prześladowało twego dziadka przez całe życie to, co wie-
dział o swoim prawdziwym ojcu. To była dla niego istna tortura! Już jako mały
chłopiec nie był szczęśliwy, żyjąc w tym domu samotnie z przykutą do łóżka sta-
rą panią Townsend. A kiedy dorósł do tego, by zrozumieć, co zaszło, doznał szo-
ku na całe życie. Twój dziadek musiał żyć z ciężarem hańby otaczającej jego oj-
ca, w świadomości tego, jakim był on sadystą. To padło wielkim cieniem na całe
jego życie. Nie miał żadnego szczęśliwego wspomnienia, nigdy nikt go nie ko-
chał — dopóki nie spotkał mnie. Wiesz, Andreo, słyszałam, jak krzyczy przez
sen, takie go dręczyły koszmary. Albo siedział na tamtym fotelu i łkał jak dziec-
ko z powodu krwi płynącej w jego żyłach.
Babcia miała oczy pełne łez i wargi jej drżały.
— Myślisz pewnie: no to co, to się zdarzyło dawno temu. Ale wiesz, co myśli
twój dziadek? On uważa, że Victor Townsend był chory umysłowo! Całe życie
przeżył w strachu, czy ta zła krew nie odezwie się znów w którymś z jego dzieci.
Kiedy byłam w ciąży z Elsie, zachowywał się jak opętany obsesją, tak się o to
bał. Potem urodziła się twoja mama i William i wszystko było w porządku. Ale
dziadek zaczął się bać, że choroba odezwie się u jego wnuków, że charakter
Victora ujawni się w którymś z was — Albercie, Ann lub Christine albo w tobie
czy Richardzie. Oto największa krzywda, Andreo, jaką przeszłość wyrządziła
twojemu dziadkowi. Przez wszystkie te lata byłam jedyną osobą, która o tym
wiedziała. Teraz wiesz i ty. Chociaż wolałabym, żebyś nie wiedziała.
Wybuchnęła płaczem, a ja poczułam się paskudnie.
— To było straszne dla twojego dziadka — ciągnęła — wiedzieć, że jego ży-
cie to skutek sadystycznego gwałtu. Powiedział kiedyś, że matka musiała niena-
widzić jego widoku, bo przypominał jej o okrucieństwie Victora. Może dlatego
umarła, kiedy jeszcze był dzieckiem. Może nie mogła na niego patrzeć.
—Babciu...
—Tak, Victor Townsend był wcieleniem zła! Znęcał się nad wszystkimi w
domu! Dlatego nie lubię patrzeć na jego zdjęcie ani wymieniać jego imienia. I
tak samo jak twój dziadek wstydzę się tego, że jestem z nim spowinowacona. I ty
też powinnaś się wstydzić takiego przodka!
Porwana impulsem, zerwałam się na nogi i podeszłam do okna. Nie było już
błękitu nieba, słońca ani ptaków. Zamiast tego na niebie wisiały ciemne, złowro-
gie chmury i krople deszczu uderzały o szyby.
Zaledwie przed dwoma dniami oczekiwano ode mnie, bym okazała jakieś
uczucia tym obcym ludziom, którzy są moimi krewnymi. Sami ściskali mnie i
całowali, płacząc z radości, i ja powinnam robić to samo, ale nie mogłam.
A teraz miałam z kolei potępić i znienawidzić jednego z krewnych, bo wszy-
scy to zrobili. Okazało się jednak, że i tego zrobić nie umiałam.
Nie wiem dlaczego, ale słowa babci obudziły we mnie jedynie litość i współ-
czucie dla niej i dziadka. Natomiast cokolwiek by powiedziała o Victorze Town-
sendzie, nic nie było w stanie obudzić w moim sercu nienawiści do niego.
Odwróciłam się gwałtownie i popatrzyłam na staruszkę w fotelu.
Niesamowite! A jednak prawdziwe. Nie wiadomo z jakiego powodu nie po-
trafiłam poczuć nienawiści do człowieka, który zgotował tylu ludziom godny po-
żałowania los. Dlaczego? Nie mogłam tego pojąć.
Babcia tymczasem wytarła oczy i szybko doszła do siebie. Podniosła się z fo-
tela, podpierając się laską, i zaczęła przepraszać za swój wybuch płaczu.
— Zbyt często płakałam w przeszłości, żeby to robić jeszcze teraz. Kiedy się
dożyje osiemdziesięciu trzech lat, człowiek już rozumie, że łzy nic nie pomagają.
Ale teraz cię uprzedzam — nigdy więcej nie powiem już słowa na ten temat.
Powiedziałam wystarczająco dużo, może za dużo, ale przynajmniej znasz
prawdę.
Choć powinnam posłusznie przyjąć do wiadomości wszystko, co usłyszałam,
gdzieś na dnie duszy targały mną wątpliwości. Czy aby na pewno znam całą
prawdę?
Tym razem moja jazda do warringtońskiego szpitala miała zupełnie inny wy-
dźwięk. Wiedziałam bowiem co nieco o mężczyźnie, do którego jadę. Wczoraj
odwiedziłam po prostu obcego starca, umierającego na łóżku spowitym zapa-
chem przemijania. Dzisiaj jechałam do syna Victora Townsenda, a to zupełnie co
innego.
Na przednim siedzeniu ciocia Elsie paplała o pogodzie, dzierżąc na kolanach
pudełko czekoladek dla ojca. Wuj Edouard powtarzał po niej wszystko swym
niezrozumiałym cudzoziemskim akcentem. Ja siedziałam skulona z tyłu, roz-
myślając o długiej rozmowie z babcią, co pozwoliło mi nie zwracać uwagi na
zimno.
Gdy wchodziliśmy przez podwójne drzwi szpitala, opadły mnie mieszane
uczucia. Jakaś cząstka mnie nie chciała mieć z tą sprawą więcej do czynienia i
pragnęła natychmiast wrócić do domu. Nawet jeśli to oznaczało ponowne spotka-
nie z Dougiem. Ale druga, silniejsza cząstka mnie była dziwnie zainteresowana
tajemniczymi wydarzeniami w domu na George Street i staruszkiem, którego ca-
łe życie było przez nie napiętnowane. Wczoraj nic dla mnie nie znaczył; dziś
wiedziałam o nim prawdopodobnie więcej niż jego własne dzieci.
Dzięki temu czułam w tej chwili, że coś nas łączy. Oboje wiedzieliśmy o
Victorze Townsendzie.
Usiedliśmy tak jak poprzednio na rozkładanych krzesłach dookoła łóżka.
Dziadek był dziś ułożony w pozycji siedzącej i wyglądał jak szmaciana kukła.
Jego oczy, choć otwarte, były mętne i zasnute mgłą. Wątpliwe było, czy w ogóle
nas widzi.
— Cześć, tato — odezwała się Elsie, zdejmując celofan z pudełka czekola-
dek. — Przyniosłam ci coś słodkiego.
Usta dziadka drgnęły i ułożyły się w coś zbliżonego do uśmiechu.
— Chcesz jedną? — kusiła.
Dziadek nie zareagował, lecz dalej .siedział z tym swoim uśmiechem. A może
był to grymas bólu, trudno powiedzieć.
Ciocia Elsie włożyła mu do ust czekoladkę, a on od razu zaczął ją ssać. W
końcu, jak się zdaje, wszystko sprowadza się do podstawowych instynktów, z
którymi przychodzimy na świat.
Pomyślałam, że dziadek jest znów małym dzieckiem.
— Spójrz, kto tu z nami jest! — powiedziała Elsie, a jej głos rozległ się w ca-
łej sali. — Nasza Andrea przyjechała z Ameryki! Nie widziałeś jej wczoraj, bo
spałeś.
Zamglone oczy dziadka patrzyły dalej w stronę Elsie, aż wreszcie — tak jak-
by dotarła do niego ta informacja — odwrócił uśmiechniętą twarz do mnie.
Utrzymał ten uśmiech jeszcze przez chwilę, żując czekoladkę, po czym nagle
usta mu opadły i przestały się ruszać.
Ciarki przeszły mi po plecach.
Wyraz twarzy dziadka był straszny. Kto mógłby przypuszczać, że taka łagod-
na infantylna twarz może wyrażać takie... co właściwie? Gniew? Nienawiść?
— Tato, jesteś dziś niezbyt uprzejmy — zauważyła Elsie i wyciągnęła w
stronę jego ust następną czekoladkę.
Lecz dziadek błyskawicznie, dosłownie nie wiadomo kiedy, machnął ręką i
odrzucił od siebie dłoń Elsie.
— Tato!
Patrzył na mnie ponuro. Jego zamglone, zdawałoby się niewidzące oczy prze-
szywały mnie na wylot. Zadrżałam.
—Co mu się stało? — zastanawiała się Elsie. — Nigdy go takiego nie widzia-
łam.
—Pewnie bierze Andreę za kogoś innego — powiedział wuj Ed, który pod-
niósł z ziemi czekoladkę, wytarł ją i zjadł.
Ciężko przełykając ślinę, starałam się wytrzymać wrogie spojrzenie dziadka.
Jego twarz była pełna nienawiści. Wreszcie odzyskałam głos i odezwałam się ci-
cho:
— Cześć, dziadku, poznajesz mnie, prawda?
Jeszcze przez kilka sekund przeszywało mnie złe spojrzenie, z głęboką
zmarszczką kolo bruzdy na czole, po czym jakby chmura odsłoniła słońce, rysy
twarzy dziadka zmiękły i rozjaśniły się.
Składając usta w trąbkę, z trzęsącą się brodą, dziadek zdołał wyartykułować:
— Ł-łuth?
— O rety! — wyrwało się Elsie. — On cię bierze za twoją mamę! — Po
czym schyliła się nad łóżkiem i powiedziała bardzo głośno: — To nie Ruth, tato.
To Andrea! Twoja wnuczka!
Dziadek znów się uśmiechał.
—Łuth! Włóciłaś do domu?
—Tato!
— Dobrze, ciociu. Na pewno Andrea to dla dziadka dwuletnia dziewczynka.
Niech myśli, że ja to mama. Zobacz, jak się uśmiecha.
Tego, że serce mi się ściskało, nie okazywałam, bo sama nie mogłam uwie-
rzyć, iż ten człowiek robi na mnie tak silne wrażenie. Długo wpatrywałam się w
jego starą zniszczoną twarz, myśląc, z jakim strasznym piętnem musiał żyć, zna-
jąc historię swego poczęcia, i w jakim lęku, że diabelska krew Victor a Town-
senda może się odezwać w którymś z nas.
— W porządku, dziadku — powiedziałam uspokajająco, klepiąc go po ręku.
— Wszystko w porządku.
Wujek William mieszkał w części Warrington zwanej Pad-gate, w bardziej
nowoczesnym domu bliźniaku, z dużymi trawnikami przed i za domem, a przede
wszystkim — z centralnym ogrzewaniem.
Mój przyjazd był dla niego wielkim wydarzeniem. Krzepki i rumiany, z po-
tężnym brzuchem, obejmował mnie, ściskał i obcałowywał prawie tak samo wy-
lewnie jak ciocia Elsie. Jego żona, May, była dużą kobietą noszącą skromne
praktyczne suknie i gładko zaczesane włosy. Wuj i ciotka byli prostymi, bezpre-
tensjonalnymi przedstawicielami klasy średniej.
— To nasza Andrea! — wykrzyknęła ciocia May, kiedy wprowadzono mnie
do kuchni, gdzie stała nad parującymi garnkami. — Urosłaś, odkąd cię ostatnio
widziałam!
Roześmialiśmy się wszyscy i przeszliśmy do rytuału zdejmowania wierzch-
nich warstw ubrań. Potem całą piątką przeszliśmy do salonu, o wiele nowocze-
śniejszego niż u babci, na herbatę i ciasteczka.
—Na deser po kolacji mam przekładaniec — zapowiedziała ciocia May. —
Założę się, że nie jadłaś go od lat, co, kotku? — poklepała mnie po kolanie.
—Jak tam dzisiaj tato? — zapytał wuj William z pełnymi ustami.
—Siedział i rozmawiał z nami, prawda Ed? I zjadł prawie cale pudełko słody-
czy!
—Z tatą coraz lepiej. Za parę tygodni będzie w domu, zobaczycie. Potrzebo-
wał tylko trochę odpoczynku, ot co.
Obserwowałam, jak wujek pakuje do ust ciastko, opierając się o telewizor, i
pomyślałam, że jest to człowiek nieskomplikowany. Brat mojej mamy, z rodzin-
ną bruzdą między brwiami.
Rozmowa obracała się jeszcze przez jakiś czas wokół dziadka, potem przeszli
na temat operacji stopy mojej mamy i wreszcie — nieuchronnie — przeszłości.
Podczas gdy wuj William i ciocia Elsie wspominali czasy spędzone razem z ma-
mą, wuj Edouard zaczął czytać londyńskiego „Timesa", ciocia May wróciła do
kuchni, a ja siedziałam w kącie jako niezbyt zainteresowany obserwator.
W domu wuja Williama było bardzo ciepło, nie tak jak u babci. Wychodząc z
pokoju, nie wchodziło się w ziąb korytarza. Poczułam się zrelaksowana, zdjęłam
buty i podwinęłam nogi. Położyłam głowę na oparciu fotela i leniwie przysłuchi-
wałam się rozmowie.
Moje myśli, z początku chaotyczne i bezładne, jakoś same popłynęły do do-
mu na George Street. Pomyślałam mimochodem, jaki bezpieczny wydaje mi się,
gdy jestem daleko od niego, i jaki dziecinny niepokój towarzyszy mi za każdym
razem, gdy przekraczam jego próg. Z całą pewnością wpływa tak na mnie po
prostu jego ponura wiktoriańska atmosfera.
Przypomniałam sobie zły sen ostatniej nocy — jak realny mi się wydawał
wówczas ten koszmar, a jak odległy był teraz. Pomyślałam o chłopcu zaglądają-
cym przez okno. Jak szczerze był zdziwiony na mój widok.
Na koniec zaczęłam myśleć o dziadku i jeszcze raz przeżyłam jego mrożące
krew w żyłach spojrzenie. Zastanawiało mnie, co zobaczył, gdy na mnie patrzył.
—Andreo!
—Tak?
—Ona zasypia. Jest okropnie zmęczona.
—Nie, nie zasypiam.
— Wiesz — odezwał się wuj William — to cudownie, że znów tu jesteś.
Chciałbym, by twoja mama mogła też przyjechać, ale cieszymy się, że mamy
ciebie. Nie wyjedziesz zbyt szybko, co? Jak załatwiłaś sprawy z pracą?
Usiłowałam przywołać w pamięci twarz maklera giełdowego, dla którego
pracowałam, ale wcale mi to nie wychodziło.
— Należał mi się miesiąc urlopu, więc nie tracę żadnych pieniędzy. Ale nie
wiem, jak długo zostanę... — I wtedy przypomniałam sobie Douga. Ale jego
twarzy też nie mogłam przywołać.
Zaraz potem przeszliśmy do kuchni na solidną kolację, złożoną z gotowanej
cielęciny z kapustą, pieczonymi ziemniakami i marchewką. Wuj William nalał
czerwonego hiszpańskiego wina i wygłosił krótką mowę na temat spotkania ro-
dziny po latach.
— A w weekend — oznajmiła Elsie — pojedziemy wszyscy do naszego Al-
berta nad. zatoką Morecambe. Dziecko im rośnie, zobaczycie!
Przez jakiś czas rozmawiali o planowanym niedzielnym spotkaniu. O tym, że
po raz pierwszy zobaczę swoje cioteczne rodzeństwo Alberta i Christine; że bę-
dziemy wszyscy razem pod jednym dachem, włącznie z babcią, która prawie
nigdy nie ruszała się z domu. I tak w kółko omawiali tę imprezę, do której było
jeszcze pięć dni. Ja nic nie mówiłam. W myśli zauważyłam, że powinnam się
cieszyć popołudniem spędzonym z dala od przygniatającej i posępnej atmosfery
domu babci.
Wuj William zwrócił się do mnie:
— Powiedz, Andreo, jak ci się mieszka w lodowatym domu mamy?
Wszyscy się zaśmiali.
—William, słuchaj — odezwała się ciocia May — czy nie mógłbyś zawieźć
jej tam piecyka elektrycznego? Musi jej być straszliwie zimno w tej frontowej
sypialni.
—Nie — powiedziałam nagle, sama tym zaskoczona. — To znaczy, jest mi
tam zupełnie dobrze. Mam termofor i kilka koców. Naprawdę.
Co ja wygaduję! Przecież to nieprawda. Jest mi bardzo źle w tym pokoju.
Bardzo by się przydał piecyk elektryczny. Ale piecyk po prostu tam nie pasuje —
próbowałam sobie wytłumaczyć swój sprzeciw.
—Dobrze ci się śpi, kochanie? — dopytywała się ciocia May z matczyną tro-
ską.
—Tak, bardzo dobrze.
—Wiesz — dodał wuj William, wkładając do ust pełną łyżkę ziemniaków —
ta sypialnia była zawsze zimna. Zresztą zimny jest przecież cały dom. Zawsze
taki był. Ale ja się nie skarżyłem. Kiedy Ruth wyszła za mąż i wyprowadziła się,
ja przejąłem frontową sypialnię. Marzłem tam okropnie, ale nic narzekałem.
Dziewczęta były zawsze bardziej wydelikacone.
Patrzyłam na wujka znad swego kieliszka. Kiedy odwrócił się do mnie, posła-
łam mu uśmiech.
— Delikatnisie, co? — powtórzył, mrugając do mnie okiem.
Roześmiałam się.
— Naprawdę wszystko jest w porządku. Znaczy z tym zimnem. W końcu to
stary dom, prawda? Mają też prawo się w nim dziać dziwne rzeczy w środku no-
cy. Właściwie to najbardziej...
— Co takiego? Dziwne rzeczy? O czym ty mówisz?
— Och, przecież wiesz, wujku. — Nabrałam widelcem kapusty. — W środku
nocy słychać dziwne odgłosy. Nigdy ci się to nie przydarzyło?
Uniósł brwi.
—Nie przypominam sobie. W tym domu nie słychać żadnych odgłosów. Jest
porządnie zbudowany. Nie tak jak to dziadostwo, które budują teraz. Sto lat temu
umieli stawiać domy! Nie, nigdy nie budziły mnie żadne odgłosy w nocy. Za to
nasz dom skrzypi, prawda, May?
—Chodzi mi o to — mówiłam pospiesznie — czy nic cię w tym domu nie
dziwiło. Jakieś niezwykłe hałasy albo... widoki. Niewytłumaczalne zjawiska.
Patrzył na mnie ze zdumieniem.
— Co ty sugerujesz, Andreo — wtrąciła ciocia Elsie, sięgając po butelkę z
winem — że w tym domu straszy?
Roześmieli się — William, Elsie i May. Wuj Ed tylko się uśmiechnął i jadł
dalej.
— Nie to mam na myśli — odparłam, choć właśnie to miałam na myśli. —
Zastanawiam się tylko, czy...
— Czy ty coś widziałaś? — spytała May.
—Oczywiście, że nie. Ale u nas w Los Angeles, jeśli dom ma sto lat, to na
ogół ma swoją historię, krążą o nim legendy.
—Nie u nas — powiedział wuj William. Podniósł miskę z cielęciną, zgarnął
łyżką resztę mięsa na swój talerz i niedbale rzucił miskę na stół. — W Anglii jest
za dużo takich i jeszcze starszych domów. Nie może we wszystkich straszyć,
prawda? Jeśli chcesz zabrać ze sobą do Ameryki legendy, musiałabyś pojechać
do Penketh. Tu w pobliżu nic takiego nie ma. Brak czasu na duchy.
Elsie popatrzyła na mnie zza stołu z głową przechyloną w bok.
—Jesteś rozczarowana?
—Ależ nie, nie żartujcie. Tak się tylko zastanawiałam.
—Amerykanie mają swoje fantazje na temat Anglii, prawda? — powiedział
wuj William. — Ze w naszych domach straszy i tym podobne. Niestety, kocha-
nie, tu w promieniu wielu mil nie ma żadnych duchów. Za zimno dla nich! —
znów parsknął śmiechem, a ja żałowałam, że poruszyłam ten temat.
Kiedy już się skończył śmiać, mówił dalej:
— W tym starym domu nie ma niczego tajemniczego. Czy nie tak, Elsie?
Urodziłem się tam w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym drugim, mieszkałem
przez prawie trzydzieści lat i ani razu nie słyszałem ani nie widziałem niczego
niezwykłego. Zawsze był to miły spokojny dom. Solidnie zbudowany. Nie tak
jak dzisiejsze. Nasza Christine właśnie oszczędza pieniądze, żeby kupić podobny
w...
Korzystając ze zmiany tematu, postanowiłam wycofać się z rozmowy. Jadłam
powoli i nie bardzo mi smakowało. Byłam przybita i rozdrażniona. Miałam na-
dzieję, że moje dziwne przeżycia w domu babci nie były niczym nowym i że moi
krewni miewali podobne doświadczenia.
A tu nic. Zupełnie nic.
Po kolacji, zanim wuj William z żoną wyruszyli z codzienną wizytą do szpita-
la, postanowiłam zadzwonić do mamy. Rodzina uznała to za świetny pomysł i —
ku mojemu niezadowoleniu — kiedy tylko otrzymałam połączenie, otoczyli mnie
wszyscy kółkiem i nie mogłam nawet swobodnie z mamą porozmawiać.
Mało tego, wszyscy po kolei zamieniali z nią parę słów. I gdy już powiedzieli
wszystko, co mieli do powiedzenia, uronili parę łez i wreszcie oddali mi słu-
chawkę, niewiele już mogłam jej powiedzieć. Byłam okropnie zawiedziona.
Czułam się po prostu oszukana. Chciałam z nią porozmawiać o tylu rzeczach,
o tyle zapytać. A w końcu wyszło na to, że mogłam tylko zapytać o stan jej sto-
py, powiedzieć co nieco o dziadku i moim pobycie u babci, a potem zapowie-
dzieć, że cztery osoby czekają w kolejce, by z nią rozmawiać.
Po drodze do szpitala wuj William i ciocia May podrzucili mnie do babci. Za-
trzymali się na chwilę, tylko żeby zobaczyć, jak się babcia miewa, i stwierdzić,
jaka to szkoda, że jej z nami nie było na tak miłej kolacji.
Podczas gdy oni rozmawiali, ja ganiłam się w myślach za to, że znów poddaję
się nastrojowi domu. Bo stało się tak dokładnie w chwili, gdy weszłam do środka.
Miałam świadomość, że powinnam bardziej interesować się zdrowiem dziadka
(w końcu po to tu przyjechałam), a mniej przejmować całym tym domem.
O dziewiątej usiadłyśmy znów z babcią przy gazowym kominku. Babcia włączyła
radio, żeby posłuchać swej ulubionej Godziny z muzyką szkocką. Po jakichś
pięciu minutach brzdąkania kobzy zaczęło się znowu to samo.
Siedziałyśmy obie wygodnie, zasłuchane w muzykę. Babcia nuciła cicho
melodię Amazing Grace. Wtem spostrzegłam, że zegar przestał tykać.
Nie spuszczałam go z oka.
Gdzieś jakby z wielkiej oddali odezwało się nie nastrojone pianino. Znów
grano Dla Elizy, lecz tym razem bardziej wprawną ręką, nie tak po amatorsku jak
przed dwoma wieczorami.
Spojrzałam na babcię. Z odchyloną do tylu głową i rozluźnioną twarzą mruczała
dalej radiową melodię.
Chwila zdawała się ciągnąć w nieskończoność, jakby czas się zatrzymał, a
nas zawieszono między dwoma rzeczywistościami. Nie mogłam uwierzyć wła-
snym oczom: babcia nie słyszała pianina!
Twarz mi płonęła, pokój zdawał się osaczać. Ogarnął mnie strach, gdy uświa-
domiłam sobie, co się dzieje.
— Babciu...
Nie otwierała oczu.
Pianino grało coraz głośniej. Jego dźwięk dochodził do moich uszu ze
wszystkich stron naraz. Teraz szkockie dudy brzmiały z oddali.
—Babciu...
Nareszcie podniosła wzrok.
—Co, kochanie?
Pianino umilkło w tej samej sekundzie, gdy otworzyła oczy. Spojrzałam na
zegar. Chodził normalnie.
—Babciu, jestem okropnie zmęczona — przesunęłam rękami po twarzy. —
Czy mogę już iść spać?
—Naturalnie! Znów bezmyślnie cię zatrzymuję — sięgnęła po laskę i zaczęła
się podnosić z fotela.
— Nie wstawaj, babciu, nie trzeba.
— Co ty mówisz! Nie będę tu siedziała i przeszkadzała ci zasnąć.
— Jak to?
— Twój szlafrok i koszula nocna są już tu pod poduszką. Nie chciałam, żebyś
musiała wychodzić na zimne schody.
Ze zmieszaniem spojrzałam na pościeloną już kanapę i zrozumiałam, o czym
mówi.
—Chcesz, żebym i dziś tu spała?
—Oczywiście! Było ci tu wczoraj ciepło i przyjemnie. Nie musisz wracać do
frontowej sypialni.
—Ale... — Nagłe ogarnęła mnie nieprzemożna, dla mnie samej niezrozumiała
niechęć do spania na dole i jednocześnie gwałtowne pragnienie znalezienia się
znów na górze. Czułam, że powinnam w sobie stłumić ten dziwny pęd do spania
we frontowej sypialni, ale zamiast tego przekonywałam babcię.
—To było wczorajszej nocy — tłumaczyłam. — Miałam zły sen. Dziś będzie
w porządku. Słowo daję, babciu, sypialnia jest...
—Nie przejmuj się, kotku. To przeze mnie. Skarżyłam się przy tobie na opła-
ty za gaz i ciągle utyskuję na temat energii i prądu, a teraz ty krępujesz się korzy-
stać z ogrzewania. Wiesz co, nie zwracaj uwagi na gderanie starej baby. Piecyk
będzie włączony przez cały czas, dopóki u mnie jesteś, i koniec. Kropka. Dobra-
noc, rybeńko.
Bezradnie patrzyłam, jak wychodzi z pokoju i zamyka za sobą drzwi.
Usiadłam ciężko na kanapie. O co w tym wszystkim chodzi? Co mnie napa-
dło, żeby się spierać z babcią? Przecież w zasadzie zgadzałam się z nią, że salo-
nik jest dla mnie najlepszym miejscem do spania. A jednak... siedziało we mnie
coś, co ciągnęło mnie na górę. Coś, co mnie do tego zmuszało wbrew własnej
woli.
Podniosłam wzrok i rozejrzałam się. Zwyczajny pokój ze zwyczajnymi me-
blami i miłym rozgardiaszem. Dlaczego więc nic mogę się odprężyć? Po dwóch
dniach powinnam się już przyzwyczaić do nowego czasu. Z pewnością oswoiłam
się z innym otoczeniem. A nie wiedzieć dlaczego, dziwne uczucie w stosunku do
tego domu nie tylko nie ustępowało, lecz nawet się nasilało.
I to pianino. Najwyraźniej babcia go nie słyszała. Jak to możliwe? Skąd pły-
nęły jego dźwięki? Czyżby brzmiały tylko w moich uszach? Dlaczego nikt z ro-
dziny nie doświadczył nigdy w tym starym domu niczego niezwykłego, tylko ja?
Czy to się w jakiś sposób łączy z moim przyjazdem? Co takiego mam w sobie, że
obudziłam tu jakieś fantomy z przeszłości?
Nagle odrzuciłam głowę w tył i spojrzałam w sufit.
Co to za dźwięk?
Wstałam powoli i nie spuszczając wzroku z sufitu, próbowałam wyłowić go z
nocnej ciszy. Słychać było jakby płacz kobiety. — Babcia? — szepnęłam.
Zapominając o swych wewnętrznych dylematach, przejęta tym, że babcia w
łóżku płacze, wybiegłam z saloniku w ciemny korytarz.
W pośpiechu nie zwróciłam uwagi, że zegar znów przestał tykać.
5
Ledwo słyszałam łkanie, tak głośno biło mi serce ze strachu na widok ciemnej
czeluści schodów. Lecz szłam, jak mogłam najszybciej. Niepokoiło mnie bardzo,
że babcia płacze w samotności swojego pokoju. Co mogło ją tak zmartwić?
Zapaliłam mdłe światło na korytarzu i ostrożnie podeszłam do jej drzwi. Przy-
łożyłam ucho i słuchałam. W pokoju babci było cicho. Zdziwiona, odsunęłam się
od drzwi i wpatrywałam się w korytarz. W świetle jednej żarówki słabo, ale było
widać drzwi do frontowej sypialni. Były zamknięte. Płacz dochodził z tamtej
strony.
Ostrożnie, niemal na palcach poszłam wzdłuż korytarza. W miarę jak zbliża-
łam się do drzwi sypialni, płacz rozlegał się coraz głośniej. Pod drzwiami zamar-
łam w bezruchu i słuchałam. W przenikliwie lodowatym powietrzu nocy oprócz
łkania nic nie zakłócało ciszy. Była to cisza zaiste grobowa, przyprawiająca o
ciarki. Instynktownie czułam chęć ucieczki, ale nie byłam w stanie zrobić naj-
mniejszego ruchu. Coś silniejszego ode mnie panowało w mrocznym korytarzu,
jakaś moc, która zmusiła mnie do chwycenia za gałkę u drzwi.
Była lodowata i nieprzyjemna w dotyku. Otworzywszy bezdźwięcznie drzwi,
ujrzałam ciemną czeluść sypialni i poczułam na twarzy zimny powiew.
Znów ta sama siła, której nie umiałam się przeciwstawić, wciągnęła mnie do
środka.
Ogarnęłam wzrokiem ciemność i ujrzałam środek pokoju oświetlony przez
niesamowite, nie wiadomo skąd płynące światło. Była to eteryczna poświata, ja-
śniejsza w środku, a zanikająca ku brzegom, by stopniowo zanurzyć się w ciem-
nościach. Coś w rodzaju półświatła stosowanego w kinematografii dla uzyskania
efektu miękkości obrazu. Światło to padało na łóżko.
Tam zaś leżała na brzuchu mała, ubrana na biało dziewczynka. Jej ramiona
unosiły się i opadały od szlochu.
Miała nie więcej niż dwanaście, trzynaście lat. Jej bawełnianą sukienkę do
kolan zdobiły falbanki, koronki i wstążki. Cienką talię opasywała szarfa, zawią-
zana z tyłu w wielką kokardę, a na nogach miała małe skórzane pantofelki. Z
miejsca, gdzie stałam, widziałam też marszczone halki i białe pończochy.
Z twarzą ukrytą w rękach, dziewczynka szlochała, jakby za chwilę miało jej
pęknąć serce.
Nie wiem, jak długo patrzyłam na tę scenę. Zupełnie się nie bałam i stałam
jak zauroczona. Byłam tak skupiona na oglądanym niesamowitym zjawisku, tak
realistycznej w szczegółach iluzji, że zaniepokoiłam się dopiero, kiedy dziecko
podniosło głowę.
Co by się stało, gdyby mnie zobaczyła?
W następnej sekundzie zdarzyło się coś niezwykłego. Dziewczynka rzeczy-
wiście zwróciła oczy w moim kierunku i choć ja aż drgnęłam, napotkawszy jej
wzrok, od razu zorientowałam się, że mnie nie widzi. Patrzyła przeze mnie.
Z łomotem serca gapiłam się w oniemieniu na nieładną twarz dziewczynki,
rozpoznając w niej tę, którą widziałam na fotografii z dwoma braćmi, tylko nieco
starszą. Wtedy miała pięć lub sześć lat. Tu — jakieś siedem lat więcej. Harriet
Townsend, siostra Victora i Johna.
Z wielkim zdumieniem patrzyłam, jak powoli siada, podpierając się szczu-
płymi rękami, a na ramiona opadają jej długie loki. Przeciętnej urody twarz małej
Harriet była spuchnięta od płaczu, ale w tej chwili przestała płakać i patrzyła na
coś lub na kogoś za mną.
Wystraszyłam się, gdy przemówiła. Pomimo niesłychanego realizmu całej tej
sceny nie spodziewałam się aż takiej jej doskonałości.
— Nie obchodzi mnie, co mówi ojciec — powiedziała z nadąsaną buzią. —
Zamknę się tu na górze i zagłodzę na śmierć. Jego i tak nic nie wzruszy.
Patrzyła wprost przeze mnie, słuchając niewidzialnej osoby. Potem odrzuciła
głowę do tyłu, mówiąc:
— Dlaczego Victor musiał wyjechać? Nie musiał. Wcale nie musiał. Ojciec
chciał, żeby został i pracował w stalowni. Ale nie, Victor musiał zrobić po swo-
jemu. Mam nadzieję, że będzie okropnie nieszczęśliwy w Londynie! Ze się ska-
leczy i zatnij e.
Słuchając odpowiedzi, wykrzywiła się gniewnie. Choć nie wiedziałam, kto z
nią rozmawia, nietrudno było odgadnąć treść wypowiedzi tej drugiej osoby na
podstawie słów dziewczynki.
— Powiedz ojcu, że zamknę się w szafie i umrę z głodu. Victor obiecał mi, że
nigdy nie wyjedzie. O b i e c a ł .
Harriet Townsend przeszyła mnie wyzywającym wzrokiem. Po chwili jednak
wypisany na jej twarzy bunt przeszedł w szok i strach. Oczy rozszerzyły się, usta
złożyły do krzyku:
— Nie bij mnie! — błagała, cofając się na koniec łóżka. — Przepraszam! Ja
nie chciałam! Proszę, proszę, nie bij!
Dziecko podniosło ręce w obronnym geście, krzycząc:
— Nie, nie rób tego!
Zrobiłam krok do przodu i wyrzuciłam z siebie:
— Harriet...
Rozbłysło górne światło. Odwróciłam się, mrugając oczami z zaskoczenia.
— Co ty tu robisz na górze?
Zamknęłam oczy i otworzyłam jeszcze raz. W drzwiach stała zdziwiona i
przerażona babcia.
—Ja., ja...
—Powinnaś spać — powiedziała.
Równie zdziwiona spojrzałam na łóżko, na swoją walizkę i jej zawartość po-
rozrzucaną na pikowanej narzucie. Poświata zniknęła, a wraz z nią Harriet. Zda-
wało się też, jakby zimno w pokoju straciło nieco na ostrości. Z niepokojem
obejrzałam się na babcię. Czy coś widziała? Czy s ł y s z a ł a ?
— Moje... kapcie — rzuciłam niezbyt przekonująco. — Przyszłam po kapcie.
— Słyszałam, że coś mówiłaś.
— Tak — przeczesałam włosy ręką. — Nie uważałam i w ciemności na coś
wpadłam. O, tu są — schyliłam się i podniosłam kapcie.
Zgasiłyśmy światło i zamknęłyśmy drzwi sypialni. Ciekawa byłam, jak długo
babcia stała za mną, ile widziała i słyszała. Kiedy odprowadziłam ją do jej sy-
pialni, pocałowała mnie w policzek.
— Dobranoc, kotku. I nie odchodź już od piecyka, żebyś się nie przeziębiła.
Wchodząc do swego pokoju, babcia wyłączyła nikłe światło na korytarzu i cały
dom znów pogrążył się w ciemnościach. Stałam na szczycie schodów, nie wi-
dząc ich, a tylko pamiętając, gdzie są. Czułam jeszcze atmosferę przedziwnego
spotkania z Harriet. Schodziłam wolno jak w transie, a w uszach brzmiał mi jesz-
cze jej żałosny głos,
I cóż to było tym razem? Wytwór mojej wyobraźni na skutek rozchwiania
emocjonalnego i przebywania w dziwnie na mnie wpływającym domu? Czy wi-
działam Harriet naprawdę?
Gdy już zeszłam na dół, musiałam iść korytarzem po omacku, trzymając się
ściany. Gdy doszłam w ten sposób do drzwi saloniku, znów usłyszałam bardzo
oddalony dźwięk pianina. Włos mi się zjeżył. Stojąc w ciemnym zimnym holu
miałam wrażenie, że zamknięto mnie na zawsze w wielkiej wilgotnej jaskini. Ą
gdzieś nade mną, spomiędzy wiekowych stalaktytów, osobliwie płynęła melodia
Dla Elizy Beethovena.
— O nie... — szepnęłam bezwiednie. Już nie miałam odwagi, by stawić temu
czoło.
Rzuciłam się gorączkowo do drzwi saloniku i odetchnęłam z ulgą, gdy ustąpi-
ły pod naciskiem mojej ręki. Ale nie byłam sama.
Wsparty o gzyms kominka stał młody mężczyzna i uśmiechał cię do mnie. W
ręku trzymał kieliszek z jakimś ciemnym płynem.
— Okropnie dziś na dworze — powiedział, zachęcając mnie gestem, bym po-
deszła bliżej do kominka.
Stałam głupawo w drzwiach i gapiłam się na kominek, w którym prawdzi-
wymi płomieniami paliły się drwa i leciały prawdziwe iskry. Nie było śladu pie-
cyka gazowego.
Ponownie przeniosłam wzrok na młodzieńca, który obserwował mnie dobro-
tliwie i z rozbawieniem.
— Całkiem cię przemoczyło — rzucił nonszalancko. — Dobrze ci tak.
Zdumiona, popatrzyłam po sobie, na dżinsy i T-shirt, a potem za siebie. Za
mną znajdował się drugi miody mężczyzna. Właśnie powiesił mokrą pelerynę na
wieszaku w przedpokoju i strzepywał wodę z cylindra.
Z jedną ręką przyciśniętą do piersi bezwiednie cofnęłam się w stronę kreden-
su. Nagle poczułam się jak sparaliżowana, byłam ciężka i bezwolna. Słyszałam
pulsowanie własnej krwi, tak głośne, że musiało być słyszalne w całym domu.
Nie wiem, czy to zdumienie czy przerażenie przykuło mnie do kredensu, bo
czułam jedno i drugie. Gdy w chwilę później przeszedł obok mnie Victor Town-
send, mimo iż ciągnął za sobą smugę zimna, byłam tak zahipnotyzowana, że na-
wet nie drgnęłam.
— Powietrze się oczyści, braciszku — rzekł dźwięcznym głosem, zacierając
ręce nad ogniem.
Stałam jak skamieniała i patrzyłam: John Townsend podszedł do szafki, wyjął
z niej kieliszek i nalał z karafki trochę bursztynowego płynu, który sam pił. Obaj
młodzieńcy unieśli kieliszki w toaście, wypili i roześmiali się.
W zupełnym oszołomieniu uświadomiłam sobie, że oni mnie nie widzą.
Jak na braci John i Victor bardzo się od siebie różnili. Pierwszy był młodszy i
niższy. Miał około dwudziestu lat, a starszy dwadzieścia dwa lub więcej. Victor
był przystojniejszy, ale John miał łagodniejsze rysy i coś miłego w sposobie by-
cia. Victor, mój pradziadek (dziwnie jakoś tak o nim myśleć), miał grzywę czar-
nych włosów i bokobrody, duże, głęboko osadzone oczy i wyraźną bruzdę mię-
dzy brwiami. Był potężniej zbudowany od swego młodszego brata, szerszy w
ramionach i o głowę wyższy. Jednak ubrani byli podobnie, i to nadzwyczaj ele-
gancko. Wyglądali, jakby rywalizowali ze sobą w doskonałości stroju. Choć nie
potrafiłabym określić dokładnie roku, z którego pochodziły ich ubrania, znałam
modę na tyle, żeby umieścić je pod koniec dziewiętnastego wieku. Ciemne fraki i
sztuczkowe spodnie świadczyły o dobrym smaku i odpowiednim pochodzeniu.
—Widzę, że od pewnych rzeczy Londyn cię nie odzwyczaił — odezwał się
John, obserwując, jak Victor nalewa sobie drugi kieliszek.
—Byłem tam tylko rok, braciszku. Mówisz, jakbyś oczekiwał zmian.
—Spodziewałem się, że wrócisz bardziej dystyngowany. King's College nie
ma wszak najgorszej opinii. A tak w ogóle czego cię tam uczą w tej medycznej
szkole?
— Stosunku do pacjentów.
John odrzucił głowę w tył i ryknął śmiechem.
—Kochany braciszku, tego to ty mógłbyś raczej uczyć londyńczyków. Ale
powiedz — pochylił się do Victora z konspiracyjnym uśmiechem — czy na-
prawdę lubisz kroić trupy?
—Johnie, zachowujesz się makabrycznie, i to w pierwszy wieczór mojego
pobytu w domu.
—Dobrze, zatem pomówmy o rzeczach przyjemnych. Czy badałeś już jakieś
młode panny?
Victor pokręcił głową i uśmiechnął się.
—Johnie, obawiam się, że jesteś niepoprawny. Nie zostaje się lekarzem dla
niezdrowego zainteresowania ciałami zmarłych albo nagich dam.
—O tak! — John zrobił teatralny gest ręką. — Ty zawdzięczasz wszystko
swej miłości do ludzi i współczuciu dla cierpiących, twemu oddaniu w walce o
położenie kresu bólowi i nieszczęściu!
—Coś w tym rodzaju — mruknął Victor.
Przez chwilę dwaj bracia stali w milczeniu przy ogniu, wpatrzeni w płomie-
nie. Wtedy dopiero zauważyłam, jak zmieniony jest pokój. Wszystkie ściany po-
krywały tapety w kwiaty, a podłogę — drogi perski dywan w kolorach granatu i
jasnej czerwieni. W kącie stała szafka błyszcząca nowością, a na kanapie z koń-
skiego włosia brakowało babcinej narzuty od Woolwortha. Nad kominkiem stał
zegar na nóżkach, po obu jego stronach figurki psów staffordów. Pokój oświetlały
lampy gazowe przymocowane do ścian, udekorowanych owalnymi portretami
jakichś nie znanych mi osób.
Scenka ta porwała mnie całkowicie. Nie chcąc jej zepsuć i nie mając pewno-
ści, czym mogłabym to spowodować, nie ruszałam się w ogóle i wstrzymywałam
oddech.
Nie mogłam spojrzeć na drzwi, gdyż bałam się ruszyć głową, ale słyszałam,
że się otwierają i ktoś wchodzi. Jednocześnie poczułam znajomy chłodny po-
wiew.
Victor odwrócił się i ze swym najpiękniejszym uśmiechem wyciągnął obie
ręce do podchodzącej Harriet.
— Victor! Tak się cieszę, że przyjechałeś nas odwiedzić! Brat i siostra objęli
się i ucałowali, po czym on odsunął ją
na odległość ramion, by się lepiej przyjrzeć.
— Wyrosłaś przez ten rok! — powiedział.
I była to prawda. Panienka stojąca teraz przed nim nie przypominała już draż-
liwego dziecka, które widziałam płaczące kilka minut temu na górze. Przede
wszystkim nie nosiła już dziecinnej sukienki, lecz długą jedwabną suknię wyso-
ko zasłaniającą szyję, z obcisłą górą, a od linii bioder obszerną, z przodem udra-
powanym jak zasłony i podtrzymywanym przez turniurę tyłem. Chociaż na suk-
nię zużyto kilometry materiału, dół był tak zwężony, że Harriet mogła iść tylko
małymi kroczkami. Długie loki miała teraz upięte wysoko szpilkami i wstążkami.
Wyglądała bardzo elegancko. W gazowym oświetleniu, z odblaskiem ognia
na policzkach, Harriet była niemal piękna.
— Mam już czternaście lat — oznajmiła z dumą. — Dużo się u mnie przez
ten rok zdarzyło.
—Płacze tak samo jak zawsze.
—John!
Victor powstrzymał uśmiech.
— Dużo płaczesz, Harriet?
— Szkoda, że jej nie widziałeś tego wieczoru, gdy wyjechałeś. Odegrała
prawdziwy dramat. Groziła, że zamknie się w szafie i zagłodzi na śmierć.
Victor już nie powstrzymywał uśmiechu.
— Naprawdę tak było?
Nawet ja z daleka zauważyłam rumieniec na policzkach Harriet.
— Twój wyjazd sprawił mi ból, Victorze. Ale teraz już tak tego nie odbieram.
Jestem dumna, że będziesz lekarzem.
John odwrócił się, mamrocząc:
—To ojciec powinien być dumny...
—I cieszę się, że dostałeś to stypendium. Bo ty jesteś najzdolniejszy w całym
Warrington i ja...
—Warrington to małe miasteczko — zauważył John, biorąc do ręki karafkę.
— Jeszcze brandy, Victorze?
Victor pokręcił głową.
—A ja mogę się trochę napić? — spytała Harriet, odchylając głowę.
—I oszpecić tę piękną twarzyczkę? Wiesz, co by zrobił ojciec, gdyby cię na-
krył na piciu brandy.
—Brandy! — rzekł Victor. — Dorosłaś, co, Harriet?
—Bardziej, niż myślisz. Byłam już na kortach tenisowych.
—Harriet! — John rzucił jej spojrzenie pełne dezaprobaty. — Ojciec cię
ostrzegał.
—Och, ale ja nie gram. Tylko się przyglądam. Nie zabronił mi się przyglądać.
—Będzie na ciebie zły, jeśli się dowie.
—A kto mu powie?
—Tenis? — zdziwił się Victor. — Tu, w Warrington?
—Tak, Victorze. Moja przyjaciółka Megan O'Hanrahan gra w tenisa. I pali
papierosy.
—Ona sobie zbyt śmiało poczyna, ta Megan — powiedział chmurnie John. —
Lepiej trzymaj się od niej z daleka.
Victor był innego zdania.
—W Londynie to nie jest aż taki skandal, gdy młoda dama gra w tenisa.
—Ale tu nie Londyn!
—Och, Johnie, jesteś staroświecki. — Harriet ujęła ramię Victora i mówiła
pośpiesznie: — Właściwie nie obchodzi mnie tenis ani inne sporty, chociaż na-
wet Claire McMasters jeździ do Penketh strzelać z łuku. Ale wiesz, o czym ma-
rzę?
Victor popatrzył na swą siostrzyczkę z rozbawieniem w oczach.
—O czym?
—O rowerze!
John aż wykonał obrót.
—Och, ze wszystkich...
—Chwileczkę, drogi panie, teraz mówi pańska siostra. Więc dlaczego akurat
rower, Harriet?
—Megan 0'Hanrahan ma rower i...
—I kiedy pedałuje ulicą, tylko jej halki fruwają, ot co! Harriet złapała się za
serce:
—John! — wykrztusiła.
— To nie przystoi! I nie tylko nasz ojciec nie pozwoliłby swej córce robić z
siebie takiego przedstawienia, ale ja też. Na pewno nie mojej siostrze.
—Victorze, obroń mnie!
—Cóż, ja... — podrapał się w głowę.
—Nie będziesz tego robić i koniec. Młoda dama nie pokazuje bielizny spod
sukienki!
—Johnie Townsendzie, jak możesz być tak prostacki! Przecież to oczywiste,
że założyłabym pantalony.
—Ojciec z pewnością nie pozwoli na coś takiego w tym domu. Niech je sobie
noszą Amerykanie, jeśli chcą, oni je wymyślili. Ale żadna kobieta z Townsen-
dów nie będzie się tak hańbić. I to jeżdżąc na rowerze.
Harriet zerknęła na Johna ze złością. Potem zwróciła się do Victora.
— I co ty na to?
—Obawiam się, że w tej sprawie podzielam zdanie Johna. Tenis i rower to
zupełnie różne rzeczy. Lepiej o tym zapomnij.
—To ci Irlandczycy — rzekł John, sięgając znów po brandy i napełniając
swój kieliszek. — Miała zapowiedziane, żeby trzymać się z daleka od
O'Hanrahanów. To źli ludzie.
—To dobrzy ludzie!
—To są katolicy!
—Tak samo bogobojni jak ty czy ojciec.
—Nie sprzeczaj się ze mną, siostro! — krzyknął John. Harriet przez chwilę
stała jak odrętwiała, przenosząc wzrok
z brata na brata, po czym zasłoniła twarz rękami, rzuciła się do drzwi i z pła-
czem wybiegła z pokoju.
Kiedy przebiegała obok mnie, odwróciłam się i otworzyłam usta, żeby coś
powiedzieć, ale mignęła tylko i trzasnęła mi drzwiami przed nosem.
Trochę zła, odwróciłam się z powrotem do braci, żeby ich zbesztać. Ale już
ich nie było przy kominku.
Przez chwilę stałam zdezorientowana, nie wiedząc, dlaczego zniknęli. Potem
przypomniałam sobie i zaśmiałam się nerwowo. Znikali w momencie, gdy za-
czynałam do nich coś mówić!
Powoli i ostrożnie wyszłam na środek pokoju. Wyglądał znów normalnie, z
piecykiem gazowym zamiast huczącego w kominku ognia, białymi ścianami i
cicho tykającym zegarem.
Poczułam nagle, że miękną mi nogi. Opadłam bezwładnie na fotel zupełnie
rozstrojona i gapiłam się w płomień gazowego piecyka. Co, u licha, to wszystko
znaczy? Jak to możliwe, żebym wyobrażała sobie tak nieprawdopodobne sceny!
Tak realne, precyzyjne w szczegółach, tak rzeczywiste!
Byłam w szoku. Czułam się kompletnie rozbita. Uszły ze mnie wszystkie siły.
Siedziałam w odrętwieniu, jak w transie.
Czego byłam przed chwilą świadkiem? Kolejnej sztuczki mego zmęczonego
nadwrażliwego umysłu? Iluzji optycznej sfabrykowanej po wysłuchaniu opowie-
ści babci przez moją własną wyobraźnię, pobudzoną przez dziwną aurę panującą
w jej domu? Czy...
Na myśl o tym zacisnęłam mocno powieki.
Czy... widziałam coś naprawdę? Czy zostałam nawiedzona przez duchy lub
obdarzona zdolnością cofania się w przeszłość?
Przeniosłam wzrok na zegar. Czyżby to było cofanie się w czasie?
Patrząc na zegar, myślałam. Nie, nie były to typowe wizyty duchów. Raczej
oglądałam fragmenty wydarzeń z przeszłości. Jakbym napotykała jakieś słabe
punkty w mechanizmie czasu ujawniające przede mną pewne przeszłe wydarze-
nia.
Było w tym jeszcze coś szczególnego. Potarłam czoło — zaczynał mnie ćmić
ból. Była to kolejność, z jaką się to wszystko odbywało. Przypomniałam sobie
pierwszy wieczór (czy to naprawdę było tylko dwa dni temu?) i pierwszy raz
usłyszaną melodię Dla Elizy. Wtedy była grana przez dziecko. Następnym razem
— już bardziej wprawną ręką. Potem pojawił się piętnastoletni Victor w oknie.
Kiedy zobaczyłam go w nocy, był starszy, ale jeszcze nie w tym wieku co teraz.
Albo Harriet — najpierw plącząca na górze, a zaraz potem na dole o rok starsza.
Czyżby nastąpiło cofnięcie czasu do 1880 roku, kiedy Townsendowie wpro-
wadzili się do tego domu, aby wszystko mogło się odegrać jeszcze raz? Jeśli tak,
to po co? A może jednak ja sobie to wszystko wyobrażałam?
Czytałam gdzieś o teorii mówiącej, że tak naprawdę wszystko odbywa się
jednocześnie — przeszłość, teraźniejszość i przyszłość istnieją równolegle, a tyl-
ko właściwości świata fizycznego nie pozwalają nam widzieć innych epok. Jed-
nostki szczególnie wrażliwe, na przykład media lub jasnowidze, mają zdolność
przekraczania barier czasu. Widzą przeszłość lub przyszłość. Stąd takie zjawiska
jak déjà vu lub przeczucia. Jest możliwe, że gdy znajdujemy się na granicy świa-
domości i bariery czasu są osłabione, możemy przypadkiem doznać przebłysku i
zobaczyć fragment przyszłości. Lub przeszłości...
Zegary i kalendarze to wynalazki człowieka. Lecz Czas istniał na długo
przedtem. Czy biegnie on cyklicznie, zawsze wracając do tego samego punktu?
Czy jest jak rzeka, w której jednocześnie płyną wszystkie epoki? Jeśli więc histo-
ria, podobnie jak przyszłość, istnieje w tym momencie, czy nie może się zdarzyć,
że gdzieś natrafimy na „okno", przez które da się zajrzeć do płynących jednocze-
śnie kanałów czasu?
Jeśli rzeczywiście jest to możliwe, chyba właśnie mi się przydarzyło.
Kiedy się obudziłam, było jeszcze ciemno. Zasnęłam w ubraniu na fotelu i
ogień z piecyka parzył mi nogi. Zerwałam się raptownie i przetarłam oczy, przez
moment nie wiedząc, gdzie jestem. Spojrzałam na zegar. Była czwarta.
Potem rozejrzałam się wokoło. Robiłam to bardzo powoli, bo cala byłam ze-
sztywniała i obolała od leżenia w niewygodnej pozycji. Wszystko było na swoim
miejscu. Po prostu zasnęłam, rozmyślając o wizycie w przeszłości. Jeśli rzeczy-
wiście doszło do takiej wizyty. A może jednak zasnęłam tu w cieple piecyka wie-
le godzin temu i wszystko mi się przyśniło — płacz i moja wyprawa na górę do
sypialni. Ale nie, są tu moje kapcie. Przynajmniej ta część wydarzyła się na-
prawdę. No a reszta? John, Victor i Harriet? Czy to fantazja?
Nie, wszystko było zbyt realne. Wszyscy troje naprawdę stali przy kominku,
śmiejąc się i rozmawiając jak żywi. Jak to wytłumaczyć?
Jedyne, co mi przychodziło do głowy, to teoria wszechobecnego czasu i przy-
padkowego natknięcia się na jakąś w nim dziurę. Choć właściwie nie bardzo
mnie to przekonywało i dalej nie byłam pewna, co się ze mną dzieje.
Nie miałam już ochoty zasypiać. Wstałam i zaczęłam chodzić po pokoju,
wciąż na nowo powtarzając pytania, które cisnęły mi się do głowy. Jeśli ja ich
widziałam, dlaczego oni nie widzieli mnie? Jak przez lustro weneckie, przez któ-
re widać tylko jedną stronę. A jeśli ich widzę i słyszę, a nawet czuję towarzyszą-
cy im chłodny powiew, może mogłabym też wyciągnąć rękę i ich dotknąć? Co
bym wtedy poczuła? I czy oni by poczuli mój dotyk? I dlaczego ich czas płynie
chronologicznie, czy to się dzieje w jakimś celu?
Porażona tą myślą, opadłam z powrotem na fotel. Właśnie, w jakim celu to
wszystko się dzieje? Po co te sprawy odgrywają się przed moimi oczami, i to bez
udziału mojej woli? Z pewnością, gdybym nawet spróbowała nie życzyć sobie
ponownych wizyt Harriet i jej braci, i tak nie będę miała nic do powiedzenia, je-
śli oni zechcą mi się ukazać.
Ale przecież oni mnie nie widzieli. Z tego, co czytałam lub słyszałam o du-
chach, wynikało, że to nawiedzająca nas zjawa zawsze steruje przebiegiem zda-
rzeń i robi to z jakiegoś powodu. A tu? Pojedyncze sceny z przeszłości, jak wy-
cinki z filmu, tak realne i namacalne, jakbym rzeczywiście na czas ich trwania
przeniosła się do dziewiętnastowiecznej Anglii.
I dlaczego akurat ja? — nękało mnie natrętne pytanie. Jeśli to naprawdę dzie-
je się w jakimś celu, dlaczego właśnie mnie się przytrafia? Nie Christine czy ko-
muś innemu z rodziny? Williamowi, Elsie lub babci?
Dlaczego mnie?
Siedziałam skulona w fotelu, z głową na kolanach, gdy nagle pewna myśl
zmroziła mi krew w żyłach. Aż się wyprostowałam z wrażenia i wpatrując się
gorączkowo w tykający zegar, myślałam: Wszystko dzieje się w takiej kolejności
jak przed blisko stu laty. A więc to oznacza... oznacza, że...
— Nie! — zerwałam się na równe nogi.
Zupełnie tego nie chcąc, przypomniałam sobie słowa babci: Victor Townsend
był nikczemnikiem. Mówią, że parał się czarną magią. A nawet że miał kontakt z
samym diabłem. Nie przejdą mi przez usta te okropne czyny, które ten demon
popełniał. Póki żył, Victor Townsend zrobił z tego domu piekło na ziemi dla
wszystkich.
—Nie... — jęknęłam.
—Andreo!
Przekręciłam głowę z boku na bok. Strasznie mi w niej pulsowało.
— Andreo, kochanie!
Wreszcie otworzyłam oczy i skierowałam wzrok na twarz babci.
— Andreo, dobrze się czujesz?
Patrzyłam na nią i myślałam, jaka musiała być kiedyś piękna i młoda, i żal mi
było, że straciła to bezpowrotnie.
— Tak... czuję się... dobrze...
— Już prawie dziesiąta. Wstaniesz już, czy chcesz jeszcze pospać?
Ze zdziwieniem stwierdziłam, że znajduję się pod kocami, w nocnej koszuli, a
moje ubranie leży równo złożone na krześle.
Kiedy się przebrałam?
— Och, babciu... — jęknęłam, przecierając oczy. — Tak mnie boli głowa.
— Moje biedactwo! Dam ci tabletki. Nie ruszaj się.
Utykając, podeszła do kredensu i otworzyła górną szufladę. Ja tymczasem
znów wróciłam myślami do swych nocnych przeżyć. Do widoku Harriet na łóżku
w sypialni i jej rozmowy z braćmi. Pamiętałam, jak potem chodziłam po pokoju i
deliberowałam. Ale co było potem — nie wiedziałam. Zupełnie sobie nie przy-
pominałam, żebym się rozbierała i kładła na kanapie.
— Proszę, kochanie — swą małą zdeformowaną dłonią podała mi dwie białe
pigułki, a drugą ręką szklankę wody. — To ci pomoże.
—Co to jest?
—Coś na ból głowy. Weź je.
—Dziękuję, babciu.
Usiadłam i połknęłam pigułki. Dziwne, skąd u mnie ten zanik pamięci i dla-
czego tak mnie boli głowa. Kiedy babcia podreptała do kuchni, leniwie podnio-
słam ubranie i wyszłam na korytarz. Poczułam uderzenie zimnego powietrza.
Wchodząc po schodach, trzęsłam się z zimna. Po nocy spędzonej w cieple salo-
niku reszta domu wydawała mi się zamrażalnikiem.
Zatrzymałam się w pół schodów.
W pamięci błysnęło mi coś ulotnego, jakiś fragment snu. Już tylko ślad, zale-
dwie cień jego pozostał i choć bardzo się starałam i wysilałam pamięć, całego
snu nie mogłam sobie przypomnieć. Tylko jedną rzecz: coś miało związek z sza-
fą na ubrania we frontowej sypialni.
Trzymając się słupka poręczy i drżąc w cienkiej koszuli nocnej, toczyłam
bezowocną walkę z własną pamięcią. Wiem, że kiedy zasnęłam, miałam bardzo
dziwny sen, w którym jakąś rolę odgrywała szafa. Było z tą szafą coś osobliwe-
go...
Potrząsnęłam głową. Trudno, zapomniałam, przepadło. Ruszyłam dalej na gó-
rę do łazienki.
Jakiś czas później, odświeżona i uwolniona od bólu dzięki babcinej aspirynie,
wyszłam z lodowatej łazienki i korytarzem przeszłam do frontowej sypialni. Mo-
ja walizka leżała na łóżku tak, jak ją zostawiłam wczoraj. Przybory toaletowe,
bielizna, czyste ubranie — wszystko leżało w tym samym miejscu. Do pokoju
wnikało przeraźliwe zimno poranka. Jednak w świetle dnia, przedzierającym się
przez zasłony, nie wydawał się już taki straszny jak w nocy. Po prostu stara sy-
pialnia. Mosiężne łóżko było zniszczone i prosiło się o wyczyszczenie. Nie uży-
waną półkę nad kominkiem pokrywała warstwa kurzu. Z wilgotnych ścian złaziła
farba. Szafa była zaś wyjątkowo stara i zniszczona.
Szafa.
Zastygłam w bezruchu i zmierzyłam wzrokiem wielką dębową szafę, chcąc
przywołać w pamięci swój dziwny sen. Patrzyłam na nią przez jakiś czas. Jedna
część drzwi była uchylona.
Pomyślałam o Harriet leżącej na moim łóżku, całej zapłakanej i odgrażającej
się, że zamknie się w szafie, by umrzeć z głodu. Przypomniałam sobie pierwszą
spędzoną tutaj noc, gdy wyrwana ze snu, poczułam koszmarny ucisk na całym
ciele. Obejrzałam się wtedy za siebie tuż przed wyłączeniem światła i zobaczyłam
lustro, a w nim odbicie stojącej naprzeciwko szafy.
Teraz, w rześkich porannych godzinach, gdy światło dnia dodaje odwagi, po-
deszłam do szafy opanowana mieszaniną uczuć — ciekawości i obawy.
O czym był ten sen?
Sięgnęłam ręką i otworzyłam szeroko drzwi szafy. W środku, identycznie tak
jak je powiesiłam, wisiały niebieskie dżinsy i koszulka bawełniana, w których
przyleciałam z Los Angeles. Otworzyłam drugie drzwi. Tu było pusto, z wyjąt-
kiem kilku pogiętych wieszaków.
Zwykła, pusta stara szafa na ubrania. Nic poza tym.
Uporządkowałam trochę rzeczy na łóżku, zebrałam małą stertę bielizny do
wyprania w kuchennym zlewie i zeszłam na dół do babci.
— Co byś chciała robić? — upewniała się babcia, gdy kończyłyśmy jeść
grzanki z masłem i bekonem.
— Pójść na spacer. Chciałabym trochę wyjść na dwór. Babcia zerknęła przez
okno na jaskrawoniebieskie niebo.
— Dzień zapowiada się pogodnie, ale w tych stronach nigdy nic nie wiado-
mo. W listopadzie jest przeważnie brzydka pogoda, kotku. W każdej chwili może
się zachmurzyć.
— Babciu, ubiorę się ciepło. Już za długo siedzę w zamknięciu. A jest jeszcze
trochę czasu do przyjazdu wuja Eda i cioci Elsie. Jeśli nie masz nic przeciwko,
chciałabym się trochę przewietrzyć.
Niechętnie, ale w końcu babcia ustąpiła. Pożyczyłam od niej wełnianą kami-
zelkę, zakładając na podkoszulek. Na głowę wcisnęłam wełnianą czapkę, a szyję
owinęłam szalikiem.
— Dokąd pójdziesz? — zapytała babcia.
Wyjrzałam przez okno saloniku na rozległe pola ciągnące się za drogą na ty-
łach domu.
— Co jest tam?
— To Newfeld Heath. Biegnie wzdłuż jednego z kanałów rzeki Mersey. Jeśli
pójdziesz wzdłuż, nie zabłądzisz. Idź prosto do końca ulicy, potem skręć w Kent
Avenue i nią w pięć minut wyjdziesz na wrzosowisko. Nie chodź za daleko, do-
brze?
Babcia odprowadziła mnie do wyjścia, jeszcze raz przypomniała, o której
mam wrócić, i zamknęła za mną drzwi.
Kiedy stałam na schodkach, podwijając końce szalika pod kołnierz swetra,
doznałam osobliwego wrażenia. Choć nareszcie wyszłam na słońce i czułam na
twarzy ożywczy powiew chłodnego wiatru, choć mogłam sobie swobodnie popa-
trzeć na typowe ceglane domki po drugiej stronie ulicy, ich małe ogródki i zapar-
kowane przed domami samochody, nagle ogarnęła mnie niechęć do opuszczenia
domu.
Zeszłam jeden schodek niżej i zupełnie nie wiem dlaczego, opadły mnie wąt-
pliwości. Wahałam się, czułam w środku jakiś sprzeciw wobec próby oddalenia
się od domu.
Bardzo to było dziwne. Skąd to się wzięło? Jeszcze pięć minut temu nie mo-
głam się doczekać, kiedy wyjdę. A teraz stałam na schodkach i jakaś siła naka-
zywała mi zostać. Zupełnie jakby...
Pokręciłam głową i zmusiłam się do zejścia ze schodów.
Ten dom najzwyczajniej w świecie usiłował mnie trzymać na uwięzi.
Ruszyłam ścieżką do skrzypiącej furtki, potem szłam chodnikiem i strofowa-
łam się w myślach za tak nieprawdopodobne pomysły. Przecież to nonsens! Dom
próbujący mnie zatrzymać! Nawet roześmiałam się na silę, żeby sobie samej
udowodnić, jakie to niemądre. Szłam smagana porywistym wiatrem, nie pozwa-
lając sobie na to, by choć raz obejrzeć się na dom babci. Wkrótce otrząsnęłam się
z dziwnego uczucia i powędrowałam prosto ulicą.
Po kilku minutach spaceru wzdłuż George Street mogłam się już cieszyć sło-
necznym dniem i wolnością. Skręciłam w Kent Avenue i szłam nią, aż skończy!
się bruk, przechodząc w porośnięty trawą skraj wrzosowiska.
Newfeld Heath to kilkuakrowej szerokości pas jałowych nieużytków ciągnący
się przez milę wzdłuż odnogi Mersey. Teren faluje tu łagodnymi wzgórzami i
pokryty jest połaciami szmaragdowozielonej trawy, na przemian ze skałami i na-
gą ziemią, a także obficie porośnięty krzewami ciernistego janowca. Ostrożnie,
żeby nie wejść w pokrzywy, wędrowałam w kierunku kanału.
Schowałam ręce do kieszeni i wystawiając twarz do słońca, wciągałam głę-
boko w płuca krystaliczne powietrze. Zdumiewające, jak szybko odzyskałam do-
bry humor, oddaliwszy się na chwilę od domu. Desperacko pragnęłam być jak
najdalej od ponurego niepokoju, jaki we mnie budził, a także od samej babci.
Chciałam pobyć przez chwilę sam na sam ze swymi myślami.
Spędziłam tu zaledwie dwa dni i trzy noce, a wydawały mi się one wieczno
ścią. Zadziwiające, jak pobyt tutaj zaczynał mnie wyczerpywać i jakie dziwne
rzeczy wyprawiał z moją wolą. Zaczynałam tracić kontrolę nad samą sobą: nad
swymi emocjami, myślami, wyobraźnią, a nawet chwilami — nad własnym cia-
łem.
Dlaczego? Czy to rzeczywiście mógł być szok czasowy, który zresztą do tej
pory powinien już minąć? Czy to obce otoczenie? Nowi ludzie? Wstrząs kultu-
rowy? Powrót po tylu latach do miejsca urodzenia?
Powoli zagłębiałam się w pustkowie, zwracając niewielką uwagę na to, co
mnie otacza.
Choć musiało istnieć jakieś racjonalne wytłumaczenie, mnie uporczywie na-
suwało się podejrzenie, że to sprawa domu. Samego domu. Nieważne, jak zaczy-
nałam rozumować, zawsze wracałam do punktu wyjścia — że dom babci wywie-
rał na mnie dziwny, nie wyjaśniony wpływ. Zaczynało się to już u mnie przera-
dzać w obsesję. Ale dlaczego tak się działo?
Wiatr hulał. Zatrzymałam się nieopodal kanału i kontemplowałam widok.
Przycumowana do brzegu łódź mieszkalna kołysała się na wodzie. Na pokładzie
z łopotem suszyło się na sznurku pranie. Dwaj chłopcy przykucnęli na brzegu i
najwyraźniej drażnili kijem coś w wodzie.
Obejrzałam się za siebie. Widać było dochodzące w szeregu do wrzosowiska
identyczne podwórka na tyłach domów. Wszystkie miały zardzewiałe furtki i
rozpadające się ceglane murki. Który z nich należy do babci? I co w nim jest ta-
kiego, że różni się od innych?
Nie w wyglądzie oczywiście, bo to całkiem taki sam dom jak wszystkie inne
na George Street, nawet trudno go rozpoznać. Chodzi raczej o atmosferę tego
miejsca. Czuje się, jakby żył, oddychał, jakby mieszkało w nim coś niewidzial-
nego.
Potrząsnęłam głową, żeby odpędzić te myśli, i ruszyłam dalej wrzosowi-
skiem.
Myślałam o babci. Wygląd jej twarzy zmieniał się jak w kalejdoskopie: raz
była piękna, raz stara i zwyczajna. To promieniała, to smutniała. Zdumiewała
mnie swoją energią, swoją zaradnością w tym wieku. Nie dość, że potrafiła sta-
wić czoło przeciwnościom życiowym, zwłaszcza że spędziwszy sześćdziesiąt
dwa lata z jednym mężczyzną, nagle została sama, to jeszcze obsługiwała mnie.
Smaganie zimnego wiatru sprawiało mi przyjemność, napełniało życiem.
Dzięki tabletkom od babci nie bolała mnie już głowa.
Jak to jest, kiedy żyje się sześćdziesiąt dwa lata z tym samym mężczyzną?
Babcia mówiła pierwszego dnia, że do łoża małżeńskiego weszła jako dziewica i
czuła się, jakby była w łóżku z obcym człowiekiem.
Przypomniała mi się moja pierwsza, a potem ostatnia noc z Dougiem. Babcia
i dziadek żyli razem przez sześćdziesiąt dwa lata, dopóki jego nie zabrała karet-
ka. My z Dougiem byliśmy ze sobą sześć miesięcy, dopóki nie postanowiłam z
nim zerwać.
— Boisz się, Andi — powiedział Doug tej ostatniej nocy. — Widzisz, że na-
sza znajomość staje się za głęboka, za poważna. Boisz się tego, wolisz się wyco-
fać. Postanowiłaś to zakończyć, bo może ci sprawić ból. A ty się boisz bólu.
Broniłam się:
—Chyba każdy się boi?
—Oczywiście. Ale dlaczego przypuszczasz, że czeka cię ból? Kocham cię i
myślę, że ty też mnie kochasz, chociaż nigdy mi tego nie powiedziałaś. Czego się
tak boisz?
Gdy cztery dni wcześniej wsiadałam do samolotu lecącego do Londynu, by-
łam pewna słuszności swej decyzji. Doug miał racj ę: nie chciałam się angażo-
wać tak mocno j ak on. Nie chciałam małżeństwa ani rodziny. Chciałam być
wolna i swobodna.
Właśnie tego słowa użyłam, tłumacząc mu, dlaczego chcę zerwać — „swo-
bodna".
Doug zapytał:
— A co z miłością? A ja odparłam:
— Miłość nie ma tu nic do rzeczy. Mówię o wolności. Nie chcę się angażo-
wać, związywać sobie rąk.
Na to on znów:
— Czego się boisz?
Nasze rozstanie było przykre i pełne goryczy. A chciałam, żeby było chłodne,
bez emocji. Próbowałam go przekonać, że potrzebuję wolności, a on mówił tylko
o miłości i strachu. Jakby te dwie rzeczy miały cokolwiek, wspólnego z tym, co
usiłowałam mu powiedzieć.
Po cudownych i szczęśliwych sześciu miesiącach pierwszy raz się pokłócili-
śmy. To rozstanie było zupełnie nie takie, jak chciałam. Było nieszczęśliwe,
smutne i gniewne. Listy z Anglii stały się doskonałym pretekstem, żeby na jakiś
czas wyjechać (no dobrze — uciec). Żeby spojrzeć z dystansem na to, co zaszło,
uporządkować sobie wszystko w głowie, wziąć się w garść i zapanować nad
emocjami.
A tu niestety rzeczy przybierają zupełnie inny obrót.
Ponownie się zatrzymałam i spojrzałam na olśniewający błękit nieba upstrzo-
nego obłokami. Poczułam się dziwnie, będąc osiem tysięcy mil od domu i po raz
pierwszy spotykając ludzi spokrewnionych ze mną tak blisko jak moi rodzice czy
brat. Dziwne też mi się wydawało, że tu się urodziłam, tu zaczęło się moje życie.
— Nie masz ani początku, ani celu — powiedział mi wtedy Doug, a zamiast
zwykłego uśmiechu zobaczyłam na jego twarzy coś, czego przedtem nie widzia-
łam. — Nie masz korzeni i boisz się je zapuścić. Bez przeszłości nie ma przy-
szłości, Andi. Jesteś tak pusta i jałowa jak miasto, w którym żyjesz.
Tak to się skończyło. No, a teraz co? Gdzie się podziała moja dawna samo-
wystarczalność? Moja siła i wiara w siebie, na których się zawsze dotąd opiera-
łam. Zrywałam już przedtem ze swoimi partnerami i nie przeżywałam tego zbyt-
nio. A tym razem jakoś nie umiałam przejść nad tym do porządku!
Ostry wiatr owiewał mi policzki, gdy patrzyłam na tyły szeregowych dom-
ków na skraju wrzosowiska. W jednym z nich mieszkała babcia. Nie wiem dla-
czego, słowa Douga o mojej niechęci do założenia rodziny, które właśnie mi się
przypomniały, kojarzyły się z tym, co powiedziała dwa dni temu babcia o lęku
dziadka, że zła krew Victora Townsenda może się odezwać w którymś z jego
wnuków.
Zadrżałam na samą myśl. Skuliłam się i zaczęłam wracać w kierunku Kent
Avenue. Dzięki temu, że wyrwałam się stamtąd na chwilę i mogłam pobyć sam
na sam ze swoimi myślami, nabrałam przekonania, iż moje nienormalne wraże-
nia, doznawane w domu babci, były jedynie wytworem przemęczonego umysłu.
Zaglądanie do przeszłości! Bzdura — to były sny. Zasypiałam, nie zauważając
kiedy. Wiedziałam, że za kilka dni halucynacje miną i będę się już w tym domu
czuła tak samo bezpiecznie jak moja rodzina.
Nic z tego, gdy tylko przekroczyłam próg, okazało się to nieprawdą.
Natychmiast dopadła mnie jego posępność. Omotała mnie, wciągnęła do
środka i jeszcze bardziej niż przedtem zatrzęsłam się z zimna.
— Babciu... — próbowałam zawołać, ale głos mi odmówił posłuszeństwa.
Stałam oparta o drzwi wejściowe, patrząc w mroczny korytarz, i protestowałam
w myślach: „Nie, już dosyć..."
Po dłuższej chwili otworzyły się drzwi saloniku, plama światła rozzłociła
zniszczony chodnik i usłyszałam jej głos:
— Wróciłaś, kotku? Zdawało mi się, że słyszę otwieranie drzwi. Chodź, już
niedługo będą tu Elsie i Ed, żeby cię zabrać do dziadka.
Rozczarowana tym, że nie udało mi się jednak otrząsnąć z atmosfery tego
miejsca, poszłam za nią do pokoju, zdjęłam czapkę i szalik i podeszłam do pie-
cyka.
— Musi być zimno na dworze — zauważyła babcia, idąc do kuchni. — Masz
twarz jak burak. Musisz wypić coś ciepłego, zanim znowu wyjdziesz. Dam ci
szklaneczkę nalewki wiśniowej.
— Wiesz co — zawołałam za nią — jeśli ci to nie sprawi kłopotu, wolała-
bym odrobinę brandy!
—Niestety, kochanie, nie mam brandy — odpowiedziała.
—Ależ oczywiście, że masz! — Pokręciłam głową z ubolewaniem nad tym,
jak starość odbiera pamięć, i podeszłam do szafki.
Był w niej tylko stary porcelanowy serwis i jedna półka książek oprawnych w
skórę. Dopiero wtedy sobie przypomniałam: brandy było tu w i c h czasach.
Odwróciłam się w stronę babci znikającej w kuchni i oblał mnie gorący ru-
mieniec wstydu. Przeraziła mnie absurdalność tego, co zrobiłam.
Kiedy babcia wróciła z kuchni, stałam nadal obok szafki, a moja twarz musia-
ła wyrażać pełną zgrozę. Ale ona tego nie zauważyła. Podała mi szklankę pod-
grzanego likieru i odeszła. Jeszcze w szoku, wodziłam za nią wzrokiem.
Przez sekundę pomyliłam sny z rzeczywistością.
Kiedy wreszcie przyjechała ciocia z wujkiem, poczułam ulgę. Przynajmniej
oni byli normalni i prawdziwi. Musiałam koniecznie znów wyrwać się ze szpo-
nów tego domu.
Gdy ubieraliśmy się w przedpokoju, ciocia Elsie powiedziała:
— Otul się dobrze, Andreo. Będzie jeszcze zimniej. Zapowiada się deszcz i
wichura.
Dziadek siedział z szeroko otwartymi oczami i wyglądał na nieco bardziej
przytomnego niż zwykle. Przywitał nas uśmiechem.
— Dzień dobry, tato — zagaiła Elsie, zaczynając jak zwykle: — Mam dziś
dla ciebie coś dobrego. Spójrz — i wyjęła z torby zielono-złotą puszkę. — Mela-
sa! Do twoich popołudniowych kanapek.
Dziadek uśmiechnął się radośnie.
Wuj Ed, jak zawsze, ściszonym głosem zapytał:
— Lepiej się dziś tata czuje?
Dziadek skinął głową, jakby zrozumiał. Potem znienacka odwrócił się do
mnie. Krępowało mnie jego zamglone spojrzenie spod opadniętych powiek i
enigmatyczny wyraz twarzy, z której nie sposób było wyczytać, co czuje. Może
odwrócił się w moją stronę, bo usłyszał przesuwanie krzesła. A może po prostu
miał zwyczaj patrzeć raz w jedną, raz w drugą stronę. W każdym razie kiedy się
do mnie odezwał, nie mogłam ukryć zdziwienia.
—Łuth? Włóciłaś do domu?
—Tak, dziadku, przyjechałam — ostrożnie sięgnęłam do jego dłoni pokrytej
ostudami i zgrubiałymi żyłami. Poklepałam ją.
—Łuth? Włóciłaś do domu?
Elsie pochyliła się nad łóżkiem i krzyknęła:
—Tato, to Andrea! Ruth została w Los Angeles! Kiwnął głową i rozpromienił
się jak dziecko.
—Tak, wiem. To nasza Łuth. Zasuń skobel, dobrze? Zrobiłam zdziwione
oczy i wyprostowałam się:
—Słucham, dziadku?
— Zasuń skobel, dobrze? — powtórzył, ciągle się uśmiechając.
Spojrzałam na ciocię, która wyjaśniła:
— Prosi, żeby zamknąć drzwi — wstała i je zamknęła. — Zawsze miał jakiś
uraz na punkcie otwartych drzwi.
— I o to mu właśnie chodziło?
Zanim ciocia zdążyła odpowiedzieć, u stóp łóżka zjawiła się pielęgniarka i z
zawodowo wyuczoną naganą w głosie zwróciła się do Elsie i Eda ze skargą na
dziadka:
— Nie chce chodzić. W ogóle nie chce wstać z łóżka. Tak, panie Townsend?!
Dziadek przytaknął, cały czas patrząc na mnie.
— To siostra do ciebie mówi, tato, nie Andrea! — krzyknęła Elsie.
Odwrócił się i patrzył teraz na córkę z tym samym uśmiechem i zamglonymi
oczami.
— Mówi, że nie chcesz chodzić. Pan doktor chce, żebyś chodził! Jak poje-
dziesz do mamy do domu, jeśli nie będziesz chodził?
Dziadek przytaknął jej tak samo jak mnie, a Elsie odwróciła się do pielę-
gniarki, wzruszając ramionami.
—Chyba nie jest dziś z nami?
—Cóż, ma swoje dni — powiedziała tamta wymijająco. — Wieczorem jest w
lepszej formie. Wtedy staje się taki rozmowny, że nie można go uciszyć.
Elsie zapytała z troską:
—Siostro, a czy to, co mówi, ma sens?
—Nie umiem ocenić. Może dla państwa by miało, dla mnie nie bardzo. Mówi
do nieobecnych osób.
Nastawiłam uszu i słuchałam z uwagą słów pielęgniarki. Była to starsza si-
wowłosa kobieta w granatowym uniformie z białym kołnierzykiem i białym far-
tuszkiem przypiętym z przodu, bez żadnego nakrycia głowy. Prawa strona twarzy
drgała jej w nerwowym tiku. Mówiła również z akcentem z Lancashire.
— Czy pamięta pani, do kogo mówi? — zapytałam nagle. Ciotka wyjaśniła:
—To Andrea, moja siostrzenica z Ameryki. Córka mojej siostry. Na wieść o
chorobie dziadka przyleciała tutaj, żeby być przy nim.
—Siostro, czy może pani wymienić kogoś, do kogo dziadek mówi?
—Naprawdę nie bardzo wiem. Trudno się zorientować.
—Ale czy wypowiadał jakieś imiona?
—Andreo — wtrąciła ciotka — do czego ty zmierzasz? Spojrzałam na nią z
lekkim zniecierpliwieniem.
—Nic takiego, ciociu. Pomyślałam sobie... że mógł coś mówić do mamy, my-
śląc może, że ona tu jest. Mogłabym wtedy jej to powtórzyć po powrocie do do-
mu, no wiesz — zrobiłam bezradny gest ręką.
—Kobieta to nie jest — odezwała się gwałtownie pielęgniarka. — Nigdy nie
wymieniał imion kobiet. Tylko mężczyzna. Mówi po nocach do jakiegoś męż-
czyzny.
—Czy on... — przełknęłam z trudem ślinę. — Czy słyszała pani jego imię?
—Niech sobie przypomnę. O, mówić to on potrafi. Przeważnie o wyścigach.
Zdaje mu się, że postawił na wyścigach. Albo zamawia duże piwo. Imiona... za-
raz — pocierała drgający policzek.
Zsunęłam się na sam brzeg krzesła.
Wreszcie strzeliła palcami i powiedziała:
— Tak, pamiętam jedno. Którejś z ostatnich nocy je wymienił. I wczoraj też.
Zwracał się do jakiegoś Victora. Tak, właśnie. Victora.
Opadłam z powrotem na oparcie krzesła.
—Victor! — zdziwiła się ciocia Elsie. — Dziadek nigdy nie znał nikogo o
tym imieniu. Musiał sobie zmyślić.
—O, tak — potwierdziła pielęgniarka, odchodząc. — Na pewno. Wszyscy oni
tu sobie zmyślają. Mają różne przywidzenia.
Kiedy pielęgniarka poszła dalej wzdłuż rzędu łóżek, sprawdzając każdego pa-
cjenta, patrzyłam na jej plecy i myślałam: dziadek też widział Victora.
6
Kolejny wieczór przy piecyku gazowym zdawał się ciągnąć w nieskończo-
ność. Strasznie się niecierpliwiłam. Dotychczasowe wrażenia skumulowały się
we mnie i dosłownie cała płonęłam w oczekiwaniu na rozwój wydarzeń, którego
się potwornie bałam. Cały dzień prześladowała mnie niejasna myśl o szafie, po-
mimo iż starałam się zignorować ten dziwny motyw z ulotnego snu. A incydent z
brandy, choć drobny i nieistotny, jednak drążył moją świadomość, przypomina-
jąc, że na chwilę znalazłam się między dwoma wymiarami czasu.
I jeszcze ta informacja o nocnych rozmowach dziadka z ojcem. To najbardziej
mną wstrząsnęło.
Siedząc teraz naprzeciw piecyka przy akompaniamencie rytmicznego szczę-
kania drutów babci, przypomniałam sobie rozmowę w samochodzie w drodze
powrotnej ze szpitala.
— Coś takiego, tata wymyślił sobie gościa! — odezwała się ciocia Elsie. —
Jak dziecko, które sobie wyobraża towarzysza zabaw.
Siedziałam, opierając czoło o zimną szybę i obijając się o nią, gdy renault
podskakiwał na wybojach.
— Ciociu, moim zdaniem dziadek go nie wymyśli! — usłyszałam swój wła-
sny głos jakby z oddali.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
—Dziadek może sobie wyobrażać, że odwiedza go jego ojciec.
—Ojciec? — na zaczerwienionej twarzy cioci ukazał się grymas. — O rety!
Ty masz rację! Czy nie tak miał na imię ojciec taty? Victor! Victor Townsend!
Tak, teraz sobie przypominam — odwróciła korpulentny tułów, żeby spojrzeć na
mnie. — Ale, Andreo, tata w ogóle nie znał swego ojca. Zdaje się, że on zniknął,
zanim tata się urodził.
Wzruszyłam ramionami. Prześlizgując się nieobecnym wzrokiem po mija-
nych budynkach, powiedziałam:
— Może stworzył sobie jego wizerunek, żeby z nim porozmawiać.
O ile to przypuszczenie przekonało ciocię Elsie, zdumioną, że jej ojciec na
tym etapie swego życia fantazjuje na temat swego ojca, o tyle nie przekonało
mnie. Biorąc pod uwagę to, co mi się zdarzyło w ciągu ostatnich trzech dni, nie
mogłam całkowicie wykluczyć możliwości, że dziadek naprawdę widział Victo-
ra.
Ciężko było się z tym pogodzić. Tak łatwo mi przyszło tego ranka na wrzo-
sowisku śmiać się z moich „snów" i dramatów przeżywanych w nocy, tak prosto
było zrzucić wszystko na karb szoku czasowego i kulturowego. Na myśl, że moje
pierwotne przypuszczenia były słuszne i rzeczywiście widziałam skrawki prze-
szłości, ogarniał mnie lęk.
Czy to mógł być jedynie zbieg okoliczności, że dziadek widział Victora w
tym samym czasie co ja?
Po spokojnej popołudniowej herbatce z babeczkami i kanapkami z szynką
babcia wzięła swoją robótkę na drutach, a ja wyjęłam z walizki papier listowy,
demonstrując zamiar napisania do domu. Jednak nie byłam w stanie skupić się na
niczym innym poza coraz bardziej nieprzeniknioną tajemnicą domu babci. O
dziewiątej byłam już bardzo zniecierpliwiona.
W mojej głowie tkwiła tylko jedna myśl: „Czy dziś w nocy coś się wydarzy?"
— Andreo, czy znasz jakieś historyjki? — całkiem niespodziewanie zapytała
babcia.
Spojrzałam znad pustej kartki.
—Czy znam co?
—Historyjki. No wiesz, takie zabawne, dowcipy — odwróciła się w moją
stronę i spoglądała zza okularów, nie przerywając dziergania. — Znasz jakieś
dobre kawały?
—Ach, to... — rozejrzałam się po pokoju. — Nic mi nie przychodzi do głowy...
—Bo ja już po pięciu minutach od usłyszenia zapominam. — Patrzyła na ro-
bótkę i cały czas ją kontynuowała, mówiąc. Starałam się nie spuszczać z niej
oczu i udawać zainteresowanie. — Twój wujek William był w tym zawsze do-
bry, od dziecka. Ma to chyba po mojej rodzinie, bo o Townsendach nie można
powiedzieć, że mieli poczucie humoru. Trudno się śmiać komuś, kto jest tak bar-
dzo nieszczęśliwy.
Patrzenie na babcię stanowiło dla mnie duży wysiłek. Musiałam walczyć ze
sobą, żeby skupić uwagę na niej i na teraźniejszości, podczas gdy mój umysł dry-
fował w zupełnie inną stronę. Babcia mówiła powoli, w rytm klikania drutów, a
jej dłonie fruwały nad robótką jak ptaki. Od czasu do czasu tylko zatrzymywała
się, żeby pociągnąć wełnę z kłębka.
— Ruth zawsze mówiła, że twój brat odziedziczył poczucie humoru mojej ro-
dziny. Podobieństwo do rodziny to ciekawa sprawa, co? Na przykład ty. Masz w
twarzy dużo z dziadka. Może teraz tego nie widać, bo jest już bardzo stary, ale
przypominasz go, kiedy był młodszy. Jesteś bardzo podobna do Townsendów.
W pewnej chwili spojrzałam na zegar nad kominkiem. Nie chodził. Zesztyw-
niałam cała i złapałam się za poręcze fotela, wbijając palce w miękkie obicie.
— Dzięki Bogu, że to wszystko, co odziedziczyłaś po Townsendach — doda-
ła.
Jej głos dochodził już do mnie przytłumiony, jakbym miała watę w uszach.
Choć rozpaczliwie chwyciłam się fotela, pokój zaczął wirować wokół mnie, bab-
cia gdzieś odpływała, a jej głos był coraz cichszy i cichszy, aż pozostał tylko
ruch warg. Widziałam tylko, że siedzi dalej w fotelu, robi na drutach i coś mówi.
Do pokoju wdarła się fala chłodu, na ścianach zatańczyły cienie. Wszystko się
poruszyło i zakręciło, robiło się coraz zimniej.
— Nie... — wyszeptałam.
Ale zimny wiatr wiał z coraz większą siłą, ze ścian wychodziły dziwaczne
kształty i krążyły wokół mnie, pojawiając się i znikając, jak na upiornej karuzeli.
To się powiększały, to zmniejszały, to zbliżały, to oddalały od mojej twarzy. Sa-
lonik babci wykonywał wokół mnie makabryczny taniec.
Wydało mi się, że zostałam wessana w sam środek wielkiego wiru, a wszystko
pozostałe krąży wokół. Dostałam zawrotów głowy i mdłości, na czoło wystąpił
mi pot. Pokój kołysał się i zataczał. Wczepiłam się w fotel, jakbym tonęła, a
mimo to czułam, że zapadam się w jakąś bezdenną przepaść.
Kręciło mi się w głowie, tłum ciemnych kształtów coraz bardziej się zbliżał,
aż zawisł w oczekiwaniu nad moim fotelem. Chciałam coś powiedzieć, zawołać
babcię, ale była bardzo daleko — mała figurka w miniaturowym fotelu gdzieś na
końcu ogromnej sali — i wiedziałam, że mnie nie usłyszy.
Wreszcie ciemne sylwetki podpłynęły tak blisko, że prawie mnie dotykały.
Wtedy zlały się ze sobą w jedną wielką ciemność i opadły na mnie czarną zasłoną.
Kiedy otworzyłam oczy, w pokoju było cicho i spokojnie. Rozejrzałam się.
Wszystko było po staremu, nic się nie zmieniło. Babcia siedziała obok, dzierga-
jąc i mrucząc coś do siebie. Przed nami palił się gazowy piecyk. Na półce tykał
zegar. Było pięć po dziewiątej.
—Dużo z tego oglądałaś? — zapytała babcia, nie unosząc wzroku.
—Dużo... czego? — otarłam ręką pot z czoła. Koszulkę też miałam mokrą.
—Z jubileuszu królowej. Dużo z tego transmitowali w amerykańskiej telewi-
zji? — babcia podniosła wzrok. — Z przyjemnością usłyszałabym, jak ci się po-
dobało. Ale co ci jest? Źle się czujesz?
—Nie, babciu... tylko... głowa mi już opada. Musiałam zasnąć i nie słyszałam,
co mówisz.
—W porządku, słonko. Odłóżmy pogawędkę na jutro. A teraz idź spać.
Patrzyłam, jak babcia podnosi się z wysiłkiem, i szukałam sposobu, żeby jej
powiedzieć, co przeżyłam, podzielić się z nią swymi lękami. Lecz nie mogłam
wydobyć z siebie słowa. Siedziałam i patrzyłam jak oniemiała. Babcia włożyła
robótkę do torby, zawiesiła ją na oparciu fotela i podeszła ucałować mnie na do-
branoc.
—Niech cię Bóg błogosławi i ma w opiece za to, że przyjechałaś — powie-
działa cicho tuż przy mojej twarzy.
—Dobranoc, babciu — odparłam słabym głosem.
—Dobranoc, dziecinko. W razie czego wiesz, jak bardziej odkręcić piecyk?
—Tak. — Wstałam i odprowadziłam ją do drzwi, które za nią dokładnie za-
mknęłam. Po czym opadłam na nie całym swoim ciężarem i przylgnęłam twarzą
do drewna.
Co się przed chwilą wydarzyło? Cóż to była za okropna, niesamowita turbu-
lencja, jakbym się dostała w wir Czasu. Jakby o n i zaczęli się pojawiać, lecz coś,
być może obecność babci, zawróciło ich nagle z drogi z siłą, która spowodowała
kataklizm. Jakby nagle pękła tama i woda z hukiem runęła do rzeki, zatrzymując
jej prąd i tworząc miliony wirów.
Żołądek nadal jeszcze skręcały mi mdłości. Nogi miałam tak słabe, że nie by-
łam pewna, czy dojdę do fotela. Teraz, gdy z pokoju zniknął upiorny chłód, było
mi strasznie gorąco. Paliła mnie jakaś niesamowita gorączka. Odwróciłam się od
drzwi z zamiarem wyłączenia piecyka gazowego i stanęłam oko w oko z Johnem
Townsendem.
Bez tchu opadłam z powrotem na drzwi. John stał bez ruchu na środku poko-
ju, trzymając kieliszek brandy i zerkając co chwila na zegar. Niecierpliwił się,
jakby na kogoś czekał.
Który to może być rok? — myślałam. Czułam na twarzy żar ognia huczącego
w kominku, wypełnionym stertą polan rozjarzonych jasnymi, skaczącymi w górę
płomieniami. Blask ognia rozświetlał twarz Johna, nadając ostrość jego delikat-
nym rysom. Jego włosy, nie tak ciemne jak Victora, lśniły barwą wypo-
lerowanych kasztanów, a ciepły brąz oczu mienił się złotem.
Patrzyłam zdumiona i zaskoczona tym, że nie czuję strachu, a jedynie cieka-
wość, co tym razem zobaczę. Pokój wyglądał tak samo jak poprzedniej nocy, nie
dostrzegałam żadnych zmian. Te same wiktoriańskie bibeloty na szafce, meble
jeszcze nowe, tapeta w żywych kolorach.
Kiedy John nagle podniósł głowę i spojrzał prosto na mnie, serce mi skoczy-
ło, ale się nie ruszyłam.
— Gdzie ty byłaś? — spytał gniewnie.
Odwróciłam głowę i ku swemu zdziwieniu ujrzałam obok siebie Harriet.
Opierałam się plecami o drzwi, więc nie mogły się otworzyć ani zamknąć. A
jednak Harriet pojawiła się obok mnie, tak realna, jakby żyła dzisiaj. Była tak
blisko, że mogłam się dokładnie przyjrzeć. Przysięgłabym, że to żywa, od-
dychająca dziewczyna z krwi i kości. Była nieco starsza niż podczas poprzednie-
go spotkania — piętnasto-, a może już szesnastoletnia. Jej suknia miała inny fa-
son. Rękawy, poprzednio obcisłe, teraz były bufiaste nad łokciami. Czas mijał,
moda się zmieniała, moi krewni się starzeli.
— Właśnie był listonosz — oznajmiła Harriet. Jej głos zabrzmiał czysto i sil-
nie, jakby naprawdę stała przy moim boku. — Przyniósł list od Victora.
Z bliska na jej twarzy i w ruchach rąk widać było niezwykłe poruszenie, cze-
go John zdawał się nie zauważać. Nienaturalnie prostowała plecy i gestykulowa-
ła. Mówiła sztucznie, usiłując kontrolować ton głosu.
—Od Victora? Daj mi go.
—Jest zaadresowany do ojca.
—Najpierw ja go przeczytam. No szybko, Harriet. Postąpiła krok w przód i
podała mu list. Zauważyłam, że
robiąc to, jednocześnie drugą ręką ukrywa coś w fałdach spódnicy i odwraca
się od Johna tak, by nie mógł zobaczyć.
Ale ja zobaczyłam. Miała tam drugi list, który teraz prędko, korzystając z
nieuwagi Johna, schowała do ukrytej w spódnicy kieszeni.
— Co pisze? — zapytała głośno.
Przez kilka minut John czytał w milczeniu, po czym oddał list Harriet.
— Masz, przeczytaj sama. Ty do niego pisałaś, Harriet?
—Oczywiście. Przecież nikt z was tego nie robi. — Wzięła list, już całkiem
pewna siebie, i czytała z przejęciem. — Ach, Johnie! — wykrzyknęła przerażo-
na. — On chce jechać do Edynburga!
—To robota Listera — rzekł brat, zwracając się przodem do ognia. — Tego
dorobkiewicza.
—Johnie, pan Lister jest świetnym chirurgiem. Pamiętasz, opiekował się kró-
lową, gdy miała operację ręki. Nie jest żadnym dorobkiewiczem.
—Dziesięć lat temu chciano go wypędzić z Londynu za poglądy na temat
wiwisekcji i obrażanie Królewskiego Kolegium Chirurgów. Mało tego, on oskar-
żył King's College o średniowieczne metody!
—Nie słyszałam o tym. Ale z tego listu wynika, że pan Lister przekonał na-
szego Victora, by jechał do Szkocji.
— Do tego jest ateistą.
Czytając dalej, Harriet pokręciła głową.
—Pan Lister jest kwakrem. To, że ktoś nie należy do Kościoła anglikańskie-
go, nie znaczy jeszcze, że jest ateistą. Ale słuchaj, Victor tu pisze o eksperymen-
tach. O badaniach naukowych — spojrzała na Johna z przerażeniem. — Myśla-
łam, że on chce zostać lekarzem, a nie naukowcem!
—W dzisiejszych czasach trudno to rozróżnić. Mówię ci, Harriet, nasz Victor
postradał zmysły. Zatruł go nadmiar karbolu.
—Och, czy to możliwe? — kontynuowała czytanie. — Pisze, że już ma posa-
dę i będzie zarabiał dużo pieniędzy.
John złożył ręce na piersiach i stanął w pozie pełnej pogardy, opierając się o
gzyms kominka.
—Najwyższy czas. Twój brat już trzy lata żyje na koszt Korony. Podczas gdy
ja pracuję jak wyrobnik w tej cholernej stalowni, niech ją diabli! Victor zawsze
uważał się za kogoś lepszego, niemal za następcę Pasteura.
—Czy byłoby w tym coś złego, gdyby odkrył lekarstwo na kolejną chorobę?
Na przykład cholerę?
—Bronisz go, siostrzyczko. Zdecyduj się: chcesz, żeby wyjechał czy żeby
wrócił do domu?
Opuściła ręce, zgniatając palcami list, i westchnęła.
— Nie wiem. Miałam nadzieję, że wróci do Warrington i tu się osiedli. Ale
jeśli ma być szczęśliwszy w Szkocji...
—Kto może być szczęśliwy na takim odludziu? Nagle Harriet odwróciła się,
jakby coś usłyszała.
—Chyba już przyszedł fotograf. Powiem mamie. Zobaczyłam, jak wybiega z
saloniku i znika w kuchni, a po chwili wychodzi stamtąd z panią Townsend.
Matka Victora była postawną kobietą o pokaźnym biuście. Poruszała się jak lo-
komotywa. Jej suknia uszyta z czarnej krepy, oczywiście o wiele starsza niż suk-
nia Harriet, miała wysoki kołnierzyk i ramiona, a z tyłu ogromną turniurę. Na
widok tej obszernej sukni, jeszcze bardziej nieporęcznej niż kreacja jej córki i
zajmującej znaczną część saloniku, przyszło mi na myśl, że jest już niemodna.
Zasłaniała nawet stopy, co jeszcze zwiększało efekt lokomotywy, gdy pani Tow-
nsend sunęła z wielkim biustem podanym do przodu. Twarz tej kobiety, o twar-
dych rysach, była przeciętna i niezbyt urodziwa. Długie gęste włosy, okręcone na
czubku głowy, przykryte były małym białym kapelusikiem, co sprawiało, że wy-
glądała jak bardzo wysoka królowa Wiktoria.
Odwróciłam się, słysząc z boku jakiś stukot, i zobaczyłam wchodzącego foto-
grafa. Mężczyzna podobny do kreta, z krzaczastymi bokobrodami i włosami na-
smarowanymi brylantyną, zmagał się z kilkoma niesionymi pudlami. Jego po-
mruki i utyskiwania wypełniły nagle salonik.
—Jaki pan punktualny, panie Cameron! — odezwała się pani Townsend pro-
tekcjonalnie. — Pan Townsend już schodzi.
—To zabierze mi nie więcej niż minutkę, madame. Portrety rodzinne to moja
specjalność i mam wprawę w rozkładaniu sprzętu.
John wykrzywił usta i odwrócił się.
Wszyscy razem przyglądaliśmy się, jak pan Cameron zwinnymi ruchami ma-
łego gryzonia rozkłada swój sprzęt na środku saloniku. Patrzyłam z fascynacją,
jak wyjmuje z pudła aparat z harmonijką i ustawia go na trójnogu. Z tyłu opadała
z niego czarna zasłonka. W drugim pudle fotograf miał drewniane kasety, meta-
lowe płyty i podpisane butelki z różnymi odczynnikami. Z pomocą Johna pan
Cameron odsunął od ściany kanapę i przystąpił do pracy nad ustawianiem apara-
tu odpowiednio do wysokości i odległości fotografowanych.
—Teraz poproszę państwa o ustawienie się za kanapą. ' Ten plakat będzie
stanowił ładne tło. Z Wielkiej Wystawy, tak?
—Słyszę już pana Townsenda — powiedziała matka, wtłaczając swe obfite
kształty w ciasną przestrzeń za kanapą.
Obejrzałam się właśnie w momencie, gdy po naszej stronie drzwi zmateriali-
zował się ojciec Yictora przypinający so bie sztywny kołnierzyk. Pan Townsend,
mężczyzna ogromnej postury, robił niezwykłe wrażenie. Ubrany był na czarno,
miał również czarną apaszkę zawiązaną pod wykrochmalonym kołnierzykiem i
czarne natłuszczone włosy. W twarzy wyróżniały się dwie rzeczy: wielkie ster-
czące wąsy, wystające po obu stronach policzków, i głęboka bruzda między
brwiami. Nie było wątpliwości, że ten przystojny mężczyzna o władczej posta-
wie to ojciec Victora. Dziadek mojego dziadka, czyli mój prapradziadek.
— No to zaczynajmy — rzucił z ciężkim, ledwo dla mnie zrozumiałym ak-
centem. Zapewne z powodu swego londyńskiego pochodzenia mówił cockney-
em, choć u pani Townsend tego nie zauważyłam. Rodzina ustawiła się pod ścianą
— Har-riet i John przykucnęli przed matką i ojcem, żeby wszystkich było widać
— a nad nimi na ścianie wisiał plakat. Była to dużego formatu kolorowa reklama
Wielkiego Globusa Wylde'a, który jak głosił plakat, był „cudem współczesnej
epoki", miał średnicę sześćdziesięciu stóp i na zwiedzenie jego wielu pomiesz-
czeń trzeba było kilku godzin. Choć nie było na nim daty, domyślałam się, że to
pamiątka z dawnych szczęśliwych czasów.
Pan Cameron zwijał się jak w ukropie, to chowając się pod czarną zasłonkę,
to spod niej wychodząc, przesuwając aparat miechowy w przód i w tył, aż wresz-
cie, zadowolony z ostrości, umocował go na stałe. Potem włożył z tyłu aparatu
dwie płytki, jeszcze raz sprawdził pod zasłonką, czy wszystko jest w porządku, i
powiedział:
— Teraz zgaszę światło. Proszę się nie ruszać i stać w tym samym miejscu.
Uwaga... nie ruszać się...
Do trzymanego w jednej ręce metalowego pojemnika na rączce wsypał od-
mierzoną ilość sproszkowanego magnezu, po czym zgasił lampy gazowe i w po-
koju zrobiło się prawie zupełnie ciemno. W nikłym świetle przedostającym się
przez zasłony widziałam, jak pan Cameron odsłania obiektyw, wysuwa z aparatu
drewnianą kasetę i szybkim ruchem zapala zapałkę, by podpalić proszek. Gwał-
towny błysk światła rozdarł ciemności niczym błyskawica, powietrze wypełnił
gryzący biały dym. Townsendowie zaczęli pokasływać, a pan Cameron szybko
zasłonił obiektyw, wsunął drewnianą kasetę z powrotem na płytę miedzianą, i
zapalił lampy w pokoju.
Czwórka pozujących wycierała już pył z twarzy rękawami i chusteczkami do
nosa, ale pan Cameron odwrócił kasetę i ponownie nasypał magnezu do naczyn-
ka.
— Jeszcze raz, drodzy państwo, dla pewności. Zdaje mi się, że przy tamtym
wszyscy zamknęliście oczy. Proszę się starać podczas błysku mieć oczy otwarte.
Powtórzył całą procedurę, a gdy skończył, Harriet zauważyła ze zgrozą, że
jeden kosmyk włosów opadł jej i wisiał nad uchem.
—Czy powtórzyć jeszcze raz, panie Townsend? — spytał nerwowo drobny
fotograf.
—Już ten drugi raz to zdzierstwo, panie Cameron. Nie będę się więcej przy-
czyniał do takiego procederu.
—Ależ, ojcze... —jęknęła Harriet.
—Słuchaj ojca — wtrąciła pani Townsend, ruszając się ze swego miejsca
przy ścianie. — Jeśli pierwsze nie wyjdzie, wyjdzie drugie, lok czy nie lok. Nie
jesteśmy bogatymi ludźmi, Harriet.
Słysząc to i obserwując rozchodzącą się rodzinę, podczas gdy pan Cameron
pakował swój sprzęt, zastanawiałam się, dlaczego zdecydowali się zrobić ten
portret już teraz, nie czekając na następną wizytę Victora, by mieć wszystkich w
komplecie. Z ich zachowania wywnioskowałam, że nie chcieli go mieć na zdję-
ciu...
W pewnej chwili wszyscy zniknęli, tak jak kończy się scena filmu, i znala-
złam się znów sama w saloniku babci, przed gazowym piecykiem. Czułam się
wyprana z sił, jak po ciężkim wysiłku, toteż bezwładnie opadłam na fotel. Zegar
nad kominkiem wskazywał dziesięć po dziewiątej.
To mnie poderwało. Niemożliwe! Spędziłam z Townsendami przynajmniej
pół godziny, jeśli nie więcej! A według tego zegara z „moich" czasów babcia do-
piero co wyszła.
Przycisnęłam do twarzy zaciśnięte pięści i wydałam z siebie głośny jęk. Co
się ze mną dzieje? Czy zasnęłam na krótko na fotelu i miałam w tym czasie sen,
a po obudzeniu wydaje mi się, że to było naprawdę? Szukałam w głowie jakiegoś
wyjaśnienia. Przypomniało mi się, że według specjalistów od snów trwają one
przeciętnie około dwudziestu sekund, choć śniącemu wydają się o wiele dłuższe.
Czy tak właśnie było ze mną? Czy to znów efekt opowiadań babci i jej starych
fotografii, które pobudziły moją wyobraźnię? Czy to wszystko są sny?
Bezradnie opuściłam ręce na kolana. Musi być jakiś sposób, by dojść, co to
naprawdę jest! Muszę się dowiedzieć, czy mam tylko zwykłe przywidzenia, czy
to się dzieje rzeczywiście. Tylko jak?
Jeszcze raz przywołałam w pamięci wszystko, co widziałam. Gryzoniowaty
pan Cameron, matka lokomotywa, wąsaty ojciec. I ostry zapach palonego prosz-
ku magnezowego. Kiedy o tym rozmyślałam, cały czas powracało jak bumerang
jedno słowo: fotografia. Rodzina zrobiła sobie fotografię.
No właśnie! Tu jest klucz do zagadki. W albumie Townsendów, o którym
wspominała babcia. Czy możliwe, żeby było w nim zdjęcie rodzinne, którego
wykonanie właśnie oglądałam? A jeśli było...
Gwałtownie zapragnęłam odnaleźć ten album. Musiałam go zobaczyć. Tam,
na wyblakłych brązowych fotografiach dawno zmarłych osób z dawno minio-
nych czasów, znajdę odpowiedź.
Jeśli w albumie będzie zdjęcie rodziny Townsendów stojących za kanapą,
upewnię się, że natrafiłam na okno do podglądania przeszłości.
Początkowo miałam obiekcje co do grzebania w szufladach babci i naruszania
jej prywatności, lecz w miarę jak rosła moja determinacja, stłumiłam w sobie to
uczucie i przerzucałam jej rzeczy zupełnie jak opętana.
Po piętnastu minutach myszkowania wśród pudełek z przyborami do szycia,
rękawiczek, starych sreber i stert świecidełek, jakie się babci uzbierały przez całe
życie, załamana, usiadłam ze skrzyżowanymi nogami na podłodze przed kreden-
sem. Albumu nie było.
Z rozpaczy wyłamywałam sobie palce, ale trwało to niedługą chwilę. Przy-
szedł mi do głowy pewien pomysł, aczkolwiek mroził mi on trochę krew w ży-
łach. Tam, za kanapą i za ścianą po drugiej stronie, był duży salon. Babcia mówi-
ła, że nie był używany od wielu lat, przynajmniej dwudziestu lub dwudziestu
pięciu. Od czasu kiedy William ożenił się i wyprowadził. Teraz jest niepotrzeb-
ny, trudno go ogrzać, więc służy jako skład.
Przeszły mnie ciarki, lecz powoli wstałam. Jeszcze wczoraj, gdy schodziłam
po schodach po zobaczeniu Harriet na moim łóżku w sypialni, słyszałam po raz
kolejny grane na pianinie Dla Elizy. Dochodziło stamtąd, z salonu. Może więc za
każdym razem, kiedy nakładało się na szkocką muzykę z radia, grane było wła-
śnie tam? Ale przez kogo?
Przełknęłam ślinę i potarłam dłońmi o spodnie, jakby zbierając się w sobie.
Bałam się, ale moja chęć znalezienia albumu była silniejsza, więc podeszłam
powoli do drzwi i otworzyłam je cicho.
Korytarz jak zawsze zionął chłodem lodowej jaskini. Strach rozszerzał mi
źrenice. Zdawało mi się, że wchodzę do tunelu, który nie ma końca. Zostawiałam
za plecami ciepło i jasność saloniku, a przed sobą miałam groźną otchłań ciem-
ności i paraliżującego zimna. Ale siła przyciągania sąsiedniego pokoju była
większa niż mój strach. Album Townsendów da mi odpowiedź, a znać ją muszę.
Mój lęk był właściwie nieuzasadniony, bo miałam świadomość — nawet
wtedy, idąc po omacku wzdłuż lodowatej ściany — że jak dotąd nie stała mi się
przecież żadna krzywda. Prawdę powiedziawszy, obie sceny rodzinne podpa-
trzone przeze mnie w saloniku były dość sympatyczne i nie czułam się ani przez
moment zagrożona. Więc dlaczego teraz, dochodząc do drzwi salonu, ze strachu
dostawałam gęsiej skórki i czułam ucisk w żołądku, dlaczego tak bałam się
wejść? Co mnie tak przerażało, skoro jeszcze parę minut wcześniej spokojnie
oglądałam pozowanie do rodzinnej fotografii? Otóż czułam, że otacza mnie jakaś
niedobra aura, że wkraczam w rejony bardzo odległe od Johna, Harriet i trzaska-
jącego ognia w kominku. Czułam, że straszliwe tragedie, jakie nastąpiły przed
laty w tym domu, miały swoje źródło właśnie w tym miejscu, do którego teraz
dość lekkomyślnie postanowiłam wejść.
Ogarnęło mnie znajome uczucie, to samo co dwie noce wstecz, gdy nad moim
łóżkiem stanął Victor. Coś strasznego wisiało wtedy w powietrzu, jakieś potwory
zła czaiły się w ciemnościach. Podobnie było teraz, gdy z bezpiecznego saloniku
wkroczyłam w ciemne katakumby korytarza.
Miałam wrażenie, że coś tam na mnie czeka.
7
Namacałam ręką drzwi do salonu, ale wstrzymałam się z ich otwarciem. Spoj-
rzałam przez ramię. Drzwi do saloniku były tylko lekko uchylone. Czyżbym nie
zostawiła ich szeroko otwartych? Na dodatek jakieś złudzenie optyczne sprawia-
ło, że wydawały się bardzo odległe. Poczułam w ustach i w gardle nienaturalną
suchość, a jednocześnie pot ściekał mi strugami po plecach. Dotknęłam ręką
zimnej, od lat nie używanej klamki.
Serce tłukło mi się w piersiach, jakby wołając: „Czego szukasz tam, po dru-
giej stronie?"
A umysł, przerażony, lecz nie widzący możliwości odwrotu, odpowiadał:
„Muszę znaleźć ten album".
Nie pamiętam, kiedy przekręciłam gałkę u drzwi, lecz po chwili były już
otwarte. Znów rozwarła się przede mną bezkresna ciemność, a powietrze w niej
przesiąknięte było zapachem starości i stęchlizny. Czuć było smród i wilgoć, jak
w podmokłej piwnicy. A ja wyczuwałam tu coś jeszcze: zapomnienie i śmierć.
Zanim weszłam, obejrzałam się jeszcze raz na salonik. Drzwi były całkiem
zamknięte, tak że nie było już wcale widać światła. Choć powinno mnie to za-
niepokoić (z całą pewnością zostawiłam drzwi otwarte na oścież), dałam sobie
spokój, bo nie myślałam teraz o niczym innym, tylko o albumie. Także moje cia-
ło, znowu pozbawione woli, jakaś niewidzialna siła pchała do salonu.
Przestraszyłam się, gdy zaczęły mi szczękać zęby, ale dotarło do mnie, że to
przecież ja sama wydaję ten dźwięk, i opanowałam się na tyle, by rozejrzeć się
po salonie. Wyglądał, jakby nie miał ścian, kątów, jakby ciągnął się w nim bez
końca, po wsze czasy, obszar wiecznej nocy, nicości i beznadziei.
Cokolwiek tu mieszkało, musiało być nieszczęśliwe.
Bezwiednie sięgnęłam do kontaktu. O dziwo, od razu zapaliła się żarówka u
sufitu, odsłaniając przede mną wnętrze pomieszczenia nie używanego przez wie-
le, wiele lat i straszliwie zaniedbanego. Duże ciężkie meble pozasłaniane były
białymi zakurzonymi prześcieradłami, spod których wystawały nogi stołów i
krzeseł. Zwykła drewniana podłoga była zniszczona i porysowana, stary kominek
— zabity deskami. Zasłony w oknach pokrywała pleśń. Po mojej lewej stronie
stało biurko żaluzjowe — antyk pokryty grubą warstwą kurzu.
Podeszłam do niego ostrożnie w obawie, że moja obecność może zakłócić
równowagę wewnątrz pokoju. Miałam niesamowite wrażenie, że jestem obser-
wowana, chociaż okno było zasłonięte, a na ścianach nie wisiały żadne obrazy.
Wyśmiałam w myślach te fantazje i chwyciłam za krawędź żaluzji biurka. Z
wielkim wysiłkiem udało mi się ją otworzyć, i to tylko do połowy, wywołując
przy tym okropny hałas skrzypieniem i zawodzeniem jej wiekowego mechani-
zmu.
Zajrzałam do środka. Znajdowało się tam mnóstwo starych papierów, książek,
różnych śmieci i panował totalny bałagan. Były przegródki na listy, w większości
puste, choć w niektórych tkwiły pożółkłe koperty. Zapach pleśni dławił w gardle.
Nie widziałam nic, co by przypominało album z fotografiami.
Ale były jeszcze szuflady. Jedna długa pośrodku i trzy głębokie z boku na ca-
łą wysokość biurka. Pierwszej z nich nie mogłam otworzyć zgrabiałymi i obola-
łymi palcami. Następna otworzyła się łatwo, ale była pusta. W trzeciej pełno było
starych opakowań po prezentach świątecznych i urodzinowych, poplątanych
wstążek oraz zardzewiałe nożyczki. Zmagając się z ostatnią szufladą, zaczyna-
łam już wątpić w sens swoich poszukiwań i zastanawiać się, co zrobię dalej.
Lecz gdy wreszcie udało mi się na siłę ją wysunąć, na stercie zniszczonych gazet
zobaczyłam album rodzinnych fotografii.
Wyszłam z salonu i zobaczyłam drzwi do saloniku znów otwarte tak, jak je
zostawiłam. Byłam jednak zbyt przejęta albumem, żeby zwrócić na to uwagę. Ot,
jeszcze jedna moja fantazja, tak samo jak cała ta atmosfera zagrożenia w salonie.
Bo gasząc w nim światło i zamykając za sobą drzwi, traktowałam to już jedynie
jako wytwór mojej wyobraźni, nadmiernie rozbudzonej przez niezwykłe otocze-
nie.
Dopiero znalazłszy się z powrotem w saloniku, za szczelnie zamkniętymi
drzwiami, uświadomiłam sobie, jak desperacko pragnęłam znaleźć album. Przy-
ciskając go teraz do piersi, czułam, że nogi robią mi się jak z waty. Oto mam
kompletną dokumentację historii Townsendów. I swoją odpowiedź.
Usiadłam wygodnie w fotelu przy ogniu, opierając stopy na kanapie. Musia-
łam się dobrze przygotować i upewnić, że wszystko jest w porządku, zanim powoli
otworzyłam album. Zrobiłam z tego cały rytuał.
Pierwsze dwie strony były zlepione przez pleśń, a papier i fotografie niemal
zjedzone przez grzyb. Woń stęchlizny drażniła nozdrza, a kartki kruszyły mi się
w palcach. Serce zamierało mi ze zgrozy na widok tak bezsensownego zniszcze-
nia. Ile zdjęć jest już straconych, jaka część historii rodziny przepadła z upływem
łat? Delikatnie przewracając kartki, z radością odkryłam, że środek albumu cał-
kiem dobrze się zachował. Wyblakłe i popękane owalne portrety pokazywały mi
jeszcze dawniejszych Townsendów: kobiety w krynolinach, z fryzurami z okresu
naszej wojny domowej, mężczyźni w wysokich usztywnionych kołnierzykach, z
włosami zaczesanymi na modłę romantyczną. Zdjęcia jeszcze bardziej cofnęły
mnie w czasie. Oglądałam, być może, twarze dziadków Victora — nieznanych
ludzi o nieznajomych rysach. Wszyscy zupełnie mi obcy, choć to również im
zawdzięczam swoje istnienie. Patrząc na ich zastygłe bez wyrazu twarze o pu-
stych oczach, próbowałam doszukać się w nich jakiegoś charakteru. Choć w ma-
leńkim stopniu, jednak płynęła we mnie cząstka ich krwi.
A potem ujrzałam to zdjęcie.
Oglądałam portrety swoich praprzodków z takim przejęciem, odczytując led-
wo widoczne daty — 1855,1868 i inne, że na chwilę zapomniałam, po co prze-
glądam ten album. Kiedy więc natrafiłam na to, czego szukałam, z wrażenia do-
znałam szoku.
Oto stoją pan i pani Townsendowie, na ścianie nad ich głowami plakat z
Wielkiej Wystawy, przed nimi Harriet i John. Matka w czarnej sukni z krepy, oj-
ciec z dumnymi wąsami. Na łagodnej twarzy Johna czai się uśmiech, a nad
uchem Harriet zwisa jeden opadający kosmyk.
Zachłysnęłam się ze zdumienia i dźwięk ten wystraszył mnie samą. Uniosłam
głowę, ale nikogo oprócz mnie nie było w pokoju. Czas był współczesny, obok
grzał piecyk gazowy. A jednak bez wątpienia na chwileczkę znów cofnęłam się
do innej epoki.
Pod fotografią pięknym kaligraficznym pismem wypisana była data: lipiec
1890.
Jak to moż1iwe?
Wypuszczony z rąk album zsunął się na podłogę. Z tyłu głowy, podobnie jak
już wcześniej, rano po obudzeniu, zaczęło mi gwałtownie łomotać i pulsować.
Jęknęłam z bólu, ale jeszcze bardziej z bezradności wobec tego, co się działo.
J a k t o m o ż l i w e ?
A jednak możliwe, skoro się wydarzyło. To była właśnie ta fotografia, której
powstania byłam świadkiem przed godziną, a na niej Harriet z niesfornym lo-
kiem, w fałdach swej ciemnej spódnicy ukrywająca jakiś tajemniczy list.
Zdjęcie to było świadectwem jednej chwili z przeszłości, którą zatrzymało i
przechowało dla przyszłych pokoleń. A ja byłam świadkiem, prawie uczestni-
kiem tej chwili — prawdziwej, realnej, odbywającej się na żywo.
Czułam przecież zapach spalanego magnezu!
To wszystko z pewnością ma jakiś cel. Przeznaczenie Town-sendów nie-
uchronnie dopełniało się w czasie, tak jak los każdego człowieka. A ja byłam
przymusowym świadkiem. Czy sceny, które mi się ukazują, ułożą się w jakąś hi-
storię?
Jeśli tak, zapewne będę zmuszona przeżywać również te okropności, które
wkrótce wydarzą się w ich domu i uczynią z niego istne piekło na ziemi.
W głowie mi coraz bardziej pulsowało, myśli i wątpliwości kłębiły się w niej
jak szalone. Próbowałam masować skronie, ale nie dało mi to żadnego ukojenia.
Co mam zrobić? Jeśli wszystko to budzi we mnie tyle pytań, na które nie po-
trafię sobie odpowiedzieć. Jeżeli nie wiem, dlaczego akurat mnie to spotyka i po
co, czy nie byłoby najprostszym wyjściem opuścić dom babci i więcej tu nie
przyjeżdżać?
Gdzieś na dnie mojej duszy tkwiła już gotowa na to odpowiedź. Poznałam ją
tego ranka, wychodząc na spacer, gdy poczułam, że dom sprzeciwia się memu
wyjściu, że n i e c h c e mnie wypuścić. Wtedy uznałam to za mrzonkę. Teraz by-
łam już pewna. Nie mogę opuścić domu przy George Street.
On mi na to nie pozwoli.
Na swoim ramieniu poczułam znów dłoń babci. Rzuciłam spojrzenie na jej
twarz — była zmartwiona. Zrobiło mi się głupio, bo nie zauważyłam nawet, kie-
dy przyszła.
— Już prawie południe — powiedziała z troską w głosie.
— Starałam się być od rana cicho, żeby cię nie obudzić, ale teraz zaczęłaś
wydawać jakieś odgłosy. I nie wyglądasz najlepiej. Andreo, słyszysz mnie?
Poruszyłam głową, wykrzywiając się z bólu. Jak przez mgłę dostrzegłam, że
w koszuli nocnej i przykryta kocami leżę na kanapie. W pokoju panowało gorąco
nie do zniesienia.
— Tak, babciu, wszystko... w porządku. Tylko znowu... — uniosłam rękę i
opuściłam ją bezwładnie na czoło. — Boli mnie głowa.
—Moje biedactwo! To przez wilgoć. Dam ci jeszcze tabletki. I nie ma dziś
jazdy do szpitala.
—Ale, babciu... — uniosłam się na łokciach. — Ja chcę tam jechać.
—Nie zawracaj głowy! — Babcia odwróciła się ode mnie i podreptała prosto
do okna za stolikiem. Burcząc coś pod nosem, jednym szarpnięciem odsunęła za-
słonę. — Najpierw spójrz na to.
Spojrzałam i zbaraniałam. Okno wyglądało jak pomalowane na biało.
—Co to...?
—To ta wstrętna mgła z Glasgow. U nich była wczoraj
— słyszałam przez radio. A dziś przyszła do nas. Trafiło nas. Nigdzie dziś się
nie da wyjść.
—Mgła...
—Przychodzi z regularnością zegarka. Dzień wcześniej jest w Glasgow, po-
tem u nas. Zaparzę ci mocnej herbaty, na pewno dobrze ci zrobi. I solidny posi-
łek. Nie przywykłaś do takiej wilgoci. W dodatku od północy idzie burza. Dlate-
go powietrze jest takie ciężkie.
Połknęłam trzy tabletki, po czym wzięłam swoje rzeczy i spiesznie ruszyłam
do łazienki. Mimo panującego tam przeraźliwego zimna wzięłam gorącą kąpiel,
dodając do niej babcinych olejków. Zabrałam też ze sobą rzeczy do prania. Mu-
siałam je wyprać ręcznie, bo babcia nie miała pralki, a mnie się już kończyła czy-
sta bielizna. Cisnęłam ubranie, zanurzyłam się w parującej wodzie i dalej rozmy-
ślałam o wydarzeniach dzisiejszej nocy.
Tym razem przyszedł mi do głowy nowy pomysł, nad którym sporo się zasta-
nawiałam. Mając jakieś mgliste przeczucie, że dom nie chce mnie z siebie wypu-
ścić, jednocześnie ciekawa byłam, co się stanie, jeśli mimo to spróbuję uciec.
Oczywiście dom pozwalał mi jeździć do dziadka, gdyż — jak się domyślałam
— pasowało to w jakiś sposób do ogólnego celu. Pamiętałam jednak podświa-
domy niepokój, jaki odczuwałam w mieszkaniu wuja Williama, i nie odstępujące
mnie pragnienie powrotu do babci. A potem, jak dom mnie zatrzymywał, gdy
wychodziłam na wrzosowisko. Najwyraźniej usiłował on zaszczepić w mojej
świadomości niechęć do wychodzenia na zewnątrz.
Teraz, relaksując się w luksusowej kąpieli, próbowałam odgadnąć, co by by-
ło, gdybym zebrała się w sobie i spróbowała się stąd wyrwać. Czy dom by mnie
puścił?
Dobre sobie, a cóż on może zrobić, żeby mnie powstrzymać?!
Przecież to nonsens — myślałam, wycierając się energicznie w rześkim po-
wietrzu łazienki. Co za bzdura — uważać, że się jest więzionym przez dom! Na-
turalnie, że mogę wyjechać, kiedy tylko zechcę. Tylko że to nie byłoby ładnie
wobec babci. Nie mogę też wrócić do Los Angeles zaledwie po czterech dniach.
Powinnam zostać jeszcze trochę, dotrzymać babci towarzystwa, odwiedzać
dziadka i odnowić rodzinne więzi za oceanem.
A więc wyjadę, gdy uznam za stosowne.
Jedzenie było doskonałe, ale mnie zupełnie nie smakowało. Mimo to wmusi-
łam w siebie trochę. Pod troskliwym nadzorem babci wkładałam widelcem do ust
kawałki panierowanej ryby i chrupiące frytki.
— Wyschły ci już włosy, kochanie?
Włożyłam palec pod ręcznik, którym miałam okręconą głowę, i sprawdziłam.
—Chyba tak.
—Dlaczego nie usiądziesz przy piecyku i nie wysuszysz ich porządnie? Wo-
lałabym, żebyś się nie przeziębiła. Elsie i Ed dziś z pewnością nie przyjadą, nig-
dy nie wychodzą z domu w czasie gęstej mgły.
Jeszcze raz spojrzałam w okno, nie wierząc własnym oczom. Powinno tam
być podwórko, ceglany mur, zielona furtka i kikuty róż, ale nie było widać abso-
lutnie nic. Nigdy jeszcze nie widziałam tak gęstej i tak białej jak mleko mgły.
—Kiedy ona się podniesie?
—Myślę, że do wieczora. Ale przysuń się do ognia!
Leniwie rozczesywałam włosy w cieple płynącym od piecyka i nie chciałam
już przysuwać się bliżej, bo pokój i tak był zbyt nagrzany. Ale babcia tak bardzo
się przejęła moim zdrowiem, zwłaszcza że przed chwilą wyszłam z wanny. Mu-
siałam więc ustąpić. Czesząc się, kontemplowałam płomienie gazu i snułam ma-
rzenia o czwórce spotkanych w nocy ludzi.
Słysząc, że babcia zmywa w kuchni naczynia (zabroniła mi tam wchodzić),
podniosłam album Townsendów i otworzyłam na tamtej stronie.
Ogarnęło mnie to samo uczucie co w nocy — dziwne wrażenie na widok
efektu pracy pana Camerona, którą oglądałam przecież na własne oczy. Niesa-
mowite było patrzeć na to zdjęcie, pożółkłe i kruche, przez tyle dziesięcioleci,
dzień po dniu od roku 1890, tkwiące w tym albumie, podczas gdy ja kilka godzin
temu byłam naocznym świadkiem jego narodzin.
Czas wyprawiał z nami swoje cuda i sztuczki. Prądy i zawirowania potężnej
rzeki Czasu były dla mnie zagadką. Przypomniał mi się jakiś cytat: „Mówisz, że
Czas płynie? Ach, nie! Niestety, Czas pozostaje, to my płyniemy!" Czy takie jest
wyjaśnienie? Ze to nie czas ucieka, tylko my przemijamy, on bowiem stoi w
miejscu?
A gdyby ktoś znalazł sposób, żeby się zatrzymać, mógłby również spojrzeć w
tył...
—Gdzie to znalazłaś? Żachnęłam się.
—Co?
Babcia zmęczona opadła na fotel, do końca podpierając się laską. Czy ona też
w tej chwili istnieje w jakimś innym wymiarze jako młoda kobieta? Czy cofać
się w czasie można tylko po to, by zobaczyć ludzi nieżyjących? Czy można zo-
baczyć siebie samego z dalekiej przeszłości?
—Znalazłam to w salonie.
—W salonie!
Jeśli mam obserwować życie Harriet, Johna i Victora w takiej kolejności, w
jakiej się kiedyś dopełniało, czy będę również świadkiem narodzin własnego
dziadka? Kiedy na scenie pojawi się Jenny, a byłam pewna, że nastąpi to nieba-
wem, i Victor ją „weźmie przemocą", czy zaraz potem zobaczę mojego dziadka
jako małe dziecko?
—Babciu, nie pomyśl sobie, że ci myszkowałam po domu. Powiedziałaś mi
wczoraj o tym albumie i byłam bardzo ciekawa. Przyszło mi do głowy, że może
być w salonie...
—To album Townsendów. Nie widziałam go na oczy przez tyle lat. Chyba od
przyjścia na świat twojej mamy. Pokaż mi go.
Podałam album babci, kontynuując swoje rozważania. Czy zobaczę dziadka
jako malutkie dziecko, czy można oglądać tylko zmarłych?
Dłońmi w brązowe plamy babcia przewracała kartki starego albumu, ułamu-
jąc ich kruche rogi i brzegi. Zatrzymała się na krótko przy rodzinnym portrecie w
saloniku, patrząc najpierw przez okulary, później znad nich. Potem oglądała na-
stępne zdjęcia, mówiąc, że tylko kilka osób rozpoznaje.
—Nie ma zdjęcia twojego pradziadka ani prababci — powiedziała, oddając
mi album — czyli Victor a i Jennifer, o których ci opowiadałam.
—Tak, wiem — położyłam album na kolanach. — Ciekawe dlaczego.
—O, nic w tym dziwnego, zważywszy na to, co on z nią zrobił i jak ją uniesz-
częśliwił. Ale dość już o tym. Nie chcę więcej rozmawiać o Townsendach i poru-
szać pod tym dachem najbardziej bolesnych rodzinnych wspomnień twego
dziadka.
Słysząc to, uniosłam brwi. Cóż by powiedziała babcia, gdyby się dowiedziała,
iż ten temat nie tylko jest poruszany pod tym dachem, ale wszystko jest tu po-
nownie przezywane.
Lecz uśmiechnęłam się smutno, przypomniawszy sobie, że niedługo będzie
przeżywane i to wydarzenie, o którym przed chwilą wspomniała babcia. I
szczotkowałam dalej swe długie wilgotne włosy.
Babcia zasnęła z robótką na kolanach. Ja trzymałam w rękach książkę, którą
wcześniej dala mi w nadziei, że zacznę ją czytać. Ale nawet jej nie otworzyłam,
bo i ja zaczęłam odczuwać senny nastrój popołudnia. Zasłona mgły za oknem,
ociężałe ciepło w pokoju i zjedzony właśnie suty posiłek, a do tego moje zmę-
czenie po ostatniej nocy — wszystko razem sprawiło, że oparłam głowę o fotel,
zamknęłam oczy i zaczęłam zapadać w słodką drzemkę.
Do moich uszu docierało jedynie delikatne jak szept tykanie zegara. Nie prze-
straszyłam się, gdy umilkło, tylko uniosłam głowę i otworzyłam oczy.
Zobaczyłam Victora Townsenda.
Spojrzałam w stronę babci. Głowę miała opuszczoną na piersi i spała, posapu-
jąc i wydymając wargi. Potem przeniosłam wzrok z powrotem na Victora. Po raz
kolejny uderzyła mnie jego imponująca sylwetka i ładna twarz. Jak to się działo,
że był całkowicie realny? Zjaw.a z przeszłości miała prawdziwą fizyczną postać
żywego, oddychającego mężczyzny. Mogłam obejrzeć każdy szczegół w wyglą-
dzie Victora — od doskonale skrojonego ciemnego fraka po gęste czarne rzęsy
wokół głęboko osadzonych oczu. Podziwiałam jego kwadratowe ramiona i proste
plecy, nieujarzmione włosy, wreszcie przyjrzałam się jego surowej twarzy, na-
znaczonej smutkiem i przygnębieniem.
Victor opierał się o występ kominka i w zamyśleniu patrzył w ogień. Widać
było, że go coś trapi, przytłacza ciężar jakichś myśli, odbijających się w płomieniach.
Musiałam stłumić w sobie przemożną chęć, by odezwać się do niego, zapytać,
co się stało.
Potem pomyślałam, co by było, gdybym spróbowała? Czy-by mnie usłyszał?
Lecz nie zdążyłam tego sprawdzić, bo już w następnej sekundzie Victor
uniósł głowę i spojrzał gdzieś poza mnie. Poczułam chłód i usłyszałam dźwięk
zamykanych drzwi do saloniku. Ktoś właśnie się przyłączył do naszego towarzy-
stwa.
Pozostałam w fotelu, w obawie że poruszając się, spłoszę Victora Townsenda
i stracę okazję bycia z nim tak blisko. Kiedy zza fotela podszedł i stanął obok
mnie jego ojciec, wstrzymałam oddech.
Obaj mężczyźni długo mierzyli się wzrokiem. W grobowej ciszy szukali słów
odpowiednich do powagi chwili. Ich twarze wyrażały cierpienie i rozżalenie.
Wreszcie odezwał się Victor:
— Ojcze, przyjechałem się pożegnać i poprosić cię o błogosławieństwo.
Starszy Townsend powstrzymywał swe emocje, zaciskając pięści po bokach
ciała, gdyż najwyraźniej targały nim straszliwe namiętności. Obserwowałam go
w zdumieniu, gdy tak nieświadomy mojej obecności, stał nade mną ze ściśniętą
szczęką i mocno zaciśniętymi wargami.
Przeniosłam wzrok na syna, który w napięciu czekał na odpowiedź ojca. Cała
jego postawa wyrażała oczekiwanie i nadzieję. Co się działo w głębi za tymi
ciemnymi oczami? Czy Victor toczył w sobie taką samą rozpaczliwą walkę jak
ojciec? W moich oczach byli tylko dwoma zawziętymi wojownikami, którzy
niepotrzebnie upierając się przy swych decyzjach, nie potrafili się wyplątać z
konfliktu. Wystarczyło, by jeden z nich ustąpił choćby trochę, odrobinkę spokor-
niał, gdyby jeden z nich...
— Ośmielasz się prosić mnie o błogosławieństwo po sprzeciwieniu się mej
woli? — pan Townsend mówił ze ściśniętym gardłem, głos miał nienaturalny,
jakby się dławił.
Victor stał dumnie, patrząc ojcu prosto w oczy. Przeszył mnie niesamowity
prąd, uczucie tak intensywne, że niemal fizyczne. Emocje rozsadzające Victora i
jego ojca wypełniały cały pokój i opadały na mnie ciężką chmurą. Ogarnęły mnie
fale miłości, uwielbienia i oddania, rozczarowania i odrzucenia. Dwaj kochający
się mężczyźni cierpieli męczarnie przez własną nadmierną ambicję. A ja wszyst-
ko czułam razem z nimi. Chciałam do nich krzyczeć, żeby przestali się dziecinnie
upierać, że liczy się tylko ich wzajemne uczucie, że wystarczyłoby choć na chwilę
pozbyć się odrobiny tej dumy, a nie musieliby obaj tak cierpieć.
Ale nie mogłam interweniować, bo to, co oglądałam, już się przecież wydarzyło,
i to prawie sto lat temu. Nie mogłam tego zmienić. Pozwolono mi obserwować,
ale nie wolno mi było wtrącać się w bieg wydarzeń.
— Przykro mi, że ojciec nie rozumie — rzekł w końc Victor głosem zdradza-
jącym poczucie porażki. — Pragnę pracować w Szpitalu Królewskim, prowadzić
badania i uczyć, tak jak kiedyś pan Lister, bo wierzę, że taka jest potrzeba i takie
jest moje powołanie.
—Twoje powołanie jest tutaj! — krzyknął pan Townsend. — Przy rodzinie,
we własnym domu. Chcesz jechać i ratować życie Szkotom, gdy potrzebują cię
ludzie w rodzinnych stronach?
—Sir, w Warrington jest dosyć lekarzy. Gdy dostanę dyplom, muszę się udać
prosto do...
—Możesz się udać prosto tam, gdzie chcesz, mój panie, nawet do piekła. Za
moje pieniądze! Cóż to za syn, który nie troszczy się nic a nic o dobro własnej
rodziny! Nasz mały John został i jest dla nas błogosławieństwem. Tylko on po-
słuchał woli ojca.
—Mam zamiar teraz żyć własnym życiem, ojcze — oznajmił Victor bardzo
ostrożnie.
—Tak, i w związku z tym odwrócić się od swojej rodziny. Od samego po-
czątku sprzeciwiałem się, żebyś został jednym z tych pasożytów. Ale skoro już
nim zostałeś, równie dobrze mógłbyś wrócić do domu i być z tymi, którzy cię
kochają. Ale ja nie będę cię o to błagał, mój panie, i więcej już nie będę z tobą
rozmawiał! Sam za to zapłacisz, kiedy się spostrzeżesz, co zrobiłeś, krojąc trupy
i wsadzając nos w...
—A więc żegnam, sir — Victor wyciągnął rękę. Twarz mu pobladła, rysy
jeszcze się wyostrzyły, co podkreślał odblask od kominka.
Pan Townsend jeszcze przez moment trwał zawieszony między miłością a
dumą, a potem bez słowa odwrócił się na pięcie i wyszedł.
Spojrzałam na Victora. Stał jak skamieniały z wyciągniętą ręką. Czarne włosy
i oczy podkreślały jeszcze jego bladość. Miałam ochotę powiedzieć mu coś na
pocieszenie.
Kiedy w końcu zniknął mi z oczu, a huczący kominek zastąpił znów piecyk
gazowy, ukryłam twarz w dłoniach.
Babcia zbudziła się raptownie.
— Co? Co?
Odwróciłam się od niej, wycierając oczy.
— Ojej, musiałam chyba zasnąć. Która to godzina? Już późno, co? Nie po-
winnam tego robić, bo potem nie będę spała w nocy. Popatrz, upuściłam robótkę
i wełna się poplątała.
Powstrzymując łzy i pocieszając się, że Victor przecież już nie cierpi z powo-
du odrzucenia przez swego ukochanego ojca, odwróciłam twarz do babci i spró-
bowałam się uśmiechnąć.
— Jak tam książka? — zapytała.
— Dobrze — odparłam niepewnie. — Ale ja chyba też zasnęłam.
Spojrzałam na zegar. Od czasu gdy pojawili się w pokoju Victor i jego ojciec,
minęła tylko minuta. Zegar zdawał się szeptać: „Czas ucieka, czas ucieka", a ja
zdałam sobie sprawę, że wówczas gdy miałam swoje spotkania z przeszłością,
teraźniejszy czas się zatrzymywał. Wiedziałam już: milknięcie zegara było sy-
gnałem, że zaraz wkroczy na scenę przeszłość. Był to rodzaj pomostu między
dwoma epokami. Zegar odmierzający czas współczesny zatrzymywał się i nastę-
powało przejście do innego wymiaru czasowego, w którym rozlegało się tykanie
zegara z przeszłości. Taka zmiana biegów w wehikule Czasu.
Czas w teraźniejszości zatrzymywał się lub biegł w ślimaczym tempie, a wy-
darzenia z przeszłości odgrywały się przed moimi oczami z normalną szybko-
ścią. A może to j a zwalniałam tempo, oglądając szybko przemykające wczoraj-
sze zdarzenia?
Zresztą jakie to ma znaczenie? Tej zagadki nie da się rozwikłać, a jej rozwią-
zanie też mi nic nie da. Cokolwiek się odbywa w tym domu, w jakąkolwiek ta-
jemniczą intrygę zostałam wciągnięta, wszystko musi iść swoim torem, bez
względu na to dlaczego, w jaki sposób i do czego zmierza.
8
Wujek William i ciocia May podjęli odważną decyzję jazdy we mgle i złożyli
nam króciutką wizytę. Uradowała ona babcię, która pod koniec dnia zaczynała
już tracić humor, martwiąc się, że nikt dziś nie odwiedzi dziadka. Lecz ciocia z
wujkiem, nie zrażeni brakiem widoczności, mieli zamiar jechać dziś wieczór do
szpitala.
— Andreo, pojedziesz z nami?
Energicznie przytaknęłam, połykając kanapkę z serem i popijając ją ciepłym
niesterylizowanym mlekiem. Chciałam choć na trochę stąd wyjść, odpocząć od
babci i nadnaturalnych sił rządzących jej domem. Potrzebowałam łyknąć nieco
świeżego powietrza, zmienić otoczenie i pobyć z innymi ludźmi.
Po raz pierwszy doceniałam istnienie swych krewnych.
— Nie wiem, Andreo — powiedziała babcia, dotykając dłonią mego czoła. —
Wydaje mi się, że jesteś przeziębiona.
— Dobrze się czuję!
— Cały dzień bolała ją głowa, i dziś, i wczoraj. Na pewno przez tę wilgoć.
Ciocia May również pozwoliła sobie sprawdzić moje czoło.
— Według mnie jest w porządku. Chcesz z nami jechać, kochanie?
— Tak, bardzo chcę.
—No więc dobrze — westchnęła babcia. — Ale porządnie się ubierz i szczel-
nie otul. Mówili przez radio, że będzie burza.
—Pójdę do samochodu i włączę ogrzewanie — oznajmił wujek i włożył palto
oraz szalik, w których wyglądał jak szpic z Alaski. — Wyjdźcie, jak już będzie-
cie obie gotowe, a ja was szybko wpuszczę do środka. Wcale nie poczujecie
zimna.
Problem był w tym, że już zdążyłam się przyzwyczaić do zimna i nie potrze-
bowałam tylu ubrań, ile babcia kazała mi na siebie wkładać. Szczerze mówiąc, w
saloniku było mi przez cały dzień za duszno i ciągle miałam ochotę wstać i otwo-
rzyć drzwi. Jednak babcia była tak serdeczna i opiekuńcza, że nie śmiałam nie
spełnić jej iście matczynych poleceń i posłusznie założyłam sweter, palto, weł-
nianą czapkę, szalik i rękawiczki. Czułam, że za chwilę się uduszę, i marzyłam,
żeby już wyjść na dwór.
Jednak w progu dostałam tak potwornych zawrotów głowy, że musiałam sta-
nąć i przytrzymać się framugi drzwi, by nie upaść.
— Co ci jest, kochanie? — usłyszałam ciocię May jakby z oddali.
Zamglona ulica przede mną kołysała się i trzęsła, przypływała i odpływała.
Bardzo daleko stal maleńki wujek William obok miniaturowego renaulta i wy-
glądał teraz jak suseł na tylnych łapkach. Jakbym go widziała przez soczewkę
zmniejszającą. Obok mnie ciocia May poruszała bezgłośnie ustami. Podłoga za-
chwiała się pode mną jak podczas trzęsienia ziemi. Chwyciłam się framugi
obiema rękami, żeby utrzymać równowagę, ale szeregowe domy naprzeciwko
wirowały mi w oczach, a żołądek podszedł aż do gardła. Czułam się, jakbym się
znajdowała na coraz szybciej kołującej karuzeli.
Kiedy uderzyłam mocno o drewnianą podłogę tyłem głowy, przestało mi się
w niej kręcić i patrzyłam w oszołomieniu na sufit.
— Moja wnuczka! — krzyczała babcia — Zemdlała! Trzy zafrasowane twa-
rze pochyliły się nade mną, a po chwili już podnoszono mnie z podłogi. Wujek
William uniósł mnie w górę swymi umięśnionymi ramionami, a ja zwisałam w
jego objęciach jak szmaciana lalka. Babcia i ciocia May wkładały sporo energii
w wymachiwanie rękami i powtarzanie w kółko „O Boże!", podczas gdy wujek
holował mnie korytarzem z powrotem do saloniku.
Wniesiono mnie do środka, posadzono na fotelu i zdjęto ze mnie wierzchnie
ubranie.
Kiedy już całkiem oprzytomniałam, okazało się, że siedzę przy maksymalnie
odkręconym piecyku, nogi mam owinięte ciężkim pledem, a w rękach trzymam
filiżankę gorącej herbaty. Dookoła trzy zafrasowane twarze wpatrywały się we
mnie z nadzieją.
— Już wszystko dobrze — odezwałam się cicho. — Wszystko przez ten po-
śpiech...
— Dobrze, dobrze! — babcia klepnęła mnie w ramię.
— To grypa i nie ma o czym dyskutować! Wypij herbatę, słonko, wypij.
—Andreo, czy ty na pewno dobrze się czujesz? — upewniała się ciocia. —
Może sprowadzimy lekarza?
—Nie! Ja... zupełnie dobrze się czuję, naprawdę. Byłam tylko jakaś podmi-
nowana. Poza tym tu jest tak gorąco!
— próbowałam zdjąć z siebie pled, ale babcia to spostrzegła i przykryła mnie
z powrotem.
— Masz gorączkę! — oświadczyła.
Ale ciocia May dotknęła ręką mojego czoła i policzków i orzekła:
— Nie ma gorączki, mamo. Skóra jest chłodna. Co to oznacza, Williamie?
Wujek wzruszył barczystymi ramionami.
— Kiedy się mdleje, ciało się oziębia, prawda? Więc to nie grypa, tylko coś
innego.
— Ona ma dreszcze — upierała się babcia. — Nigdzie dziś nie wyjdzie!
Zapadłam głębiej w fotel i patrzyłam smutno na fusy w filiżance. Babcia nie
zdawała sobie sprawy, jak prawdziwe są jej słowa. Nigdzie nie wyjdę, bo dom
nie chce mnie wypuścić. Jestem jego więźniem. Widocznie ma jeszcze nie do
końca ze mną załatwione sprawy. Do tej pory już trzy razy pozwolił mi odwie-
dzić dziadka, a dziś nie pozwala. Może jutro...
Ostatnie słowa powiedziałam chyba na głos, bo wujek odezwał się:
— Zajmiemy się tym, kochanie, jak będziesz się lepiej czuła. Teraz myślę, że
mama ma rację. Potrzebna ci gorąca herbata i dużo snu. Pojedziemy już, May,
zanim się skończą godziny odwiedzin.
— A jeśli jej coś jest, Will? Nie mają telefonu!
— No to zajrzymy jeszcze, wracając od dziadka. Jeśli Andrea będzie potrze-
bowała lekarza, powie nam wtedy, dobrze, kochanie?
Nieznacznie skinęłam głową.
Po ich wyjściu babcia ściągnęła z kanapy następny koc i okryła nim moje
piersi i ramiona. Było mi piekielnie gorąco, myślałam, że zaraz zacznę krzyczeć.
Choć wzruszała mnie troska babci o moje zdrowie, nie mogłam się doczekać,
kiedy sobie pójdzie i przyjdą duchy przodków. Gdybym tylko znała sposób na
ich przywołanie, gdybym miała wpływ na to, jak często przychodzą, znałabym
już całą ich historię. Niestety, ani nie mogłam ich przywołać, ani też uniknąć ich
wizyty, nawet gdybym chciała.
Wieczór wlókł się leniwie. Babcia z ukontentowaniem robiła na drutach, co
jakiś czas na mnie zerkając i kontrolując temperaturę mego czoła. Kiedy wrócił
wujek z ciocią, skorzystałam z okazji i uwolniłam się od koców.
Babcia poczęstowała ich herbatą, a oni opowiadali o wizycie u dziadka.
— Był dziś bardzo ożywiony. Ucięliśmy sobie niezłą pogawędkę. Oczywiście
nie miała ona żadnego sensu...
Przeszłam przez salonik i pozbierałam suszącą się, wypraną rano bieliznę.
Dzięki piecykowi gazowemu i pomysłowi babci, żeby ją rozwiesić w pokoju, już
wyschła i postanowiłam ją zanieść na górę.
—Hej! — zawołała babcia. — A dokąd się wybierasz?
—Idę zanieść ubrania na górę...
— W żadnym wypadku! William je zaniesie. Ty zostań tu przy ogniu.
— Ale, babciu...
—Andreo, kochanie — wtrąciła się nieśmiało May — już raz dziś zemdlałaś.
—Ale teraz się dobrze czuję — przyciskałam do siebie poskładane dżinsy i T-shirty,
jakbym się obawiała, że mi je ktoś zabierze.
—Czekajcie — odezwał się wujek William. — Jeśli dziewczyna dobrze się
czuje, niech idzie. To tylko po schodach na górę. Trochę ruchu dobrze jej zrobi.
— No dobrze... — niechętnie zgodziła się babcia. Rzuciłam się ku drzwiom,
nie czekając, aż zmieni zdanie.
Kiedy je otwierałam, usłyszałam jeszcze, jak babcia pyta wujka:
— No więc co doktor powiedział na temat powrotu Roberta do domu?
Wujek pochylił się, by odpowiedzieć. Otworzył usta, ale nie popłynęły z nich
żadne słowa.
Spojrzałam na zegar. Nie chodził.
Zamarłam bez ruchu w drzwiach i czekałam na ich przyjście. Rozejrzałam się
po pokoju, spodziewając się, że zaraz zniknie narzuta od Woolwortha i zamiast
piecyka pojawi się prawdziwy ogień w kominku. Ale nic się nie zmieniło.
Gdzie oni są?
Babcia i wujek z ciocią siedzieli przy stole nad filiżankami herbaty, zastygli
w swoich pozach, jakby dalej rozmawiali.
Gorączkowo sprawdziłam wzrokiem zegar. Nie tykał. Ale też nic się nie dzia-
ło.
— Gdzie jesteście? — wyszeptałam.
W końcu otworzyłam drzwi i szybko wyszłam na korytarz. Na pierwszym
stopniu schodów zachwiałam się i upuściłam ubranie.
— Poczekajcie... — szeptałam. — Poczekajcie na mnie! — Pośpiesznie ze-
brałam rzeczy i wdrapywałam się dalej po schodach, jeszcze dwa razy po drodze
upadając.
Znalazłszy się na górze, oparłam się o ścianę, ciężko oddychając. Chociaż z
ust buchały mi obłoki pary, nie czułam zimna. Wiedziałam, że powietrze na pię-
trze musi być wręcz mroźne, ale nie czułam tego.
Udało mi się po ciemku znaleźć kontakt i zapalić światło. Wówczas zobaczy-
łam, że drzwi mojej sypialni stoją otworem. Ruszyłam w ich kierunku zdecydo-
wanie, choć z lękiem.
— Tak... — szepnęłam, zbliżając się powoli do drzwi. Zatrzymałam się w
progu i zajrzałam do środka. Nic nie było. Tylko pustka i ciemność. Żadnego
demona, żadnych niewidzialnych mocy. Żadnych koszmarów. Zwykły ciemny
pokój.
Zapaliłam światło.
Dalej nic nadzwyczajnego. Wszystko było tak, jak zostawi-1 łam rano po ką-
pieli. Łóżko, zasłony, moje przybory toaletowe j na krześle i ubrania w szafie.
Zaraz, zaraz. Szafa.
Coś było nie w porządku z szafą.
Nie wiedząc po co, szłam powoli w jej stronę, nie spuszczając oczu ze słojów
dębowego drewna, precyzyjnego wykończenia i mosiężnych dodatków. Gdy sta-
nęłam tuż przy szafie,! owładnęło mną niesamowite uczucie, że przeżyłam już
kiedyś tę sytuację.
I wtedy zaczął się koszmar. Coś się zmieniło w pokoju. Niej musiałam wcale
patrzeć, czułam to. Było w nim teraz coś, czego nie było jeszcze przed sekundą, i
to coś ogarnęło również mnie. Ta sama aura zła, co poprzedniej nocy, sączyła się
ze szczelin szafy jak ohydny fetor, od którego kręciło w nosie, i napawała mnie
panicznym strachem, równie paraliżującym jak potworne zimno w pokoju. Osa-
czyła mnie atmosfera grobów i krypt, od której cała się trzęsłam — nie z zimna,
lecz ze strachu. Pragnęłam uciec.
Stojąc przy szafie jak wrośnięta w ziemię, chciałam się stąd wydostać, ucie-
kać od satanicznej mocy, jaką owładnięty był ten dom.
Moje oczy robiły się coraz bardziej okrągłe, jakby za chwilę miały wypaść z
orbit. Cała w napięciu i zupełnie roztrzęsiona, patrzyłam na szafę i nasłuchiwa-
łam, lecz uciec nie byłam w stanie.
Z wnętrza szafy dochodził jakiś dźwięk.
—O Boże...!—jęknęłam. — Proszę... W szafie coś się poruszyło.
—Nie...
Moja ręka sama się uniosła. Obserwowałam z przerażeniem, jak sięga do mo-
siężnej gałki i chwyta za nią, kierowana jakąś obecną w pokoju siłą.
I już wiedziałam. Cokolwiek jest w tej szafie, wypuszczę to...
— Boże, pomóż... — błagałam, a po policzkach płynęły mi łzy.
Moja ręka zaczęła odkręcać gałkę.
— Andrea!
Cofnięta gwałtownie ręka opadła bezwładnie. Była całkiem zdrętwiała. Jed-
nocześnie nagle jakby pękły trzymające mnie w tym miejscu pęta. Zatoczyłam
się i upadłam na łóżko. Leżałam rozciągnięta na walizce, a z czoła spływały mi
wielkie krople potu.
— Andrea! — usłyszałam ponownie głos wujka Williama. Stał u dołu scho-
dów i wołał: — Wszystko w porządku?!
— Tak... — powiedziałam prawie szeptem. Odchrząknęłam i spróbowałam
jeszcze raz. — Tak, wujku. Już schodzę.
—My już wychodzimy!
—Dobrze. Idę.
Zdołałam jakoś zebrać siły, by wstać z łóżka i stanąć niepewnie na nogach.
To, co przez parę chwil miało nade mną władzę, wyssało ze mnie wszystkie siły.
Koszulka oblepiała mnie — była mokrzuteńka.
Musiałam się szybko wziąć w garść. Ściągnęłam z siebie mokrą koszulkę i
założyłam suchą. Zostawiłam wysuszone ubrania tam, gdzie leżały, i pośpiesznie
opuściłam sypialnię, gasząc światło i zatrzaskując za sobą drzwi. Potem bezład-
nie zbiegłam po schodach, wpadając w holu prosto na ciocię i wujka dopinają-
cych już palta.
—Jeśli jutro nie będzie mgły, przyjedziemy do was. O ile nie wejdzie nam w
paradę ta wielka burza idąca od północy — mówiła ciocia May, owijając twarz
szalikiem. — Słuchaj, Andreo, gdybyś chciała przenieść się do nas, ze względu
na telewizor, telefon czy cokolwiek innego, bardzo prosimy. Nie mogę pojąć, jak
znosisz ten zimny, wiatrem podszyty dom.
—Ach... jest mi tu dobrze, naprawdę... — pomyślałam o telefonie, potem o
mamie. Ale już nie miałam ochoty z nią rozmawiać.
Po wyjściu cioci i wujka zamknęłam drzwi wejściowe, zasunęłam skobel i
podążyłam za babcią do saloniku. Panowała tam obezwładniająca duchota i upał
nie do zniesienia. Zerknęłam na piecyk. Był ustawiony na minimum. Tlił się za ledwie
maleńki niebieski płomyczek. A przecież na dworze, według wujka Wil-
liama, były minus trzy stopnie!
—Zimno się tu robi — powiedziała babcia, zacierając dłonie i idąc w kierun-
ku piecyka.
—Nie — błyskawicznie zaprotestowałam. — Jest bardzo dobrze.
— Co ty mówisz? Jest zimno. Ja mam na sobie cztery swetry, a ty? Cienka blu-
zeczka prawie bez rękawów. Jak wytrzymałaś ten chłód, będąc tyle czasu na gó-
rze?
Na górze. Szafa. Potworny lęk.
—Babciu...
—Słucham, kotku.
—Ja...
Patrzyła na mnie rozszerzonymi zamglonymi źrenicami, nad którymi stercza-
ły bujne brwi. Od czasu gdy ostatnio jej się przyglądałam, przybyło jej zmarsz-
czek. Postarzała się o sto lat.
—Jak się czuje dziadek? — zapytałam w końcu.
—Niezbyt dobrze, słonko. Nie wiem, co mu jest. Lekarz ma na to nazwę —
jakiś stan naczyniowy. Mówi, że wysiadły mu żyły i arterie. Dlatego nie może
już chodzić i stracił jasność umysłu. Nie mogą powiedzieć, czy jego stan się kie-
dykolwiek poprawi i czy w ogóle wróci do domu.
—Przykro mi, babciu — powiedziałam i czułam to naprawdę. Samotność i
zmartwienie zbierały u niej swoje żniwo. Nie do wiary, jak bardzo się postarzała
przez te kilka dni, odkąd przyjechałam.
—Widzisz, dziecinko, ja i twój dziadek nie rozstawaliśmy się ze sobą przez
sześćdziesiąt dwa lata. Od czasu gdy wrócił z wojny. Nawet na jeden dzień, zro-
zum. A teraz już minęło kilka tygodni. Czuję się bez niego taka zagubiona.
Sprawdziła kilka ze swych licznych kieszeni, zanim znalazła chusteczkę i wy-
tarła nos.
—Ale już późno, rybeńko, jestem zmęczona. Pójdziemy spać?
—Tak, babciu.
Pocałowała mnie na dobranoc. Ja zaś zamknęłam zasuwę na dole drzwi, po
czym wyłączyłam piecyk i usiadłam z powrotem na fotelu, żeby spokojnie po-
myśleć.
Przez jedną sekundę byłam gotowa babci powiedzieć, wyrzucić z siebie to, co
widziałam, wszystkie lęki i podejrzenia.
Lecz zaraz potem dostrzegłam w jej oczach taki smutek, a na jej twarzy takie
zmęczenie, że nie miałam serca dodawać jej jeszcze zmartwień.
Ale była i druga przyczyna tego, że w ostatniej chwili powstrzymałam się od
zwierzeń. Pomimo obawy, a nawet koszmarnego strachu, jaki odczuwałam w sy-
pialni na górze, nie mogłam się doczekać kolejnych spotkań z dawno zmarłymi
członkami rodziny. Rosło we mnie pragnienie poznania ich I historii i byłam co-
raz bardziej ciekawa, jak się ona zakończy. I Obawa, że cały czar pryśnie, gdy
opowiem o tym babci lub komuś innemu, kazała mi milczeć. Całe zjawisko było
taki ulotne, że mówienie o tym z drugą osobą mogłoby wszystko I popsuć. Czu-
łam się jak wprowadzona do tajnego bractwa, wtajemniczona w arkana, o któ-
rych nie należało mówić nikomu z zewnątrz. Bałam się przerwać rozpoczęty bieg
wydarzeń,! bo mogłam przez to nigdy więcej nie zobaczyć Johna, Harriet j ani
Victora. A bardzo chciałam ich znów spotkać.
Potrzebowałam tego. Cieszyłam się na samą myśl o tym. Zostałam bowiem
wplątana w świat ich emocji, zmuszona do odczuwania ich namiętności, ich ra-
dości i smutków. Oglądając Victora podczas rozmowy z ojcem, nie tylko widzia-
łam ich zatarg, ale go o d c z u w a ł a m . Zmarli Townsendowiej przekazywali mi
swoje uczucia. Czułam to samo, co oni. Czyż mogłam nie poczuć z nimi więzi,
jakiej mogę już nigdy więcej nie mieć z nikim? To było coś wyjątkowego. Coś
nie z tegc świata i nie z tego życia. I zaczynałam to coraz bardziej cenić. Podob-
nie jak samych Townsendów, bez względu na czyny, jakie być może już niedłu-
go popełnią...
Czy nadal będę lubiła Victora — myślałam smętnie — gdy zobaczę na własne
oczy jego potworne występki?
Nie chcę o tym myśleć. Nie teraz, kiedy mam świeżo w pamięci jego miły ob-
raz, jakby stał naprzeciwko mnie.
Nagle serce skoczyło mi do gardła.
Victor Townsend naprawdę s t a ł naprzeciwko mnie.
Mój pradziadek stał przed kominkiem z szeroko rozstawionymi nogami, ręce
założył do tyłu i kołysząc się lekko na piętach, mówił do osoby siedzącej na fote-
lu obok mnie.
—Musiałem zaryzykować, Johnie. Musiałem jeszcze raz przyjechać do domu,
zanim udam się do Edynburga. Za pięć miesięcy otrzymam dyplom i wtedy po-
jadę tam prosto z Londynu. Kto wie, kiedy znów się zobaczymy?
—Wiesz, że może wejść ojciec i wyrzucić cię stąd.
—Wiem. Ale on rzadko wychodzi z pubu przed ósmą, więc mam jeszcze parę
minut, by pożegnać się z rodziną.
—Matka też nie chce cię widzieć.
—Tak, wiem o tym — Victor wbił ponury wzrok w dywan. — Chciałaby, ale
boi się ojca.
—Wszyscy się go boimy, Victorze, oprócz ciebie. Myślisz, że ja nie chciał-
bym wyjechać do Londynu i zostać dżentelmenem tak jak ty? Ty nawet mówisz
teraz cholernie poprawnie, wiesz o tym? Wcale nie daje się poznać, że pocho-
dzisz z Lancashire. Lecz doprawdy, Victorze, byłeś jedyną osobą, która miała
odwagę mu się przeciwstawić. Podziwiam cię za to. — Kiedy John mówił, ob-
serwowałam go z boku. Patrzył na brata smutnym i rzewnym wzrokiem. — Tak,
podziwiam cię. Sam nie jestem zadowolony ze swej pracy urzędnika w stalowni.
Ale muszę to robić, prawda? Ojciec by mnie wyrzucił, gdybym go nie posłuchał,
a ja nie mam dokąd pójść. Nie tak jak ty, chłopie, ty oczywiście musiałeś dostać
to przeklęte stypendium!
Victor podniósł głowę i roześmiał się. W jego oczach rozbłysły iskierki, a
mnie przepełniła radość, gdy ujrzałam jego piękny uśmiech.
— Braciszku, dobrze wiesz, że powinieneś być szczęśliwy, zarabiając osiem
funtów tygodniowo. Poza tym to ty odziedziczysz majątek ojca, nie ja. Zostałem
wykreślony z rodziny Townsendów.
— Ale możesz walczyć o swoje prawa. W Anglii obowiązuje primogenitura.
Victor pokręcił głową.
— Nigdy tego nie zrobię, wiesz o tym dobrze. Ten dom będzie twój. Ja go nie
chcę. Potrzebuję tylko mikroskopu i paru oddanych studentów. A tych znajdę w
Szkocji.
W tym momencie drzwi się otworzyły i wraz z zimnym podmuchem pojawiła
się Harriet, a za nią, rozwiązując pod brodą wstążki czepka, Jennifer.
Bezwiednie poprawiłam się w fotelu.
Obie panny wbiegły do środka i zamknęły drzwi. Harriet podbiegła do Victo-
ra i objęła go.
— John mi powiedział, że przyjedziesz! — wyrzucała z siebie prawie bez
tchu. — Ach, jak ci za to dziękuję, Victorze! Za to, że masz tyle odwagi!
Jej uściski, całusy i wyrzucane jak z katapulty pochwały Victor przyjmował z
rozbawieniem. Jego oczy tańczyły radośnie, w kącikach pokazały się wesołe
zmarszczki. Bruzda między brwiami wygładziła się i prawie zniknęła.
A potem stało się to.
Victor przeniósł wzrok z siostry na drugą dziewczynę i zamarł. Zniknęły z je-
go oczu iskierki, ale na ich miejsce wlało się natychmiast nowe, jeszcze jaśniej-
sze światło. Patrzył w oniemieniu, nie zwracając uwagi na trajkotanie Harriet,
przerywane od czasu do czasu jakąś ciętą uwagą Johna. Jennifer, zajęta właśnie
zdejmowaniem czepka z głowy, również zatrzymała wzrok na Victorze. Stali tak
wpatrzeni w siebie na dwóch krańcach pokoju. Zauważyłam to tylko ja. Johna i
Harriet pochłaniała akurat sprzeczka na temat nowego pojazdu bez koni, nabyte-
go przez O'Hanrahanów, pierwszego w całym Warrington. Ja jedna byłam
świadkiem cudu, który się wydarzył owego dnia 1890 roku. Ja jedna dostrze-
głam, jak Victor i Jennifer stają się mimowolnymi ofiarami przeznaczenia, od
którego żadne z nich nie zdoła już uciec.
Czy tak właśnie wygląda miłość od pierwszego wejrzenia? Tak to odbiera-
łam, widząc ich oboje zastygłych w jednym spojrzeniu. C z u ł a m nagłe poru-
szenie w sercu Victora, jakby to się odbywało w moim własnym. Odczuwałam
gwałtowne nieoczekiwane pożądanie, które przepełniło jego ciało. Czułam
wszystko, co czuł Victor, gdy po raz pierwszy ujrzał Jennifer.
A Jennifer? Jakich nagłych uczuć ona doznała? Pod maską zaskoczenia u niej
również krył się wybuch namiętności, jakiej jeszcze przed chwilą w sobie nie no-
siła. Ale było też pomieszanie i lęk, bo to nie znane dotąd uczucie przeraziło ją
samą.
Wreszcie odezwał się Victor:
— Moja siostra zapomniała o dobrych manierach. Zatem muszę się sam
przedstawić. Jestem Victor Townsend — i skłonił się lekko.
Harriet, odwracając się, dodała:
— Niebawem doktor Townsend! Ach, Victorze, wybacz mi, jestem tak pod-
niecona twoim przyjazdem, że zupełnie zapomniałam: przyszła do nas Jenny.
Victorze, to jest Jennifer Adams. Mieszka na Marina Avenue przy błoniach.
Podszedł bliżej i ujął jej dłoń w rękawiczce. Czułam, jak tych dwoje rozsadza
eksplozja uczuć.
Oboje byli piękni. On uderzająco przystojny, ona drobna i urocza. Była to
najwłaściwsza rzecz pod słońcem, że się pokochali. Jednak wiedząc, co ich czeka
w przyszłości, czułam wielki smutek. Uważałam to za niesprawiedliwe, że spo-
tkało ich coś, czego nie szukali, a czego w końcu oboje padli ofiarami. Bez
względu na to, co miało się stać już niedługo w tych murach, modliłam się jedy-
nie, by ten krótki czas, który spędzą razem, był szczęśliwy.
John wstał i zaproponował Jennifer swój fotel. Stał przed nią sztywno wypro-
stowany, dżentelmen w każdym calu. Domyśliłam się, że ci dwoje już się znają.
Harriet wzięła od Jenny pelerynę i razem ze swoją wyniosła z pokoju. Victor da-
lej stał wpatrzony w dziewczynę, ale na jego twarzy pojawił się cień smutku.
Jennifer wygładziła rękami fałdy swej skromnej sukni, o wiele mniej liczne niż w
sukni Harriet, i z wdziękiem usiadła | naprzeciw kominka. Spuściła oczy pełne
zmieszania i konsternacji. "Wiedziałam, co czuje, i byłam z nią całym sercem.
— W każdym razie — kontynuowała Harriet, wróciwszy | do pokoju — to
nadzwyczajna rzecz, prawda, Jenny? Robi straszny hałas i wypuszcza kłęby spa-
lin. Ale sam się porusza.
Victor, ewidentnie toczący jakąś wewnętrzną walkę, rzucił siostrze zdziwione
spojrzenie.
—O czym ty mówisz?
—O pojeździe bez koni O'Hanrahanow! Byłyśmy dziś z Jenny, by go obej-
rzeć. Mówię ci, Victorze, on sam jedzie!
—Ma wewnątrz silnik spalinowy — rzeki Victor spokojnie, a jego wzrok po-
biegł w stronę siedzącej na fotelu obok mnie młodej kobiety. Wyglądało to tak,
jakby upewnia! się, że ona rzeczywiście tu jest, że to nie wytwór jego wyobraźni.
— Wcześniej czy później musieli to wynaleźć. Żyjemy w nowoczesnej epoce,
Harriet, wciąż przybywa nowych wynalazków.
—O'Hanrahanowie mają już nawet telefon! Mówią, że elektryczność będzie
powszechna. Dlaczego my nie mamy elektryczności?
John wzruszył ramionami i oparł się o kominek.
— Ten pojazd bez koni długo się nie utrzyma. Idę o zakład. Jest za drogi, zbyt
hałaśliwy, zanieczyszcza powietrze i jego utrzymanie jest nad wyraz kłopotliwe.
Taka nowa zabawka, która jednak nie zastąpi konia. O'Hanrahanowie nie mają
chyba co robić z pieniędzmi. A tak przy okazji, chyba miałaś zapowiedziane, że-
by się wystrzegać tych ludzi.
—Och, Johnie...
—Harriet — odezwał się nagle Victor. — Byłbym zapomniał, przywiozłem ci
prezent — i podał jej małą paczuszkę, którą trzymał za plecami.
— Victorze! Dziękuję ci! — Harriet ostrożnie odwinęła papier i podniosła
przykrywkę małego pudełeczka. Oczy zrobiły jej się okrągłe ze zdumienia. —
Co to jest?
—Zegarek do noszenia na ręku. John pochylił się nad prezentem.
—Do licha... przecież to zwykły zegarek kieszonkowy!
— Ale nosi się go na ręku. Specjalny dla dam, bo one nie mają kieszeni na
zegarki. Choć, Harriet, daj mi rękę.
Patrzyłam, jak Victor delikatnie zakłada mały zegarek pod rękawem sukni
siostry i zapina pasek.
— O, proszę, teraz przypominasz modne damy z Lon-dynu.
Rozpromieniona Harriet cieszyła się jak dziecko. Przyłożyła ucho do zegarka
i nasłuchiwała przez chwilę, po czym z piskiem rzuciła się Victorowi na szyję.
— Oczywiście ja nie jestem tak rozpieszczany — zauważył John z lekkim
przekąsem.
Tymczasem Jennifer siedziała zapatrzona w ogień, złożywszy razem drobne
dłonie na kolanach. W łagodnych falach jej brązowych włosów mieniły się zło-
tomiedziane refleksy ognia. Wzruszały mnie jej oczy pełne przygniatającej tęsk-
noty i niepokoju. Miała śliczny profil o delikatnym łuku nosa, małych wargach
jak pączki róży i lekko wysuniętym podbródku. Jennifer w rzeczywistości była o
wiele ładniejsza niż na zdjęciu. Poczułam się dumna, że to moja prababka.
Na myśl o tym zrobiło mi się dziwnie, bo była teraz taka realna, siedziała tak
blisko, jej pierś podnosiła się i opadała w spokojnym oddechu. Mogłabym wy-
ciągnąć rękę i dotknąć jej.
A co by się stało, gdybym tak zrobiła? Ci ludzie z przeszłości nie wiedzieli,
że tu jestem, a przecież zdawali mi się tak prawdziwi. Tak bardzo prawdziwi...
— Muszę pokazać mamie! — wykrzyknęła Harriet, biegnąc do drzwi. —
Pewnie nigdy nie słyszała o zegarku na rękę.
Podmuch wiatru towarzyszył otwieraniu i zamykaniu drzwi, po czym zapadła
cisza, przerywana jedynie trzaskaniem ognia w kominku.
Spojrzałam na Victora. Twarz miał nachmurzoną, w jego wzroku szalała taka
sama burza jak i w duszy. Czułam, że sam sobie zadaje pytanie: Dlaczego to się
stało?
Byłam tym bardzo przejęta, chciało mi się zapłakać i objąć go, tak jak wolno
było jedynie Harriet. Ale nie ruszałam się z miejsca, tylko patrzyłam. Przed mo-
imi oczami w duszy Victora rozgrywał się dramat, a on cierpiał męczarnie.
I ja to wszystko c z u ł a m . Nie umiałam się odgrodzić od przeżywania na-
miętności tych ludzi. Nie miałam żadnych środków obrony. Ze wszystkich stron
atakowały mnie setki uczuć: Jennifer nerwowo analizująca dziwne emocje, jakie
wywołał u niej Victor; John zmagający się ze swą zazdrością o brata będącego w
centrum uwagi; i Victor, od kilku minut zakochany w dopiero co spotkanej
dziewczynie, pytający Boga: Dlaczego?
— Już ciemno na dworze — odezwał się nagle John. — Ojciec lubi mieć roz-
palony ogień na górze. Muszę was^ przeprosić...
Uśmiechnął się do Jennifer, a ona rzuciła mu tylko zdawkowe spojrzenie.
John przeszedł obok mnie i opuścił salonik.| Zostałam sama ze swoim pradziad-
kiem i prababką.
Z początku panowała krępująca cisza. Jenny bawiła sięl palcami i obserwo-
wała ogień. Victor stał naprzeciwko, pogra-! żony w refleksjach. Chciałam, żeby
przemówili, nazwali swoje uczucia, otworzyli przed sobą serca, zanim tamci
wrócą.
Jakby w odpowiedzi na przesyłane przeze mnie sygnały Jenny uniosła głowę i
powiedziała:
— Wiem od Harriet, że za kilka miesięcy wyjeżdża pan do Edynburga.
Kiedy zwrócił twarz ku Jenny, chmurny wygląd ustąpił miejsca zdumieniu.
Myślał gorączkowo o tych wszystkich kobietach w Londynie. Ile ich było? Nie
pamiętał ich twarzy ani imion. Liczyły się kiedyś może przez jeden dzień, ty-
dzień — dobre dla urozmaicenia życia. Lecz to uczucie, teraz, było całkiem in-
ne...
—Tak, wyjeżdżam. Zaraz po otrzymaniu dyplomu lekarskiego jadę do Szpita-
la Królewskiego.
—Długo będzie pan nieobecny? — spytała Jenny nieśmiało, prawie szeptem.
Siedząc obok niej, niemal słyszałam, jak jej wali serce.
—Nie wiadomo, panno Adams. Może już nigdy nie wrócę. Szeroko rozwarła
oczy.
—Och, to straszne, panie Townsend, dla... pana rodziny!
—Nie chcę mieszkać w Warrington. Chciałbym wynaleźć lekarstwa na różne
choroby. W Szkocji prowadzi się obecnie wiele badań. Mając list polecający od
pana Listera, znajdę właściwe osoby.
—To wspaniałe, rzeczywiście.
Opuściła głowę i znów patrzyła na ręce. Spoglądałam na Victora stojącego
nad nią, tak małą i kruchą, i czułam, że oblewa go kolejna fala pożądania. Wi-
działam, jak cały drży.
— Od dawna mieszka pani w Warrington, panno Adams? Odpowiedziała, nie
podnosząc wzroku:
— Od roku, panie Townsend. Pochodzimy z Prestatynu w Walii...
— Tak, myślałem raczej...
— Mój ojciec dostał dobrą posadę w stalowni. Jest kierownikiem...
Mówiąc coraz słabszym głosem, Jennifer podniosła wzrok na Victora. Na jej
twarzy malowało się uwielbienie. Czułam, jak rośnie jej miłość, jak walczy z nią
jej dygocące ciało. Nie wypowiedziane słowo zawisło na rozchylonych wargach,
jej wielkie sarnie oczy patrzyły pytająco.
W duchu powtarzała to pytanie bez końca: Jak to być może...?
Victor zniżył głos.
— Bardzo się cieszę, że panią poznałem, panno Adams, choć wielka szkoda,
że tak późno.
Westchnęła cicho.
—Gdybyśmy się spotkali rok temu — ciągnął — wtedy...
—Tak...? — szepnęła.
Mężczyzna, który imponował innym siłą swego charakteru, teraz poczuł się
słabeuszem.
—Wtedy może zostalibyśmy przyjaciółmi.
—A czy teraz nimi nie jesteśmy? Znam Harriet od roku. Spędziłyśmy razem
dużo czasu. Wiele mi o panu opowiadała. Ja już dobrze pana znam, choć dopiero
się spotkaliśmy.
Uśmiech rozjaśnił mu nagle twarz.
—Musi pani kiedyś przyjechać do Edynburga. Jenny ponownie spuściła oczy
i skuliła ramiona.
—Szkocja jest bardzo daleko. Obawiam się, że nigdy...
— Jennifer, jeśli wolno mi się tak do pani zwrócić! Być może przyjadę kiedyś
odwiedzić Warrington. Czy zastanę panią tutaj?
Zaskoczona napięciem w jego glosie, Jenny spojrzała na Victora z lekkim
niepokojem.
— Mój ojciec nie zamierza się znów przenosić. Z pewnością zostaniemy już
na stałe w Warrington. Ale czy pan wróci? Będzie pan m ó g ł wrócić?
Targany namiętnością, Victor odwrócił się z gniewem. Oparł się obiema rę-
kami o występ kominka i powiedział zdławionym głosem:
— Nigdy nie będę mógł wrócić. Dopóki to jest dom mego ojca, nigdy tu nie
wrócę. On już nie uważa mnie za syna. Jeśli rzeczywiście, jak pani twierdzi, jest
pani przyjaciółką Harriet i ona pani opowiada o mnie, to musi pani znać historię
wojny, jaka toczy się między mną a ojcem.
—Tak...
—Musi pani również wiedzieć, że i teraz nie powinienem tu przebywać, bo
gdyby mnie tu zastał, wpadłby w furię i wyrzucił. Nawet teraz... — mówił coraz
bardziej podniesionym głosem. — On lada moment wróci do domu, więc muszę
już iść. Przykro mi, że poznawszy panią dosłownie przed chwilą, muszę ją tak
nagle i gwałtownie opuścić. Nie tego bym pragnął. Muszę jechać do obcego kra-
ju bez pożegnania z matką i błogosławieństwa ojca. Pozostali mi tylko brat i sio-
stra, i ci, z którymi zaprzyjaźnię się w Szkocji. Muszę zostawić swych przyjaciół
w Londynie i tych, których miałem tutaj. Aby spełnić swe ambicje, muszę zacząć
nowe życie jako mężczyzna zupełnie samotny.
Ciskał się w gniewie i beznadziejności. Dlaczego teraz? krzyczała jego dusza.
Dlaczego musiałem spojrzeć na tę dziewczynę i poczuć do niej taką miłość? Jak
to możliwe? Co za tortury zgotowało mi życie?
—Victorze... — nie wytrzymałam, całym sercem czując dokładnie to samo.
—Nie możemy być przyjaciółmi, Jennifer — mówił dalej — bo my się już
nigdy więcej nie zobaczymy. Ja nigdy nie wrócę do tego domu.
Zerwałam się na równe nogi i wyciągnęłam rękę.
— Victorze, posłuchaj!
Lecz moje palce napotkały jedynie pustą przestrzeń i znów znalazłam się w
saloniku babci.
9
Kiedy babcia weszła, stałam przy oknie, patrząc na szary mokry poranek.
Obudziłam się o świcie, po paru godzinach snu wypełnionych dziwnymi niespo-
kojnymi majakami. Chyba się zdziwiła, ujrzawszy mnie tak stojącą w ciemnym
jeszcze i zimnym pokoju, bo wykrzyknęła:
—Andrea! Nie spodziewałam się, że już wstałaś! — Pstryknął kontakt i pokój
zalało światło. — Dlaczego tu jest tak zimno? — Przeszła przez pokój, szurając
nogami i stukając laską. A potem krzyknęła: — Gaz jest wyłączony! Andreo, ko-
chanie, czy zauważyłaś, że gaz przestał się palić?
—Tak, babciu — rzekłam cicho. — Ja go wyłączyłam.
—Co zrobiłaś? Ach jej, przecież tu jest jak w lodowni. Po co to zrobiłaś?
Nie odpowiedziałam, dalej kontemplując omszały mur i ciężką rosę na ze-
schniętych krzakach róż. Słyszałam, jak babcia podchodzi do kredensu, otwiera
szufladę i wyjmuje zapałki, po czym wraca i zapala gaz. Jeśli się dobrze wsłu-
chać, ten ogień też odrobinkę buczy, ale nie huczy i nie trzaska tak jak dawniej
prawdziwy ogień z polan.
— Nie czujesz się dobrze, kochanie? Stoisz tak w samej koszulce i niczego
więcej nie masz na sobie. Chodź, zrobimy sobie herbatę.
Manewrując niezdarnie w przeładowanym sprzętami pokoju, przeszła do
kuchni. Ja usiadłam na swoim miejscu przy stole koło okna. Posępny ranek na
dworze dobrze odbijał mój nastrój
— Mgła się podniosła! — zaświergotała w kuchni babcia. — Czy wygląda
już słońce?
Pokręciłam głową.
—Co? — wyjrzała zza drzwi. — Jest już słońce, dziecinko?
—Nie, babciu. Jest pochmurno.
—No tak. Jeszcze trochę to potrwa. Niedługo można się spodziewać wielkiej
burzy. Przychodzi niezmiennie. O tej porze roku zawsze jest dużo deszczu,
wiesz... — szczękała garnkami i talerzami, z oddali dochodził jej dźwięczny głos.
— Ale lato tego roku było naprawdę piękne. Gorące. Mieliśmy falę upałów.
Przez całe dwa tygodnie ponad dwadzieścia stopni. Myślałam, że ducha wyzionął.
Za to teraz, jak widzisz, płacimy za to — mamy zimę. Przed Bożym Naro-
dzeniem może spaść śnieg. Zwykle go nie ma, ale w tym roku po prostu czuję go
w kościach...
Przestałam słuchać jej paplaniny. W duchu ironicznie skonstatowałam, że
gdyby nie pogoda, niemożliwe byłoby podjęcie dziewięćdziesięciu procent
wszystkich rozmów.
W końcu wstałam od okna i zaczęłam chodzić bez celu po pokoju. Byłam
chyba lekko podłamana, choć nie wiem na pewno, bo nigdy przedtem tak się nie
czułam. Mój umysł znajdował się w dziwnym stanie — mieszaninie smutku, lęku
i niepokoju. Mój ogólny nastrój nie był jednak sumą tych elementów. Tego ranka
czułam w sobie głównie pustkę i nicość, po prostu w ogóle nie byłam w żadnym
stanie.
Zatrzymałam się przed występem kominka i spojrzałam na zegar. Tak właśnie
można to określić. Byłam wypełniona n i e o b e c n o ś c i ą . Jakby uszły ze mnie
wszystkie emocje i uczucia, a pozostała jedynie posępna szaruga. Gdyby to było
przygnębienie, przynajmniej byłoby w tym coś pozytywnego, bo coś bym w so-
bie w ogóle m i a ł a . A mnie wszystko opuściło. Nie byłam ani przygnębiona,
ani smutna, ani zmartwiona. Była we mnie zupełna pustka. Gdzie się podziała
moja dusza?
— Andrea! — usłyszałam krzyk babci.
Poczułam jej palce na ramieniu, gwałtownie odciągające mnie do tyłu, aż
wpadłam na kredens. Patrzyłam na nią w oszołomieniu.
— Andreo, o mały włos się nie zapaliłaś! —jęknęła, dysząc ciężko z wysiłku.
Spojrzałam zmieszana na swoje spodnie. Mankiety i nogawki były przypalone
na brązowo. W powietrzu unosił się swąd. Babcia przysunęła się do mnie i z wy-
siłkiem podwinęła mi nogawkę dżinsów.
Skórę na nodze miałam czerwoną.
—Oparzyłaś się — stęknęła. — Jeszcze chwila i spodnie zajęłyby się płomie-
niem. Andreo, kochanie, co się z tobą dzieje? — Drżącą ręką dotknęła mojego
policzka. — Znowu cię boli głowa?
—Babciu... — skrzywiłam się z bólu, który poczułam dopiero teraz, gdy
spodnie uraziły poparzoną skórę. Wystraszyłam się.
—Ojej! To moja wina. Odkręciłam gaz na cały regulator i nic ci nie powie-
działam. Do tej pory był cały czas nastawiony na najmniejszy płomień, a ja cię
nie uprzedziłam, że go zwiększam.
Spojrzałam na babcię. Na widok jej zniszczonej twarzy miałam ochotę pła-
kać.
Dlaczego nie możemy być zawsze młodzi, tak jak nadal są młodzi i piękni
John, Victor, Harriet i Jennifer? Jak oni zdołali osiągnąć życie wieczne? Jak zna-
leźli klucz do zatrzymania czasu? Dlaczego my musimy cierpieć takie poniżenie?
— Biedactwo! — przemawiała do mnie babcia, wycierając mi z policzków
łzy. — Tobie coś dolega. Chodź, nasmarujemy te nogi masłem.
Pociągnęła mnie w stronę piecyka, ale ja się opierałam.
— Już w porządku, kochanie, przykręciłam płomień.
— Nie to... ciepło mi jest, usiądę tu na kanapie. Usiadłam na jej brzegu, jak
najdalej od źródła gorąca.
Beznamiętnie obserwowałam, jak babcia aplikuje na moje oparzenia swoje
stare metody pierwszej pomocy. Chciało mi się płakać. Bezmyślnie ich spłoszy-
łam, wyciągając rękę do Victora, prawie całą noc siedziałam, czekając, że po-
wrócą. Ale nie wrócili.
—Jesteś pewna, że dasz radę? — spytała ciocia Elsie, badając mnie zaniepo-
kojonym wzrokiem. — Bo mama ma rację, nie wyglądasz najlepiej. Jesteś bar-
dzo blada.
—Czuję się zupełnie dobrze. — Potwornie bolały mnie golenie, źle na mnie
działał upał w pokoju, w miejscu serca miałam lodowatą pustkę i zaczynałam
odczuwać skutki nie przespanej nocy. Cóż więc innego mogłam powiedzieć cioci
niż to, że czuję się zupełnie dobrze.
—Pojedziesz do szpitala jutro, nie dziś — zdecydowała babcia.
Skupiłam się, próbując nie tyle myśleć, ile raczej wyczuć, co na to dom babci.
Nic mi jednak nie sugerował, więc postanowiłam, że uprę się, by jechać. Jeśli
będzie chciał mnie zatrzymać, to zatrzyma.
—Babciu, chciałabym dzisiaj. Dziadek pomyśli, że wyjechałam, nie żegnając
się z nim.
—Mamo, nic jej się nie stanie — poparła mnie ciocia. — To tylko krótka jaz-
da samochodem i godzina spędzona w szpitalu. Naprawdę nic jej nie będzie. Ale
dziś spokojnie i powoli się ubieraj.
Bez słowa odprawiłam rytuał zapinania guzików i opatulania się, po czym ru-
szyłam do drzwi. W progu domu się zatrzymałam. Po chwili wahania zrobiłam
krok naprzód i postawiłam stopę na zimnym cemencie schodów. Już wiedziałam:
dziś pojadę odwiedzić dziadka.
Po drodze milczałam, w przeciwieństwie do cioci, która przez cały czas traj-
kotała na temat mijanych obiektów w Warrington: stalowni, ratusza, szosy do
Manchesteru, nowego sklepu Marksa i Spencera oraz starego Woolwortha, gdzie
pracowały z moją mamą w czasie wojny.
Starałam się uśmiechać i uprzejmie kiwać głową, ale mówiąc szczerze, de-
nerwowała mnie ta jej chaotyczna paplanina. Wyglądało na to, że swoich żyją-
cych krewnych jestem w stanie zaledwie tolerować. Bardziej odpowiadało mi
towarzystwo zmarłych przodków.
Dziadek był znowu w stanie zamroczenia, zupełnie niekomunikatywny. Ale
to mi nie przeszkadzało. Wystarczyło, że mogłam posiedzieć i popatrzeć na
twarz syna Victora.
Podczas gdy ciocia i wujek odgrywali zwykłą scenkę rozmowy z leżącym
biernie staruszkiem, ja po prostu ujęłam jego suchą zniszczoną dłoń i trzymałam
ją przez całą godzinę. Był to taki mój hołd dla Townsendów, który — o dziwo —
przywrócił mi spokój ducha.
Po powrocie czekał na nas obiad: wołowina i pudding yorkshire, a do tego
pieczone ziemniaki, marchewka oraz kawałki chleba z masłem. Jadłam niewiele,
słuchając, jak ciocia Elsie zdaje babci relację z najświeższych wydarzeń w War-
rington: kto się właśnie pobiera, kto jest w ciąży, kto się rozwodzi. Jak w typo-
wym małym miasteczku, wszyscy wszystko wiedzieli.
A ja — pomyślałam z lekko drwiącym uśmiechem — mam swoją wielką ta-
jemnicę.
W pewnej chwili w trakcie obiadu, obserwując swą gadatliwą ciotkę, nawet
miałam ochotę opowiedzieć jej o mych przeżyciach w domu babci. Ale tylko
przez chwilę, bo szybko zorientowałam się, jak bardzo destrukcyjny byłby to
krok. Ciocia zanegowałaby prawdziwość moich opowieści i z typowym dla niej
pragmatycznym widzeniem świata zrzuciłaby wszystko na pogodę. A poza tym
możliwe, że gdybym jej to opowiedziała, wszystko by prysło. Podzielenie się
tym z inną osobą mogłoby zburzyć mój kruchy pomost do przeszłości.
—Mam dobrą wiadomość! — powiedziała nagle ciocia, uderzając mocno
dłonią w stół. — Zapomniałam wam powiedzieć. Ann dzwoniła do mnie dziś ra-
no z Amsterdamu i oznajmiła, że w najbliższą niedzielę będzie u Alberta.
—Och, to świetnie! — babcia rzuciła mi radosne spojrzenie. — Andrea bę-
dzie mogła poznać swoich krewnych.
—Na pewno chętnie pobędzie dla odmiany ze swoimi rówieśnikami.
Uciekłam wzrokiem w bok. Ile lat miał tej nocy Victor? Dwadzieścia dwa czy
sześć. A John — trochę mniej?
— Spodoba ci się u Alberta. Ma śliczny dom nad zatoką Morecambe. Może
będą już dekoracje świetlne...
Gdy to mówiła, ja myślałam z melancholią: Na pewno miło byłoby pojechać,
ale czy dom babci mi pozwoli?
Ciocia i wujek posiedzieli jeszcze chwilę i zaczęli się zbierać do domu. Nie
wstawałam z powodu moich nóg, które paliły mnie jak po oparzeniu słonecznym.
Babcia sama odprowadziła ich do drzwi. Słyszałam, jak idą korytarzem, coś jesz-
cze mówią do siebie na drugim jego końcu, a potem drzwi się zatrzaskują i bab-
cia je rygluje. Gdy wróciła do saloniku, ja znowu wyglądałam przez okno.
— Myślisz o dziadku, co? — zapytała cicho, stanąwszy obok mnie.
Podniosłam na nią wzrok i odpowiedziałam „tak", choć w istocie cały czas
myślałam o n i c h .
Wieczór wlókł się niemiłosiernie. Nogi paliły mnie strasznie, dotknięcie cze-
gokolwiek sprawiało ból nie do wytrzymania. Podwinęłam nogawki spodni do
kolan i usadowiłam się jak mogłam najdalej od ognia. W świetle błyszczały moje
wysmarowane masłem nogi.
Kiedy babcia już zapadła w słodką drzemkę na swym fotelu, na „moim" zo-
baczyłam Harriet. Pochylała się w skupieniu nad czymś trzymanym na kolanach.
W kominku znów huczał ogień, na ścianach widniały jasne tapety, otaczały nas
edwardiańskie wazony, stoliczki z papier-mache i inne wiktoriańskie akcesoria,
o których babcia, śpiąc smacznie, nic nie wiedziała. Przedziwne było widzieć ją
wpisaną w scenerię, do której zupełnie nie pasowała. A jeśli się nagle obudzi, czy
wszystko zniknie?
Pochyliłam się w stronę Harriet, żeby zobaczyć, czym jest tak zajęta. Na kolanach
miała książkę, kilka kartek papieru i kopertę, w ręku pióro. Chyba pisała list.
Jej ubranie znowu zmieniło krój. Pod bluzką wyraźnie zaznaczały się piersi, a
więc była już naprawdę kobietą. Zaintrygował mnie jej strój. Zupełnie inny niż
wcześniejsze bufiaste suknie z falbanami. Dziś ubiór Harriet składał się z krót-
kich spodni zapiętych pod kolanami, wełnianych pończoch, pantofli na płaskim
obcasie i żakietu o dość męskim kroju. Fryzurę zdobił rodzaj kapelusza żeglar-
skiego. Wyglądała na ubraną do wyjścia.
Wychyliłam się najdalej jak mogłam, tak by nie przeciąć ulotnej wizji. Harriet
rzeczywiście pisała na kolanach list, ale nie mogłam przysunąć się na tyle blisko,
by zobaczyć do kogo. Przez chwilę myślałam, że może do Victora, ale przypo-
mniał mi się list chowany przez nią skrzętnie w kieszeni spódnicy w dniu, w któ-
rym pan Cameron robił im zdjęcie. Czyżby Harriet miała jakiegoś tajemniczego
przyjaciela, z którym korespondowała?
Jej zachowanie dawało częściową odpowiedź. Zbyt często zerkała przez ra-
mię na zegar i pisała w takim pośpiechu, w jakim robi się tylko coś zakazanego,
bojąc się, że się zostanie przyłapanym. Pewnie chłopak — pomyślałam...
Zaraz potem doleciały do moich nozdrzy zapachy. Słodka woń kaczki pie-
czonej na otwartym rożnie; intensywny zapach puddingu ryżowego bulgocącego
w garnku na kuchni; zapachy sosu do mięsa, kukurydzy, gorącego chleba. Spoj-
rzałam na drzwi do kuchni. Widząc je niezbyt wyraźnie w słabej poświacie panu-
jącej w pokoju, nie byłam pewna, czy widzę drzwi współczesne czy z czasów
Harriet. W każdym razie my z babcią nic w kuchni nie gotowałyśmy. Była już na
dziś wyłączona i zamknięta. Więc to kolacja przygotowywana w domu Harriet
musiała go wypełniać tak smakowitymi aromatami. W kuchni zapewne pani
Townsend gotowała wieczorny posiłek dla rodziny.
A ja to wszystko czułam...
Kolejna tajemnica. Jak to możliwe? No, ale skoro ich widziałam i słyszałam,
równie dobrze mogłam też czuć. Jak na razie, przebywając w przeszłości, uru-
chomiłam już wszystkie zmysły z wyjątkiem jednego. Czy i ten się również obu-
dzi tak, że w którymś momencie będę mogła wyciągnąć rękę i dotknąć...?
Ale teraz wolałam nie próbować. Byłam zbyt pogrążona w obserwowaniu
Harriet, żeby ryzykować jej zniknięcie z powodu jednego nie przemyślanego ru-
chu. Nie, będę stała nieruchomo, aż napisze list.
Ale przecież...
Przypomniało mi się coś jeszcze. Poprzedniej nocy odezwałam się do Victor a
dwa razy i za pierwszym... za pierwszym razem nie zniknął. Dalej mówił do Jennifer.
Dopiero za drugim razem, kiedy wstałam i próbowałam go dotknąć,
wszystko zniknęło.
Czy jest więc możliwe porozumienie się z nimi? Może po prostu mnie nie
słyszał, pochłonięty tym, co mówił dziewczynie? Mogłabym spróbować jeszcze
raz. Nie ruszać się, tylko coś powiedzieć. Odezwę się do Harriet, cichutko i dys-
kretnie, jakby od niechcenia.
Pisała w absolutnej ciszy. Słychać było tylko trzask ognia i tykanie zegara
nad kominkiem. Zegara z przeszłości. Być może... być może ja coś powiem, a
ona mnie usłyszy. To by było wspaniałe.
Jeszcze raz rozejrzałam się po pokoju. Trochę byłam rozczarowana, że dziś
nie ma Victora, a przecież nie mogłam się go spodziewać, wiedząc o jego wyjeź-
dzie do Szkocji i postanowieniu, że nigdy nie powróci. Czy to znaczy, że już go
więcej nie zobaczę? Nie wierzyłam. Miał przecież wyznaczone przez Los spo-
tkanie w murach tego domu, i to już niedługo. Będzie musiał więc tu wrócić,
choć nie wiedziałam kiedy.
Czy mogę się do niej teraz odezwać? Czy wolno mi to zrobić?
Przejechałam językiem po wargach. Były zupełnie suche. Powiedziałam
„Harriet" najciszej jak potrafiłam. Nie podniosła głowy. Powiedziałam więc tro-
chę głośniej:
—Harriet. Żadnej reakcji.
—Harriet, słyszysz mnie?
Wtedy uniosła głowę, a mnie serce skoczyło w piersiach. Ale ona jedynie zastanawiała
się, co dalej napisać, zrozumiałam więc, że mój wysiłek jest daremny.
Harriet nie może mnie słyszeć. To, co robiłam, było szaleństwem.
Ale spróbowałam jeszcze raz.
— Harriet, posłuchaj mnie, proszę.
Wtedy mój wzrok padł na babcię. Miała szeroko otwarte oczy i patrzyła na
mnie ze zdumieniem.
Krzyknęłam i chwyciłam się ręką za gardło.
— Babciu! Przestraszyłaś mnie!
— Z kim ty rozmawiałaś? — zapytała, dziwnie mi się przyglądając.
Spojrzałam na drugi fotel. Był pusty. Wrócił na swoje miejsce piecyk gazo-
wy.
— Z-z nikim, babciu. Myślałam, że śpisz.
—Słyszałam, że z kimś rozmawiasz. Widziałam to. Powtarzałaś imię Harriet.
—Nie, babciu, ja tylko... — Przerwałam i rozłożyłam bezradnie ręce. —
Chyba myślałam na głos.
Teraz babcia rzuciła długie spojrzenie na pusty fotel przed kominkiem. Jej
twarz była nieprzenikniona i bez wyrazu, jak maska lub posąg. Bardzo długo pa-
trzyła na fotel, wreszcie powiedziała powoli, z rozmysłem:
— Andreo, czy miałaś w tym domu jakieś wizje?
Jej słowa przeszyły mnie na wylot jak kula z karabinu. Nasze oczy się spotka-
ły i tak zastygły. Co ona wie? — myślałam.
W końcu, odwracając wzrok, powiedziałam spokojnie:
— Ja tylko myślałam na głos, babciu. Harriet to moja najlepsza przyjaciółka
w Los Angeles. Zawsze z nią rozmawiam, gdy mam jakiś problem — zaśmiałam
się nerwowo. — Och, babciu, ty nigdy nie mówisz do siebie?
Surowy wyraz ustąpił z jej twarzy, a jego miejsce zajęła troska.
— Moje biedactwo, nie jest ci tutaj zbyt dobrze, prawda? Wyjechałaś w takim
pośpiechu z Los Angeles, przeleciałaś odrzutowcem na drugi koniec świata. Czy-
tałam kiedyś w „Manchester Guardian" o czymś, co naukowcy nazywają, zdaje
się, rytmami biologicznymi. I to chyba jest twój problem, kotku, masz zakłócony
biorytm.
— Och...
— Ale ja mam coś na to. Sama się przekonaj, czy nie działa. — Uniosła się,
podpierając o oparcia fotela i stękając. Potem już o lasce pokuśtykała do kredensu
— tego niewyczerpalnego magazynu — i wyjęła z niego nie podpisaną butelkę
z białym płynem. — Na mnie zawsze działa — dodała i sapiąc, podreptała do
kuchni. Wróciła z dużą łyżką i nalała na nią białego gęstego płynu.
—Masz, kochanie — zbliżyła łyżkę do mojej twarzy.
—Co to jest?
—Lekarstwo. Doktor mi je przepisał dwa tygodnie temu. Byłam całkiem zablokowana.
Pomogło z dnia na dzień. Od tamtej pory nie miałam obstrukcji.
—Ale, babciu, ja nie mam...
—No już, raz-dwa — śmiejąc się, machnęła mi łyżką koło nosa. Poczułam
mdłosłodkawy zapach. Zamknęłam oczy i otworzyłam usta jak dziecko. Połknęłam
od razu całą porcję i się zakrztusiłam.
—Ojej, babciu... — chrząkałam, trzymając się za gardło. — To obrzydliwe!
— Ale zrobi swoje.
Skrzywiłam się z niesmakiem. Słodki smak miał tylko złagodzić coś innego,
gorzkiego i kredowatego, z domieszką jeszcze czegoś... sama nie wiem czego.
— Ze swoimi poparzonymi nogami i kłopotami jelitowymi to ty powinnaś le-
żeć w szpitalu, a nie dziadek — babcia zakręciła butelkę i odstawiła na miejsce.
— No dobrze
—powiedziała, najwyraźniej zadowolona z interwencji.
—Lepiej dzisiaj nie śpij w saloniku. Połóż się w sypialni na górze na wszelki
wypadek, gdybyś pilnie potrzebowała do toalety. Dam ci do łóżka dwa termofo-
ry.
Pamiętałam jeszcze żywo wczorajsze koszmarne przeżycie z szafą w roli
głównej, dlatego wolałam zostać na dole.
—W razie czego szybko dobiegnę. A poza tym tu jest cieplej...
—Dobrze, kotku, rób, jak chcesz. Dobranoc — ucałowała mnie w oba policz-
ki i wyjątkowo mocno uścisnęła. Potem wyszła z saloniku i dokładnie zamknęła
za sobą drzwi. Gdy byłam pewna, że już wchodzi po schodach, wstałam i wyłą-
czyłam gaz.
Zupełnie niespodziewanie zasnęłam. Obudziłam się zaskoczona i wystraszo-
na, bo nie przypominałam sobie, żebym zdejmowała ubranie i zakładała nocną
koszulę ani też kładła się pod kocami na kanapie. A tak się właśnie zbudziłam,
od razu otwierając oczy i wpatrując się w ciemność. Przez chwilę zastanawiałam
się, gdzie jestem. Przypomniałam sobie, czując ciężar koców na obolałych no-
gach. Odkryłam się, usiadłam i wtedy usłyszałam to, co mnie wyrwało ze snu.
Delikatne dźwięki Dla Elizy.
Tej nocy panowały egipskie ciemności, bo zachmurzone niebo nie przepusz-
czało odrobiny światła księżyca ani gwiazd. Wstałam po ciemku i podeszłam do
okna, wpadając na meble i uderzając się w obolałe nogi. Odsłoniłam zasłony.
Świat za oknem był tak samo czarny jak w środku. Ostrożnie wróciłam i prze-
szłam do drzwi, by zapalić światło. Bardzo chciałam się dowiedzieć, kto to gra.
Zaskoczył mnie widok Jennifer i Harriet stojących po obu stronach kominka.
Wstrzymałam oddech. Wciąż jeszcze mnie dziwiło, dlaczego się nie boję tych
nie zapowiadanych wizyt przybyszów z dawnych czasów. Jakby gdzieś w korze-
niach świadomości tkwił instynkt dodający mi odwagi.
Zauważyłam, że w ich epoce nie minęło dużo czasu, bo dziewczęta niewiele
się zmieniły. Miały nadal około siedemnastu lat. Nadążały jednak za zmieniającą
się modą. A więc zniknęły turniury, a spódnice były bardziej obcisłe na biodrach.
Obie nosiły białe bluzki z wysoką stójką i małe żakieciki z bufkami na ramio-
nach. Włosy miały związane w koczki na czubkach głów. Obie patrzyły na
drzwi, przy których stałam.
Ogień nadal trzaskał, zegar wybijał minuty ich czasu, ale Dla Elizy ucichło.
Obie panny były najwidoczniej bardzo czymś przejęte. Harriet nieustannie
sprawdzała czas na swym zegarku, zapewne także po to, by zwrócić uwagę na
ten symbol społecznego statusu. Grymas podenerwowania wykrzywiał jej usta,
które co chwila oblizywała. Poza drobną sylwetką i cienką talią siostra Johna i
Victora odznaczała się wciąż przeciętnymi cechami zewnętrznymi. Dojrzewanie
nie tylko nie wyrównało braków w jej urodzie, ale jeszcze je uwypukliło. Brwi
Harriet były ciut za szerokie, szczęka odrobinę zbyt mocna, a nos nieproporcjo-
nalnie mały w stosunku do całej twarzy. Miała też bruzdę na czole, co w jej
przypadku nie tyle dodawało twarzy charakteru i pewności, co męskości. To
wszystko uwypuklało się jeszcze w obecności Jenny, której uroda rozkwitała jak
pąk róży osiągający coraz piękniejsze kształty. Zaćmiewała Harriet do tego stop-
nia, że patrzącemu było żal małej Townsendówny.
Nie mogłam oderwać oczu od Jenny. Tak samo jak pierwszego wieczoru, gdy
babcia pokazała mi jej fotografię, byłam nią urzeczona. Patrząc na tę niewiary-
godnie piękną dziewczynę, odczuwałam mieszaninę uwielbienia i zazdrości. Nie
umiałam jej traktować jako zjawy z przeszłości czy przywidzenia, bo moje zmy-
sły potwierdzały, że stoję przed żywą osobą, kobietą prawdziwą w każdym calu.
W jej łagodnych brązowych oczach widziałam podniecenie, rzęsy trzepotały jak
TLR
skrzydła motyli. Dłonie dziewczyny wczuwały się w ten nastrój, to niespokojnie
się zaciskając i wykręcając, to skubiąc mankiety rękawów. Nawet jej brwi, wą-
skie, o łagodnym łuku, nie był spokojne, lecz unosiły się co jakiś czas, powodu-
jąc zmarszcz1" na gładkim czole.
Wreszcie, po długim i pełnym napięcia oczekiwaniu, Har riet szepnęła do
Jenny:
— Słyszę ich, już idą.
Niepokój dziewcząt udzielił się i mnie. Serce mi łomotało Odsunęłam się od
drzwi i przylgnęłam do ściany. Szeroko otwartymi oczami pochłaniałam widok
przybyłych właśnie do saloniku dwóch mężczyzn.
Musiało padać, bo John był zupełnie przemoczony. Kiedy wszedł, jeszcze ka-
pało mu z nogawek spodni. Pośpieszył do ognia i rozcierając dłonie, mruknął
coś, czego nie dosłyszałam. Nie interesował mnie jednak John, lecz towarzyszą-
cy mu Victor, który właśnie stanął obok mnie, tak blisko, że czułam zapach jego
mokrego ubrania i widziałam krople deszczu na jego włosach.
Zobaczywszy go z tak bliska, oniemiałam z wrażenia. To był zupełnie inny
człowiek.
Victor Townsend zmienił się nie do poznania. Postarzał się o całe lata. Mając
zaledwie dwadzieścia pięć czy sześć lat, wyglądał na kogoś, kto zbyt wiele już w
życiu widział, by pozwolić sobie na brak powagi. Nie pozostał w nim żaden ślad
młodzieńczej łagodności. Gładko ogolona twarz bez bokobrodów sprawiała wra-
żenie kanciastej. Zaciśnięte szczęki wydawały się strzec jakiejś ponurej tajemni-
cy. Oczy zapadłe w głąb, jakby wolały patrzeć do środka niż na zewnątrz. Mio-
tały się w nich cienie chorobliwych scen i trujących oparów z londyńskiego szpi-
tala. Czarne, falujące, skręcone na końcach włosy opadały teraz na uszy i ramio-
na, niesymetrycznie zaczesane. Wyglądał jak natchniony mędrzec, żyjący raczej
w świecie duchowym niż materialnym. Stojąc bez najmniejszego ruchu, miał w
sobie coś surowego i obcego, niemal egzotycznego. Byłam ogromnie ciekawa, co
spowodowało u niego tak drastyczne zmiany.
Victor i Jenny patrzyli na siebie przez cały pokój. Widziałam w jej spojrzeniu
szok i konsternację wywołane jego przemianą.
Czegóż takiego naoglądał się Victor w tych londyńskich szpitalach? Jak czę-
sto w jego rękach leżał cudzy los, ile razy doznał goryczy porażki, bezradny wo-
bec ostateczności, choć powołany do tego, by ratować ludzkie życie? Lata wyry-
te w twarzy Victora nie uwidaczniały się zmarszczkami czy innymi oznakami
starzenia. Nie było ich na tej ładnej regularnej twarzy. Jego mądrość i dojrzałość,
niespotykane u tak młodej osoby, odzwierciedlało surowe ułożenie ust i ich
smutno opadnięte kąciki, jakby całkiem oduczył się śmiać. Wyrażały potworne
zgorzknienie zaprawione melancholią. I już nie tylko rozczarowanie, lecz zgoła
cynizm. Victor Townsend stracił o jednego pacjenta za dużo.
Widziałam, że Harriet robi krok w stronę brata, ale spostrzegłszy, w jaki spo-
sób on i Jenny na siebie patrzą, zatrzymała się w pół drogi. Już wyciągając do
niego ręce i otwierając usta, nagle zastygła w bezruchu, jakby spojrzała na gor-
gonę*1.
1 * Gorgony — były to trzy siostry: Steno, Euryale i Meduza, córki Forkysa. Ich ślepia
zamieniały w kamień każdego, kto w nie spojrzał (przyp. red.)
Podczas gdy John, nieświadom rozgrywającego się niemego dramatu, dalej
rozgrzewał sobie ręce przy ogniu i strzepywał z butów wodę, Victor cały czas
trzymał Jenny w objęciu swego spojrzenia. Stojąc kilkanaście centymetrów od
niego, widziałam jego ostre rysy w blasku ognia — doskonałe studium światło-
cienia. I widziałam też, jak z minuty na minutę się starzeje.
Właśnie wtedy, gdy tak dokładnie mu się przyglądałam, usiłując zgłębić nie-
przeniknioną zasłonę jego twardego smutnego spojrzenia, która chroniła jego
słabość wewnętrzną przed okrucieństwem śmierci i klęski, wtedy poczułam, że
coś się we mnie poruszyło...
—Pan Townsend — szepnęła w końcu Jenny. Bojąc się ruszyć, stała dalej
przy kominku. — Witamy w domu.
—Dziękuję — odparł tonem głębszym, niż kiedykolwiek u niego słyszałam.
Victor także bał się poruszyć, by nie spłoszyć tej chwili, podobnej do sennego
marzenia. Sycił oczy widokiem Jenny, pożerał ją mrocznym wygłodniałym
wzrokiem kogoś, kto jeszcze nigdy nie zaznał ciepła lub zabłądził w drodze do
upragnionego domu.
Przedłużająca się cisza dotarła wreszcie do świadomości Johna. Odwrócił się
i otworzył ramiona.
— No i co? Bez fanfar powitalnych? Dlaczego tak poważnie? Wszak to oka-
zja do radości! Wrócił syn marnotrawny!
W jego wymuszonej wesołości wyczułam skrywany cień goryczy. Nie wiem,
czy inni też to zauważyli.
— Ach, Victorze! — zawołała Harriet, podbiegając do niego i rzucając mu się
w objęcia. — Jesteś w domu! Wróciłeś! Myślałam, że tylko śnię!
Potrząsnął głową i zamrugał oczami, jakby przebudził się ze snu.
— Tak, Harriet, wróciłem do domu.
— I już zostaniesz? Powiedz, proszę, że zostaniesz! Harriet przytuliła głowę
do piersi brata tak, że mógł ponad nią znów patrzeć na Jenny, mówiąc cicho:
— Przyjechałem i zostanę.
— Zawsze to wiedziałam! — Harriet już płakała. — Ale gdy ojciec mi po-
wiedział, nie wierzyłam mu — odsunęła się od Victora i otarła łzy z policzków.
— Pokazał mi list od ciebie, w którym pisałeś, że rezygnujesz z Edynburga i
wracasz do domu, a ja dalej nie wierzyłam. To było jak spełnienie się moich modlitw.
W głębi duszy zawsze wiedziałam, że nie wyjedziesz do Szkocji i nie zostawisz
nas samych. — Harriet obrzuciła spojrzeniem pokój. — Johnie, gdzie jest
obiecane sherry?
— A! — strzelił palcami. — W salonie.
— A szkło? Ja przyniosę. Będziemy świętować przez cały wieczór.
Harriet przemknęła obok mnie ku drzwiom, rozsiewając za sobą zapach la-
wendowej wody kolońskiej, a razem z nią wyszedł rozradowany John. Na krótką
chwilę Victor i Jenny zostali sami.
Dalej tylko patrzyli na siebie, jakby na razie wystarczał im| sam wzajemny
widok, jakby oczami mogli zaspokoić swe tęsknoty. Wreszcie odezwała się Jenny,
lecz w jej głosie zabrzmiała trwoga.
— Bardzo mnie zaskoczyło, gdy Harriet oznajmiła mi tęl wiadomość o panu,
panie Townsend. To było tak nagłe i nie-| spodziewane. Nie wiedziałam, co myśleć.
Na ustach Victora zjawił się uśmiech skrępowania.
— Ja też nie wiedziałem, co robić. Bo od czasu gdy panią spotkałem, zaczą-
łem mieć wątpliwości co do mego wyjazdu do Szkocji.
Położyła rękę na piersi.
—Mnie? Ale co ja miałam...?
—Przez te pięć miesięcy od naszego pierwszego spotkania czułem w sobie
niepokój, którego nie umiałem opanować] Zrozumiałem, że nie byłbym w Szko-
cji szczęśliwy. Jenny, jak ja się bałem, że może pani tu już nie być, gdy wrócę! I
wszystko byłoby na nic.
Widziałam, jak z twarzy Jenny odpływa wszelki kolor, jak ogarnia ją panika.
Zanim zdążyła coś odpowiedzieć, John i Harriet wrócili do pokoju z butelką
sherry i kieliszkami na tacy. Napełnili je i rozdali (ledwo się powstrzymałam od
wyciągnięcia ręki). John wzniósł toast:
— Za naszego wybitnego brata, doktora Victora Town| senda, niech żyje
wśród nas długo i szczęśliwie!
Cała czwórka wychyliła napój z kieliszków i John zaczął je napełniać ponow-
nie. Obserwując, jak słodki trunek wlewa się do szklanego naczynia, iskrząc się
w blasku ognia, Jenny zapytała:
— Kiedy zacznie pan praktykę, panie Townsend? Odchodząc od drzwi i zbli-
żając się do pozostałej trójki^
Victor zauważył:
— Jenny, dlaczego pani wciąż zwraca się do mnie po nazwisku? Przecież je-
steśmy przyjaciółmi i możemy mówić do siebie po imieniu.
— Słusznie, bracie — poparł go John, ponownie unosząc kieliszek w toaście.
— W końcu Jennifer należy teraz do rodziny, jest twoją bratową, więc powinni-
ście sobie mówić po imieniu.
Victor po raz pierwszy od wejścia do pokoju spojrzał na brata.
—Słucham? Nie rozumiem.
—Chyba dostałeś mój list! Czy to znaczy, że go nie otrzymałeś? — John
ciężko położył rękę na ramieniu brata. — Wielkie nieba, człowieku, a ja zacho-
dziłem w głowę, dlaczego mi nie gratulujesz na stacji! Pobraliśmy się z Jennifer
dwa miesiące temu!
Przedziwne, ale poczułam to samo co Victor, słysząc te słowa, i tak samo
wszystko mi się zakołysało przed oczami. Głosy nagle płynęły jak z oddali, unie-
sione kieliszki z sherry zapłonęły krwawym ogniem. Nie wiem, jak to się stało,
ale razem z nim odebrałam ten cios, aż zawirowało mi w głowie tak jak jemu i
piersi przeszył mi niewyobrażalnie potężny ból zawodu.
I do mnie wróciła teraz cała rozpacz szpitalnych oddziałów, niemoc, krew,
bezsensowne cierpienie, niedożywione dzieci, bezdomne matki umierające na
szpitalnych schodach, nie przyjęte przez lekarzy i nie mające dokąd pójść. I ja
myślałam o samotnych wieczorach w zagraconym pokoiku, o przesiadywaniu w
ciemności do późnej nocy, mając za pocieszenie tylko zapamiętany obraz Jenni-
fer Adams, i rozmyślanie nad tym, jak można tak bardzo ją kochać, prawie wcale
nie znając.
I mnie przypomniały się staczane walki wewnętrzne, jaką podjąć decyzję —
czy dać się skusić Szkocji i korzyściom, jakie obiecuje, czy zobaczyć znów Jen-
nifer Adams, by móc ją kochać...
I przez moją duszę przeszła fala mrozu, ciemności i rozpaczy. Ogarnęło mnie
gorzkie poczucie klęski i totalnego upadku. Zapomnienia przez wszystkich.
— Ach, Victorze — usłyszeliśmy piskliwy, zdenerwowany głos Harriet. —
Nie dostałeś tego listu? Wysłaliśmy go przed dwoma miesiącami. To znaczy, że
nic nie wiedziałeś?
Patrzyliśmy na młodszą siostrę Victor a, usiłując sobie przypomnieć, jak po-
stąpić w tej sytuacji, jakie zachowanie będzie odpowiednie. Victor zdołał się
zmobilizować i odpowiedzieć:
— Nie, nie dostałem listu... nie wiedziałem.
Jak zdobył się na odwagę, żeby spojrzeć na Jenny, nie dowiem się nigdy. Ko-
losalnym wysiłkiem woli opanował głos i dodał spokojnie:
— Zatem wybaczcie mi, że spóźniam się z gratulacjami. Przed naszymi
oczami rozgrywała się smutna farsa. Oto
mężczyzna wyszedł na głupca, okazując swe uczucia kobiecie, która właśnie
wyszła za jego brata. A w tle — szarym i ponurym — bramy i mury Szpitala
Królewskiego zamknięte przed nim na zawsze...
— Nie dostałem żadnego listu — powtórzył pełnym głosem. — College nie
słynie z usług pocztowych. Ale przepraszam, nie wychyliłem toastu — Victor
podniósł kieliszek do ust i wypił całą jego zawartość. Potem podniósł wzrok na
Jennifer. Widać było, że nie tylko przybyło mu kolejnych lat, ale i nowy bagaż
zgorzknienia i cynizmu. Największa nadzieja obróciła się wniwecz. Cienie wokół
oczu jeszcze bardziej pociemniały, twarz nabrała zaszczutego wyglądu. Była to
twarz człowieka, któremu powiedziano zbyt wiele.
Moje serce wyrywało się do Victora. Stał na środku pokoju, nadal górując nad
resztą wzrostem i posturą, choć skulił się w sobie, zgarbił i bezwładnie opuścił
ręce. Cały jego smutek i ciężar rozczarowania spadł i na mnie. Razem z własnym
pradziadkiem przeżywałam jego namiętności. Nie wyobrażałam sobie, jak można
znieść coś takiego, a jednak on wytrzymał to zaskakująco spokojnie. Tylko on i
ja wiedzieliśmy, jaki zamęt panuje w jego duszy, tylko my oboje czuliśmy, jak
rośnie w niej nienawiść, bo Victor natychmiast się opanował i pokazał rodzinie
tylko maskę — taką, jaką pragnęli zobaczyć. Prawdziwy Victor schował się za
nią.
— Jeszcze raz gratuluję wam obojgu. To takie nagłe, minęło zaledwie pięć
miesięcy od mej ostatniej wizyty. A wtedy jeszcze nie byliście zaręczeni, praw-
da?
Nie mogłam się nadziwić, jak lekko Victor to mówił i z jaką łatwością. Potem
podszedł do butelki z sherry i nalał sobie trzeci, pełny kieliszek.
— Nie, braciszku, wtedy jeszcze nie, ale wkrótce potem — John też wycią-
gnął rękę z kieliszkiem. — Do pełna, jeśli można. Dziękuję. Widzisz, nie tylko ty
w rodzinie jesteś mistrzem niespodzianek.
Nie zachwycał mnie sposób, w jaki John się uśmiechał, ani metaliczny ton w
jego głosie. Było dla mnie oczywiste, że John, zawsze zazdrosny o Victora, trak-
tuje to jako swe zwycięstwo nad bratem.
— Victorze — powiedziała Jennifer już nieco silniejszym głosem — myśleliśmy,
że nigdy nie wrócisz. Nie mieliśmy pojęcia.
Spojrzał znów na nią w zamyśleniu, ale jego uczucia pozostawały skrzętnie
ukryte.
—Sam tego nie wiedziałem. Dopiero dwa tygodnie temu pod wpływem chwi-
li podjąłem decyzję.
—Nagła decyzja... to niepodobne do ciebie, braciszku.
—Gdybyśmy tylko wiedzieli... — Jennifer próbowała oczami dopowiedzieć
to, czego nie śmiała wyrazić słowami.
—Gdybyście wiedzieli, to co? — Victor wypił trzeci kieliszek sherry i zbyt
energicznie odstawił go. — Odłożylibyście ślub do mojego przyjazdu, tak? Jak to
miło z waszej strony! I jak bezmyślnie z mojej strony, że nie powiadomiłem was
wcześniej o swych planach. Ale cóż, nie mogłem.
—Victorze, ale my się tak cieszymy, że wróciłeś! — zapewniała Harriet, bio-
rąc go za rękę i ściskając ją. Widziałam, jak rozjaśniają się jej oczy, gdy na niego
patrzy. Harriet uwielbiała starszego brata i zupełnie do niej nie docierało, co się
dzieje. — Ojciec tak się ucieszył, gdy przyszedł list! Szkoda, że tego nie widzia-
łeś. On się uśmiechnął. Victorze, ojciec się uśmiechnął. I jest teraz z ciebie taki
dumny. Nic dziwnego, ukończyłeś Bang's College z wyróżnieniem...
—Dziękuję za te pochwały, siostrzyczko — powiedział, starając się nadać
głosowi ciepły ton, by ukryć gorycz. — Dobrze wiedzieć, że mnie tu mile wita-
cie.
—A mama po przeczytaniu twego listu płakała przez całą noc! Aż dostała hi-
sterii! Teraz poszła kupić gęś. Wydajemy dziś specjalną kolację na twoją cześć.
Podczas gdy Harriet kontynuowała swoją paplaninę, a John, zmęczony całym
dniem pracy w biurze, zasiadł przed kominkiem z kolejnym kieliszkiem sherry,
które coraz bardziej go relaksowało, Victor i Jenny po raz ostatni wymienili spoj-
rzenia.
Wtedy mój pradziadek zrozumiał, jak groteskowy popełnił błąd.
10
Reszta tej nocy pozostanie w mojej pamięci jako koszmar. Victor wrócił do
domu, spodziewając się, że Jenny na niego czeka. Przywiózł ze sobą wszystkie
marzenia utkane wokół miłości, która już od swych narodzin była skazana na po-
rażkę. Teraz czuł się głupio i przepełniał go gniew, ale mimo to zdołał ukryć
przed rodziną zarówno swoje uczucia, jak i fakt, że nosił się z zamiarem za-
mieszkania znów w domu. Oświadczył, że zarezerwował sobie pokój w gospo-
dzie „Pod Końską Głową". John, Harriet i Jenny uwierzyli zarówno w to, jak i w
konieczność dopilnowania, żeby przetransportowano tam jego bagaże ze stacji, w
związku z czym musiał zaraz wyjść. Co prawda woleliby, żeby zrobił to dopiero
po kolacji, ale Victor nalegał, że lepiej to załatwić, póki jest widno, zwłaszcza że
pada teraz mniejszy deszcz, co było raczej kiepskim argumentem. Ja znałam
prawdę, wiedziałam, co się dzieje w sercu Victora. Oni nie mieli o tym pojęcia.
Czułam, jaki wstyd go pali z powodu popełnionego głupstwa i jaka zacięta duma
nie pozwala mu tego po sobie pokazać.
Tylko ja wiedziałam, gdy mój pradziadek wyszedł do holu i energicznie za-
rzucił na ramiona pelerynę, że wyrusza w szalejącą burzę, by dopiero szukać ja-
kiegoś noclegu, bo wcale nie ma dokąd pójść i wcale nie czeka go w pobliżu cie-
pły pokój z płonącym kominkiem. I tylko ja wiedziałam, dlaczego musiał na-
tychmiast wyjść i zanurzyć się w strugach deszczu, pogrążyć się w szalejącym
żywiole, wyrzucić z duszy furię, powierzyć ją burzy. Był zbyt wściekły, zbyt
wzburzony swym fiaskiem, by dłużej siedzieć w czterech ścianach i udawać.
Farsa się skończyła.
Wszyscy patrzyliśmy, jak wychodzi. John zaproponował, że zamówi mu
dwukółkę, ale Victor podziękował. Harriet przypomniała, żeby się nie spóźnił na
kolację, a Jenny stała w milczeniu przy kominku, zupełnie oszołomiona. Victor
włożył na głowę cylinder i ruszył w kierunku drzwi. Otwierając je, odwrócił się i
rzucił jeszcze jedno mroczne spojrzenie, od którego aż zadrżałam. Bo w tym
ostatnim przelotnym spojrzeniu zawarte było straszne przeczucie tego, co wkrót-
ce nadejdzie.
Przez cztery lata Victor Townsend uczył się pesymizmu i nieufności. Ciężar
tych doświadczeń ukształtował człowieka, który po deszczu nie spodziewa się
tęczy. A dziś zadano mu ostateczny cios. Dla dziewczyny, którą ledwo znał,
pchany namiętnością nie do ujarzmienia, Victor bezmyślnie i na ślepo rzucił swój
los na jedną szalę. Sam sobie zgotował okrutną porażkę, budując swoją wyma-
rzoną jasną przyszłość na niezbadanych podstawach. Wiadomość o małżeństwie
Jenny zadała mu śmiertelną ranę, uderzając w ostatnie pokłady miłości i czułości,
jakie w sobie miał. Teraz i one zostały zdruzgotane, pozostawiając blizny w ser-
cu i nic na pocieszenie. Tylko gorycz żalu.
Kiedy Victor pomaszerował dumnie w objęcia nawałnicy, a ja zostałam znów
sama i otrząsnęłam się z pierwszego szoku, zapłakałam nad tragedią życia mego
pradziadka. W samotności ciemnego i zimnego domu krążyłam pośród mebli,
które on niegdyś znał, i opadały mnie tysiące myśli. Mój umysł miotał się jak
spętane zwierzę, nie mogąc znaleźć żadnego rozwiązania. Byłam już wyzuta z
sił.
Tłoczące się w głowie myśli nie dały mi zasnąć przez całą noc, do wczesnych
godzin rannych. Przede wszystkim frapowała mnie zagadka mojej fascynacji
Victorem i to, że tak bardzo wszystko razem z nim odczuwam.
Już na początku, gdy zaczęły się „wizyty", nie mogłam oderwać od niego
oczu. Pochłaniałam go wzrokiem, tak jak on Jenny, dostrzegałam każdy szczegół
jego twarzy — cyniczny grymas ust, duży kształtny nos, ciemne podkrążone
oczy. I czułam, że coś się ze mną dzieje. Patrząc na smutne, nazbyt mądre obli-
cze Victora Townsenda, czułam dosłownie fizyczne poruszenie w głębokich mi-
tycznych rejonach mego ciała, tam gdzie jak sądzę, rodzą się prawdziwe namięt-
ności. Właśnie tam, a nie w sercu obudził coś we mnie ten nieosiągalny mężczy-
zna z krainy duchów. Po raz pierwszy poruszyła się do życia jakaś najciemniej-
sza, najbardziej tajemna część mnie samej, która dotąd tkwiła w uśpieniu. Nie
wiedziałam nawet o jej istnieniu, a teraz zaczynała się budzić. Zaraz potem ta
pierwotna iskra zapalna roznieciła ogień w moim czułym, sentymentalnym sercu.
Patrzyłam na Victora stojącego tak blisko mnie, że wystarczyło podnieść rę-
kę, by go dotknąć, i zrozumiałam, że jestem w nim zakochana.
Czy to możliwe? Oto największa zagadka, jaką usiłowałam rozszyfrować,
błądząc myślami po kolejnych labiryntach mej świadomości i nie znajdując żad-
nego rozwiązania. Byłam tylko coraz bardziej zdezorientowana. Jak mogłam się
zakochać w mężczyźnie nieżyjącym od prawie stu lat? Chyba dzięki temu, że w
tym drugim wymiarze czasowym wszechświata Victor jawił mi się jako żywy
człowiek, tak realny jak wujek Ed czy William.
Dlaczego tak mnie wzruszał i tak nieodparcie pociągał? Czy ja urodziłam się
po to, by być z nim w niewytłumaczalny sposób związana, czuć to co on, dzielić
z nim radości i smutki? Te pytania musiały pozostać bez odpowiedzi, bo doty-
czyły spraw poza wszelką ziemską logiką i możliwością zrozumienia. Tak jak nie
dało się rozwikłać tajemnicy mego podglądania przeszłości, gdyż nie mieściła się
ona w kategoriach rozumu, podobnie nie do wyjaśnienia były odczuwane przeze
mnie najgłębsze emocje Victora. I tak jak zaakceptowałam wycieczki w prze-
szłość, rozumiejąc, że nie mogę ich ani pojąć, ani zniweczyć, tak musiałam zaak-
ceptować w sobie tę nowo zrodzoną miłość.
Jednak było to dla mnie bardzo trudne. Czułam się z tak głębokim uczuciem
bardzo nieswojo, nie byłam przyzwyczajona do wielkich miłości. To, że Victor
poruszył we mnie najczulsze struny, wprawiało mnie w zakłopotanie i napawało
lękiem. Szukałam czegoś podobnego w bagażu swych dotychczasowych duchowych
doświadczeń, ale tak silnych emocji nie doznałam nigdy dotąd w swoim
życiu. Zastanawiało mnie teraz, dlaczego tak się stało.
Ta prawda, którą jak przypuszczam, zawsze znałam, ale nie dopuszczałam do
swej świadomości, skrywała się głęboko pod płaszczykiem aktywnego życia i
płytkiej egzystencji. Teraz chętnie bym od mej uciekła. Niezwykłość i głębia tego,
co czułam do Victora, sprawiała, że wolałam za bardzo nie grzebać w pokła-
dach swej duszy. Wiedziałam, co tam znajdę.
Nic. Absolutnie nic.
A prawda była taka — dotarło to do mnie w tej zimnej porannej godzinie,
kiedy prawdy wychodzą na światło dzienne — że jeszcze nigdy w życiu nikogo
nie kochałam. Nawet Douga.
Leżałam w wychłodzonym ciemnym saloniku, sama ze swoimi myślami i
wspomnieniem tego, co wydarzyło się tutaj przed niespełna wiekiem, po raz
pierwszy w życiu oceniając siebie i robiąc rachunek sumienia. Było to dla mnie
dziwne, nowe doświadczenie. Nigdy dotąd nie czułam potrzeby patrzenia w głąb
siebie. Na moje dotychczasowe życie składały się wygodne przyjaźnie, powierz-
chowne przyjemności i przelotne emocje. W ciągu swych dwudziestu siedmiu lat
życia miałam wielu chłopców, a tylko jednego z nich byłam w stanie sobie przy-
pomnieć w tej minucie, gdy na wschodniej stronie nieba nad Warrington właśnie
zaczynał się bielić świt: Douga, którego bezdusznie skrzywdziłam. Pozostali
zlewali się w mej pamięci. Choć do każdego czułam jakieś przemijające przy-
wiązanie, nie zapamiętałam nawet ich twarzy. Tak naprawdę zawsze uciekałam
od głębszych uczuć, unikałam odpowiedzialności, nieodłącznej od prawdziwego
zaangażowania. A teraz spotkało mnie coś nieuniknionego, pozostającego zupeł-
nie poza moją kontrolą.
I w tym tkwiło sedno. W kontroli. Do tej pory ja zawsze dyktowałam. Ja na-
rzucałam reguły gry. To była moja broń, tak budowałam bezpieczne mury chro-
niące mnie przed bólem miłości. Oczywiście te mechanizmy obronne chroniły
mnie również przed wielkimi przeżyciami. Oszczędzając cierpień, jednocześnie
odbierałam sobie uniesienia. Ale sądziłam zawsze, że to niewygórowana cena.
A tym razem nie miałam nad tym żadnej kontroli. Byłam zwykłą marionetką
w rękach losu, ofiarą emocji ścierających się z coraz słabiej oponującym rozsąd-
kiem. Jakże spokojne i bezkonfliktowe wiodłam dotąd życie! Zgrabnie sterowa-
łam wszystkimi jego sferami, wykorzystując wszelkie dostępne sposoby, by zaw-
sze zbierać samą śmietankę.
Jakie to było puste!
Płakałam i płakałam, myśląc o Victorze, o jego bólu na wieść o małżeństwie
Jenny, o próżni, jaką stworzył w swym życiu, tak pochopnie przekreślając swą
przyszłość, i być może szczęście, dla bezpodstawnej mrzonki. I płakałam też nad
sobą, nad pustymi dniami i nocami wypełnionymi nędznymi parodiami miłości.
Jakie to było wygodne! Spokojne. I całkowicie puste.
Uśmiechałam się przez łzy na myśl, że to przecież — o ironio! — duchy
zmarłych ludzi tchnęły życie w moją uśpioną duszę i obudziły drzemiące we
mnie namiętności. A kimże jest człowiek pozbawiony uczuć? Jeśliby odjąć mi-
łość, nienawiść, zazdrość i wszystkie uczucia, które nadają sens ludzkiej egzy-
stencji, zostaje tylko pusta skorupa. I tym właśnie byłam, zanim przestąpiłam
próg domu babci — pustą skorupą pozbawioną życia. Żyłam tylko z sobą i dla
siebie, w świecie tak małym, że niewiele miejsca zostawało dla kogokolwiek
oprócz mnie. Nawet moi przyjaciele, na których mi zależało i których bardzo ce-
niłam, niewiele ode mnie dostawali.
Poranek dojrzewał i coraz bardziej rozjaśniało się zachmurzone niebo, a ja
zaczęłam myśleć o swoim bracie, Richardzie, w dzieciństwie moim największym
przyjacielu i kompanie — teraz zupełnie obcym człowieku. Pozwoliłam na to, by
upływ czasu i dzieląca nas odległość oderwały nas od siebie do tego stopnia, że
był już prawie nieobecny w moich myślach. Kartka na Boże Narodzenie, list —
może raz w roku, jeśli miałam ochotę. Tak przedstawiała się moja więź z bratem.
Jak bardzo się różniliśmy od Harriet i Victora! Ona ślepo uwielbiała swego star-
szego brata, a on był dla swej małej siostrzyczki ciepły i opiekuńczy.
Richard, starszy ode mnie o sześć lat, też kiedyś był takim bratem, a ja za nim
przepadałam. Lecz potem odezwał się w nim zew przygody i popłynął do Austra-
lii, a ja znalazłam sobie wygodną pracę w firmie maklerskiej, w której mogłam
swobodnie panować nad tym, w co i na ile się angażuję.
Leżąc na kanapie babci i jeszcze raz wracając myślami do uczuć Harriet wo-
bec Victora: jak płakała, gdy wyjechał do Londynu, i jak żywiołowo witała go,
gdy wrócił, zaczęłam sobie przypominać własną przeszłość. Ukryte dotąd wspo-
mnienia przypłynęły wielką falą, jakby pękła powstrzymująca je tama. Oto Ri-
chard i ja jako dzieci: on zawsze mnie broni i uczy życia, a także godzinami za-
bawia opowieściami o tajemniczych przygodach.
Leżałam i pozwalałam płynąć dawno porzuconym wspomnieniom z lat dzie-
cinnych — drobnym i nieważnym, ale teraz napełniającym mnie rzewną nostal-
gią. Jakże żałowałam, że nie wracałam do nich wcześniej!
Otwieranie prezentów w Boże Narodzenie. Waleczny Richard broni mnie
przed pająkiem. W każdy niedzielny poranek maszerujemy we dwoje do kościo-
ła. Brat pomaga mi w lekcjach. Dzieli się ze mną ostatnim cukierkiem. Zawsze
stałam za nim, moim niepokonanym żołnierzykiem; zawsze patrzyłam na niego z
taką dumą, jaką Harriet obdarzała Vieterà. Gdzie się to wszystko podziało?
Czyżbym była bliska utraty tych zwykłych małych wspomnień, tak dziś dla mnie
cennych?
Ogarnęło mnie pragnienie porozmawiania z nim znów tak, jak robiliśmy to,
gdy ja zaczynałam szkołę średnią, a on właśnie szedł do wojsk powietrznych.
Tego dnia siedzieliśmy na moim łóżku przy zamkniętych drzwiach i Richard
mówił do mnie niskim dorosłym głosem. Tłumaczył, że musi wyjechać, a ja teraz
będę musiała radzić sobie sama. W sposób, który mnie w nim zachwycał, zwa-
żywszy na delikatność tematu i nadchodzącą wielką swobodę w tych dziedzi-
nach, Richard roztoczył przede mną obraz tego, co może mnie w życiu czekać, i
ostrzegł przed czyhającymi pułapkami. Nie wszystko, o czym mówił, było dla
mnie wówczas zrozumiałe, niektóre sprawy wprawiały mnie w zakłopotanie. Ale
z czasem, gdy dojrzałam i weszłam w dorosłe życie, a Richard popłynął do Au-
stralii, stwierdziłam, że wszystko co wtedy mówił, było prawdą i jego rady stały
się bardzo pomocne.
Myślę, że mimo wszystko Richard był cały czas przy mnie, stał u mojego bo-
ku nawet wtedy, gdy byłam święcie przekonana co do swego osamotnienia. Zaw-
sze towarzyszyły mi słowa, którymi uzbroił mnie do radzenia sobie ze światem.
Babcia już wstała i słyszałam jej krzątaninę na górze, a ja właśnie sobie
uświadomiłam, że w jakiś dziecinny sposób winiłam Richarda za swoją samot-
ność w okresie dojrzewania. Bardzo na niego liczyłam, dlatego gdy wyjechał, od-
rzuciłam go. I czułam się potem ogromnie samotna, zdana wyłącznie na siebie.
Teraz rozumiałam, że nie miałam racji i byłam dla brata niesprawiedliwa. Prze-
cież nie mógł cały czas żyć razem ze mną, moim życiem, a dzięki temu, co mi
powiedział przed odjazdem i co zawsze dobrze pamiętałam, mogłam wejść w ży-
cie z otwartymi oczami i lepszym zrozumieniem spraw.
Tak więc naprawdę Richard cały czas był ze mną.
Nalegałam, żeby pojechać do szpitala z ciocią Elsie i wujem Edem, i czułam,
że dom mi pozwoli. Rosła we mnie coraz większa potrzeba nawiązania kontaktu
z dziadkiem i przekazania mu tego, czego dowiedziałam się o jego ojcu. Dziadek
nie powinien umrzeć, nie dowiedziawszy się, że mylił się co do ojca i przez całe
życie cierpiał przez zwykłe oszczerstwa, bo Victor Townsend był pięknym i
szlachetnym człowiekiem, zasługującym na naszą miłość.
Takie myśli chodziły mi po głowie po południu siódmego dnia spędzonego u
babci. Cały czas byłam jeszcze pod wrażeniem ostatniej nocnej wizyty. Dopiero
potem dane mi było widzieć rzeczy, które świadczyłyby o czymś przeciwnym,
raczej potwierdzając te straszne historie, z którymi dziadek musiał żyć. Zobaczy-
łam sceny, które zachwiały moją wiarą i wzbudziły potworne wątpliwości.
Wkrótce miałam się dowiedzieć, że Victor Townsend, jakiego znałam do tej po-
ry, to zupełnie kto inny niż mężczyzna, którego jeszcze spotkam. Wszystko miało
się nagłe zmienić.
W domu przy George Street prawdziwy koszmar miał dopiero nastąpić.
Dziadek spał przez całą naszą wizytę, ani razu się nawet nie poruszył. Pod-
czas gdy Elsie i Ed toczyli jak zwykle jednostronną konwersację, udając, że
dziadek słyszy i może w każdej chwili odpowiedzieć, ja także rozważałam po-
mysł porozmawiania z nim. Trudność polegała na obecności cioci i wujka, którzy
nie powinni w tej rozmowie uczestniczyć. A tu w żaden sposób nie dało się być z
nim choć przez minutę sam na sam. Leżący bezwładnie na poduszce, wychudzo-
ny, o pergaminowej skórze, wyglądał jak martwy. Syn Victora, który przez
osiemdziesiąt trzy lata swego życia nienawidził i wstydził się własnego ojca.
Musiałam to zmienić.
Niestety nie nadarzyła się okazja i wreszcie nadeszła pora, by wracać do do-
mu. Wujek złożył drewniane krzesła i odstawił je na miejsce w kącie sali. Ciocia
była już za drzwiami i rozmawiała z pielęgniarką. Stałam przy dziadku i czułam,
że muszę natychmiast z nim porozmawiać. Wreszcie Elsie skinęła na nas, pode-
szliśmy do niej i ubierając się, zamieniliśmy jeszcze kilka słów z siostrą. Kiedy
wychodziliśmy już na zewnątrz, gdzie rozpętywała się coraz większa szaruga,
zatrzymałam się nagle, wołając, że zostawiłam rękawiczki przy łóżku dziadka.
— Pobiegnę szybko z powrotem i wezmę! — rzuciłam, zawracając do drzwi.
— Ed ci przyniesie, złotko, idź do samochodu.
— To chwilka, ciociu. Włączcie dla mnie ogrzewanie. — Odwróciłam się i
pobiegłam szybko, zanim zdążyła zaprotestować. Nie zdejmując nawet czapki,
pośpieszyłam na oddział, gdzie leżał dziadek, i wyjrzałam przez okno. Elsie wła-
śnie wsiadła do samochodu i zamknęła drzwi.
Podeszłam do dziadka. Na oddziale było zupełnie cicho. Większość odwie-
dzających już wyszła, a pielęgniarki i salowe odpoczywały przed rozpoczęciem
przygotowań do obiadu. Usiadłam szybko na brzegu łóżka i rozpaczliwie szuka-
łam w głowie odpowiednich słów. Pochyliłam się niepewnie i najbardziej jak to
możliwe zbliżyłam usta do ucha dziadka. Powiedziałam:
— Dziadku, to ja, Andrea. Słyszysz mnie? To ja, Andrea. Przyjechałam do
ciebie aż z Los Angeles. Dziadku, słyszysz mnie? — Popatrzyłam na jego pierś.
Unosiła się w nie zmienionym tempie. Nie zauważyłam też żadnej zmiany w je-
go twarzy ani najmniejszego ruchu powiek. Mówiłam więc dalej: — Dziadku,
nie miałeś racji co do swojego ojca. Źle go osądzałeś przez całe życie. Nasłucha-
łeś się kłamstw. On był dobrym człowiekiem. Victor Townsend był piękny i do-
bry. Dziadku...
Zabrakło mi głosu i nie mogłam dalej mówić. Nerwowym spojrzeniem obrzu-
ciłam salę i wyjrzałam przez okno. Ciocia Elsie wychodziła z samochodu. W pa-
nice wydobyłam głos:
— Dziadku, mam nadzieję, że mnie słyszysz, bo mówię ci prawdę. Znam
prawdę o twoim ojcu. Nie był to człowiek, którego trzeba się wstydzić. Och,
dziadku, proszę cię, proszę, usłysz mnie! Victor Townsend był bardzo dobrym
człowiekiem, oddanym ratowaniu ludzkiego życia, a straszne rzeczy, jakie prze-
żył, złamały mu życie. Dziadku...
Słysząc za drzwiami głos cioci, szybko wstałam z łóżka i rzuciłam się na
czworaka, udając, że szukam na podłodze rękawiczek.
— Andreo — ciocia podeszła do łóżka.
—O, są! — zawołałam, pokazując jej wyciągnięte z torebki rękawiczki. —
Musiały mi spaść z kolan pod łóżko i pewnie je kopnęłam, składając krzesło.
Przepraszam za kłopot.
—Może ci przyszyć do rękawiczek długą tasiemkę i będziesz ją sobie wkła-
dała pod palto, to ich więcej nie zgubisz.
Roześmiałam się i ujęłam ją za ramię.
— Mogłabym być trochę mniej roztargniona... — powiedziałam i wyszłyśmy
z sali.
Próbowałam jeszcze rzucić spojrzenie na dziadka, ale drzwi zamknęły się już
za mną.
— Jak tam dziś twoje kiszki? — zapytała babcia, gdy o szóstej jadłyśmy wie-
czorny posiłek. Były to babeczki z jabłkami i masłem, kanapki z szynką i zimne
mleko. Potem herbata. Jedząc, patrzyłyśmy, jak na dworze znowu zaczyna padać
deszcz. Nie mogłam się już doczekać następnego spotkania z Townsendami. Sta-
ło się to już moją obsesją i utrudniało mi jakiekolwiek skupienie. Coraz ważniej-
sze było dla mnie ponowne spotkanie z nimi, świat realny stawał się natomiast
coraz mniej istotny. Tęskniłam za rokiem 1890, za Johnem, Harriet, Victorem i
Jennifer. Nawet jeśli nie mogłam się z nimi naprawdę połączyć i musiałam na
zawszę pozostać poza marginesem ich świata, chciałam być z nimi, a nie w real-
nym świecie. Żyjąca rodzina tylko mi przeszkadzała, bo dopóki byli w pobliżu,
zmarli nie przychodzili. Więc zobaczę Townsendów dopiero, gdy babcia pójdzie
do łóżka lub zaśnie w fotelu. Żeby tak mieć jakiś sposób na uwolnienie się wie-
czorami od jej nużącego towarzystwa!
Wtedy jeszcze mnie ten stan rzeczy nie niepokoił, ale później zaczęłam mieć
obawy. Doszło do tego, że myślałam już wyłącznie o swej szaleńczej miłości do
Victora i nie mogłam się uspokoić, dopóki znów go nie zobaczyłam. Nie anali-
zowałam już przyczyn tego, co się działo, nie badałam motywów tej parady wy-
darzeń. Byłam zbyt przejęta historią Townsendów, żeby zastanawiać się, do cze-
go to wszystko zmierza. Jednak wkrótce miał nadejść czas wątpliwości, kiedy
przeraziła mnie ta dziwna obsesja i zaczęłam podejrzewać, iż stałam się kozłem
ofiarnym, że schwytano mnie w pułapkę na skutek potwornego groteskowego
żartu spłatanego przez Czas.
— Jak tam twoje kiszki? — powtórzyła babcia.
— Hm? — przełknęłam ostatni łyk mleka i odwróciłam wzrok od okna. —
Ach, w porządku.
— Chcesz jeszcze lekarstwa?
— Nie! O... nie, dziękuję. Już mi pomogło. Lekarstwo... lekarstwo... biały
płyn. Kiedy je wzięłam'
Czyżby wczoraj wieczorem? Tylko jedna doba minęła od mojej przemiany z
pustej skorupy w żywą istotę ludzką? Żywą oddychającą kobietę. Kobietę, która
napotkała niepowstrzymane źródło miłości, uczuć i namiętności. Tak, kochałam
Victora Townsenda. I pragnęłam go.
Ta ostatnia myśl, całkiem nagła i nowa, trochę mnie samą wystraszyła. Ale to
była prawda. Nie tylko kochałam tego mężczyznę, ale i pragnęłam go. Kiedy o
nim myślałam nogi mi miękły; na wspomnienie jego głosu i rozmarzonego spoj-
rzenia topniałam w okolicach podbrzusza. Działał na mnie nie tylko psychicznie,
ale i fizycznie. Victor Townsend był niezwykle przystojny, z jego twarzy biła siła
charakteru z domieszką melancholii, która na samo wspomnienie ujmowała mnie
za serce.
Jakie to niesprawiedliwe, że nigdy nie poznam jego dotyku! Co za paradoks
— podniecał mnie zmarły mężczyzna!! Choć Victor ukazywał mi się jako cał-
kowicie realny człowiek z krwi i kości, nie mogłam przecież poznać go w taki
sposób jak pragnęłam. Najwyżej w snach i marzeniach.
Wyobrażałam sobie, jaki byłby jego pocałunek...
I to mnie przeraziło. Serce zaczęło bić mocniej. Uniesiona filiżanka parującej
herbaty zatrzymała się w połowie drogi do ust. Spojrzałam na babcię, jakby to
ona wpadła na ten pomysł, nie ja.
Pożądałam własnego pradziadka!
To niepojęte! Co ja mam o tym myśleć? Czy to kazirodztwo? Ale przecież on
nie żyje od ponad osiemdziesięciu lat. I naprawdę już nie istnieje. Ten, którego
widziałam, patrząc na Victora Townsenda, nie był naprawdę nim. To po prostu
jakiś niesamowity kaprys machiny Czasu. W sumie nie różniło się to wiele od
miłości do wizerunku na fotografii lub obrazu stworzonego w wyobraźni.
O Victorze myślałam całymi dniami. Miałam fantazje na jego temat. Wyobra-
żałam go sobie na różne sposoby, w różnych sytuacjach, ale najczęściej w roli
kochanka. Jak by mi z nim było? Skoro samo jego spojrzenie całkiem mnie znie-
woliło, jakie cuda zdziałałby jego dotyk?
Uniosłam filiżankę i napiłam się trochę słodkiej herbaty. Czy babcia musi sy-
pać do niej tyle cukru i rujnować smak pysznego napoju?
Nie dało się już nic odwrócić. Byłam zakochana we własnym pradziadku. By-
ła to miłość nadaremna, bez żadnej nadziei na spełnienie. Nie spodziewałam się,
by kiedykolwiek on w ogóle mnie zobaczył, a cóż dopiero mówić o pocałunkach
czy pieszczotach! I ten Victor Townsend, którego zjawę oglądałam, i ten, który
w moich marzeniach trzymał mnie w ramionach, nie istnieli.
— A jak tam twoje nogi? Posmarować ci kremem?
Spojrzałam na babcię. Ona nie miała pojęcia o moich wewnętrznych rozter-
kach, nie rozumiała, dlaczego jej wnuczka jest przez cały dzień taka cicha. Chęt-
nie wyrzuciłabym z siebie to wszystko, co powiedziałam dziadkowi — że Victor
Townsend powinien być kochany, a nie potępiany, że go widziałam, że on dalej
gdzieś istnieje, i to pod tym dachem. Ale nie mogłam, babcia by nie zrozumiała.
A gdybym przez opowiedzenie jej całej historii straciła go na zawsze?
O tym nawet nie chciałam myśleć. O końcu tej historii. Chciałam, żeby moje
spotkania z Victorem odbywały się już zawsze, bez końca, tak jak on i Jennifer
żyją wiecznie i wciąż na nowo przeżywają te wieczory z 1890 roku. Nie chcia-
łam już nigdy wyjeżdżać z domu babci ani wracać do Los Angeles, bo straciła-
bym najcenniejszy skarb, jaki tu znalazłam.
Po raz pierwszy czułam, że żyję.
—Jeszcze bolą, babciu.
—Chodź tutaj, dziecinko.
Przeszłyśmy na fotele przy piecyku, a ja oddałabym majątek, żeby zmniejszyć
panujący w saloniku upal. Z jakiegoś powodu moje ciało zrobiło się nadwrażliwe
na ciepło i wolało przebywać w chłodniejszych miejscach. Zupełnie odwrotnie
niż na początku. Nie interesowało mnie dlaczego. Tego ranka, gdy babcia weszła
do saloniku i zastała mnie leżącą w ubraniu na kanapie, wykrzyknęła:
— Gaz jest znowu wyłączony! Tu jest jak w lodowni Andreo, tobie nie jest
zimno?
Prawda była taka, że nie było. Nawet w samej koszule i dżinsach, przy tempe-
raturze sięgającej zaledwie kilku stop ni, nie czułam zimna. A później, gdy bab-
cia włączyła gaz, dusiłam się z gorąca. Teraz, siedząc przy piecyku nastawionym
na mały płomień, z nogami przygotowanymi do smarowania, też nie mogłam
znieść ciepła i marzyłam, żeby dało się jakoś ochłodzić ten pokój.
Gdy babcia delikatnie i ostrożnie smarowała mi nogi kremem, spojrzałam po-
nad stołem za okno i zobaczyłam pociemniałe niebo. O szyby stukały krople
ulewnego deszcz Pierwszy raz widziałam taką burzę, z pomrukami grzmotów w
oddali i błyskami piorunów. Deszcz lał się już strumieniami szumiąc jak wodo-
spad, a coraz bardziej przybliżające się grzmoty brzmiały jak wybuchy artyleryjskie.
Podobał mi się taki deszcz i trudno mi było oderwać od niego oczy. Kiedy po
chwili babcia oznajmiła, że pójdzie już na górę i poczyta w łóżku, bo od tej wil-
goci strasznie bolą ją stawy, z trudem ukryłam radość.
Za chwilę znów zobaczę Victora.
11
Siedziałam na sofie wsłuchana w szmer ulewy, gdy zatrzymał się zegar nad
kominkiem. Była punkt dwunasta. Lekko zadrżałam, gdy w pokoju wszystko za-
częło się zmieniać. Fizycznie towarzyszyło temu jedynie odczucie chłodu; same
sceny zawsze pojawiały się i znikały jak na filmie. Na moich oczach oba fotele
przybrały swój wygląd z przeszłości. Kupione w sklepie Woolwortha kwieciste
pokrowce babci rozmazały się i odsłoniły pokryte jasnozielonym aksamitem fo-
tele, stojące dokładnie w tym samym miejscu. Prawie nowe, o idealnym kształ-
cie, z pokryciem bez jednej skazy, oba dziś już zniszczone, wycierane latami
przez tylu Townsendów, ukazały mi się w swej postaci z lat tysiąc osiemset
dziewięćdziesiątych. Na jednym z nich ktoś siedział.
Była to znowu Harriet, w zaciszu saloniku pisząca swe kolejne tajemnicze listy.
Obserwowałam, jak szybko jej ręka przesuwa się po papierze trzymanym na
kolanach, a wzrok co chwila biegnie ku zegarowi. W pewnej chwili przestała pi-
sać i obejrzała się na drzwi, jakby tam coś usłyszała, po czym wróciła do swego
zajęcia.
Kto mógł być tajemniczym odbiorcą listów Harriet? Dlaczego pisała w takim
pośpiechu, jakby się bała, że ktoś ją przyłapie? Gdybym miała pewność, że od-
czytam treść listu, nie powodując zniknięcia całej scenki, podeszłabym do Har-
riet bliżej. Ale bałam się zrobić jakikolwiek ruch. Siedziałam sztywno, starając
się oddychać bezgłośnie.
Było ciepło, cicho i spokojnie; słychać było tylko skrobanie pióra po papie-
rze. W kominku tlił się żar, a za zasłoniętym oknem padał ulewny deszcz. Cie-
kawiło mnie, gdzie jest reszta rodziny. Wiktoriański zegar nad kominkiem także
wskazywał północ. Pewnie wszyscy już spali. Państwo Townsendowie mogli
mieć sypialnię z tyłu domu, tam gdzie teraz śpi babcia. John ze swą młodą żoną
zapewne spali w pokoju od frontu i pół szafy wypełnione było ubraniami Jennifer.
Harriet musiała więc tymczasowo, do wyprowadzenia się młodożeńców,
spać albo tutaj, albo w dużym salonie. Pewnie już niedługo — myślałam — John
i Jenny kupią sobie własny dom.
Kiedy dotarło do mnie, że to raczej mało prawdopodobne — John i Jenny
wciąż tu mieszkają i wcale się tak szybko nie wyprowadzą — przyszło mi do
głowy, że chyba odbieram myśli Harriet. A może o tym właśnie pisała w liście
— skarżyła się (tak czułam), za pomocą atramentu przelewała swe nieza-
dowolenie na papier. Choć nie odczytywałam jej myśli dosłownie, odbierałam
ich ogólny sens, podobnie jak przedtem myśli Victora i jego ojca, a później —
Jennifer.
Obserwowałam Harriet uważnie. Jeszcze przez chwilę widziałam jej wieczne
pióro przesuwające się błyskawicznie po papierze, a na zegarze minęła już pół-
noc. Potem jej postać zaczęła stopniowo znikać, a zielone fotele zamieniły się z
powrotem w znajome mi koszmarki babci.
Rozczarowała mnie krótko trwałość tej sceny, ale jeszcze bardziej brak Victo-
ra. No ale skoro tu nie mieszkał, pewnie i rzadko bywał.
Gdzie się zatem podziewa? — myślałam. Czy znalazł sobie jakieś mieszkanie
albo pokój w prywatnym domu, czy też w gospodzie „Pod Końską Głową"?
Krótkie pojawienie się Harriet nie dało mi żadnej wskazówki, ile czasu upłynęło
od powrotu Victora do domu, ale musiał już być rok 1891. Nie wiedziałam, co
wydarzyło się od tamtego czasu i czy Victor w ogóle jest w Warrington.
Jedno mnie intrygowało. Po co ukazała mi się Harriet właśnie teraz i na tak
krótko?
Nie dane mi było dłużej się nad tym zastanawiać, bo nagle powietrze przeszył
zduszony krzyk. Zerwałam się na równe nogi. Było to tak nagłe i niespodziewa-
ne, że nie wiedziałam, skąd dobiegło. Dźwięk zdawał się wypełniać naraz cały
dom.
Potem coś stuknęło, jakby przewrócił się jakiś mebel. Pobiegłam wzrokiem
do sufitu — to się działo na górze. Dochodził stamtąd odgłos tupania, jakby dwie
osoby zmagały się ze sobą. Parę razy coś upadło i znów krzyk. Krzyk kobiety.
Nie czekając ani chwili dłużej, wybiegłam z saloniku na korytarz. Stojąc w
ciemności, wytężałam słuch.
Z góry dochodziły odgłosy szamotaniny dwóch osób. Słyszałam uderzenie i
stukot przewracanego mebla, a potem znów przeraźliwy krzyk kobiety.
Nie traciłam czasu. W ciemności tak nieprzeniknionej, że nie widziałam wła-
snej ręki, zaczęłam się po omacku wdrapywać po stromych schodach, potykając
się co chwila i ostatnie stopnie pokonując na czworakach. Na samej górze z wy-
siłkiem podniosłam się na nogi i oparłszy się o ścianę, ciężko oddychałam.
Cisza i ciemność były złowieszcze.
Poszukałam na ścianie kontaktu, znalazłam i pstryknęłam, ale światło się nie
zapaliło. Gorączkowo naciskałam włącznik w dół i w górę, usiłując na ciemnym
suficie dojrzeć żarówkę. Nic z tego. Dalej otaczała mnie głęboka czerń nocy. Ze
strachu przywarłam do ściany.
Byłam tak zatrwożona, że bałam się postąpić choć o krok. Znów doleciały
stłumione odgłosy walki, teraz już bliższe i głośniejsze. Na końcu korytarza, za
drzwiami sypialni, jakiś mężczyzna szarpał się z kobietą. Usłyszałam kolejne ha-
łasy, wściekle charczenie, odgłosy razów i krzyk. Coś mówili, ale nie mogłam
zrozumieć.
Przerażały mnie te ciemności, czułam się jak w pełnej upiorów jaskini. Byłam
niemal sparaliżowana, lecz mimo to coś mnie zmuszało do pójścia w tamtą stro-
nę. Musiałam zobaczyć, co się dzieje za tymi drzwiami. Rozkazywała mi jakaś
nadrzędna wola, a moje ciało jak przez sen spełniało jej rozkazy. Szłam koryta-
rzem, a odgłosy stawały się coraz bliższe.
Stanęłam tuż przed drzwiami. Wyciągnęłam rękę na oślep i dotknęłam lodo-
watego drewna. Teraz głosy po drugiej stronie brzmiały wyraźnie.
— Och, proszę, nie... — jęczała Harriet. — Przepraszam cię... nie rób mi te-
go...
Zacisnęłam oczy i nie mogąc tego słuchać, zasłoniłam rękami uszy. Ale głos
mężczyzny wdarł się do nich i tak.
— Nie wyjdziesz za żadnego papistę! — warczał. — Nie zrobisz nic wbrew
mojej woli!
Zdezorientowana, trzymając ręką drzwi, usiłowałam zrozumieć, o co chodzi.
Głos Harriet rozpoznałam bez wątpienia, ale głosu mężczyzny nie. Brzmiał jak
głos któregoś z Townsendów, a akcent był mieszaniną lancasterskiego z londyń-
skim. Mógł to być ojciec Harriet, który wychowywał się w Londynie i jako doro-
sły przyjechał do Warrington. Nie znając niuansów angielskich dialektów, nie
mogłam jednak mieć pewności. Mógł to być John, mówiący wyjątkowo powoli i
wyraźnie. Lub...
Mógł to być Victor.
— Ale ja go kocham — wyła Harriet.
Kolejne uderzenie poprzedziło krzyk. Stałam w takim napięciu, że nie byłam
w stanie się poruszyć. Czy dane mi było tylko słyszeć tę awanturę, bez możliwo-
ści interwencji?
— Więcej masz się nie spotykać z Seanem O'Hanraha-nem, i koniec. Ostrze-
gałem cię przed tymi ludźmi, prawda? Jeśli jeszcze raz przyłapię cię na takim li-
ście, dziewczyno, lepiej błagaj Boga o śmierć.
Zaraz potem usłyszałam łoskot ciągnięcia czegoś po podłodze, ciężkie kroki i
sapanie. Harriet żałośnie zawodziła. Nie było już więcej słychać łomotów, ude-
rzeń ani krzyków. Tylko to przeciąganie. Potem chwila ciszy, trzask zamykanych
drzwi i przekręcanie klucza.
Nagle drzwi do sypialni otworzyły się pod moją ręką i poczułam na twarzy
chłodny powiew. W pokoju była taka sama poświata jak wówczas, gdy po raz
pierwszy ujrzałam Harriet szlochającą na łóżku. Teraz jednak poświata skupiała
się nie na łóżku, lecz na szafie, która wyglądała jak skąpana w promieniach re-
flektora.
Patrzyłam na to oczami okrągłymi ze strachu, dostałam gęsiej skórki. Nie
chciałam tam wchodzić. Chciałam się odwrócić i uciekać z powrotem w ciem-
ność korytarza. W pokoju czaiły się złe duchy i cienie. Było w tym coś nieziem-
skiego, nadprzyrodzonego. Przestępując próg, wkraczałam w rejony nie z tego
świata. Ale coś mnie tam wciągało.
Jak w transie, a jednocześnie wewnętrznie spięta aż do bólu, podeszłam do
szafy i stanęłam przed nią. Błyszczała nowością. Ta szafa z minionego czasu nie
chowała w środku moich niebieskich dżinsów i bluzek, lecz makabryczne dzieło
dawno już umarłego tyrana.
Nie panowałam nad ręką. Sama wyciągnęła się w stronę drzwi szafy. Byłam
cała zlana potem, który spływał po mnie lodowatymi strugami. Traciłam oddech.
Serce biło mi jak oszalałe. Jeszcze nigdy nie byłam tak potwornie, panicznie
przerażona.
W tej szafie coś było.
Nie wiedzieć czemu, spuściłam wzrok i na jasnym dywanie przy drzwiach
szafy zobaczyłam szlak z kilku plamek świeżej czerwonej krwi, prowadzący do
jej wnętrza. Ostatnia kropla kapnęła na dół szafy, jakby w momencie zamykania
drzwi.
Czy któryś z okrutnych Townsendów zamykał Harriet w szafie? Czy to był
już inny moment, związany z innymi wydarzeniami, nie mający nic wspólnego z
poprzednią sceną? Ile to już razy szafa robiła na mnie takie niesamowite wraże-
nie! Zaczęło się to od razu pierwszej nocy. O co tu chodzi?
A może to nie Harriet była teraz uwięziona w środku szafy, lecz kto inny al-
bo... c o ś innego?
Całe moje ciało zatrzęsło się gwałtownie, a pomimo to czułam, że muszę tę
szafę otworzyć. I zobaczyć, co kryje w środku.
Uniosłam rękę wbrew własnej woli, jakby ktoś inny sterował moimi ruchami.
Poczułam mdłości i dławienie w gardle. Coś mnie zmuszało do uwolnienia znaj-
dującej się tam istoty.
Dygoczącą ręką ujęłam klucz tkwiący w małym mosiężnym zamku i zacisnę-
łam na nim swe bladosine palce. Następnie z pewnym trudem przekręciłam klucz
i otworzyłam zamek.
Drzwi szafy zaczęły się otwierać ze skrzypieniem.
Dostałam zawrotów głowy. Jakaś zimna i lepka ręka dotknęła mojej twarzy,
zlanej strugami potu. Zupełnie nie czułam, że to moja własna ręka, gdy przesunę-
ła się po czole i karku. Szafa z uchylonymi już nieco drzwiami zaczęła mi tań-
czyć w oczach. Podłoga się zakołysała. Upiorne światło zaczęło tracić intensyw-
ność.
Zanim zamknęła się nade mną zasłona ciemności, zdołałam jeszcze dojrzeć
coś białego po drugiej stronie drzwi szafy. Potem przed oczami zrobiło mi się
czarno.
Kiedy się ocknęłam, leżałam na podłodze w sypialni, czując małego, lecz bo-
lesnego guza z tyłu głowy. Jeszcze trochę ogłuszona, rozejrzałam się i zobaczy-
łam zapalone światło na korytarzu. Pojedyncza żarówka dawała jednak nieco
światła w pokoju. Leżałam koło potężnej szafy, po jednej stronie uchylonej; w
środku wisiały moje ubrania. Dywan, którego prawie dotykałam nosem, był sta-
ry, wypłowiały i pachniał stęchlizną.
Nie wiem, jak długo leżałam zemdlona. Gdy próbowałam wstać, stawy mia-
łam sztywne i obolałe. Czaszkę rozsadzał mi ból i pulsowanie z tyłu głowy. Ze-
brałam się jakoś, wyszłam z sypialni i skierowałam do schodów, nasłuchując, czy
w pokoju babci jest cicho. Na szczęście było i dziękowałam Bogu, że jej tym ra-
zem nie obudziłam. Zdecydowałam się zostawić światło na schodach włączone i
powoli zeszłam na dół. Z wielką ulgą schroniłam się z powrotem w bezpiecznym
saloniku.
Wiedziałam, gdzie babcia trzyma tabletki od bólu głowy. Wzięłam szybko
trzy i popiłam w kuchni szklanką wody. Gdy wróciłam do saloniku, bardzo do-
kładnie pozamykałam wszystkie drzwi i zasunęłam dolną zasuwę. Po czym usia-
dłam na kanapie.
Zegar wskazywał, że minęły trzy godziny. To znaczy, że świadomość straci-
łam co najmniej na dwie albo więcej. Czułam się fatalnie. Ciało miałam obolałe i
pulsujące — jakby protestujące przeciwko temu, co się stało.
A co się właściwie stało? Próbowałam sobie przypomnieć rozmowę, o ile
można ją tak nazwać, podsłuchaną w sypialni na górze. Któryś z Townsendów
znęcał się nad Harriet w jakiś szczególnie okrutny i zwyrodniały sposób. I dla-
czego? Bo miała nieszczęście zakochać się w kimś, kogo on nie aprobował.
Pochyliłam się i ukryłam głowę w dłoniach. To straszne — kochać kogoś,
kogo ci na zawsze zakazano!
Przez jakiś czas kołysałam się w tej pozycji do przodu i do tyłu, słuchając
szumu deszczu za oknem i ubolewając nad losem biednej Harriet. Takie niewin-
ne dziecko — myślałam, takie naiwne. Co ją czeka? Jakie jeszcze nieszczęścia tu
zobaczę? Najpierw Victor, teraz Harriet Czyżby więc naprawdę działy się tu kie-
dyś te straszne rzeczy, o których opowiadała babcia? Czy to dopiero początek
zła, j akie zagości w tym domu?
Położyłam się ostrożnie na kanapie z głową na boku. Nie wiedziałam już, co
bardziej mnie boli, czy guz, czy poparzone nogi. Leżałam długo, nie mogąc za-
snąć. Jak poprzedniej nocy w głowie kłębiły mi się myśli i błogosławieństwo snu
było wciąż odległe. Wiedziałam też, że na nic byłyby moje błagania o spokój, że
dom przy George Street nie da mi go, póki nie osiągnie swego celu. Byłam cał-
kowicie zdana na jego łaskę i w napięciu czekałam na kolejne odsłony przedsta-
wienia.
W końcu jednak zasnęłam, bo rano obudziła mnie babcia, rozsuwając zasłony
i okrzykiem dezaprobaty reagując na widok deszczu. I tym razem, jak poprzed-
nio, byłam przebrana w koszulę nocną i przykryta kocami, a moje ubranie leżało
równo poskładane na fotelu.
— Dziś w nocy byłaś cicho, dziecinko — odezwała się babcia głosem zdra-
dzającym zmęczenie. — Chyba dobrze spałaś. A ja dla odmiany miałam ciężką
noc. Ten piekielny deszcz zawsze wywołuje u mnie atak artretyzmu.
Powoli usiadłam, krzywiąc twarz z bólu w tyle głowy.
—Jak tam dziś twoja noga? — babcia krzątała się po pokoju, budząc go do
nowego dnia. Odsłoniła okno, otworzyła drzwi do kuchni, położyła maty na sto-
liku i na koniec sprawdziła piecyk. W tym momencie wykrzyknęła:
—Znowu się wyłączył! Co się dzieje z tym przeklętym piecykiem? Nigdy się
do tej pory nie zdarzało, żeby się tak ciągle wyłączał. Będę musiała wezwać fa-
chowca, żeby sprawdził.
Nie odzywając się, jeszcze nie całkiem obudzona, wzięłam swoje rzeczy i ru-
szyłam do drzwi. Gdy wychodziłam, babcia oznajmiła:
— Dziś nie jedziecie do szpitala. Za duży deszcz.
Nie byłam jeszcze w stanie nic powiedzieć, więc pośpieszyłam na górę. W ła-
zience było tak zimno, że usta miałam zupełnie sine. Umyłam się w lodowatej
wodzie i powoli wytarłam ręcznikiem. Dziś nie odczuwałam już wcale zimna.
Przywykłam do niego.
Gdy skończyłam i wyszłam z łazienki, spojrzałam przez cały długi korytarz
na drzwi frontowej sypialni. Były zamknięte. Na wspomnienie nocnego koszma-
ru zatrzęsłam się bynajmniej nie z zimna. Zaledwie kilka godzin temu za tymi
zacienionymi drzwiami jeden z mężczyzn w rodzinie wymierzał Harriet jakąś
straszliwą karę.
Na drewnianych nogach i z ciężkim sercem przeszłam wzdłuż korytarza. W
dole pode mną słyszałam głos babci nucący wesołą melodię. Żyła w zupełnie in-
nym czasie. Zatrzymałam się przed drzwiami sypialni. W gardle mnie ściskało, w
ustach miałam zupełnie sucho. Stałam przez chwilę, nasłuchując, czy nic się po
tamtej stronie nie dzieje, po czym przekręciłam gałkę i weszłam.
Pokój wyglądał całkiem normalnie. Pomimo deszczu za oknem przez czę-
ściowo rozsunięte zasłony przedostawało się wystarczająco dużo światła, by roz-
proszyć ponurą atmosferę. Walizka, łóżko, mała nocna szafeczka, wypłowiały
dywan — wszystko było na swoim miejscu. Także szafa. Podeszłam do niej me-
chanicznie i przez uchylone drzwi zajrzałam do środka.
Dżinsy i dwie koszulki wisiały tak, jak je powiesiłam. Na podłodze szafy do-
strzegłam kilka kłaczków kurzu — znak, że nie była długo używana. I nic więcej.
Żadnych śladów tego, co znajdowało się w szafie owej nocy w 1891 roku. Nie
wiadomo, co to było i jak długo było tu więzione.
Nagle miałam dosyć tego pokoju i zatęskniłam za salonikiem i towarzystwem
babci. Rzuciłam swoje rzeczy na łóżko i wybiegłam, trzaskając drzwiami. Bły-
skawicznie znalazłam się na dole.
Drzwi do dużego salonu były otwarte.
Zastygłam bez ruchu w połowie korytarza, lustrując je wzrokiem. Byłam już
tak spięta, iż wydawało się, że za chwilę moje nerwy puszczą. W którym roku
teraz się znalazłam? — tłukło się w mej głowie pytanie.
Stałam niezdecydowanie w zimnym holu, wahając się, co zrobić. Wolałabym
już się znaleźć w przytulnym i bezpiecznym saloniku babci. Ale wiedziałam, że
jeśli w salonie właśnie gości przeszłość, muszę ją zobaczyć. Nasłuchiwałam, by
wyłowić nawet najmniejszy dźwięk. Kiedy rzeczywiście coś usłyszałam, serce
mi struchlało.
Wzięłam głęboki wdech i zrobiłam kilka kroków w stron salonu. W środku
poruszał się ktoś (lub coś).
Stanęłam w drzwiach, przytrzymując się ręką framugi Penetrując wzrokiem
ciemność, dostrzegłam wewnątrz jaki poruszający się, niewyraźny kształt. Usi-
łowałam intuicyjni odgadnąć, w jakich czasach teraz przebywam.
Stałam zwarta i spięta, próbując przeniknąć wzrokiem ciemności, gdy nagle
pojawiła się przy mnie czyjaś biała twarz.
Cofnęłam się z okrzykiem zdumienia.
—Tu jest za zimno dla ciebie — odezwała się babcia wychodząc i zamykając
za sobą drzwi salonu. — Chodź d ciepłego pokoju i usiądź przy ogniu.
—Babciu, co ty tam robiłaś?
Szłam za nią do saloniku, widząc tylko jej zgarbione plecy
— Małe porządki, słonko. Herbata już gotowa i za se kundkę będą babeczki.
Babcia zniknęła w kuchni, a ja usiadłam na swym zwykły miejscu przy oknie.
Ponurym wzrokiem ogarnęłam niezbyt smakowity zestaw na stole. Oprócz duże-
go czajniczka ze słodką parującą herbatą było tam masło, słoiczki z różnymi
dżemami, puszka z granulowanym cukrem i jak zwykle ciepłe niesterylizowane
mleko w szklanej butelce. Odwróciłam wzrok z niesmakiem i spojrzałam za
okno, gdzie nadal lało jak z cebra.
Małego podwórka babci prawie nie było widać. Strugi desz czu spływające po
szybach wszystko zamazywały. Przebijał tylko zniekształcone zarysy muru, zie-
lonej zardzewiałej furtki i sterczących krzaków róż, uginających się od wiatru i
nadmiaru wody. Wstrętny zamoknięty świat w metalicznie szarym kolorze.
Strumienie wody płynące po szybie wyglądały jak kraty i przez chwilę poczułam
się jak w prawdziwym więzieniu.
— Gorące i pyszne, bardzo proszę. .
Babcia podeszła do stołu z półmiskiem babeczek prosto z patelni. Nieprzy-
jemnie uderzona ich intensywnym aromatem, musiałam odwrócić głowę. Tego
ranka nie tolerowałam jedzenia. Nie miałam ochoty nawet na herbatę.
— Co się stało, rybeńko, znów źle się czujesz?
— Myślę, że miałaś rację, babciu. To musi być grypa. Ja naprawdę źle się
czuję. — Oparłam brodę na rękach i patrzyłam na ulewę za oknem.
Na Boga, co było dziś w nocy w tej szafie?
— Jesteś blada, moja droga. Napij się herbaty. Dobrze ci zrobi. Dobrze po-
słodzona, z odrobiną mleka. Proszę, gorąca i dobra — podała mi do rąk filiżankę.
— Wiesz, zwykle w sobotę kupuję gorące słodkie bułeczki, ale dziś nie dałam
rady pójść do sklepu. Może pójdę jutro. No, kochanie, dlaczego nie pijesz?
Upiłam łyk, żeby babcię uspokoić, ale wcale nie zrobiło mi to dobrze na żołą-
dek. Mój organizm protestował przeciwko jakiemukolwiek piciu czy jedzeniu.
Moja dusza płakała tak samo jak niebiosa za oknem.
Przez kilka minut siedziałyśmy w milczeniu. Babcia jadła posmarowaną masłem
babeczkę, ja wsłuchiwałam się w tykanie zegara i obserwowałam szalejący
na dworze żywioł. Czas wydawał się ciągnąć w nieskończoność.
Z odrętwienia wyrwało mnie pukanie do drzwi wejściowych. Babcia pokuś-
tykała, by otworzyć, a ja tymczasem próbowałam napić się jeszcze herbaty. Lecz
mój żołądek protestował, więc odstawiłam filiżankę. Z korytarza dobiegły mnie
głosy cioci Elsie i wujka Eda.
—Obrzydliwa pogoda! — wołała ciocia od progu, trzęsąc się z zimna jak
psiak. Zdejmowała wszystko jednocześnie: rękawiczki, pelerynę, płaszcz, weł-
nianą czapkę i kalosze. Potem podeszła do piecyka i stanęła do niego plecami, by
się ogrzać.
—Cześć, kochanie — powiedziała do mnie. — Jak się dziś czujesz?
—Cześć, ciociu...
—Rety, jakaś ty blada! Źle spałaś? Za zimno ci w nocy? Ależ ty prawie nic
nie masz na sobie!
Rzeczywiście, miałam na sobie tylko T-shirt, a ciocia na golf założyła weł-
niany pulower i na to wszystko jeszcze gruby rozpinany sweter. Mimo to trzęsła
się z zimna i rozcierała dłonie.
—Nie, nie zimno mi.
—Piecyk się sam wyłącza — powiedziała babcia, wchodząc do pokoju za
wujkiem Edem. — Muszę wezwać mechanika. Chodźcie, proszę. Mamy dużo
herbaty. Andreo, ale prawie nic nie wypiłaś!
—To już druga filiżanka — skłamałam. — Dolałam sobie, gdy poszłaś otwo-
rzyć drzwi.
Poklepała mnie po ręce.
—Dobre dziecko.
—Mamo, ona nie wygląda dobrze — zauważyła Elsie siadając z nami przy
stole. Wujek nalał sobie herbaty i usiad przy piecyku. Kątem oka obserwowałam,
czy przypadkie nie odkręca bardziej gazu.
—Już się lepiej czuję. Mogę dziś z wami jechać do szpitala?
—No nie, chyba nie powinnaś! Zresztą nie wiem, czy sami tam dziś poje-
dziemy. Ten deszcz jest po prostu piekielny. Mogę babeczkę? Dziękuję. Nikogo
nie ma na ulicach, tak leje. Widzisz sama, co się dzieje.
Obie z babcią spojrzałyśmy w okno.
— Czuję się jak w balii! — stwierdziła babcia. — A co z jutrzejszym dniem?
Pojedziemy?
—Chyba nie, jeśli to się nie uspokoi. Uniosłam głowę.
—A dokąd?
—Do twojego kuzyna Alberta. Pamiętasz przecież.
—To jutro już niedziela?
—No tak, skoro dziś sobota.
Patrząc znów w okno, myślałam. Jeżeli dziś jest sobota, to znaczy, że jestem
tu już równo tydzień. Niepostrzeżenie, jak z bicza trząsł, minął cały tydzień. Z
jednej strony mam wrażenie, że przyjechałam tu dopiero wczoraj, a z drugiej, co
dziwniejsze, czuję się, jakbym tu była od lat..
— Ann przyjeżdża z Amsterdamu. Chciałaby poznać An-dreę.
Babcia wstała od stołu i poszła do kredensu, skąd przyniosła małe zdjęcia w
ramkach przedstawiające trójkę jej pozostałych, nie znanych mi jeszcze wnuków:
Alberta, Christine i Ann. Usiadła i po kolei objaśniała każde zdjęcie.
— O, to było zrobione parę lat temu...
Nie słuchałam jej głosu ani nie przyglądałam się zdjęciom. Ci ludzie mnie nie
interesowali. Nie miałam z nimi nic wspólnego, żadnej więzi ani potrzeby jej
nawiązywania. Chciałam być cały czas z tamtymi, z m a r ł y m i krewnymi. I to
wręcz obsesyjnie.
Docierały do mnie skrawki tego, co mówiły babcia i Elsie. Coś o domu nad
Morzem Irlandzkim. O przypływie, który sięgał całych mil. Wspominały molo z
restauracjami i dansingiem oraz wieczorne oświetlenie.
Popatrzyłam najpierw na babcię, potem na ciocię. Jak ja zniosę cały dzień
spędzony z nimi? Jak zdołam zostawić ten dom, wyjechać pięćdziesiąt parę mil
stąd na zachodnie wybrzeże, jak ścierpię towarzystwo obcych mi ludzi, zmuszo-
na do rozmowy, jedzenia i udawania, że świetnie się bawię?
— A przy okazji, mamo, zrobiłam ci trochę zakupów — ryba, ziemniaki, ka-
pusta. Niestety nie mogłam dziś dostać słodkich bułeczek. Co tam jeszcze? Ach,
byłabym zapomniała! — Elsie złapała się za pucołowaty policzek. — Dziś rano
dzwoniła Ruth.
Podskoczyłam.
—Moja mama?
—Tak. Zrobiła mi niespodziankę. Było jeszcze wcześnie, ale w Los Angeles
musiało już być koło dziesiątej. Mówi, że noga jej się dobrze goi. Ciekawa była,
co porabia Andrea i...
—I co? — dopytywała się babcia.
—Chciała wiedzieć, kiedy wróci do domu.
—Do domu? — powtórzyłam jak echo.
—Ale — babcia rzuciła pośpiesznie —jeszcze nie poznała połowy rodziny.
Robert też właściwie mało ją widział. W dodatku teraz źle się czuje. I przez ten
deszcz możemy nie pojechać do Alberta. — Zwróciła się do mnie: — Co ty na
to, kotku?
Pokręciłam głową.
—Tak, babciu, jeszcze nie mogę wracać...
—Jasne, że nie — potwierdziła z przejęciem. — Nie po to przebyłaś osiem
tysięcy mil, żeby tu być tylko tydzień. Musisz trochę pobyć w domu, do którego
cię przywieźli zaraz po urodzeniu i gdzie się wychowywałaś przez pierwsze dwa
lata życia, prawda? I nie możesz jeszcze powiedzieć, że naprawdę poznałaś
dziadka, co? To za krótko jak na taką wizytę, ot co.
Nagle w pokoju zrobiło się gorąco i ciasno, jakby ściany mnie ściskały, a po-
wietrze wokół mnie się zagęściło. Lecąc tu samolotem British Airways ponad
biegunem północnym, myślałam w zasadzie tylko o jednym: kiedy wrócę do do-
mu. Przez pierwsze dwa dni w tym strasznym domu również nie mogłam się do-
czekać, kiedy będę z powrotem w Los Angeles. Ale teraz było zupełnie inaczej.
Nie chciałam stąd wyjeżdżać. Nie mogłam.
— Co ciocia powiedziała mamie?
— Że musimy jeszcze odwiedzić Alberta, abyś poznała resztę rodziny. Ucie-
szyła się z tego. Opowiedziałam jej też o stanie dziadka i o tym, jak za każdym
razem gdy nie śpi, bierze cię za nią. Siostra mówi, że już wkrótce całkiem przyj-
dzie do siebie, tak jak teraz mu się zdarza wieczorem. Wtedy dopiero można bę-
dzie powiedzieć, że się z nim spotkałaś. Wiesz, Andreo, że dziadek miał zwyczaj
bujać cię na kolanach? Ty na pewno nie pamiętasz...
Moje myśli podążyły za tymi słowami — syn Victora bujał mnie na kolanach!
— Kochanie, będziemy już szli — odezwał się wujek Ed, wstając i przeciąga-
jąc się. — Obawiam się, że ze szpitala dziś nici. Nasz mały samochodzik spły-
nąłby do morza. Żebyśmy tylko dojechali do domu!
— Masz całkowitą rację. Pozdrowiłam mamę od ciebie, Andreo, i zapewni-
łam ją, że spędzasz tu miło czas. — Elsie zaczęła na siebie wkładać kolejne war-
stwy ubrania. — Ty, mamo, zostań tu w cieple. Andrea zamknie za nami drzwi,
dobrze?
Odprowadziłam ciocię i wujka do wyjścia. Kiedy otwieraliśmy drzwi, ciocia
— upewniwszy się, że babcia nie słyszy — szepnęła:
—To przez ten okropny dom, prawda? Serce mi skoczyło.
—Co takiego?
— Przez to cholerne zimno. Jeden mały piecyk gazowy to trochę za mało dla
kogoś, kto przyjechał z Kalifornii. Pewnie nie śpisz po nocach, co? Taka jesteś
blada. Słuchaj, może jednak przeniesiesz się do nas na resztę pobytu?
Cofnęłam się bezwiednie.
— Nie, nie, ciociu. Nie mogę zostawić babci. Jest taka samotna — słyszałam
dokładnie fałsz wypowiadanych przez siebie słów. Jeszcze kilka dni wcześniej
dałabym się skusić na centralne ogrzewanie, kolorowy telewizor, widne oświe-
tlenie i podłogę wyłożoną grubymi dywanami. Teraz drżałam na samą myśl o
wyprowadzeniu się stąd. I to bynajmniej nie z powodu babci.
—Ona ma rację — wtrącił wujek. — Mama jest teraz bez dziadka bardzo sa-
motna. To dobrze, że ma przy sobie Andreę.
—Tak, ale spójrz na nią. To nie jest dla niej dobre miejsce!
—Dziękuję za propozycję, ale raczej wolałabym tu zostać.
—No dobrze. Ale gdybyś zmieniła zdanie, daj nam znać. Z radością cię
przyjmiemy do siebie. I jeśli jeszcze przed wieczorem przestanie padać, wpad-
niemy i zabierzemy cię do szpitala. Dobrze?
— Tak, dziękuję wam bardzo.
Gdy wujek już otworzył drzwi i do holu wpadł podmuch wichury, ciocia jesz-
cze zdążyła rzucić:
— A co do jutrzejszego wyjazdu do Alberta, jeszcze pomyślimy. Pa, pa, złot-
ko.
Musiałam walczyć z drzwiami, żeby je zamknąć, nawet trochę zmokłam. Gdy
już je domknęłam i zasunęłam zasuwę, czym prędzej wróciłam do saloniku.
W jakiś czas potem senna atmosfera popołudnia i ciepło ognia, przy którym
usiadłam, zmogły mnie całkowicie. Zasnęłam i miałam pierwszy erotyczny sen.
12
Sen był bardzo niepokojący. Sceny nie układały się w żadną uporządkowaną
całość, nie opowiadały żadnej historii, nie tworzyły żadnego sensu. Były to czy-
ste fantazje seksualne. Czułam ciepło Victor a, jego delikatne usta na swoich,
nieuchwytny zapach, magię jego męskiego ciała. Wyłaniał się zza chmury z
otwartymi ramionami gotowymi mnie objąć albo wzywał mnie z krańca długiej
cienistej drogi. Czasem wyciągaliśmy do siebie ręce i dotykaliśmy się palcami,
czasem leżeliśmy w wysokiej trawie na łące i kochaliśmy się pod błękitem nieba,
w blasku słońca. Wszystko to było pozbawione sensu. Na próżno usiłowałam go
spytać, dlaczego tak się dzieje. Nie odzywał się ani słowem, nie było między
nami prawdziwego kontaktu. Tylko łączenie się i rozłączanie, dotknięcia, odczu-
cia, smakowanie wzajemnej bliskości fizycznej, ale nigdy całkowite porozumie-
nie.
Obrazy, które przesuwały się przed moimi oczami szybko i bezładnie jak w
kalejdoskopie, nasycone były pożądaniem. Moja dusza przypominała ptaka
uwięzionego w klatce; trzepotała i biła skrzydłami w szalonej nadziei na odzy-
skanie wolności. Taki sen nie dawał ukojenia ani wypoczynku. Dawał jedynie
upust moim tłumionym namiętnościom, które unosiły się i opadały, rosły i pędzi-
ły z hukiem, jak fale wzburzonego morza.
Obudziłam się spocona. Jeszcze nigdy w życiu nie czułam tak wielkiego pod-
niecenia, nie znałam mężczyzny, który miałby nade mną taką władzę. Pragnienie
fizycznego kontaktu z Victorem zaczynało mi odbierać zmysły. Traciłam kontro-
lę nad sobą oraz własną tożsamość. Obudziłam się na fotelu, dalej przepełniona
pragnieniem całkowitego oddania mu się w niewolę.
Jęknęłam tak głośno, że sama się tego wystraszyłam. Szybko sprawdziłam,
czy babcia śpi. Wstałam i na chwiejnych nogach podeszłam do okna. Deszcz lał
strumieniami, uderzając z całej siły o ziemię, jakby chciał ją za coś ukarać. Opar-
łam rozpalone czoło o szybę i czekałam, aż serce przestanie mi walić.
Skąd się u mnie wzięły takie przeżycia? Nigdy przedtem ich nie znałam.
Victor Townsend musiał rzucić na mnie jakiś czar.
— Poszedł? — zapytał ktoś za mną. Odwróciłam się.
Do pokoju właśnie weszła Harriet i delikatnie zamknęła za sobą drzwi. Przy
kominku sztywny z napięcia John zapytał jeszcze raz:
—Poszedł?
—Tak, poszedł.
—Nie powiedziałaś mu, że jestem?
—Nie, Johnie.
Gdy Harriet podeszła bliżej do brata, uderzyło mnie, jak bardzo się zmieniła.
Zniknął gdzieś wdzięk pierwszej młodości, jedyna cecha przydająca jej dotąd
urody, a pozostały tylko grube nieładne rysy przeciętnej dziewczyny. Do tego
dołączyło się widoczne na twarzy napięcie, spowodowane jakimś dźwiganym w
sercu ciężarem. Sam ubiór natomiast nie zmienił się wcale od naszego ostatniego
spotkania. Musiało minąć niewiele czasu.
John pozostał taki sam. Dalej przypominał Victora, od którego różniły go
brązowe włosy, jaśniejsze oczy i bardziej subtelne rysy. Dało się zauważyć jego
niezwykle wewnętrzne poruszenie.
—Kiedy wróci ojciec?
—Dopiero za godzinę.
— Dobrze, dobrze — zacierał ręce, pogrążony w tajemniczych myślach.
— Johnie? Co to wszystko znaczy? Kim był ten człowiek?
—Hm, co? A... — John machnął ręką pogardliwie. — Nikt ważny. Taki je-
den.
—Już tu raz był, jak ciebie nie było. Kto to jest? On mi się nie podoba.
—To nie twoja sprawa! — uciął nagle brat, a na twarzy siostry wymalowało
się zaskoczenie. John natychmiast pożałował tych słów, uśmiechnął się i powie-
dział: — Powiedzmy, że to mój wspólnik.
Harriet kiwnęła głową i powoli odwróciła się od brata. Załamując ręce i
marszcząc czoło z zatroskaniem, obeszła jasnozielony fotel. Nie tylko ten obcy
człowiek, lecz coś jeszcze trapiło siostrę Johna. Ze swego miejsca widziałam, jak
starannie dobiera kolejne słowa.
— Johnie, widziałam się dziś z Victorem.
Nie podniósł głowy, wpatrzony w ogień i pochłonięty swymi myślami.
— Spotkałam go na skwerze. Mówi, że jest okropnie zajęty, ma dużo pacjen-
tów i dlatego nie przychodzi. Zaprosiłam go na kolację. Powiedziałam, że ojciec
bardzo by się ucieszył, ale nie sądzę, żeby przyszedł. Johnie, czy ty mógłbyś go
poprosić?
Teraz podniósł wzrok.
— Co? O co chodzi? A, o Victora. Byłem u niego w gabinecie. Nieźle mu
idzie. Przysyłają mu pacjentów ze szpitala, ma znajomych wśród tamtejszych
chirurgów. Już go prosiłem, Harriet, ale on się nie pali, żeby nas odwiedzać.
Wiem, że nie chodzi o ojca, bo z nim się pogodził.
—No to o co?
John wzruszył ramionami.
—Nie wiem.
—Johnie, Victor powinien wrócić do domu na stałe.
— Tak... — odwrócił się do niej plecami, znów pogrążając się w myślach.
Harriet ciągnęła:
— Nie podoba mi się, że wciąż mieszka w gospodzie „Pod Końską Głową".
Powinien mieć normalny dom i normalne posiłki. Mieszkacie tu z Jenny już rok,
czas, żebyście się wyprowadzili do własnego domu. Wtedy ja zajmę sypialnię na
górze, a Victor będzie mógł wrócić do domu.
Chodziła w tę i z powrotem, wykręcając dłonie. Jej spódnica szeleściła, gdy
przechodziła obok mojej pogrążonej we śnie babci.
—Johnie, chciałabym z tobą o czymś porozmawiać...
—Wiem, o czym — warknął gniewnie, odwracając gwałtownie głowę. —
Chcesz się dowiedzieć, gdzie są moje pieniądze. Dobrze, jeśli tak chcesz wiedzieć,
ten mężczyzna, co tu był, to bukmacher, a przyszedł, bo jestem mu winien
parę groszy. Wystarczy ci?
—Ach, Johnie...
—„Ach, Johnie, ach, Johnie." Wszystko byłoby w porządku, gdybym nie po-
stawił na złe konie. Jeszcze w zeszłym tygodniu mogłem kupić dom. Ale nie
mów nic ojcu, bo obedrze mnie ze skóry.
—Ach, Johnie, to mnie nie obchodzi. Jak chcesz, mieszkaj tu dalej. Nawet
zawsze. Nie obchodzi mnie twoja skłonność do hazardu.
—Parę koni to jeszcze nie hazard.
— O czym innym chciałam porozmawiać. Posłuchaj — podeszła do niego
pośpiesznie i położyła mu dłoń na ramieniu. — Potrzebuję twojej pomocy...
Ale John pokręcił głową.
—Czy znowu ci chodzi po głowie ten kartoflarz Sean O'Hanrahan? — wy-
buchnął. — Nie chcę o nim słyszeć. Zadawać się z katolikami to zapewnione
kłopoty. Mówiłem ci, trzymaj się od niego z daleka. I koniec dyskusji.
—Ale ja go kocham i
—Zupełnie postradałaś rozum! Ten temat jest już dawno zamknięty, Harriet, i
nie chcę więcej słyszeć w tym domu jego nazwiska! A jeśli zobaczę, że znowu
rozmawiasz z tym łachudrą, to...
—Jesteś taki sam jak ojciec! — krzyknęła. — Wszyscy się sprzysięgliście
przeciwko mnie! Z Victorem też nie umiem rozmawiać. Zmienił się, ma humory
i kiedy próbuję do niego mówić, myśli o czymś innym. Minął już rok, Johnie, ca-
ły rok, odkąd Victor wrócił, a ty się nim w ogóle nie interesujesz! I mną też! —
John odwrócił się od niej z powrotem do ognia.
—A poza tym — ciągnęła tonem zagniewanego dziecka
—odkąd się ożeniłeś, jakby cię wcale nie było. Albo jesteś z Jenny, albo na
wyścigach. Nie masz już dla mnie czasu, tak samo jak Victor, mama czy ojciec.
Johnie, nie widzisz, że potrzebuję twojej pomocy?
Dziwne, że na tym wszystko się urwało, bez żadnej konkluzji. Lecz mimo
wzruszającej przemowy Harriet byłam z tego zadowolona, bo stanie przy oknie
już mnie zaczynało męczyć i mogłam jeszcze zemdleć w ich obecności. Z wysił-
kiem dotarłam do pierwszego z brzegu krzesła i usiadłam, obejmując rękami
głowę.
Kilka minut później babcia zaczęła się poruszać na fotelu i otworzyła oczy.
— Ojej — mruknęła — zdaje się, że zasnęłam. Och, jak mnie rwą stawy!
Wszystko przez ten deszcz. Nie wiem, jak dziś wejdę na schody.
Powoli uniosłam głowę. Z wielkim wysiłkiem podniosła się z fotela i ciężko
wsparta na lasce ruszyła w moją stronę. W świetle saloniku widać było, jak bar-
dzo, bardzo jest już stara.
—Nie będę dziś gotowała, kotku, strasznie mnie bolą stawy. Weźmiesz sobie
coś do jedzenia?
—A ty, babciu, nie będziesz jadła?
—Nie mam apetytu, słonko. Ten deszcz zwala mnie z nóg. Pójdę już na górę i
przed zaśnięciem poczytam sobie Tennysona. W takie paskudne wieczory jak
dziś zawsze leżę w łóżku i wygrzewam kości. Jeżeli nie masz nic przeciwko,
pójdę już na górę.
—Babciu...
—Co, kochanie? — szła już do drzwi, zgarbiona nad laską.
Powstrzymałam się jednak od wyrzucenia z siebie wszystkiego pod wpływem
impulsu. Bardzo bym chciała opowiedzieć babci, co tu widziałam, ale bałam się,
że będzie to koniec przygody.
—Nic, babciu, śpij dobrze.
—Dziękuję, kochanie. Dobranoc. W kuchni jest chleb i dżem. Wiesz, jak zro-
bić herbatę. Jutro ryba z frytkami i groszkiem.
Zamknęła za sobą drzwi i usłyszałam jej ciężkie kroki na schodach. Kiedy po
chwili drzwi znów się otworzyły, myślałam, że to babcia zmieniła zdanie i wra-
ca. Ale do pokoju weszła Jennifer.
A gdy zobaczyłam, kto wchodzi za nią, prawie krzyknęłam.
—To miło, że przyszedłeś, Victorze — powiedziała, zbliżając się do komin-
ka, od którego ponownie bił blask prawdziwego ognia.
—Dawno bym już przyszedł, gdybyś ty mnie o to poprosiła.
— Wszyscy mieliśmy nadzieję, że nas odwiedzisz. Warrington to male mia-
steczko, a widywaliśmy cię tak rzadko, jakbyś byl w innym kraju.
Victor stał nadal przy drzwiach i jakby krępował się wejść dalej. Przez ten rok
trochę się zmienił: miał dłuższe włosy, a jego ubranie świadczyło o zamożności..
Ale twarz była ta sama, beznamiętna i nieodgadniona, i te same czarne zgaszone
oczy.
Jenny obróciła się ku niemu, składając przed sobą ręce. Jej piękna sylwetka
rysowała się wyraźnie na tle ognia.
—Brakowało nam ciebie.
—Tobie też?
Na moment spuściła oczy, potem znów je podniosła.
—Tak, mnie też. Od dawna miałam nadzieję, że przyjdziesz do nas z wizytą,
ale nie przychodziłeś.
—Byłem zajęty. Wygląda na to, że opinia o moim wykształceniu i praktyce
idzie za mną wszędzie. Nie narzekam na brak pacjentów, i to chętnie płacących.
—Słyniesz z niskich cen, Victorze, i z tego, że przyjmujesz również tych, któ-
rych nie stać na opłatę. Odniosłeś sukces w Warrington. Przyjeżdżając z King's
College z nowymi ideami, poruszyłeś nieco tutejsze środowisko lekarskie. Jeste-
śmy z ciebie dumni.
—Tak, rzeczywiście mam tu ambitną praktykę. Złamania kości, zaczerwie-
nione gardła i damy z waporami.
Jennifer uśmiechnęła się.
— Mówisz o tym jak o czymś strasznym.
Victor odwzajemnił uśmiech, który wyszedł mu niezgrabnie, jakby się od
dawna nie uśmiechał.
— Zycie lekarza jest mało romantyczne. Może nie jest straszne, ale daleko
mu do tego blasku, jaki mu ludzie przypisują.
— A... poza tym, Victorze... wszystko dobrze? Wahał się przez sekundę, za-
nim odpowiedział:
— Dobrze. A u ciebie, Jenny?
Widziałam, jak cała drętwieje. Nie wiem, czy Victor to spostrzegł, ale chyba
tak, bo podobnie jak ja nie spuszczał z niej oczu. Nienaturalnym głosem odparła:
— Tak, u mnie wszystko dobrze.
Victor w końcu odsunął się od drzwi i przeszedł przez pokój, zatrzymując się
tuż przy Jenny. Stał nad nią, patrząc smutno.
—Naprawdę, Jenny?
—Oczywiście...
—No więc dobrze — rzekł miękko. — Jestem jego bratem. Znam go od uro-
dzenia. Z Johnem nie mieliśmy nigdy żadnych sekretów. Dalej gra, prawda?
Nie będąc w stanie odpowiedzieć, Jenny opuściła głowę i wbiła wzrok w dy-
wan. Victor ujął ją palcem pod brodę, uniósł jej twarz i ich oczy znów się spotka-
ły.
—Gra, tak?
—Tak — wyszeptała.
Victor opuścił rękę, odsunął się od niej i stanął po drugiej stronie kominka,
opierając się na nim jednym łokciem. Głaszcząc palcem figurkę psa, mój pra-
dziadek powiedział:
—I jest coraz gorzej, tak? Och, wiem. Oszczędzę ci przykrości opowiadania.
Była u mnie kilka razy Harriet i mówiła mi o tym. A teraz przychodzą wierzycie-
le, czy nie tak?
—Victorze, czy możesz mu pomóc?
Wpatrując się znów przez chwilę w jej twarz, Victor z pewnością widział to
samo co ja: wielkie sarnie oczy, drżące usta, łagodne łuki brwi. Jennifer była
śliczna. Wiem, co musiało się dziać w sercu Victora. Wciąż ją kochał.
—Dlatego mnie tu zaprosiłaś?
—Nie! — Zrobiła krok naprzód, mówiąc z konsternacją: — Nie, Victorze, nie
możesz tak myśleć! Nigdy bym sama nie poruszyła problemu Johna. Zaprosiłam
cię, dlatego że chciałam cię zobaczyć i bałam się, że nigdy już nie przyjdziesz.
To już tak długo... — głos jej się załamał.
— Tylko ty jedna mogłaś spowodować, że tu przyszedłem. Harriet próbowała
wiele razy. John też mnie zapraszał. Nawet ojciec złamał się i prosił, żebym
przyszedł do domu. Ale ja czekałem, aż ty to zrobisz, bo to z twojego powodu
nie przychodziłem.
Na twarzy Jenny pojawił się znany mi z fotografii smutek i ujmująca bezrad-
ność. Wzruszały one Victora tak samo jak mnie.
Wiem, iż mój pradziadek musiał w tym momencie stoczyć ze sobą walkę, że-
by nie wziąć Jenny w ramiona.
—Jeśli ty tego chcesz, pomogę Johnowi.
—Och, Victorze...
—Ale zrobię to tylko dla ciebie. John jest zbyt dumny, żeby mnie o to popro-
sić, choć nie jestem pewien, czy pomógłbym mu, nawet gdyby to zrobił. Ale ty,
Jenny, powinnaś mieć już własny dom i myśleć o powiększeniu rodziny. Tylko
dla ciebie pomogę swemu bratu.
Jenny pokręciła głową.
— Nie możesz tego robić dla mnie. Musisz sam tego chcieć, on jest twoim
bratem, Victorze.
Zaśmiał się.
— Tak, jest moim bratem, a ty bratową, czyli tak samo jakbyś była siostrą.
Przejęta wielką goryczą w jego głosie, Jenny podniosła rękę do gardła. Sku-
biąc broszkę z kameą, powiedziała:
— To nie tak samo...
Ku memu zaskoczeniu Victor skoczył nagle do Jennifer i chwycił ją za ra-
miona tak mocno, jakby chciał nią potrząsnąć. Twarz wykrzywiła mu furia tak
straszliwa, że przeraziła zarówno Jennifer, jak i mnie, aż zabrakło nam oddechu.
— Więc jak? — zapytał chrapliwym głosem. — Więc czym jesteśmy dla sie-
bie, jeśli nie bratem i siostrą?
—Victorze, ja...
—O Boże! — wykrzyknął, puszczając ją tak nagle, jak ją chwycił. — Co się
ze mną dzieje! Żona mojego własnego brata! Chyba oszalałem?
—Nic na to nie poradzisz — rzuciła pośpiesznie Jenny, z rozpalonymi, po-
liczkami. Czyżby jego dotyk i bliskość obudziły w niej na moment nadzieję? —
Tak samo jak ja.
Choć spojrzał na nią gniewnie, wiedziałam, że to nie jest gniew na Jenny, lecz
rozsadzająca go od wewnątrz furia. Dla niej, tej kruchej kobiety, która przez cały
rok wypełniała jego myśli i na jawie, i we śnie, Victor miał tylko czułość — tak
ogromną, że nieraz z tęsknoty za nią był bliski rozpaczy.
—To niemożliwe... —wyszeptał wreszcie. Miał teraz twarz człowieka poko-
nanego. — Czekałem na tę chwilę przez cały rok. Wiedziałem, że musi kiedyś
przyjść, że nadejdzie taki dzień, godzina, gdy się spotkamy. W marzeniach czę-
sto pytałem sam siebie, czy będę wtedy umiał zachować twarz i nie zdradzić swej
tajemnicy. Teraz widzę, że nie. W końcu jestem tylko mężczyzną. Dwanaście
miesięcy nie zdołało zmniejszyć mojej miłości do ciebie, Jennifer. Cały rok pełen
znoju i potu, zanurzania rąk w ludzkiej krwi, nie ugasił żaru, jakim do ciebie pa-
łam. Czy muszę ponosić tak piekielną karę za jakieś zbrodnie, o których popeł-
nieniu nic mi nie wiadomo?
—Jeśli tak jest — szepnęła Jenny — to ja otrzymałam taki sam wyrok.
Przez kilka następnych chwil mój pradziadek stał tak spokojnie i cicho, że
czułam, jakby ktoś zatrzymał czas. Ale potem usłyszałam jego westchnienie i ci-
che tykanie wiktoriańskiego zegara na kominku. Wreszcie odezwał się, jakby
nieobecnym głosem:
— Marzyłem o tym, żebyś mnie kochała. Nigdy nie byłem pewny, czy tak
jest. Jeśli nawet podejrzewałem, bałem się, że tylko moje gorliwe nadzieje każą
mi tak właśnie odbierać to, co widzę w twoich oczach. Chwytałem się tego jak
tonący brzytwy. Teraz wiem, że to prawda, że ty mnie kochasz. I nie wiem, czy
nie jest to jeszcze sroższa kara, niż gdybyś mnie nie kochała.
—Victorze, to nie jest kara...
—Boże! — krzyknął. — Jeśli nie kara, to co? Świadomość, że musimy z tym
przejść przez życie, widząc się, czasem dotykając, ale nigdy... nigdy nie będąc ze
sobą? — Gdy Victor zobaczył spływającą po policzku Jenny łzę, zbliżył się i
otarł ją delikatnie. — Powinienem był wyjechać do Szkocji. Tego samego dnia,
gdy tak bezmyślnie wróciłem z płonnymi nadziejami na naszą wspólną przy-
szłość i zastałem ciebie już jako żonę Johna, powinienem wyjechać jak najdalej z
Warrington i oddać się pracy. Ale ja byłem głupcem. Tak samo jak wówczas,
gdy raz jedyny cię spotkawszy, postanowiłem, że wrócę i ożenię się z tobą. By-
łem głupcem, że przed rokiem nie wyjechałem stąd na zawsze. Teraz musimy
oboje cierpieć tortury.
—Czy to takie tortury, Victorze?
—Wiedzieć, że nigdy nie będę mógł cię pocałować, że śpisz w łóżku mojego
brata? Tak, to są tortury.
—A te chwile, kiedy będziemy razem, jak teraz, sami, szczęśliwi ze swego
towarzystwa? Czy nie może nam wystarczyć rozmowa, uśmiech? Czy to nie lep-
sze niż n i c? Pomyśl, jak samotni czulibyśmy się, będąc daleko od siebie. Jakie
puste życie wiódłbyś gdzieś w obcym kraju i jak samotne byłyby moje noce z
mężczyzną, którego kiedyś kochałam, a który mnie zawiódł. Czy naprawdę lepiej
dla nas rozdzielić się na zawsze, czy przyjąć to, co jest, i cieszyć się z tego, co
mamy?
Odsunął się i uderzył pięścią w dłoń.
—Nie potrafię na to odpowiedzieć! W tym momencie chciałbym być z tobą i
nigdy nie wyjeżdżać. Ale gdy znajdę się w swym gabinecie i uświadomię sobie
całą bolesną prawdę o naszej sytuacji, wtedy wydaje mi się, że najłatwiej byłoby
spakować się i wyjechać.
—Najłatwiej...?
— Nie, nie najłatwiej, ale na Boga najlepiej!
Mówili coraz głośniej, a moc ich uczucia ogarnęła również mnie. Wciągnęło
mnie ich szaleństwo, namiętność i cierpienie obojga. Moja dusza rozdzierała się
na pół. Nie mogłam dłużej tego znieść. Złamałam się.
— Victor! — krzyknęłam. Obejrzał się, zdziwiony.
I wszystko zniknęło.
Noc była straszna. Z niewyspania i wygłodzenia zaczynałam już tracić siły.
Zapadałam co chwila w krótką drzemkę, nie dającą mi wcale wypoczynku. Na-
wiedzały mnie znów sny erotyczne z Victorem, jakieś urywki naszych zbliżeń.
W tych snach jego miłość spowijała mnie delikatnie jak mgiełka, obejmowała i
otulała, aż cała drżałam z błogości. Ale rozsadzające pragnienie pozostawało nie
spełnione, zawsze tuż poza zasięgiem. Mój umysł drażnił się ze mną i zwodził,
pozostawiając w końcu zawsze w stanie skrajnego cierpienia i frustracji.
W chwilach przebudzenia czułam, że dokonuje się we mnie jakaś wewnętrzna
przemiana, jakby rodziło się wiele osobowości naraz. Setki nienasyconych dusz
budziły się i nie dawały mi spokoju, każda głodna i spragniona czego innego.
Nigdy jeszcze nie przeżywałam tak szalonej erotycznej gorączki, nawet w swych
największych miłosnych porywach, bo nigdy jeszcze żaden mężczyzna nie za-
padł tak głęboko w moje jestestwo. Każdy mój nerw był naelektryzowany, żarzy-
łam się w ciemności. Każda najmniejsza cząstka mego ciała była maksymalnie
pobudzona. I czułam, że tylko Victor mógłby ugasić ten żar.
Czasem podchodziłam do okna, by ostudzić wewnętrzny płomień o chłodną,
spłukiwaną deszczem szybę. Myślałam wtedy o tych dziwnych snach i ich zna-
czeniu. Że jestem zakochana w Victorze Townsendzie, było dla mnie oczywiste.
Że pragnę go fizycznie, nie budziło wątpliwości. Nie mogłam jednak zrozu-
mieć, dlaczego doprowadził mnie do aż takiej obsesji jak dotąd żaden mężczyzna
w moim życiu. Sny erotyczne z własnym pradziadkiem miały w sobie coś sym-
bolicznego, jakby zamykał się cykl życia. Tak jak on kiedyś podarował mi życie,
powołując na świat mego dziadka, a za jego sprawą moją mamę, tak teraz sam
dzięki mnie ożywał na nowo.
Był to oczywisty absurd i natychmiast odrzuciłam takie myśli. Najzwyczaj-
niej w świecie zakochałam się w mężczyźnie, który ukazał mi się w tak realnej
postaci, jakby nadal żył, i nie mogłam przestać o nim myśleć. To, że był moim
pradziadkiem, nie liczyło się wcale, bo dla mnie był to po prostu Victor Town-
send.
Potem znowu padałam ofiarą morfeusza, siedząc na fotelu, i przeżywałam ko-
lejną falę erotycznych majaków.
O północy spotkały się potajemnie Jenny i Harriet.
Weszły nagle i obudziły mnie z kolejnej płytkiej drzemki trzaśnięciem drzwi.
Najpierw weszła Harriet i podeszła do kominka.
Zegar wskazywał jedenastą, zapewne wieczorem.
Nie mogło minąć dużo czasu. Jenny wyglądała dokładnie tak samo jak tuż
przed chwilą z Victorem, a Harriet niewiele się zmieniła od ostatniej rozmowy z
Johnem. Przynajmniej jeśli chodzi o wygląd, bo jej zachowanie i sposób bycia
były zupełnie inne.
Szarpiąc w rękach koronkową chusteczkę, tak jakby chciała ją podrzeć na
kawałki, Harriet przyciskała zaciśnięte w pięści dłonie do piersi. Stała spięta i
rzucała na wszystkie strony nerwowe spojrzenia.
— Co się stało? — szepnęła Jenny z przejęciem.
— Wszyscy już poszli spać? Jesteś pewna? Gdzie John?
— Jeszcze nie wrócił. Ale usłyszymy, jak wejdzie. Nikt nas nie słyszy. Har-
riet, co się dzieje?
— Ach, Jenny... — wykrzywiając żałośnie usta, Harriet zalała się łzami. —
Tak się boję. Nie wiem, co robić!
— Harriet — prosiła Jennifer spokojnym łagodnym głosem, ujmując w swoje
dłonie rozdygotane ręce dziewczyny.
— Powiedz mi, co się stało. Przecież chyba nic tak strasznego.
— Och, tak, Jenny, strasznego... — zaszlochała. — Przyrzeknij, że nikomu
nie powiesz. Jesteś moją jedyną przyjaciółką.
— Oczywiście, że nikomu nie powiem.
— Nawet Victorowi. Zwłaszcza jemu. Jenny uniosła brwi.
— Dobrze, absolutnie nikomu. Więc o co chodzi? Harriet wyswobodziła ręce
z uścisku Jenny i przeszła parę kroków.
— Muszę... muszę coś wiedzieć. Musisz mi poradzić.
— Jeśli będę mogła.
Harriet zmagała się z następnymi skowami, przygryzając dolną wargę i znów
znęcając się nad chusteczką. Wyraźnie walczyła ze sobą, nie wiedziała, w jaki
sposób zacząć. Już układała wargi do jakiegoś słowa, ale głos nie chciał popły-
nąć. Wreszcie odwróciła się do Jenny i powiedziała wolno, drżącym głosem:
— Jenny — spuściła oczy. Potrzeba zwierzenia się swej bratowej wałczyła w
niej z purytańskimi zasadami epoki.
— Muszę się czegoś dowiedzieć, ale strasznie trudno mi o tym mówić. Po-
móż mi.
Jennifer, choć w tym samym wieku co Harriet, była już mężatką i dojrzałą
kobietą. Widząc rozpaczliwy stan siostry swego męża, wczuła się w rolę powier-
niczki. Dotykając dłonią ramienia Harriet, powiedziała spokojnie:
— Nie ma niczego takiego na tym świecie, o czym nie mogłabyś ze mną po-
rozmawiać.
Harriet podniosła swe jasne oczy i oblała się rumieńcem.
— Mój okres... — szepnęła. — Jenny, ja nie miałam okresu.
Jennifer ważyła przez chwilę znaczenie tych słów, wreszcie westchnęła
—Och, Harriet...
—Ciężko mi o tym rozmawiać — ze ściśniętym gardłem ciągnęła zrozpaczo-
na dziewczyna. — Wiesz, jak to zawsze było. Szczególnie z mamą. Kiedy dosta-
łam tego po raz pierwszy, mając dwanaście lat — głos Harriet przeszedł w szept
— byłam śmiertelnie przerażona. Myślałam, że umieram. Nie wiedziałam, co się
ze mną dzieje! Mama mi nic nie pomogła. Powiedziała tylko, że zostałam kobie-
tą, mam przestać płakać i oczekiwać tego samego raz w miesiącu przez resztę
życia. Nigdy mi nic nie wytłumaczyła. Tylko objaśniła, jak często zmieniać pod-
kładki, kazała używać wody kolońskiej i nigdy nie mówić o tym przy mężczy-
znach. Powiedziała, że mam się nigdy na to nie uskarżać, w ogóle o tym nie mó-
wić, po prostu udawać, że tego nie ma. Ale, Jenny!
Harriet rozpaczliwie chwyciła Jenny za przegub ręki.
— Przestraszyłam się, gdy to się zaczęło. A teraz, gdy się skończyło, boję się
straszliwie!
Jennifer obserwowała Harriet, milcząc w pełnym powagi skupieniu.
—Jenny, powiedz mi, co to znaczy. Ja się domyślam, ale chcę być pewna. Ty
wiesz na pewno.
—Jak długo już nie miałaś?
—Nie wiem dokładnie.
—Bardzo długo?
—Już dwa razy.
—Aha... — Jennifer zdołała zachować spokój. Dalej trzymała dłoń na ramie-
niu Harriet. Twarz miała opanowaną, jakby omawiała, co dziś będzie na kolację.
— Harriet, powiedz, czy ty... zrobiłaś coś, co mogło spowodować... to opóźnie-
nie.
— Chyba tak — padła nieśmiała odpowiedź. Jennifer zamknęła oczy. Och,
jakiż to delikatny temat!
— Jenny, ja nie wiedziałam! Nikt mi nigdy nie powiedział! — mówiła zde-
nerwowana i wystraszona dziewczyna. Blada, z okrągłymi ze strachu oczami,
wyglądała jak porcelanowa lalka. — Sean powiedział, że wszystko będzie w po-
rządku. Ja nawet wtedy nie wiedziałam, co my robimy. Zawsze myślałam, że
dzieci przychodzą na świat dopiero wtedy, kiedy wyjdzie się za mąż, a nie przed-
tem. Poszliśmy do ruin Starego Opactwa. Najpierw mnie to zaskoczyło, potem
mi się spodobało. A potem — spuściła oczy, szepcąc zażenowana — było cu-
downie.
Jennifer poczuła ukłucie zazdrości. Niewielkie, delikatne, bardziej nawet żal,
że jej własne doświadczenia z Johnem sprawiły jej wielki zawód. Był szorstki,
śpieszy! się i nie zwracał uwagi na jej potrzeby. Mimo lekkiego poczucia winy
zamykała wtedy oczy i wyobrażała sobie, że zamiast męża jest z nią Victor. To
drobne oszustwo pozwalało jej przetrwać jego nieczęste zresztą egzekwowanie
małżeńskiej powinności. Myśląc o Victorze, wyobrażała sobie, jak byłoby z nim:
łagodnie, czule i długo...
—Harriet, kiedy to było, z Seanem O'Hanrahanem?
—To było... — chusteczka pękła na pół. — Kilka razy. Ale on mówił, że
wszystko będzie w porządku, naprawdę. Och, Jenny! Czy ja rzeczywiście to zro-
biłam?
—Nie ty zrobiłaś, lecz on zrobił, niestety.
—Nie! Nie mów tak o nim. Kocham Seana i chcemy się pobrać. Ale zrobimy
to w sekrecie, żeby ojciec nam nie przeszkodził. Obiecaj mi, Jenny, że nic mu nie
powiesz.
—Obiecuję, Harriet. Ale powinnaś o tym powiedzieć Victorowi.
—Nie!
—Jest lekarzem. Powie ci, co masz robić. Może nie jest tak, jak myślisz. Ale
jeśli jest, on ci powie, co robić.
— Nie mogę powiedzieć Victorowi! Znienawidziłby mnie! — Harriet nie wy-
trzymała i uderzyła w płacz.
Jennifer wzięła ją w ramiona i mocno przytuliła. Harriet roniła łzy tak obficie,
że aż zmoczyła nimi suknię Jenny. Potem jeszcze długo łkała i pochlipywała.
Kiedy wreszcie trochę się uspokoiła, odsunęła się od Jenny, wytarła oczy
resztkami chusteczki i spytała załamującym się głosem:
—To znaczy uważasz, że to zrobiłam? Że mam w sobie dziecko?
—Jeśli robiłaś coś z Seanem O'Hanrahanem i jesteś pewna, że właśnie to ro-
biłaś.
—Powiedział, że robią to ze sobą mąż i żona. Chciał mi pokazać, jak to bę-
dzie.
Jennifer smutno pokiwała głową. Żal jej się zrobiło, że Harriet straciła już
swą słodką niewinność.
—Nie wiedziałam, że to może się stać przed ślubem. Naprawdę. Ale skoro
już się stało, muszę sobie z tym poradzić.
—Harriet — Jennifer wyciągnęła ręce — proszę cię, idź do Victora.
—Nie! — Harriet cofnęła się. — On by mnie zabił!
—Na pewno nie.
—Tak! — krzyknęła Harriet. — Victor by mnie zabił! Nie znasz go tak jak
ja! On jest taki sam jak ojciec!
—Więc co zamierzasz zrobić?
—Pojedziemy z Seanem do Londynu i pobierzemy się.
—Och, Harriet — teraz i Jennifer zalała się łzami, a mnie wzruszyło jej prze-
jęcie.
Harriet wahała się jeszcze przez chwilę, patrząc na Jennifer z takim wzburze-
niem w oczach, aż nawet mnie się zrobiło trochę przykro, po czym okręciła się
na pięcie i wybiegła z pokoju.
Odprowadziłam ją spojrzeniem do drzwi, a gdy odwróciłam się z powrotem
do kominka, ku swemu zdziwieniu zobaczyłam stojącą tam nadal Jennifer. Zda-
wałoby się, że scena dobiegła końca, chyba że miało się wydarzyć coś jeszcze.
Pozostałam więc w fotelu i patrzyłam.
To niesamowite, kobieta, którą miałam przed oczami, nie żyła od wielu lat! A
przecież słyszałam szelest jej halek. Widziałam, jak na jej policzkach zabłysła
łza. Czułam płynący od niej delikatny zapach perfum różanych i jej fizyczną
obecność w pokoju. Czy to możliwe, żeby nie była realna?
Patrzyłam na nią i po głowie chodziły mi podobne myśli. Nagle jedna z nich
mnie poderwała. Przypomniałam sobie ostatnie spotkanie Jennifer i Victora. A
raczej jego koniec, kiedy uległam wzruszeniu i lekkomyślnie zawołałam Victora.
A on się odwrócił.
Mój Boże! Czyżby mnie słyszał? Zapomniałam już o tym, a teraz mi się
przypomniało. Krzyknęłam do niego po imieniu, a on się obrócił ze zdziwieniem.
Dobry Boże, czy to znaczy...?
Patrzyłam na Jennifer. Nie wiedzieć czemu, scena się przedłużała i ona wciąż
tu była. A może to ja przeciągałam. Tak czy owak trwało to dłużej, niż się spo-
dziewałam, i bardzo mnie zastanawiało dlaczego.
Dlaczego ciągle jeszcze widziałam Jennifer? Czy to miało jakiś cel? Widzia-
łam ją stojącą samotnie, tak samo realną jak mieszkająca tu babcia. Wycierała
oczy chusteczką wyjętą z rękawa. Byłyśmy w tym pokoju razem, a mimo to od-
dalone o lata. Ona była w roku 1892, ja w drugiej połowie XX wieku.
Dlaczego wciąż tkwiłyśmy tu razem?
Choć początkowo wydało mi się to bez sensu, po dłuższej chwili patrzenia na
jej postać przyszło mi do głowy, że może jednak jest możliwe to, czego jedno-
cześnie bałam się i pragnęłam. Słowna komunikacja z nimi. Pełny kontakt. Skoro
wszystko inne było już tak realne, może teraz przyszła kolej na rozmowę?
Lecz ona mnie nie widziała. Stała tuż przede mną, ocierając oczy, i nie wie-
działa o mojej obecności. Zastanawiałam się, czy powinnam spróbować prze-
mówić do niej, czy stanie się wreszcie ten cud.
Warto było zaryzykować. Najwyżej zniknie. Harriet poszła i nic więcej już
się nie zdarzy. Postanowiłam spróbować odezwać się do Jenny.
Zebrałam całą swoją odwagę i pokonując wszelkie lęki, odchrząknęłam i po-
wiedziałam głośno i wyraźnie:
— Jennifer...
13
Babcia musiała wejść do pokoju bardzo cicho, bo obudziłam się dopiero, gdy
rozsuwała zasłony.
— Patrz, znowu ten deszcz! — powiedziała, kiwając głową.
Odwróciłam się na bok i popatrzyłam na szalejącą na dworze nawałnicę. Po-
tem znów przekręciłam się na plecy i patrzyłam w sufit. Głowę miałam jak z
drewna.
— Długo spałaś — mówiła babcia, krzątając się po pokoju. — To dobry znak.
To znaczy, że odpoczęłaś.
Musiałam stłumić drwiący uśmiech. Babcia nie wiedziała, że zasnęłam dopie-
ro o wschodzie słońca, po całonocnym czuwaniu.
— Za minutkę będzie herbata. Chcesz dziś trochę melasy na grzance? A może
zrobić ci małego drinka? — babcia usiłowała mówić energicznie, ale przez jej
głos przebijało zmęczenie. — Dziadek zawsze lubi! chleb z melasą. Usmażę ci
dziś pyszną rybę, a do tego przetarty groszek. Nigdzie nie pojedziemy w taką
pluchę.
Jeszcze raz popatrzyłam za okno, gdzie nieprawdopodobny wicher chłostał
szyby. Jak długo ta pogoda będzie nas tu więziła?
— Babciu — odezwałam się, siadając z ciężką i obolałą głową. — U dziadka
nikt wczoraj nie był. A co dziś?
— My na pewno nie pojedziemy. Może pojedzie sam William. Nie ma sensu,
żeby wszyscy mokli na tym deszczu. No biegnij już do łazienki, słonko.
Wbiegłam po dwa stopnie naraz, umyłam się pobieżnie nad umywalką i po-
szłam się przebrać do sypialni. Po piętnastu minutach byłam już z powrotem na
dole i siedziałam przy stole.
— Nawet przez szyby czuje się ten ohydny wiatr — powiedziała babcia, sma-
rując sobie grzankę.
Przyjrzałam się jej twarzy w jasnym świetle poranka. Była blada, usta sine,
podkrążone oczy.
—Babciu, nie spałaś dziś dobrze, prawda?
—Prawda, dziecinko, nie spałam. W taką okropną pogodę zawsze mnie bolą
stawy. A nawet jeśli przestają boleć, jest mi niewygodnie. Dziś muszę wziąć na
noc trzy termofory.
—A nie możesz spać tutaj przy piecyku?
—Ech, co ty opowiadasz! Ty go potrzebujesz bardziej niż ja. A ja jestem
przyzwyczajona do swojego łóżka. Dziękuję ci. Potrzebny mi tylko dodatkowy
sweter i jeszcze jeden termofor.
—W twojej sypialni musi być zimno jak w grobowcu.
—Elsie mówi, że cały ten dom jest jak grobowiec, więc nie ma różnicy, gdzie
śpię. Ale ja go lubię i nie pozwolę nikomu przenieść mnie do jakiegoś państwo-
wego mieszkania...
Babcia rozprawiała dalej, a ja pomyślałam: Ten dom jest grobowcem bar-
dziej, niż ci się wydaje.
Nikt do nas nie przyjechał. Deszcz był tak ulewny, że nawet trudno byłoby
otworzyć wejściowe drzwi. Z okna sypialni na górze widziałam, że ulicą byłoby
niebezpiecznie jechać samochodem nawet na krótki dystans. Dlatego rodzina
musiała się powstrzymać od wizyt do czasu, aż nawałnica się skończy.
Zasiadłyśmy z babcią przy ogniu, ona ze swą robótką, ja z książką. Ale uda-
wałam tylko, że czytam, moje myśli pognały bowiem w rejony dalekie od teraź-
niejszości.
Gdy nadeszło popołudnie, babcię tak rozbolały biodra, że nie miała siły
usmażyć ryby i frytek na obiad. Zamiast tego odgrzałyśmy zupę z puszki i zja-
dłyśmy ją z chlebem. Zupełnie mi to wystarczyło, bo dalej nie miałam apetytu,
ale widziałam, jak babcia się przejmuje, że nie może mnie należycie ugościć.
Po tym skromnym posiłku oraz kolejnej godzinie milczenia i obserwowania
ulewnego deszczu babcia oznajmiła:
— Andreo, chyba już pójdę do łóżka. Nie mogę dłużej siedzieć, bo później
nie dam rady wejść na schody. Przyniesiesz mi termofory, jak woda się zagotuje,
dobrze, kotku?
— Co będziesz, babciu, robiła przez całe popołudnie?
— Posłucham radia i poczytam Tennysona. To mnie relaksuje. Przepraszam,
że zostawiam cię samą, ale i tak nie jestem dziś ciekawym towarzystwem. Dzię-
kuję Bogu, że u dziadka jest ciepło, sucho i nie ma przeciągów, że jest otoczony
dobrą opieką pielęgniarek. To całe moje pocieszenie.
Tym razem musiałam pomóc babci wejść po schodach, popychając ją z tyłu,
podczas gdy ona sama pokonywała każdy stopień na czworakach. Był to powol-
ny proces i gdy znalazłyśmy się na górze, zdałam sobie sprawę, że bez mojej
pomocy w ogóle by nie weszła. Potwornie zbladła i oddychała z trudnością.
— Mam już osiemdziesiąt trzy lata, kotku — stęknęła. — Bywały lepsze cza-
sy.
Nie pozwoliła mi pomóc sobie przy zdejmowaniu ubrania. Nalegała, żebym
zeszła do ciepłego saloniku i jeszcze tylko przypilnowała wody. Gdy się zagoto-
wała, napełniłam trzy gumowe termofory i zaniosłam jej na górę, do sypialni
pełnej wiktoriańskich pamiątek i solidnych mebli. Pomogłam jej się ułożyć wy-
godnie w pozycji siedzącej na kilku poduszkach. Babcia zarzuciła na ramiona
trzy swetry, a na to jeszcze zrobiony szydełkiem szal, obłożyła nogi termoforami,
przysunęła bliżej siebie stojące na nocnym stoliku przenośne radio.
— Będzie mi tu bardzo dobrze, słonko. Idź już na dół.
—Babciu, gdybyś czegoś potrzebowała, zastukaj laską w podłogę, to przyjdę.
Na pewno później zgłodniejesz, a poza tym trzeba będzie nalać świeżej wody do
termoforów.
—Tak, kochanie. Jesteś dla mnie prawdziwym błogosławieństwem. Modliłam
się, żeby Bóg mi cię przysłał — wyciągnęła jedną rękę i objęła mnie. Gdy opadła
z powrotem na poduszki, w jej oczach zaszkliły się łzy. — Rozkleiłam się — do-
rzuciła, prawie płacząc. — Ale ty jesteś taka podobna do mamy w twoim wieku.
Jak dwie krople wody! No idź już na dół, do ciepła.
Pośpieszyłam na dół, wcale nie do ciepła, tylko w nadziei, że wkrótce znów
wrócę do przeszłości.
Moje życzenie się spełniło. Gdy otworzyłam drzwi, ujrzałam salonik z roku
1892, jarzący się kominek i Jennifer siedzącą cichutko na jednym z foteli.
Powoli i ostrożnie weszłam i zamknęłam drzwi. Atmosfera w pokoju była tak
ulotna, że bałam się oddychać. Odsunęłam się lekko w bok od drzwi i stanęłam
pod ścianą.
Jennifer haftowała na tamborku. Igła z czerwoną nitką połyskiwała, wchodząc
i wychodząc z materiału. Włosy dziewczyny związane były na głowie małymi
wstążeczkami. Jej suknia, koloru jasnej lawendy, zasłaniała ją dokładnie od stóp
do głów. Z jasną twarzą rozświetloną blaskiem ognia, siedząc tak spokojnie i
przebierając drobnymi delikatnymi dłońmi nad haftem, Jennifer przedstawiała
sobą obraz łagodnej kobiecości.
Przypomniałam sobie moje rozważania z poprzedniej nocy na temat szansy na
rozmowę z Jenny i nieudaną próbę zawołania jej po imieniu, po której natych-
miast zniknęła. Moje teorie zupełnie się nie sprawdziły.
A dziś miałam ją tu znowu, samotną i zamyśloną, i nawet stojąc daleko, wy-
czuwałam, że jej myśli krążą wokół Victora.
W holu dały się słyszeć ciężkie kroki. Wstrzymałam oddech. A więc znów go
zobaczę!
Drzwi rozwarty się z impetem i wraz z chłodnym powiewem, ku memu roz-
czarowaniu, do pokoju wszedł John Townsend. Chwilę stał cicho, choć nieco
chwiejnie, i patrzył na Jennifer, dopóki nie podniosła oczu znad robótki.
—Jesteś przemoczony — powiedziała, wstając.
—Nie martw się o mnie — warknął John, wymachując ręką. Oczy miał prze-
krwione i czułam od niego odór alkoholu. — Martw się o siebie.
—O czym ty mówisz?
—Ty! — krzyczał, wygrażając jej trzęsącym się palcem.
— Ty mnie zdradziłaś, własnego męża!
—John! — Jennifer się zerwała, upuszczając robótkę na podłogę.
—Poszłaś do Victora, prawda? Powiedziałaś mu, że mam długi, ścigają mnie
bukmacherzy i nie umiem zerwać z hazardem.
—Och, Johnie...
Zrobił krok w jej stronę, a zatroskanie na twarzy Jenny zmieniło się w strach.
Gdy się do niej zbliżał, przycisnęła ręce do piersi, ale nie cofnęła się.
—To nieprawda, Johnie — powiedziała spokojnie. — Ja nie poszłam do
Victora.
—Więc skąd on tyle wie? Wie nawet, ile jestem winien, do ostatniego mie-
dziaka. Zaproponował mi pieniądze, słyszysz, Jenny?
—I cóż w tym złego...?
—Kobieto, czy ty nie masz w sobie żadnej dumy? —ryczał, podchodząc do
niej, trzęsąc się z wściekłości.
—Musiałaś mieszać mojego cholernego brata w nasze osobiste kłopoty?
Gdzie ty masz wstyd, kobieto!
—To Harriet, Johnie. Ona do niego poszła, nie ja.
—To cholerne kłamstwo! Harriet nie rozmawiałaby z Victorem o nie swoich
sprawach! Ona nie jest taka głupia. To ty, Jenny, wiem na pewno. Widziałem, jak
wy oboje na siebie patrzycie. Wodzisz cielęcym wzrokiem za moim bratem, nie
udawaj, że nie. On też nie umie ukrywać swoich myśli. Dosłownie ślini się na
twój widok!
—O mój Boże! — szepnęła Jennifer, odwracając się i chowając twarz w dło-
niach.
—Dlaczego musiałaś do niego chodzić, Jenny?
John chwiał się trochę na nogach, oczy miał rozbiegane. Przykro było widzieć
go w takim stanie — zmoczonego, rozczochranego i pijanego, w pochlapanym
błotem płaszczu, z kapeluszem przekrzywionym na tył głowy.
— Myślisz, że ja o niczym nie wiem? — mówił teraz spokojniej, ale niewy-
raźnie. — Myślisz, że nie wiem, dlaczego Victor przychodzi co niedziela na
obiad? Rany boskie, kobieto, mój brat nie przychodził do nas przez rok, mieszka-
jąc w tym samym cholernym mieście, a potem ty wysyłasz mu zaproszenie i już
skamle pod drzwiami jak pies. I od tego czasu przychodzi w każdą niedzielę.
Myślisz, że nie mam oczu?
W odpowiedzi tylko płacz wstrząsnął wątłymi ramionami Jenny.
John wyciągnął rękę w jej stronę, ale zachwiał się. Na jego twarzy malowało
się rozżalenie, bo teraz już wiedział na pewno. Przedtem jedynie podejrzewał,
teraz miał potwierdzenie. Smutne potwierdzenie.
Kilka razy zamrugał oczami, jakby chcąc się otrząsnąć z pijackiego zamro-
czenia, potem opuścił ręce i tylko mruknął:
— Nie pozwolę mu na to. Wiem, że mnie nigdy nie kochałaś, ale mój brat nie
będzie...
Jenny odwróciła się z przerażoną twarzą.
— Ależ, Johnie, to nieprawda! Kochałam cię i nadal kocham! Jak możesz tu
stać i oskarżać mnie o zdradę, kiedy to nieprawda? To Harriet powiedziała Victo-
rowi o twoich długach, nie ja. I dalej cię kocham.
Jakiś czas przyswajał sobie treść jej słów, a potem spytał:
— Tak samo jak wtedy, gdy się pobraliśmy? Trochę zbyt długo się zastana-
wiała.
John Townsend odwrócił się na pięcie, gwałtownie zawrócił do drzwi i otwo-
rzył je z furią.
— Nie weźmiemy jałmużny od mojego brata! — ryczał. — Victor ma teraz
wszystko, prawda? Pieniądze, reputację cholernego świętego i na dodatek moją
żonę. Powiem ci tylko jedno, kobieto, nie zajdzie z tym za daleko!
Walnął drzwiami tak mocno, że cały pokój się zatrząsł. Gdy odwróciłam się
w stronę Jennifer, już jej nie było.
Byłam z powrotem w saloniku babci. Pokrowce od Woolwortha wróciły na
miejsce, podobnie jak stary dywan i piecyk. Znów zapanował czas teraźniejszy.
Epizody te trzymały mnie w ogromnym napięciu. Pojawienie się i zniknięcie
Townsendów za każdym razem było dla mnie szokiem. Moje nerwy zaczynały
już odczuwać skutki tych spotkań z przeszłością. Ręce mi dygotały, straciłam
apetyt i sen, a w głowie miałam jeden wielki zamęt.
Jedno mnie zastanawiało. Dlaczego to Victor przeszedł w rodzinie do historii
z piętnem złego człowieka, podczas gdy na własne oczy widziałam, że był nim
John? Victor był dobry, szlachetny i honorowy, oddany służbie cierpiącym i
wierny jedynej kobiecie swego życia. Jak to się stało, że role Victora męczennika
oraz Johna — pijaka i hazardzisty — zostały w historii rodzinnej zamienione?
W pokoju zrobiło się gorąco. Pomimo ulewnego deszczu i potwornego zimna
przenikającego stary dom ja nie mogłam znieść upału. Z rozdrażnieniem wstałam
i zakręciłam piecyk. Potem machinalnie pochyliłam się, by podrapać się w nogi.
Łuszczyły się teraz w poparzonych miejscach. Wtedy usłyszałam dochodzące z
oddali dźwięki pianina.
Wyprostowałam się gwałtownie.
Znowu Dla Elizy, prześladująca mnie melodia Beethovena wypełniająca cały
pokój swą melancholią. Zegar znów się zatrzymał. Cofnęłam się w czasie. Cho-
dziłam po pokoju wolno i ostrożnie, chcąc wrażliwym słuchem wychwycić kie-
runek, z którego dobiega muzyka. Kiedy podeszłam bliżej ściany oddzielającej
salonik od salonu, pianino zabrzmiało głośniej. Przeszłam na palcach do drzwi na
korytarz i otworzyłam je bezszelestnie.
Muzyka dochodziła z salonu.
Z jasnego pokoju wyszłam na ciemny korytarz i podążyłam w tę stronę.
Drzwi były uchylone. W środku było widno.
Z trwogą w sercu pchnęłam drzwi i zajrzałam. Jeszcze nigdy nie widziałam
takiego wnętrza.
Hałaśliwy ogień w kominku oświetlał jasne aksamitne fotele, kanapę z koń-
skiej sierści, stoliki z papier-mache, figurki, szklane puzderka, zielone rośliny w
mosiężnych doniczkach, ściany obwieszone fotografiami, a pośrodku sufitu —
ku memu zaskoczeniu — światło elektryczne.
Rozglądałam się jeszcze przez chwilę, chłonąc uszami delikatne dźwięki mu-
zyki, zanim w końcu zwróciłam wzrok na prawo, gdzie przy ścianie stał mały
klawesyn.
Wstrzymałam oddech.
Przy instrumencie, ubrany elegancko w bordowy frak, czarne spodnie i białą
wykrochmaloną koszulę z czarnym krawatem, siedział mój pradziadek i grał Dla
Elizy. Długie falujące włosy opadły na pochyloną w skupieniu nad klawiaturą
twarz.
Jennifer siedziała przy kominku w długiej atłasowej sukni, wpatrzona w
Victora z zachwytem i bezgranicznym uwielbieniem wyrażającym cały ogrom jej
miłości, tak potężnej jak wszechświat.
Ja musiałam patrzeć podobnie, bo też byłam pod urokiem Victora, który wła-
śnie zmieniał zwykły instrument muzyczny w zaczarowaną skrzynię. Urzekało
mnie mistrzostwo jego gry, ale chyba jeszcze bardziej magiczna przemiana pro-
stej melodii w olśniewającej piękności serenadę.
Stałam bez ruchu przy drzwiach, rozdarta dwoma pragnieniami: żeby muzyka
trwała bez końca, ale też żeby Victor przestał grać i coś powiedział.
Lecz gdy przestał, siedział tylko przez czas jakiś zapatrzony w klawiaturę,
jakby potrzebował czasu, by wrócić do rzeczywistości. Granie uwolniło jego du-
szę, a teraz musiał ją z powrotem przywołać do porządku. Jennifer również trwa-
ła w zawieszeniu, jeszcze przeżywając pieśń, i nie śmiała drgnąć, by nie spłoszyć
tej chwili. Była oczarowana.
Po pewnym czasie zapytała:
— Czy możesz zagrać jeszcze raz?
Victor obrócił się na stołku i oparł dłonie na kolanach.
—Nie mamy dużo czasu. Zaraz przyjdzie reszta.
—Im też się będzie podobało. Pokręcił głową.
— Nie powinni nas zastać sam na sam, Jenny, bo uwierzą, że to, czego się
obawiają, jest prawdą, i przypiszą nam to, co nigdy się nie zdarzyło. — I z po-
smutniałą twarzą dodał: — A może nigdy się nie zdarzy.
— Chodź, proszę, usiądź obok mnie.
Idąc do fotela stojącego obok Jenny, Victor wypełniał sobą cały pokój.
Usiadł, wyciągając przed sobą skrzyżowane nogi w błyszczących lakierkach, i
powiedział:
— Matka oskarżyła mnie o niewłaściwe zachowanie. Co za ironia, kiedy
między nami nie było nawet uścisku dłoni!
— Victorze, nie bądź zgorzkniały.
— Jak mam nie być? Przychodzę tu co niedziela, siedzę w jednym pokoju z
tobą i udaję, że nie czuję tego, co czuję. Ty może jesteś zadowolona z tego, co
mamy. Ale widzisz, ja nie. Jaki los potrafi być okrutny! — zaśmiał się oschle. —
Jakie nam płata figle! Gdybym ci kiedyś powiedział, że wrócę do Warrington,
nie wyszłabyś za Johna i dziś byłabyś żoną najwybitniejszego lekarza w mieście!
A zamiast tego jesteś żoną człowieka, który dnie spędza na wyścigach, a noce w
pubie.
— Victorze, proszę cię — powiedziała cicho.
—Uważam, że John powinien się zreflektować i zmienić postępowanie. Teraz
unika wierzycieli, ale to tylko kwestia czasu, że go dopadną. Wczoraj pożyczył
pieniądze, żeby dziś spłacić Cyrila Passwatera, od którego pożyczył w zeszłym
tygodniu, żeby oddać Alfredowi Greyowi. Jak długo tak można? Nie chce wziąć
pieniędzy ode mnie — choć Bóg mi świadkiem, mam ich wystarczająco dużo —
tylko prowadzi tę niebezpieczną grę. John powinien postąpić jak mężczyzna,
spotkać się z wierzycielami i zawrzeć z nimi jakieś porozumienie. No i przestać
grać.
—Tobie łatwo tak mówić, Victorze, ale John patrzy na to inaczej. Za każdym
razem wydaje mu się, że teraz wygra, spłaci wszystkich i kupi dla nas dom.
—I za każdym razem wpada w coraz większe długi. Jennifer, nie wykopuje
się jednego dołka, żeby zasypać drugi. Gdyby to ode mnie zależało...
—Ale nie zależy. John jest panem samego siebie i może nie ma nic więcej,
ale na pewno ma swoją dumę. Victorze, nie możesz mu niczego dyktować.
—Nic by mnie to nie obchodziło, gdyby nie był twoim mężem. Ale jest i
unieszczęśliwia ciebie. Tylko ze względu na ciebie, Jenny, zależy mi, żeby John
rozwiązał swoje problemy.
—To również ze względu na mnie zostaw go w spokoju. John musi znaleźć
własne wyjście.
—Jemu potrzebny jest wstrząs, trzeba go zmusić do odkrycia kart...
— Victorze!
Zwrócił ku niej gniewne oblicze, z pogłębioną zmarszczką między brwiami.
Sarkazm Victor a często ujawniał się w tym, co mówił. Powodem tego były nie
tylko kłopoty z bratem, mężem kobiety, którą kochał. Zbyt wiele już przeżył. Ca-
łe życie Victora Townsenda nastawiło go do świata bojowo.
— Obiecaj mi — prosiła Jenny — że nie będziesz się już wtrącał do Johna.
Rzucił chmurne spojrzenie na ogień.
— Skoro sobie tego życzysz, obiecuję.
Patrzyłam na Victora i czytałam w jego myślach. Oto zbiera owoce swego
medycznego geniuszu: w ciągu półtora roku od przyjazdu z Londynu wyrobił so-
bie reputację, dokonał wielu reform w szpitalu warringtońskim, uratował wielu
ludzi od śmierci i od bólu. Jest za to nagradzany. Pełni funkcję prywatnego leka-
rza biskupa Warrington i opiekuje się rodziną burmistrza. Dzięki swej młodości,
inicjatywie i powodzeniu zyskał wielkie uznanie publiczne i dostęp do wysoko
postawionych osób.
A przecież nie o tym marzył.
W moim pradziadku dalej tkwiło pragnienie poznawania za pomocą probó-
wek i mikroskopów, podążania ścieżką nauki, by wciąż dokonywał się coraz
większy postęp w medycynie. Trapił się tym, że nie może pomóc ofiarom raka
mózgu czy chorym na serce. Chociaż był świetnym lekarzem, pozostawał bez-
radny wobec licznych chorób nieuleczalnych, jakie dziesiątkowały niewinną lud-
ność świata. Tutaj czuł się po trzebny, przy odkrywaniu białych plam w medycy-
nie. Chciał być tym, który zapala światło w jej najciemniejszych zaułkach.
—O czym myślisz? — szepnęła Jenny.
—O pewnym mężczyźnie. Nazywał się Edward Jenner. Wiesz, kto to był? —
gdy teraz zwrócił się do niej, nie był już zagniewany, lecz przejęty. — Edward
Jenner któregoś dnia zaczął się zastanawiać, dlaczego dójki nigdy nie chorują na
ospę. Zauważył natomiast, że od czasu do czasu zapadają na ospę krowią.
Edward Jenner pomyślał, że te dwa fakty muszą mieć jakiś związek. Może da się
zaszczepić człowieka łagodniejszą chorobą, żeby go uchronić przed śmiertelną?
Jenny, wszyscy go wyśmiali, ale okazało się, że szczepionka Edwarda Jennera
przeciwko ospie pozwoliła nam wszystkim żyć bez lęku przed tą straszliwą cho-
robą, która kiedyś zabijała całe miasta. A co z innymi chorobami? Zapaleniem
płuc, cholerą, tyfusem, polio?
Pochylił się i ujął ją za ręce.
—Co ja tutaj robię? Przepisuję syropy od kaszlu i środki uspokajające dla hi-
steryczek. Nawet operacje nie dają mi satysfakcji, bo moja wiedza jest tak ogra-
niczona. Tyle jeszcze jest do odkrycia! Rozumiesz, o czym mówię?
—Tak — odrzekła cicho. — Powinieneś był jechać do Szkocji.
Puścił jej ręce i wstał.
—Nie o to mi chodzi. Takie laboratorium, jakie czekało na mnie w Edynbur-
gu, można z łatwością założyć w Warrington.
—Więc co masz na myśli?
—Moje życie dokonuje się w cyklach. Zbyt łatwo poddałem się rozgorycze-
niu i pasywności. Po cóż miałem walczyć, jeśli jedyna rzecz na świecie, której
pragnąłem, była mi na zawsze zakazana?
Jenny również wstała i delikatnie położyła dłoń na jego ramieniu.
— Więc ja jestem przyczyną twej stagnacji?
Przez twarz pradziadka przebiegł skurcz i odbiło się w niej przerażenie. Kiedy
dotarła do niego waga słów Jenny, zupełnie się zapomniał i w szalonym impulsie
chwycił ją w ramiona.
Nie protestowała. Oparła głowę na jego piersi i zamknęła oczy, by nasycić się
tą chwilą, powstrzymując łzy nad własnym pogmatwanym losem.
— Co ja wygaduję? — mówił, zanurzając usta w jej włosach. — Jak mogłem
być na tyle samolubny, żeby cię ranić takimi bredniami? Nie ma dla mnie nicze-
go ważniejszego niż twoje szczęście. Och, Jenny, Jenny... — Victor przyciągnął
ją mocniej do siebie, jakby chciał ją ochronić przed cierpieniem. — Jak mogłem
mówić bezmyślnie takie rzeczy, wiedząc, że twoje życie jest równie nieszczęsne
jak moje! Ty cierpisz w milczeniu, a ja się rozczulam nad sobą! Doprawdy nie
jestem ciebie godny...
Tulili się do siebie przez długi czas, zastygli w smutku na tle jasnych płomie-
ni kominka. Wreszcie, z wielkim trudem, Jenny odsunęła się nieco i spojrzała na
Victora.
— Dotykać ciebie — szepnął — czuć otaczające mnie twoje ramiona, to
jest... jak...
Pochylił głowę, jakby chciał ją pocałować, ale powstrzymał się.
— Musisz już iść, kochany — powiedziała Jenny. — Oni zaraz wrócą. Tego
nam nie wolno robić, Victorze. Jakikolwiek by był, John jest nadal moim mężem
i muszę mu być wierna. Nie możemy się pocałować. Jeśli pozwolimy sobie na
jedno, do czego to może doprowadzić? Wtedy pozwolimy sobie na rzecz następ-
ną i następną, aż będzie za późno.
Jennifer wyswobodziła się z objęć Victora i popatrzyła smutno.
— Nie możemy więcej zostawać sami, bo ja mogę stracić nad sobą kontrolę.
Wtedy do naszego nieszczęścia dojdzie jeszcze poczucie winy.
Pradziadek stał ponury jak nad grobem, z rękami zwieszonymi bezwładnie i
twarzą jak kamienna maska. Jennifer patrzyła na niego jeszcze cała drżąca i ze
łzami w oczach. I taki ich obraz pozostał mi w pamięci, gdy zniknęli.
Stałam przez chwilę tyłem do otwartych drzwi, zanim spostrzegłam, że salon
z przeszłości już zniknął i znowu jestem w pachnącej stęchlizną graciarni babci,
z osłoniętymi meblami, zwiniętym dywanem, zakurzonym biurkiem i wypłowia-
łymi ścianami. Powrót z dziewiętnastowiecznego świata trwał nie więcej niż se-
kundy, a byłam tak zmęczona i osłabiona, jakbym szła stamtąd całe mile na pie-
chotę.
Zamknęłam drzwi salonu i wyszłam na korytarz. Po raz pierwszy doceniłam
jego kojący chłód i ciemność, pod której bezpieczną zasłoną mogłam dalej roz-
pamiętywać usłyszane przed chwilą słowa.
Jakie szczęście miała Jennifer, że kochał ją taki mężczyzna! Ja nigdy czegoś
takiego nie zaznałam. A... może? Może właśnie coś takiego chciał mi dać Doug,
a ja bezmyślnie to odtrąciłam?
Z rozmyślań wyrwał mnie stukot na górze. Przypomniałam sobie o umówio-
nym sygnale od babci i natychmiast poszłam do niej. Zapaliłam światło na kory-
tarzu, uchyliłam drzwi do jej sypialni i zajrzałam.
Babcia spała w najlepsze.
Słysząc kolejne stuknięcie, cofnęłam się i zamknęłam drzwi. Naturalnie!
Dźwięk nie pochodził z teraźniejszości, tylko z przeszłości. I dochodził z fronto-
wej sypialni.
Drzwi były już szeroko otwarte, odsłaniając wiktoriańskie wnętrze. Ściany,
dywan, zasłony — wszystko znów zrobiło się jasne i nowe; ogień płonął w kominku.
Zauważyłam, że i tu, tak jak w salonie, zamiast starych lamp gazowych
było już światło elektryczne. A więc nowoczesność odniosła małe zwycięstwo
nad nieugiętym panem Townsendem.
Weszłam i rozejrzałam się. Przy kominku stał fotel z wysokim oparciem, wy-
ścielany czerwonym aksamitem, z draperiami, a w nim siedziała Jennifer, opiera-
jąc stopy na małym podnóżku obitym tym samym aksamitem. Patrzyła przed siebie.
Kusiło mnie przez chwilę, żeby znów do niej przemówić. Jakoś nie mogłam
tego pojąć, że widziałam i słyszałam tych ludzi, odbierałam ich obecność wę-
chem i prawie dotykiem, a nie mogłam z nimi rozmawiać. Wkrótce poczułam
znajomy chłodny powiew na plecach i kątem oka zobaczyłam, że ktoś wchodzi.
Była to Harriet.
— Jenny — odezwała się.
Wyrwana z marzeń Jennifer odwróciła się lekko w fotelu i powiedziała z
uśmiechem:
— Witaj, Harriet. Wejdź, proszę.
Lecz stojąca obok mnie dziewczyna wahała się. Jej włosy były byle jak po-
upychane pod czepkiem, a peleryna niedbale zarzucona n a suknię. Harriet miała
zupełnie szarą twarz i pobielałe wargi.
— Jenny — powtórzyła.
Zauważywszy niecodzienny wygląd Harriet, Jennifer wstała i podeszła do
niej.
— Harriet, co się stało?
—Ja... — zrobiła krok do przodu i zachwiała się, jakby miała zaraz upaść.
—Harriet! — Jenny rzuciła się ku niej, objęła i doprowadziła do fotela. Har-
riet opadła nań bezwładnie, pozwoliła sobie zdjąć pelerynę i czepek. Jej spojrze-
nie — dalekie i obce — było spojrzeniem kogoś, kto doznał wielkiego szoku.
Półleżąc w fotelu, blada, ze szklistymi oczami, wyglądała na znacznie młodszą
od Jennifer. Poruszała ustami, ale nie było słychać żadnego dźwięku.
Jennifer przysunęła drugi fotel i usiadła tak blisko Harriet, że dotykały się ko-
lanami. Ujęła jej dłonie i zaczęła je rozcierać.
— Jesteś przemarznięta i taka blada! Gdzie ty chodziłaś w tę pogodę?
Harriet poruszyła się w fotelu i zapytała matowym głosem:
— Gdzie są wszyscy? Gdzie jest mama i ojciec?
— Ojciec jest jeszcze w zakładzie, a mama poszła odwiedzić tę biedną, przy-
kutą do łóżka panią Pemberton. A John, cóż, nie wiem, gdzie on teraz jest. Co ci
się stało?
Harriet zwróciła szklisty wzrok w stronę ognia. Dalej poruszała bladymi
ustami, nie wydobywając z nich słów.
Jenny mrużyła oczy z zatroskaniem. Układ cieni w pokoju i głęboka cisza
sprawiały, że całą tę scenę spowijała nierealna, baśniowa atmosfera. Przyczyniał
się do tego dziwny stan Har-riet.
—Poszłam do niego... — wyszeptała w końcu.
—Co zrobiłaś?
—Poszłam do niego. Tak, jak mi doradziłaś.
Harriet z trudem utrzymywała głowę- wyprostowaną, by patrzeć na Jennifer.
—Najpierw poszłam do Seana i powiedziałam mu o swym kłopocie.
—I co on na to?
Głos Harriet był równie zdławiony, jak przygasłe było jej spojrzenie.
—Powiedział, że to moja wina, że on nie ma z tym nic wspólnego i że wyjeż-
dża.
—Wyjeżdża... — Jennifer opadła na oparcie fotela. — Sean 0'Hanrahan wy-
jeżdża? Dokąd?
—Nie wiem. Jeszcze gdy u niego byłam, zaczął pakować kufer. Mówił coś,
że wraca do Belfastu.
—Ale... ale powiedziałaś mu, no wiesz...?
—O dziecku? Tak. Dosłownie się wściekł. Jakbym to ja sama zrobiła. Przy-
pomniałam mu, jak często mówił o ślubie, że chce się ze mną jak najszybciej
ożenić, gdy byliśmy w Starym Opactwie. Ale to było wtedy, Jenny, a teraz my-
ślę, że już nie chce się ze mną żenić.
—Och, Harriet... — Jennifer gładziła ręce Harriet, próbując wlać w dziew-
czynę z powrotem trochę życia, ale nawet ciepły blask palącego się ognia nie był
w stanie ożywić jej twarzy. Harriet była śmiertelnie blada.
—Harriet... — zaczęła ponownie Jenny, która całym sercem jej współczuła.
Choć tak jak ona miała prawie dwadzieścia lat, Harriet była jeszcze bardzo dzie-
cinna. A już dostawała od życia taką straszną lekcję
—A potem poszłam do niego — wyszeptała Harriet, patrząc w ogień.
—Z powrotem do Seana?
—Nie, do niego, tak jak mi kazałaś. Już nie miałam się do kogo zwrócić. Nie
mogłam powiedzieć ojcu, bo ukarałby mnie strasznie. Nie wiesz, co on zrobił,
gdy odkrył, że my z Seanem piszemy do siebie listy. Ale tym razem nie skończy-
łoby się na zamknięciu w szafie. Zrobiłby coś znacznie gorszego.
—W szafie...
—Tak, robił to często — ciągnęła nieobecnym głosem. — Za karę zamykał
mnie w szafie i doszło do tego, że byłam grzeczna nie dlatego, że odróżniałam,
co jest dobre, a co złe, lecz ze strachu, że mnie tam zamknie. To było nie do
zniesienia, Jenny. Siedziałam w kucki w tych przerażających ciemnościach, nie
rozjaśnionych ani jednym promykiem światła. Słyszałam, jak przekręca klucz, a
potem czekałam i czekałam, aż przyjdzie i mnie wypuści. Strasznie się bałam, że
zapomni o mnie i umrę w tej szafie. Najpierw krzyczałam, potem już tylko skom-
lałam i drapałam w drzwi. Czułam się jak żywcem pogrzebana. Ale zawsze po
mnie wracał. Raz się zdarzyło... że strasznie wyłam, i wtedy wrócił, wyciągnął
mnie i uderzył tak, że straciłam przytomność, i wrzucił z powrotem na całą noc.
Myślałam wtedy, że oszaleję. Ale przeżyłam. Robił mi takie rzeczy, Jenny, i
jeszcze gorsze. Ojciec jest bardzo surowy. Gdyby teraz się o wszystkim dowie-
dział, powiedziałby, że przyniosłam mu hańbę. Sama wiesz, Jenny, jaki on jest.
Widzisz, jak mama się go boi i jak John się go słucha. John wcale nie chciał zo-
stać w Warrington i pracować jako urzędnik. Ale musiał, bo ojciec mu kazał.
Tylko Victor umiał mu się przeciwstawić...
Harriet najwyraźniej zapomniała, o czym zaczęła mówić, więc Jenny jej
przypomniała.
—Do kogo więc poszłaś, kochanie?
—Do mego brata. Myślałam, że mi pomoże. No i... no i... pomógł...
Prawie nieświadoma tego, co robi, Harriet jak w transie wyprostowała prawą
rękę, zawinęła rękaw i pokazała Jennifer zagłębienie łokcia, gdzie widniała
czerwona plama, a od niej odchodziły purpurowe pasy.
—Harriet, co to jest?
—To od igły. Nazywa się... podskórna.
—Jak to się stało? — Jenny pochyliła się i dokładnie obejrzała rankę. — To
wygląda na zakażenie.
—I jest. Ale on powiedział, że zniknie.
—Harriet, ja nic nie rozumiem. Co się stało? Kto ci to zrobił?
Przytrzymała dziewczynę za ramiona i potrząsnęła lekko. Harriet odwróciła
do niej twarz, ale w jej wzroku nadal widniała pustka.
—Jestem brzydka, prawda? — powiedziała cicho. — Jestem zbyt przeciętna,
by przyciągać oczy dżentelmenów. Nigdy nie wyjdę za mąż. Już nie. Kochałam
Seana O'Hanrahana. Tylko jego pragnęłam. A teraz do końca życia będę starą
panną.
—Harriet, powiedz mi o tej igle.
Wzięła długi spazmatyczny oddech, jeszcze bardziej pobladła. Jennifer przy-
szło na myśl, że wygląda, jakby przed chwilą otarła się o śmierć.
—To było do uśpienia mnie, tak powiedział. Ale jakoś... nie podziałało. Może
byłam zbyt przerażona. Może za mało mi tego wstrzyknął. Położył mnie na stole.
Próbowałam wstać, ale przywiązał mnie pasami. Mówiłam mu, że chcę się poło-
żyć spać. Błagałam go. Ale on wpadł w złość. Pewnie dlatego to zrobił. Powie-
dział, że zhańbiłam rodzinę.
—Harriet, co ty...?
—Miał jakiś przyrząd. Widziałam, jak błyszczał w świetle lampy. Wziął go
do ręki i kazał mi leżeć spokojnie. Mój własny brat...
— O Boże! —jęknęła Jennifer. — O dobry słodki Boże...!
Powiedział, że to jedyny sposób, że ratuje mnie od przyszłych cierpień. Po-
wiedział, że nic nie poczuję. Och, Jenny! — Harriet nagle rzuciła się do przodu i
ukryła twarz w dłoniach. Płakała miaukliwie jak kociak, trzęsła się żałośnie i usi-
łowała mówić przez ręce. — Ale ja w ogóle nie zasnęłam. Cały czas wszystko
czułam. Ten ból, och, Jenny, ten ból był niewiarygodny! Nie masz pojęcia, jakie
to potworne tortury. Ten przyrząd taki ostry, okrutny, wyskrobywał ze mnie ży-
cie. Dopiero gdy już nie mogłam dłużej znieść bólu, na szczęście zemdlałam.
—Harriet, Harriet — szeptała Jennifer, pochylając się i tuląc do siebie głowę
dziewczyny. — Moja biedna mała Harriet!
I płakały tak razem przez długi czas, Harriet w ramionach Jennifer próbującej
utulić, wyciszyć, złagodzić jej ból. Wreszcie Harriet podniosła głowę i spojrzała
na swą bratową niewinnymi zagubionymi oczami zranionego zwierzęcia.
— Co ja mam teraz zrobić? — szepnęła.
Ale Jenny nie umiała znaleźć słów, tak wielki przeżyła wstrząs. Uwolniwszy
się z objęć Jenny, Harriet zerwała się z fotela. Stanęła niepewnie przy kominku,
cała drżąca. Jej bladość mnie przeraziła i gdy zobaczyłam, że próbuje iść, rzuci-
łam się, by nie pozwolić jej upaść. Ale Jennifer była już przy niej i holowała ją w
stronę łóżka.
— Chcę już umrzeć — powiedziała Harriet. — Mój własny brat. Jak on mógł
mi to zrobić? O dobry Boże, pozwól mi umrzeć...
Gdy z trudem zrobiły parę kroków, Harriet nagle zatrzymała się i spojrzała na
podłogę. Roztrzęsionymi rękami powoli uniosła brzeg długiej spódnicy. Na dy-
wanie tworzyła się coraz większa kałuża ciepłej świeżej krwi.
14
Ta noc była dla mnie bezlitosna, bo choć byłam już potwornie wyczerpana, to
kiedy wreszcie ruszyłam korytarzem w stronę schodów, musiałam znów zawró-
cić, by być świadkiem kolejnej odsłony przeszłości.
Straszliwa krzywda wyrządzona Harriet wstrząsnęła mną tak samo jak Jenny.
Choć wszystko wskazywało, że to Victor był głównym winowajcą, nie mogłam
uwierzyć, by mógł popełnić tak zbrodniczy czyn. Nawet Johna bym nigdy o coś
takiego nie podejrzewała. Był może słaby i błądził, ale nie był złym człowie-
kiem.
Tak jak poprzednio nie miałam czasu ani na rozmyślania, ani nawet na otrzą-
śnięcie się z szoku, bo gdy dotarłam do podestu schodów, znów usłyszałam ja-
kieś hałasy w sypialni.
Wydarzenia toczyły się teraz szybko.
Zawróciłam i podeszłam do drzwi. Jenny siedziała w tym samym fotelu, a ko-
ło kominka przechadzał się John. Ona miała na sobie inną sukienkę, a więc i
dzień musiał być już inny.
— Czy musi tak być? — pytała Jenny z przerażeniem w głosie. Wodziła
oczami za mężem, który rzucał się w tę i z powrotem jak zwierzę w klatce z ty-
powym dla Townsendów gniewnym wyrazem twarzy, mrocznym wzrokiem i za-
ciśnięty mi szczękami. W tym momencie John był bardziej niż kiedykolwiek po-
dobny do Victora.
—Nie mam wyjścia — wymamrotał. — Do licha, nie mam wyjścia.
—Nie możesz się z nimi spotkać i jakoś dogadać? Musisz tak uciekać?
W odpowiedzi wyrzucił z siebie:
—A co ty byś chciała? Żebym tonąc we łzach, poszedł do tych łajdaków, do-
stał od nich herbatę i usłyszał wyrazy współczucia? Jenny, to banda krwiopij-
ców! Nie obchodzi ich moje życie. Tylko moje pieniądze.
—To pozwól Victorowi...
—Nie! — huknął tak wściekle, że przestraszył nas obie. — Nie zniosę żadnej
pomocy od brata. Zwłaszcza teraz nie chcę mieć z nim niczego wspólnego.
—Johnie, chyba nie wierzysz...
—Dajmy sobie spokój z tym nikczemnikiem. Po tym, co zrobił Harriet, nie
chcę go widzieć na oczy! A co do mnie, zamierzam wyjechać, bo to jedyny spo-
sób na uratowanie własnej skóry.
—Więc pojadę z tobą.
—Nie, nie pojedziesz, kochanie — powiedział już łagodniejszym głosem. —
Musisz tu zostać i czekać na mnie. Wyjadę za kilka dni, ale nie mogę ci powie-
dzieć dokąd. I nie wiem, kiedy wrócę. Muszę się na jakiś czas ukryć i przeczekać
tę burzę oraz znaleźć sposób na zdobycie paru groszy. Ale ty będziesz na mnie
czekała, co? Jenny, kochanie?
Patrzyła na niego bezradnie.
Nagle John padł przed nią na kolana i chwycił jej ręce.
— Kocham cię, Jenny, choć ty mnie nie kochasz. Nie, nic nie mów, pozwól
mi dokończyć. Myślałem o tym trochę i zrozumiałem, jak bardzo cię zaniedba-
łem. Także swoją siostrę. Gdyby przyszła do mnie zamiast do Victora... — John
potrząsnął głową. — Nie chcę teraz o tym myśleć. To już się stało. Ale my, Jen-
ny, wciąż mamy szansę. Planuję tylko mały wyjazd, nie wiem dokładnie, na jak
długo. Ale zobaczysz, jak wrócę, wszystko się między nami ułoży. Będę już in-
nym człowiekiem. Spłacę te hieny i na zawsze skończę z wyścigami. Zobaczysz,
Jenny, najmilsza.
—Johnie — szepnęła smutno. — Wolałabym, żebyś nie wyjeżdżał.
—Muszę i koniec. Będę bezpieczny, bo nikt nie wie o moim wyjeździe. Pa-
miętaj, Jenny, to tajemnica. Nikt nie może się dowiedzieć, od tego zależy moje
życie. Rozumiesz? W tym momencie mam nad nimi odrobinę przewagi, ale gdy-
by się dowiedzieli, że chcę im uciec... Lepiej o tym nie myśleć. To musi pozostać
między nami, dobrze?
Ramiona Jennifer skuliły się, jakby coś w środku się zapadło.
— Dobrze, Johnie, nie powiem nikomu.
Ocknęłam się z powrotem na dole, siedząc i wyglądając przez okno. Przez
ulewę przezierało już nikłe światło poranka, ale moje oczy prawie tego nie do-
strzegały. Obudziły mnie potoki deszczu spływające po szybach. Musiałam tak
siedzieć od dłuższego czasu. Pamiętałam jak przez mgłę, że resztką sił zeszłam
na dół i dotarłam do tego krzesła.
Rozejrzałam się. Pokój był teraz zimny, szary i nieprzytulny. Zlewał się z
deszczową atmosferą na dworze. Ja czułam się podobnie. W mojej duszy nie by-
ło żadnego światła. Wszystko zgasło. Ta noc była już prawie nie do zniesienia.
Nie tylko dlatego, że byłam świadkiem, widziałam i słyszałam to wszystko, ale
raczej dlatego, że musiałam to także o d c z u w a ć . Wszystkie emocje mych
zmarłych przodków przepełniały natychmiast i mnie. Zupełnie bezradnie pada-
łam ofiarą namiętności przeżywanych w czasie, który już przeminął. Ciekawe,
dlaczego umiałam bronić swą duszę przed uczuciami ludzi żywych, a umarli
mieli do niej tak swobodny dostęp. Dlaczego muszę tak cierpieć i czy kiedykol-
wiek przyjdzie uwolnienie?
Ale czy rzeczywiście tego pragnęłam?
Wstałam ociężale i powlokłam się do piecyka. Zaraz wstanie babcia i znów
będzie utyskiwała na jego ciągłe usterki. Żeby oszczędzić sobie wysłuchania po
raz kolejny, jakie buble produkuje dziś przemysł brytyjski, zapaliłam gaz, usta-
wiłam go na najmniejszy płomień i poszłam położyć się na kanapie. Zapadłam
się w nią i leżałam, rozmyślając.
Czy ja jeszcze chcę stąd wyjechać i wrócić do swego dawnego życia? Nie
oglądać więcej pełnej oddania Jennifer, nie podniecać się bliskością Victora?
Nawet szaleństwo Johna i cierpienie Harriet sprawiały, że czułam się żywą, czu-
jącą osobą, nareszcie pełnym człowiekiem. To zapewne ich magiczne oddziały-
wanie przywracało mnie do życia, pobudzało do doświadczania uczuć, jakich do-
tąd nie znałam.
Byłam uzależniona od tych krótkich epizodów z przeszłości jak od narkotyku.
W czasie gdy byłam z nimi, przeżywałam tak jak oni wszystkie nieszczęścia i
cierpiałam takie same tortury, ale czułam, że naprawdę żyję. A w pozostałym
czasie, pozbawiona tej iskry życia, zapadałam w stan duchowego zawieszenia.
Ranek ciągnął się strasznie długo. Co chwila spoglądałam na zegar i każde
kolejne pięć minut zdawało mi się godziną.
Babcia nie schodziła.
Gdy do ósmej nie zjawiła się na dole i nie słychać było, żeby wstała, posta-
nowiłam wejść i sprawdzić, czy wszystko jest w porządku.
Ruszałam się dość ospale. W domu musiało być lodowato zimno, bo włoski
na rękach mi się nastroszyły, a paznokcie miałam sine. Ale zimna już w ogóle nie
czułam.
Na górze stanęłam i nasłuchiwałam. Z pokoju babci nie dochodził żaden
dźwięk.
Przestraszyłam się na dobre i strach przywołał mnie z powrotem do rzeczywi-
stości. Przypomniałam sobie, kim jestem i gdzie się znajduję. Przypomniałam
sobie też, że babcia wczoraj nie wyglądała dobrze.
Zapukałam do jej drzwi. Cisza.
— Babciu, halo, babciu.
Żadnej odpowiedzi.
Powoli uchyliłam drzwi i zajrzałam. W pokoju było ciemno. Przez chwilę sta-
łam i słuchałam. Nic, kompletna cisza. Z wzrastającą obawą szłam przez pokój,
potykając się o meble, by odsłonić okno.
Łóżko było puste.
— Co, kochanie?
Z wrażenia wpadłam na komodę.
—Babcia!
—Byłam w łazience, słonko, nie słyszałaś?
Jej nagłe wejście przyśpieszyło mi rytm serca, które teraz dziko tłukło się w
piersiach.
—Nie, nie słyszałam. Nie słyszałam też, jak wychodziłaś z łóżka.
—Myślałam, że możesz jeszcze spać, i nie chciałam cię budzić. Jak się dziś
czujesz? Widzę, że już jesteś całkiem ubrana.
—Tak... — wyjąkałam. — Czuję się... dobrze. Ale mnie przestraszyłaś.
—Masz nadwerężone nerwy. Nie podoba mi się to. Chodź na dół, napijemy
się dobrej gorącej herbaty.
Ponownie siedząc na dole przy oknie i obserwując skłębione chmury, uświa-
domiłam sobie z całą ostrością prawdziwość słów babci. Moje nerwy były nie
tylko nadwerężone, ale po prostu w strzępach.
Ale jak mogło być inaczej? Bez snu. Prawie bez jedzenia. I przez jedną noc
tyle zdarzeń. Najpierw ukochany Victor, którego tak pragnęłam, wiedząc, że mo-
je pragnienie nigdy się nie spełni. Potem Harriet i jej straszliwe przeżycie, a
wreszcie John szykujący się do ucieczki. To dość dużo naraz.
—Doprawdy, już nie wiem, co ci właściwie jest. Martwię się. Spójrz na ten
deszcz, jak tu sprowadzić lekarza?
—Nie potrzebuję lekarza, babciu. Wystarczy... odrobina herbaty. Dziękuję —
wlałam w siebie na siłę ulepek, starając się przy tym nie skrzywić. Ale grzanka
przekraczała już moje możliwości.
— Znowu coś z jelitami?
—Nie! — o Boże, znowu miałabym wypić tę koszmarną miksturę! —
Wszystko jest w porządku, babciu. Po prostu... po prostu...
—Chyba zrobię ci gorącej nalewki, posadzę przy ogniu i dobrze okryję. Mu-
sisz się rozgrzać. Jesteś przemarznięta.
Pochyliła się nade mną i dotknęła mojej ręki.
— Do licha, jesteś zimna jak trup! — krzyknęła. Spojrzałam na swoje ręce.
— To cud, że jeszcze nie dostałaś zapalenia płuc! Jak możesz znieść to zim-
no? Mówili przez radio, że temperatura dalej spada. Tutaj nie ma więcej niż zero
stopni. Ja mam na sobie pulower, pięć swetrów i dalej się trzęsę. A ty prawie go-
ła. Jak to wytrzymujesz?
To ten dom — myślałam z wściekłością. Próbuje mnie powoli zniszczyć...
Usiadłyśmy przy ogniu. Chociaż cierpiałam katusze, było mi tak gorąco, po-
zwoliłam się okryć. Zrobiłam to tylko dla babci. Nogi swędziały mnie okropnie,
bo schodziła z nich skóra, upał był wprost nie do zniesienia, ale chciałam zrobić
babci przyjemność.
Babcia próbowała też kurować mnie którymś ze swych doustnych specyfi-
ków, ale nic nie chciało mi przejść przez usta. Ani nalewka, ani gorące mleko,
ani herbata, ani niezidentyfikowany biały płyn. Nie mogłam się przemóc, by co-
kolwiek przełknąć.
W końcu babcia się poddała i wzięła swoją robótkę. Siedziałyśmy tak prawie
przez cały dzień.
Późnym popołudniem babcia rozgrzała już na tyle kości, by pójść do kuchni i
ugotować kolację. Jak zdołałam to wszystko zjeść, dziwiłam się sama. Mecha-
nicznie żułam i przełykałam, nie czując żadnego smaku, i udało mi się jakoś za-
trzymać to w żołądku.
Zjadłszy tak dużo po tylu godzinnej głodówce, poczułam się senna. I wresz-
cie, mimo napiętych nerwów i kłębiących się cały czas myśli, ciepło i pełny
brzuch dokonały swego. Zasnęłam.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam po przebudzeniu, było sprawdzenie godziny.
Zegar wskazywał dziewiątą. Potem spojrzałam na babcię. Spała cichutko w fote-
lu. Na dworze wciąż szalały żywioły. W pokoju paliła się tylko jedna lampka w
kącie. Jej rozproszone światło dawało wrażenie poświaty. W jej środku, przy
kominku, stał John.
Przez chwilę byliśmy sami — John Townsend i ja. Pomyślałam: Co za wy-
bryk natury, że tak się różni od swego brata!
Rodzinne cechy zaznaczały się u niego bardzo słabo. Jedynie duży nos, kwa-
dratowa szczęka i bruzda między oczami. Byl nawet przystojny, lecz brakowało
mu charyzmy, która tak pociągała mnie u jego brata. Być może wiedział o tym
ten słabszy i bardziej pospolity z braci, być może miał świadomość, jak blado
wypada przy Victorze.
Stał przy kominku, podenerwowany, patrząc co chwila na zegar i uderzając
pięścią o dłoń. Był czymś przejęty i widać było, że się spieszy.
Do pokoju cicho, jakby ukradkiem, wśliznęła się Jenny, niosąc walizę.
Biorąc ją od żony, John powiedział:
—Dziękuję, kochanie. Nikt cię nie słyszał?
—Wszyscy śpią. Ojciec i mama położyli się przed godziną, a Harriet śpi w
naszym łóżku. Ja zajmę jej miejsce na leżance w salonie.
—Jenny...
—Włożyłam tu swoje kolczyki z granatami — mówiła bez emocji. — Kosz-
towały pięć funtów, więc może je sprzedasz za jedną czy dwie gwinee. Przyda-
dzą ci się.
—Jennifer — niepewnie i niezgrabnie wyciągnął do niej ręce. — To napraw-
dę dla mnie bolesne, że tak nagle wyjeżdżam. Liczyłem na jeszcze kilka dni, że-
by się lepiej przygotować, ale mój drański braciszek wysłał za mną psy gończe.
Muszę jechać dzisiaj, żeby ratować skórę.
Gdy całował ją w policzek, twarz Jenny była beznamiętna.
— Będzie mi ciebie brakowało, Jenny, nie potrafię wyrazić, jak bardzo. Będę
wspominał twoją pastę z homara. Nikt nie robi tak delikatnej i smacznej jak ty.
Stała jak posąg.
—Nie lejesz za mną łez?
—Będę na ciebie czekała, Johnie.
—Oczywiście, że będziesz. Nie ma obaw, że uciekniesz do tego bydlaka, mo-
jego brata, teraz, gdy splamił imię rodziny. Mam nadzieję, że i ty go wreszcie
przejrzałaś.
Podczas gdy Jenny stała wyprostowana, patrząc na męża kamiennym wzro-
kiem, jej sercem targał lodowaty wicher myśli, który ja też czułam i odbierałam.
Były w nim skargi Harriet, był ból i rozpacz klęski Victora. Pojawiało się nie-
chlubne imię Megan O'Hanrahan — to ona rozgłosiła wieść o aborcji Harriet do-
konanej przez brata. Jenny wciąż miała w pamięci, jak milczał, gdy prosiła, by
temu zaprzeczył. Zaczął tracić pacjentów, odebrano mu tytuły i honor. Ani razu
Victor nie otworzył ust w swej obronie, gdy sprawa aborcji burzyła całe jego ży-
cie w Warrington. W krótkim czasie Victor Townsend był skończony jako le-
karz.
Z myśli Jenny dowiedziałam się też, że pani Townsend położyła się na zaw-
sze do łóżka, gdyż wstyd i upokorzenie nie pozwalały jej więcej wyjść z domu. A
dumny pan Townsend wychodził co dzień rano do pracy z wysoko podniesioną
głową, a wieczorem wracał zdruzgotany i przybity. Słyszał dobrze, co mówili za
jego plecami tak głośno, żeby mógł usłyszeć. O puszczalskiej córce (i to z Ir-
landczykiem!). O jednym synu aborcjoniście, a drugim pijaku i hazardziście.
—Nie wierzysz mi?
—Nie.
— To prawda. Victor poszedł prosto do bukmacherów i powiedział im, że
chcę wyjechać z miasta. Znaleźli mnie i zażądali wszystkich pieniędzy albo mi
dopiero pokażą. Udało mi się ich przekonać, że oddam jutro. Tak, to Victor ze-
mścił się na mnie za swój upadek. Nie mógł znieść, że im ucieknę. To musiał być
on, bo nikt inny nie wiedział, tylko ty i on. A nie podejrzewam, żeby moja wła-
sna żona nasłała na mnie te psy.
Jenny nie odpowiedziała. Dźwięczał jej w uszach inny głos. Głos Victora. By-
li oboje w salonie, właśnie skończył grać na pianinie i powiedział:
— Potrzebny mu jest wstrząs, trzeba go zmusić do odkrycia kart.
I jej własny głos:
— Obiecaj mi, że nie będziesz się wtrącał w sprawy Johna.
I odpowiedź Victora: — Skoro sobie tego życzysz, obiecuję. John miał teraz
twarz karciarza pewnego, że wygra tę partię.
— Nic nie mówisz, ale widzę po twoich oczach, Jenny, że przestałaś już ko-
chać Victora.
Ale w jej oczach była tylko odraza do tej rodziny i całego miasta, do tego, co
zrobili Victorowi. Wszyscy go natychmiast potępili, nawet nie dając szans na
obronę. Jeśli ktoś jest winny całego tego koszmaru, to przede wszystkim Harriet,
że w ogóle wpadła w takie tarapaty, a potem opowiedziała wszystko Megan
O'Hanrahan.
Wszystko, co John mógł wyczytać z twarzy żony, to rozgoryczenie.
— Lepiej już idź, Johnie.
— Tak, kochanie, idę. Ale chcę, byś pamiętała, że wrócę. Szybciej niż wiatr,
z upominkami w kieszeni, zobaczysz.
W jego głosie dało się wyczuć podniecenie, a oczy rozjaśniała nadzieja. John
Townsend nareszcie uciekał. Może nadstawiał karku i może uciekał okryty hań-
bą, ale nareszcie robił to, czego zawsze zazdrościł Victorowi: opuszczał ten dom.
— Będzie nam się dobrze powodzić i kupimy sobie dom. Będziesz miała słu-
żącą, a nawet telefon. Co o tym myślisz, kochanie?
— Już późno.
Nic już nie mówiąc, podniósł walizę, pocałował ją zdawkowo i szybko wy-
szedł z pokoju. Stała nieruchomo. Słyszałyśmy obie, jak zamyka jedne drzwi, po-
tem drugie. Kiedy już było pewne, że wyszedł, i dom pogrążył się w absolutnej
ciszy, Jennifer zaszlochała i osunęła się na podłogę.
Kiedy jej ręka uderzyła w moją stopę, Jenny zniknęła.
Babcia podniosła się koło wpół do dziesiątej i poczłapała na górę. Idąc, mó-
wiła, żebym sobie wzięła coś do jedzenia, jeśli mam ochotę. Napełniła termofory
gorącą wodą i oddaliła się do wygodnego łóżka.
Słychać było z saloniku, jak skrzypią sprężyny. Potem już tylko wiatr szele-
ścił, jakby cały dom wzdychał. Czekałam na następne spotkanie.
Zaczęło się już po kilku minutach.
Nie zdążyłam jeszcze przetrawić tego, co widziałam przed chwilą, gdy usły-
szałam jakieś poruszenie obok w salonie.
Szłam powoli i niepewnie. Kilka dni temu oglądane przeze mnie sceny ro-
dzinne Townsendów były miłe i normalne, jak w innych domach. Ale potem rze-
czy przybrały straszny obrót i robiło się coraz bardziej przerażająco, po prostu
makabrycznie. W grę wchodziły czyny kryminalne, rodzina staczała się na dno
hańby i ruiny. Co zobaczę tym razem? Jak dalece są oni w stanie sami siebie
zniszczyć?
Na kanapie leżała Harriet i płakała. Stojąc w drzwiach i patrząc na nią,
współczułam temu dziecku, tak brutalnie rzuconemu w dorosły świat. Ciekawe,
jaki to dzień i rok. Ile czasu minęło od aborcji i co się przez ten czas wydarzyło?
Gdzie jest Victor, co się z nim działo po tamtej katastrofie? Czy Sean O'Hanrah-
an zniknął? Czy John już wrócił z kieszeniami pełnymi upominków? Czy zdarzy-
ło się jeszcze coś nowego? Pewnie zaraz się dowiem.
— O Boże, Boże, Boże — powtarzała w kółko Harriet — To moja wina, ja
mu powiedziałam. Ja mu powiedziałam. Powinnam siedzieć cicho. Nie musiałam
mu mówić.
Harriet robiła sama sobie wymówki, bo tylko do siebie, do nikogo innego,
mogła się zwrócić z przepełniającym ją żalem do własnej osoby.
Ogień w kominku już prawie dogasał, pokój wyglądał ponuro. Harriet rozpa-
czała na głos.
— On teraz jest wściekły, że mu powiedziałam. Dlatego to zrobił. Nie mogę
go winić. Mogę winić tylko swoją głupotę. Och, Harriet, jaką jesteś idiotką!
Reszta jej słów brzmiała niewyraźnie. Ukryła twarz w ramionach i mówiła
coś bez przerwy. Co jakiś czas powtarzała jeszcze:
— Gdybym tylko potrafiła siedzieć cicho, nie zrobiłby tego! Jestem skończo-
na na zawsze!
Czy mówiła dalej o Seanie? Czy o Victorze? Kiedy w końcu usiadła i zaczęła
wycierać oczy, zamarłam z wrażenia.
Harriet miała ostrzyżone włosy.
Wstała z sofy i podeszła do lustra w złoconej ramie wiszącego nad komin-
kiem. Ze wstrętem patrzyła na swe zeszpecone oblicze.
— Nie mogę go za to winić — mówiła do swego nieszczęsnego odbicia. —
Jest wściekły i tylko w ten sposób mógł się na mnie wyżyć. Powinnam się od ra-
zu na początku zabić i wszyscy byliby zadowoleni. Nie zrujnowałabym mu opinii.
Mama nie byłaby przykuta do łóżka, a John by nie wyjechał. No popatrzcie
na mnie. Czy można go winić? — W jej głosie była nie tyle gorycz, co żałosna
prośba torturowanego człowieka, by mu już dano spokój.
Najbardziej przerażający był jej wygląd. Zawsze była przeciętnej urody, ale
ratowały ją piękne, gęste kasztanowe włosy. Układały się w fale, widać było, że
Harriet o nie bardzo dba. Teraz ich nie było. Zamiast tego na głowie sterczało
kilka nierównych kępek, a gdzieniegdzie prześwitywała łysa skóra. Wyglądała
komicznie, trochę jak zakonnik z tonsurą. Z zapuchniętą twarzą, czerwonymi
oczami i tą szpetną szczotką na głowie wyglądała doprawdy odrażająco.
Zawstydziłam się zaraz tych myśli, bo widziałam, jaką męczarnię przeżywa
dziewczyna. Ktoś złapał ją za włosy i nożyczkami wyciął wszystkie śliczne loki.
Współczułam jej z całego serca. Któż mógł popełnić taki ohydny czyn?
— Należało mi się — łkała przed lustrem, oglądając dzieło zniszczenia. —
Sama to na siebie ściągnęłam swoimi czynami. Miał rację. O Boże... miał rację.
Nie mogąc dłużej znieść swego widoku, Harriet rzuciła się znów na sofę i
uderzyła w straszliwy płacz.
Ogarnęło mnie niezmierne współczucie dla tej nieszczęsnej istoty, którą po-
znałam jako niewinne dziecko, wrażliwe i pełne ideałów. Jakie to straszne, że u
progu życia dostaje tak okrutną lekcję!
Nagle przyszła mi do głowy szalona myśl. Pamiętając, jak jeszcze wczoraj
poczułam na swojej stopie dłoń Jenny, odezwałam się do dziewczyny leżącej na
sofie:
— Harriet, co się stało?
A ona podniosła głowę i spojrzała na mnie.
15
A więc... to jest możliwe. To, czego się tak obawiałam, ale na co bardzo cze-
kałam, w końcu się wydarzyło. Można się skomunikować z przeszłością.
Czy po to właśnie się tu znalazłam? Czy taki został mi wyznaczony cel? Czu-
łam się, jakbym doznała olśnienia.
Kiedy przemówiłam, Harriet przestała płakać i podniosła wzrok. Na jej twa-
rzy malowało się zaskoczenie kogoś, komu przerwano bardzo intymne chwile.
Jednak jeszcze mnie nie widziała. Zmrużyła oczy, próbując coś dojrzeć tam,
gdzie się znajdowałam, i za chwilę przestała. Czy widziała mnie choć przez mo-
ment? Czy wydałam jej się złudzeniem, grą świateł, cieniem na ścianie? Co zo-
baczyła Harriet, gdy uniosła głowę i spojrzała w moją stronę?
Nie mogło tego być dużo, bo przekręciwszy jedynie głowę na bok z zacieka-
wieniem, z powrotem schowała ją w ramionach i dalej płakała. Ale jedno było
pewne — ona mnie usłyszała. Usłyszała, a potem c o ś zobaczyła w otwartych
drzwiach.
Mogło to znaczyć tylko jedno: że ekran Czasu rozszerzał się i zaczynał do-
puszczać do głosu po kolei wszystkie zmysły.
Wróciłam do saloniku i ponownie przypominałam sobie całe półtora tygodnia
spędzone w domu babci. Wszystkie moje wizje od początku, jedna po drugiej.
Najpierw tylko sam dźwięk, potem obraz i zapach. Jeszcze potem ulotne wraże-
nia zmysłowe, takie jak zimno, namacalna obecność kogoś w pobliżu. I wreszcie
dziś w nocy dotknięcie stopy Jennifer. Nasze światy zaczynały się łączyć.
Będziemy mogli się porozumieć. Czyż Victor nie odwrócił się, gdy wypowie-
działam jego imię? A teraz Harriet?
Nie miałam już wątpliwości, że wkrótce będę z nimi rozmawiać, będziemy
się nawzajem widzieć i czuć. Do tego wszystko zmierzało, do chwili gdy na-
prawdę stanę się częścią ich świata.
Ale po co? Czy miałam odegrać jakąś rolę w tym dramacie z przeszłości? Czy
miałam wkroczyć do akcji, interweniować?
Musi o to chodzić. Nie mogłam znaleźć innego wytłumaczenia. Z jakiegoś
powodu zostałam wybrana, by wypełnić ważną misję w życiu Townsendów.
Bombardując się pytaniami, na które raczej nie umiałam sama odpowiedzieć,
ciskałam się nerwowo po saloniku. Byłam zła i zawiedziona, że tego wszystkiego
nie rozumiem, że nie widzę jasno, do jakiego celu to wszystko prowadzi.
Poszłam do kuchni i nalałam sobie pełną szklankę babcinej nalewki. Łagodny
likier nie wystarczył, żeby przynieść mi ulgę, ale zawsze to coś. Kiedy już zamy-
kałam drzwi do kuchni na zasuwę, nagle coś sobie uświadomiłam i z wrażenia aż
się zatoczyłam i wpadłam na stół.
Przecież jeśli mogłam się skontaktować — choć jeszcze bardzo słabo — z
Harriet, zakładając, że ten kontakt będzie coraz bliższy i głębszy, oznacza to, że
niedługo w jakiś sposób będę mogła skontaktować się również z Victorem Tow-
nsendem.
Usiadłam na kanapie z takim impetem, że omal nie rozlałam likieru.
Być widzianą przez Victor a! Rozmawiać z nim! Nieprawdopodobne!
Skoro jednak zaakceptowałam taką możliwość z Harriet i Jennifer, dlaczego z
Victorem ma to być nieprawdopodobne?
Sama myśl o tym napawała mnie strachem. On nie może mnie zobaczyć. Nie
wolno, żeby coś takiego się zdarzyło.
To nowe przypuszczenie zupełnie zbiło mnie z tropu. Co innego Harriet, co
innego Jennifer. Ale zmaterializować się obok Victora, rozmawiać z nim, doty-
kać go...
— To już dwa miesiące — powiedział ktoś obok. Uniosłam głowę. W fote-
lach przed kominkiem siedziały Jenny i Harriet.
— Powinien już przysłać jakiś list — mówiła Harriet. — Nie ma go równo
dwa miesiące.
Przeraził mnie wygląd Jennifer. Utraciła cały swój wdzięk i świeżość. Smutek
wymalował jej cienie pod oczami i dwie głębokie linie po bokach ust. Przygar-
biona sylwetka i niedbale uczesane włosy postarzały ją o wiele lat. A przecież
czas posunął się zaledwie o dwa miesiące.
Harriet, haftująca brzeg chusteczki, miała na głowie koronkowy czepek, który
całkowicie ukrywał jej odrastające kosmyki. Obie były smutne i zadumane.
Jennifer, bez żadnej robótki, opierając bezczynne ręce na poręczach fotela,
stwierdziła:
—Widocznie stamtąd, gdzie jest, nie może przysłać listu. Albo wyjechał bar-
dzo daleko i listy zaginęły.
—Jest przecież telegraf.
—Harriet, ja nie wiem, gdzie jest John. Może właśnie wraca i chce nam zro-
bić niespodziankę?
Harriet kręciła głową.
— Naprawdę nie wiem, jak Victor mógł coś takiego zrobić swemu bratu.
— Nikt w tej rodzinie nie jest całkiem bez winy, Harriet. Siedząc tak blisko
nich, prawie między nimi, chciałam się otworzyć na ich myśli i zebrać trochę nie
wypowiedzianych informacji. Lecz uporczywie odbierałam tylko jedną, od Jen-
nifer, że już od trzech miesięcy nie widziała się z Victorem.
Przeszedł mnie dreszcz. To dlatego tak źle wygląda i siedzi bez życia, wpa-
trzona w ogień. W pokoju było tak cicho, że słychać było, jak Harriet wbija igłę
w płótno.
Jakże chciałam w tym momencie porozmawiać z Jennifer, ale tak, żeby nie
było przy tym Harriet! Powiedziałabym jej, że Victor wróci i ich wspólny czas
dopiero nadejdzie, bo Przeznaczenie wyznaczyło im ważne spotkanie.
Jak zdarta płyta zabrzmiały mi w uszach słowa babci sprzed kilku dni: „Pew-
nej nocy... Victor... wziął Jennifer silą".
Mimo wszystko — pomyślałam smutno — twój czas z Victorem jeszcze się
nie dopełnił.
—Myślę, że Victor był rozgoryczony tym, iż zrezygnował z pracy w Edyn-
burgu — ciągnęła Harriet. — Był zupełnie inny zaraz po powrocie, a potem na-
gle się zmienił. To było dwa lata temu, ale pamiętam dobrze ten wieczór. Jaki był
wstrząśnięty na wieść, że wyszłaś za Johna. I jak gwałtownie nas opuścił, wy-
najmując pokój w gospodzie. Nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego uległ ojcu i
wrócił. Praca w Szkocji była już załatwiona. I nagle zjawił się tutaj.
—Ludzie zmieniają zdanie.
—Tak, zmieniają. I John też może je zmienić. A co będzie, jeśli nie wróci do
domu? Co zrobisz?
Jennifer wzruszyła ramionami. To nie miało znaczenia. Bez Victora w pobli-
żu nic nie miało znaczenia.
Uderzył mnie zjadliwy ton wypowiedzi Harriet. Te trzy miesiące po pozbyciu
się dziecka zrobiły z niej osobę oschłą i zgorzkniałą. Jej pogardliwy ton, gdy
mówiła o Victorze, nasuwał przypuszczenie, że to on mógł być sprawcą jej
okrutnych postrzyżyn. Wskazywały na to również słowa Harriet, które słyszałam
przed chwilą w salonie.
Nie, to niemożliwe. Choć inni go potępiali, ja nie mogłam uwierzyć, że Victor
był takim złym i brutalnym człowiekiem, za jakiego uważali go potomkowie.
Babcia obwiniała wyłącznie Victora za całą tragedię rodziny, a on był tak samo
ofiarą tej tragedii jak inni i na pewno nie był za nią odpowiedzialny.
W głowie znów zaczęło mi pulsować. Przecierając oczy, walczyłam z natręt-
ną myślą, że jednak może być trochę prawdy w tym, co mówili ludzie. Zwłaszcza
jemu współcześni. Do babci mogły dotrzeć jedynie pogłoski, ale ja przecież sły-
szałam bezpośrednie relacje uczestników dramatu. Co się tu u nich działo w cią-
gu ostatnich trzech miesięcy?
Gdy odsunęłam dłonie od oczu, Jenny i Harriet już nie było. Zostałam sama w
ponurym pokoju. Głowa rozbolała mnie potwornie i cały organizm domagał się
snu.
Spojrzałam rozpaczliwie na rozmyte deszczem okno. Jak długo jeszcze będę
więźniem tego domu i jego przeszłości?
Z początku myślałam, że to stuka w mojej głowie, ale gdy otworzyłam oczy i
ujrzałam kolejny deszczowy poranek zaglądający przez okno, poznałam dźwięk
babcinej laski uderzającej w podłogę na piętrze.
Zerwałam się na równe nogi i strzepując z oczu sen, zobaczyłam, że jest już
prawie ósma. Wyglądało na to, że spałam całą noc, choć wcale tego nie czułam.
Moje ciało jęczało i buntowało się, że jest tak źle traktowane. Na schody
wchodziło mi się trudniej niż zwykle. Jak babcia sobie radzi? Gdy weszłam do
jej sypialni, gdzie siedziała jeszcze w łóżku, to ona, nie ja, wykrzyknęła:
—Boże, jak ty strasznie wyglądasz!
—Jak się dziś czujesz, babciu?
—Dopadł mnie artretyzm, kotku. Ale ten deszcz nie może trwać wiecznie.
Mówili przez radio, że do wieczora przestanie. Będziemy mieli trochę słońca.
Przyjedzie wtedy Elsie albo William. Potrzeba nam w domu trochę jedzenia. I
dziadka przez kilka dni nikt nie odwiedzał.
—Babciu, ty nie możesz wstać z łóżka?
—Andreo, co się stało z twoimi oczami?
—Nie wiem, a co takiego?
—Idź zobacz w lustrze.
Podeszłam do toaletki i przyjrzałam się sobie dokładnie. Czerwone i pod-
puchnięte, moje oczy wyglądały, jakbym się zderzyła z obrotowymi drzwiami.
Oto naoczny dowód, jaki stres wywołuje u mnie ten dom.
— Jeszcze nigdy nie widziałam tak bladej osoby. Jesteś chyba zupełnie wy-
cieńczona. Jakby ktoś wyssał z ciebie całą krew. Jak ty się czujesz?
— Właściwie dobrze. Trochę zmęczona.
— Niedługo już chyba wrócisz do domu. Jak tylko pogoda się poprawi, mu-
sisz jechać do Cooka i zarezerwować miejsce na powrót.
Z wymuszonym uśmiechem odparłam:
— To brzmi, jakbyś chciała się mnie pozbyć.
— Nic podobnego! Tylko martwię się o ciebie, dziecko — twarz babci przy-
brała tak poważny wyraz, że musiałam się odwrócić. Czułam, że gdzieś w głębi
mnie zachodzi zmiana. Wiedziałam, że coś jest ze mną nie w porządku, ale ba-
łam się do tego przyznać. Wolałabym to zignorować, udawać, że nic nie ma...
Ale głębokie zatroskanie babci uświadomiło mi ten przykry fakt, że zdecydowa-
nie jest bardzo źle.
— Babciu, zrobię ci herbatę. I może grzanki?
— Jeśli dasz radę. Nie zaprosiłam cię tu wprawdzie, żebyś mi usługiwała. Ale
kto by się spodziewał, że przyjdą takie deszcze? Nie spiesz się z tym, kochanie, i
powiedz mi, czy pogoda się poprawia. Jak tylko się przejaśni, wpadnie tu Elsie
lub William.
Czułam na sobie jej przenikliwy wzrok, gdy wychodziłam z pokoju. Kiedy
tylko znalazłam się na korytarzu, poza zasięgiem badawczego wzroku babci,
oparłam się o ścianę i wzięłam kilka głębokich oddechów. Zdawało mi się, że za
chwilę zasłabnę.
Nie miałam problemu z przygotowaniem herbaty i grzanek, pod warunkiem
że oddychałam przez usta i nie czułam unoszącego się zapachu, który przypra-
wiał mnie o mdłości. Pokonałam jednak swój wstręt nawet do widoku jedzenia i
zaniosłam babci porządne śniadanie. Była zachwycona, lecz zaniepokoiła się:
— A gdzie twoje?
—Na dole. Jeśli nie masz, babciu, nic przeciwko, zjem sama.
—Oczywiście. Idź na dół do ciepła. I nie zapomnij odkręcić piecyka. Wzięła-
byś jeden z moich swetrów.
— W saloniku jest mi bardzo dobrze.
— Ależ ty schudłaś! Co powie mama, jak to zobaczy? Pomyśli, że cię tu gło-
dziliśmy. Wyglądasz już jak szkielet.
Kiwnęłam głową i pomyślałam: Wczoraj porównałaś mnie do trupa, może
właśnie to się ze mną dzieje, powoli umieram.
Wróciwszy do saloniku, opadłam na fotel, jakby ze mnie uszło życie. Jedyne,
co byłam w stanie robić, to czekać na następny epizod, na kolejne cenne chwile
spędzane z przeszłością. Choć były tak nieszczęśliwe, tak tragiczne, tęskniłam do
nich. Stanowiły tu moją rzeczywistość.
Dlaczego jednak nie pozwalały mi spać ani jeść? Czy to było konieczne? Czy
mam jeszcze siły, by to wytrzymać, czy w końcu się nie załamię? Ciocia Elsie,
gdy mnie zobaczy dziś albo jutro, przestraszy się tak samo jak ja na swój widok
w lustrze. Będzie chciała mnie stąd zabrać.
Ale czy ten dom pozwoli mi odejść? A może oni mnie tu trzymają i powoli
zabijają, żebym mogła do nich dołączyć... przejść do ich świata?
Po południu znów odwiedziłam przeszłość.
Najpierw zasnęłam, ale nie był to sen spokojny i dający wytchnienie, lecz
męczący, pełen irytujących majaków i przenikającego mnie na wskroś zabójcze-
go chłodu. Przez cały czas trzęsłam się i rzucałam. Obudziłam się jeszcze bar-
dziej zmęczona niż przed zaśnięciem. W fotelu przy kominku siedziała Jenny.
Tym razem ona pisała list.
Stwierdziłam, że gdy usiądę na samym brzegu kanapy i wychylę się jak naj-
dalej do przodu, będę mogła przeczytać, co pisze.
Lipiec 1894
Najdroższy Victorze!
Piszę ten list w nadziei, że dotrze on do Ciebie szybko za pośrednictwem pew-
nej życzliwej osoby, która wie, gdzie przebywasz. Wysłałam już do Ciebie trzy li-
sty, bez odpowiedzi. Być może ich nie otrzymałeś; być może nie chciałeś odpo-
wiadać. Tak czy inaczej cały czas żywię nadzieję, iż żyjesz, masz się dobrze i mo-
żesz odpowiedzieć na mój list.
Nie widziałam Cię już od czterech miesięcy. Dobrze pamiętam ten dzień, gdy
pastor Johnson potępił Cię publicznie z ambony, a Ty siedziałeś w kościele dum-
nie wyprostowany, nie okazując ani odrobinę, jak zostałeś zraniony. A gdy póź-
niej tego samego popołudnia przyszłam błagać, byś wystąpił we własnej obronie,
nie powiedziałeś słowa, lecz zabrałeś się za pakowanie swych rzeczy. Nigdy nie
pojmę, dlaczego bez słowa pozwoliłeś temu miastu Cię ukrzyżować, choć byli i
tacy, którzy stanęliby po Twojej stronie. Nie mnie sądzić, czy popełniłeś ten czyn,
a jeśli tak, to jakimi motywami się kierowałeś. Wiem tylko, że w dniu, w którym
wyjechałeś z Warrington, coś we mnie umarło.
Victorze, chcę, żebyś wrócił. Albo przysłał po mnie, gdziekolwiek jesteś. Mu-
sisz przecież rozumieć, że są jeszcze ludzie, którzy Cię kochają, dla których Two-
ja nieobecność jest nie do zniesienia.
John też jeszcze nie wrócił ani nie napisał i boję się, że nigdy tego nie zrobi.
Gdziekolwiek podziewa się Twój brat, może jest tam szczęśliwszy. Ale czy Ty je-
steś?
Jennifer nagle przestała pisać, pióro zawisło nad papierem, po czym jednym
szybkim gniewnym ruchem chwyciła kartkę, zgniotła ją i wrzuciła do ognia.
Ukryła twarz w dłoniach i wybuchnęła płaczem.
Byłam już na samym skraju kanapy, tak blisko Jennifer, że czułam zapach jej
różanych perfum. Patrząc, jak cicho łka, jak drżą jej wąskie ramiona, z całego
serca pragnęłam ją pocieszyć. Miałam taką możliwość, wiedziałam przecież, że
Victor wróci. Ale czy uda mi się to przekazać?
Spróbowałam.
Przełknęłam ślinę, wzięłam głęboki oddech i powiedziałam spokojnie:
— Jennifer.
Podniosła głowę. Podobnie jak Harriet przymrużyła oczy, by mnie lepiej zo-
baczyć. Nie wróciła jednak do płaczu, lecz dalej patrzyła na mnie.
— Jenny — mówiłam cicho, nie poruszając się. Serce waliło mi jak młotem.
To będzie teraz. Teraz przełamię bariery. — Nie płacz, Jenny. On wróci. Victor
wróci.
Wstrzymała oddech.
— Kim... kim ty jesteś?
Czułam, że zaraz zemdleję z napięcia.
— Przyjaciółką.
—Wyglądasz znajomo...
—On wróci, Jenny... — mówiłam dalej, lecz ona tymczasem zniknęła mi z
oczu.
Może nie w całkowitym omdleniu, ale półprzytomna osunęłam się z kanapy
na podłogę. Pokój wirował nade mną, podłoga falowała, sufit się uginał. Ściany
zbliżały się i oddalały. Wczepiłam się palcami w cienki dywan, żeby nie spaść
gdzieś w przestrzeń, bo wydawało mi się, że osuwa się pode mną podłoga i tracę
grunt pod nogami.
Kiedy odzyskałam poczucie równowagi i pokój stanął w miejscu, poczułam w
ustach cierpki smak. Mój pusty żołądek usiłował zwymiotować. Z jękiem zaczę-
łam się podnosić z podłogi. Ależ byłam słaba! W samo wstawanie włożyłam tak
wiele wysiłku, że zabrakło mi już sił, by stanąwszy, utrzymać się na nogach.
Znów opadłam na kanapę.
Znowu byłam zlana potem. Koszulka lepiła mi się do ciała, także włosy na
szyi. Czułam się po prostu chora.
Lecz przecież na jedną maleńką chwilę przekroczyłam granice Czasu.
Jennifer mnie zobaczyła, odezwała się do mnie. Musiała przez moment wi-
dzieć mnie ostro i wyraźnie, skoro moje rysy wydały jej się znajome. Czyżby za-
uważyła moje podobieństwo do Townsendów?
Zaczynałam sobie uzmysławiać niezwykłość tego, co się zdarzyło. Przekro-
czyłam bariery Czasu. Przez okamgnienie byłam naprawdę w roku 1894.
Bez wątpienia następne spotkanie będzie dłuższe i jeszcze bardziej konkretne.
Będę z nimi rozmawiała, dotykała ich... i co dalej? Z kim się spotkam? Czy rów-
nież z Victorem?
Nie czułam już nawet żadnego lęku. W stanie kompletnego wycieńczenia i
bezradności, w jakim się znajdowałam, mój biedny umysł mógł już tylko biernie
rejestrować to, co się działo. I nie miałam najmniejszych wątpliwości, że moje
wycieczki w czasie miały jakiś głęboki sens.
Była po temu jakaś ważna przyczyna. Jeszcze nie wiedziałam jaka.
Leżałam, oddychając płytko, pozwalając ciepłemu powietrzu w pokoju osu-
szać moją skórę i ubranie. Sama byłam zbyt bezwładna, żeby choćby otrzeć czo-
ło. I wtedy zaświtała mi w głowie jeszcze jedna myśl.
Dotyczyła zmiany biegu rzeczy.
Już mi sie to raz udało w maleńkim stopniu. Przerwałam na chwilę bieg wy-
darzeń w roku 1894. Oderwałam Jenny od szlochów i powiedziałam jej, że
Victor wróci.
Co zrobię następnym razem? Co powiem kolejnemu zmarłemu przodkowi?
Oczywiście, że właśnie o to chodzi. Taki musi być wyznaczony mi cel. I mój
wybór — o ile mam jakiś wybór.
Mogę się cofnąć w czasie i zmienić bieg historii.
Już zrobiłam pierwszy mały krok w tym kierunku. Gdybym nie przerwała
Jennifer, płakałaby dalej i pozostałaby w skrajnej rozpaczy aż do przyjazdu
Victora. Teraz, byłam tego pewna, siedzi w saloniku w lipcowy wieczór tamtego
roku i zastanawia się nad proroczymi słowami usłyszanymi z ust ducha.
Z pewnością zaświtała jej dzięki temu choć mała iskierka nadziei. Gdybym
nie interweniowała, nie przyszłoby jej to do głowy.
A co dalej? Pozostaje czekać na kolejnego przedstawiciela rodziny Townsen-
dów z zaświatów.
Jedna rzecz bardzo mnie zastanawiała. O ile nie miałam żadnego wyboru co
do robienia wycieczek w czasie czy wychodzenia z domu, o tyle to, czy odezwę
się w trakcie spotkania, zależało tylko ode mnie. Nic mnie nie zmuszało, żebym
przemówiła do Jenny, zrobiłam to z własnej woli. A więc miałam wybór, czy in-
terweniować czy nie.
Tylko po co miałabym wkraczać w życie tych osób z interwencją?
Musiał być ku temu bardzo ważny powód. Nagle zrozumiałam.
Podniosłam głowę, zobaczyłam okno naprzeciwko, a za nim wciąż lejący
deszcz, i uświadomiłam sobie, że w mojej mocy leży całkowita zmiana losów ro-
dziny.
Wydało mi się to teraz dziecinnie proste. Nagle rozwiała się cała tajemniczość
tej historii. Już wiedziałam, po co przyjechałam do domu na George Street. Wie-
działam, dlaczego to mnie wybrano i co mam zrobić.
„Póki żył, Victor Townsend zrobił z tego domu piekło na ziemi dla wszyst-
kich."
Tak powiedziała babcia podczas drugiego dnia mojego pobytu w jej domu.
Wspominała jakieś „okropne czyny", że był demonem, miał kontakt z diabłem.
Teraz wszystko było dla mnie jasne.
Victor Townsend, niesprawiedliwie oczerniony przez brata i całe Warrington,
zniknął razem ze swym żalem i rozgoryczeniem. Po zrezygnowaniu z wymarzo-
nej pracy i utracie Jennifer, a następnie mimowolnym wyrządzeniu krzywdy sio-
strze i bratu, z pewnością został doprowadzony do ostateczności.
Siedząc na kanapie i patrząc w okno pustym wzrokiem, wyobrażałam sobie,
jak wraca do domu zupełnie inny mężczyzna, niosąc w sercu pragnienie zemsty
na tych, którzy uczynili z niego demona, zdecydowany odpłacić im za przeżyte
cierpienia.
Czy było tak rzeczywiście? Czy Victor po miesiącach samotności wrócił do
domu po to, by zniszczyć tych, których niegdyś kochał?
Mój Boże, to by oznaczało, że babcia mówiła prawdę.
Powoli mijały godziny, a ja leżałam w tej samej pozycji na kanapie, złożona
fizyczną niemocą i przygnieciona natłokiem myśli.
Były to wciąż na nowo te same myśli. Rozważałam możliwość ocalenia jeśli
nie Harriet, to przynajmniej Jennifer od zemsty obłąkanego Victora. Czy znajdzie
się okazja, żebym wkroczyła do akcji i uratowała Jennifer od tragedii, jaką jej
wyznaczył Los? I czy to w ogóle możliwe, żeby zmienić bieg historii?
A jeślibym to zrobiła, co się wtedy stanie ze mną? Jennifer jest moją prabab-
ką. Jeśli nie dopuszczę do jej zgwałcenia przez Victora, nigdy nie urodzi się mój
dziadek.
Co w konsekwencji oznacza, że i mnie nie będzie na świecie. A więc przesta-
nę istnieć.
Mam zatem dokonać wyboru między poświęceniem siebie i innych. Muszę
zdecydować, czy stać biernie i obserwować powrót Victora i jego zemstę na ro-
dzinie, czy interweniować. Wiedząc o tym, że interwencja równałaby się popeł-
nieniu przeze mnie samobójstwa.
Mój dylemat przypominał labirynt bez wyjścia. Zapadałam się coraz głębiej i
głębiej w siebie. Docierałam do nie znanych mi przedtem pokładów własnej du-
szy, odkrywałam zupełnie nowe aspekty swego ja. Wreszcie oderwałam się od
ciała i poszybowałam ku sufitowi. Unosząc się w jego rogu, oglądałam siebie
skuloną na kanapie. Potem skurczyłam się do rozmiarów atomu i wybuchłam,
rozprzestrzeniając się na cały wszechświat.
Lecz moje myśli toczyły się dalej. A jeśli to nieprawda, co mówią o Victorze?
Gdyby tak było, to stając na przeszkodzie połączeniu się Victora i Jennifer,
popełniłabym straszliwy błąd. Nie tylko nie dopuściłabym do upragnionego spo-
tkania dwojga pięknych kochanków, ale i unicestwiłabym siebie samą. Dziadek,
moja mama, ciocia Elsie, wujek William, ich dzieci, mój brat i ja — wszyscy w
jednej chwili przestalibyśmy istnieć.
Czy mam prawo, by do tego doprowadzić? A może to wszystko to tylko sza-
lone fantazje osoby, która od kilku dni prawie nie spała i nie jadła i znajduje się
już na skraju fizycznego i psychicznego załamania?
Niczego nie można być pewnym.
Jak mam postąpić?
Obudziło mnie stukanie na górze. Przez czas jakiś dochodziłam do pełnej
świadomości. Z piętra dawało się słyszeć stukanie. Albo była to babcia, albo ko-
lejni goście z przeszłości. I w jednym, i w drugim przypadku musiałam zebrać
siły, wstać i pójść sprawdzić.
W korytarzu i na schodach było ciemniej niż kiedykolwiek do tej pory. Cisza
zdawała się przerażająca, ściskała za gardło. Wchodziłam na schody nadludzkim
wysiłkiem, walcząc o każdy oddech i pokonując bunt ciała pchanego rozkazem
woli. jednocześnie paraliżował mnie strach na myśl, że mogę ujrzeć Victor a
mściciela znęcającego się nad najbliższymi mu ludźmi. Czy starczy mi odwagi,
by przeszkodzić ich tragedii, a zarazem przerwać własną egzystencję?
Na górze musiałam odpocząć i złapać trochę powietrza w płuca. Ściana, o
którą się oparłam, była lodowata. Zbierając siły, myślałam o tym, jak mam ewen-
tualnie interweniować. Stałam się już dla nich widzialna i słyszą, co do nich mó-
wię. Podczas kolejnego spotkania z pewnością będę dla nich jeszcze bardziej
konkretna i namacalna. Więc jak mam zapobiec szalonym czynom Victora? Czy
samo moje pojawienie się wystarczy? Czy na mój widok ucieknie? Czy dam radę
to zrobić? Czy zdążę?
Popatrzyłam w ciemny korytarz i nadstawiłam uszu. Stukanie dochodziło
oczywiście z sypialni frontowej. U babci było zupełnie cicho.
Musiałam tam iść, choć cały czas targały mną potworne wątpliwości i rozter-
ki. Czy podejmę właściwą decyzję? Czy nie zrobię głupstwa? A jeśli on wróci
skruszony i pełen miłości? Nie mogę przeszkadzać niewinnym kochankom!
Tysiące pytań bez odpowiedzi. Pozostaje zrobić tylko jedno — wejść do sy-
pialni i pozwolić, by wszystkim pokierował los.
16
Sypialnia była wypełniona tą samą co za każdym razem, nie wiadomo skąd
bijącą zimną poświatą.
Wchodząc do pokoju, czułam obok siebie czyjąś obecność. Była to Jenny.
Weszła w drzwi jednocześnie ze mną, nieświadoma mojej obecności. Szła wpa-
trzona w szafę i tak jak ja poprzednio zawahała się przez moment.
Znałam już tę scenę. Już tu byłam. Nad pokojem zawisła ta sama aura horroru
i piekielnych mocy. Może było to złudzenie, ale tym razem cienie układały się
tak dziwacznie, że pokój wydawał się zniekształcony i wykrzywiony. Wyglądał
jak komnata strachów w lunaparku. Ze wszystkich stron czuć było zimny, mro-
żący krew w żyłach podmuch. Upiorne światło niweczyło wszelkie barwy,
wszystko było czarno- biało- szare. Był to niesamowity widok, jak ze złego snu.
Szłyśmy z Jennifer w stronę szafy. Twarz dziewczyny była dziwnie niespo-
kojna, oczy bały się patrzeć wprost na szafę. Przyszła tu, najwyraźniej szukając
czegoś i jednocześnie bojąc się, że znajdzie to właśnie tam.
Obie nas ciągnęło ku szafie. Stała błyszcząca nowością, lśniły jej mosiężne
zamki. Jenny, idąc, zerkała na boki. Ja nie, gdyż bałam się widoku złowieszczych
cieni. Ogarniało mnie coraz większe przerażenie, byłam już bliska krzyku.
Obie jednocześnie wyciągnęłyśmy rękę. Ręka Jenny, długa i biała, dotknęła
mosiężnej gałki. Moja pozostała wyciągnięta, naśladując ten gest. Znów się za-
wahałyśmy, drżąc ze strachu.
Wreszcie Jennifer uchwyciła gałkę i zaczęła ją przekręcać. Czułam, że za
chwilę zemdleję.
Na podłodze obok naszych stóp plamy krwi prowadziły w kierunku szafy, a
na dole z jej środka sączył się krwawy strumyczek.
Zesztywniała z przerażenia, ale już nie będąc w stanie się cofnąć, Jennifer
powoli otworzyła szafę.
Krzyknęłyśmy obie prawie jednocześnie i obie błyskawicznie zasłoniłyśmy
usta ręką, żeby stłumić ten krzyk. Wiedziałam, że Jenny czuje to samo co ja, że
jej serce szarpie przerażenie, a ciało jest bliskie omdlenia.
Lecz zebrałyśmy się w sobie i patrzyłyśmy teraz, obydwie zamarłe ze strachu,
na to, co chowała w sobie szafa.
Leżała tam Harriet.
W kącie szafy, jak rzucona byle jak lalka. Patrzyła na nas niewidzącymi
oczami, a na twarzy wypisany miała wstyd, szok i rezygnację. Odrosty jej bied-
nych, brutalnie wykarczowanych splotów, zmierzwione teraz i posklejane zasty-
głą na czarno krwią, sterczały nierówno, upodobniając ją do tragicznego klowna.
Obie z Jenny uklękłyśmy obok siebie, nie dotykając się jednak.
Wiedziałyśmy już, że Harriet nie żyje.
Patrzyłyśmy na nią jak sparaliżowane, mając w głowach absolutną pustkę.
W piersiach Harriet tkwił wielki kuchenny nóż. Klatka piersiowa dziewczyny
była zmasakrowana. Krew już z niej nie wypływała, ale widać było, którędy pły-
nęła, by zebrać się w kałuże wokół dłoni, stóp i na podołku.
W lewej ręce tkwiła koperta podpisana: „Jenny".
Nad biednym okaleczonym ciałem Harriet spędziłyśmy chyba całą wiecz-
ność, wpatrując się tępo w jej niezliczone rany na całym ciele, dosłownie porwa-
nym w strzępy. Musiała żyć jeszcze przez jakiś czas, zanim spłynęła na nią łaska
śmierci.
Gdy otrząsnęłyśmy się z pierwszego szoku, Jennifer sięgnęła do ręki Harriet.
Jej gest był pełen smutku i miłości. Wzięła kopertę i z rezygnacją włożyła Ust do
kieszeni, po czym wstała.
I ja wstałam, ale gdy Jenny odwróciła się i wyszła, ja zostałam i patrzyłam tak
długo, aż dno szafy stało się puste i widać było tylko kłaczki kurzu oraz mankie-
ty moich dżinsów.
Obudziłam się jakiś czas później, zatraciwszy już zupełnie poczucie czasu.
Leżałam na łóżku ubrana i nie przykryta. Nie pamiętam, jak tam doszłam. Przez
chwilę usiłowałam sobie przypomnieć, kim jestem i gdzie się znajduję, po czym
uniosłam się z trudem na łokciach i rozejrzałam po pokoju.
Dalej był rok 1894.
Wciąż nowa szafa była szeroko otwarta, a w środku wisiało kilka sukienek
Jenny. W kominku palił się ogień, a lampa elektryczna oświetlała pokój. W fote-
lu siedziała Jenny, cicha i samotna.
Czy jestem tu już na zawsze? zaniepokoiłam się. Czy bramy Czasu, które
przekroczyłam, zamknęły się za mną? Czy już nie wrócę do teraźniejszości?
Leżałam dalej na wznak, lekko uniesiona na łokciach, i obserwowałam Jenni-
fer. Na jej twarzy zaznaczyły się wyraźnie ślady niedawnego koszmarnego od-
krycia. Była wychudzona i blada, z podkrążonymi oczami. Wyglądała, jakby już
się całkiem poddała. Gdy patrzyła w dogasający ogień, widziałam, jak mało ży-
cia pozostało w jej oczach. Ona już się wycofała, całkiem skapitulowała.
Nie słyszałam kroków na schodach. Jenny usłyszała je pierwsza, uniosła się i
odwróciła do drzwi.
Teraz już i ja słyszałam, że ktoś idzie korytarzem i jest coraz bliżej sypialni. Z
napięciem wpatrywałam się w drzwi.
Po dłuższej chwili wyczekiwania ujrzałam w nich Victora.
Obie z Jenny wydałyśmy z siebie 'okrzyk zdziwienia. Ona wstała, ja się nie
ruszałam. Patrzyłam ze zdumieniem na znów odmienionego mężczyznę. Był taki
jak po swym pierwszym powrocie z Londynu: surowa nieprzenikniona twarz, w
oczach wielkie rozgoryczenie życiem. Stanął w drzwiach cicho, spokojnie, nie
okazując najmniejszych emocji. Smutnym zrezygnowanym wzrokiem patrzył w
głąb pokoju na Jennifer.
Spojrzałam na nią. Stała zesztywniała z wrażenia, z półotwartymi ustami,
jakby ujrzała ducha.
Zdawało się, że czas stanął w miejscu, tyle w nim było treści, i wszystko wy-
rażało się w jednym spojrzeniu.
Wreszcie Victor powiedział:
— Pukałem do drzwi na dole. Nikt nie otwierał, więc wszedłem. Widziałem z
ulicy, że pali się światło w tym pokoju... Jennifer...
Nie mogła mówić. Pochyliła się nieco w jego stronę, z zaciśniętymi dłońmi
przyciśniętymi do brzucha, i stała bez słowa, jakby zobaczyła kogoś, kto wrócił
ze świata umarłych.
—Dostałem twoje listy... — rzekł, starając się dobierać najwłaściwsze słowa
— ale nie mogłem ci odpisać, Jennifer... Nie zdążyłem na pogrzeb Harriet, praw-
da?
—Tak... — szepnęła, dalej patrząc nań wystraszonym niedowierzającym
wzrokiem.
— O Johnie... — mówił niepewnie — słyszałaś... Zaprzeczyła ruchem głowy.
— Znaleźli go, Jenny — oznajmił głosem obcym i stępionym. — W rzece
Mersey. Bukmacherzy go dopadli. Bardzo mi przykro.
Jej twarz pozostała bez wyrazu.
—To się musiało stać — szepnęła. — Zawsze się tego spodziewałam...
—Jenny... — zaczął i głos mu się załamał. — Przyjechałem się pożegnać.
Jennifer zaczęła cała drżeć; powoli odzyskiwała świadomość.
—Pożegnać? — jej delikatny głos ledwie muskał powietrze.
—Mój Boże, Jenny, jak to strasznie boli! Nie wyglądasz dobrze. Jesteś wy-
chudzona! Opuść ten dom, ucieknij od tej rodziny, zanim zginiesz.
—Dlaczego przyszedłeś się pożegnać?
—Trzymałem się z daleka od ciebie, Jennifer, żeby cię uchronić od swej złej
sławy. Jesteś w tym wszystkim taka niewinna. I co cię za to spotyka? Miałem
nadzieję, że czas pozwoli ci o mnie zapomnieć, myśleć o mnie jak o umarłym.
—O nie, Victorze... — Jenny zrobiła krok w jego stronę.
—I musi być tak dalej. Przyjechałem na wieść o śmierci Harriet. Chciałem
być na pogrzebie. Nie zdążyłem. Gdzie są rodzice?
Mówiła, jakby z trudem sobie przypominając.
—Wyjechali do Walii. Dla twojej matki to był zbyt wielki wstrząs. Straciła
władzę w nogach. A ojciec obwinia siebie za Harriet... Musieli na jakiś czas stąd
wyjechać...
—A ty z nimi nie pojechałaś?
—Ja... nie mogłam. Ja...
—Czekałaś na powrót Johna?
—Nie, Victorze. Czekałam na twój powrót — jej głos nabrał siły. — Straci-
łam nadzieję na powrót Johna. Może teraz wreszcie odnalazł spokój ducha. Ja
żyłam nadzieją, że ty wrócisz, Victorze. Nie byłam w stanie jechać do Walii,
kiedy ty mogłeś w każdej chwili wrócić! I wróciłeś...
Przestali znów mówić i patrzyli na siebie, sycąc oczy wzajemnym widokiem.
I wtedy ostrożnie wstałam z łóżka i bezwiednie stanęłam obok Jennifer.
Teraz obie patrzyłyśmy na ukochanego mężczyznę, oddalonego od nas na
szerokość pokoju.
—Dlaczego przyjechałeś się pożegnać? — wyszeptała Jenny.
—Bo teraz wyjadę na zawsze. Nie mogę już nazywać Anglii swoim domem.
Jestem człowiekiem zhańbionym, nie mam prawa żyć wśród uczciwych ludzi.
Może pojadę do Francji...
—Zostań, Victorze — nie było w tym rozpaczy ani błagania. Po prostu: Zo-
stań.
Widziałam, że jest wzruszony.
Mój pradziadek z zakłopotaniem mówił, nie odchodząc od drzwi:
— Nie przyjechałem tu, żeby spotkać ciebie samą. Chciałem się zobaczyć z
matką i pocieszyć ją trochę. — Straciła naraz dwoje dzieci — dodał w myślach z
bólem. — Myślałem, że zobaczę cię w ich obecności. Nie tak... jak teraz.
—Dlaczego nie tak?
—Bo ja mogę ci przynieść tylko nieszczęście.
— Tak jak wszystkim innym? Pokiwał głową.
— Zatem... — Jenny sięgnęła do kieszeni sukni i wyciągnęła stamtąd list.
Ten, który znalazła w ręku biednej Harriet. Teraz zauważyłam, że jest napisany
na tym samym ozdobnym papierze, na którym Harriet pisała w sekrecie swe listy
miłosne do Seana.
—Przeczytaj to — powiedziała, wyciągając do niego list. Victor spojrzał na
kopertę.
—Co to jest?
—Przeczytaj, proszę.
Po chwili namysłu powoli zbliżył się do nas, na tyle tylko, by sięgnąć po list.
Gdy wyjął go z koperty i rozłożył, ujrzałam drobne pismo Harriet. Czytałam ra-
zem z nim.
Najdroższa Jennifer!
Wiem, że gdy to czytasz, jesteś pogrążona w smutku, i to z mojej winy. Jednak
musiałam to zrobić. Chcę Ci wytłumaczyć dlaczego. Już od pewnego czasu wie-
działam, że muszę ze sobą skończyć w taki sposób, jaki zobaczysz, gdy mnie znaj-
dziesz, bo wiem, że mój ojciec zawsze tego chciał.
Mam mało czasu. Nie będę przedłużać Waszego nieszczęścia. Kiedy ojciec nie
pozwolił mi wyjść za Seana, nazywając go papistą i innymi ohydnymi słowami,
na złość ojcu poszłam z Seanem do Starego Opactwa. Dalej wiesz. A gdy stałam
się zakałą rodziny, została mi jeszcze nadzieja, że mój ukochany się ze mną ożeni.
Ale okazało się inaczej. Nie tylko mnie zhańbiono, ale i odrzucono.
Wtedy, moja kochana Jenny, stałam się zupełnie inną osobą, jakby weszła we
mnie inna kobieta i mną manipulowała. Piszę Ci to nie po to, by usprawiedliwiać
swoje czyny, lecz żebyś mnie choć trochę zrozumiała.
Victor nie zrobił mi aborcji. Zrobiłam to własnoręcznie. Chciałam go ukarać.
Chciałam ukarać Was wszystkich, myśląc, że to zmniejszy mój własny ból A po-
tem chciałam zniszczyć Johna. Poszłam do bukmacherów i powiedziałam im o
jego planach wyjazdu. I nie mogę powiedzieć, moja kochana przyjaciółko, że nie
czerpałam jakiejś szatańskiej satysfakcji z tego, że wyrządzam krzywdę innym. Bo
w moim chorym mózgu myślałam, że czynię sprawiedliwość, karząc innych, tak
jak karano mnie.
Jednak gdy uprzytomniłam sobie, co naprawdę zrobiłam Victorowi, jedynemu
człowiekowi, którego zawsze kochałam i uwielbiałam ponad wszystko, przeżyłam
straszliwy wstrząs. Bo ja nie chciałam Go zrujnować, tylko umniejszyć Go w
Twoich oczach. Tak, Jennifer, Ciebie też chciałam uczynić nieszczęśliwą. Za
Twoją urodę i wdzięk, za to wszystko, czego ja nigdy nie mogłam mieć. Również
Victora. Bo choć to mój brat, zawsze był dla mnie bardziej niedostępny niż jaki-
kolwiek inny mężczyzna.
Gdy zdałam sobie sprawę, jak zniszczyłam Victora, a potem Johna, jak przeze
mnie mama została inwalidką, nie potrafiłam tego znieść. W chwilach gniewu
rozkoszowałam się dokonanym przez siebie zniszczeniem. Ale w chwilach trzeź-
wości ogarniały mnie wyrzuty sumienia. Kiedy ojciec obciął mi włosy za to, co
zrobiłam z Seanem, zrozumiałam, że nie ma innego wyjścia, tylko uwolnić Was
od źródła tego zniszczenia.
Wybacz mi, najdroższa Jennifer, ja naprawdę darzyłam Cię uczuciem. To ja-
kaś moja ciemna strona była zazdrosna o Twoją urodę i o miłość Victora do Cie-
bie. Wybacz mi, że znajdziesz mnie w takim stanie. Nie mogło się obyć bez krwi.
Ojciec chciałby właśnie tego.
Wybacz mi, Boże. Harriet.
— Ty to wszystko wiedziałeś, prawda?—powiedziała Jennifer, stojąc teraz
bardzo blisko mnie.
Victor jeszcze długo po przeczytaniu patrzył na list. Ledwo dostrzegalnym
skinieniem głowy potwierdził jej słowa.
— Więc dlaczego się nie broniłeś? Wyrządzono ci taką straszną krzywdę.
Na to nie odpowiedział. Uniósł głowę i spojrzał na mnie. Ujrzałam w jego
oczach tak głęboki smutek, rezygnację i żal, że byłam bliska płaczu.
Victor przeczytał list jeszcze raz i wyciągnął go w moim kierunku. Obie z
Jennifer uniosłyśmy ręce. Nie zdziwiłam się, gdy Victor włożył list do mojej.
— Nikt poza nami go nie czytał — padło tuż obok z ust Jennifer. Stałam bez
ruchu, prawie jej dotykając. — Znalazłam go tego dnia przy Harriet w szafie. Za-
trzymałam go, żeby kiedyś ci pokazać. Nie było wątpliwości, że Harriet popełni-
ła samobójstwo. Wskazywały na to rany i... do szafy weszła sama, nikt jej tam
nie włożył. Tak orzekła policja... i potwierdził doktor Pendergast. Ale tego listu
nikt nie zna.
—Spal go — poprosił.
—Dlaczego? Victorze, on jest dla ciebie uwolnieniem — oponowała Jenny.
A ja dodałam:
— Oczyści twoje nazwisko. Będziesz mógł wrócić do War-rington jako
człowiek bez zarzutu. Nie spalę go, Victorze.
Jego wzrok zmierzył się z moim z intensywnością nie do opisania. Kiedy wy-
ciągnął rękę po list, oddalam mu bez sprzeciwu, a on zgniótł go i wrzucił do
ognia. List zajął się płomieniem i po chwili już go nie było.
— Tak, wiedziałem to wszystko, ale nie mogłem się bronić, bo wydałaby się
wtedy wina mej siostry. Tego dnia była u mnie i powiedziała mi o swym stanie.
Namawiałem ją, żeby utrzymała ciążę i urodziła dziecko. Pomyślałem, że mogli-
byście je z Johnem wychować i dać mu nazwisko. Później odkryłem, że brakuje
mi jednego narzędzia chirurgicznego.
— Spaliłeś swą jedyną szansę na zmazanie win. Wiktor potrząsnął głową.
— I co by to dało, gdybym teraz odkrył przed światem prawdę o Harriet? Po
co jeszcze teraz ojciec miałby czytać jej ostatnie słowa świadczące, że to on jest
odpowiedzialny za jej śmierć? Potrafię udźwignąć swój los. Mogę wyjechać do
innego kraju i zacząć wszystko od nowa. Z czasem ludzie o wszystkim zapomną.
W przyszłości Townsendowie nie będą wiedzieli, co się działo w tym domu, nie
będą znali tej skazy na rodowodzie.
Glos będący jednocześnie i moim, i Jenny zapytał:
— A czy wrócisz jeszcze do Anglii?
— Raczej nie. Moje życie tutaj jest skończone. Wszystko, co chciałem tu
osiągnąć, zostało przekreślone. Podjęcie próby jeszcze raz nie miałoby sensu.
Może we Francji lub w Niemczech...
Zawiesił głos. W jego oczach widziałam gorycz i smutek. Wyciągnęłam do
niego rękę.
On zrobił to samo i gdy nasze palce się dotknęły, było to tak bardzo naturalne.
Jennifer zniknęła. Stałam na jej miejscu przy kominku, ubrana w długą suknię.
Czułam na szyi ciepło bijące od ognia, bo włosy miałam upięte do góry.
Palce moje i Victora sięgały do siebie przez dzielące je czas i przestrzeń.
— Nikt więcej nie czytał tego listu, Victorze, kochanie — jak cudownie było
wymawiać jego imię! — Nikt o nim nie wie, tylko ty i ja. Te miesiące bez ciebie
były torturą. Byłam w twoim gabinecie i w gospodzie „Pod Końską Głową", ale
nikt nie umiał mi powiedzieć, dokąd wyjechałeś. Ileż bezsennych nocy spędziłam
na snuciu domysłów, czy jeszcze żyjesz, czy nie poniewierasz się w jakichś
slumsach, szukając pocieszenia w dżinie! A teraz... gdy stoisz przede mną, wyda-
je mi się, że śnię.
— Jenny — wyszeptał, obejmując palcami moje dłonie. Tak, jestem Jenny —
pomyślałam. To ja jestem Jennifer.
I kochałam cię tak długo, tak długo pragnęłam, myślałam, że umrę z miłości.
— Czasem myślałam, że oszaleję z rozpaczy. Wszystko to stało się tak szyb-
ko. Nie mogłam spać ani jeść.
— Jenny, jesteś taka wychudzona. I blada.
—Wyobrażałam sobie przedziwne rzeczy. Myślałam nawet, że ten dom jest
nawiedzany przez duchy. Victorze, raz zobaczyłam młodą kobietę...
—Biedna Jennifer — powiedział, podchodząc do mnie bliżej i ujmując obie
moje dłonie w mocnym uścisku. — Powinienem już iść.
A mój — nasz — głos odparł:
— Zostań, proszę...
A jeśli teraz zamkną się za mną na zawsze drzwi do przyszłości i zostanę tu
na zawsze, czy będzie mi tu źle?
— Victorze, zostanę z tobą na wieczność — szepnęłam.
Kiedy otoczyły mnie jego ramiona i poczułam bliskość jego ciała, miałam
ochotę krzyczeć. Niesamowity prąd przeszył mnie na wskroś. Najpierw zdrętwia-
łam, a potem poddałam się ciału Victora, przywarłam do niego z ufnością, bo do
niego zawsze należałam.
Tak, należałam do Victora. W jego mocnym uścisku, z jego ustami na moich,
moje słabe ciało na miękkich nogach znalazło się wreszcie na swym odwiecznym
miejscu.
Lata wymuszanej na sobie ascezy, tłumionego pragnienia runęły w jednej se-
kundzie. Roztopiły się w gwałtownym i dzikim pocałunku. Victor przyciskał
mnie do siebie tak mocno, że stopiliśmy się w jedną istotę. Nie wiedząc kiedy,
znaleźliśmy się na łóżku. Nie było już innego wyjścia, tylko poddać się władzy
przepełniającego nas oboje pożądania.
Nigdy jeszcze nie czułam w sobie takiej namiętności i ekstazy w obcowaniu z
mężczyzną. Część mnie należąca do Jennifer zachwycała się delikatnością Victo-
ra w porównaniu z Johnem. Druga część, ja sama, dostrzegła teraz pustkę do-
tychczasowych związków z kolejnymi partnerami, którzy wszyscy razem wzięci
nie mogliby dorównać temu jednemu mężczyźnie.
Było to spełnienie moich erotycznych snów. Cały czas podświadomie prze-
czuwałam te chwile z Victorem Townsendem. Wiedziałam, że nasze połączenie
będzie końcem moich poszukiwań i obudzi do życia uśpioną duszę.
Czułam też, że po raz pierwszy w życiu oddałam się całkowicie mężczyźnie,
którego naprawdę kochałam.
A po odbyciu naszej podróży do raju i złączeniu się dusz na wieczne czasy
przyszło zrozumienie prawdziwego celu mej wyprawy w przeszłość. Wszystko
stało się dla mnie jasne.
Chodziło właśnie o tę jedną chwilę.
Wszystkie kolejne spotkania z przeszłością, często niezrozumiałe, zagadko-
we, miały mnie przygotować na tę właśnie chwilę. Żebym mogła zrozumieć.
Żebym mogła zrozumieć.
Myliłam się w swych dotychczasowych domysłach. Nie przyjechałam tutaj po
to, by zapobiec tragedii z przeszłości, by nie dopuścić do tego wydarzenia, lecz
wziąć w nim udział. I rozumiałam już, w jakim celu.
Leżąc w ramionach Victora, czując ciepło jego oddechu na szyi, widząc jego
po raz pierwszy rozluźnioną twarz, pomyślałam o innym mężczyźnie, leżącym
teraz w szpitalu na drugim końcu miasta, na oddziale dla nieuleczalnie chorych.
On musi się o czymś dowiedzieć.
Nie jestem pewna, co było potem, po naszym kochaniu. Wydawało mi się, że
w ramionach pradziadka spędziłam całą noc, ale gdy się w pewnym momencie
obudziłam, okazało się, że jest dopiero dwunasta. Przypominam sobie, że jak w
transie zeszłam na dół do saloniku, cały czas czując jeszcze euforię zaznanej z
Victorem miłości. Mój umysł był już spokojny, nie miotał się, nie dręczyły go
żadne pytania. Przepełniała mnie rozkoszna rezygnacja i akceptacja tego, że spę-
dziłam noc z jedynym mężczyzną, który naprawdę liczył się w moim życiu.
Położyłam się na kanapie i zasnęłam głębokim, mocnym i zdrowym snem, tak
jak spać może tylko człowiek wolny od trosk, po zdobyciu wielkich szczytów. I
wtedy miałam jeszcze jeden, ostatni znaczący sen.
Śniło mi się, że stanął nade mną Victor. Nie był już tak realny i konkretny jak
w poprzednich spotkaniach. Ukazał mi się jako widmo, duch. Stal i uśmiechał się
nieco zdziwiony. Patrzyłam na niego bez lęku i bez zaskoczenia. W sercu robiło
mi się ciepło na myśl, że dane mi było tak dobrze poznać tego mężczyznę.
Victor w mglistej postaci ze snu zapytał mnie:
—Kim jesteś? Odpowiedziałam:
—Twoją prawnuczką. Wyglądał na zaskoczonego.
—Jak to? Zapytałam:
—Jak to się dzieje, że ze mną rozmawiasz? Czy to sen? A on na to:
— Jak to możliwe, żebyś była moją prawnuczką, skoro nigdy się nie ożeniłem
i nie miałem dzieci?
Śmiać mi się chciało z jego naiwności.
— Twoja jedyna noc z Jennifer — wyjaśniłam — zaowocowała synem. Na
imię mu Robert. Gdy sam stał się dorosły, miał dzieci. Wśród nich moją mamę.
A ja jestem twoją prawnuczką.
Jego twarz rozjaśniła się, a w oczach zabłysło światło, jakby wstąpiła w niego
nadzieja i uniosła zasłonę zniechęcenia i zwątpienia. Patrzył na mnie Victor
Townsend spokojny, beztroski i młody, taki jak przed próbą życiową, jaką prze-
szedł w londyńskich szpitalach, a która zrobiła zeń przedwcześnie dojrzałego
człowieka.
— Miałem syna... — szepnął.
— A co się stało z tobą? — zapytałam.
—Jeszcze tamtej nocy wyjechałem do Francji. Obiecałem Jennifer, że do niej
wrócę. Chciałem się tam urządzić, znaleźć pracę i dom dla niej, żeby mogła zo-
stać moją żoną.
— Zrobiłeś to?
— Zmarłem w rok później na statku, płynąc przez kanał. Nie wiedziała, że
wracam do domu, chciałem jej zrobić niespodziankę. Pewnie do końca życia są-
dziła, że ją porzuciłem.
—Ona też wkrótce umarła, Victorze. Zabiła ją zgryzota.
—A ja nie wiedziałem, że ma dziecko.
—Twoje dziecko — dodałam.
— Dlaczego tu jesteś? Dlaczego oboje tu jesteśmy? Przyszedłem tu z ponure-
go... strasznego miejsca...
—Nie wiem. Może po to, żeby poznać prawdę.
—Jak ma na imię?
—Robert.
—Robert... — powtórzył.
—Ale teraz on już umiera.
—Wszyscy umieramy — odparł Victor.
— Wytłumacz mi coś. Jak to jest z Czasem? Jak to się odbywa? Czy istnie-
jesz gdzieś nadal...?
Lecz pradziadek mnie nie słuchał. Odwrócił się i patrzył w bok. Twarz roz-
świetlił mu blask słońca i rozjaśnił uśmiech, od którego topniało mi serce.
—- Ona tu jest... — powiedział.
— Zapewne wszyscy tu jesteśmy.
Ale on już nie słyszał. Victor Townsend odwrócił się ode mnie i na zawsze
zniknął w otaczającej nas mgle.
Ostatnie słowo, jakie usłyszałam z jego ust, brzmiało:
— Jennifer...
17
Kiedy się obudziłam i otworzyłam oczy, zobaczyłam salonik, jakiego dotąd
nie znałam. Jeszcze niezbyt przytomna, zastanawiałam się, gdzie teraz dla od-
miany jestem. Ale kiedy odwróciłam głowę w stronę okna, przez które wlewało
się słońce, już wiedziałam.
— Przestało padać! — zawołała z kuchni babcia. Usiadłam. Moje nozdrza
uderzył zapach grzanek i smażonego bekonu. Natychmiast poczułam głód.
—Jaki dzień dziś mamy, babciu? .
—Jaki dzień? Ano środę, kochanie.
Środa! Dwanaście dni już jestem w tym domu.
— Boże, jaka jestem głodna! — powiedziałam, zrywając się na nogi. Czułam
się cudownie! Zrelaksowana, odświeżona. I jeszcze coś...
Babcia wychyliła z kuchni siwą głowę.
—Lepiej wyglądasz, dziecinko. Nawałnica się skończyła. Możesz dziś jechać
do szpitala. A potem do Cooka załatwić bilet.
—Przykro mi, babciu — powiedziałam, energicznie sprzątając koc, poduszkę
i rozrzucone ubrania — ale nie pozbędziesz się mnie tak szybko. Jeśli chcesz,
jedź do Cooka sama, bo ja mam tu jeszcze parę osób do odwiedzenia.
Babcia coś jeszcze powiedziała, ale nie słyszałam, bo szłam już po schodach
do łazienki.
Nie było tu prysznica, ale i wanna była dobra. Napełniłam ją gorącą wodą i
porządnie się wyszorowałam, a potem włożyłam głowę pod kran i zmyłam cały
brud ostatnich osiemdziesięciu lat.
Poczułam się jak nowo narodzona.
Ubierałam się w ostrym powietrzu sypialni, zacierając ręce z zimna, które te-
raz dotkliwie odczuwałam. Zatrzymałam się na chwilę przed szafą. Spojrzałam
na jej ciemne wnętrze, zakurzoną podłogę i przypomniało mi się, co w niej zna-
lazłyśmy z Jennifer. Potem, wycierając mokre włosy, popatrzyłam na łóżko i
uśmiechnęłam się do siebie.
Na śniadanie była jajecznica na bekonie i grzanki. Zjadłam potrójną porcję.
—Widzę, że wrócił ci apetyt!
—Wspaniale się czuję, babciu!
—Wróciły ci kolory. Cieszę się, że w końcu przekonałaś się do mojego swe-
tra.
—Musiałam. Tu rzeczywiście jest zimno — uśmiechnęłam się do babci i wy-
piłam herbatę.
Za oknem zaczynał się przepiękny dzień. Jasnoniebieskie niebo z białymi ob-
łoczkami, śpiewające ptaki, soczysta zieleń trawy tak pachnącej, że czuło się ją
niemal bez wychodzenia z domu. Serce mi rosło i chciało mi się płakać z radości.
Wszyscy narodziliśmy się na nowo.
—Miałaś grypę — powiedziała babcia. — I przeszła ci sama. Bez lekarzy.
Najważniejsze, żeby organizm sam wiedział, jak się wyleczyć.
—O tak, babciu — uśmiechnęłam się do siebie na myśl o doktorze Townsen-
dzie i zastosowanej przez niego niezwykłej kuracji. — Widzę, że i tobie minął
artretyzm.
—Całkiem nie minął, kochanie. Będzie czekał w uśpieniu do następnego
deszczu.
Pożartowałyśmy chwilę i wrócił dawny dobry nastrój. Posłuchałyśmy trochę
radia, zgodnie stwierdzając, że gospodarka brytyjska schodzi na psy. Zaraz po
dwunastej w drzwiach stanęli ciocia Elsie i wujek William. Podbiegłam do nich i
serdecznie ich przywitałam.
To przecież wnukowie Victora. I czyż wujek nie jest do niego podobny?
Ubrałam się i wyszliśmy. Na dworze było mroźnie. Choć dzień był słoneczny
i pogodny, w Warrington dalej panowała zima.
Dziadek wyglądał tak samo, jak gdy zostawiliśmy go kilka dni temu. Leżał
płasko na wznak, patrząc pustym wzrokiem w sufit. Ciocia Elsie odprawiła swój
rytuał otwierania paczki herbatników i butelek soku, opowiadając cały czas o
straszliwej nawałnicy, która nie pozwalała nam przyjechać, i o nowo narodzo-
nym dziecku księżnej Kentu. Ja siedziałam, w milczeniu patrząc na dziadka.
Oto syn Victora. Owoc tamtej nocy ze mną — Jennifer, która zapoczątkowała
jego życie i umożliwiła moje. Dzięki niej, bez względu na to co się wydarzy, do
końca życia już będę wiedziała, co to znaczy być naprawdę kochaną przez męż-
czyznę.
Przesiedzieliśmy godzinę przy łóżku dziadka. Ja się nie odzywałam. Ciocia i
wujek mówili do niego to co zwykle, udając, że słyszy. Zauważyłam, że wokół
dziadka nie unosi się już ten kwaśny odór, który przedtem mnie tak drażnił.
Patrząc na niego, myślałam, jak to dobrze, iż to wszystko już się kończy. Był
czas, że pragnęłam, by nie skończyło się nigdy, bo wtedy nie mogłabym widy-
wać Victora. Bałam się powrotu do teraźniejszości. Ale to już historia. Ja jestem
dzieckiem dnia dzisiejszego, a nie przeszłości, do której należy Victor. Nigdy
więcej się nie spotkamy.
Ale byłam zadowolona i nie zamieniłabym tego jednego przeżycia na nic w
świecie. Nie żal mi, że już minęło. Dalej się nim cieszę. Teraz mogę iść przez
życie pełniejsza jako człowiek.
Pozostało mi jeszcze jedno do zrobienia. Kiedy ciocia Elsie oznajmiła, że
czas już iść, i zaczęła się zbierać, powiedziałam:
— Ciociu, jeszcze chwilkę. Mam coś do powiedzenia dziadkowi.
Spojrzała zaskoczona.
— Czy mogę mu to powiedzieć w cztery oczy? Bardzo was proszę. Niedługo
wyjeżdżam i nie wiem, kiedy znowu przyjadę do Anglii... dlatego... chciałabym
przed wyjazdem chwilę z nim porozmawiać.
Ciocia spojrzała na wujka.
—To znaczy chcesz, żebyśmy wyszli?
— Jeśli można.
—On cię przecież i tak nie usłyszy... — zaczęła, ale potrząsnęła głową i doda-
ła: — Oczywiście, że możesz z nim porozmawiać, złotko. Na pewno się ucieszy.
Będziemy czekać przy samochodzie. Nie śpiesz się.
—Dziękuję, ciociu — powiedziałam, a oni złożyli swoje krzesła i wyszli. Po-
czekałam, aż wyjdą z budynku i przejdą przez parking do swego renaulta. Wtedy
uklękłam przy łóżku dziadka i szepnęłam:
—Dziadku! Słyszysz mnie? To ja, Andrea. — Dalej patrzył w sufit pozba-
wionymi życia oczami. — Dziadku — powtórzyłam cicho, ale stanowczym to-
nem. — To ja, Andrea, twoja wnuczka. Słyszysz mnie? Na pewno tak. Tylko je-
steś w pułapce. W pułapce swego niesprawnego ciała, które nie może się już ru-
szać. Ale słyszysz mnie, prawda?
Wpatrywałam się w tę twarz, tak spokojną. Dziadek oddychał płytko. Nic nie
wskazywało na to, że mnie słyszy. Jednak mówiłam dalej.
— Dziadku, muszę ci coś powiedzieć, zanim wrócę do Ameryki. O twoim oj-
cu, Victorze. Posłuchaj.
Nie wiem, jak długo klęczałam przy pachnącym stęchlizną łóżku dziadka po-
grążonego w śpiączce. Szepcąc mu do ucha, powoli, dokładnie opowiedziałam
mu wszystko, co się zdarzyło w jego domu przy George Street. Niczego nie opu-
ściłam, od pierwszego wieczoru, gdy usłyszałam Dla Elizy, po moją ostatnią
rozmowę z Victorem we śnie. Opowiedziałam mu każdy epizod ze wszystkimi
szczegółami. Nie śpieszyłam się, chciałam mieć pewność, iż zrozumiał. Na ko-
niec powiedziałam:
— Widzisz więc, dziadku, że twoja matka nie czuła do ciebie odrazy. Kocha-
ła cię. Bardzo cię kochała. Byłeś jedyną radością jej życia. I nie umarła ze wsty-
du na wspomnienie twego poczęcia, jak ci mówiono, tylko ze zgryzoty. Myślała,
że Victor o niej zapomniał. Ty, dziadku, myślałeś zawsze, że cię nienawidziła, że
nie mogła na ciebie patrzeć, bo przypominałeś jej straszne chwile, a tymczasem
było odwrotnie. Przypominałeś jej jedyną chwilę szczęścia, jakiej zaznała w
swym całym życiu. Dziadku, byłeś dzieckiem wielkiej miłości.
Klęcząc przy łóżku i mówiąc bez przerwy, nie zdawałam sobie sprawy, że
minęło aż piętnaście minut. Nie zauważyłam też, żeby w twarzy dziadka nastąpi-
ła jakakolwiek zmiana. Dalej odbijał się w niej mały chłopiec, wychowywany
przez swą babkę inwalidkę i udręczony jej strasznymi opowieściami o ojcu, od
których miał złe sny.
Przysunęłam się nieco bliżej i szepnęłam mu jeszcze na koniec, że jego matka
i ojciec są już połączeni na tamtym świecie, którego my nie rozumiemy, ale do
którego dziadek wkrótce się uda. Powiedziałam, że będą tam na niego czekać.
Wreszcie podniosłam się i usiadłam na piętach. Nie wiedziałam, czy cokol-
wiek do niego dotarło. Twarz miał nadal zastygłą, oczy szkliste. I wtedy spo-
strzegłam, że jego wąskie wargi poruszają się, jakby usiłował coś powiedzieć.
Pochyliłam się do przodu.
— Co, dziadku?
Nieudolnie, z wysiłkiem, jego wargi próbowały wypowiedzieć jakieś słowo.
Nie mógł dać rady i wtedy dostrzegłam, że uronił łzę, która stoczyła się na po-
duszkę.
Zaraz potem w oczach dziadka pojawiło się niezwykłe światło. Patrzył w ja-
kiś punkt między łóżkiem a sufitem, jakby tam coś widział. Z oczu popłynęło
jeszcze więcej łez.
Broda dziadka trzęsła się, ale nie mógł wydobyć z siebie tego słowa.
— O co chodzi, dziadku, powiedz mi.
Próbował unieść głowę, cały czas wpatrując się w coś ponad łóżkiem. Wresz-
cie udało mu się ułożyć usta w słaby uśmiech i powiedział normalnym głosem:
— Tato.
Zrozumiałam, kogo zobaczył dziadek. I w tym momencie odszedł na zawsze.
Z tym uśmiechem na twarzy.
Nie opowiedziałam nikomu z rodziny o swych przeżyciach w domu przy
George Street. Nie było to dla nich przeznaczone, choć całkiem paradoksalnie
bardzo mnie do nich zbliżyło. Po śmierci dziadka poczułam naprawdę, że płynie
w nas wspólna krew, że wszyscy nosimy w sobie cząstkę Victora Townsen-da.
Znalazłam w swoim sercu całe pokłady miłości do tych ludzi, których początko-
wo traktowałam jak obcych, mówiących i zachowujących się dziwacznie. Odkry-
łam też nie znane mi dotąd strony własnej duszy.
W najbliższą niedzielę pojechaliśmy do Morecambe, gdzie poznałam resztę
rodziny. Dawno już nie spędziłam czasu tak miło. Spotkanie z nimi było fascynu-
jące i bardzo głęboko odczuwałam łączące nas więzy. I to o wiele mocniej niż
przyjaźń z kimś obcym.
W dniu mego wyjazdu babcia powiedziała:
— Kochanie, nie musisz się o mnie martwić z powodu śmierci dziadka. Prze-
żyliśmy razem sześćdziesiąt dwa wspaniałe lata, których nie zamieniłabym na
żadne skarby tego świata. Trudno sobie wymarzyć lepszego męża. I coś ci po-
wiem. Starzeć się nie jest tak ciężko, jeśli się wierzy w Boga i w życie wieczne.
Widzisz, słonko, ja myślę, że moje osiemdziesiąt trzy lata na tej ziemi były tylko
wstępem do tego, co mnie czeka. Nowoczesna młoda dziewczyna, taka jak ty,
może uważać to za mrzonki głupiej staruszki, ale ja wierzę, że po śmierci spo-
tkam się z twoim dziadkiem. Takie są fakty. Będziemy zawsze razem, bo nawet
śmierć nie jest w stanie nas rozłączyć. Nie na darmo tyle razem przeżyliśmy. Ja
nie boję się śmierci.
W prezencie podarowała mi oprawiony w skórę egzemplarz książki, do której
zaglądałam na początku swej wizyty. Trzymając ją w ręce, wspomniałam zło-
wieszczy fragment o śmiertelności obracającej nas w pył. Teraz miałam już nieco
odmienne zdanie, toteż słowa: „Śmiertelność jest słaba i biedna, a towarzyszy jej
pył, w który obrócimy się na końcu", budziły we mnie inną refleksję— o tym,
jakimiż głupcami potrafią być śmiertelnicy. Wiedziałam przecież, że Victor i
Jennifer nadal gdzieś istnieją, a babcia naprawdę za jakiś czas połączy się z
dziadkiem. I że wszyscy kiedyś spotkamy się w wieczności.
Co do mnie, znałam już swe przeznaczenie. Tak jak mogłam ingerować w
przeszłość, miałam też możność, by zmienić swoją przyszłość. Nie chciałam od-
rzucać swej szansy na to, czego pragnęli Victor i Jenny, a czego nigdy mieć nie
mogli. Ja mogłam. Postanowiłam to przyjąć, dopóki nie jest za późno. Miałam
nadzieję, że zastanę Douga, gdy wrócę, bo tyle mu chciałam powiedzieć. Przede
wszystkim nauczyłam się mówić: „Kocham".
Nadal nie umiem sobie tego wszystkiego wytłumaczyć. Jak to się odbywało i
d1aczego... Na ten temat można długo spekulować. Ale jestem pewna, że było to
z góry zaplanowane. Dziadek umierał i musiał poznać prawdę. Victor przebywał
w jakimś ponurym, strasznym miejscu i nie wiedział, co się działo po jego śmier-
ci. Jenny także odeszła, nie znając prawdy. Byłam więc dla nich wszystkich wy-
bawieniem. Cieszę się, że mogłam uporządkować ich sprawy.
Jechałam do domu przy George Street jako osoba bez specjalnej przeszłości
ani frapującej przyszłości. Wyjeżdżałam stamtąd, wioząc w sobie skarb przeszło-
ści bogatszej, niż przypuszczałam, oraz nadzieję na jasną przyszłość.
Zanim wsiadłam do renaulta wujka Edouarda, jeszcze raz rzuciłam okiem na
dom. Pobiegłam wzrokiem do okna sypialni na górze, w którym wisiały znajome
zasłony z białej koronki.
Wyraźnie zatrzepotały na pożegnanie.