background image

4

44

4    

PO DRUGIEJ STRONIE, W SANKTUARIUM WYBRANEK, w swoim białym pokoju 

Cormia usiadła na składanym łóŜku. Obok paliła się niewielka biała świeczka. Cormia ubrana 

była w tradycyjne białe szaty Wybranek. Bose stopy postawiła na białym marmurze podłogi, 

a ręce skrzyŜowała na kolanach. 

Czekała. 

Przyzwyczaiła  się  juŜ  do  oczekiwania.  Taki  był  urok  Ŝycia  Wybranek.  Wiecznie 

oczekiwały na zajęcia wyznaczane przez kalendarz rytuałów. Na pojawienie się Pani Kronik. 

Na  obowiązki  wyznaczane  im  przez  przełoŜoną.  Oczekiwały  z  gracją,  cierpliwością  i 

zrozumieniem  lub  przynosiły  hańbę  całej  tradycji,  w  imię  której  słuŜyły.  W  tym  miejscu 

Ŝadna z sióstr nie była waŜniejsza od innych. Jako członkini Wybranek, kaŜda stanowiła część 

całości,  pojedynczą  molekułę  pośród  wielu  innych,  tworzących  razem  funkcjonujące  ciało 

duchowe... zarówno niezbędne, jak i kompletnie nieistotne. 

Tak więc biada samicy, która zawiodła. Mogłaby przecieŜ skazić inne. 

Dziś  jednak  oczekiwanie budziło niepokój. Cormia zgrzeszyła i z przeraŜeniem czekała 

na swoją karę. 

Długo juŜ czekała nadejścia swej przemiany. Potajemnie niecierpliwiła się, jednak nie z 

powodu  korzyści  odnoszonych  z  tego  przez  Wybranki.  Pragnęła  całkowicie  spełnić  się  jako 

osoba.  Pragnęła  poczuć  znaczenie  swego  oddechu  i  bicia  serca,  które  wiązało  się  z  byciem 

indywidualną jednostką we wszechświecie, a nie tylko jedną z wielu takich samych szprych w 

kole. Transformacja, którą przeszła, była niczym klucz do wolności. 

Przemiana nastąpiła całkiem niedawno. Zaproszono ją do świątyni, gdzie wypiła kielich 

napoju.  W  pierwszej  chwili  uradowała  się,  przekonana,  Ŝe  jej  potajemne  pragnienia  nie 

zostały zauwaŜone. Zaraz potem jednak dosięgła ją kara. 

Zerkała  na  swe  ciało  i  obwiniała  swoje  piersi  oraz  biodra  za  to,  co  miało  ją  spotkać. 

Obwiniała  samą  siebie  za  chęć  zostania  kimś  wyjątkowym.  Powinna  pozostać  taką,  jaką 

była... 

Cienka  jedwabna  zasłona  nad  drzwiami  rozsunęła  się  i  do  środka  weszła  Wybranka 

Amalya, jedna z osobistych słuŜących Pani Kronik. 

–  A więc stało się – powiedziała Cormia, zaciskając palce aŜ do bólu. 

Amalya uśmiechnęła się pogodnie. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  Stało się. 

–  Jak długo? 

–  Przybędzie po zakończeniu odosobnienia Jej Wysokości. 

Zdesperowana Cormia odwaŜyła się zapytać: 

–  Czy nie moŜna wezwać innej z nas? Są takie, które tego chcą. 

–  Zostałaś wybrana. 

W oczach Cormii pojawiły się łzy. Amalya podeszła bliŜej, a jej bose stopy nie wydały 

Ŝadnego dźwięku. 

–  Będzie delikatny dla twojego ciała. Będzie... 

–  Wcale taki nie będzie. Jest synem wojownika Krhviopija. 

Amalya gwałtownie odskoczyła do tyłu. 

–  Co? 

–  Czy Pani Kronik nic ci nie powiedziała? 

–  Jej  Świątobliwość  wspomniała  jedynie,  Ŝe  zostało  to  zorganizowane  z  jednym  z 

członków Bractwa, wartościowym wojownikiem. 

Cormia potrząsnęła głową. 

–  Powiedziała  mi  to  juŜ  wcześniej,  kiedy  tu  przyszła.  Myślałam,  Ŝe  wszyscy  o  tym 

wiedzą. 

–  Zmartwiona Amalya ściągnęła brwi. Bez słowa usiadła na składanym łóŜku i objęła 

Cormię. 

–  Nie chcę tego – wyszeptała Cormia. – Wybacz mi, siostro, ale nie chcę. 

Amalya bez przekonania powiedziała: 

–  Wszystko będzie dobrze... naprawdę. 

–  Co się tutaj wyprawia? – przeszywający głos oderwał je od siebie. 

W  drzwiach  stała  przełoŜona,  patrząca  podejrzliwie.  W  jednej  ręce  trzymała  jakąś 

ksiąŜkę, w drugiej czarne perły modlitewne. Wzór idealnej Wybranki. Amalya poderwała się, 

ale  co  się  stało,  to  się  nie  odstanie.  Jako  Wybranki  zawsze  powinny  radować  się  ze  swojej 

pozycji.  KaŜda  inna  reakcja  traktowana  była  jako  bluźniercza  dewiacja,  za  którą  naleŜało 

wyrazić skruchę, one zaś zostały właśnie na tym przyłapane. 

–  Chcę teraz pomówić z Wybranką Cormią – oznajmiła przełoŜona. – Na osobności. 

–  Tak, oczywiście. 

Amalya z opuszczoną głową podeszła do drzwi. 

–  Siostry wybaczą. 

–  Powinnaś udać się do Świątyni Zadośćuczynienia, czyŜ nie? 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  Tak, pani. 

–  Pozostań  tam  do  końca  cyklu.  Jeśli  zobaczę  cię  w  terenie,  będę  wielce 

niezadowolona. 

–  Tak, pani. 

Cormia zacisnęła powieki i modliła się za przyjaciółkę. Cały cykl w tej świątyni? MoŜna 

zwariować od deprywacji sensorycznej. 

PrzełoŜona wypowiadała słowa, połykając ich końcówki. 

–  Ciebie  teŜ  bym  tam  wysłała,  gdyby  nie  pewne  przedsięwzięcia,  w  których  musisz 

wziąć udział. 

Cormia otarła łzy. 

–  Tak, pani. 

–  Rozpocznij przygotowania od przeczytania tego. Na łóŜku wylądowała oprawiona w 

skórę ksiąŜka. 

–  Wyszczególnione  są  tam  prawa  Najsamca  oraz  twoje  obowiązki.  Kiedy  skończysz, 

odbędziesz konsultację seksualną. 

O Matko, proszę, tylko niech to nie będzie przełoŜona... 

–  Poinstruuje cię Layla. 

Kiedy Cormia odetchnęła z wyraźną ulgą, przełoŜona warknęła: 

–  Czy mam to potraktować jako obelgę? UlŜyło ci, Ŝe to nie ja będę cię uczyć? 

–  AleŜ skąd, siostro. 

–  Teraz obraŜasz mnie, kłamiąc. Spójrz na mnie. Spójrz na mnie. 

Cormia  podniosła  wzrok  i  bezwiednie  cofnęła  się,  kiedy  przełoŜona  przygwoździła  ją 

srogim spojrzeniem. 

–  Wypełnisz  swą  powinność  i  zrobisz  to  dobrze,  albo  ześlę  cię  na  wygnanie. 

Zrozumiałaś? Zostaniesz wygnana. 

Cormia osłupiała. Wygnanie? Wygnanie... na Drugą Stronę? 

–  Odpowiedz mi. Czy to jasne? 

–  T...tak, pani. 

–  Nie popełnij błędu. Jedyne, co się liczy, to przetrwanie Wybranek oraz zarządzenia, 

jakie  tu  ustanowiłam.  KaŜda,  która  będzie  stanowić  przeszkodę,  zostanie 

wyeliminowana.  Pamiętaj  o  tym,  kiedy  poczujesz  chęć  uŜalania  się  nad  sobą.  Spotkał 

cię zaszczyt, którego osobiście mogę cię pozbawić wraz ze wszystkimi towarzyszącymi 

temu konsekwencjami. Rozumiemy się? Rozumiemy? 

Cormia nie zdołała wydobyć z siebie głosu, więc tylko skinęła głową. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

W oczach przełoŜonej pojawił się dziwny błysk. 

–  Gdyby nie twoja krew, byłabyś całkowicie nie do przyjęcia. Właściwie wszystko to 

jest całkowicie nie do przyjęcia. 

PrzełoŜona wyszła bezszelestnie jak złodziej. W ślad za nią przepłynęła przez drzwi jej 

biała jedwabna sukienka. 

Cormia skryła twarz w dłoniach i przygryzała dolną wargę, rozmyślając nad sytuacją. Jej 

ciało zostało właśnie obiecane wojownikowi, którego nigdy nie poznała... Spłodzonemu przez 

brutalnego  i  okrutnego  samca...  I  to  na  jej  barkach  spoczywała  teraz  szlachetna  tradycja 

Wybranek. 

Zaszczyt? Nie, to była kara za śmiałe pragnienie czegoś dla samej siebie. 

Kiedy na stół trafiło kolejne martini, Furiath usiłował policzyć, czy było to piąte? MoŜe 

szóste? Nie miał pewności. 

–  Stary, dobrze, Ŝe dziś w nocy nie walczymy – powiedział Butch. – Chlasz to gówno 

jak wodę. 

–  Jestem spragniony. 

–  Domyślam się. 

Glina wyciągnął się na kanapce. 

–  Jak długo jeszcze zamierzasz się tak nawadniać? 

–  Nie musisz tu wisieć... 

–  Przesuń się, glino. 

Furiath i Butch spojrzeli w górę. Naprzeciwko stolika stał V, który pojawił się dosłownie 

znikąd. Coś było nie tak. Miał szeroko otwarte oczy i bladą twarz, przez co wyglądał jak po 

jakimś wypadku, tyle Ŝe nie krwawił. 

–  Hej, stary. 

Butch odsunął się, robiąc obok siebie miejsce. 

–  Nie sądziłem, Ŝe zobaczymy cię tu dzisiejszej nocy. 

V  usiadł.  Pod  skórzaną  motocyklową  kurtką  jego  wielkie  bary  wyglądały  naprawdę 

imponująco. Nerwowo zaczął uderzać palcami o blat stołu. 

Butch spojrzał krzywo. 

–  Wyglądasz jak padlina na szosie. Co jest? 

Vrhedny złoŜył ręce. 

–  To nie miejsce na taką rozmowę. 

–  Chodźmy więc do domu. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  Nie ma, kurwa, mowy. Będę tam uwięziony przez cały dzień. 

V uniósł rękę, a kiedy kelnerka podeszła, połoŜył stówę na tacy. 

–  Zapewnij stały dopływ płynów, OK? A to napiwek. 

Uśmiechnęła się. 

–  Z przyjemnością. 

Kiedy  ruszyła  w  stronę  baru,  poruszając  się  zwinnie,  jakby  na  łyŜworolkach,  wzrok  V 

przebiegł  przez  sektor  VIP–ów.  Spojrzał  spod  nastroszonych  brwi.  Kurczę,  wcale  nie 

obserwował  tłumu.  Poszukiwał  pretekstu  do  rozpoczęcia  bójki.  Czy  to  moŜliwe,  Ŝe  ten  brat 

teŜ... świecił się odrobinę? 

Furiath spojrzał w lewo i klepnął się dwa razy po uchu, wysyłając w ten sposób sygnał do 

jednego  z  ochroniarzy  stojących  przy  prywatnym  wejściu.  Ochroniarz  skinął  głową  i 

powiedział  coś  do  zegarka  na  ręku.  Kilka  chwil  później  przez  drzwi  wszedł  Wielebny, 

ogromny  samiec  z  irokezem.  Ubrany  był  w  doskonale skrojony czarny garnitur, a w prawej 

ręce  trzymał  czarną  laskę.  Powoli  zbliŜał  się  do  stolika  Bractwa,  a  wszyscy  schodzili  mu  z 

drogi,  po  części  z  powodu  jego  rozmiarów,  po  części  ze  strachu.  Wiedziano,  kim  jest  i  do 

czego jest zdolny. Wielebny był typem dilera narkotykowego, który osobiście załatwiał swoje 

sprawy zawodowe, a ten, kto wszedł mu w drogę, kończył posiekany w kostkę jak sałatka. 

Ten  mieszaniec,  szwagier  Zbihra,  wielokrotnie  juŜ  okazał  się  niespodziewanym 

sojusznikiem  Bractwa,  jednak  wszystko  komplikowała  prawdziwa  natura  Wielebnego.  Tak 

więc był on niełatwym przyjacielem oraz krewnym. 

Skąpy uśmiech ledwie odsłonił kły. 

–  Dobry wieczór, panowie. 

–  Nie  masz  nic  przeciwko,  Ŝebyśmy  skorzystali  z  twojego  biura,  by  załatwić  drobną 

prywatną sprawę? 

–  I tak nic nie powiem – warknął V, kiedy kolejny drink trafił na stół. 

Przełknął, jakby to była woda mająca ugasić poŜar w jego brzuchu. 

–  Nic. Nie. Powiem. 

Furiath i Butch spojrzeli na siebie ze zrozumieniem: Vrhedny nie zamierzał rozmawiać. 

–  Twoje biuro? – powtórzył Furiath do Wielebnego. 

Wielebny uniósł piękną brew, odsłaniając przy tym bystre ametystowe oczy. 

–  Nie  jestem  pewien,  czy  zechcecie  z  niego  skorzystać.  Całe  pomieszczenie  jest  na 

podsłuchu i kaŜda sylaba jest nagrywana. No, chyba Ŝe... ja tam będę. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Niezbyt  dobrze,  lecz  cokolwiek  raniło  Bractwo,  raniło  teŜ  siostrę  Wielebnego  i 

jednocześnie partnerkę Z. Tak więc, mimo iŜ gość był w połowie symphatą, miał powody, by 

stosować zaostrzone środki ostroŜności. 

Furiath wyślizgnął się z boksu, nie odrywając wzroku od V. 

–  Zabieraj swojego drinka. 

–  Nie. 

Butch wstał. 

–  No to zostaw. Ale skoro nie zamierzasz iść do domu, będziemy musieli porozmawiać 

tutaj. 

Oczy V zabłysnęły. I nie tylko one. 

–  Kurwa... 

Butch pochylił się nad stołem. 

–  Emitujesz  aurę,  jakby  twoja  dupa  podłączona  była  do  kontaktu.  Tak  więc 

zdecydowanie radzę ci skończyć juŜ to pierdolenie i przenieść się do biura Wielebnego, 

zanim dojdzie tu do jakiejś nieprzyjemnej sytuacji. Czaisz? 

Przez dłuŜszą chwilę V i Butch wpatrywali się w siebie bez słowa, wreszcie V podniósł 

się i ruszył w stronę biura Wielebnego. Gdy szedł, jego gniew wydzielał toksyczny zapach. 

Rany, glina był jedyną osobą mającą jakiekolwiek szanse zapanowania nad V, kiedy ten 

odwalał  takie  akcje.  Tak  więc,  dzięki  ci  BoŜe  za  tego  Irlandczyka.  Przeszli  przez  wejście 

obstawione  przez  dwóch  ochroniarzy  i  rozgościli  się  w  kantorku  Wielebnego.  Kiedy 

zamknęły się drzwi, Wielebny podszedł do biurka, sięgnął gdzieś pod blat, po czym rozległ 

się krótki, piszczący dźwięk. 

–  Jesteśmy bezpieczni – powiedział, opadając na czarne skórzane krzesło. 

Wszyscy wpatrywali się w V, który natychmiast zaczął zachowywać się niby zwierzę w 

klatce.  Chodził  tam  i  z  powrotem,  a  wyglądał  tak,  jakby  chciał  kogoś  poŜreć.  W  końcu 

zatrzymał  się  naprzeciwko  Butcha.  Lampa  świecąca  nad  nim  nie  była  tak  jasna  jak  to,  co 

Ŝarzyło się pod jego skórą. 

–  Gadaj – wymamrotał Butch. 

V w milczeniu wyjął coś z tylnej kieszeni. W dłoni kołysał mu się cięŜki złoty wisior na 

jedwabnym sznurku. 

Wygląda na to, Ŝe dostałem nową fuchę. 

–  O... kurwa – wyszeptał Furiath. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Układ  obowiązujący  w  sypialni  Blastha  był  częścią  standardowej  procedury  działania 

obowiązującej  Johna  i  jego  kumpli.  John  w  nogach  łóŜka,  Blasth  po  turecku  na  podłodze, 

Khill  rozłoŜony  wygodnie  –  połowa  jego  nowego  ciała  na,  połowa  poza  wielkim 

nadmuchiwanym  fotelem.  Butelki  piwa  były  otwarte,  a  paczki  chipsów  krąŜyły  juŜ  między 

nimi. 

–  Dobra, więc gadaj – powiedział Blasth. – Jak tam twoja przemiana? 

–  Pieprzyć przemianę. Zaliczyłem numerek. 

Kiedy Blasth i John wytrzeszczyli oczy, Khill zachichotał. 

–  Tak, zrobiłem to. Jakby to powiedzieć, straciłem dziewictwo. 

–  O, ja pierdolę – wyszeptał z podziwem Blasth. 

–  Serio. 

Khill przechylił głowę do tyłu i połknął połowę zawartości puszki. 

–  Powiem jednak, Ŝe ta przemiana... stary... 

Spojrzał na Johna, starając się zapanować nad niedopasowanymi oczami. 

–  Przygotuj się. Istny hardkor. Masz ochotę umrzeć. Modlisz się o to. A potem sprawy 

przyjmują krytyczny obrót. 

Blasth pokiwał głową. 

–  Coś okropnego. 

Khill dokończył piwo i cisnął pustą puszką do kosza na śmieci. 

–  Moja miała miejsce przy świadkach. Twoja teŜ, prawda? 

Kiedy Blasth skinął, Khill otworzył minilodówkę i wyciągnął z niej kolejne piwo. 

–  Tak,  to  znaczy...  jakoś  tak  dziwnie.  Mój  ojciec  w  pokoju.  Jej  ojciec  teŜ.  Wszyscy 

widzieli moje szamoczące się ciało. Normalnie czułbym się skrępowany, ale byłem zbyt 

zajęty czuciem się jak kupa gówna. 

–  Kogo uŜyłeś? – zapytał Blasth. 

–  Marny. 

–  No to łaaadnie. 

Powieki Khilla zrobiły się ocięŜałe. 

–  Tak, była bardzo smaczna. 

Blasth aŜ otworzył usta. 

–  To ona? Ona była tą, którą... 

–  Zgadza się. 

Khill roześmiał się na widok Blastha padającego z wraŜenia do tyłu na podłogę. 

–  Marna. Tak, wiem. Sam ledwie mogę w to uwierzyć. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Blasth zaczął naciskać: 

–  Jak  to  się  stało?  Bóg  mi  świadkiem,  Ŝe  powyrywam  ci  nogi  z  dupy,  jeśli  coś 

pominiesz. 

–  Ha! Gdybyś ty był taki skory do rozmowny, gdy chodzi o twoje sprawy. 

–  Nie zmieniaj tematu, tylko zaczynaj szczekać niczym piesek, którym jesteś, ziomek. 

Khill podniósł się i przysiadł. John przycupnął na brzegu łóŜka. 

–  Dobra,  tak  więc  było  juŜ  po  wszystkim,  co  nie?  To  znaczy...  juŜ  sobie  popiłem, 

przemiana dobiegła końca, leŜałem na łóŜku po prostu... totalnie wykończony. Siedziała 

tam jeszcze na wypadek, gdybym potrzebował więcej z jej Ŝyły... gdzieś w rogu pokoju. 

W kaŜdym razie rozmawiałem z jej ojcem i... jakby urwał mi się film. Następna rzecz, 

którą  pamiętam,  to  przebudzenie.  Byłem  sam  w  pokoju.  Nagle  otworzyły  się  drzwi  i 

stanęła w nich Marna. Mówi, Ŝe zapomniała swetra czy jakiegoś tam gówna. Raz tylko 

spojrzałem  na  nią  i...  cóŜ,  Blasth,  wiesz,  jak  ona  wygląda,  prawda?  Natychmiast 

stwardniałem. Czy moŜna mnie za to winić? 

–  Ani trochę. 

John zamrugał i przysunął się jeszcze bliŜej. 

–  W  kaŜdym  razie  byłem  przykryty  prześcieradłem,  ale  jakimś  sposobem  ona  i  tak 

wiedziała. Stary, mierzyła mnie wzrokiem i uśmiechała się, a ja myślałem sobie: „Mój 

BoŜe...”.  Jednak  w  tym  momencie  ojciec  zawołał  ją  z  korytarza.  Musieli  się  u  mnie 

oboje  zatrzymać,  poniewaŜ  było  juŜ  jasno,  kiedy  skończyłem  przemianę,  tyle  Ŝe  on  z 

pewnością  nie  chciał,  by  się  ze  mną  bzykała.  Więc  wychodząc,  powiedziała,  Ŝe 

zakradnie się do mnie później. Tak naprawdę to nie wierzyłem jej, ale miałem nadzieję. 

Minęła  godzina,  wciąŜ  czekam...  stoi  mi  bez  przerwy.  Kolejna  godzina.  Później 

stwierdzam,  no  dobra,  juŜ  nie  przyjdzie.  Dzwonię  do  taty  i  mówię  mu,  Ŝe  idę  spać. 

Wstałem,  zawlokłem  dupę  pod  prysznic,  wracam...  a  ona  jest  w  pokoju.  Naga.  Na 

łóŜku. Chryste, jedyne, co mogłem zrobić, to gapić się na nią. Jednak prędko się z tego 

otrząsnąłem. 

Khill gapił się w podłogę i kiwał głową. 

–  Wziąłem ją trzy razy. Raz po raz. 

–  O... kurde — wyszeptał Blasth. – Podobało ci się? 

–  A jak myślisz? Ba. 

Blasth pokiwał głową i przyłoŜył do ust puszkę, a Khill ciągnął: 

–  Kiedy  juŜ  skończyłem,  wsadziłem  ją  pod  prysznic,  obmyłem,  a  potem  lizałem  ją 

wszędzie przez pół godziny. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Blasth zakrztusił się, rozpryskując piwo. 

–  O BoŜe... 

–  Smakowała jak dojrzała śliwka. Słodka i lepka. 

Kiedy gałki oczne Johna dosłownie wyskoczyły mu z głowy, Khill uśmiechnął się. 

–  Miałem ją wszędzie na twarzy. To było fantastyczne. 

Pociągnął spory łyk, jakby chciał pokazać, jaki to z niego gość, i nawet nie zadał sobie 

trudu, by ukryć reakcję swojego ciała na to, co bez wątpienia ponownie przeŜywał w swojej 

głowie. Kiedy jego dŜinsy zrobiły się obcisłe jak getry, Blasth zakrył swoje krocze polarową 

bluzą. 

Niemający nic do ukrycia John wpatrywał się w swoją puszkę. 

–  Zamierzasz się z nią związać? – zapytał Blasth. 

–  Na Boga, nie! 

Ręka Khilla podniosła się, delikatnie przetarł swoje czarne oko. 

–  To było tylko... zdarzyło się i tyle. To znaczy, nie. Ona i ja? Nigdy. 

–  Ale czy ona nie była... 

–  Nie, nie była dziewicą. Oczywiście, Ŝe nie była. Więc nie ma mowy o związku. Poza 

tym, gdyby była, nie wzięłaby mnie ot, tak. 

Blasth spojrzał na Johna. 

–  Samice z arystokracji winny być dziewicami, dopóki się z kimś nie zwiąŜą. 

–  Czasy  się  jednak  zmieniły.  –  Khill  zmarszczył  czoło.–  Na  wszelki  wypadek jednak 

nie  wygadajcie  się  nikomu,  OK?  Dobrze  się  bawiliśmy  i  nic  więcej.  Ona  ma  dobrych 

szpiegów. 

–  Gęba na kłódkę. 

Blasth wziął głęboki oddech, następnie przepłukał gardło. 

–  Ach... lepiej jest robić to z kimś innym, co? 

–  Seks? O niebo lepiej, stary. Robienie tego w samotności zaspokaja potrzebę, ale nie 

moŜna  tego  porównać  do  prawdziwego  stosunku.  BoŜe,  ona  była  taka  miękka... 

zwłaszcza  pomiędzy  nogami.  Wspaniale  było  znajdować  się  na  niej,  zanurzyć  się 

głęboko,  usłyszeć,  jak  jęczy.  Szkoda,  Ŝe  was  tam  nie  było.  Wtedy  moglibyście  to 

zrozumieć. 

Blasth wywrócił oczami. 

–  Ty uprawiający seks! Jasne, nie marzę teraz o niczym innym, jak tylko to zobaczyć. 

Khill uśmiechał się powoli i trochę złowieszczo. 

–  Lubisz patrzeć, kiedy walczę, co? 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  CóŜ, tak, jesteś w tym dobry. 

–  Dlaczego  seks  miałby  być  czymś  innym?  To  tylko  czynność,  którą  wykonujesz 

swoim ciałem. 

Blasth sprawiał wraŜenie zakłopotanego. 

–  Ale... co z prywatnością? 

Prywatność zaleŜna jest od kontekstu. Khill wyciągnął trzecie piwo. 

–  A ty, Blasth? 

–  Co? W seksie teŜ jestem bardzo dobry. Otworzył puszkę i pociągnął łyk. 

–  A  więc  musimy  zrobić  tak:  poczekam  kilka  dni,  aŜ  stanę  się  silniejszy,  a  potem 

ruszamy do śródmiejskich klubów. Chcę to zrobić jeszcze raz, ale nie mogę z nią. 

Khill spojrzał na Johna. 

–  –J, stary, idziesz z nami do Zero Sum. Nie szkodzi, Ŝe jesteś pre–transem. Idziemy 

razem. Blasth pokiwał głową. 

–  Nasza trójka to zgrana paczka. Poza tym, John, wkrótce teŜ będziesz taki jak my. 

Kiedy  tamci  dwaj  zaczęli  snuć  plany,  John  milczał.  Całe  to  polowanie  na  laski  było 

niezgłębionym przez niego tematem. Nie tylko dlatego, Ŝe był jeszcze przed przemianą. Jego 

przeszłość, jeśli chodzi o doświadczenia natury seksualnej, była bardzo nieciekawa. 

Przez ułamek sekundy nawiedziło go wyraźne wspomnienie tamtej klatki schodowej, na 

której  go  to  spotkało.  Poczuł  pistolet  przystawiony  do  skroni.  Poczuł,  jak  tamten 

szarpnięciami  zrywa  z  niego  dŜinsy.  Poczuł  niewyobraŜalne  rzeczy,  które  mu  zrobił. 

Przypomniał sobie, jak oddech zgrzytał mu w gardle, jak oczy zalewały mu łzy, i to, Ŝe kiedy 

juŜ się spuścił, wszystko to wylądowało na czubkach tanich tenisówek tamtego typa. 

–  W ten weekend – oznajmił Khill – załatwimy, Ŝe ktoś się tobą zajmie, Blasth. 

John odstawił piwo i przetarł twarz, podczas gdy policzki Blastha się zaczerwieniły. 

–  Tak, Khill... sam nie wiem... 

–  Zaufaj mi. Zapewniam ci to. A potem John? Jesteś następny. 

Pierwszą reakcją Johna był zamiar potrząśnięcia głową na „nie”, lecz wstrzymał się, by 

nie wyjść na idiotę. JuŜ teraz czuł się pozostawiony w tyle, mały i zniewieściały. Odrzucenie 

oferty zaliczenia numerka umieściłoby go na dobre na uboczu. 

–  Tak więc mamy plan? – Khill domagał się potwierdzenia. 

Blasth  bawił  się  dolną  częścią  koszulki  i  John  miał  wraŜenie,  Ŝe  odpowie  „nie”.  Przez 

moment poczuł się o wiele lepiej... 

–  Jasne. 

Blasth przepłukał gardło. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  Ja...  ech,  tak.  Jestem  napalony  na  maksa.  Ledwie  potrafię  myśleć  o  czymś  innym, 

wiesz? To jest, jakby bolesne, serio. 

–  Wiem dokładnie, o co ci chodzi. 

Oczy Khilla zaiskrzyły. 

–  Świetnie się zabawimy. Kurde, John... nastawisz się na podryw? 

John wzruszył ramionami. Jedyne, czego chciał, to juŜ się stąd ulotnić. 

–  To  co,  czas  na  sKillerz?  –  zapytał  Blasth,  wskazując  ruchem  głowy  na  Xboxa  na 

podłodze. 

–  John znowu nam dołoŜy, ale moŜemy powalczyć o drugie miejsce. 

Skupienie  się  na  czymś  innym  przyniosło  mu  ogromną  ulgę.  Gra  skutecznie  ich 

wciągnęła: wrzeszczeli na telewizor i obrzucali się papierkami po cukierkach oraz puszkami 

po piwie. BoŜe, jak John to kochał. Na ekranie rywalizowali jak równi sobie. Nie był mały i 

pozostający  w  tyle,  był  nawet  lepszy  od  nich.  Grając  w  sKillerz,  mógł  wcielić  się  w 

wojownika, jakim sam chciał być. 

Kiedy obdzierał ich ze skóry, spojrzał na Blastha i wiedział, Ŝe wybrał tę grę specjalnie, 

by sprawić mu przyjemność. Blasth czuł, co dzieje się w głowach innych i jak być uprzejmym 

bez krępowania kogoś. Był wspaniałym kumplem. 

Cztery  sześciopaki,  trzy  wycieczki  do  kuchni,  dwie  pełne  partie  sKillerz  oraz  film 

Godzilla  –  wreszcie  John  sprawdził  zegarek  i  poszedł  do  łóŜka.  Niedługo  miał  po  niego 

przybyć Fritz, poniewaŜ, jak kaŜdej nocy, o czwartej był umówiony na spotkanie. Musiał się 

stawić, inaczej zostanie wydalony z programu treningowego. 

Widzimy się jutro na zajęciach? – zapytał w języku migowym. 

–  OK – powiedział Blasth. 

Khill uśmiechnął się. 

–  Później na Skypie, dobra? 

Będę – Zatrzymał się w drzwiach. – Aha. miałem juŜ wcześniej zapytać. 

Klepnął się w oko i wskazał na Khilla. 

Skąd to limo? 

Spojrzenie Khilla pozostało spokojne, a uśmiech promienny jak zwykle. 

–  Ach, to nic. Po prostu poślizgnąłem się i upadłem pod prysznicem. Głupie, co? 

John  skrzywił  się  i  zerknął  na  Blastha,  który  wbił  wzrok  w  podłogę  i  tak  juŜ  pozostał. 

Coś było na... 

–  John – rzekł Khill dobitnie – wypadki się zdarzają. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

John nie wierzył temu dzieciakowi, zwłaszcza Ŝe oczy Blastha wciąŜ skierowane były w 

dół. PoniewaŜ jednak i on miał swoje tajemnice, nie zamierzał dalej naciskać. 

Tak, jasne. 

Zagwizdał krótko na poŜegnanie i wyszedł. 

Przez zamknięte drzwi słyszał ich stłumione głosy. Tak bardzo chciał być tam, gdzie oni, 

ale cała ta gadka na temat seksu... Nie, on miał się przemienić po to, by zostać samcem, który 

pomści wreszcie swoich zmarłych. Nie chodziło mu o grzmocenie lasek. Być moŜe powinien 

pójść w ślady Furiatha. 

Celibat miał przecieŜ wiele zalet. Furiath zachowuje wstrzemięźliwość niemal od zawsze 

i spójrzcie na niego. Ma dobrze poukładane w głowie. Naprawdę ogarnięty koleś. 

Niezły wzór do naśladowania. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

5

55

5    

– KIM MASZ ZOSTAĆ? – wyrzucił z siebie Butch. 

Vrhedny ledwie mógł wykrztusić to pieprzone słowo. 

–  Najsamcem... Wybranek. 

–  Co to, kurwa, jest? 

–  Właściwie to... dawca spermy. 

–  Czekaj, czekaj... więc będziesz musiał robić coś jakby zapłodnienie in vitro? 

V  przeciągnął  dłonią  po  włosach.  UlŜyłoby  mu,  gdyby  mógł  walnąć  teraz  pięścią  w 

ścianę. 

To trochę bardziej interaktywne niŜ to, o czym mówisz. 

Skoro  mowa  o  interaktywności,  to  minęło  juŜ  sporo  czasu  od  ostatniego  normalnego 

stosunku  z  samicą.  Czy  uda  mu  się  w  ogóle  mieć  orgazm  podczas  oficjalnego,  rytualnego 

łączenia się Wybranek? 

–  Dlaczego ty? 

–  Musi to być członek Bractwa. 

V  kręcił  się  tam  i  z  powrotem  po  ciemnym  pokoju,  starając  się  jak  najbardziej  odwlec 

ujawnienie toŜsamości swojej matki. 

–  Niewielka jest pula kandydatów do wyboru. No i robi się coraz mniejsza. 

–  Będziesz tam mieszkał? – dopytywał się Furiath. 

–  To znaczy gdzie? – wciął się Butch. – Mówisz, Ŝe nie będziesz mógł walczyć razem 

z nami? Albo... zadawać się? 

–  Nie, będę tutaj. Taki postawiłem warunek. Słysząc westchnienie ulgi Butcha, V robił 

wszystko, by nie dobił go fakt, iŜ jego współlokatorowi równie mocno jak jemu zaleŜy 

na widywaniu się. 

–  Kiedy to się stanie? 

–  Za kilka dni. 

–  A Ghrom wie? –zapytał Furiath. 

–  Tak. 

Myśl  o  tym,  co  go  czeka,  sprawiła,  Ŝe  serce  V  zaczęło  łomotać  mu  w  piersi  niczym 

uwięziony  w  klatce  z  Ŝeber  ptak  trzepoczący  skrzydłami.  Fakt,  iŜ  dwaj  jego  bracia  oraz 

Wielebny mierzyli go podejrzliwym wzrokiem, jeszcze tylko potęgował panikę. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  Pozwolicie, Ŝe was na chwilę opuszczę? Muszę., kurde, muszę wyjść na zewnątrz. 

–  Pójdę z tobą – powiedział Butch. 

–  Nie. 

V  znajdował  się  w  rozpaczliwym  stanie  umysłu.  JeŜeli  kiedykolwiek  miałby  zrobić  coś 

wysoce niestosownego, ta noc była chyba najlepszym czasem. Wystarczająco złe było juŜ to 

niewypowiedziane,  a  tkwiące  gdzieś  w  podświadomości  uczucie  do  Butcha;  spełnienie  go 

byłoby istną katastrofą, której ani on, ani Butch, ani Marissa nie daliby rady sprostać. 

–  Muszę pobyć trochę sam. 

V wepchnął przeklęty wisior do kieszeni i opuścił przytłaczającą ciszę biura. Pospiesznie 

ulotnił  się  bocznymi  drzwiami  w  zaułek,  wręcz  marząc  o  spotkaniu  jakiegoś  reduktora. 

Gdyby  tylko  mógł  dorwać  jednego  z  nich.  Modlił  się  o  to  do  Pani  Kro...  Zatrzymał  się  jak 

wryty. Cholera. A przecieŜ był pewny, Ŝe juŜ nigdy nie będzie modlił się do tej jego „matki”. 

Ani teŜ uŜywał tego określenia. 

Niech to... szlag. 

Oparł  się  o  chłodną  ścianę  budynku  Zero  Sum  i  nie  zwaŜając  na  związany  z  tym  ból, 

wrócił wspomnieniami do Ŝycia w obozie wojowników. 

Obóz  znajdował  się  w  środkowej  Europie,  głęboko  w  jaskini.  Dla  około  trzydziestu 

Ŝołnierzy  była  to  baza  domowa,  ale  byli  teŜ  inni  mieszkańcy.  W  celach  treningowych 

przysłano  tuzin  pre–transów,  a  następny  tuzin  lub  nawet  więcej  dziwek  do  karmienia  oraz 

obsługiwania dorosłych samców. 

Obozem  przez  lata  zarządzał  Krhviopij  i  wyprodukował  tam  kilku  najlepszych 

wojowników  w  szeregach  gatunku.  Czterech  członków  Bractwa  zaczynało  swój  trening 

właśnie  tam,  pod  opieką  ojca  V.  Jednak  wielu  innych,  i  to  na  wszystkich  poziomach,  nie 

przetrwało. 

Pierwsze  wspomnienia  V  to  uczucia  zimna  i  głodu;  widok  innych  jedzących  i  uczucie 

burczenia w brzuchu. We wczesnych latach do Ŝycia napędzał go właśnie głód i tak jąkanych 

pre–transów, jedyną motywacją było zdobycie jedzenia, bez względu na sposób. 

Vrhedny  oczekiwał  w  cieniu  jaskini,  trzymając  się  z  dala  od  migoczącego  światła 

rzucanego przez obozowe ognisko. W nieprzyzwoitym szale konsumowano tam właśnie siedem 

świeŜych  jeleni  śołnierze  odrywali  mięso  od  kości  i  przeŜuwali  je  niczym  zwierzęta.  krew 

pokrywała ich twarze i ręce. Tkwiący dokoła pre–transi drŜeli z głodu. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Głodówka sprawiła, Ŝe V, tak jak inni, był niczym śmiertelne ostrze. Jednak nie stał wtedy 

razem ze swoimi młodymi towarzyszami. Czekał w ciemnościach, ze wzrokiem skupionym na 

swojej ofierze. 

śołnierz, którego śledził, był gruby jak wieprz. Cielsko opadało mu fałdami na skórzane 

spodnie,  a  rysy  twarzy  przypominały  ogromny  puszysty  pudding.  śarłok  ten  chodził  przez 

większość  czasu  bez  tuniki,  a  kiedy  tak  paradował  po  obozie,  kopiąc  bezpańskie  psy  lub 

uganiając  się  za  kurwami,  jego  bulwiasty  tors  i  wydęty  brzuch  kołysały  się  obrzydliwie. 

Pomimo  całej  gnuśności  był  jednak  bezwzględnym  zabójcą,  a  brak  szybkości  nadrabiał 

brutalną  siłą.  Miał  łapy  wielkie  jak  głowy  wyrośniętych  samców,  dlatego  mówiono,  Ŝe 

wyrywał reduktorom kończyny i je poŜerał. 

Zawsze, podczas kaŜdego posiłku, jako jeden z pierwszych dostawał mięso, które młócił, 

nie zwracając nawet uwagi na to, co właściwie ląduje w jego ustach. Jego piersi i wystający 

brzuch  pokrywały  kawałki  dziczyzny,  strumienie  krwi  oraz  odłamki  kości  –  istna  ociekająca 

krwią tunika. 

Pewnej nocy samiec skończył wcześniej i usiadł z kawałkiem mięsa w garści. Mimo Ŝe był 

juŜ najedzony, nie odszedł od padliny i dla rozrywki odpychał od niej innych wojowników. 

Kiedy  nadchodził  czas  wymierzania  kar  tym,  którzy  przegrali,  wojownicy  odchodzili  od 

ogniska i przenosili się na trybunę. W świetle pochodni pokonani podczas ćwiczeń zmuszani 

byli  do  pochylenia  się  u  stóp  Krhviopija,  gdzie  bezczeszczeni  byli  przez  tych,  którzy  ich 

pokonali. Towarzyszyły temu drwiny oraz szyderstwa obserwujących. W tym czasie pre–transi 

rzucali się na to, co zostało z dziczyzny, a obozowe samice obserwowały wszystko z cięŜkim 

sercem, czekając na swoją kolej. 

Ofiara  V  nie  była  zbytnio  zainteresowana  poniŜaniem  przegranych.  Tłuścioch  patrzył 

tylko  przez  krótką  chwilę,  a  potem  odszedł  z  jelenią  nogą  w  dłoni,  tocząc się jak kuła. Jego 

zarośnięty  brudem  barłóg  znajdował  się  daleko,  na  samych  obrzeŜach  pomieszczenia  z 

Ŝołnierskimi legowiskami, poniewaŜ nawet im przeszkadzał bijący od niego odór. 

Wyciągnięte  na  legowisku  ciało  grubasa  przypominało  pofałdowany  krajobraz  liczne 

wzgórza i doliny. Jelenia noga leŜąca na jego brzuchu była nagrodą oczekującą na szczycie 

góry. 

V  trzymał  się  z  dala,  dopóki  paciorkowate  oczy  Ŝołnierza  nie  pokryły  się  mięsistymi 

powiekami, a opasły brzuch nie zaczął poruszać się w górę i w dół w spowolnionym tempie. 

Wkrótce rybie usta otworzyły się i wydobył się z nich pierwszy dźwięk pochrapywania, a zaraz 

potem kolejny. Wtedy V zbliŜył się, a poniewaŜ miał bose stopy, nie wydawał Ŝadnego dźwięku 

na brudnej podłodze. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Smród bijący od samca nie odstraszał V, nie przeszkadzał mu teŜ brud oblepiający jelenie 

mięso. Wyciągnął rękę, rozczapierzając małą dłoń, i powoli zbliŜał się do kościstego kawałka. 

Tylko go dotknął. W tej samej sekundzie czarny sztylet przeleciał koło ucha Ŝołnierza i z 

trzaskiem wbił się w twardą powierzchnię ziemi. Samiec otworzył oczy. 

Ojciec  V  stał  nad  nim  niczym  opancerzona  pięść  mająca  lada  chwila  zadać  cios.  Jego 

nogi  jakby  wrosły  w  ziemię,  a  ciemne  oczy  wbił  w  leŜącego.  Był  największym  samcem  w 

obozie. Mówiono, Ŝe był największym, jaki w ogóle zrodził się w obrębie gatunku. Bali się go 

z  dwóch  powodów:  ze  względu  na  rozmiary  właśnie  i  nieprzewidywalność.  Jego  nastrój 

zmieniał  się  w  ułamku  sekundy,  był  humorzasty  i  kapryśny,  a  do  tego  brutalny.  V  jednak 

wiedział, dlaczego Krhviopij jest taki. Wszystko to było starannie zaplanowane, by osiągnąć 

pewne cele. Nikczemna przebiegłość ojca tak głęboko była w nim zakorzeniona, jak potęŜne 

były jego mięśnie. 

–  Wstawaj  –  warknął  Krhviopij.  –  Wałkonisz  się,  podczas  gdy  okrada  cię  jakiś 

słabeusz. 

V wprawdzie skulił się ze strachu przed własnym ojcem, ale szybko zatopił zęby w mięsie 

i  gorączkowo  przeŜuwał.  Wiedział,  Ŝe  zostanie  za  to  pobity,  prawdopodobnie  przez  obu,  tak 

więc musiał zjeść, co się da, zanim wylądują na nim pierwsze ciosy. 

Grubas usiłował się usprawiedliwiać, ale zniecierpliwiony Krhviopij wymierzył mu kopa 

swoim najeŜonym kolcami butem. Samiec zsiniał na twarzy, lecz dobrze wiedział, Ŝe nie moŜe 

wrzasnąć. 

–  Twoje wyjaśnienia nuŜą mnie. – Krhviopij przyglądał się Ŝołnierzowi. – Pytam, co z 

tym zrobisz? 

śołnierz zacisnął pięść, przechylił się i wymierzył potęŜny cios. Z ust V wypadł cały kęs, 

gdyŜ  uderzenie  pozbawiło  go  tchu.  Usiłując  złapać  oddech,  pochylił  się,  podniósł  kawałek 

mięsa z ziemi i chwycił go z powrotem zębami. Mięso było słone od jaskiniowego piasku. 

Zaczęła się bijatyka. V przyjmował ciosy, nie przerywając jedzenia, dopóki nie poczuł, Ŝe 

jego  kość  piszczelowa  wygięła  się  tak  bardzo,  Ŝe  lada  chwila  pęknie.  Wtedy  dopiero  wydal 

krzyk bólu i porzucił jelenią nogę. Natychmiast ktoś ją porwał i uciekł. 

Krhviopij  śmiał  się  przez  cały  czas,  nie  uśmiechając  się  jednak  przy  tym.  Dźwięki 

wydobywające  się  z  jego  ust  były  twarde  i  cienkie  niczym  ostrza.  I  nagle  przestał.  Bez 

najmniejszego  wysiłku  chwycił  grubasa  za  szyję  i  rzucił  nim  o  kamienną  ścianę.  Kolczaste 

buty Krhviopija pojawiły się naprzeciw twarzy V. 

–  Daj mi mój sztylet. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

V zamrugał załzawionymi oczami i usiłował się poruszyć. Rozległ się skrzyp skóry i twarz 

Krhviopija pojawiła się przed twarzą V. 

–  Podaj  mi  mój  sztylet,  chłopcze,  albo  zastąpisz  dziś  wieczorem  którąś  z  dziwek  w 

jaskini. 

śołnierze stojący juŜ teraz tłumnie za plecami jego ojca zarechotali, a któryś z nich nawet 

rzucił kamieniem, trafiając V w ranę na nodze. 

–  Mój sztylet, chłopcze. 

Vrhedny  wbił  malutkie  palce  w  piach  i  podciągnął  się  w  stronę  broni.  Mimo  iŜ  sztylet 

znajdował się ledwie pól metra od niego, miał wraŜenie, Ŝe dzielą go od niego cale kilometry. 

Wreszcie połoŜył dłoń na rękojeści. Potrzebował obu rąk, by wyciągnąć sztylet z piasku, lecz 

był zbyt osłabiony. Zwijał się z bólu, a kiedy podciągnął się bliŜej ostrza, zwrócił wszystko, co 

wcześniej zjadł. 

Kiedy wymioty ustały, wyciągnął sztylet w stronę ojca. 

–  Powstań – powiedział Krhviopij. – Chyba Ŝe twoim zdaniem powinienem ukłonić się 

przed takim bezwartościowym zerem? 

V z trudem siadł, zupełnie nie wiedząc, jak miałby teraz się podnieść, przecieŜ ledwie co 

zdołał unieść ramiona. PrzełoŜył sztylet do lewej ręki, prawą wbił w ziemię i odpychał się. Ból 

był  tak  wielki,  Ŝe  przed  oczami  zrobiło  mu  się  ciemno...  I  wtedy  wydarzył  się  cud. Gdzieś w 

jego  wnętrzu  zrodził  się  jakiś  rodzaj  promienistego  światła,  jakby  promienie  słoneczne 

przeniknęły  do  jego  Ŝył  i  oczyszczały  go  z  bólu,  aŜ  został  od  niego  całkowicie  uwolniony. 

Powrócił mu wzrok... i zobaczył, Ŝe jego ręka się Ŝarzy. 

Nie  był  to  odpowiedni  moment  na  zastanawianie  się  nad  tym  dziwem.  Podniósł  się, 

starając  się  nie  obciąŜać  przy  tym  zranionej  nogi.  DrŜącą  ręką  wyciągnął  sztylet  w  stronę 

ojca. 

Krhviopij odwrócił wzrok, jakby zupełnie nie spodziewał się, Ŝe V istotnie stanie na nogi. 

Następnie wziął sztylet i zwrócił się do otaczających ich Ŝołnierzy. 

–  Niech ktoś go z powrotem powali. UbliŜa mi jego śmiałość. 

Rozkaz wykonano i V padł na ziemię. Jednocześnie opuścił go blask i powróciła agonia. 

Czekał na nadejście kolejnych ciosów, lecz kiedy usłyszał ryk tłumu, wiedział juŜ, Ŝe to kary 

wymierzane przegranym, a nie jemu, były rozrywką dzisiejszego dnia. 

Kiedy tak leŜał, istna kupa nieszczęścia, i zmuszał swe sponiewierane ciało do kolejnego 

oddechu, w jego wyobraźni pojawiła się nagle niewielka samica w czarnych szatach. ZbliŜyła 

się  do  niego,  objęła  ramionami  i  łagodnymi  słowami  uspokajała. Głaskała jego włosy, a on 

czuł, jak ból ustępuje. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Z radością przyjął tę wizję. Była to jego wyimaginowana matka. Taka, która kochała go i 

pragnęła, by był bezpieczny, ogrzany i najedzony. Jej obraz był jedyną rzeczą, która trzymała 

go przy Ŝyciu dając poczucie spokoju. 

Tłusty  Ŝołnierz  pochylił  się  nisko.  Jego  cuchnący,  wilgotny  oddech  podraŜnił  nozdrza 

Vrhednego. 

–  Jeszcze raz mnie okradniesz, a nie przeŜyjesz tego, co ci zgotuję. 

Potem  Ŝołnierz  splunął  mu  w  twarz,  podniósł  go  i  cisnął  niczym  bezuŜyteczny  śmieć  z 

dala  od  swojego  brudnego  barłogu.  Zanim  V  stracił  przytomność,  zobaczył  jeszcze  pre–

transów z rozkoszą kończących jelenią nogę. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

6

66

6    

PRZEKLINAJĄC,  V  UWOLNIŁ  się  OD  SWOICH  WSPOMNIEŃ.  Czuł  się  jak  wrak 

człowieka.  Nerwowo  rozejrzał  się  po  zaułku.  Wokół  walały  się  śmierdzące  juŜ  resztki 

jedzenia. 

Brud. Wszędzie brud.. 

Dobrze,  Ŝe  wtedy  nie  wiedział,  jaką  kupą  gówna  była  cała  ta  jego  „mamusia–która–

mnie– kocha”. Bolałoby go to o wiele bardziej, niŜ wszystkie inne krzywdy mu wyrządzane. 

Wyciągnął  z  kieszeni  medalion  Najsamca  i  znów  mu  się  przyjrzał.  Nagle  złoty  wisior 

spadł na ziemię, podskakując na bruku. Zaskoczony, po chwili zdał sobie sprawę, Ŝe to jego 

„normalna” dotąd ręka świeciła się i zdąŜyła przepalić jedwabny sznurek. 

Niech  to  szlag,  jego  matka  była  patologicznie  samolubna.  Powołała  do  Ŝycia  cały 

gatunek, ale to jej nie wystarczało. SkądŜe. Musiała wmieszać w to samą siebie. 

Jebać to. Nie zamierzał dać jej satysfakcji posiadania setek wnuków. Okazała się marnym 

rodzicem, więc dlaczego miałaby teraz dostać całe pokolenie do spieprzenia. 

A poza tym był jeszcze jeden powód, dla którego nie powinien zostać Najsamcem. Mimo 

wszystko  był  przecieŜ  synem  swego  ojca,  a  więc  okrucieństwo  wpisane  było  w  jego  DNA. 

Jak miał sam sobie zaufać, Ŝe nie wykorzysta go przeciwko Wybrankom? Te samice nie były 

niczemu  winne  i  nie  zasługiwały  na  to,  co  stałoby  się  pomiędzy  ich  nogami,  jeśli  to  on 

zostałby ich partnerem. 

Nie zamierzał tego zrobić. 

Odpalił  skręta,  podniósł  medalion i opuścił zaułek, skręcając w prawo, na Trade Street. 

Rozpaczliwie potrzebował bójki, i to zanim nadejdzie świt. 

Liczył na spotkanie z jakimiś reduktorami w śródmiejskim betonowym labiryncie. 

To  było  więcej  niŜ  pewne.  Wojnę  pomiędzy  Korporacją  Reduktorów  i  rasą  wampirów 

regulowała  tylko  jedna  zasada:  nigdy  nie  walczyli  w  pobliŜu  ludzi.  Ostatnią  rzeczą,  jakiej 

potrzebowała  kaŜda  ze  stron,  były  ofiary  w  ludziach  bądź  teŜ  świadkowie,  tak  więc  bitwy 

toczone  były potajemnie, a obszary miejskie Caldwell okazały się świetnym terenem do ich 

przeprowadzania.  Było  tu  wiele  ciemnych  zaułków  i  opuszczonych  budynków.  Ponadto 

zainteresowanie  nielicznych  ludzi,  których  moŜna  jeszcze  było  spotkać  na  ulicach,  skupiało 

się głównie na zaspokajaniu przeróŜnych nałogów. Co oznaczało, Ŝe zajmowali się wyłącznie 

przysparzaniem policji dodatkowej pracy. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Szedł  przed  siebie,  trzymając  się  z  dala  od  świateł  ulicznych  latarni  i  samochodowych 

reflektorów. Noc była przeraźliwie zimna, dlatego spotykał niewielu przechodniów. Samotnie 

mijał  McGrider's  Bar,  Screamer's  oraz  nowo  otwarty  klub  striptizowy.  Kawałek  dalej  minął 

bufet  Tex–Mex  oraz  chińską  restaurację,  lokale  znajdujące  się  pomiędzy  dwoma 

rywalizującymi ze sobą salonami tatuaŜu. Kilka przecznic dalej minął apartamentowiec przy 

Redd Avenue, w którym mieszkała Beth, zanim poznała Ghroma. 

Zamierzał juŜ zawrócić i skierować się do serca śródmieścia, kiedy nagle zatrzymał się. 

Pociągnął nosem. W nozdrza uderzył go zapach zasypki dla niemowląt. PoniewaŜ stare baby i 

niemowlęta  nie  wchodziły  w  rachubę  o  tej  porze,  wiedział,  Ŝe  jego  przeciwnik  znajduje  się 

gdzieś blisko. 

Jednak w powietrzu wyczuwał teŜ coś innego, coś, o mroziło mu krew w Ŝyłach. 

Rozluźnił  marynarkę,  by  łatwiej  móc  sięgnąć  w  razie  potrzeby  do  sztyletów,  i  ruszył 

biegiem  za  zapachem  do  20th  Street.  Była  to  jednokierunkowa  ulica  odchodząca  od  Trade 

Street,  zabudowana  po  obu  stronach  biurowcami,  które  o  tej  godzinie  dawno  juŜ  spały.  Z 

kaŜdym metrem zapach stawał się coraz silniejszy. 

Miał przeczucie, Ŝe się spóźnił. 

Pięć przecznic dalej przekonał się, Ŝe miał rację. 

Tym drugim zapachem była woń rozlanej krwi cywilnego wampira. Wiatr rozwiał nagle 

chmury  i  światło  księŜyca  odsłoniło  makabryczne  widowisko.  Samiec  po  przemianie,  w 

podartym sportowym ubraniu wyglądał na bardziej niŜ martwego. Jego tułów był wykręcony, 

a  twarz  miał  tak  zmasakrowaną,  Ŝe  niemoŜliwe  byłoby  rozpoznanie  go.  Reduktor  zabójca 

grzebał  teraz  w  kieszeniach  jego  ubrania,  bez  wątpienia  licząc  na  odnalezienie  czegoś,  co 

pozwoliłoby ustalić jego adres. Mógłby urządzić jeszcze większą rzeź. 

Zabójca  wyczuł  obecność  V  i  obejrzał  się  przez  ramię.  Stworzenie  to  było  białe  jak 

kreda.  Jego  włosy,  twarz  i  oczy  były  matowe.  Wielki,  solidnie  zbudowany  niczym  gracz 

rugby, z pewnością przeszedł juŜ swoją inicjację. Świadczył o tym nie tylko zanik naturalnej 

pigmentacji  drania.  Reduktor  w  pełnej  gotowości  do  walki  zerwał  się  na  nogi.  Z  rękoma 

uniesionymi na wysokość klatki piersiowej rzucił się naprzód. 

Biegli prosto na siebie i spotkali się niczym zderzające się na skrzyŜowaniu samochody: 

zderzak  w  zderzak,  cięŜar  kontra  cięŜar,  siła  przeciwko  sile.  Na  powitanie  V  przyjął  tępe 

walnięcie  w  szczękę.  Taki  cios  sprawiał  zazwyczaj,  Ŝe  kawałki  mózgu  przeciwnika 

rozpryskiwały się wewnątrz czaszki. Na chwilę go ogłuszyło, lecz zdołał odwdzięczyć się na 

tyle  mocno,  by  obrócić  reduktorem  niczym  zakrętką  od  butelki.  Następnie  podąŜył  za 

przeciwnikiem, chwytając drania za skórzaną kurtkę i wyciągając go z wojskowych butów. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

V uwielbiał zapasy i był dobry w walce w parterze. 

Zabójca był jednak szybki. Wystrzelił kopniakiem, który przetasował organy wewnętrzne 

V  niczym  talię  kart.  V  zatoczył  się  do  tyłu,  potknął  o  leŜącą  butelkę,  poczuł  szarpnięcie  w 

kostce  i  w  przyspieszonym  tempie  zmierzał  wprost  na  asfaltowe  podłoŜe.  Nie  spuszczając 

wzroku  z  zabójcy,  który  natychmiast  wkroczył  do  akcji,  rozluźnił  ciało.  Drań  za  cel  obrał 

sobie  wraŜliwą  kostkę  V.  Chwycił  za  nią  i  wykręcał,  wkładając  w  to  całą  siłę  swych 

masywnych rąk oraz torsu. 

V  wrzasnął.  Obracając  się  twarzą  do  ziemi,  zdołał  stłumić  ból.  UŜywając  bolącej  nogi 

oraz  rąk  jako  dźwigni,  odepchnął  się  od  asfaltu,  podniósł  drugą  nogę  na  wysokość  piersi  i 

wymierzył cios. Trafił sukinsyna w kolano i roztrzaskał mu staw. Reduktor padł na plecy V z 

nogą wygiętą, niczym u flaminga, w drugą stronę. 

Mocując  się,  przeturlali  się  po  asfalcie  aŜ  do  zwłok  zamordowanego  cywila.  Kiedy 

reduktor  ugryzł  V  w  ucho,  miarka  się  przebrała.  Wyrywając  się  z  zacisku  zębów,  V  walnął 

przeciwnika pięścią w płat czołowy, a uderzenie ogłuszyło skurwiela na tak długo, Ŝe zdołał 

się od niego uwolnić. 

Tak jakby. 

NóŜ  wbił  mu  się  w  bok  w  momencie,  kiedy  wyciągał  nogi  spod  ciała  zabójcy.  Ostry, 

przenikliwy  ból  porównywalny  był  do  uŜądlenia  nafaszerowanej  sterydami  pszczoły. 

Wiedział, Ŝe ostrze przebiło skórę i spenetrowało mięsień po lewej, zaraz pod Ŝebrami. 

O rany, jeśli drasnęło jelito, sprawy mogą przybrać nieciekawy obrót, i to bardzo szybko. 

Nadszedł więc czas, by połoŜyć kres walce. Pobudzony odniesionymi obraŜenia mi, V złapał 

reduktora  za  podbródek  i  potylicę  i  wykręcił  sukinsyna  tak,  jakby  otwierał  butelkę  piwa. 

Trzask  czaszki  wypadającej  z  rdzenia  kręgowego  przypominał  dźwięk  łamiącej  się  gałązki. 

Ciało delikwenta momentalnie się rozluźniło, ręce opadły miękko na ziemię, a nogi zastygły 

w bezruchu. 

Kiedy minął przypływ energii, V chwycił się za bok. Cholera, zlany był zimnym potem i 

trzęsły  mu  się  ręce,  ale  musiał  przecieŜ  dokończyć  robotę.  Prędko  obmacał  reduktora, 

szukając dowodu toŜsamości skurwysyna. 

Napotkał spojrzenie zabójcy, jego usta poruszały się powoli. 

–  Moje  imię...  brzmiało  kiedyś  Michael.  Osiemdziesiąt...  trzy...  lata  temu.  Michael 

Klosnick. 

Przeglądając portfel, V odnalazł aktualne prawo jazdy. 

–  CóŜ, Michael, miłej podróŜy do piekła. 

–  Cieszę się... Ŝe to koniec. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  Wcale nie. Nic nie słyszałeś? 

Kurwa, zraniony bok coraz bardziej dawał o sobie znać. 

–  Twoje  nowe  mieszkanko  to  ciało  Omegi,  koleś.  Będziesz  w  nim  ulokowany  za 

darmo przez całą kurewską wieczność. 

Blade oczy rozwarły się szeroko. 

–  ŁŜesz. 

–  Proszę  cię.  Niby  po  co?  –  V  potrząsnął  głową.  –  Twój  szef  o  tym  nie  wspomniał? 

Zdaje się, Ŝe nie. 

V  wyjął  z  pochwy  sztylet,  poniósł  rękę  i  wbił  ostrze  prosto  w  szeroką  klatę  gościa. 

Nastąpił  rozbłysk  światła  na  tyle  jasnego,  by  rozjaśnić  całą  alejkę,  następnie  pyknięcie  i... 

cholera,  błysk  dosięgnął  cywila,  jego  równieŜ  podpalając.  Po  chwili  z  obu  ciał  pozostał  w 

mroźnym powietrzu jedynie duszący zapach niemowlęcej zasypki. 

Kurwa.  Jak  teraz  powiadomić  rodzinę  cywila?  Vrhedny  przeszukał  okolicę,  licząc  na 

znalezienie portfela ofiary, ale bezskutecznie. Odparł się więc o kubeł na śmieci i po prostu 

oddychał płytko. Przy kaŜdym wdechu miał wraŜenie, Ŝe nóŜ ponownie go dźga. 

Zanim wyjął telefon, by zadzwonić po pomoc, spojrzał na sztylet. Czarne ostrze pokryte 

było  czarną  krwią  reduktora.  Przeanalizował  przebieg  walki  z  zabójcą  i  wyobraził  sobie 

innego wampira na jego miejscu, nie tak silnego jak on. 

Podniósł  rękę  okrytą  rękawicą.  Jeśli  jego  charakter  określiła  klątwa,  to  Bractwo  i  jego 

szlachetny zamysł ukształtowały jego Ŝycie. A gdyby zginął dzisiejszej nocy? Gdyby to ostrze 

wbiło mu się w serce? Zostałoby tylko czterech wojowników. 

Kurwa. 

Na szachownicy jego przeklętej egzystencji pionki były juŜ poustawiane, a przebieg gry z 

góry  przesądzony.  Rany,  tyle  razy  w  Ŝyciu  nie  mamy  moŜliwości  wyboru,  poniewaŜ  droga, 

którą podąŜamy, wyznaczona została juŜ kiedyś przez innych. 

Wolna wola to bzdura. 

Mniejsza juŜ o matkę i jej dramat – on musiał zostać Najsamcem Bractwa. Był to winien 

dziedzictwu, któremu słuŜył. 

Otarł  ostrze  o  spodnie  i  umieścił  broń  w  pochwie.  Z  trudem  stanął  na  nogi  i  obmacał 

kurtkę. Kurde... telefon. Gdzie był jego telefon? Został daleko stąd, w apartamencie. Musiał 

go tam zostawić po rozmowie z Ghromem... 

Rozległ się strzał. 

Kula trafiła go prosto w mięśnie klatki piersiowej. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Uderzenie poderwało go do góry i przekoziołkował w powietrzu. Padł na ziemię i leŜał 

bez  ruchu.  MiaŜdŜący  ucisk  wprawił  jego  serce  w  szamotanie,  a  umysł  spowiła  mu  gęsta 

mgła.  Jedyne,  co  mógł  robić,  to  dyszeć.  Krótkie  i  szybkie  przerywane  oddechy  przemykały 

przez gardło. 

Ostatkiem sił podniósł głowę i spojrzał w dół, na swoje ciało. Rana postrzałowa. Krew na 

koszuli. Przeszywający ból w piersi. Koszmar się spełnił. 

Zanim zdołał wpaść w panikę, połknęła go ciemność. 

–  Co ty, do diabła, wyprawiasz, Whitcomb? 

Dr Jane Whitcomb spojrzała znad listy pacjentów, którą właśnie podpisywała, i skrzywiła 

się.  Manuel  Manello,  doktor  medycyny,  naczelny  chirurg  w  St. Francis Medical Center, jak 

byk szarŜował korytarzem w jej stronę. Wiedziała, dlaczego. 

To nie będzie zbyt przyjemne. 

Jane  skrobnęła  podpis  i  przekazała  listę  pielęgniarce.  Potem  tylko  obserwowała,  jak 

kobieta szybko odbiega. Dobry manewr obronny, do tego dość popularny. Kiedy szef wpadał 

w  taki  humor,  kto  mógł,  szukał  schronienia...  logiczna  reakcja  na  groźbę  wybuchu  bomby. 

Naturalna nawet u półgłówków. 

Jane stawiła mu czoło. 

–  A więc juŜ słyszałeś. 

–  Chodź tu. Natychmiast. 

Z impetem otworzył drzwi do sali. Weszli do środka. Priest i Dubois, najlepsi chirurdzy 

w  St  Francis,  spojrzeli  na  naczelnego,  wyrzucili  do  kosza  kanapki  kupione  w  automacie  i 

prędko  opuścili  pomieszczenie.  Drzwi  zamknęły  się  za  nimi  bez  najmniejszego  szelestu. 

Jakby równieŜ nie chciały zwrócić na siebie uwagi Manello. 

–  Kiedy  zamierzałaś  mi  o  tym  powiedzieć,  Whitcomb?  Czy  moŜe  myślałaś,  Ŝe 

Columbia znajduje się na innej planecie i nigdy się o tym nie dowiem? 

Jane skrzyŜowała ręce na piersi. Była wysoka, a mimo to 

Manello przewyŜszał ją o kilka centymetrów. Do tego zbudowany był niczym zawodowi 

sportowcy,  jakich  często  operował:  wielkie  bary,  wielki  tors,  łapy  jak  bochny.  W  wieku 

czterdziestu  pięciu  lat  pozostawał  w  doskonałej  kondycji  i  był  jednym  z  najlepszych 

chirurgów ortopedów w kraju. 

Jak i przeraŜającym sukinsynem, zwłaszcza kiedy się wpienił. 

Dobrze, Ŝe była odporna na stres. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  Wiem,  Ŝe  masz  tam  znajomości,  ale  myślałam,  Ŝe  będą  na  tyle  dyskretni,  by 

poczekać, aŜ podejmę decyzję... 

–  Oczywiście, Ŝe podejmiesz się tej pracy, inaczej nie traciłabyś czasu, udając się tam. 

Czy chodzi o pieniądze? 

–  Dobra, po pierwsze, nie przerywaj mi. Po drugie, nie podnoś na mnie głosu. 

Manello przeciągnął dłonią po gęstych, ciemnych włosach i wziął głęboki wdech. 

–  Wiem,  powinnam  ci  powiedzieć.  Nie  jest  to  przyjemne  zostać  w  ten  sposób 

zaskoczonym. 

Pokręcił głową. 

–  Niezbyt miła sytuacja. Odbieram telefon z Manhattanu, Ŝe jeden z moich najlepszych 

chirurgów prowadzi rozmowy w innym szpitalu... z moim mentorem. 

–  Czy to Falcheck ci o tym powiedział? 

–  Nie, jeden z jego podwładnych. 

–  Przepraszam,  Manny.  Po  prostu  nie  wiedziałam,  co  z  tego  wyniknie  i  nie  chciałam 

się zanadto spieszyć. 

–  Dlaczego zastanawiasz się nad opuszczeniem instytutu? 

–  Wiesz, Ŝe jestem ambitna i mam apetyt na więcej, niŜ mogę tutaj otrzymać. Będziesz 

kierownikiem  do  sześćdziesiątego  piątego  roku  Ŝycia,  chyba  Ŝe  postanowisz  odejść. 

Falcheck  w  Columbii  ma  juŜ  pięćdziesiąt  osiem  lat.  Tam  mam  większą  szansę  na 

zostanie ordynatorem oddziału. 

–  JuŜ mianowałem cię naczelną oddziału urazowego. 

–  Zasługuję na to. 

Skrzywił się w uśmiechu. 

–  Nie moŜesz być skromniejsza? 

–  Po co? Oboje wiemy, Ŝe taka jest prawda. A jeśli chodzi o Columbię... Czy chciałbyś 

mieć kogoś nad sobą przez kolejne dwie dekady swojego Ŝycia? 

Nim  powieki  skryły  jego  mahoniowe  oczy,  miała  wraŜenie,  Ŝe  przez  ułamek  sekundy 

dostrzegła w nich jakiś błysk. Ale zaraz po tym wsparł ręce na biodrach i rozstawił szeroko 

ramiona. 

–  Nie  chcę  cię  stracić,  Whitcomb.  Jesteś  najlepszym  chirurgiem  urazowym,  jakiego 

mam. 

–  I dlatego muszę spojrzeć w przyszłość. 

Podeszła do swojej szafki. 

–  Chcę prowadzić własny interes, Manello. Taka juŜ jestem. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  Kiedy ma się odbyć ta cholerna rozmowa? 

–  Pierwsza jutro po południu. Później mam wolny weekend i nie pełnię dyŜuru, więc 

pewnie zostanę w mieście. 

–  Jasny gwint. 

Rozległo się pukanie do drzwi. 

–  Wejść – powiedzieli równocześnie. 

Do środka zajrzała pielęgniarka. 

–  Nagły  przypadek.  Przewidywany  czas  przybycia  dwie  minuty.  MęŜczyzna  koło 

trzydziestki.  Rana  postrzałowa  z  moŜliwą  perforacją  komory  sercowej.  JuŜ  dwa  razy 

ustała  akcja  w  trakcie  transportu.  Czy  przyjmie  pani  tego  pacjenta,  doktor  Whitcomb, 

czy mam wezwać doktora Goldberga? 

–  Nie trzeba, wezmę go. Przygotujcie czwartą salę i powiedzcie Ellen i Jimowi, Ŝe juŜ 

tam idę. 

–  Robi się, doktor Whitcomb. 

–  Dzięki, Nan. 

Spojrzała na Manello. 

–  Wracając do Columbii. Zrobiłbyś dokładnie to samo, gdybyś był na moim miejscu. 

Nie powinieneś więc się temu dziwić. 

Nastąpiła dłuŜsza chwila ciszy, po której on pochylił się nieco do przodu. 

–  A ja nie pozwolę ci odejść bez walki. To z kolei nie powinno dziwić ciebie. 

Wyszedł. Jane oparła się plecami o szafkę. 

–  Nawet dobrze to przyjął – powiedziała do siebie. – Mimo wszystko. 

Drzwi znów się uchyliły i zajrzał Dubois. 

–  Teren czysty? 

–  Owszem. Właśnie wychodzę na podjazd. 

Dubois  wkroczył  do  środka.  Jego  buty  ze  skóry  krokodyla  nie  wydawały  Ŝadnego 

dźwięku na podgumowanym linoleum. 

–  Nie  wiem,  jak  ty  to  robisz.  Jesteś  jedyną  osobą,  która  nie  potrzebuje  soli 

trzeźwiących po spotkaniu z nim. 

–  On jest naprawdę w porządku. 

Dubois wydał dziwny dyszący dźwięk. 

–  Nie zrozum mnie źle. Cholernie go szanuję. Naprawdę. Ale nie chcę, by się wkurzał. 

PołoŜyła dłoń na ramieniu kolegi. 

–  Stres męczy ludzi. Ty teŜ straciłeś panowanie w zeszłym tygodniu, pamiętasz? 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  Tak,  masz  rację  –  uśmiechnął  się  Dubois.  –  Przynajmniej  nie  rzuca  juŜ  więcej 

przedmiotami.