4
44
4
PO DRUGIEJ STRONIE, W SANKTUARIUM WYBRANEK, w swoim białym pokoju
Cormia usiadła na składanym łóżku. Obok paliła się niewielka biała świeczka. Cormia ubrana
była w tradycyjne białe szaty Wybranek. Bose stopy postawiła na białym marmurze podłogi,
a ręce skrzyżowała na kolanach.
Czekała.
Przyzwyczaiła się już do oczekiwania. Taki był urok życia Wybranek. Wiecznie
oczekiwały na zajęcia wyznaczane przez kalendarz rytuałów. Na pojawienie się Pani Kronik.
Na obowiązki wyznaczane im przez przełożoną. Oczekiwały z gracją, cierpliwością i
zrozumieniem lub przynosiły hańbę całej tradycji, w imię której służyły. W tym miejscu
żadna z sióstr nie była ważniejsza od innych. Jako członkini Wybranek, każda stanowiła część
całości, pojedynczą molekułę pośród wielu innych, tworzących razem funkcjonujące ciało
duchowe... zarówno niezbędne, jak i kompletnie nieistotne.
Tak więc biada samicy, która zawiodła. Mogłaby przecież skazić inne.
Dziś jednak oczekiwanie budziło niepokój. Cormia zgrzeszyła i z przerażeniem czekała
na swoją karę.
Długo już czekała nadejścia swej przemiany. Potajemnie niecierpliwiła się, jednak nie z
powodu korzyści odnoszonych z tego przez Wybranki. Pragnęła całkowicie spełnić się jako
osoba. Pragnęła poczuć znaczenie swego oddechu i bicia serca, które wiązało się z byciem
indywidualną jednostką we wszechświecie, a nie tylko jedną z wielu takich samych szprych w
kole. Transformacja, którą przeszła, była niczym klucz do wolności.
Przemiana nastąpiła całkiem niedawno. Zaproszono ją do świątyni, gdzie wypiła kielich
napoju. W pierwszej chwili uradowała się, przekonana, że jej potajemne pragnienia nie
zostały zauważone. Zaraz potem jednak dosięgła ją kara.
Zerkała na swe ciało i obwiniała swoje piersi oraz biodra za to, co miało ją spotkać.
Obwiniała samą siebie za chęć zostania kimś wyjątkowym. Powinna pozostać taką, jaką
była...
Cienka jedwabna zasłona nad drzwiami rozsunęła się i do środka weszła Wybranka
Amalya, jedna z osobistych służących Pani Kronik.
– A więc stało się – powiedziała Cormia, zaciskając palce aż do bólu.
Amalya uśmiechnęła się pogodnie.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Stało się.
– Jak długo?
– Przybędzie po zakończeniu odosobnienia Jej Wysokości.
Zdesperowana Cormia odważyła się zapytać:
– Czy nie można wezwać innej z nas? Są takie, które tego chcą.
– Zostałaś wybrana.
W oczach Cormii pojawiły się łzy. Amalya podeszła bliżej, a jej bose stopy nie wydały
żadnego dźwięku.
– Będzie delikatny dla twojego ciała. Będzie...
– Wcale taki nie będzie. Jest synem wojownika Krhviopija.
Amalya gwałtownie odskoczyła do tyłu.
– Co?
– Czy Pani Kronik nic ci nie powiedziała?
– Jej Świątobliwość wspomniała jedynie, że zostało to zorganizowane z jednym z
członków Bractwa, wartościowym wojownikiem.
Cormia potrząsnęła głową.
– Powiedziała mi to już wcześniej, kiedy tu przyszła. Myślałam, że wszyscy o tym
wiedzą.
– Zmartwiona Amalya ściągnęła brwi. Bez słowa usiadła na składanym łóżku i objęła
Cormię.
– Nie chcę tego – wyszeptała Cormia. – Wybacz mi, siostro, ale nie chcę.
Amalya bez przekonania powiedziała:
– Wszystko będzie dobrze... naprawdę.
– Co się tutaj wyprawia? – przeszywający głos oderwał je od siebie.
W drzwiach stała przełożona, patrząca podejrzliwie. W jednej ręce trzymała jakąś
książkę, w drugiej czarne perły modlitewne. Wzór idealnej Wybranki. Amalya poderwała się,
ale co się stało, to się nie odstanie. Jako Wybranki zawsze powinny radować się ze swojej
pozycji. Każda inna reakcja traktowana była jako bluźniercza dewiacja, za którą należało
wyrazić skruchę, one zaś zostały właśnie na tym przyłapane.
– Chcę teraz pomówić z Wybranką Cormią – oznajmiła przełożona. – Na osobności.
– Tak, oczywiście.
Amalya z opuszczoną głową podeszła do drzwi.
– Siostry wybaczą.
– Powinnaś udać się do Świątyni Zadośćuczynienia, czyż nie?
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Tak, pani.
– Pozostań tam do końca cyklu. Jeśli zobaczę cię w terenie, będę wielce
niezadowolona.
– Tak, pani.
Cormia zacisnęła powieki i modliła się za przyjaciółkę. Cały cykl w tej świątyni? Można
zwariować od deprywacji sensorycznej.
Przełożona wypowiadała słowa, połykając ich końcówki.
– Ciebie też bym tam wysłała, gdyby nie pewne przedsięwzięcia, w których musisz
wziąć udział.
Cormia otarła łzy.
– Tak, pani.
– Rozpocznij przygotowania od przeczytania tego. Na łóżku wylądowała oprawiona w
skórę książka.
– Wyszczególnione są tam prawa Najsamca oraz twoje obowiązki. Kiedy skończysz,
odbędziesz konsultację seksualną.
O Matko, proszę, tylko niech to nie będzie przełożona...
– Poinstruuje cię Layla.
Kiedy Cormia odetchnęła z wyraźną ulgą, przełożona warknęła:
– Czy mam to potraktować jako obelgę? Ulżyło ci, że to nie ja będę cię uczyć?
– Ależ skąd, siostro.
– Teraz obrażasz mnie, kłamiąc. Spójrz na mnie. Spójrz na mnie.
Cormia podniosła wzrok i bezwiednie cofnęła się, kiedy przełożona przygwoździła ją
srogim spojrzeniem.
– Wypełnisz swą powinność i zrobisz to dobrze, albo ześlę cię na wygnanie.
Zrozumiałaś? Zostaniesz wygnana.
Cormia osłupiała. Wygnanie? Wygnanie... na Drugą Stronę?
– Odpowiedz mi. Czy to jasne?
– T...tak, pani.
– Nie popełnij błędu. Jedyne, co się liczy, to przetrwanie Wybranek oraz zarządzenia,
jakie tu ustanowiłam. Każda, która będzie stanowić przeszkodę, zostanie
wyeliminowana. Pamiętaj o tym, kiedy poczujesz chęć użalania się nad sobą. Spotkał
cię zaszczyt, którego osobiście mogę cię pozbawić wraz ze wszystkimi towarzyszącymi
temu konsekwencjami. Rozumiemy się? Rozumiemy?
Cormia nie zdołała wydobyć z siebie głosu, więc tylko skinęła głową.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
W oczach przełożonej pojawił się dziwny błysk.
– Gdyby nie twoja krew, byłabyś całkowicie nie do przyjęcia. Właściwie wszystko to
jest całkowicie nie do przyjęcia.
Przełożona wyszła bezszelestnie jak złodziej. W ślad za nią przepłynęła przez drzwi jej
biała jedwabna sukienka.
Cormia skryła twarz w dłoniach i przygryzała dolną wargę, rozmyślając nad sytuacją. Jej
ciało zostało właśnie obiecane wojownikowi, którego nigdy nie poznała... Spłodzonemu przez
brutalnego i okrutnego samca... I to na jej barkach spoczywała teraz szlachetna tradycja
Wybranek.
Zaszczyt? Nie, to była kara za śmiałe pragnienie czegoś dla samej siebie.
Kiedy na stół trafiło kolejne martini, Furiath usiłował policzyć, czy było to piąte? Może
szóste? Nie miał pewności.
– Stary, dobrze, że dziś w nocy nie walczymy – powiedział Butch. – Chlasz to gówno
jak wodę.
– Jestem spragniony.
– Domyślam się.
Glina wyciągnął się na kanapce.
– Jak długo jeszcze zamierzasz się tak nawadniać?
– Nie musisz tu wisieć...
– Przesuń się, glino.
Furiath i Butch spojrzeli w górę. Naprzeciwko stolika stał V, który pojawił się dosłownie
znikąd. Coś było nie tak. Miał szeroko otwarte oczy i bladą twarz, przez co wyglądał jak po
jakimś wypadku, tyle że nie krwawił.
– Hej, stary.
Butch odsunął się, robiąc obok siebie miejsce.
– Nie sądziłem, że zobaczymy cię tu dzisiejszej nocy.
V usiadł. Pod skórzaną motocyklową kurtką jego wielkie bary wyglądały naprawdę
imponująco. Nerwowo zaczął uderzać palcami o blat stołu.
Butch spojrzał krzywo.
– Wyglądasz jak padlina na szosie. Co jest?
Vrhedny złożył ręce.
– To nie miejsce na taką rozmowę.
– Chodźmy więc do domu.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Nie ma, kurwa, mowy. Będę tam uwięziony przez cały dzień.
V uniósł rękę, a kiedy kelnerka podeszła, położył stówę na tacy.
– Zapewnij stały dopływ płynów, OK? A to napiwek.
Uśmiechnęła się.
– Z przyjemnością.
Kiedy ruszyła w stronę baru, poruszając się zwinnie, jakby na łyżworolkach, wzrok V
przebiegł przez sektor VIP–ów. Spojrzał spod nastroszonych brwi. Kurczę, wcale nie
obserwował tłumu. Poszukiwał pretekstu do rozpoczęcia bójki. Czy to możliwe, że ten brat
też... świecił się odrobinę?
Furiath spojrzał w lewo i klepnął się dwa razy po uchu, wysyłając w ten sposób sygnał do
jednego z ochroniarzy stojących przy prywatnym wejściu. Ochroniarz skinął głową i
powiedział coś do zegarka na ręku. Kilka chwil później przez drzwi wszedł Wielebny,
ogromny samiec z irokezem. Ubrany był w doskonale skrojony czarny garnitur, a w prawej
ręce trzymał czarną laskę. Powoli zbliżał się do stolika Bractwa, a wszyscy schodzili mu z
drogi, po części z powodu jego rozmiarów, po części ze strachu. Wiedziano, kim jest i do
czego jest zdolny. Wielebny był typem dilera narkotykowego, który osobiście załatwiał swoje
sprawy zawodowe, a ten, kto wszedł mu w drogę, kończył posiekany w kostkę jak sałatka.
Ten mieszaniec, szwagier Zbihra, wielokrotnie już okazał się niespodziewanym
sojusznikiem Bractwa, jednak wszystko komplikowała prawdziwa natura Wielebnego. Tak
więc był on niełatwym przyjacielem oraz krewnym.
Skąpy uśmiech ledwie odsłonił kły.
– Dobry wieczór, panowie.
– Nie masz nic przeciwko, żebyśmy skorzystali z twojego biura, by załatwić drobną
prywatną sprawę?
– I tak nic nie powiem – warknął V, kiedy kolejny drink trafił na stół.
Przełknął, jakby to była woda mająca ugasić pożar w jego brzuchu.
– Nic. Nie. Powiem.
Furiath i Butch spojrzeli na siebie ze zrozumieniem: Vrhedny nie zamierzał rozmawiać.
– Twoje biuro? – powtórzył Furiath do Wielebnego.
Wielebny uniósł piękną brew, odsłaniając przy tym bystre ametystowe oczy.
– Nie jestem pewien, czy zechcecie z niego skorzystać. Całe pomieszczenie jest na
podsłuchu i każda sylaba jest nagrywana. No, chyba że... ja tam będę.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Niezbyt dobrze, lecz cokolwiek raniło Bractwo, raniło też siostrę Wielebnego i
jednocześnie partnerkę Z. Tak więc, mimo iż gość był w połowie symphatą, miał powody, by
stosować zaostrzone środki ostrożności.
Furiath wyślizgnął się z boksu, nie odrywając wzroku od V.
– Zabieraj swojego drinka.
– Nie.
Butch wstał.
– No to zostaw. Ale skoro nie zamierzasz iść do domu, będziemy musieli porozmawiać
tutaj.
Oczy V zabłysnęły. I nie tylko one.
– Kurwa...
Butch pochylił się nad stołem.
– Emitujesz aurę, jakby twoja dupa podłączona była do kontaktu. Tak więc
zdecydowanie radzę ci skończyć już to pierdolenie i przenieść się do biura Wielebnego,
zanim dojdzie tu do jakiejś nieprzyjemnej sytuacji. Czaisz?
Przez dłuższą chwilę V i Butch wpatrywali się w siebie bez słowa, wreszcie V podniósł
się i ruszył w stronę biura Wielebnego. Gdy szedł, jego gniew wydzielał toksyczny zapach.
Rany, glina był jedyną osobą mającą jakiekolwiek szanse zapanowania nad V, kiedy ten
odwalał takie akcje. Tak więc, dzięki ci Boże za tego Irlandczyka. Przeszli przez wejście
obstawione przez dwóch ochroniarzy i rozgościli się w kantorku Wielebnego. Kiedy
zamknęły się drzwi, Wielebny podszedł do biurka, sięgnął gdzieś pod blat, po czym rozległ
się krótki, piszczący dźwięk.
– Jesteśmy bezpieczni – powiedział, opadając na czarne skórzane krzesło.
Wszyscy wpatrywali się w V, który natychmiast zaczął zachowywać się niby zwierzę w
klatce. Chodził tam i z powrotem, a wyglądał tak, jakby chciał kogoś pożreć. W końcu
zatrzymał się naprzeciwko Butcha. Lampa świecąca nad nim nie była tak jasna jak to, co
żarzyło się pod jego skórą.
– Gadaj – wymamrotał Butch.
V w milczeniu wyjął coś z tylnej kieszeni. W dłoni kołysał mu się ciężki złoty wisior na
jedwabnym sznurku.
Wygląda na to, że dostałem nową fuchę.
– O... kurwa – wyszeptał Furiath.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Układ obowiązujący w sypialni Blastha był częścią standardowej procedury działania
obowiązującej Johna i jego kumpli. John w nogach łóżka, Blasth po turecku na podłodze,
Khill rozłożony wygodnie – połowa jego nowego ciała na, połowa poza wielkim
nadmuchiwanym fotelem. Butelki piwa były otwarte, a paczki chipsów krążyły już między
nimi.
– Dobra, więc gadaj – powiedział Blasth. – Jak tam twoja przemiana?
– Pieprzyć przemianę. Zaliczyłem numerek.
Kiedy Blasth i John wytrzeszczyli oczy, Khill zachichotał.
– Tak, zrobiłem to. Jakby to powiedzieć, straciłem dziewictwo.
– O, ja pierdolę – wyszeptał z podziwem Blasth.
– Serio.
Khill przechylił głowę do tyłu i połknął połowę zawartości puszki.
– Powiem jednak, że ta przemiana... stary...
Spojrzał na Johna, starając się zapanować nad niedopasowanymi oczami.
– Przygotuj się. Istny hardkor. Masz ochotę umrzeć. Modlisz się o to. A potem sprawy
przyjmują krytyczny obrót.
Blasth pokiwał głową.
– Coś okropnego.
Khill dokończył piwo i cisnął pustą puszką do kosza na śmieci.
– Moja miała miejsce przy świadkach. Twoja też, prawda?
Kiedy Blasth skinął, Khill otworzył minilodówkę i wyciągnął z niej kolejne piwo.
– Tak, to znaczy... jakoś tak dziwnie. Mój ojciec w pokoju. Jej ojciec też. Wszyscy
widzieli moje szamoczące się ciało. Normalnie czułbym się skrępowany, ale byłem zbyt
zajęty czuciem się jak kupa gówna.
– Kogo użyłeś? – zapytał Blasth.
– Marny.
– No to łaaadnie.
Powieki Khilla zrobiły się ociężałe.
– Tak, była bardzo smaczna.
Blasth aż otworzył usta.
– To ona? Ona była tą, którą...
– Zgadza się.
Khill roześmiał się na widok Blastha padającego z wrażenia do tyłu na podłogę.
– Marna. Tak, wiem. Sam ledwie mogę w to uwierzyć.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Blasth zaczął naciskać:
– Jak to się stało? Bóg mi świadkiem, że powyrywam ci nogi z dupy, jeśli coś
pominiesz.
– Ha! Gdybyś ty był taki skory do rozmowny, gdy chodzi o twoje sprawy.
– Nie zmieniaj tematu, tylko zaczynaj szczekać niczym piesek, którym jesteś, ziomek.
Khill podniósł się i przysiadł. John przycupnął na brzegu łóżka.
– Dobra, tak więc było już po wszystkim, co nie? To znaczy... już sobie popiłem,
przemiana dobiegła końca, leżałem na łóżku po prostu... totalnie wykończony. Siedziała
tam jeszcze na wypadek, gdybym potrzebował więcej z jej żyły... gdzieś w rogu pokoju.
W każdym razie rozmawiałem z jej ojcem i... jakby urwał mi się film. Następna rzecz,
którą pamiętam, to przebudzenie. Byłem sam w pokoju. Nagle otworzyły się drzwi i
stanęła w nich Marna. Mówi, że zapomniała swetra czy jakiegoś tam gówna. Raz tylko
spojrzałem na nią i... cóż, Blasth, wiesz, jak ona wygląda, prawda? Natychmiast
stwardniałem. Czy można mnie za to winić?
– Ani trochę.
John zamrugał i przysunął się jeszcze bliżej.
– W każdym razie byłem przykryty prześcieradłem, ale jakimś sposobem ona i tak
wiedziała. Stary, mierzyła mnie wzrokiem i uśmiechała się, a ja myślałem sobie: „Mój
Boże...”. Jednak w tym momencie ojciec zawołał ją z korytarza. Musieli się u mnie
oboje zatrzymać, ponieważ było już jasno, kiedy skończyłem przemianę, tyle że on z
pewnością nie chciał, by się ze mną bzykała. Więc wychodząc, powiedziała, że
zakradnie się do mnie później. Tak naprawdę to nie wierzyłem jej, ale miałem nadzieję.
Minęła godzina, wciąż czekam... stoi mi bez przerwy. Kolejna godzina. Później
stwierdzam, no dobra, już nie przyjdzie. Dzwonię do taty i mówię mu, że idę spać.
Wstałem, zawlokłem dupę pod prysznic, wracam... a ona jest w pokoju. Naga. Na
łóżku. Chryste, jedyne, co mogłem zrobić, to gapić się na nią. Jednak prędko się z tego
otrząsnąłem.
Khill gapił się w podłogę i kiwał głową.
– Wziąłem ją trzy razy. Raz po raz.
– O... kurde — wyszeptał Blasth. – Podobało ci się?
– A jak myślisz? Ba.
Blasth pokiwał głową i przyłożył do ust puszkę, a Khill ciągnął:
– Kiedy już skończyłem, wsadziłem ją pod prysznic, obmyłem, a potem lizałem ją
wszędzie przez pół godziny.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Blasth zakrztusił się, rozpryskując piwo.
– O Boże...
– Smakowała jak dojrzała śliwka. Słodka i lepka.
Kiedy gałki oczne Johna dosłownie wyskoczyły mu z głowy, Khill uśmiechnął się.
– Miałem ją wszędzie na twarzy. To było fantastyczne.
Pociągnął spory łyk, jakby chciał pokazać, jaki to z niego gość, i nawet nie zadał sobie
trudu, by ukryć reakcję swojego ciała na to, co bez wątpienia ponownie przeżywał w swojej
głowie. Kiedy jego dżinsy zrobiły się obcisłe jak getry, Blasth zakrył swoje krocze polarową
bluzą.
Niemający nic do ukrycia John wpatrywał się w swoją puszkę.
– Zamierzasz się z nią związać? – zapytał Blasth.
– Na Boga, nie!
Ręka Khilla podniosła się, delikatnie przetarł swoje czarne oko.
– To było tylko... zdarzyło się i tyle. To znaczy, nie. Ona i ja? Nigdy.
– Ale czy ona nie była...
– Nie, nie była dziewicą. Oczywiście, że nie była. Więc nie ma mowy o związku. Poza
tym, gdyby była, nie wzięłaby mnie ot, tak.
Blasth spojrzał na Johna.
– Samice z arystokracji winny być dziewicami, dopóki się z kimś nie zwiążą.
– Czasy się jednak zmieniły. – Khill zmarszczył czoło.– Na wszelki wypadek jednak
nie wygadajcie się nikomu, OK? Dobrze się bawiliśmy i nic więcej. Ona ma dobrych
szpiegów.
– Gęba na kłódkę.
Blasth wziął głęboki oddech, następnie przepłukał gardło.
– Ach... lepiej jest robić to z kimś innym, co?
– Seks? O niebo lepiej, stary. Robienie tego w samotności zaspokaja potrzebę, ale nie
można tego porównać do prawdziwego stosunku. Boże, ona była taka miękka...
zwłaszcza pomiędzy nogami. Wspaniale było znajdować się na niej, zanurzyć się
głęboko, usłyszeć, jak jęczy. Szkoda, że was tam nie było. Wtedy moglibyście to
zrozumieć.
Blasth wywrócił oczami.
– Ty uprawiający seks! Jasne, nie marzę teraz o niczym innym, jak tylko to zobaczyć.
Khill uśmiechał się powoli i trochę złowieszczo.
– Lubisz patrzeć, kiedy walczę, co?
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Cóż, tak, jesteś w tym dobry.
– Dlaczego seks miałby być czymś innym? To tylko czynność, którą wykonujesz
swoim ciałem.
Blasth sprawiał wrażenie zakłopotanego.
– Ale... co z prywatnością?
Prywatność zależna jest od kontekstu. Khill wyciągnął trzecie piwo.
– A ty, Blasth?
– Co? W seksie też jestem bardzo dobry. Otworzył puszkę i pociągnął łyk.
– A więc musimy zrobić tak: poczekam kilka dni, aż stanę się silniejszy, a potem
ruszamy do śródmiejskich klubów. Chcę to zrobić jeszcze raz, ale nie mogę z nią.
Khill spojrzał na Johna.
– –J, stary, idziesz z nami do Zero Sum. Nie szkodzi, że jesteś pre–transem. Idziemy
razem. Blasth pokiwał głową.
– Nasza trójka to zgrana paczka. Poza tym, John, wkrótce też będziesz taki jak my.
Kiedy tamci dwaj zaczęli snuć plany, John milczał. Całe to polowanie na laski było
niezgłębionym przez niego tematem. Nie tylko dlatego, że był jeszcze przed przemianą. Jego
przeszłość, jeśli chodzi o doświadczenia natury seksualnej, była bardzo nieciekawa.
Przez ułamek sekundy nawiedziło go wyraźne wspomnienie tamtej klatki schodowej, na
której go to spotkało. Poczuł pistolet przystawiony do skroni. Poczuł, jak tamten
szarpnięciami zrywa z niego dżinsy. Poczuł niewyobrażalne rzeczy, które mu zrobił.
Przypomniał sobie, jak oddech zgrzytał mu w gardle, jak oczy zalewały mu łzy, i to, że kiedy
już się spuścił, wszystko to wylądowało na czubkach tanich tenisówek tamtego typa.
– W ten weekend – oznajmił Khill – załatwimy, że ktoś się tobą zajmie, Blasth.
John odstawił piwo i przetarł twarz, podczas gdy policzki Blastha się zaczerwieniły.
– Tak, Khill... sam nie wiem...
– Zaufaj mi. Zapewniam ci to. A potem John? Jesteś następny.
Pierwszą reakcją Johna był zamiar potrząśnięcia głową na „nie”, lecz wstrzymał się, by
nie wyjść na idiotę. Już teraz czuł się pozostawiony w tyle, mały i zniewieściały. Odrzucenie
oferty zaliczenia numerka umieściłoby go na dobre na uboczu.
– Tak więc mamy plan? – Khill domagał się potwierdzenia.
Blasth bawił się dolną częścią koszulki i John miał wrażenie, że odpowie „nie”. Przez
moment poczuł się o wiele lepiej...
– Jasne.
Blasth przepłukał gardło.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Ja... ech, tak. Jestem napalony na maksa. Ledwie potrafię myśleć o czymś innym,
wiesz? To jest, jakby bolesne, serio.
– Wiem dokładnie, o co ci chodzi.
Oczy Khilla zaiskrzyły.
– Świetnie się zabawimy. Kurde, John... nastawisz się na podryw?
John wzruszył ramionami. Jedyne, czego chciał, to już się stąd ulotnić.
– To co, czas na sKillerz? – zapytał Blasth, wskazując ruchem głowy na Xboxa na
podłodze.
– John znowu nam dołoży, ale możemy powalczyć o drugie miejsce.
Skupienie się na czymś innym przyniosło mu ogromną ulgę. Gra skutecznie ich
wciągnęła: wrzeszczeli na telewizor i obrzucali się papierkami po cukierkach oraz puszkami
po piwie. Boże, jak John to kochał. Na ekranie rywalizowali jak równi sobie. Nie był mały i
pozostający w tyle, był nawet lepszy od nich. Grając w sKillerz, mógł wcielić się w
wojownika, jakim sam chciał być.
Kiedy obdzierał ich ze skóry, spojrzał na Blastha i wiedział, że wybrał tę grę specjalnie,
by sprawić mu przyjemność. Blasth czuł, co dzieje się w głowach innych i jak być uprzejmym
bez krępowania kogoś. Był wspaniałym kumplem.
Cztery sześciopaki, trzy wycieczki do kuchni, dwie pełne partie sKillerz oraz film
Godzilla – wreszcie John sprawdził zegarek i poszedł do łóżka. Niedługo miał po niego
przybyć Fritz, ponieważ, jak każdej nocy, o czwartej był umówiony na spotkanie. Musiał się
stawić, inaczej zostanie wydalony z programu treningowego.
Widzimy się jutro na zajęciach? – zapytał w języku migowym.
– OK – powiedział Blasth.
Khill uśmiechnął się.
– Później na Skypie, dobra?
Będę – Zatrzymał się w drzwiach. – Aha. miałem już wcześniej zapytać.
Klepnął się w oko i wskazał na Khilla.
Skąd to limo?
Spojrzenie Khilla pozostało spokojne, a uśmiech promienny jak zwykle.
– Ach, to nic. Po prostu poślizgnąłem się i upadłem pod prysznicem. Głupie, co?
John skrzywił się i zerknął na Blastha, który wbił wzrok w podłogę i tak już pozostał.
Coś było na...
– John – rzekł Khill dobitnie – wypadki się zdarzają.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
John nie wierzył temu dzieciakowi, zwłaszcza że oczy Blastha wciąż skierowane były w
dół. Ponieważ jednak i on miał swoje tajemnice, nie zamierzał dalej naciskać.
Tak, jasne.
Zagwizdał krótko na pożegnanie i wyszedł.
Przez zamknięte drzwi słyszał ich stłumione głosy. Tak bardzo chciał być tam, gdzie oni,
ale cała ta gadka na temat seksu... Nie, on miał się przemienić po to, by zostać samcem, który
pomści wreszcie swoich zmarłych. Nie chodziło mu o grzmocenie lasek. Być może powinien
pójść w ślady Furiatha.
Celibat miał przecież wiele zalet. Furiath zachowuje wstrzemięźliwość niemal od zawsze
i spójrzcie na niego. Ma dobrze poukładane w głowie. Naprawdę ogarnięty koleś.
Niezły wzór do naśladowania.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
5
55
5
– KIM MASZ ZOSTAĆ? – wyrzucił z siebie Butch.
Vrhedny ledwie mógł wykrztusić to pieprzone słowo.
– Najsamcem... Wybranek.
– Co to, kurwa, jest?
– Właściwie to... dawca spermy.
– Czekaj, czekaj... więc będziesz musiał robić coś jakby zapłodnienie in vitro?
V przeciągnął dłonią po włosach. Ulżyłoby mu, gdyby mógł walnąć teraz pięścią w
ścianę.
To trochę bardziej interaktywne niż to, o czym mówisz.
Skoro mowa o interaktywności, to minęło już sporo czasu od ostatniego normalnego
stosunku z samicą. Czy uda mu się w ogóle mieć orgazm podczas oficjalnego, rytualnego
łączenia się Wybranek?
– Dlaczego ty?
– Musi to być członek Bractwa.
V kręcił się tam i z powrotem po ciemnym pokoju, starając się jak najbardziej odwlec
ujawnienie tożsamości swojej matki.
– Niewielka jest pula kandydatów do wyboru. No i robi się coraz mniejsza.
– Będziesz tam mieszkał? – dopytywał się Furiath.
– To znaczy gdzie? – wciął się Butch. – Mówisz, że nie będziesz mógł walczyć razem
z nami? Albo... zadawać się?
– Nie, będę tutaj. Taki postawiłem warunek. Słysząc westchnienie ulgi Butcha, V robił
wszystko, by nie dobił go fakt, iż jego współlokatorowi równie mocno jak jemu zależy
na widywaniu się.
– Kiedy to się stanie?
– Za kilka dni.
– A Ghrom wie? –zapytał Furiath.
– Tak.
Myśl o tym, co go czeka, sprawiła, że serce V zaczęło łomotać mu w piersi niczym
uwięziony w klatce z żeber ptak trzepoczący skrzydłami. Fakt, iż dwaj jego bracia oraz
Wielebny mierzyli go podejrzliwym wzrokiem, jeszcze tylko potęgował panikę.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Pozwolicie, że was na chwilę opuszczę? Muszę., kurde, muszę wyjść na zewnątrz.
– Pójdę z tobą – powiedział Butch.
– Nie.
V znajdował się w rozpaczliwym stanie umysłu. Jeżeli kiedykolwiek miałby zrobić coś
wysoce niestosownego, ta noc była chyba najlepszym czasem. Wystarczająco złe było już to
niewypowiedziane, a tkwiące gdzieś w podświadomości uczucie do Butcha; spełnienie go
byłoby istną katastrofą, której ani on, ani Butch, ani Marissa nie daliby rady sprostać.
– Muszę pobyć trochę sam.
V wepchnął przeklęty wisior do kieszeni i opuścił przytłaczającą ciszę biura. Pospiesznie
ulotnił się bocznymi drzwiami w zaułek, wręcz marząc o spotkaniu jakiegoś reduktora.
Gdyby tylko mógł dorwać jednego z nich. Modlił się o to do Pani Kro... Zatrzymał się jak
wryty. Cholera. A przecież był pewny, że już nigdy nie będzie modlił się do tej jego „matki”.
Ani też używał tego określenia.
Niech to... szlag.
Oparł się o chłodną ścianę budynku Zero Sum i nie zważając na związany z tym ból,
wrócił wspomnieniami do życia w obozie wojowników.
Obóz znajdował się w środkowej Europie, głęboko w jaskini. Dla około trzydziestu
żołnierzy była to baza domowa, ale byli też inni mieszkańcy. W celach treningowych
przysłano tuzin pre–transów, a następny tuzin lub nawet więcej dziwek do karmienia oraz
obsługiwania dorosłych samców.
Obozem przez lata zarządzał Krhviopij i wyprodukował tam kilku najlepszych
wojowników w szeregach gatunku. Czterech członków Bractwa zaczynało swój trening
właśnie tam, pod opieką ojca V. Jednak wielu innych, i to na wszystkich poziomach, nie
przetrwało.
Pierwsze wspomnienia V to uczucia zimna i głodu; widok innych jedzących i uczucie
burczenia w brzuchu. We wczesnych latach do życia napędzał go właśnie głód i tak jąkanych
pre–transów, jedyną motywacją było zdobycie jedzenia, bez względu na sposób.
Vrhedny oczekiwał w cieniu jaskini, trzymając się z dala od migoczącego światła
rzucanego przez obozowe ognisko. W nieprzyzwoitym szale konsumowano tam właśnie siedem
świeżych jeleni śołnierze odrywali mięso od kości i przeżuwali je niczym zwierzęta. krew
pokrywała ich twarze i ręce. Tkwiący dokoła pre–transi drżeli z głodu.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Głodówka sprawiła, że V, tak jak inni, był niczym śmiertelne ostrze. Jednak nie stał wtedy
razem ze swoimi młodymi towarzyszami. Czekał w ciemnościach, ze wzrokiem skupionym na
swojej ofierze.
śołnierz, którego śledził, był gruby jak wieprz. Cielsko opadało mu fałdami na skórzane
spodnie, a rysy twarzy przypominały ogromny puszysty pudding. śarłok ten chodził przez
większość czasu bez tuniki, a kiedy tak paradował po obozie, kopiąc bezpańskie psy lub
uganiając się za kurwami, jego bulwiasty tors i wydęty brzuch kołysały się obrzydliwie.
Pomimo całej gnuśności był jednak bezwzględnym zabójcą, a brak szybkości nadrabiał
brutalną siłą. Miał łapy wielkie jak głowy wyrośniętych samców, dlatego mówiono, że
wyrywał reduktorom kończyny i je pożerał.
Zawsze, podczas każdego posiłku, jako jeden z pierwszych dostawał mięso, które młócił,
nie zwracając nawet uwagi na to, co właściwie ląduje w jego ustach. Jego piersi i wystający
brzuch pokrywały kawałki dziczyzny, strumienie krwi oraz odłamki kości – istna ociekająca
krwią tunika.
Pewnej nocy samiec skończył wcześniej i usiadł z kawałkiem mięsa w garści. Mimo że był
już najedzony, nie odszedł od padliny i dla rozrywki odpychał od niej innych wojowników.
Kiedy nadchodził czas wymierzania kar tym, którzy przegrali, wojownicy odchodzili od
ogniska i przenosili się na trybunę. W świetle pochodni pokonani podczas ćwiczeń zmuszani
byli do pochylenia się u stóp Krhviopija, gdzie bezczeszczeni byli przez tych, którzy ich
pokonali. Towarzyszyły temu drwiny oraz szyderstwa obserwujących. W tym czasie pre–transi
rzucali się na to, co zostało z dziczyzny, a obozowe samice obserwowały wszystko z ciężkim
sercem, czekając na swoją kolej.
Ofiara V nie była zbytnio zainteresowana poniżaniem przegranych. Tłuścioch patrzył
tylko przez krótką chwilę, a potem odszedł z jelenią nogą w dłoni, tocząc się jak kuła. Jego
zarośnięty brudem barłóg znajdował się daleko, na samych obrzeżach pomieszczenia z
żołnierskimi legowiskami, ponieważ nawet im przeszkadzał bijący od niego odór.
Wyciągnięte na legowisku ciało grubasa przypominało pofałdowany krajobraz liczne
wzgórza i doliny. Jelenia noga leżąca na jego brzuchu była nagrodą oczekującą na szczycie
góry.
V trzymał się z dala, dopóki paciorkowate oczy żołnierza nie pokryły się mięsistymi
powiekami, a opasły brzuch nie zaczął poruszać się w górę i w dół w spowolnionym tempie.
Wkrótce rybie usta otworzyły się i wydobył się z nich pierwszy dźwięk pochrapywania, a zaraz
potem kolejny. Wtedy V zbliżył się, a ponieważ miał bose stopy, nie wydawał żadnego dźwięku
na brudnej podłodze.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Smród bijący od samca nie odstraszał V, nie przeszkadzał mu też brud oblepiający jelenie
mięso. Wyciągnął rękę, rozczapierzając małą dłoń, i powoli zbliżał się do kościstego kawałka.
Tylko go dotknął. W tej samej sekundzie czarny sztylet przeleciał koło ucha żołnierza i z
trzaskiem wbił się w twardą powierzchnię ziemi. Samiec otworzył oczy.
Ojciec V stał nad nim niczym opancerzona pięść mająca lada chwila zadać cios. Jego
nogi jakby wrosły w ziemię, a ciemne oczy wbił w leżącego. Był największym samcem w
obozie. Mówiono, że był największym, jaki w ogóle zrodził się w obrębie gatunku. Bali się go
z dwóch powodów: ze względu na rozmiary właśnie i nieprzewidywalność. Jego nastrój
zmieniał się w ułamku sekundy, był humorzasty i kapryśny, a do tego brutalny. V jednak
wiedział, dlaczego Krhviopij jest taki. Wszystko to było starannie zaplanowane, by osiągnąć
pewne cele. Nikczemna przebiegłość ojca tak głęboko była w nim zakorzeniona, jak potężne
były jego mięśnie.
– Wstawaj – warknął Krhviopij. – Wałkonisz się, podczas gdy okrada cię jakiś
słabeusz.
V wprawdzie skulił się ze strachu przed własnym ojcem, ale szybko zatopił zęby w mięsie
i gorączkowo przeżuwał. Wiedział, że zostanie za to pobity, prawdopodobnie przez obu, tak
więc musiał zjeść, co się da, zanim wylądują na nim pierwsze ciosy.
Grubas usiłował się usprawiedliwiać, ale zniecierpliwiony Krhviopij wymierzył mu kopa
swoim najeżonym kolcami butem. Samiec zsiniał na twarzy, lecz dobrze wiedział, że nie może
wrzasnąć.
– Twoje wyjaśnienia nużą mnie. – Krhviopij przyglądał się żołnierzowi. – Pytam, co z
tym zrobisz?
śołnierz zacisnął pięść, przechylił się i wymierzył potężny cios. Z ust V wypadł cały kęs,
gdyż uderzenie pozbawiło go tchu. Usiłując złapać oddech, pochylił się, podniósł kawałek
mięsa z ziemi i chwycił go z powrotem zębami. Mięso było słone od jaskiniowego piasku.
Zaczęła się bijatyka. V przyjmował ciosy, nie przerywając jedzenia, dopóki nie poczuł, że
jego kość piszczelowa wygięła się tak bardzo, że lada chwila pęknie. Wtedy dopiero wydal
krzyk bólu i porzucił jelenią nogę. Natychmiast ktoś ją porwał i uciekł.
Krhviopij śmiał się przez cały czas, nie uśmiechając się jednak przy tym. Dźwięki
wydobywające się z jego ust były twarde i cienkie niczym ostrza. I nagle przestał. Bez
najmniejszego wysiłku chwycił grubasa za szyję i rzucił nim o kamienną ścianę. Kolczaste
buty Krhviopija pojawiły się naprzeciw twarzy V.
– Daj mi mój sztylet.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
V zamrugał załzawionymi oczami i usiłował się poruszyć. Rozległ się skrzyp skóry i twarz
Krhviopija pojawiła się przed twarzą V.
– Podaj mi mój sztylet, chłopcze, albo zastąpisz dziś wieczorem którąś z dziwek w
jaskini.
śołnierze stojący już teraz tłumnie za plecami jego ojca zarechotali, a któryś z nich nawet
rzucił kamieniem, trafiając V w ranę na nodze.
– Mój sztylet, chłopcze.
Vrhedny wbił malutkie palce w piach i podciągnął się w stronę broni. Mimo iż sztylet
znajdował się ledwie pól metra od niego, miał wrażenie, że dzielą go od niego cale kilometry.
Wreszcie położył dłoń na rękojeści. Potrzebował obu rąk, by wyciągnąć sztylet z piasku, lecz
był zbyt osłabiony. Zwijał się z bólu, a kiedy podciągnął się bliżej ostrza, zwrócił wszystko, co
wcześniej zjadł.
Kiedy wymioty ustały, wyciągnął sztylet w stronę ojca.
– Powstań – powiedział Krhviopij. – Chyba że twoim zdaniem powinienem ukłonić się
przed takim bezwartościowym zerem?
V z trudem siadł, zupełnie nie wiedząc, jak miałby teraz się podnieść, przecież ledwie co
zdołał unieść ramiona. Przełożył sztylet do lewej ręki, prawą wbił w ziemię i odpychał się. Ból
był tak wielki, że przed oczami zrobiło mu się ciemno... I wtedy wydarzył się cud. Gdzieś w
jego wnętrzu zrodził się jakiś rodzaj promienistego światła, jakby promienie słoneczne
przeniknęły do jego żył i oczyszczały go z bólu, aż został od niego całkowicie uwolniony.
Powrócił mu wzrok... i zobaczył, że jego ręka się żarzy.
Nie był to odpowiedni moment na zastanawianie się nad tym dziwem. Podniósł się,
starając się nie obciążać przy tym zranionej nogi. Drżącą ręką wyciągnął sztylet w stronę
ojca.
Krhviopij odwrócił wzrok, jakby zupełnie nie spodziewał się, że V istotnie stanie na nogi.
Następnie wziął sztylet i zwrócił się do otaczających ich żołnierzy.
– Niech ktoś go z powrotem powali. Ubliża mi jego śmiałość.
Rozkaz wykonano i V padł na ziemię. Jednocześnie opuścił go blask i powróciła agonia.
Czekał na nadejście kolejnych ciosów, lecz kiedy usłyszał ryk tłumu, wiedział już, że to kary
wymierzane przegranym, a nie jemu, były rozrywką dzisiejszego dnia.
Kiedy tak leżał, istna kupa nieszczęścia, i zmuszał swe sponiewierane ciało do kolejnego
oddechu, w jego wyobraźni pojawiła się nagle niewielka samica w czarnych szatach. Zbliżyła
się do niego, objęła ramionami i łagodnymi słowami uspokajała. Głaskała jego włosy, a on
czuł, jak ból ustępuje.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Z radością przyjął tę wizję. Była to jego wyimaginowana matka. Taka, która kochała go i
pragnęła, by był bezpieczny, ogrzany i najedzony. Jej obraz był jedyną rzeczą, która trzymała
go przy życiu dając poczucie spokoju.
Tłusty żołnierz pochylił się nisko. Jego cuchnący, wilgotny oddech podrażnił nozdrza
Vrhednego.
– Jeszcze raz mnie okradniesz, a nie przeżyjesz tego, co ci zgotuję.
Potem żołnierz splunął mu w twarz, podniósł go i cisnął niczym bezużyteczny śmieć z
dala od swojego brudnego barłogu. Zanim V stracił przytomność, zobaczył jeszcze pre–
transów z rozkoszą kończących jelenią nogę.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
6
66
6
PRZEKLINAJĄC, V UWOLNIŁ się OD SWOICH WSPOMNIEŃ. Czuł się jak wrak
człowieka. Nerwowo rozejrzał się po zaułku. Wokół walały się śmierdzące już resztki
jedzenia.
Brud. Wszędzie brud..
Dobrze, że wtedy nie wiedział, jaką kupą gówna była cała ta jego „mamusia–która–
mnie– kocha”. Bolałoby go to o wiele bardziej, niż wszystkie inne krzywdy mu wyrządzane.
Wyciągnął z kieszeni medalion Najsamca i znów mu się przyjrzał. Nagle złoty wisior
spadł na ziemię, podskakując na bruku. Zaskoczony, po chwili zdał sobie sprawę, że to jego
„normalna” dotąd ręka świeciła się i zdążyła przepalić jedwabny sznurek.
Niech to szlag, jego matka była patologicznie samolubna. Powołała do życia cały
gatunek, ale to jej nie wystarczało. Skądże. Musiała wmieszać w to samą siebie.
Jebać to. Nie zamierzał dać jej satysfakcji posiadania setek wnuków. Okazała się marnym
rodzicem, więc dlaczego miałaby teraz dostać całe pokolenie do spieprzenia.
A poza tym był jeszcze jeden powód, dla którego nie powinien zostać Najsamcem. Mimo
wszystko był przecież synem swego ojca, a więc okrucieństwo wpisane było w jego DNA.
Jak miał sam sobie zaufać, że nie wykorzysta go przeciwko Wybrankom? Te samice nie były
niczemu winne i nie zasługiwały na to, co stałoby się pomiędzy ich nogami, jeśli to on
zostałby ich partnerem.
Nie zamierzał tego zrobić.
Odpalił skręta, podniósł medalion i opuścił zaułek, skręcając w prawo, na Trade Street.
Rozpaczliwie potrzebował bójki, i to zanim nadejdzie świt.
Liczył na spotkanie z jakimiś reduktorami w śródmiejskim betonowym labiryncie.
To było więcej niż pewne. Wojnę pomiędzy Korporacją Reduktorów i rasą wampirów
regulowała tylko jedna zasada: nigdy nie walczyli w pobliżu ludzi. Ostatnią rzeczą, jakiej
potrzebowała każda ze stron, były ofiary w ludziach bądź też świadkowie, tak więc bitwy
toczone były potajemnie, a obszary miejskie Caldwell okazały się świetnym terenem do ich
przeprowadzania. Było tu wiele ciemnych zaułków i opuszczonych budynków. Ponadto
zainteresowanie nielicznych ludzi, których można jeszcze było spotkać na ulicach, skupiało
się głównie na zaspokajaniu przeróżnych nałogów. Co oznaczało, że zajmowali się wyłącznie
przysparzaniem policji dodatkowej pracy.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Szedł przed siebie, trzymając się z dala od świateł ulicznych latarni i samochodowych
reflektorów. Noc była przeraźliwie zimna, dlatego spotykał niewielu przechodniów. Samotnie
mijał McGrider's Bar, Screamer's oraz nowo otwarty klub striptizowy. Kawałek dalej minął
bufet Tex–Mex oraz chińską restaurację, lokale znajdujące się pomiędzy dwoma
rywalizującymi ze sobą salonami tatuażu. Kilka przecznic dalej minął apartamentowiec przy
Redd Avenue, w którym mieszkała Beth, zanim poznała Ghroma.
Zamierzał już zawrócić i skierować się do serca śródmieścia, kiedy nagle zatrzymał się.
Pociągnął nosem. W nozdrza uderzył go zapach zasypki dla niemowląt. Ponieważ stare baby i
niemowlęta nie wchodziły w rachubę o tej porze, wiedział, że jego przeciwnik znajduje się
gdzieś blisko.
Jednak w powietrzu wyczuwał też coś innego, coś, o mroziło mu krew w żyłach.
Rozluźnił marynarkę, by łatwiej móc sięgnąć w razie potrzeby do sztyletów, i ruszył
biegiem za zapachem do 20th Street. Była to jednokierunkowa ulica odchodząca od Trade
Street, zabudowana po obu stronach biurowcami, które o tej godzinie dawno już spały. Z
każdym metrem zapach stawał się coraz silniejszy.
Miał przeczucie, że się spóźnił.
Pięć przecznic dalej przekonał się, że miał rację.
Tym drugim zapachem była woń rozlanej krwi cywilnego wampira. Wiatr rozwiał nagle
chmury i światło księżyca odsłoniło makabryczne widowisko. Samiec po przemianie, w
podartym sportowym ubraniu wyglądał na bardziej niż martwego. Jego tułów był wykręcony,
a twarz miał tak zmasakrowaną, że niemożliwe byłoby rozpoznanie go. Reduktor zabójca
grzebał teraz w kieszeniach jego ubrania, bez wątpienia licząc na odnalezienie czegoś, co
pozwoliłoby ustalić jego adres. Mógłby urządzić jeszcze większą rzeź.
Zabójca wyczuł obecność V i obejrzał się przez ramię. Stworzenie to było białe jak
kreda. Jego włosy, twarz i oczy były matowe. Wielki, solidnie zbudowany niczym gracz
rugby, z pewnością przeszedł już swoją inicjację. Świadczył o tym nie tylko zanik naturalnej
pigmentacji drania. Reduktor w pełnej gotowości do walki zerwał się na nogi. Z rękoma
uniesionymi na wysokość klatki piersiowej rzucił się naprzód.
Biegli prosto na siebie i spotkali się niczym zderzające się na skrzyżowaniu samochody:
zderzak w zderzak, ciężar kontra ciężar, siła przeciwko sile. Na powitanie V przyjął tępe
walnięcie w szczękę. Taki cios sprawiał zazwyczaj, że kawałki mózgu przeciwnika
rozpryskiwały się wewnątrz czaszki. Na chwilę go ogłuszyło, lecz zdołał odwdzięczyć się na
tyle mocno, by obrócić reduktorem niczym zakrętką od butelki. Następnie podążył za
przeciwnikiem, chwytając drania za skórzaną kurtkę i wyciągając go z wojskowych butów.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
V uwielbiał zapasy i był dobry w walce w parterze.
Zabójca był jednak szybki. Wystrzelił kopniakiem, który przetasował organy wewnętrzne
V niczym talię kart. V zatoczył się do tyłu, potknął o leżącą butelkę, poczuł szarpnięcie w
kostce i w przyspieszonym tempie zmierzał wprost na asfaltowe podłoże. Nie spuszczając
wzroku z zabójcy, który natychmiast wkroczył do akcji, rozluźnił ciało. Drań za cel obrał
sobie wrażliwą kostkę V. Chwycił za nią i wykręcał, wkładając w to całą siłę swych
masywnych rąk oraz torsu.
V wrzasnął. Obracając się twarzą do ziemi, zdołał stłumić ból. Używając bolącej nogi
oraz rąk jako dźwigni, odepchnął się od asfaltu, podniósł drugą nogę na wysokość piersi i
wymierzył cios. Trafił sukinsyna w kolano i roztrzaskał mu staw. Reduktor padł na plecy V z
nogą wygiętą, niczym u flaminga, w drugą stronę.
Mocując się, przeturlali się po asfalcie aż do zwłok zamordowanego cywila. Kiedy
reduktor ugryzł V w ucho, miarka się przebrała. Wyrywając się z zacisku zębów, V walnął
przeciwnika pięścią w płat czołowy, a uderzenie ogłuszyło skurwiela na tak długo, że zdołał
się od niego uwolnić.
Tak jakby.
Nóż wbił mu się w bok w momencie, kiedy wyciągał nogi spod ciała zabójcy. Ostry,
przenikliwy ból porównywalny był do użądlenia nafaszerowanej sterydami pszczoły.
Wiedział, że ostrze przebiło skórę i spenetrowało mięsień po lewej, zaraz pod żebrami.
O rany, jeśli drasnęło jelito, sprawy mogą przybrać nieciekawy obrót, i to bardzo szybko.
Nadszedł więc czas, by położyć kres walce. Pobudzony odniesionymi obrażenia mi, V złapał
reduktora za podbródek i potylicę i wykręcił sukinsyna tak, jakby otwierał butelkę piwa.
Trzask czaszki wypadającej z rdzenia kręgowego przypominał dźwięk łamiącej się gałązki.
Ciało delikwenta momentalnie się rozluźniło, ręce opadły miękko na ziemię, a nogi zastygły
w bezruchu.
Kiedy minął przypływ energii, V chwycił się za bok. Cholera, zlany był zimnym potem i
trzęsły mu się ręce, ale musiał przecież dokończyć robotę. Prędko obmacał reduktora,
szukając dowodu tożsamości skurwysyna.
Napotkał spojrzenie zabójcy, jego usta poruszały się powoli.
– Moje imię... brzmiało kiedyś Michael. Osiemdziesiąt... trzy... lata temu. Michael
Klosnick.
Przeglądając portfel, V odnalazł aktualne prawo jazdy.
– Cóż, Michael, miłej podróży do piekła.
– Cieszę się... że to koniec.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Wcale nie. Nic nie słyszałeś?
Kurwa, zraniony bok coraz bardziej dawał o sobie znać.
– Twoje nowe mieszkanko to ciało Omegi, koleś. Będziesz w nim ulokowany za
darmo przez całą kurewską wieczność.
Blade oczy rozwarły się szeroko.
– Łżesz.
– Proszę cię. Niby po co? – V potrząsnął głową. – Twój szef o tym nie wspomniał?
Zdaje się, że nie.
V wyjął z pochwy sztylet, poniósł rękę i wbił ostrze prosto w szeroką klatę gościa.
Nastąpił rozbłysk światła na tyle jasnego, by rozjaśnić całą alejkę, następnie pyknięcie i...
cholera, błysk dosięgnął cywila, jego również podpalając. Po chwili z obu ciał pozostał w
mroźnym powietrzu jedynie duszący zapach niemowlęcej zasypki.
Kurwa. Jak teraz powiadomić rodzinę cywila? Vrhedny przeszukał okolicę, licząc na
znalezienie portfela ofiary, ale bezskutecznie. Odparł się więc o kubeł na śmieci i po prostu
oddychał płytko. Przy każdym wdechu miał wrażenie, że nóż ponownie go dźga.
Zanim wyjął telefon, by zadzwonić po pomoc, spojrzał na sztylet. Czarne ostrze pokryte
było czarną krwią reduktora. Przeanalizował przebieg walki z zabójcą i wyobraził sobie
innego wampira na jego miejscu, nie tak silnego jak on.
Podniósł rękę okrytą rękawicą. Jeśli jego charakter określiła klątwa, to Bractwo i jego
szlachetny zamysł ukształtowały jego życie. A gdyby zginął dzisiejszej nocy? Gdyby to ostrze
wbiło mu się w serce? Zostałoby tylko czterech wojowników.
Kurwa.
Na szachownicy jego przeklętej egzystencji pionki były już poustawiane, a przebieg gry z
góry przesądzony. Rany, tyle razy w życiu nie mamy możliwości wyboru, ponieważ droga,
którą podążamy, wyznaczona została już kiedyś przez innych.
Wolna wola to bzdura.
Mniejsza już o matkę i jej dramat – on musiał zostać Najsamcem Bractwa. Był to winien
dziedzictwu, któremu służył.
Otarł ostrze o spodnie i umieścił broń w pochwie. Z trudem stanął na nogi i obmacał
kurtkę. Kurde... telefon. Gdzie był jego telefon? Został daleko stąd, w apartamencie. Musiał
go tam zostawić po rozmowie z Ghromem...
Rozległ się strzał.
Kula trafiła go prosto w mięśnie klatki piersiowej.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Uderzenie poderwało go do góry i przekoziołkował w powietrzu. Padł na ziemię i leżał
bez ruchu. Miażdżący ucisk wprawił jego serce w szamotanie, a umysł spowiła mu gęsta
mgła. Jedyne, co mógł robić, to dyszeć. Krótkie i szybkie przerywane oddechy przemykały
przez gardło.
Ostatkiem sił podniósł głowę i spojrzał w dół, na swoje ciało. Rana postrzałowa. Krew na
koszuli. Przeszywający ból w piersi. Koszmar się spełnił.
Zanim zdołał wpaść w panikę, połknęła go ciemność.
– Co ty, do diabła, wyprawiasz, Whitcomb?
Dr Jane Whitcomb spojrzała znad listy pacjentów, którą właśnie podpisywała, i skrzywiła
się. Manuel Manello, doktor medycyny, naczelny chirurg w St. Francis Medical Center, jak
byk szarżował korytarzem w jej stronę. Wiedziała, dlaczego.
To nie będzie zbyt przyjemne.
Jane skrobnęła podpis i przekazała listę pielęgniarce. Potem tylko obserwowała, jak
kobieta szybko odbiega. Dobry manewr obronny, do tego dość popularny. Kiedy szef wpadał
w taki humor, kto mógł, szukał schronienia... logiczna reakcja na groźbę wybuchu bomby.
Naturalna nawet u półgłówków.
Jane stawiła mu czoło.
– A więc już słyszałeś.
– Chodź tu. Natychmiast.
Z impetem otworzył drzwi do sali. Weszli do środka. Priest i Dubois, najlepsi chirurdzy
w St Francis, spojrzeli na naczelnego, wyrzucili do kosza kanapki kupione w automacie i
prędko opuścili pomieszczenie. Drzwi zamknęły się za nimi bez najmniejszego szelestu.
Jakby również nie chciały zwrócić na siebie uwagi Manello.
– Kiedy zamierzałaś mi o tym powiedzieć, Whitcomb? Czy może myślałaś, że
Columbia znajduje się na innej planecie i nigdy się o tym nie dowiem?
Jane skrzyżowała ręce na piersi. Była wysoka, a mimo to
Manello przewyższał ją o kilka centymetrów. Do tego zbudowany był niczym zawodowi
sportowcy, jakich często operował: wielkie bary, wielki tors, łapy jak bochny. W wieku
czterdziestu pięciu lat pozostawał w doskonałej kondycji i był jednym z najlepszych
chirurgów ortopedów w kraju.
Jak i przerażającym sukinsynem, zwłaszcza kiedy się wpienił.
Dobrze, że była odporna na stres.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Wiem, że masz tam znajomości, ale myślałam, że będą na tyle dyskretni, by
poczekać, aż podejmę decyzję...
– Oczywiście, że podejmiesz się tej pracy, inaczej nie traciłabyś czasu, udając się tam.
Czy chodzi o pieniądze?
– Dobra, po pierwsze, nie przerywaj mi. Po drugie, nie podnoś na mnie głosu.
Manello przeciągnął dłonią po gęstych, ciemnych włosach i wziął głęboki wdech.
– Wiem, powinnam ci powiedzieć. Nie jest to przyjemne zostać w ten sposób
zaskoczonym.
Pokręcił głową.
– Niezbyt miła sytuacja. Odbieram telefon z Manhattanu, że jeden z moich najlepszych
chirurgów prowadzi rozmowy w innym szpitalu... z moim mentorem.
– Czy to Falcheck ci o tym powiedział?
– Nie, jeden z jego podwładnych.
– Przepraszam, Manny. Po prostu nie wiedziałam, co z tego wyniknie i nie chciałam
się zanadto spieszyć.
– Dlaczego zastanawiasz się nad opuszczeniem instytutu?
– Wiesz, że jestem ambitna i mam apetyt na więcej, niż mogę tutaj otrzymać. Będziesz
kierownikiem do sześćdziesiątego piątego roku życia, chyba że postanowisz odejść.
Falcheck w Columbii ma już pięćdziesiąt osiem lat. Tam mam większą szansę na
zostanie ordynatorem oddziału.
– Już mianowałem cię naczelną oddziału urazowego.
– Zasługuję na to.
Skrzywił się w uśmiechu.
– Nie możesz być skromniejsza?
– Po co? Oboje wiemy, że taka jest prawda. A jeśli chodzi o Columbię... Czy chciałbyś
mieć kogoś nad sobą przez kolejne dwie dekady swojego życia?
Nim powieki skryły jego mahoniowe oczy, miała wrażenie, że przez ułamek sekundy
dostrzegła w nich jakiś błysk. Ale zaraz po tym wsparł ręce na biodrach i rozstawił szeroko
ramiona.
– Nie chcę cię stracić, Whitcomb. Jesteś najlepszym chirurgiem urazowym, jakiego
mam.
– I dlatego muszę spojrzeć w przyszłość.
Podeszła do swojej szafki.
– Chcę prowadzić własny interes, Manello. Taka już jestem.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Kiedy ma się odbyć ta cholerna rozmowa?
– Pierwsza jutro po południu. Później mam wolny weekend i nie pełnię dyżuru, więc
pewnie zostanę w mieście.
– Jasny gwint.
Rozległo się pukanie do drzwi.
– Wejść – powiedzieli równocześnie.
Do środka zajrzała pielęgniarka.
– Nagły przypadek. Przewidywany czas przybycia dwie minuty. Mężczyzna koło
trzydziestki. Rana postrzałowa z możliwą perforacją komory sercowej. Już dwa razy
ustała akcja w trakcie transportu. Czy przyjmie pani tego pacjenta, doktor Whitcomb,
czy mam wezwać doktora Goldberga?
– Nie trzeba, wezmę go. Przygotujcie czwartą salę i powiedzcie Ellen i Jimowi, że już
tam idę.
– Robi się, doktor Whitcomb.
– Dzięki, Nan.
Spojrzała na Manello.
– Wracając do Columbii. Zrobiłbyś dokładnie to samo, gdybyś był na moim miejscu.
Nie powinieneś więc się temu dziwić.
Nastąpiła dłuższa chwila ciszy, po której on pochylił się nieco do przodu.
– A ja nie pozwolę ci odejść bez walki. To z kolei nie powinno dziwić ciebie.
Wyszedł. Jane oparła się plecami o szafkę.
– Nawet dobrze to przyjął – powiedziała do siebie. – Mimo wszystko.
Drzwi znów się uchyliły i zajrzał Dubois.
– Teren czysty?
– Owszem. Właśnie wychodzę na podjazd.
Dubois wkroczył do środka. Jego buty ze skóry krokodyla nie wydawały żadnego
dźwięku na podgumowanym linoleum.
– Nie wiem, jak ty to robisz. Jesteś jedyną osobą, która nie potrzebuje soli
trzeźwiących po spotkaniu z nim.
– On jest naprawdę w porządku.
Dubois wydał dziwny dyszący dźwięk.
– Nie zrozum mnie źle. Cholernie go szanuję. Naprawdę. Ale nie chcę, by się wkurzał.
Położyła dłoń na ramieniu kolegi.
– Stres męczy ludzi. Ty też straciłeś panowanie w zeszłym tygodniu, pamiętasz?
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Tak, masz rację – uśmiechnął się Dubois. – Przynajmniej nie rzuca już więcej
przedmiotami.