3
3
3
3
TROCHĘ DALEJ, KILKA PRZECZNIC NA ZACHÓD, Furiath ze szklaneczką martini
w dłoni zapadł się na skórzanej ławie w Zero Sum. On i Butch przyszli tu jakieś pół godziny
temu i cały czas milczeli. Zajęci byli obserwowaniem ludzi, siedząc przy stole Bractwa.
Bóg jeden wiedział, jak wiele można tu było zobaczyć.
Klubowy parkiet, widoczny po drugiej stronie ściennego wodospadu, tętnił muzyką
techno. Elegancko ubrani ludzie dosłownie unosili się na falach ecstasy i koki, dopuszczając
się nieprzyzwoitych uczynków. Członkowie Bractwa nigdy jednak nie przesiadywali w tej
ogólnodostępnej, popowej części klubu. Wystarczał im niewielki skrawek w sektorze dla
VIP–ów: stół na samym końcu lokalu, nieopodal wyjścia awaryjnego. Klub był dobrym
miejscem na odpoczynek i relaks. Ludzie nie zwracali na nich uwagi, do tego dobra wódka, a
wszystko w samym centrum miasta, gdzie Bractwo przeprowadzało większość swoich
polowań.
Poza tym, odkąd Bella i Z byli razem, właściciel stał się jakby rodziną. Wielebny, samiec
prowadzący tę knajpę, był bratem Belli.
No i do tego jeszcze dilerem narkotykowym Furiatha.
Furiath wciągnął długą, solidną krechę z krawędzi szklanki swojego wstrząśniętego,
niezmieszanego. Tej nocy zamierzał dokonać jeszcze jednego zakupu, jego zapasik znów się
uszczuplił.
Po drugiej stronie stołu tańczyła jakaś blondynka. Jej piersi podskakiwały niczym jabłka
toczące się po stromym zboczu, a niezwykle kusa spódniczka odsłaniała pośladki i brokatowe
stringi. Dziwaczny strój sprawiał, że była właściwie półnaga.
Sprośna – to chyba było najwłaściwsze słowo. Tego szukał.
Była typowa. Większość ludzkich samic przebywających w sektorze dla VIP–ów
lawirowała na granicy, narażając się na aresztowanie pod zarzutem obnażania się w miejscu
publicznym. Z drugiej jednak strony, były one zwykle albo profesjonalistkami, albo
cywilkami. Przez ułamek sekundy Furiath zastanawiał się, jak by to było, gdyby zafundował
sobie chwilę z kimś takim jak ona.
Tkwił w celibacie już tak długo, że nawet myślenie o tym wydawało mu się całkowicie
nie na miejscu. Może jednak pomogłoby mu to przestać myśleć o Belli.
– Zauważyłeś coś ciekawego? – zagadnął Butch.
– Nie wiem, o czym mówisz.
– Och? Czyżbyś nie zauważył tej blondynki, która tu właśnie przemknęła?
– Nie jest w moim typie.
– W takim razie rozejrzyj się za długowłosą brunetką.
– Daj spokój.
Furiath dokończył martini. Miał ogromną ochotę rzucić szklanką o ścianę. Cholera, nie
do wiary, że zastanawiał się nad seksem za pieniądze.
Desperat. Nieudacznik.
Boże, miał ochotę na skręta.
– No, dalej, Furiath. Wiedz, że zawsze, kiedy tu przychodzisz, wszystkie laski cię
obserwują. Powinieneś spróbować jednej z nich.
Zbyt wiele osób naciskało już dziś na niego.
– Nie, dzięki.
– Chciałem tylko powiedzieć...
– Odpierdol się.
Butch zaklął pod nosem, powstrzymując się od dalszego komentarza. Furiath poczuł się
jak dupek. Tak jak powinien.
– Przepraszam.
– Spoko.
Furiath kiwnął na kelnerkę. Podeszła natychmiast. Kiedy już zabrała pustą szklankę,
wymamrotał:
– Próbowała umówić mnie z kimś na wieczór.
– Słucham?
– Bella.
Speszony, sięgnął po wilgotną serwetkę i zaczął ją składać w kwadraty.
– Powiedziała, że jest jakaś pracownica socjalna w Azylu.
– Rhym? Bardzo fajna...
– Ale ja...
– Nie jesteś zainteresowany? – Butch potrząsnął głową. – Stary, wiem, że pewnie
znowu zechcesz urwać mi łeb, ale już najwyższy czas, żebyś się w końcu kimś
zainteresował. Ten cały syf z tobą i samicami? To musi się skończyć.
Słysząc to, Furiath nie mógł powstrzymać śmiechu.
– Nie owijasz w bawełnę, glino.
– Musisz zacząć korzystać trochę z życia.
Furiath kiwnął głową w stronę bionicznej blondynki.
– I sądzisz, że kupowanie seksu to korzystanie z życia?
– Biorąc pod uwagę sposób, w jaki na ciebie patrzy, wcale nie będziesz musiał płacić.
Furiath spróbował to sobie wyobrazić. Siebie wstającego i podchodzącego do tej kobiety.
Biorącego ją za rękę i prowadzącego do jednej z prywatnych łazienek. Może zrobiła, by mu
laskę. Może on posadziłby ją na umywalce, rozłożył jej nogi i pompował, dopóki by nie
doszedł. Ile potrzebowałby czasu? Piętnaście minut. Maks. Może i był prawiczkiem, ale
przecież zasady uprawiania seksu były całkiem proste. Wszystko, czego potrzebowałoby jego
ciało, to mocny uchwyt i trochę tarcia. Z pewnością dałby sobie radę.
Cóż, tylko w teorii. Jak na razie w spodniach miał miękko, więc nawet gdyby chciał
stracić dziś cnotę, pewnie nic by z tego nie wyszło. Na pewno nie z nią.
– Nie potrzebuję – powiedział, kiedy stanęło już przed nim kolejne martini.
Z fasonem wrzucił sobie oliwkę do ust.
– Serio, nie trzeba.
Zamilkli. Zza wodnej kurtyny słychać było stłumione dudnienie muzyki. Furiath, który
nie mógł znieść takiej ciszy, zamierzał zacząć rozmowę na temat sportu, ale Butch nagle
zastygł.
Samica znajdująca się po drugiej stronie sektora dla VIP–ów patrzyła w ich stronę. Była
to szefowa ochrony, ubrana i ostrzyżona jak facet. Prawdziwy twardziel. Furiath widział ją
już parę razy w akcji, bez wysiłku powalającą pijanych ludzkich samców, jakby karciła psy
gazetą.
Zaraz, zaraz, ona wcale nie patrzyła na Furiatha. Wyraźnie zainteresowana była
Butchem.
– No nie, miałeś ją — wycedził Furiath. — Chyba się nie mylę?
Butch wzruszył ramionami.
– Tylko raz. Zanim poznałem Marissę.
Furiath znów zerknął na samicę, zastanawiając się, jaki był ten ich stosunek.
Wyglądała na taką, która potrafiła sprawić, żeby samcowi pokazały się gwiazdy. I raczej
nie robiła tego w zabawny sposób.
– Czy taki beznamiętny seks jest dobry? – zapytał, czując się, jakby miał dwanaście
lat.
Uśmiech na twarzy Butcha był dziwnie tajemniczy.
– Kiedyś myślałem, że tak. Ale nim nie spróbujesz gorącej, to i zimna pizza smakuje
wyśmienicie.
Furiath łyknął martini. Zimna pizza, hm. A więc to właśnie czekało tam na niego.
Inspirujące.
– Cholera, nie chcę ci psuć zabawy. Chodzi mi o to, że z właściwą osobą jest po prostu
lepiej.
Butch pchnął szklankę za siebie. Kelnerka podbiegła, by ją ponownie napełnić, ale
powstrzymał ją:
– Nie, kończę na dwóch. Dzięki.
– Czekaj! – powiedział Furiath, zanim kobieta odeszła. – Ja poproszę.
Vrhedny wiedział, że to sen, ponieważ czuł się szczęśliwy. Koszmar zawsze zaczynał się
od błogostanu. Na początku był szczęśliwy, całkowicie spełniony. Tak poskręcana była jego
kostka Rubika.
I wtedy wystrzeliła broń. Na jego koszuli wykwitła jasnoczerwona plama, a powietrze
przeszył krzyk, który zdawał się zwarty niczym kamień.
Ból był niby odłamek bomby wbijający się w jego ciało. Jakby został oblany benzyną i
podpalony, jakby zdzierano z niego skórę.
O Boże, umierał. Nikt nie przeżyłby takiej agonii.
Opadł na kolana i...
Wystrzelił z łóżka, jakby ktoś dał mu potężnego kopniaka prosto w głowę.
W apartamentowej klatce czarnych ścian i wypełnionych mrokiem nocy szyb jego
oddech brzmiał jak piła przedzierająca się przez twarde drewno. Cholera, miał wrażenie, że
serce zaraz wyskoczy mu z piersi.
Musiał się napić... teraz.
Na miękkich nogach podszedł do barku, wziął czystą szklankę i nalał sobie po brzeg.
Zbliżył szklankę do ust, gdy nagle zdał sobie sprawę, że nie jest sam.
Wyszarpnął czarny sztylet z pochwy przy pasie i obrócił się raptownie.
– To tylko ja, wojowniku.
Jezu Chryste. Stała przed nim, spowita w czarne szaty od stóp do głów, z zakrytą twarzą.
Pani Kronik. Jej malutka postać dominowała w apartamencie. Gdzieś spoza niej rozlewała się
poświata jasna niczym południowe słońce.
Och, to było spotkanie, którego właśnie teraz potrzebował. Tak, tak.
Skłonił się i pozostał tak bez ruchu, rozważając jednocześnie, jak można by w takiej
pozycji się napić.
– Jestem zaszczycony.
– Kłamiesz – powiedziała oschle. – Podnieś się, wojowniku, bym widziała twoją
twarz.
V starał się, jak mógł, by wydusić z siebie jakieś „hej–jak–się–Pani–miewa”, w nadziei
na zakamuflowanie „o–ja–pierdolę”, które siedziało wewnątrz jego głowy. Jebać to. Ghrom
groził wydaniem go przed Panią Kronik, jeśli nie zdoła wziąć się w garść. Pewnie już go
wtopił.
Kiedy zdołał się odrobinę wyluzować, pomyślał, że pociąganie teraz ze szklaneczki
mogłoby zostać odebrane jako zniewaga.
– Tak też by się stało – powiedziała Pani Kronik. – Lecz zrób to, jeśli już musisz.
Przełknął wódkę, jakby to była woda i odstawił szklankę. Najchętniej golnąłby sobie
jeszcze, ale teraz to niemożliwe. Na szczęście ona nie zostanie tu długo.
– Cel mojej wizyty nie ma nic wspólnego z twoim Królem.
Pani Kronik podleciała bliżej, zatrzymując się jakieś trzydzieści centymetrów od niego. V
walczył z chęcią cofnięcia się, szczególnie kiedy wyciągnęła świecącą rękę i musnęła jego
policzek.
Jej moc równa była mocy błyskawicy: precyzyjna i śmiercionośna. Nikt nie chciałby stać
się celem jej ataku.
– Już czas.
Czas na co? Wolał jednak milczeć. Pani Kronik nie zadaje się pytań.
– Zbliżają się twoje urodziny.
Prawda, wkrótce miał ukończyć trzysta trzy lata. Czy temu jednak miał zawdzięczać jej
wizytę? Gdyby chciała złożyć mu urodzinowe życzenia, wystarczyłoby przecież wysłać coś
symbolicznego pocztą. Kurwa, mogła przecież wysłać e–kartę i luz.
– I w związku z tym mam dla ciebie prezent.
– Jestem zaszczycony. – „I zdezorientowany”, pomyślał.
– Twoja samica jest gotowa.
Vrhedny zatrząsł się cały, jakby ktoś dźgnął go w dupę scyzorykiem.
– Przepraszam, co... – „śadnych pytań, debilu”, upomniał sam siebie. – Ach... z całym
szacunkiem, ale ja nie mam samicy.
– Masz.
Opuściła świecącą rękę.
– Wybrałam ją spośród Wybranek, by została twoją pierwszą partnerką. Jest
najczystszej krwi, najznakomitszej urody.
V otworzył usta, a Pani Kronik nagle znalazła się tuż przy nim.
– Połączycie się w związku i spłodzicie potomstwo, a ty będziesz się jeszcze
rozmnażał z innymi. Twoje córki uzupełnią szeregi Wybranek. Twoi synowie zostaną
członkami Bractwa. Takie jest twoje przeznaczenie: zostać Najsamcem Wybranek.
Słowo „Najsamiec” spadło na niego niczym bomba wodorowa.
– Wybacz mi, o Pani Kronik... ech...
Odchrząknął. Nagle przypomniał sobie, że jeśli ktoś wkurzy Jej Świątobliwość,
potrzebne mogą okazać się szczypce do grilla, by pozbierać jego dymiące pozostałości.
– To znaczy, bez obrazy, ale nie chcę brać sobie żadnej samicy jako mojej własnej...
– Tak jednak zrobisz. I zapłodnisz ją w trakcie odpowiedniego rytuału, a ona urodzi ci
młode. Tak jak zrobią to też i inne.
Wizja bycia uwięzionym po Drugiej Stronie, otoczonym przez samice, niezdolnym do
walki, bez możliwości widywania własnych braci... lub... nie daj Boże, Butcha... sprawiła, że
szczęki same mu się zacisnęły.
– Moim przeznaczeniem jest bycie wojownikiem. Bycie razem z moimi braćmi.
Jestem tu, gdzie powinienem być.
Spodziewał się, że słysząc to, Pani Kronik wpadnie w szał. Tymczasem powiedziała:
– Jakże to odważne z twojej strony, wyrzekać się swojej pozycji. Jesteś taki sam jak
twój ojciec.
Nieprawda. On i Krhviopij nie mieli ze sobą nic wspólnego.
– Wasza Świątobliwość...
– A jednak zrobisz to. I zgłosisz się z własnej woli.
Jego odpowiedź była jak strzał z procy, zimna i surowa.
– Będę potrzebował cholernie dobrego powodu.
– Jesteś moim synem.
V z wrażenia przestał oddychać.
– Trzysta trzy lata temu zrodziłeś się z mego ciała.
Kaptur Pani Kronik zsunął się, odsłaniając jej twarz – nieziemsko piękną, wręcz
zjawiskową.
– Podnieś swoją przeklętą dłoń i poznaj prawdę.
Z sercem w gardle, V podniósł rękę i jednym szarpnięciem zerwał skórzaną rękawicę.
Przerażony patrzył na to, co kryło się pod wytatuowaną skórą – żarzyło się w nim światło
takie jak u niej.
Jezu Chryste... Jak, do diabła, mógł wcześniej tego nie skojarzyć?
– Twoje zaślepienie – powiedziała – sprawiało, że nic nie widziałeś. Nie chciałeś
zobaczyć.
V zatoczył się w kierunku materaca. Siadł ciężko, mówiąc sobie, że nie może teraz
stracić głowy...
O, chwila... przecież już ją stracił. I to całkiem, inaczej napierdalałoby go teraz
niemiłosiernie.
– Jak... to możliwe?
Jasne, to było istotne pytanie, ale kogo to teraz obchodziło?
– Na razie pozostawię to bez odpowiedzi.
Pani Kronik w milczeniu obleciała pokój dookoła, a jej szaty nawet nie drgnęły, zupełnie
jakby zostały wykute w kamieniu. Przypominała figurę szachową. Królową. Jedyna wśród
wszystkich na planszy, która mogła bez ograniczeń poruszać się we wszystkich kierunkach.
Kiedy wreszcie przemówiła, jej głos był głęboki, a brzmiał władczo.
– Chciałam fizycznie doznać poczęcia oraz narodzin, dlatego przyjęłam postać zdolną
do podjęcia stosunku seksualnego i wybrałam się w płodnym stanie do Starego Kraju.
Zatrzymała się przed szklanymi drzwiami prowadzącymi na taras.
– Wybrałam samca, który miał wszystkie atrybuty, moim zdaniem najbardziej
pożądane dla przetrwania gatunku: siłę i spryt, moc i agresję.
V próbował wyobrazić sobie, jak mógł wyglądać seks Pani Kronik z tym samcem, który
był przecież jego ojcem. Cholera, musiało to być brutalne przeżycie.
– I było – powiedziała. – Otrzymałam dokładnie to, czego szukałam. W pełnym
wymiarze. Kiedy zaczęła się chcączka, nie było już odwrotu. A on zachowywał się
zgodnie ze swą naturą. W końcu jednak dał sobie spokój. Skądś wiedział, kim jestem
oraz co zamierzam.
Tak, jego ojciec był doskonały w odkrywaniu i wykorzystywaniu motywacji innych.
– Pewnie byłam naiwna, myśląc, że zdołam udawać kogoś, kim nie jestem, zwłaszcza
przed samcem takim jak on Doprawdy sprytne.
Popatrzyła przez pokój w stronę V.
– Powiedział, że da mi swoje nasienie pod warunkiem, że młody samiec zostanie z
nim. Nigdy nie udało mu się spłodzić syna, a jego genitalia wojownika domagały się tej
satysfakcji. Ja natomiast chciałam, by mój syn dołączył do Wybranek. Pewnie twój
ojciec poznał moje zamiary, tyle że ja równie dobrze znałam jego słabości, no i to ode
mnie zależał wybór płci młodego. Zgodziliśmy się ostatecznie, że trzy lata po twoim
urodzeniu dostanie ciebie na trzy wieki i będzie mógł nauczyć cię walki po tamtej
stronie. Później miałeś posłużyć do moich celów.
Do jej celów? Do celów ojca? Cholera, czy w tym wszystkim on nie miał prawa głosu?
Głos Pani Kronik obniżył się.
– Kiedy doszliśmy już do porozumienia, godzinami zmuszał mnie do uległości. Postać,
którą przyjęłam, prawie od tego umarła. Opanowany był potrzebą poczęcia, a ja
znosiłam to, ponieważ i mnie na tym zależało.
„Znosiłam” było dobrym słowem. V, tak jak reszta samców w obozie wojowników,
wielokrotnie musiał oglądać swego ojca uprawiającego seks. Krhwiopij nie odróżniał walki
od rżnięcia i nie uwzględniał okoliczności łagodzących w związku z rozmiarami lub
słabościami samic.
Pani Kronik znowu zaczęła przemieszczać się po pokoju.
– W twoje trzecie urodziny przyprowadziłam cię do obozu.
V czuł lekki szum w głowie, zupełnie jakby pędzący w niej pociąg nabierał prędkości.
Przez jakąś szaloną umowę rodziców spędził całe życie jako wrak, zmuszony radzić sobie z
konsekwencjami okrucieństw ojca oraz z bezlitosnymi lekcjami w obozie wojennym.
Kiedy wreszcie się odezwał, jego głos przypominał warczenie.
– Czy ty wiesz, co on mi robił? Co oni mi tam robili?
– Wiem.
Mając w dupie wszelkie zasady etykiety, wrzasnął:
– Więc dlaczego, do kurwy nędzy, pozwoliłaś mi tam zostać?
– Dałam przecież słowo.
V dosłownie gotował się od środka.
– Dobrze wiedzieć, że twój honor pozostał nietknięty, nawet jeśli moim kosztem. Tak,
zajebiście sprawiedliwa wymiana.
– Mogę zrozumieć twoją złość...
– Doprawdy, „mamo”? Czuję się z tym o wiele lepiej. Spędziłem dwadzieścia lat w
tym szambie, walcząc o przeżycie. I co z tego mam? Zryty łeb i zjebane ciało. A teraz
chcesz, bym się dla ciebie rozmnażał?
Uśmiechnął się chłodno.
– A co, jeśli nie mogę ich zapłodnić? Jeśli wiesz, co się ze mną działo, jak możesz
nawet o tym myśleć?
– Możesz.
– Skąd to wiesz?
– Czy myślisz, że istnieje jakaś część mojego syna, której nie mogę zobaczyć?
– Ty... suko – wyszeptał.
Z wnętrza jej ciała uderzył nagle taki podmuch gorąca, że przypalił mu brwi. Jej głos
zatrząsł apartamentem:
– Nie zapominaj, kim jestem, wojowniku. Źle wybrałam twego ojca i oboje
cierpieliśmy przez ten błąd. Czy wydaje ci się, że ja nie cierpiałam, obserwując twoje
życie? Czy myślisz, że niewzruszona patrzyłam na to z daleka? Każdego dnia
umierałam dla ciebie.
– Cóż, nie jesteś widać pieprzoną Matką Teresą! krzyczał, świadom, że jego ciało
zaczyna się nagrzewać. – Niby jesteś taka wszechmocna! Gdybyś się choć trochę
przejęła mogłabyś wkroczyć...
– Przeznaczenia się nie wybiera, jest ono nadawane...
– Przez kogo? Przez ciebie? Więc czyż to jednak nie ciebie powinienem nienawidzić
za całe to gówno, które mi przytrafiło?
Teraz już cały się żarzył. Nie musiał nawet spogląda na swoje ramiona, by widzieć, co
było wewnątrz jego ręki i co rozprzestrzeniało się po całym jego ciele. Tak. Jak. U. Niej.
– Boże... bądź przeklęta.
– Synu...
W grymasie wściekłości odsłonił kły.
– Nie nazywaj mnie tak. Nigdy więcej. Matka i syn... nie jesteśmy nimi. Moja matka
zrobiłaby coś... Kiedy nie mogłem dać sobie rady, moja matka byłaby przy mnie...
– Chciałam tam być...
– Kiedy krwawiłem, zalewałem się łzami i byłem przerażony, moja matka zjawiłaby
się tam. Więc nie wkręcaj mi tutaj bzdur o matczynej miłości.
Nastąpiła długa cisza. Potem jej głos zabrzmiał czysto i silnie.
– Stawisz się u mnie po zakończeniu mojego odosobnienia, które zaczyna się
dzisiejszej nocy. By dochować procedur, zostanie ci pokazana twoja partnerka.
Powrócisz, kiedy zostanie odpowiednio przygotowana do twojego użytku i zrobisz to,
do czego zostałeś zrodzony. I zrobisz to wszystko z własnej, wolnej woli.
– Na pewno. Pierdol się.
– Vrhedny, synu Krhviopija, zrobisz to. Inaczej nasza rasa nie przetrwa. Jeśli chcemy
stawić skuteczny opór Korporacji Reduktorów, musimy mieć więcej braci. Jest was w
Bractwie zaledwie garstka. W poprzednich epokach było dwudziestu, trzydziestu
członków. Skąd weźmiemy was więcej, jeśli nie przez selektywne rozmnażanie?
– Przyłączyłaś Butcha do Bractwa, a on nie był...
– Wypełniło się wyjątkowe zrządzenie opatrzności przepowiedziane proroctwem. Nie
jest to jednak to samo i dobrze o tym wiesz. Jego ciało nigdy nie będzie tak silne jak
twoje. Gdyby nie jego wrodzona moc, nigdy nie mógłby funkcjonować jako brat.
V odwrócił od niej wzrok.
Przetrwanie gatunku. Przetrwanie Bractwa.
Kurwa.
Przeszedł przez pokój i zatrzymał się przy kole tortur oraz ścianie z zabawkami.
– Jestem nieodpowiednim gościem do takiego zadania. Nie jestem typem bohatera. Nie
interesuje mnie ratowanie świata.
– Logika tkwi w biologii i nie można się jej oprzeć. Vrhedny podniósł świecącą rękę,
zastanawiając się, ile razy użył jej do spalenia różnych rzeczy. Domów. Samochodów.
– A co z tym? Chcesz wyhodować całe pokolenie przeklętych tak jak ja? A jeśli
przekażę to mojemu potomstwu?
– To wspaniała broń.
– Tak jak i sztylet, tyle że on nie podpala przyjaciół.
– Jesteś błogosławiony, a nie przeklęty.
– Tak? To spróbuj z tym żyć.
– Moc wymaga poświęcenia. Roześmiał się nerwowo.
– W takim razie bez namysłu oddałbym całe to gówno, by być normalnym.
– Bez względu na wszystko, masz zobowiązania wobec swego gatunku.
– Aha, racja. Tak samo jak ty miałaś wobec syna, którego zrodziłaś. Módl się lepiej,
bym był bardziej sumienny przy wypełnianiu moich obowiązków.
Patrzył na rozciągające się za oknem miasto i myślał o cywilach, którzy wpadali w ręce
reduktorów Omegi, maltretowanych, bitych lub martwych. Od wieków ci dranie uśmiercają
niewinnych, a przecież życie było już wystarczająco ciężkie bez bycia prześladowanym.
Zwłaszcza on powinien zdawać sobie z tego sprawę.
O rany, jej argument był logiczny, i to go najbardziej wkurzało. Obecnie w Bractwie było
ich jedynie pięciu, wliczając w to Butcha. Prawo nie pozwalało walczyć Ghromowi, bo był
królem. Tohrtur zniknął. Hardhy zginął zeszłego lata. Pozostało ich pięciu przeciwko
wiecznie uzupełniającej się armii. Co gorsza, reduktorzy dysponowali niewyczerpanym
zapasem ludzi, którymi mogli zasilić szeregi nieumarłych. Bracia tymczasem muszą zostać
urodzeni, wychowani i przeżyć swoją przemianę. Jasne, są jeszcze uczniowie trenowani w
obozie, którzy ostatecznie skończą jako żołnierze. Lecz ci chłopcy nigdy nie wykażą się siłą,
wytrzymałością oraz zdolnościami uzdrawiającymi na takim poziomie, jak samce wywodzące
się z linii krwi Bractwa.
A co do produkcji większej ilości braci... niewielka jest pula ojców do wyboru. Ghrom
jako król może sypiać z każdą samicą w obrębie gatunku, jednak jest on głęboko związany z
Beth. Tak samo jak Rankohr oraz Z ze swoimi samicami. Tohr, zakładając, że wciąż jest
żywy i kiedyś powróci, raczej nie będzie w nastroju do zapładniania Wybranek. Ostatnią
szansą był Furiath, lecz on z kolei miał złamane serce i tkwił w celibacie. Nie najlepszy
materiał na męską dziwkę.
Kurwa.
Podczas gdy on rozmyślał nad sytuacją, Pani Kronik milczała. Zupełnie jakby wiedziała,
że jedno jej słowo, a rzuci to wszystko w cholerę i do diabła z całą rasą.
Odwrócił się, stając z nią twarzą w twarz.
– Zrobię to, ale pod jednym warunkiem.
– Który brzmi?
– Mieszkam tutaj, razem z braćmi. Walczę razem z braćmi. Wybiorę się na Drugą
Stronę i... – Kurde. – Prześpię się z kimkolwiek. Ale mój dom pozostanie tutaj.
– Najsamce zawsze mieszkają...
– Ale nie ja, więc bierz mnie lub zostaw w spokoju.
Patrzył na nią piorunującym wzrokiem.
– Pamiętaj, jestem na tyle egoistycznym draniem, że jeśli się nie zgodzisz, po prostu
odejdę. I co wtedy zrobisz? Poza tym nie będę przecież ruchał samic przez całą resztę
życia, chyba że ty chcesz zająć się moim fiutem osobiście.
Uśmiechnął się zimno.
– To chyba tyle na temat biologii, prawda?
Teraz to ona nerwowo szamotała się po pokoju. Obserwując ją, czekał. Wkurwiało go, że
byli aż tak do siebie podobni – żeby pomyśleć, musieli być w ruchu.
Zatrzymała się przy kole tortur i wyciągnęła w jego kierunku żarzącą się rękę.
Pozostałości po seksie rozpłynęły się w powietrzu, a bałagan uprzątnął się, tak jakby nie
pochwalała tego wszystkiego.
– Myślałam, że może wolałbyś beztroskie życie. śycie, w którym miałbyś zapewnioną
ochronę i nie musiałbyś walczyć.
– I miałbym zmarnować ten staranny trening, jaki przeszedłem pod pięścią mego ojca?
To by dopiero była strata. A co do ochrony, potrzebna mi była trzysta lat temu. Teraz
podziękuję.
– Myślałam, że może... chciałbyś mieć partnerkę. Taką, którą tobie wybrałam.
Wywodzi się z najlepszej ze wszystkich linii kiwi. Szlachetna krew, wdzięk i piękno.
– Już raz mi wybrałaś, ojca, prawda? Więc wybacz, że teraz nie czuję ekscytacji.
Obrzuciła spojrzeniem zgromadzony w pokoju sprzęt.
– Preferujesz... srogą kopulację.
– W końcu jestem synem mego ojca. Sama to powiedziałaś.
– Nie mógłbyś praktykować tego typu... seksualnych przedsięwzięć ze swoją
partnerką. Byłoby to dla niej nie do przyjęcia. Nie mógłbyś też być już wtedy z nikim
innym tylko z Wybrankami. Inaczej byłoby to hańbiące.
V usiłował wyobrazić sobie, że rezygnuje ze swych dotychczasowych uciech.
– Moja bestia musi opuszczać swoją jamę. Szczególnie teraz.
– Teraz?
– Daj spokój, „mamo”. Wiesz o mnie wszystko, prawda? Więc wiesz, że moje wizje
wyczerpały się i z braku snu jestem na wpół psychotyczny. Do diabła, przecież wiesz,
że w zeszłym tygodniu skoczyłem z tego tarasu. Im dłużej to potrwa, tym będzie ze mną
gorzej, zwłaszcza jeśli nie zdołam zapewnić sobie... treningu.
Machnęła ręką, nie zgadzając się z nim.
– Nic nie widzisz, ponieważ jesteś na rozdrożu własnej ścieżki. Wolna wola nie może
być uprawiana, kiedy jesteś świadom ostatecznego rezultatu. Dlatego właśnie
przewidująca część ciebie zagłusza samą siebie. To powróci.
Sam nie wiedział, dlaczego, ale jej słowa go uspokoiły. A przecież kiedyś bronił się przed
tymi wizjami. Nagle coś mu zaświtało.
– Ty nie wiesz, co się ze mną stanie, prawda? Nie wiesz, co zamierzam.
– Chcę, byś dał mi słowo, że wypełnisz swoją powinność po Drugiej Stronie. Zadbasz
o to, co trzeba tam zrobić. Daj słowo.
– Powiedz to. Powiedz, że nic nie widzisz. Jeśli chcesz mej przysięgi, spełnij moją
prośbę.
– Po co?
– Chcę wiedzieć, czy masz jakąś słabość! – wykrzyczał.
– Jeśli tak, to jesteś w stanie zrozumieć, jak ja się czuję.
Ciepło bijące od niej wzrosło, wreszcie w apartamencie zrobiło się niczym w saunie. Po
chwili powiedziała:
– Twoje przeznaczenie należy do mnie. Nie znam twojej ścieżki.
V skrzyżował ręce na piersi. Czuł się tak, jakby stał na chwiejącym się krześle ze
stryczkiem owiniętym wkoło szyi. Jebać. To.
– Masz moje słowo.
– Weź to i przyjmij swoją nominację na Najsamca.
Wyciągnęła do niego rękę z ciężkim złotym wisiorem na czarnym jedwabnym sznurku.
Kiedy go przyjął, skinęła głową, zatwierdzając układ pomiędzy nimi.
– Wyruszę już i poinformuję Wybranki. Moje odosobnienie za kilka dni dobiega
końca. Przybędziesz wtedy do mnie i zostaniesz powołany na Najsamca.
Czarny kaptur powoli uniósł się do góry, zanim jednak opadł na jej żarzącą się twarz,
powiedziała jeszcze:
– Do następnego spotkania. Bądź zdrów.
Zniknęła. Tak po prostu. A nie towarzyszyły temu ani dźwięk, ani ruch. Światło zgasło.
V podszedł do łóżka, czując, że kolana się pod nim uginają. Padł na materac, wpatrując
się w długi, smukły wisior. Złoto pokryte było znakami w Starym Języku.
Nie chciał mieć młodych. Nigdy ich nie miał. Jednak doszedł do wniosku, że w takim
wypadku nie będzie nikim więcej, tylko dawcą spermy. Nie będzie musiał być ojcem dla
żadnego z nich. Ulżyło mu. Nie byłby dobry w te klocki.
Wepchnął wisior do tylnej kieszeni skórzanych spodni i ukrył głowę w dłoniach. Wróciły
wspomnienia dorastania w obozie wojowników. Wspomnienia krystalicznie czyste i wyraźne
niczym szkło. Przeklinając paskudnie w Starym Języku, sięgnął po kurtkę, wyjął telefon i
szybko wystukał numer. Kiedy rozległ się głos Ghroma, towarzyszył mu w tle jakiś
warkoczący dźwięk.
– Masz chwilę? – zapytał V.
– Jasne, o co chodzi?
Kiedy V nie odpowiedział, głos Ghroma stał się niższy.
– Vrhedny? Wszystko w porządku?
– Nie.
Ghrom musiał odłożyć telefon, bo nagle jego glos dobiegł z oddali.
– Fritz, czy mógłbyś przyjść odkurzyć trochę później? Dzięki, stary.
Warkot ustał, potem rozległ się trzask zamykanych drzwi.
– Mów.
– Czy... ech, czy pamiętasz ostatni raz, kiedy się upiłeś? Ale tak porządnie?
– Cholera...
V wyobraził sobie, jak czarne brwi króla stroszą się teraz.
– Boże, myślę, że to było z tobą. Jakoś na początku dwudziestego wieku, czyż nie?
Siedem butelek whisky na nas dwóch.
– Właściwie to dziewięć.
Ghrom roześmiał się.
– Zaczęliśmy o czwartej po południu i zajęło nam to... ile, czternaście godzin? Byłem
później wstawiony przez cały następny dzień. Minęło sto lat, a wydaje mi się, że wciąż
mam kaca.
V zamknął oczy.
– Pamiętasz, kiedy wstawał świt... ja, ech... powiedziałem ci, że nigdy nie poznałem
mojej matki. Nie miałem pojęcia, kim była i co się z nią stało. Pamiętasz?
– Większość tego, o czym gadaliśmy, pamiętam jak przez mgłę, ale tak, przypominam
sobie.
Boże, byli wtedy tak zalani. Pijani w sztok. I tylko dzięki temu V wypaplał choć trochę
tego, co ciążyło mu przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.
– V? Co się dzieje? Czy ma to coś wspólnego z twoją mamanh?
V powoli opadł na łóżko, a wisior schowany w tylnej kieszeni wbił mu się w dupę.
– Tak... właśnie ją poznałem.