26
26
26
26
PO PRZEBUDZENIU SIĘ NASTĘPNEGO POPOŁUDNIA John bał się poruszyć.
Gorzej, bał się choćby otworzyć oczy. A jeśli to był tylko sen? Przygotowując się na
najgorsze, podniósł rękę, uchylił powieki i... tak, dobrze, wszystko było na miejscu. Dłoń
wielka jak bochen. Ramię dłuższe niż wcześniej kość udowa. Nadgarstek grubości dawnych
łydek.
Udało mu się.
Sięgnął po komórkę i wysłał wiadomości do Khilla i Blastha, którzy odpisali mu niemal
natychmiast. Byli z niego cholernie dumni, więc wyszczerzył się w typowo samczym
uśmiechu... Nagle zdał sobie sprawę, że musi skorzystać z łazienki. Zerknął przez drzwi. Z
miejsca, w którym siedział, widział prysznic.
O Boże. Czy on naprawdę spędził tam poprzednią noc z Laylą?
Rzucił telefon na poduszkę, choć właśnie rozległ się sygnał przychodzących wiadomości.
Tarł dziwnie szeroką klatkę piersiową wielką łapą i czuł się piekielnie niewyraźnie. Powinien
przeprosić Laylę, ale za co? śe okazał się takim łamagą i sflaczał? Już nie mógł się doczekać
tej rozmowy, a ona na pewno nie była zachwycona jego występem i nim samym.
Może więc lepiej dać temu spokój? Pewnie tak. Była tak piękna, zmysłowa i idealna pod
każdym względem, że na pewno będzie siebie o to obwiniała. Gdyby usiłował zapisać
wszystko to, co chciałby jej powiedzieć, dostałby pewnie zawału.
Wciąż jednak czuł się fatalnie.
Rozległ się dźwięk budzika. John czuł się dziwnie, wyciągając wielką, męską dłoń, by go
uciszyć. A gdy się podniósł z łóżka, wszystko stało się jeszcze dziwniejsze. Obserwował
świat z zupełnie innej pozycji i wszystko wydawało mu się mniejsze: meble, drzwi, pokój.
Nawet sufit wisiał niżej.
Właściwie, to jak wielki był teraz?
Spróbował zrobić kilka kroków i poczuł się jak szczudlarz: długie, chude nogi, chwiejny
krok. Właśnie... jak cyrkowiec po udarze, bo polecenia wysyłane przez mózg nie trafiały do
jego mięśni i kości. W drodze do łazienki czepiał się, czego tylko mógł: zasłon, gzymsu przy
oknie, szafy, framugi.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Nagle wróciły do niego wspomnienia wędrówek ze Zbihrem. Przedmioty, o które się
opierał, idąc przez pokój, przypominały kamienie, po których skakał, unikając rwącej wody.
Drobne pomoce o wielkim znaczeniu.
W łazience panowała ciemność, bo okiennice wciąż były zamknięte, a światła sam zgasił
po wyjściu Layli. Kładąc dłoń na włączniku, wziął głęboki wdech.
Zamrugał, gdy światło poraziło jego superwrażliwe, o wiele czulsze niż przedtem oczy.
Po chwili zobaczył w lustrze swoje odbicie, przypominające zjawę, ducha pojawiającego się
nie wiadomo skąd. Był...
Nie chciał wiedzieć. Jeszcze nie teraz.
Zgasił światło i wszedł pod prysznic. Czekając, aż popłynie ciepła woda, oparł się o
zimny marmur i zaplótł ręce. Odczuwał absurdalną potrzebę przytulenia, więc dobrze, że był
w tej chwili sam. Miał nadzieję, że przemiana doda mu sił, a tymczasem uczyniła z niego
jeszcze większego mięczaka.
Wrócił myślą do chwili zabójstwa reduktorów. Gdy tylko ich dźgnął gwoździem, z
niezwykłą jasnością pojął, kim jest i jaką mocą dysponuje. Ale to poczucie już gdzieś
zniknęło, i teraz nie wiedział, czy było prawdą.
Chryste, auć. Wodna mgiełka wbijała mu się igłami w skórę, a gdy sięgnął po mydło, ten
delikatny, kupiony przez Fritza kosmetyk zapiekł go niczym kwas.
Zmusił się do umycia twarzy. Podobał mu się pierwszy w życiu zarost, ale myśl o
zgoleniu go była nad wyraz odpychająca. Jak przeciąganie po policzkach tarką kuchenną.
Obmywał całe ciało tak delikatnie, jak tylko mógł, aż dotarł do najczulszej strefy. Bez
namysłu zrobił to, co robił przez całe życie: szybki ruch pod jądrami, później wzdłuż...
Tym razem efekt był inny. Stanął mu. Jego fiut... stanął.
Boże, czuł się dziwnie z tym słowem, ale... co zrobić To naprawdę był fiut: coś, co mają
mężczyźni, czego używają do...
Wzwód minął. Po prostu przestał puchnąć i wydłużać się. Zniknął też uporczywy ból w
podbrzuszu.
Spłukał pianę, uważając, by nie tykać pułapki swoich genitaliów. I bez tego miał dość
problemów. Jego ciało zachowywało się jak zdalnie sterowane auto ze złamaną anteną, na
zajęciach z pewnością wszyscy będą się na niego gapić. Ghrom musiał już wiedzieć, że zabrał
do miasta broń. W końcu jakoś się tu znalazł, a Blasth i Khill zapewne wyjaśnili, co zaszło.
Znał Blastha i wiedział, że przyjaciel będzie próbował go kryć i stwierdzi, że to jego spluwa.
Ale co będzie, jeśli przez to wyleci z programu? Nikomu nie wolno było wychodzić z bronią.
Nikomu.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Wyszedł spod prysznica, ale wytarcie się ręcznikiem nie wchodziło w grę. Choć było mu
piekielnie zimno, pozwolił skórze swobodnie schnąć, podczas gdy on szczotkował zęby i
obcinał paznokcie. Widział superwyraźnie nawet w ciemnościach, więc bez problemu
znajdował w szufladzie to, czego potrzebował. Unikanie swojego odbicia w lustrze sprawiało
mu jednak kłopot, więc wrócił do pokoju.
Otworzył szafę i wyjął torbę z logo Abercrombie & Fitch. Fritz przyniósł mu te rzeczy
przed tygodniem i gdy John rzucił wtedy na nie okiem, uznał, że lokaj stracił rozum. W torbie
była para nowiutkich, fabrycznie podniszczonych dżinsów, polar wielkości śpiwora, koszulka
w rozmiarze XXXL i buty rozmiar czternaście w błyszczącym nowością pudełku.
Okazało się, że Fritz miał jak zwykle rację. Wszystko pasowało. Nawet kajakowate buty.
Przyglądając się swoim stopom, John doszedł do wniosku, że do butów w tym rozmiarze
powinni dorzucać gratis kamizelkę ratunkową i kotwicę.
Wyszedł z pokoju na niepewnych nogach, starając się utrzymywać równowagę, a
pomagał sobie przy tym luźnym machaniem rękami.
Gdy dotarł do głównych schodów, podniósł oczy na sufit z podobiznami wielkich
wojowników.
Chciałby być jednym z nich. Ale za żadne skarby świata nie mógł sobie wyobrazić, w
jaki sposób miałoby się to stać.
Po przebudzeniu Furiath ujrzał kobietę ze swoich snów. A może wciąż jeszcze śnił?
– Cześć – powiedziała Bella.
Odkaszlnął, ale jego głos wciąż brzmiał nieczysto:
– Jesteś tu naprawdę?
– Tak. – Ujęła jego dłoń i przysiadła na brzegu łóżka
Jak się czujesz?
Cholera, zdenerwował ją, a to nie było dobre dla młodego. Wykorzystując resztki energii,
sprzątnął szybko umysł i wymiótł opary czerwonego dymka, letarg po zranieniu i sen.
– Nic mi nie jest – powiedział, podnosząc dłoń, by przetrzeć zdrowe oko. Niezbyt
dobry pomysł. W dłoni trzymał jej portret, wygnieciony, jakby przytulał go przez sen.
Schował szybko papier pod kołdrę, nim zdążyła o niego zapytać.
– Powinnaś leżeć w łóżku.
– Przekonałam ich, żeby codziennie wypuszczali mnie na chwilę.
– Mimo wszystko powinnaś...
– Kiedy powinieneś zmienić opatrunek?
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Chyba jakoś teraz.
– Mam ci pomóc?
– Nie. – Ostatnią rzeczą, której potrzebował, było równoczesne z nią odkrycie, że
oślepł na jedno oko. – Ale dziękuję.
– Przynieść ci coś do jedzenia?
Jej czułość uderzyła go między żebra mocniej niż hartowane żelazo.
– Dziękuję, za chwilę zawołam Fritza. Powinnaś się już położyć.
– Mam jeszcze czterdzieści cztery minuty. – Spojrzała na zegarek. – Czterdzieści trzy.
Oparł się na łokciach, podciągając wyżej kołdrę, żeby zakryć pierś.
– Jak się czujesz?
– Dobrze. Przestraszona, ale poza tym w porządku...
Drzwi otworzyły się bez pukania. Zbihr przyglądał się Belli, jakby próbując z jej twarzy
ustalić wartości jej oznak życiowych.
– Wiedziałem, że cię tu znajdę. – Pochylił się i ucałował jej usta i obie strony szyi, tuż
nad żyłami.
Na czas tego powitania Furiath odwrócił spojrzenie. Zdał sobie sprawę z tego, że pod
kołdrą wciąż zaciska dłoń na rysunku. Zmusił się, by go puścić. Z był o wiele bardziej
rozluźniony.
– Więc jak się masz, braciszku?
– Dobrze. – Ale jeśli jeszcze raz usłyszy to pytanie, będzie musiał wyemitować zvidh,
bo inaczej głowa mu eksploduje. – Na tyle dobrze, by wyjść gdzieś wieczorem.
Jego brat bliźniak zmarszczył brwi.
– Ta lekarka V pozwoliła?
– To wyłącznie moja decyzja.
– Ghrom może być innego zdania.
– No i dobrze, ale jeśli się nie zgodzi, będzie musiał mnie przykuć do łóżka. – Furiath
starał się zachować spokój, nie chcąc denerwować Belli. – Prowadzisz zajęcia przez
pierwszą część wieczoru?
– Aha, odkryłem, że mogę zrobić większe postępy z bronią palną. – Z przebiegł dłonią
po mahoniowych włosach Belli, potem pogładził jej plecy. Zrobił to nieświadomie, a
ona przyjęła jego dotyk z tym samym zakochanym roztargnieniem.
Ból w klatce spowodował, że Furiath musiał otworzyć usta, by złapać oddech.
– Może spotkamy się w First Meal? Muszę jeszcze wziąć prysznic, zdjąć te bandaże i
ubrać się.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Bella wstała, a Z przesunął dłoń na jej talię, przyciągając ją do siebie.
Boże, przecież byli rodziną, nie? Tych dwoje i ich młode w jej brzuchu. A za rok, jeśli
tylko Pani Kronik pozwoli, będą trzymali w ramionach niemowlę. Później, całe lata później,
dziecko stanie obok nich. Jeszcze później ich syn lub córka otrzyma partnera i kolejne
pokolenie z ich krwi przedłuży istnienie rasy: rodzina, nie fantazja.
By przyspieszyć ich wyjście, Furiath zaczął się kręcić, jakby zamierzał wstać.
– Zaczekam na ciebie w jadalni – powiedział Z, przesuwając dłoń na podbrzusze
swojej krwiczki. – A Bella wraca do łóżka. Prawda, nalla?
Spojrzała na zegarek.
– Dwadzieścia dwie minuty. Powinnam zdążyć z kąpielą.
Padło kilka słów pożegnania, ale Furiath nawet ich nie słuchał. Czekał, aż wyjdą z
pokoju. Gdy drzwi się wreszcie zamknęły, sięgnął po laskę, wstał z łóżka i podszedł prosto do
lustra. Odwinął bandaż, potem zdjął z oka kilka warstw gazy. Powieka pod opatrunkiem była
tak ściśle sklejona, że musiał przejść do łazienki i kilkakrotnie przemyć twarz, zanim zdołał ją
podnieść.
Otworzył oko.
Widział idealnie.
Dziwne, ale nie poczuł ulgi z tego powodu. A przecież powinno go to obchodzić. Coś
musiało go w końcu obchodzić. Choćby jego ciało czy on sam. A jednak tak nie było.
Wziął prysznic i ogolił się, potem założył protezę i ubrał się w skórę. Nim wyszedł ze
sztyletem i kaburą w dłoni, zatrzymał się przy łóżku. Jego rysunek wciąż znajdował się w
pościeli, białe, zgniecione krawędzie były wyraźnie widoczne na tle niebieskiej satyny.
Wyobraził sobie dłoń bliźniaka na włosach Belli. I na jej brzuchu.
Podszedł do łóżka, podniósł rysunek, wygładził go. Przyjrzał mu się po raz ostatni, po
czym porwał na drobne kawałki i ułożył w popielniczce. Zapalił zapałkę o kciuk. Przybliżył
jaśniejący płomień do papieru.
Gdy nie zostało nic poza popiołem, wstał i wyszedł z pokoju.
Czas odpuścić, a on wiedział, jak to zrobić.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
27
27
27
27
V BYŁ NIEBIAŃSKO SZCZĘŚLIWY. Absolutnie spełniony. Jak ułożona kostka
Rubika. Trzymał w ramionach swoją kobietę, przyciskał ją mocno i wdychał jej zapach. W
środku nocy czuł się, jakby oświetlało go słońce.
Wtedy właśnie usłyszał strzał. To tylko sen. Zasnął i śni.
Wróciło koszmarne przerażenie, wspomnienia świeże, jakby dopiero co przeżyte. Krew
na koszuli. Ból rozdzierający klatkę piersiową. Upadek na ziemię, na kolana, zbliżający się
koniec...
Usiadł na łóżku z krzykiem.
Jane podniosła się i próbowała go uspokoić, gdy nagle otworzyły się drzwi i wpadł przez
nie Butch z bronią w ręku. Ich głosy się zmieszały.
– Co, u licha?!
– Wszystko w porządku?
V ściągnął z siebie kołdrę, by obejrzeć klatkę piersiową. Skóra była nienaruszona, ale i
tak przeciągnął po niej dłonią.
– Jezu Chryste...
– Wspomnienie ze strzelaniny? – spytała Jane, zmuszając go, by położył się przy niej.
– Tak, cholera...
Butch opuścił pistolet i podciągnął bokserki.
– Wystraszyłeś Marissę i mnie na śmierć. Trochę czegoś mocniejszego dla
uspokojenia?
– Chętnie.
– Jane? Coś dla ciebie?
Potrząsnęła głową, ale V jej przerwał:
– Gorąca czekolada. Napiłaby się gorącej czekolady. Kazałem Fritzowi ją
zorganizować. Jest w kuchni.
Gdy Butch wyszedł, V przetarł twarz.
– Przepraszam.
– Boże, nie przepraszaj. – Delikatnie masowała jego pierś. – W porządku?
Przytaknął. A później, jak totalny mięczak, pocałował ją i powiedział:
– Cieszę się, że tu jesteś.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Ja też.
Otoczyła go ramionami i tuliła jak najcenniejszy skarb. Milczeli, aż Butch wrócił ze
szklanką w jednej ręce i kubkiem w drugiej.
– Należy mi się napiwek. Sparzyłem się przy kuchence.
– Mam cię opatrzyć? – Jane sięgnęła po czekoladę.
– Myślę, że przeżyję, ale dzięki za propozycję, doktor Jane. – Podał V wódkę. – A co z
tobą, wielkoludzie? Już spokojny?
Wcale nie. Nie po tym śnie. Nie, kiedy Jane miała odejść.
– Jasne.
Butch potrząsnął głową.
– Kiepski z ciebie kłamca.
– Pieprz się. – W słowach V nie było nawet krzty emocji. I żadnego przekonania w
następnym zdaniu. – Trzymam się.
Glina podszedł do drzwi.
– Skoro mówimy o trzymaniu się... Furiath zjawił się w First Meal, gotów ruszyć do
walki. Z zatrzymał się tu pół godziny temu, w drodze na zajęcia, żeby podziękować
doktor Jane za wszystko, co zrobiła. Twarz Furiatha wygląda całkiem dobrze i oko też
działa jak powinno.
Jane podmuchała na zawartość kubka.
– Czułabym się pewniej, gdyby jednak odwiedził okulistę.
– Z próbował go do tego namówić i dostał odmowną odpowiedź. Nawet Ghrom
próbował.
– Cieszę się, że wyszedł z tego cało – powiedział V i naprawdę tak myślał. Tylko że
teraz nie istniał już powód, dla którego mógłby zatrzymać Jane.
– Aha, ja też. Zostawiam was samych. Trzymajcie się.
Drzwi się zamknęły, V słuchał, jak Jane znowu dmucha na gorącą czekoladę.
– Wieczorem odwiozę cię do domu – powiedział.
Przestała dmuchać. Po długiej chwili upiła łyk.
– Dobrze. Już czas.
Przełknął połowę wódki.
– Ale zanim cię odwiozę, chcę cię zabrać w jedno miejsce.
– Dokąd?
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Nie był pewien, jak ma opowiedzieć jej o tym, czego pragnie przed jej odejściem. Nie
chciał, żeby spanikowała, zwłaszcza gdy pomyślał o wcześniejszych latach i seksie bez
zaangażowania, który w przyszłości będzie uprawiał.
Dokończył wódkę.
– W moje ustronie.
Zmarszczyła brwi i pochyliła się nad kubkiem.
– Więc naprawdę mnie wypuścisz?
Przyglądał się jej, marząc, by spotkali się w innej sytuacji. Tylko jak, do cholery, miałoby
się to stać?
– Tak – szepnął. – Naprawdę.
Trzy godziny później, stojąc przed swoją szafką, John miał nadzieję, że Khill w końcu
zamknie jadaczkę. Choć w szatni było głośno od trzaskania drzwiczkami, trzepania ubrań i
upuszczania butów, chłopak miał wrażenie, że jego przyjaciel mówi przez megafon.
– Jesteś niemożliwie olbrzymi, J.M. Serio. Po prostu... ogromniastyczny.
Nie ma takiego słowa.
John jak zwykle wrzucił plecak do szafki i nagle zdał sobie sprawę, że żaden z wiszących
w niej ciuchów na niego nie wejdzie.
– No i co z tego, że nie ma. Poprzyj mnie, Blasth.
Blasth przytaknął, wciągając na siebie kimono.
– Właśnie, przecież jeszcze rośniesz? Będziesz, bo ja wiem, pewnie rozmiarów brata.
– Gigantoidalny.
Dobra, takiego słowa też nie ma, głupku.
– W porządku, bardzo, bardzo, bardzo wielki. Może być?
John potrząsnął głową, kładąc książki na podłodze i wyrzucając za małe ciuchy do
najbliższego kosza na śmieci. Później zmierzył przyjaciół wzrokiem i zdał sobie sprawę, że
jest wyższy od obu o dobre cztery cale. Kurde, naprawdę był wzrostu Z.
Spojrzał na Lahsera na końcu korytarza. Tak, od Lahsera też był wyższy.
Drań jakby wyczuł spojrzenie Johna, bo ściągając koszulę, popatrzył w jego kierunku.
Gładkim ruchem wyprężył ramiona, mięśnie zagrały mu pod skórą. Na jego brzuchu widniał
tatuaż, którego nie było tam przed dwoma dniami – nieznane Johnowi słowo w Starym
Języku.
– John, rusz tyłek i chodź na sekundę na korytarz.
Cała szatnia ucichła, a John szybko odwrócił głowę.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
W drzwiach stał Zbihr i widać było, że bardzo się spieszy.
– Cholera – szepnął Khill.
John odłożył plecak, zamknął szafkę i wcisnął koszulę w spodnie. Podszedł do brata
najszybciej, jak zdołał, lawirując między pozostałymi chłopakami, którzy udawali, że są
zajęci czymś innym.
Z przytrzymał drzwi, aż John wyszedł na korytarz. Wtedy zamknął je i powiedział:
– Dzisiaj spotykamy się tuż przed świtem, jak zawsze. Darujemy sobie tylko spacer.
Przyjdź do siłowni, kiedy będę wyciskał. Musimy porozmawiać.
Cholera, to słowo najbardziej tu pasowało. John zamigał: O tej samej porze?
– Czwarta rano. Jeśli chodzi o dzisiejszy trening, masz go przesiedzieć na sali, ale
weźmiesz udział w ćwiczeniach na strzelnicy. Wiesz, co mam na myśli?
John pochylił głowę, a gdy Z zaczął się odwracać, złapał go za ramię.
Chodzi o zeszłą noc?
– Tak.
Brat pchnął mocno drzwi prowadzące do sali gimnastycznej i wyszedł. Drzwi zamknęły
się z głuchym trzaskiem. Blasther i Khill podeszli do Johna.
– Co się dzieje? – spytał Blasth.
Dostanę opieprz za sprzątnięcie tego reduktora.
Blasth wsunął dłoń w rude włosy.
– Powinienem cię lepiej kryć. Khill potrząsnął głową.
– John, możesz to spokojnie zrzucić na nas, chłopie. To był w końcu mój pomysł, żeby
iść do klubu.
– I moja spluwa.
John splótł ramiona na piersi.
Będzie w porządku.
A przynajmniej taką miał nadzieję. Był w tej chwili o włos od wyrzucenia z treningów.
– A przy okazji... – Khill położył dłoń na ramieniu Johna. – Nie miałem szansy ci
podziękować.
Blasth przytaknął.
– Ani ja. Zachowałeś się jak trzeba. Absolutnie. Ocaliłeś nasze cholerne tyłki.
– Kurde, naprawdę wiedziałeś, co robisz.
John poczuł, że się rumieni.
– Spójrzcie, czy to nie urocze – rozległ się zjadliwy głos Lahsera. – Powiedzcie mi:
ciągniecie słomki, żeby ustalić, który będzie na dole? Czy może to zawsze jest John?
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Khill uśmiechnął się, odsłaniając przy tym kły.
– Czy ktoś wyjaśnił ci kiedyś różnicę między dobrym a złym dotykiem? Bo z
przyjemnością bym ci to obrazowo wytłumaczył. Choćby w tej chwili.
John wysunął się przed przyjaciela, stając twarzą w twarz z Lahserem. Nic nie
powiedział, tylko zmierzył go spojrzeniem. Lahser uśmiechnął się.
– Chcesz mi coś powiedzieć? Nie? Chwila, ty wciąż masz głosu? Boże... co za pech.
John wyczuł, że Khill zbiera się do ataku. By uniknąć bójki, wyciągnął rękę w tył i
położył dłoń na brzuchu przyjaciela.
Jeśli ktokolwiek miał sprać Lahsera, to tylko John.
Lahser zaśmiał się i zaciągnął pasek przy swoim kimonie.
– Nie udawaj, że masz coś do powiedzenia. Przemiana nie zmienia cię w środku ani
nie naprawia fizycznych braków. Prawda, Khill? – A odwracając się, dodał niemal
niesłyszalnie. – Porąbany matkojebca.
Zanim Khill się na niego rzucił, John obrócił się i złapał przyjaciela w pasie, a Blasth
uwiesił mu się na jego ręce. Nawet wtedy powstrzymanie go przypominało przytrzymywanie
byka.
– Odpuść – burknął Blasth. – Po prostu wyluzuj.
– Któregoś dnia go zabiję – syknął Khill. – Bóg mi świadkiem.
John spojrzał na Lahsera, który wolnym krokiem wszedł na siłownię. I złożył sam sobie
przysięgę, że spierze tego gościa, choćby miał za to na dobre wylecieć z programu.
Zawsze uważał, że jeśli ktoś wkurza jego przyjaciół, sam się prosi o nauczkę.
Koniec pieśni.
Teraz jednak miał odpowiedni sprzęt, by wykonać tę robotę.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
28
28
28
28
OKOŁO PÓŁNOCY JANE OCKNĘŁA SIĘ NA TYLNYM SIEDZENIU mercedesa, w
drodze do domu. Na miejscu kierowcy zobaczyła tamtego lokaja, starszego niż Bóg i
radosnego jak szczygiełek. Obok niej siedział V, cały w czarnej skórze, milczący i ponury jak
kamień nagrobny.
Niewiele mówił. Ale nie chciał puścić jej ręki.
Okna samochodu przyciemnione były do tego stopnia, że czuła się jak w tunelu, więc by
odzyskać poczucie realności, wcisnęła guzik na drzwiach po swojej stronie. Szyba się
opuściła, a do środka wleciał podmuch zimnego powietrza.
Wystawiła głowę za okno i wpatrzyła się w plamę światła rzucanego przez reflektory.
Krajobraz był zamazany jak nieostra fotografia. Z nachylenia drogi wywnioskowała, że
zjeżdżają z góry, nie mogła jednak rozpoznać, dokąd jadą ani skąd przyjechali.
W jakiś dziwny sposób ta dezorientacja była czymś oczywistym. Tworzyła interludium
między światem, w którym Jane była, a tym, do którego wracała, a obszary między jednym a
drugim powinny być nieostre.
– Nie widzę, gdzie jesteśmy – wymruczała, podnosząc szybę.
– To zvidh – powiedział V. – Swego rodzaju ochronna iluzja.
– Twoja sztuczka.
– Tak. Pozwolisz, że zapalę i wpuszczę przy tym trochę powietrza.
– Śmiało. –I tak już niedługo jej przy nim nie będzie.
Cholera.
V ścisnął jej dłoń, opuścił trochę szybę i w ciszy rozległo się poświstywanie wiatru.
Skórzana kurtka zatrzeszczała, gdy wyciągał skręta i złotą zapalniczkę. Cichy zgrzyt i
delikatny zapach tureckiego tytoniu połaskotał Jane w nos.
– Ten zapach będzie... – przerwała.
– Co?
– Zamierzałam powiedzieć: „będzie mi o tobie przypominał”. Ale nie będzie, prawda?
– Chyba że we śnie.
Oparła opuszki palców o szybę. Szkło było zimne. Jak ona w środku. Nie mogła znieść
ciszy, więc powiedziała:
– Kim oni właściwie są, ci wasi wrogowie?
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Rodzą się jako ludzie. Później zostają zmienieni w coś innego.
Zaciągnął się, a pomarańczowe światełko rozjaśniło jego twarz. Przed wyjściem ogolił
się brzytwą, którą chciała się przed nim bronić, i jego twarz była teraz niemożliwie
przystojna: arogancka, męska, silna jak jego wola. Tatuaże na skroniach wciąż wyglądały
pięknie, teraz jednak, wiedząc, skąd się wzięły, patrzyła na nie z odrazą.
Odkaszlnęła.
– Powiesz mi coś więcej?
– Korporacja Reduktorów, nasz wróg, starannie wybiera swoich członków w trakcie
obserwacji. Szukają socjopatów, morderców, amoralnych jednostek z gatunku Jeffreya
Dahmera. Później wkracza Omega...
– Omega?
Spojrzał na końcówkę papierosa.
– Można powiedzieć, że jego chrześcijańskim odpowiednikiem jest diabeł. W każdym
razie Omega kładzie na nich swoje ręce... i parę innych rzeczy... i pstryk. Budzą się
martwi, ale nie sztywni. Są silni, niemal niezniszczalni, można ich zabić w jeden tylko
sposób, przebijając ich pierś stalą.
– Dlaczego są waszymi wrogami? Zaciągnął się, zmarszczył brwi.
– Podejrzewam, że ma to coś wspólnego z moją matką.
– Twoją matką?
Rozciągnął wargi w ponurym uśmiechu, który bardziej przypominał grymas niż
cokolwiek innego.
– Jestem synem istoty, którą mogłabyś nazwać bogiem. – Podniósł dłoń w rękawiczce.
– To od niej. Gdyby ktoś pytał, to w kwestii prezentów dla dzieci wolałbym na przykład
srebrną grzechotkę albo trochę cukierków. Ale prezentów od rodziców sobie nie
wybieramy.
Jane spojrzała na czarną skórę opinającą jego dłoń.
– O, Jezu...
– Nie do końca zgodne z naszym słownikiem czy moją naturą. Nie jestem typem
zbawcy.
Przytrzymał papierosa w kąciku ust i zdjął rękawiczkę. W półmroku jego dłoń rozbłysła
łagodnym blaskiem księżycowego światła odbitego od śniegu.
Zaciągnął się jeszcze raz i przycisnął żarzącą się końcówkę papierosa do dłoni.
– Nie – syknęła. – Czekaj.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Niedopałek spłonął w rozbłysku światła, a V zdmuchnął resztki popiołu, które
rozproszyły się w powietrzu.
– Oddałbym wszystko, żeby się pozbyć tego cholerstwa. Choć muszę przyznać, że
jako popielniczka bywa niebywale użyteczna.
Jane czuła się zamroczona z wielu powodów, zwłaszcza na myśl o jego przyszłości.
– Czy to matka zmusza cię do małżeństwa?
– Aha. Pewnie, że nie zgłosiłem się na ochotnika. – V przeniósł na nią spojrzenie i
przez ułamek sekundy była gotowa przysiąc, że miał zamiar powiedzieć, iż dla niej
zrobiłby wyjątek. Wtedy jednak się odwrócił.
Boże, sama myśl o tym, że będzie z kimś innym, nawet jeśli nie będzie go pamiętała,
była jak cios w żołądek.
– Ile? – spytała schrypniętym głosem.
– Po co ci wiedzieć.
– Powiedz.
– Nie myśl o tym. Ja się na pewno przynajmniej staram. – Spojrzał na nią. – śadna z
nich nie będzie dla mnie nic znaczyć. Chcę, żebyś to wiedziała. Choć ty i ja nie
możemy... Tak, właśnie. Nie będą nic znaczyć.
To było okropne z jej strony cieszyć się z czegoś takiego.
Włożył rękawiczkę i oboje milczeli. W końcu samochód się zatrzymał. Znowu ruszyli.
Zatrzymali się. Znowu ruszyli.
– Jesteśmy w centrum, tak? – powiedziała. – Bo mam wrażenie, że trafiliśmy w gąszcz
świateł ulicznych.
– –Aha. – Pochylił się do przodu, wcisnął guzik i przesłona zjechała w dół, ukazując
oczom Jane widok zza przedniej szyby.
Tak, centrum Caldle. Wróciła.
Łzy zakłuły ją w oczy, więc zamrugała, by się ich pozbyć i wbiła spojrzenie w dłonie.
Wkrótce kierowca zatrzymał mercedesa przed czymś, co wyglądało jak wejście służbowe
do budynku. Na solidnych metalowych drzwiach widniał biały napis TEREN PRYWATNY, a
betonowa rampa prowadziła do platformy wyładunkowej. Miejsce było na swój miejski
sposób czyste. To znaczy, było zasyfiałe, ale nie walały się tu żadne śmieci.
V otworzył drzwi po swojej stronie.
– Nie wysiadaj jeszcze.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Położyła dłoń na sportowej torbie, w której były jej ubrania. Może postanowił podrzucić
ją tylko do szpitala? Ale to nie było wejście do St. Francis. Kilka chwil później otworzył
drzwi i podał jej dłoń. Zostaw rzeczy tutaj. Fritz, niedługo będziemy z powrotem.
– Z przyjemnością zaczekam – powiedział staruszek z uśmiechem.
Jane wysiadła z samochodu i poszła za V w kierunku betonowych schodów
sąsiadujących z rampą. Przez całą drogę był niczym jej płaszcz, przyciśnięty do jej pleców,
ochraniający ją. Bez klucza otworzył solidne, metalowe drzwi; po prostu położył dłoń na
klamce i wpatrzył się w nią.
Co dziwniejsze, nie rozluźnił się nawet wtedy, gdy już weszli do środka. Szybko
poprowadził ją korytarzem do windy towarowej, co chwila rozglądając się w prawo i w lewo.
Nie wiedziała, że znajdują się w luksusowym Commodore Building, póki nie przeczytała
tabliczki wiszącej na betonowej ścianie.
– Masz tu apartament? – spytała, choć odpowiedź była oczywista.
– Najwyższe piętro jest moje. Właściwie to jego połowa. –Wsiedli do windy dla
obsługi. – Chciałbym cię wprowadzić głównym wejściem, ale zbyt wiele osób się tu
kręci.
Gdy winda ruszyła, Jane straciła równowagę. Wyciągnęła rękę, by wesprzeć się o ścianę,
ale V złapał jej ramię, pomógł stanąć prosto i już nie puszczał. Wcale nie chciała, by ją puścił
V wciąż był spięty. Winda się zatrzymała, drzwi się otworzyły. Hol nie był niczym
wyjątkowym, zaledwie dwoje drzwi i zejście na schody. Sufit był wysoki, lecz nie–
ozdobiony, barwne dywany o krótkim włosiu przypominały te ze szpitalnych poczekalni.
– Tutaj.
Poszła za nim na koniec korytarza i zaskoczona, zobaczyła, że V wyciąga złoty klucz.
Po drugiej stronie drzwi panowała ciemność, ale Jane weszła za nim bez strachu. Do
licha, czuła, że mogłaby z nim przemaszerować przed całym plutonem egzekucyjnym i wyjść
z tego bez szwanku. Poza tym we wnętrzu roztaczał się przyjemny, cytrynowy zapach, jakby
niedawno ktoś tu sprzątał.
Nie zapalił świateł. Wziął ją tylko za rękę i pociągnął lekko do przodu.
– Nic nie widzę.
– Nie martw się. Nic ci się tu nie stanie, a ja wiem, którędy iść.
Uczepiła się jego dłoni i szurała w ślad za nim, aż się zatrzymał. Z echa ich kroków
wywnioskowała, że znajdują się w wielkim pomieszczeniu, nie mogła sobie jednak wyobrazić
jego kształtu.
Obrócił ją w prawą stronę i odsunął się.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Dokąd idziesz?
W odległym kącie, jakieś czterdzieści stóp od niej, zapłonęła świeca. Nie oświetliła
jednak zbyt wiele. Ściany... ściany i sufit, i... podłoga... wszystko było czarne.
Wszystko. Świeca również.
V stanął tak, że widziała tylko jego kształt.
Serce Jane zaczęło łomotać.
– Pytałaś o blizny między moimi nogami – powiedział. – Oto, skąd się wzięły.
– Tak... – wyszeptała. Więc to dlatego pragnął, by otaczały ich ciemności. Nie chciał,
by zobaczyła jego twarz.
Zapłonęła kolejna świeca, tym razem po drugiej stronie tego olbrzymiego pokoju.
– Zrobili mi to z rozkazu ojca. Wkrótce po tym, jak prawie go zabiłem. Jane wciągnęła
powietrze.
– O... Boże.
Vrhedny utkwił spojrzenie w Jane, ale widział tylko przeszłość i to, co wydarzyło się po
tym, jak rzucił ojca na ziemię.
– Przynieście mi nóż – rozkazał Krhviopij.
V usiłował wyrwać się żołnierzowi, który trzymał go za ramiona, ale bezskutecznie. Po
chwili zjawiło się dwóch innych samców. Później kolejni. I jeszcze następni. Krhviopij splunął
na ziemię, gdy ktoś wsunął mu w dłoń czarny sztylet. V szykował się na dźgnięcie... lecz
Krhviopij tylko przeciągnął ostrzem po dłoni, potem schował je przy pasie. Złożył dłonie,
potarł je o siebie i odbił ślad prawej na samym środku piersi V.
Chłopak spojrzał na ślad widoczny na skórze. Wygnanie. Nie śmierć. Ale dlaczego?
Głos Krhviopija brzmiał ostro:
– Odtąd nie będziesz znany nikomu z tu żyjących. A śmierć spotka tych, którzy przyjdą
ci z pomocą.
śołnierze zaczęli schodzić Vrhednemu z drogi.
– Jeszcze nie. Zaprowadźcie go do obozu. –Krhviopij odwrócił się. – I wezwijcie
kowala. Na nas spoczywa obowiązek ostrzeżenia innych o zbrodniczej naturze tego
samca.
V zaczął dziko kopać, więc drugi żołnierz złapał go za nogi i zanieśli go jak trupa do
jaskini.
– Za zasłonę – rozkazał Krhviopij kowalowi. – Zrobimy to przed malowaną ścianą
Samiec zbladł, ale zaniósł drewnianą tacę z narzędziami za zasłonę.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
W tym czasie żołnierze rozciągnęli V na ziemi, przytrzymując go za kończyny i za biodra.
Krhviopij stanął nad synem, z jego dłoni kapała krew.
– Naznaczcie go.
Kowal spojrzał zaskoczony.
– W jaki sposób, o potężny?
Krhviopij rzucił coś w Starym Języku. śołnierze chwycili mocniej, a kowal tatuował jego
skroń, krocze i uda. Chłopak przez cały czas walczył, ale tusz wsiąkał głęboko w jego skórę,
tworząc trwałe znaki. Gdy to się skończyło, był wyczerpany i słabszy niż tuż po przemianie.
– Jego dłoń. Naznaczcie też jego dłoń. – Kowal potrząsnął głową – Zrób to albo obóz
dostanie nowego kowala, bo ty będziesz martwy.
Drżąc, kowal ostrożnie wytatuował znaki na dłoni V, uważając, by nie dotknąć skóry.
Gdy dokończył swego dzieła, Krhviopij spojrzał na V.
– Trzeba zrobić jeszcze jedną rzecz. Rozsuńcie mu nogi. Oddam naszej rasie przysługę,
upewniając się, że nigdy nie spłodzi potomstwa.
V wytrzeszczył oczy. śołnierze chwycili go za kostki i rozsunęli uda. Ojciec wyciągnął zza
pasa czarny sztylet, ale po chwili go schował.
– Nie, tu potrzeba czegoś innego. Rozkazał kowalowi zrobić to parą obcęgów.
Gdy metal się zacisnął, Vrhedny wrzasnął. Poczuł przeszywający ból, rozdzieranie i...
– Słodki Jezu – westchnęła Jane.
V otrząsnął się ze wspomnień. Zastanawiał się, co wypowiedział na głos. Sądząc po
przerażeniu malującym się na twarzy kobiety, niemal wszystko.
Obserwował migotanie świecy w jej ciemnozielonych oczach.
– Nie dokończyli dzieła.
– Ale pewnie nie z powodu dobrych manier – powiedziała cicho. Potrząsnął głową i
uniósł dłoń w rękawiczce.
– Niemal straciłem przytomność, ale mimo to moje całe ciało nagle się rozświetliło.
śołnierze, którzy mnie przytrzymywali, zginęli natychmiast. Podobnie kowal –
posługiwał się metalowym narzędziem, więc energia przeszła po nim.
Na chwilę przymknęła oczy.
– Co stało się później?
– Przeturlałem się, zwymiotowałem i powlokłem się do wyjścia. Wszyscy, cały obóz
obserwował mnie w milczeniu. Nawet ojciec nie stanął mi na drodze ani nie
wypowiedział słowa. – V objął się ramionami, wspominając otumaniający ból. – A...
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
podłogę jaskini pokrywał drobny pył mineralny, musiała w nim być sól. Zamknęła rany,
dzięki czemu się nie wykrwawiłem, chociaż w ten sposób dorobiłem się blizn.
– Tak mi... przykro. – Podniosła dłoń, jakby w geście pocieszenia, ale po chwili ją
cofnęła. – To cud, że w ogóle przeżyłeś.
– Pierwszej nocy byłem o krok od śmierci. Było cholernie zimno. Znalazłem jakąś
gałąź, którą się podpierałem, i szedłem, póki starczyło mi sił. Bez żadnego celu. W
końcu upadłem. Moja wola chciała iść dalej, ale ciało nie. Straciłem sporo krwi, a ból
był wyczerpujący. Przed świtem znaleźli mnie jacyś cywile z mojej rasy. Przyjęli mnie
do siebie, ale tylko na jeden dzień. Ostrzeżenia... – Postukał się w skroń. – Ostrzeżenia
na mojej twarzy i ciele spełniły zadanie, które wyznaczył im ojciec. Uczyniły ze mnie
dziwoląga, którego należy się bać. O zmroku więc odszedłem. Wędrowałem samotnie
przez lata, trzymając się cieni, usuwając ludziom z drogi. Przez jakiś czas żywiłem się
ludzką krwią, ale to nie mogło utrzymać mnie zbyt długo przy życiu. Sto lat później
trafiłem do Włoch, pracowałem jako najemny zbir dla handlarza ludźmi. W Wenecji
znalazłem dziwki z mojej rasy, które zgadzały się mnie dokrwiać, więc z nich
korzystałem.
– Samotny. – Jane przyłożyła dłoń do gardła. – Musiałeś czuć się bardzo samotny.
– Wcale. Nie chciałem się do nikogo zbliżać. Pracowałem dla handlarza jakieś dziesięć
lat, aż pewnej nocy, w Rzymie, wpadłem na reduktora, który zabijał wampirzycę.
Pozbyłem się drania, ale nie dlatego, że zależało mi na tej samicy. Po prostu... Widzisz,
to z powodu jej syna. Jej syn obserwował wszystko z cienia, przykucnięty przy jakimś
wózku. Był... cholera. To był pre–trans i do tego jeszcze bardzo młody. Najpierw
zobaczyłem jego, dopiero później szamotaninę po drugiej stronie drogi. Pomyślałem o
mojej matce, a przynajmniej o jej obrazie, który w sobie nosiłem, i pomyślałem...
cholera, nie, nie pozwolę, żeby ten dzieciak oglądał śmierć samicy, która go urodziła.
– Czy matka przeżyła? Skrzywił się.
– Odeszła, zanim jeszcze do niej dotarłem. Wykrwawiła się, miała paskudną ranę
gardła. Ale słowo daję, reduktor skończył w kawałkach. Później nie wiedziałem, co
zrobić z dzieciakiem. W końcu zabrałem go do handlarza, dla którego zabijałem, a on
dał mi namiary na ludzi, którzy zajęli się chłopakiem. – V wybuchnął gorzkim
śmiechem. – Okazało się, że zmarła kobieta była upadłą Wybranką, a ten chłopak?
Został ojcem mojego brata Tohra. Jaki ten świat mały, co? Ponieważ ocaliłem pre–
transa z krwi wojowników, wieści się rozeszły i mój brat Hardhy mnie odnalazł.
Przedstawił mnie Ghromowi. Hardhego i mnie łączyła specyficzna więź,
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
prawdopodobnie tylko on mógł przyciągnąć wtedy moją uwagę. Kiedy poznałem
Ghroma, nie cieszyła go rola króla, a więzi rodzinne interesowały go nie bardziej niż
mnie. Dlatego między nami coś zaiskrzyło. Ostatecznie zostałem wprowadzony do
Bractwa. A tam... tak, jasny gwint, dalej już wiesz.
W ciszy, która nastąpiła, mógł tylko domyślać się, co kłębi się teraz w jej głowie. Myśl,
że mogłaby go żałować, sprawiła, że zapragnął jej dowieść swojej siły.
Na przykład podnosząc samochód.
Ale Jane nie chciała rozczulać się nad nim, doprowadzając go tym samym do jeszcze
większego zmieszania. Rozejrzała się, choć mogła zobaczyć tylko dwie zapalone świece.
– A to miejsce... co to miejsce dla ciebie znaczy?
– Nic. Nie znaczy więcej niż żadne inne.
– Więc co tu robimy? Serce V przyspieszyło.
Cholera... stojąc teraz przed nią, po wyznaniu wszystkiego, nie był pewien, czy podoła
temu, co zaplanował.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
29
29
29
29
CZEKAJĄC, Aś V SIĘ ODEZWIE, Jane pragnęła otoczyć go ramionami. Chciała
zasypać go mnóstwem szczerych słów pocieszenia. Chciała wiedzieć, czy jego ojciec zginął i
w jaki sposób. Miała nadzieję, że sukinsyn umierał długo i boleśnie.
Cisza się przeciągała. Wreszcie Jane odezwała się:
– Nie wiem, czy to pomoże... pewnie nie, ale muszę to powiedzieć. Nie trawię
owsianki. Po dziś dzień mam po niej mdłości. – Modliła się, by nie powiedzieć czegoś
niewłaściwego. – To normalne, że wciąż zmagasz się ze wszystkim, co ci zrobiono.
Każdy by tak miał. To nie znaczy, że jesteś słaby. Doświadczyłeś przemocy ze strony
kogoś, kto powinien cię chronić i wspierać. Samo to, że się nie załamałeś, jest cudem.
Podziwiam cię za to.
Policzki V poróżowiały.
– Wiesz... ja tak tego nie widzę.
– OK. Ale ja tak. – śeby dać mu trochę czasu, odkaszlnęła i powiedziała: – Więc
powiesz mi, po co tu jesteśmy?
V potarł twarz, jakby w próbie oczyszczenia myśli.
– Cholera, chcę być z tobą. Teraz.
Odetchnęła z ulgą, ale i ze smutkiem. Też chciała się z nim pożegnać. Pożegnać w
sposób czuły i seksowny, i zrobić to gdzieś poza sypialnią, w której byli uwięzieni.
– Też chcę z tobą być.
Zapłonęła kolejna świeca. Potem czwarta na barku. Piąta przy łóżku z czarną satynową
pościelą.
Na jej wargach pojawił się uśmiech... dopóki nie rozjaśniła się szósta świeca, która
wydobyła z mroku coś wiszącego na ścianie. Coś, co przypominało... łańcuchy?
Zapłonęły kolejne świece. Maski. Bicze. Laski. Kneble. Czarny stół z rzemieniami
zwisającymi na podłogę. Objęła się ramionami, cała drżąc.
– Więc to tu je wiążesz.
– Aha.
Jezu... Nie takiego pożegnania pragnęła. Usiłując zachować spokój, powiedziała:
– Wiesz, to ma sens, jeśli wziąć pod uwagę, co cię spotkało. To, że lubisz takie rzeczy.
– Cholera, nie da rady. – Więc... mężczyźni czy kobiety? A może jedni i drudzy?
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Usłyszała trzeszczenie skóry i odwróciła się do niego. Zdjął kurtkę, a potem odłożył
broń, o której istnieniu nie miała nawet pojęcia. Dalej dwa czarne noże, równie dobrze ukryte.
Chryste, był uzbrojony po zęby.
Jane objęła się mocniej. Chciała z nim być, ale nie przywiązana do stołu, w masce,
podczas gdy on odgrywałby sceny z 9 i pół tygodnia, biczując ją do krwi.
– V, posłuchaj, nie sądzę...
Zdjął koszulę. Mięśnie pleców naciągnęły kręgosłup, mięśnie piersiowe napięły się i
rozluźniły. Zrzucił z nóg buty.
Jasna... cholera, pomyślała, gdy zaświtało jej, o co w tym chodzi.
Zdjął skarpetki i spodnie, pod którymi, jak się okazało nie miał bokserek. W absolutnej
ciszy przeszedł po błyszczącej, marmurowej podłodze i podciągnął się zgrabnym ruchem na
stół. Wyciągając się, wyglądał niezaprzeczalnie wspaniale – doskonałe mięśnie, pełne
elegancji i męskości Odetchnął głęboko, jego żebra uniosły się i opadły.
Lekkie drżenie przebiegło po jego ciele... a może to tylko płomienie świec?
Przełknął głośno ślinę
Nie, on naprawdę drżał ze strachu.
– Wybierz dla mnie maskę – powiedział cicho.
– V... nie.
– Maskę i knebel. – Odwrócił ku niej twarz. – Zrób to. Później założysz mi kajdany.–
Gdy się nie poruszyła, skinął głową w kierunku ściany. – Proszę.
– Dlaczego? – spytała.
Zamknął oczy i odpowiedział, niemal nie poruszając wargami:
– Dałaś mi tak wiele... nie tylko jeden weekend. Zastanawiałem się, jak mógłbym ci
odpłacić... Wiesz, uczciwa wymiana i takie tam, prawda o zwracaniu owsianki za
historię moich blizn. Mam tylko siebie i to... – Uderzył kłykciami w twarde drewno
stołu. – Odsłaniam się, jak tylko potrafię, i to właśnie chcę ci ofiarować.
– Nie chcę cię krzywdzić.
– Wiem. – Otworzył szeroko oczy. – Ale chcę, żebyś miała mnie takim, jakim nikt
mnie nie miał i mieć nie będzie. Dlatego wybierz maskę.
Gdy przełykał ślinę, obserwowała, jak jabłko Adama wędruje w górę i w dół jego krtani.
– Nie takiego prezentu chcę. Ani takiego pożegnania.
Zapadło długie milczenie.
Wreszcie powiedział:
– Pamiętasz te zaaranżowane małżeństwa, o których ci mówiłem?
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Tak.
– To kwestia kilku dni.
Teraz to już naprawdę tego nie chciała. Pomyśleć, że miałaby być z czyimś
narzeczonym...
– Nie widziałem tej kobiety. Ani ona nie widziała mnie. – Spojrzał na Jane. – A to
dopiero pierwsza z czterdziestu.
– Czterdziestu?
– Każdej z nich mam dać dziecko.
– O Boże.
– O to mi chodzi. Od tej pory seks będzie czysto biologiczną funkcją. Poza tym nigdy
nie był to dla mnie problem, prawda? Chcę to zrobić z tobą, bo... Nieważne, po prostu
chcę.
Spojrzała na niego. Jego szeroko otwarte, niespokojne oczy, blada twarz i perlący się na
piersi pot świadczyły, ile kosztuje go takie odkrycie się. Odmowa oznaczałaby poniżenie go,
zaprzeczenie jego odwadze.
– Co... Co konkretnie mam zrobić?
Kiedy V skończył jej wyjaśniać, odwrócił się i zapatrzył w sufit. Światło świec grało na
czarnej powierzchni, przez co przypominał kałużę oleju. Czekając na odpowiedź Jane, dostał
zawrotów głowy, jakby pokój odwrócił się do góry nogami, a on sam wisiał pod sufitem, o
włos od upadku i utonięcia w tej oleistej sadzawce.
Jane nie powiedziała ani słowa.
Jezu... Nic tak nie boli, jak ofiarowanie samego siebie i poznanie smaku odrzucenia.
Z drugiej strony, może nie przepadała za sushi z wampirów.
Podskoczył, czując jej dłoń na stopie. Usłyszał brzęk metalu, gdy podniosła klamrę.
Spojrzał na swe ciało, gdy czterocalowy skórzany pas otoczył jego kostkę. Widok jasnych
kobiecych dłoni krępujących jego kończyny sprawił, że jego członek natychmiast się uniósł.
Jane w skupieniu przeciągnęła koniec skórzanego pasa przez klamrę i zaciągnęła.
– Tak dobrze?
– Ciaśniej.
Nie podnosząc wzroku, pociągnęła. Gdy pas wgryzł się w jego skórę, V odrzucił głowę w
tył i jęknął.
– Za mocno?
– Nie...
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Gdy przypinała drugą nogę, cały się trząsł, nie tylko z przerażenia, ale i z cholernego
podniecenia. Oba te wrażenia spotęgowały się jeszcze, gdy unieruchomiła jeden, a później
drugi nadgarstek.
– Teraz knebel i maska – mówił, chrypiąc, bo płynąca w nim krew była na przemian
zimna i gorąca, a krtań miał ściśniętą jak pętle na kończynach.
Spojrzała.
– Jesteś pewny?
– Tak. Któraś z masek zasłania same oczy, będzie w sam raz. Wróciła z maską i
czerwoną, gumową kulką na rzemieniu.
– Najpierw knebel – powiedział, otwierając szeroko usta.
Zamknęła oczy i przez chwilę zastanawiał się, czy nie zrezygnuje, ale wreszcie się
pochyliła. Kulka miała smak lateksu; gorzkie wrażenie na języku. Gdy podniósł głowę, by
mogła mu zawiązać knebel, musiał oddychać przez nos.
Jane potrząsnęła głową.
– Nie mogę założyć ci maski. Muszę widzieć twoje oczy. Nie mogę... Właśnie, nie
zrobię tego bez kontaktu wzrokowego. Zgoda?
To chyba nie był najgorszy pomysł. Knebel spełniał swoje zadanie, przyprawiając go o
duszności... a opaski na rękach i nogach sprawiały, że czuł się jak w pułapce. Gdyby nie
widział i nie miał pewności, że to ona, pewnie nie dałby rady.
Skinął głową, więc upuściła maskę na podłogę i zdjęła płaszcz. Później poszła po jedną z
czarnych świec.
Gdy z nią wróciła, płuca V płonęły. Wzięła głęboki wdech.
– Jesteś pewien?
Znowu potwierdził, choć jego nogi drżały, a oczy były wielkie jak koła młyńskie. Z
przerażeniem i podnieceniem obserwował, jak kobieta wyciąga rękę nad jego pierś... i
przechyla świeczkę.
Kropla czarnego wosku spadła na jego sutek, zmuszając go do wbicia zębów w lateksową
kulkę, do próby wyszarpnięcia się z pętli. Penis natychmiast stanął mu na sztorc i z trudem
powstrzymał zbliżający się orgazm.
Robiła dokładnie to, o co prosił, przesuwając świecę wzdłuż jego ciała coraz niżej, i
niżej, przeskakując nad czułym miejscem do kolan i powoli wracając do góry. Ból się w nim
kumulował: początkowo przypominał użądlenie pszczoły, ale z czasem stawał się coraz
bardziej intensywny. Pot spływał mu po czole i po żebrach, a on oddychał ciężko przez nos,
aż całe jego ciało wygięło się nad stołem.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Szczytował pierwszy raz, gdy odstawiła świecę, wzięła do ręki laskę... i dotknęła nią
samego końca członka. Zawył i wytrysnął na pokrywający jego brzuch zastygły wosk.
Jane zamarła, jakby ta reakcja ją zaskoczyła. Później przesunęła laską po bałaganie,
którego narobił, rozmazując mu spermę na piersi. Zapach upojenia wypełnił pokój, podobnie
jak jego jęki. Gładziła laską jego tors, a później biodra.
Drugi raz doszedł, gdy wsunęła laskę między jego nogi i zaczęła nią pocierać wnętrze
jego ud. Wypełniły go strach, pożądanie i miłość, stając się jego mięśniami i kośćmi. Nie
zostało w nim nic poza emocją i potrzebą, i podporządkowaniem się jej prowadzeniu.
Właśnie wtedy zamachnęła się i uderzyła laską w jego uda.
Jane nie mogła uwierzyć, że mimo tego, co robiła, czuła coraz większe podniecenie. Ale
widok rozciągniętego i unieruchomionego V, i fakt, że szczytował tylko dla niej, sprawiały że
ledwo powstrzymywała się przed wskoczeniem na niego.
Uderzała laską na pewno słabiej, niż by tego chciał, ale wystarczająco mocno, by
zostawiać ślady na jego udach, brzuchu i klatce. Nie mogła uwierzyć, że mu się to podobało,
zwłaszcza po tym, czego w życiu doświadczył. Jego skupione na niej oczy jaśniały jak
żarówki, rzucając białe cienie nad mizernym światłem świec. A gdy znowu doszedł po pokoju
po raz kolejny rozszedł się ten mroczny, ostry zapach, który jej się z nim kojarzył.
Pragnienie kontynuowania tego wszystkiego napełniało ją wstydem, jednocześnie
fascynując... Podobnie jak to, że widok pudełka z metalowymi zatrzaskami i pejcze na
ścianach nie wydawały się jej już nie na miejscu, raczej zmieniały spojrzenie na zakres
erotycznych możliwości. Nie chciała go krzywdzić. Pragnęła tylko, by jego odczucia ani na
chwilę nie osłabły. Pragnęła zabrać go do kresu jego seksualnej wytrzymałości.
Wreszcie nakręciła się do tego stopnia, że zdjęła spodnie i bieliznę.
– Teraz będę cię pieprzyć – zapowiedziała.
Zajęczał, desperacko kręcąc biodrami i wypychając je w górę. Mimo że już tyle razy
szczytował, jego członek był twardy jak kamień i pulsował, jakby był o krok od kolejnego
wytrysku.
Wdrapała się na stół i rozsunęła nogi nad jego miednicą. Wciągnął powietrze tak
gwałtownie, że aż ją zdenerwował. Oddychał tak ciężko, że chciała zdjąć mu knebel, ale
potrząsnął głową i odsunął się od jej dłoni.
– Jesteś pewny?
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Z zapałem pokiwał głową, więc opuściła się na jego śliskie od spermy biodra i na twardy
dowód jego podniecenia, przyjmując go w głąb siebie. Wywrócił oczami i zatrzepotał
powiekami, jakby był o włos od omdlenia, wbijając się w nią tak głęboko, jak tylko zdołał.
Ujeżdżając go, zdjęła bluzkę i stanik. V zmagał się z więzami, aż skóra zaczęła głośno
trzeszczeć. Gdyby był wolny, z pewnością w tej chwili leżałaby pod nim na plecach.
– Patrz, jak cię biorę – powiedziała, przesuwając jedną z dłoni na swoją szyję. Gdy jej
palce musnęły ślad po ugryzieniu, V z jękiem rozchylił wargi, ukazując wydłużające się
kły, wbijające się w czerwoną lateksową kulkę.
Nie przestając dotykać swojej szyi, podniosła się na kolana, wysuwając go przy tym z
siebie. Chwilę później znów osunęła się na niego, szybko i mocno, a on natychmiast
wytrysnął, zalewając jej wnętrze. Nawet gdy już przestał szczytować, pozostał w pełnej
erekcji.
Jane nigdy jeszcze nie czuła się tak seksownie. Zachwycało ją to, że pokryty był
woskiem i spermą, że jego skóra błyszczała od potu i czerwieniała od uderzeń, że będą
musieli sprzątnąć cały ten bałagan. Zrobiła to wszystko dla niego, a on wielbił ją za to, co
zaszło, i dlatego było to w porządku.
Czując, że i jej spełnienie się zbliża, spojrzała w jego szeroko otwarte, dzikie oczy.
W tej chwili pragnęła nigdy go już nie opuszczać.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
30
30
30
30
KIEDY FRITZ WJECHAŁ MERCEDESEM NA KRÓTKI PODJAZD apartamentowca i
zaparkował, V wyjrzał przez przednią szybę.
– Ładne miejsce – powiedział do Jane.
– Dziękuję.
Zamilkł, wracając myślami do ostatnich dwóch godzin. Co ona z nim zrobiła... Chryste,
nic do tej pory nie było tak erotyczne. I nic nie było tak słodkie jak to, co nastąpiło potem. Po
zakończonej sesji uwolniła go i zabrała pod prysznic. Strumień wody zmył jego podniecenie i
odkleił wosk ale tak naprawdę oczyszczenia wymagało jego wnętrze.
Miał nadzieję, że czerwone ślady, które zostawiła na jego ciele, nie znikną. Chciał mieć
je na swojej skórze na zawsze Boże, nie może pozwolić jej odejść.
– Jak długo tu mieszkasz?
– Od czasu mojego stażu. Czyli od dziesięciu lat.
– Dobre miejsce. Niedaleko szpitala. Jak sąsiedzi? – Jaka miła towarzyska pogawędka.
– Połowa mieszkańców to ludzie młodzi, a druga połowa to starsi. Dowcip polega na
tym, że wyprowadzasz się stąd albo dlatego, że bierzesz ślub, albo dlatego, że
przenosisz się do domu starców. – Kiwnęła głową w stronę mieszkania po lewej
stronie.– Dwa tygodnie temu pan Hancock wyprowadził się do domu opieki. Nowy
sąsiad, kimkolwiek jest, prawdopodobnie będzie taki sam, ponieważ jednopoziomowe
mieszkania zazwyczaj zamieszkiwane są przez osoby starsze. A tak nawiasem mówiąc,
to gadam od rzeczy.
A on grał na zwłokę.
– Jak już mówiłem, uwielbiam twój głos, więc się nie krępuj.
– Zwykle tak się nie zachowuję, tylko przy tobie.
– Więc jestem szczęściarzem. – Spojrzał na zegarek. Cholera, czas płynął jak woda
przez odpływ wanny, nie pozostawiając po sobie nic oprócz chłodu. – Oprowadzisz
mnie?
– Oczywiście.
Wysiadł pierwszy, zlustrował okolicę i dopiero wtedy przesunął się, pozwalając jej
wyjść. Powiedział Fritzowi, żeby znikał, tak jakby ten mógł się zdematerializować.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Jane otworzyła drzwi kluczem i po prostu nacisnęła klamkę. śadnego alarmu. Tylko
jeden zamek. A od wewnątrz żadnej zasuwy ani łańcucha. Mimo że nie miała wrogów tak jak
on, to nie było zbyt bezpieczne. On to...
Nie, on nie będzie tego zmieniał. Ponieważ w ciągu kilku następnych minut stanie się dla
niej obcy.
śeby wziąć się w garść, rozejrzał się dokoła. Umeblowanie mieszkania nie miało sensu.
Te wszystkie mahoniowe meble i olejne obrazy na tle ścian w kolorze kości słoniowej
sprawiały wrażenie muzeum. Z czasów Eisenhowera.
– Twoje meble...
– Należały do moich rodziców – powiedziała, odkładając płaszcz i torebkę. – Po ich
śmierci zabrałam z domu w Greenwich wszystko, co się mogło tutaj zmieścić. To był
błąd, czuję się, jakbym mieszkała w muzeum.
– Mmm... Chyba wiem, co masz na myśli.
Rozejrzał się po salonie, przyglądając się przedmiotom, które mogły należeć do lekarza
mieszkającego w domu w stylu kolonialnym, sąsiada Brucea Wayna. Wszystkie te graty
zmniejszały pokoje. Bez nich mieszkanie byłoby pewnie bardziej przestronne.
– Nie wiem, po co to wszystko trzymam. Nie lubiłam przecież mieszkać wśród nich. –
Obróciła się lekko i zatrzymała.
Cholera, on też nie wiedział, co powiedzieć. Ale wiedział, co musi zrobić.
– Więc... tam jest kuchnia, tak?
– Nic wielkiego – powiedziała i przeszła w prawo.
„Bardzo ładna", pomyślał V, wchodząc. Tak jak reszta mieszkania, kuchnia utrzymana
była w kolorach białym i kremowym, ale tu przynajmniej nie miał wrażenia, że potrzebny mu
jest stopień naukowy. Stół i krzesła w kąciku śniadaniowym zrobione były z jasnego drewna
sosnowego i wielkością pasowały do pomieszczenia. Granitowe blaty lśniły. Sprzęty
kuchenne były z nierdzewnej stali.
– Urządziłam ją rok temu.
Chwilę jeszcze kontynuowali tę towarzyską pogawędkę, ignorując fakt pojawienia się na
ich ekranie napisu KONIEC GRY.
V podszedł do kuchenki i na chybił trafił otworzył lewą górną szafkę. Bingo. Znalazł tam
puszkę z czekoladą w proszku.
Wyjął, postawił na blacie i podszedł do lodówki.
– Co robisz? – zapytała.
– Masz kubek? Garnek? – Złapał karton mleka, otworzył i powąchał.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Wyjaśniła mu, gdzie wszystko znajdzie. Mówiła niskim głosem, jak gdyby nagle nie
potrafiła się opanować. Wstydził się przyznać, ale cieszyło go, że jest zmartwiona. Dzięki
temu czuł się mniej żałosny i osamotniony w środku tego okropnego pożegnania.
Boże, jaki z niego dupek.
Wyjął emaliowany rondel i duży kubek, potem ustawił mały płomień na kuchence. Kiedy
mleko się podgrzewało, spojrzał na ustawione na blacie naczynia i poczuł, że jego umysł
udaje się na krótkie wakacje. Sceneria przypominała reklamę Nestle, w rodzaju tych, gdzie
mama z przedmieścia zajmuje się domem, podczas gdy dzieci bawią się na śniegu, aż
czerwienią im się nosy i marzną dłonie. Mógł to sobie wyobrazić: zmarznięta, rozkrzyczana
grupka wraca do środka akurat w momencie, gdy zadowolona z siebie mamusia wyjmuje
krem do smarowania pieczywa, który mógłby obrzydzić cukier nawet największemu
łasuchowi.
Już prawie słyszał głos w tle: Nie ma jak Nestle.
Tylko że nie ma tu ani dzieci, ani mamy. Ani szczęśliwego ogniska domowego, chociaż
mieszkanie jest całkiem ładne. To było zwyczajne kakao. Takie, które daje się ukochanej
osobie, bo nie wiadomo, co jeszcze można zrobić i oboje jesteście w rozsypce. Takie, które
mieszasz, czując jednocześnie ucisk w żołądku, masz suche usta i poważnie rozważasz
możliwość rozpłakania się, ale jesteś zbyt męski, żeby tak się odkryć.
Takie, w które wkładasz całą miłość, której nie zdołałeś wyrazić i możesz nie mieć już
możliwości tego zrobić.
– Niczego nie będę pamiętać? – zapytała sucho.
Dodał trochę więcej proszku i zamieszał, przyglądając się, jak znika w wirującym mleku.
Nie mógł odpowiedzieć, po prostu nie potrafił tego powiedzieć.
– Niczego?
– Z tego, co wiem, od czasu do czasu jakiś przedmiot albo zapach mogą wywołać w
tobie jakieś odczucia, ale nie będziesz w stanie ich określić. – Włożył palec do mleka,
żeby sprawdzić temperaturę, oblizał go i dalej mieszał. – Ponieważ masz bardzo silny
umysł, prawdopodobnie będziesz mieć niejasne sny.
– A co z brakującym weekendem?
– Nie będziesz odczuwać jego braku.
– Jak to?
– Dam ci wspomnienia innego weekendu.
Gdy się nie odezwała, obejrzał się przez ramię. Stała przed lodówką, obejmując się
ramionami, a oczy jej błyszczały.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Kurwa. W porządku, zmienił zdanie. Nie chciał, żeby czuła się tak podle jak on. Zrobi
wszystko, żeby nie była taka nieszczęśliwa.
To było w jego mocy, prawda?
Sprawdził mleko i wyłączył ogień. Gdy napełniał kubek, delikatne bulgotanie obiecywało
relaks i satysfakcję, jaką chciał ofiarować swojej samicy. Podał jej kubek, a gdy nie chciała
go przyjąć, złapał ją za rękę. Wzięła kakao tylko dlatego, że ją do tego zmusił, ale nie wypiła.
– Nie chcę, żebyś odszedł – wyszeptała łamiącym się głosem.
Położył dłoń na jej policzku. Poczuł miękkość i ciepło jej twarzy. Wiedział, że kiedy stąd
wyjdzie, zostawi tu swoje głupie, pieprzone serce. Jasne, że coś będzie biło w jego piersi i
pompowało krew, ale od tej pory będzie to tylko zwykła mechaniczna funkcja.
Zaraz. Tak było przecież wcześniej. Ona po prostu ożywiła je tylko na krótką chwilę.
Objął ją ramionami i oparł brodę na czubku jej głowy. Do diabła, już zawsze zapach
czekolady będzie mu się kojarzył tylko z nią.
Kiedy zamknął oczy, poczuł mrowienie przesuwające się wzdłuż kręgosłupa, przez kark,
aż do szczęki. Wschodziło słońce i w ten sposób jego ciało mówiło mu, że czas na ucieczkę. I
to natychmiast.
Odsunął się i przycisnął usta do jej ust.
– Kocham cię. I będę cię kochał nawet wtedy, gdy ty nie będziesz już pamiętać o
moim istnieniu.
Zamrugała powiekami, powstrzymując łzy, aż w końcu było ich zbyt wiele, żeby to było
możliwe. Otarł jej twarz swoimi kciukami.
– V... Ja...
Zawahał się przez moment. Kiedy jednak nie dokończyła, ujął dłonią jej brodę i spojrzał
w oczy.
– O Boże, ty chcesz to zrobić – powiedziała. – Ty chcesz...