Ward J R Bractwo Czarnego Sztyletu 5 Śmiertelna Klątwa


W serii

Bractwo Czarnego Sztyletu

ukazały się następujące tytuły:

Mroczny kochanek

Ofiara krwi

Wieczna miłość

Wampirze serce

W przygotowaniu:

Dziedzictwo krwi (luty 2011 r.)

Anioł zemsty (marzec 2011 r.)

Du­sza wampira (maj 2011 r.)

Z początkiem lata 2011 roku

ukażą się dwa tomy z nowej serii J.R. Ward - Upadłe anioły. Niezapomniana historia siedmiu grzesznych dusz, które muszą być uratowane ze szponów diabła!

O autorce:

J.R. Ward - amerykańska pisarka, autorka bestsellerów specjalizująca się w ro­mansach paranormalnych. Mieszka na południu USA wraz z mężem i ukochanym psem rasy golden retriever. Po ukończeniu studiów prawniczych rozpoczęła pracę w służbie zdrowia w Bostonie i przez wiele lat była szefem personelu w jednym z naj­ważniejszych naukowych centrów medycznych w kraju. Pisanie zawsze było jej pa­sją a pełnię szczęścia daje jej dzień spędzony przy komputerze, pies u boku i dzbanek kawy. Seria Bractwo Czarnego Sztyletu przyniosła jej kilka ważnych nagród literackich i czołowe miejsca na amerykańskich i europejskich listach bestsellerów.

0x01 graphic


Glosariusz

Bractwo Czarnego Sztyletu - tajna organizacja mistrzów sztuk walki, której zada­niem jest obrona rasy wampirów przed Korporacją Reduktorów. Dzięki wła­ściwemu doborowi genetycznemu członkowie Bractwa obdarzeni są potęż­nym ciałem i umysłem oraz niecodzienną zdolnością regeneracji. Bractwo wyławia kandydatów na swoich członków, którzy zazwyczaj nie są rodzony­mi braćmi. Agresywni, pewni siebie, a przy tym tajemniczy, trzymają się z dala od cywilów i nie utrzymują kontaktów z członkami pozostałych kast, o ile nie potrzebują się dokrwić. W świecie wampirów bracia cieszą się wiel­kim poważaniem. O ich wyczynach krążą legendy. Giną tylko od bardzo po­ważnych urazów, takich jak rany postrzałowe, cios w serce itp.

Broniec - samiec wampirów, który ma partnerkę. Samce mogą mieć więcej niż jedną partnerkę.

Cerbher - kurator przydzielony z urzędu. Funkcja podlega gradacji; najwięcej upraw­nień posiadają cerbherzy eremithek.

Chcączka - okres płodności u samicy wampirów; zwykle trwa dwa dni i towarzyszy jej potężny apetyt seksualny. Pierwsza chcączka występuje około pięciu lat po przemianie, później pojawia się raz na dziesięć lat. Chcączka samicy wy­czuwana jest przez wszystkie samce, które mają z nią kontakt. Chcączka to niebezpieczny okres, w którym dochodzi do waśni i starć między rywalizują­cymi samcami, zwłaszcza jeśli samica nie ma partnera.

Ehros - wybranka kształcona w dziedzinie sztuki erotycznej i miłosnej.

Eremithka - status przyznawany przez króla arystokratycznej samicy w odpowiedzi na suplikę jej rodziny. Eremithka podlega wyłącznie władzy cerbhera, zwy­kle najstarszego samca w domostwie. Cerbher ma prawo decydowania o jej postępowaniu, zwłaszcza ograniczania bądź całkowitego zakazu kontaktów ze światem zewnętrznym.

Glymeria - opiniodawcze kręgi arystokracji. Socjeta.

Gwardh - osoba odpowiedzialna za wychowanie, ojciec chrzestny.

Juchacz - wampir płci męskiej lub żeńskiej, który ma obowiązek karmić swoją krwią właściciela. Choć posiadanie juchaczy należy do ginących obyczajów, jest nadal praktyką legalną.

Korporacja Reduktorów - organizacja zabójców powołana przez Omegę w celu eksterminacji rasy wampirów.

Krwiczka - wampirzyca, która ma partnera seksualnego. Samice zwykle poprzestają na jednym partnerze, ponieważ samce mają silny instynkt terytorialny.

Krypta - rytualne miejsce spotkań Bractwa Czarnego Sztyletu, wykorzystywane do ceremonii oraz przechowywania słojów z sercami reduktorów. W Krypcie odbywają się ceremonie przyjęcia do Bractwa i pogrzeby; tu również dyscy­plinuje się nieposłusznych członków Bractwa. Wstęp przysługuje jedynie członkom Bractwa, Pani Kronik i inicjowanym adeptom.

Lilan - pieszczotliwie: ukochany, ukochana.

Mamanh - spieszczenie słowa: matka.

Nalla - najdroższa, ukochana.

Omega - złowroga, tajemnicza postać dążąca do zagłady wampirów z powodu nie­chęci do Pani Kronik. Istota nadprzyrodzona, posiada zdolności magiczne, z wyjątkiem mocy tworzenia.

Pani Kronik - duchowy autorytet, doradczyni królów, strażniczka świętych ksiąg wampirów, dawczyni przywilejów. Istota nadprzyrodzona, posiada wiele nadprzyrodzonych mocy. W jednorazowym akcie kreacji powołała do istnie­nia rasę wampirów.

Pierwsza Rodzina - królewska para wampirów z ewentualnym potomstwem.

Princeps — bardzo wysoki stopień w hierarchii wampirzej arystokracji; ustępuje rangą jedynie członkom Pierwszej Rodziny i Wybrankom Pani Kronik.

Przemiana - przełomowy okres w życiu wampirów obojga płci, w którym osiągają dojrzałość. Odtąd muszą regularnie pić krew osobnika płci przeciwnej i nie mogą przebywać w świetle słonecznym. Przemiana zwykle występuje w wieku około dwudziestu pięciu lat. Niektóre wampiry, zwłaszcza samce, giną w trakcie przemiany. Wampiry przed przemianą są słabowite, nierozbudzone płciowo i niezdolne do dematerializacji. Psaniec - wampir należący do kasty sług. Psańce są posłuszne wielowiekowej trady­cji, która dyktuje ich strój i maniery. Mogą przebywać w świetle dziennym, za to starzeją się dość szybko. Średnia długość życia psańca wynosi około pięciuset lat. Samica psańca: psanka. Pyrokant - pięta achillesowa, słaby punkt lub niszcząca słabość danego osobnika.

Natury wewnętrznej (np. nałóg) lub zewnętrznej (np. kochanek). Pomstha - odwet. Akt wymierzenia sprawiedliwości, zwykle przez samca związanego z poszkodowanym.

Reduktor - członek Korporacji Reduktorów. Bezduszny humanoid, pogromca wam­pirów. Reduktorów moi. na pozbawić życia wyłącznie przez przebicie piersi, w pozostałych wypadkach żyją wiecznie. Nie jedzą, nie piją, nie rozmnażają się. Z czasem tracą pigment we włosach, skórze i tęczówkach - są bezkrwiści, białowłosi, oczy mają bezbarwne. Pachną zasypką dla niemowląt. Do Korpo­racji wprowadzani przez Omegę, po rytualnej inicjacji wypatroszone serce przechowują w kamiennym słoju. Rundha - rytualna rywalizacja samców o samicę, z którą chcą się parzyć. Ryth - rytuał zwracania honoru proponowany przez stronę znieważającą. Znieważony wybiera dowolną broń i atakuje nieuzbrojonego adwersarza (samca lub sa­micę).

Sadhomin - tytuł grzecznościowy używany w relacjach sado-maso przez osobnika

podległego wobec osobnika dominującego. Symphaci - odmiana rasy wampirów charakteryzująca się, między innymi, skłonno­ścią i talentem do manipulowania uczuciami bliźnich; w ten sposób dołado­wują się energetycznie. Symphaci od stuleci są gatunkiem pogardzanym, w niektórych epokach przeznaczonym na odstrzał. Odmiana bliska wymarcia.

Tolly - czuły zwrot. W wolnym przekładzie: „moja miła", „mój miły".

Wampir-przedstawiciel gatunku odmiennego od Homo sapiens. Aby żyć, wampir musi pić krew osobnika płci przeciwnej. Ludzka krew utrzymuje wampiry przy życiu, jednak jej działanie jest krótkotrwałe. Po przemianie, która wy­stępuje około dwudziestego piątego roku życia, wampiry nie mogą przeby­wać na słońcu i regularnie muszą się dokrwić. Istota ludzka nie może zostać wampirem przez ukąszenie ani transfuzję krwi spotyka się jednak rzadkie przypadki krzyżówki ras. Wampiry potrafią się dematerializować, ale wyma­ga to spokoju i koncentracji oraz braku większych obciążeń. Potrafią też wymazywać wspomnienia z pamięci krótkoterminowej człowieka. Niektóre wampiry umieją czytać w myślach, brednia życia wampira wynosi ponad ty­siąc lat; znaczna część osobników żyje o wiele dłużej.

Wybranki - samice wampirów chowane na służebnice Pani Kronik. Uchodzą za ary­stokrację, choć bardziej w hierarchii duchowej niż świeckiej. Z samcami nie mają prawie styczności, czasem jednak parzą się z wybranymi dla nich przez Panią Kronik braćmi, aby zapewnić liczebność kasty. Posiadają dar jasnowi­dzenia. W dawnych czasach karmiły swoją krwią członków Bractwa, którzy nie mieli własnych krwiczek, praktyka ta została jednak zarzucona.

Zanikh - duchowa kraina, w której zmarłe wampiry pędzą życie wieczne w otoczeniu swoich bliskich.

Zvidh - pole buforujące, maskujące realistyczną iluzją wybrany fragment terenu; fatamorgana.

Zwyrth - martwy osobnik powracający z Zanikhu do świata żywych. Zwyrthy darzo­ne są głębokim szacunkiem i podziwiane za bolesne doświadczenia.


Prolog

Greenwich Country Day School Greenwich w stanie Connecticut Dwadzieścia lat temu

Jane obserwowała idącą chodnikiem przyjaciółkę. Kiedy rozległ się dźwięk klak­sonu, wyprostowała się, wygładziła żakiet i odwróciła w kierunku samochodu marki Mercedes-Benz. Przez okno wyglądała siedząca za kierownicą matka ze ściągniętymi brwiami.

Jane przebiegła na drugą stronę ulicy, a plecak wypełniony kontrabandą narobił przy tym zbyt dużo hałasu. Przynajmniej ona miała takie wrażenie. Wskoczyła do samochodu, starając się niepostrzeżenie upchnąć plecak na podłodze obok nóg. Sa­mochód ruszył, nim zatrzasnęła drzwi.

Matka spojrzała na nią przez ramię.

- Cóż, proszę o wybaczenie, młoda damo. Jane zalała się łzami. -Przecież mi obiecałaś, że na trzynaste urodziny... Katie i Lucy mają... -Dzwoniłam już do ich mam.

Jane uderzyła plecami o oparcie siedzenia. Matka rzuciła spojrzenie we wsteczne lusterko.

-Mogłabyś, proszę, zmienić wyraz twarzy? A może uważasz, że jesteś ważniejsza od swojego ojca?

-Oczywiście, że nie. Przecież on jest bogiem. Mercedes gwałtownie, z piskiem opon skręcił na pobocze. Matka odwróciła się, podniosła rękę i zastygła w tej pozie. Jej ramię drżało.

Jane skurczyła się ze strachu.

Po chwili matka odwróciła się i jakby nigdy nic, spokojnym ruchem dłoni wygła­dziła perfekcyjnie gładkie włosy.

-Ty... cóż, nie dołączysz do nas podczas obiadu dziś wieczorem. A twój tort wylą­duje w koszu.

Samochód ruszył.

Jane otarła zalane łzami policzki i spojrzała na leżący przy nogach plecak. Nigdy wcześniej nie była na piżama -party. Błagała o to miesiącami.

A teraz przepadło. Wszystko już przepadło. Przez resztę drogi do domu milczały, a kiedy samochód znalazł się w garażu, matka, nie patrząc na Jane, po prostu weszła do domu.

- Wiesz, gdzie masz teraz iść - rzuciła tylko. Jane chwilę jeszcze siedziała w samo­chodzie, próbując zebrać myśli, potem podniosła plecak, wzięła książki i powlokła się do kuchni. Zdążyła akurat zobaczyć, jak Richard, ich kucharz, wrzuca do kubła na śmieci biały, lukrowany tort z czerwonymi i żółtymi cukrowymi kwiatami.

Nie odezwała się ani słowem, bo gardło miała ściśnięte niczym pięść. Richard tak­że się nie odezwał, ale dlatego, że zwyczajnie jej nie lubił. Nie lubił nikogo oprócz Hannah.

Idąc do jadalni, Jane modliła się w duchu, by nie wpaść na swoją młodszą siostrę. Hannah zachorowała rano i została w łóżku. Jane nie miała wątpliwości, co było po­wodem choroby - konieczność napisania recenzji książki.

Idąc w kierunku schodów, zauważyła w salonie matkę.

No tak. Poduchy kanapowe. Jak zwykle.

Matka nadal miała na sobie bladoniebieski wełniany płaszcz, a w ręku trzymała jedwabną apaszkę. Bez wątpienia nie rozbierze się, dopóki w pełni nie zadowoli jej wygląd kanapowych poduszek. A poprawianie ich mogło zająć jeszcze chwilę. Mu­siały być przecież idealne, takie jak jej włosy - nieskazitelnie gładkie.

Jane poszła na górę do swojego pokoju. Miała nadzieję, że ojciec dotrze dopiero po obiedzie. Dzięki temu, chociaż z pewnością natychmiast się zorientuje, że jest uziemiona, przynajmniej nie będzie musiał przy stole patrzeć na jej puste miejsce. W końcu tak samo jak matka nienawidził najmniejszego nieporządku. A brak Jane przy stole to właśnie przykład braku porządku.

Przemowa, jakiej musiałaby wtedy wysłuchać, byłaby wyjątkowo długa. Z pewno­ścią czułby się w obowiązku powiedzenia jej, jak bardzo zawiodła rodzinę, nie zja­wiając się przy stole, oraz tego, że była nieuprzejma w stosunku do matki.

Jaskrawożółta sypialnia Jane wyglądała tak jak wszystko w tym domu - była gład­ka jak włosy matki, jak poduchy kanapowe oraz toczone tu rozmowy. Wszytko miało swoje stałe miejsce. Wszystko musiało być idealnie doskonałe, jak na zdjęciach w czasopismach na temat urządzania mieszkań.

Jedynym elementem, który nie pasował, była Jane.

Plecak wylądował w szafie, na rzędach mokasynów i sandałów. Potem Jane zrzu­ciła szkolny mundurek i przebrała się we flanelową koszulę nocną. Nie było powodu, aby zakład - cokolwiek innego. Przecież nigdzie się nie wybierała.

Na białym biurku ułożyła stertę książek. Do odrobienia miała pracę domową z an­gielskiego, algebry i francuskiego.

Bezwiednie spojrzała na stolik przy łóżku. Czekały na nią Baśnie tysiąca i jednej nocy.

Nie mogła wyobrazić sobie lepszego sposobu na odbycie kary, najpierw jednak musiała uporać się z lekcjami. Musiała. Inaczej miałaby poczucie winy.

Dwie godziny później siedziała już na łóżku z książką na kolanach. Nagle otwo­rzyły się drzwi, a zza nich wyłoniła się głowa Hannah. Jej rude, kręcone włosy były kolejnymi odchyleniem od norm obowiązujących w tym domu. Pozostali mieszkańcy mieli włosy w kolorze blond.

- Przyniosłam ci jedzenie.

Jane wstała, nie kryjąc zaniepokojenia.

Hannah wślizgnęła się do pokoju. W ręku trzymała niewielki koszyk przykryty serwetką w kratkę, a pod nią były kanapka, jabłko i ciasteczko.

Jane wzięła koszyk, a Hannah usiadła w nogach łóżka.

- Przyznaj się, co takiego zrobiłaś?

Jane potrząsnęła głową i ugryzła spory kęs kanapki z pieczenią wołową.

-Aha.

- Cóż... mam coś dla ciebie na pocieszenie.

Hannah położyła na kołdrze zgiętą kartkę brystolu. - Wszystkiego najlepszego! Jane spojrzała i zamrugała szybko kilka razy.

Na pierwszej stronie widniały dwie patykowate postacie. Jedna, o prostych blond włosach, podpisana była Jane, druga, o czerwonych lokach - Hannah. Trzymały się za ręce, a na ich okrągłych twarzach widoczne były szerokie uśmiechy.

Jane już miała zajrzeć do środka laurki, gdy nagle para reflektorów objęła front domu i zaczęła zbliżać się wzdłuż podjazdu.

- Tata przyjechał - szepnęła. - Lepiej stąd zmykaj.

Hannah wcale nie była tym zaniepokojona, zapewne dlatego, że nie czuła się zbyt dobrze. Albo dlatego, że coś odwróciło jej uwagę... A mogło to być cokolwiek. Han­nah żyła głównie swoimi fantazjami i prawdopodobnie dlatego cały czas była szczę­śliwa.

- Idź już, Han. Serio.

- OK, ale jest mi naprawdę przykro, że twoje przyjęcie się nie odbyło. Powłócząc nogami, Hannah szła w stronę drzwi.

- Nie muszę. Podoba mi się, ponieważ zrobiłaś ją dla mnie.

Na twarzy Hannah zarysował się jeden z jej cudnych uśmiechów. Taki, który wy­woływał u Jane wspomnienia słonecznych dni.

- Jest o tobie i o mnie.

Nim drzwi zamknęły się za Hannah, Jane usłyszała dochodzące z przedpoko­ju głosy rodziców. W pośpiechu zjadła przekąskę, pchnęła koszyk pomiędzy fałdy zasłon i podeszła do stosu szkolnych książek. Sięgnęła po Klub Pickwicka Dickensa i wróciła do łóżka. Może jeśli ojciec zastanie ją z lekturą szkolną w ręku, potraktuje to jako punkt na jej korzyść.

Dopiero po godzinie usłyszała, jak rodzice wchodzą na górę, i czekała w napięciu, kiedy ojciec zapuka do jej drzwi On jednak się nie zjawiał.

Było to zaskakujące. Jego zwyczaj kontrolowania wszystkiego był niezawodny ni­czym szwajcarski zegarek, a przewidywalność tego zapewniała Jane swego rodzaju komfort.

Odłożyła wreszcie książkę na stolik, zgasiła światło i wsunęła nogi pod falbania-stą kołdrę. Leżała tak, wpatrując się w baldachim rozpięty nad łóżkiem, i nie mogła zasnąć. Wreszcie usłyszała, jak wysoki zegar stojący na szczycie schodów wybił dwanaście razy.

Północ.

Wyślizgnęła się z łóżka, podeszła do szafy i wyciągnęła plecak. Wypadła z niego plansza ouija. Podniosła ją ostroż nie, potem sięgnęła po coś przypominającego wskaźnik.

Tak się cieszyła, że wypróbuje ją wieczorem z przyjaciół- kami. Wszystkie w koń­cu chciały poznać przyszłość i imię tego, kogo poślubią. Jane podobał się Victor Browne, z którym chodziła na lekcje matematyki. Ostatnio nawet rozmawiali trochę ze sobą i myślała, że naprawdę mogliby być parą. Problem w tym, że nie wiedziała, czy on coś do niej czuł. A może po prostu ją tylko lubił, ponieważ czasami dawała mu ściągać?

Rozłożyła planszę na łóżku, a ręce oparła na wskaźniku i wzięła głęboki oddech.

- Jak ma na imię chłopak, którego poślubię?

Wcale nie oczekiwała, że wskaźnik się poruszy, i tak też się stało.

Po kilku kolejnych nieudanych próbach miała dość. Delikatnie zapukała w ścianę. Hannah natychmiast odpowiedziała tak samo, a chwilę później ukradkiem wślizgnęła się do jej pokoju. Na widok tabliczki podekscytowana wskoczyła na łóżko, dosłownie wybijając wskaźnik w powietrze.

Boże, gdyby je rodzice nakryli, byłyby uziemione chyba do końca życia. Na wieczność.

- Przepraszam - szepnęła Hannah, podwijając nogi. - jak się w to...

Jane z trudem kryła zdenerwowanie. A jeśli odpowiedź nie będzie brzmiała „Victor"?

- Zacznijmy od ciebie. Połóż koniuszki palców na wskaźniku, ale niczego nie naciskaj ani nie ruszaj. Po prostu - o tak, właśnie. OK...

- Kto będzie mężem Hannah?

Wskaźnik nawet nie drgnął. Nawet wtedy, kiedy Jane powtórzyła pytanie.

Nagle, cicho poskrzypując, wskaźnik zaczął się poruszać. Zatrzymał się na literze V i Jane zadrżała. Zdumiona patrzyła, jak przemieszcza się do litery I.

- To Victor! - wykrzyknęła Hannah. - To Victor! Wyjdziesz za mąż za Victora! Jane nawet nie starała się uciszyć siostry. To było zbyt piękne, by... Wskaźnik jednak posuwał się dalej.

Jeśli nie był to Victor, Jane nie miała pojęcia, o kogo mogłoby chodzić. Jaki chło­pak ma imię na V...

Jane dosłownie walczyła, by zmienić kierunek wskaźnika, lecz on uparcie podążał do litery R. Następnie do H, E, potem D, N, Y. VRHEDNY. Jane ogarnął strach.

- Mówiłam ci, że jest zepsuty - mruknęła Hannah. - Czy w ogóle ktoś ma na imię Vrhedny?

Jane odwróciła się od planszy. Były to najgorsze urodziny, jakie kiedykolwiek miała.

- Może powinnyśmy spróbować jeszcze raz? - zaproponowała Hannah, a wi­dząc, że Jane się waha, skrzywiła się.

- Na początek zadaj pytanie na „tak" lub „nie" - powiedziała Jane, wciąż przera­żona słowem, które odczytała. Może plansza nie potrafiła literować?

- Czy dostanę cokolwiek na Gwiazdkę? - zapytała Hannah. Wskaźnik zaczął skrzypieć.

- Mam nadzieję, że będzie to konik - mruczała, kiedy wskaźnik się obracał. -Powinnam o to zapytać.

Wskaźnik zatrzymał się na odpowiedzi „nie". Zdumione wpatrywały się w plan­szę. Wreszcie Hannah objęła się rękoma.

- Ale ja chcę dostać jakiś prezent.

- To tylko zabawa - powiedziała Jane, składając planszę. - Poza tym ta gra jest pewnie zepsuta, bo ją upuściłam.

- Ja chcę dostać jakieś prezenty - powtarzała z uporem Hannah. Jane wyciągnęła ręce i przytuliła siostrę.

- Nie martw się głupią planszą, Han. Ja zawsze będę miała coś dla ciebie na Gwiazdkę.

Po wyjściu Hannah Jane wsunęła się pod kołdrę. Głupia plansza. Głupie urodziny. Wszystko głupie.

Zamknęła oczy i wtedy nagle zdała sobie sprawę, że nie obejrzała laurki od sio­stry. Zapaliła światło i sięgnęła po leżącą na stoliku kartę. W środku widniał napis:

„Zawsze będziemy trzymać się za ręce! Kocham Cię! Hannah".

Nie miała już żadnych wątpliwości, że odpowiedź, którą otrzymały w związku z pytaniem o prezenty, była błędna. Wszyscy kochali Hannah i mieli dla niej upominki. Mała potrafiła nawet, jak nikt inny, wpływać na ojca, więc na pewno coś dostanie.

Głupia plansza...

Jane zasnęła. Nagle obudziła ją Hannah.

- Wszystko w porządku? - zapytała Jane, otwierając oczy. Przy łóżku stała jej siostra ubrana we flanelową piżamę, z dziwnym wyrazem twarzy.

-Nic dziwnego, jeśli źle się czujesz. Ale jestem przy tobie. -Muszę iść.

Hannah odwróciła się, a wyglądała tak... jakby była dorosła. Zupełnie nie przypo­minała dziesięciolatki, którą przecież była.

- Spróbuję tu wrócić. Zrobię, co w mojej mocy.

- Hm... dobrze.

Może miała gorączkę albo gorzej się czuła?

- Mam obudzić mamę? Hannah potrząsnęła głową.

- Chciałam widzieć się tylko z tobą. Śpij dalej.

Hannah wyszła, a Jane ponownie zanurzyła się w poduszkach. Pomyślała nawet, że powinna pójść do łazienki i sprawdzić, co z siostrą, lecz zanim zdążyła to zrobić, całkowicie pochłonął ją sen.

Następnego ranka Jane obudził tupot ciężkich kroków na korytarzu, wyraźnie kie­rujących się na zewnątrz. Potem usłyszała syrenę zbliżającej się karetki.

Wyskoczyła z łóżka i wyjrzała przez okno, potem pobiegła do drzwi i wystawiła głowę na korytarz. Drzwi do pokoju Hannah były otwarte, a na dole ojciec z kimś rozmawiał.

Cichutko, na palcach szła po orientalnym dywanie, myśląc o tym, że siostra musi być naprawdę chora, bo zwykle nie wstawała tak wcześnie w sobotę.

Zatrzymała się w drzwiach do jej pokoju. Hannah, blada niczym nieskazitelnie biała pościel, leżała nieruchomo na łóżku. Jej szeroko otwarte oczy wpatrywały się w sufit.

Nawet nie mrugała.

W przeciwległym rogu pokoju, najdalej, jak to tylko było możliwe od Hannah, siedziała przy oknie ich matka. Poły jedwabnego szlafroka w kolorze kości słoniowej malowniczo rozlewały się po podłodze.

- Wracaj do łóżka. Natychmiast.

Jane popędziła do swojego pokoju. Nim zamknęła drzwi, zobaczyła ojca wchodzą­cego na górę w towarzystwie dwóch mężczyzn w granatowych mundurach. Usłyszała też słowa: coś „wrodzone" i „serca".

Wskoczyła do łóżka i naciągnęła kołdrę na głowę. Drżała w ciemnościach, czuła się bardzo mała i bardzo przerażona.

Plansza wcale się nie myliła. Na tę Gwiazdkę Hannah naprawdę nie dostanie żad­nych prezentów, nikogo też nie poślubi.

A jednak młodsza siostra Jane dotrzymała obietnicy. Wróciła.

Rozdział pierwszy

- Niezbyt dobrze czuję się w tych wołowych skórach.

Vrhedny spojrzał zza rzędu komputerów. Butch O'Neal stał w salonie Bunkra z kawałkami skóry na udach i całą resztą Bóg wie czego jeszcze na twarzy.

- Nie pasują ci? - zapytał współlokatora V.

- Nie o to chodzi. Bez obrazy, ale wyglądam w tym jak jacyś cholerni Village People.

Butch wyciągnął przed siebie wielkie ręce i obrócił się wokół własnej osi, pokazu­jąc nagi tors.

- I dzięki Bogu, że nie. Masz zbyt krzywe nogi, by chodzić w tym gównie. Butch przyjął znudzony wyraz twarzy.

- Dogryzaj mi jeszcze. „Chciałbym", pomyślał V.

Z grymasem sięgnął po saszetkę wypełnioną tureckim tytoniem. Wyciągnął bibuł­kę, ułożył na niej kreskę tytoniu i skręcił papierosa. A potem przypomniał sobie, że Butch pozostaje w szczęśliwym związku z miłością swego życia i pomyślał, że nawet gdyby tak nie było, nie powinien gościowi dokuczać.

Zapalił skręta i zaciągnął się. Bezskutecznie starał się nie patrzeć na glinę. Pie­przone widzenie obwodowe. Zawsze musiało go załatwić.

O rany! Był chyba naprawdę zboczony. Cholera, przecież byli ze sobą zżyci.

Przez ostatnie dziewięć miesięcy V zbliżył się do Butcha bardziej niż do kogokol­wiek innego, kogo spotkał podczas trzystu lat życia. Mieszkał z nim, upijał się z nim, ćwiczyli z nim. Doświadczył z nim śmierci, życia, proroctw i potępienia. Pomagał naginać prawa natury, by przemienić go z człowieka w wampira, a później uzdrowił go, kiedy tamten załatwiał sprawy z wrogami rasy. Zarekomendował go również na członka Bractwa... i był przy nim, kiedy ten łączył się w zwi ązku ze swoją krwiczką.

Butch chodził tam i z powrotem, jakby chciał przyzwyczaić się do skórzanego ubioru, a V wpatrywał się w siedem liter wyciętych gotykiem na jego plecach: MA-RISSA. V wykonał obydwie litery „A" i wyszły mu całkiem nieźle, mimo że ręka cały czas mu drżała.

- Tak - powiedział Butch. - Nie jestem pewien, czy dobrze się w tym czuję.

Po rytuale godowym V opuścił Bunkier na jeden dzień, by szczęśliwa para mogła mieć trochę prywatności. Przeszedł na drugą stronę dziedzińca, do rezydencji Brac­twa i zamknął się z trzema butelkami wódki grey goose w pokoju gościnnym. Solid­nie się spił, wręcz zalał w trupa, a jednak nie udało mu się utracić przytomności. Prawda bezlitośnie nie pozwalała mu odlecieć - V przywiązany był do swojego współlokatora w sposób, który komplikował sprawy, a przecież nadal nic jeszcze z tym nie zrobił.

Butch za to wiedział, co robi. Do diabła, byli przecież najlepszymi kumplami, a facet potrafił czytać w myślach V lepiej niż ktokolwiek inny. Marissa również to wie­działa, w końcu nie była głupia. I Bractwo również wiedziało, ponieważ te idiotki, głupie stare panny, nie potrafiły dochować tajemnicy.

Nikt nie miał z tym problemu.

On miał. Zupełnie nie mógł poradzić sobie z uczuciami. Albo z samym sobą.

- Zamierzasz przymierzyć resztę swojego ubioru? - zapytał wreszcie. - Czy może chcesz jeszcze trochę ponarzekać na te spodnie?

Butch podszedł do jednej z kanap i podniósł zbroję. Kiedy ją nałożył, skórzany materiał idealnie przylgnął do jego potężnego torsu.

Butch pozapinał pancerz, potem nachylił się i przesunął czubkami palców po po­wierzchni czarno lakierowanej skrzynki. Zatrzymał się na złotym klejnocie rodowym

Bractwa Czarnego Sztyletu, prześledził wzrokiem wyryte w gotyku znaki, tworzące napis: Dhestruktor, potomek Ghroma, syna Ghroma. Nowe imię Butcha. Jego stary i szlachetny rodowód.

- Do kurwy nędzy, otwórz to wreszcie.

V zgasił papierosa, skręcił kolejnego i znów zapalił. O rany, dobrze, że wampiry nie chorują na raka. Ostatnio palił niczym smok - jedną fajkę za drugą.

- Wciąż nie mogę w to uwierzyć.

V był już tak zdenerwowany, że dosłownie mógłby wylewitować z tego choler­nego krzesła.

Glina uruchomił mechanizm zamka wykonany z litego złota i podniósł pokrywę. Na czerwonej satynie leżały cztery bliźniacze sztylety z czarnymi ostrzami o śmier­telnie ostrych krawędziach, wszystkie precyzyjnie wyważone do dłoni Butcha.

- Święta Mario, Matko Boża... są piękne.

V podniósł prawą rękę okrytą rękawicą.

- Jak wiesz, jestem dobry w wytapianiu metalu. -V... dziękuję ci.

- Co zechcesz. Jak już mówiłem, zajmuję się produkcją ostrzy. Robię to cały czas.

Tak... tyle że nigdy nie poświęca się temu aż tak bardzo. Dla Butcha jednak pra­cował nad sztyletami całe cztery dni po szesnaście godzin. Zaowocowało to spalony­mi plecami! oraz bólem oczu. Ale do diabła z tym, gotów był na wszystko, byle każ­dy sztylet okazał się wart mężczyzny, który będzie go dzierżył.

Wciąż nie były wystarczająco dobre.

Gliniarz wyjął ze skrzyni jeden ze sztyletów, a kiedy chwycił go w dłoń, oczy mu zabłysły.

- Jezu... jaki przyjemny w dotyku. Oglądał broń ze wszystkich stron.

- Nigdy nie trzymałem niczego tak dobrze wyważonego, . I ta rękojeść. Boże... idealne.

Jeszcze żadna pochwała w życiu nie cieszyła Vrhednego tak bardzo, pewnie dla­tego tak się zirytował.

- Przestań już pierdolić.

Kiedy nie usłyszał w odpowiedzi żadnej ciętej riposty, zdumiony spojrzał w górę. Cholera. Butch stał przed nim, a w jego ciemnych, piwnych oczach V dostrzegł to, co wolałby zachować tylko dla siebie. Opuścił wzrok na zapalniczkę.

- Tak czy inaczej, glino, to są tylko noże.

W tej chwili czarny czubek ostrza sztyletu wsunął się pod jego brodę, odchylając mu głowę do tyłu. Kiedy napotkał spojrzenie Butcha, poczuł, jak jego ciało, drżąc, napina się.

Patrząc ponad sztyletem, Butch powiedział:

- Są piękne.

V zamknął oczy. Gardził samym sobą. Niespodzianie pochylił się tak, że ostrze wbiło mu się w gardło. Przełykał palący ból, traktując go jako przypomnienie, że jest pieprzonym świrem, zasługującym na to, by cierpieć.

- Zmuś mnie.

Przez ułamek sekundy V gotów był skoczyć na gościa i stłuc go do nieprzytomno­ści, Butch jednak powiedział:

łagodnie po jego szyi. Była ciepła... i delikatna niczym pocałunek.

- Nie mów, że chcesz przeprosić - V wymamrotał w ciszy. - Mogę zrobić się nieprzyjemny.

Rany, nie wytrzyma już dłużej mieszkania z Butchem. Z Butchem i Marissą. Nieustanne przypominanie o tym czego mieć nie mógł i czego pragnąć nie powinien, zżerało go od środka. I Bóg tylko jeden wiedział, że był już w nie najlepszej formie. Kiedy ostatni raz przespał cały dzień? Tygodnie temu.

Butch wsunął sztylet do pochwy na piersi.

krwi. Kiedy ją zlizał, ukryte drzwi do podziemnego tunelu otworzyły się, a Bun­kier wypełniła woń oceanu.

Zza rogu wyłoniła się Marissa, jak zwykle piękna jak Grace Kelly. Długie blond włosy oraz idealne rysy twarzy sprawiały, że uważana była za piękność. Nawet V, chociaż wcale nie była w jego typie, wręcz musiał okazywać jej miłość.

- Cześć, chłopcy...

Marissa zatrzymała się i spojrzała na Butcha.

- Czy mógłbyś podejść do mnie?

Powoli zaczęła cofać się w kierunku ich sypialni.

- Chcę, żebyś przyszedł tutaj na minutkę. Albo na dziesięć.

Zapach bijący od Butcha był tak wymowny, że V nie miał już wątpliwości - ciało faceta stwardniało na samą myśl o seksie.

- Kochanie, możesz mnie mieć na tak długo, jak tylko chcesz. Opuszczając salon, glina spojrzał jeszcze przez ramię.

- Czuję się w tych skórach bardzo dobrze. Powiedz Fritzowi, że chcę mieć pięć­dziesiąt par. Natychmiast.

Pozostawiony samemu sobie, Vrhedny pochylił się w stronę odtwarzacza i pod­kręcił głośność. Musiic Is My Savior grupy MIMS. A kiedy rap zaczął dudnić basem, pomyślał, że kiedyś wykorzystywał to gówno, by tłumić myśli innych. Teraz, kiedy jego wizje wyczerpały się już i całe to czytanie w myślach trafił szlag, dzięki tym uderzeniom nie musiał słuchać swojego współlokatora uprawiającego seks.

Otarł twarz. Naprawdę powinien już stąd spadać.

Przez moment nawet ich próbował skłonić do wyprowadzki, lecz Marissa ciągle powtarzała, że Bunkier jest „przytulny" i że podoba jej się mieszkanie tu właśnie. Nie miał jednak wątpliwości, że to kłamstwo. W końcu połowę salonu zajmował stół do gry w piłkarzyki, całą dobę włączony był program sportowy ESPN, a w tle bez prze­rwy leciał hardco- re rap. Lodówka była strefą zdemilitaryzowaną oznaczoną rozkła­dającymi się ofiarami z Taco Heli oraz Arby's, a grey goose i lagavulin jedynymi napojami dostępnymi w całym budynku. No i poczytać sobie można było wyłącznie magazyn „Sports Illustrated" oraz... cóż, jeszcze starsze numery „Sports Illustrated".

Tak więc trudno by mówić o jakichkolwiek zaletach i atrakcjach godnych grzecz­nych dziewczynek. Miejsce było w połowie siedzibą Bractwa i w połowie szatnią sportową. A wszystko zaprojektowane przez dekoratora wnętrz Dereka Jetera.

A co na jego propozycję Butch? Kiedy V mu to zaproponował, glina popatrzył tyl­ko wymownie, pokręcił głową i poszedł do kuchni po więcej lagavulinu.

V nawet nie dopuszczał myśli, że tamci postanowili się nie wyprowadzać, ponie­waż martwili się o niego lub coś w tym stylu. Samo podejrzenie doprowadzało go do szału.

Poderwał się na równe nogi. Jeśli miało dojść do separacji, to on powinien zrobić pierwszy krok. Problem w tym, że nie potrafił sobie wyobrazić życia bez Butcha w pobliżu. Lepsze były tortury, które teraz przechodził, niż wygnanie.

Spojrzał na zegarek. Uznał, że mógłby przejść podziemnym tunelem do rezyden­cji. Choć mieszkali tam wszyscy pozostali członkowie Bractwa Czarnego Sztyletu, było jeszcze sporo wolnych pokoi. Może więc powinien zamieszkać tam na próbę. Na kilka dni.

Sama myśl o tym sprawiła, że żołądek podszedł mu do gardła.

Idąc do drzwi, czuł podniecający zapach wydobywający się z sypialni Butcha i Marissy. A kiedy wyobrażał sobie, co się tam dzieje, krew dosłownie gotowała mu się w żyłach i palił się ze wstydu.

Przeklinając się w duchu, wyjął z kieszeni skórzanej kurtki telefon komórkowy. Kiedy wybierał numer, czuł palenie J w klatce piersiowej, ale wiedział, że to powinno mu pomóc uporać się ze swoją obsesją.

W słuchawce odezwał się zachrypnięty kobiecy głos, ale V nawet nie wysłuchał do końca powitania:

- Po zachodzie słońca. Dziś wieczorem. Wiesz, jak masz się ubrać. Włosy mają nie zakrywać ci szyi. Co ty na to?

W odpowiedzi usłyszał uległe mruknięcie:

- Tak, mój sadhominie.

Rzucił telefon na biurko i obserwował, jak odbija się, by w końcu zatrzymać się na jednej z czterech klawiatur. Samica, którą wybrał sobie na dzisiejszą noc, lubiła to robić szczególnie ostro. Aon zamierzał dać jej to, czego chciała.

Kurwa, naprawdę był jakimś zboczeńcem. Zepsutym do szpiku kości. Zaprzysię­głym, nieskruszonym, bezwstydnym dewiantem seksualnym, który - sam nie wie­dział, jak to się stało - zyskał sławę wśród swoich właśnie dzięki temu, jaki był.

Rany, przecież to absurd, chociaż z drugiej strony, zawsze wiedział, że gusta oraz motywacja samic są dziwaczne. A na dobrej reputacji zależało mu równie mało, jak na uległych kobietach. Liczyło się tylko to, że miał kto zaspokajać jego potrzeby sek­sualne. To, co o nim mówiono i co naprawdę musiały myśleć o nim samice, było tylko oralną masturbacją dla ust, które i tak musiały być czymś zajęte.

Zszedł do tunelu i ruszył w stronę rezydencji, czując się totalnie wykończony. W Bractwie obowiązywał głupi zwyczaj pracy na zmiany i nie wolno mu było wyjść w teren tej nocy. Wcale mu się to nie podobało. Wolałby teraz polować na żyjących jeszcze reduktorów, którzy postanowili wytępić jego rasę, niż siedzieć tak na dupie i nic nie robić.

Istniały jednak metody radzenia sobie z furiatami, którzy z radością wyłupiali oczy swej zwierzynie. Właśnie po to zostały stworzone ograniczenia oraz pełne zapału ciała.

Do gigantycznej kuchni wszedł Furiath i zastygł w sposób typowy dla przypadko­wych urazów najgorszego typu. Podeszwy jego butów przywarły do podłogi, oddech zamarł, serce podskoczyło i zaczęło się szamotać.

Zanim zdążył się wycofać drzwiami przeznaczonymi dla służby, został nakryty.

Bella, krwiczka jego brata bliźniaka, spojrzała do góry i uśmiechnęła się.

„Wyjdź. Natychmiast", pomyślał. Boże, jak fantastycznie pachniała.

Zamachała nożem nad pieczonym indykiem, którego właśnie przygotowywała.

Ostrzem wskazała na bochenek chleba, prawie pusty słoik majonezu oraz sałatę i pomidory.

- Pewnie jesteś głodny. Nie zjadłeś zbyt wiele w Last Meal. -Ach, tak... nie, nie jestem...

Zdradził go jednak żołądek, burcząc niczym głodna bestia, którą w rzeczywistości przecież był. Drań.

Bella potrząsnęła głową i ponownie zajęła się piersią indyka.

- Weź sobie talerz i usiądź.

Super, była to ostatnia rzecz, jakiej potrzebował Lepiej być żywcem pogrzeba­nym, niż siedzieć z nią sam na sam w kuchni, obserwując, jak przygotowuje swoimi pięknym rączkami jedzenie.

- Furiath - powiedziała, nie podnosząc wzroku. - Talerz. Krzesło. Już.

Bez słowa podporządkował się poleceniu. Nieważne, że pochodził z rodu wojow­ników, był członkiem Bractwa i przewyższał ją wagą o dobre czterdzieści pięć kilo­gramów. W jej obecności był słaby i bezbronny. Krwiczka jego brata bliźniaka... cię­żarna krwiczka jego brata... była kimś, komu Furiath nie potrafił odmówić.

Postawił swój talerz obok jej talerza i usiadł po drugiej stronie granitowej wysepki, postanawiając nawet nie patrzeć na jej dłonie. Nic się nie stanie, byle tylko nie wi­dział jej długich, smukłych palców o krótkich, wypolerowanych paznokciach, byle nie... Cholera.

Do diabła, z tymi długimi, ciemnymi włosami, szafirowymi oczami oraz fanta­stycznie szczupłą figurą wyglądała wręcz doskonale. Workowata koszulka skrzętnie zakrywała to, co w sobie nosiła, ale zarumieniona skóra oraz sposób, w jaki często dotykała dłonią brzucha, zdradzały ciążę.

Jej obecny stan ujawniał się również w lęku, jaki dostrzec można było w spojrze­niu Z, ilekroć ten znalazł się w jej pobliżu. Ponieważ ciąże u wampirów bardzo często kończyły się śmiercią płodów oraz matek, były one zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem dla brońca wiążącego się ze swoją wybranką.

- Dobrze się czujesz? - zapytał Furiath.

W końcu Z nie był jedyną osobą, która się o nią martwiła.

- Całkiem nieźle. Męczę się trochę, ale nie jest to aż takie straszne.

Oblizała koniuszki palców, następnie chwyciła słoik z majonezem. Kiedy grzebała w środku, nóż wydawał grzechoczący dźwięk, niczym monety potrząsane we wszyst­kie strony.

- Za to Z doprowadza mnie do szału. W ogóle nie chce się ode mnie dokrwić. Furiath pamiętał, jak smakowała jej krew, i dlatego odwrócił od niej wzrok. Jego

kły wydłużyły się. Nie było nic szlachetnego w tym, co do niej czuł, zupełnie nic, a on jako samiec, który zawsze szczycił się swoją czcigodną naturą, nie potrafił załago­dzić sprzeczności pomiędzy swoimi uczuciami a zasadami moralnymi.

Poza tym jego intencje z pewnością nie byłyby odwzajemnione. Dokrwiła go ten jeden, jedyny raz, ponieważ desperacko tego potrzebował, a ona była szlachetną sa­micą. Nie stało się to dlatego, że chciała go utrzymać przy życiu albo go pragnęła.

Nie, zrobiła to wyłącznie dla jego bliźniaka. Z urzekł ją od pierwszej nocy, kiedy się spotkali, i los chciał, żeby to ona wyratowała go z piekła, w którym został za­mknięty. Może i Furiath uratował ciało Z po stu latach bycia juchaczem, lecz to Bella wskrzesiła jego duszę.

I to był jeszcze jeden powód, aby ją kochać.

Cholera, żałował, że nie miał przy sobie choć trochę towaru. Cały swój zapas zo­stawił na górze.

-A co u ciebie? - zapytała, rozkładając na kromkach chleba plastry indyczego mię­sa i przykrywając je liśćmi sałaty. - Czy ta nowa proteza sprawia ci jakieś kłopoty?

- Dziękuję, już jest trochę lepiej.

Technologia była już lata świetlne do przodu w porównaniu z tym, co było kiedyś, ale biorąc pod uwagę wszystkie walki, jakie stoczył, kikut utraconej nogi wymagał stałej opieki i obserwacji.

Utracona noga... Tak, to prawda, stracił ją. Odstrzelił sobie, byle tylko oddalić Z od tej jego walniętej suki, Posiadaczki. Sprawa warta poświęcenia. Tak samo jak war­te poświęcenia było jego szczęście, aby to Z mógł być z samicą, którą obaj przecież kochają.

Bella położyła na wierzchu kanapek kolejne kromki chleba i przesunęła talerz w jego kierunku.

Wbił zęby w kanapkę, delektując się chwilą. Miękki chleb dosłownie rozpływał się w ustach. Kiedy przełykał pierwszy kęs, pomyślał, że przygotowała przecież to jedzenie specjalnie dla niego i zrobiła to z pewną dozą miłości.

- Dobrze, cieszę się. Wgryzła się w swoją kanapkę.

- Więc... od jakiegoś czasu chciałam cię o coś zapytać.

-Tak? O co?

-Jak zapewne wiesz, pracowałam razem z Marissą w Azylu. To naprawdę świetna organizacja, pełna wspaniałych ludzi...

Cisza, która nagle zapadła, sprawiła, że zesztywniał.

-W każdym razie, przybyła nam nowa pracownica socjalna, która ma udzielać po­rad samicom oraz ich młodym.

Przełknęła i wytarła usta papierowym ręcznikiem.

- Jest naprawdę świetna. Ciepła, zabawna. Myślałam, że może...

O Boże, nie.

Miał wrażenie, że skóra się na nim jakby skurczyła. Zaczął jeść w zabójczym tem­pie.

- Furiath... wiem, że to nie moja sprawa, ale po co ten celibat?

Kurwa. Przełykał coraz szybciej.

- Czy moglibyśmy zmienić temat?

- To z powodu Z, prawda? Dlaczego nigdy nie byłeś z żadną samicą? Poświęcasz się dla niego z powodu jego przeszłości.

- Bella... proszę...

- Masz ponad dwieście lat. Najwyższy czas, byś zaczął myśleć o sobie. Z nigdy nie będzie całkowicie normalny i nikt nie wie tego lepiej niż ty i ja. Obecnie jest bar­dziej stabilny, a z czasem będzie się robił jeszcze zdrowszy.

Prawda, zakładając, że Bella przetrwa ciążę. Dopóki nie wyjdzie z tego cała i zdrowa, jego brat wciąż jest w niebezpieczeństwie. A co za tym idzie, również i Fu-riath.

-Proszę, pozwól, żebym cię przedstawiła...

- Nie.

Furiath wstał, przeżuwając jak krowa. Zachowanie się przy stole było istotną kwe­stią, lecz ta konwersacja musiała zakończyć się, zanim jego umysł eksploduje. -Furiath...

-Nie chcę żadnej samicy w moim życiu.

-Byłby z ciebie wspaniały broniec, Furiath.

Otarł usta ścierką do naczyń i powiedział w Starym Języku:

- Dzięki ci za ten posiłek przygotowany twoimi rękoma. Miłego wieczoru, Bel­lo, ukochana małżonko mojego brata, Zbihra.

Czuł, że zachował się niewłaściwie, najzwyczajniej w świecie ulatniając się, ale uznał, że tak będzie dla niego bezpieczniej. Biegł przez jadalnię wzdłuż stołu dzie-więciometrowej długości. W połowie opadł z sił, chwycił więc krzesło i klapnął na siedzenie.

Rany, serce waliło mu jak młot.

Nagle zauważył stojącego po drugiej stronie stołu Vrhednego, który bacznie mu się przyglądał. Chryste!

- Czemuś taki spięty, mój bracie?

V, pochodzący od wielkiego wojownika, Krhviopija był potężnym samcem. Miał sto dziewięćdziesiąt osiem centymetrów wzrostu, niebiesko obramowane śnieżnobiałe tęczówki, czarne jak smoła włosy oraz szczupłą twarz o wystających kościach policz­kowych, na której malował się wyraz przebiegłości. Doprawdy, można było uznać go za pięknego. Jednak kozia bródka i tatuaże na skroniach sprawiały, że wyglądał groź­nie.

- Nie jestem spięty. Wcale nie.

Furiath jakby nigdy nic położył ręce na lśniącym blacie stołu, myśląc o skręcie, którego zamierzał zapalić natychmiast po dotarciu do swojego pokoju.

- Właściwie to ciebie szukałem.

-Tak?

- Ghromowi nie podobał się nastrój podczas porannego spotkania.

Było to lekkim niedomówieniem. Tak naprawdę V i król skakali sobie do gardeł w niektórych kwestiach i nie był to jedyny spór, jaki miał miejsce.

- Zdjął nas wszystkich z dzisiejszej nocnej zmiany. Powiedział, że potrzebujemy trochę odpoczynku.

V zmarszczył brwi, przez co wyglądał bystrzej niż cały zespół Einsteinów. Ale w jego przypadku to nie była tylko kwestia wyglądu. Gość przede wszystkim mówił w szesnastu językach, projektował gry komputerowe dla własnej rozrywki oraz potrafił wyrecytować z pamięci dwadzieścia tomów Kronik.

- Niestety, mam do załatwienia pewną prywatną sprawę. Ach, tak. To jego niekonwencjonalne życie seksualne.

O rany, on i Vrhedny to dwa przeciwne bieguny seksualnego Spektrum. Jego wiedza równa była zeru, za to Vrhedny zgłębił już wszystko, co było możliwe, a do tego większość do granic możliwości. Z jednej strony nietknięta ludzką stopą ścieżka, z drugiej wprost autostrada. I nie była to jedyna różnica między nimi. Gdyby się nad tym głębiej zastanowić, tak naprawdę nie mieli ze sobą nic, absolutnie nic wspólnego.

- Furiath?

Furiath zadrżał, stając na baczność. -O co chodzi?

- Śniłeś mi się raz. Wiele lat temu.

0 Boże. Dlaczego nie poszedł prosto do swojego pokoju? Już by odpalał skręta.

-Jak to?

V pogłaskał się po bródce.

- Nic z tego, co widzę, nie jest bez znaczenia i dobrze o tym wiesz.

- Jakaś alegoria? Jak można opatulić studnię? - Furiath skrzywił się. - I w jakim celu, powiedz mi, proszę.

Czarne brwi V niemal zasłoniły jego lśniące jak lustra oczy.

- Ja... Boże, nie mam pojęcia. Po prostu musiałem ci to powiedzieć. Z trudem powstrzymał cisnące się na usta przekleństwa

1 ruszył w stronę kuchni.

Rozdział drugi

Pół godziny później - zdążył jeszcze zjeść kanapkę z indykiem - V był już na tarasie swojego śródmiejskiego luksusowego apartamentu na ostatnim piętrze. Noc nie należała do najprzyjemniejszych - była marcowo chłodna oraz kwietniowo mokra.

Przenikliwy wiatr szalał po okolicy ni. czym pijak, wredny i nieprzyjemny. V oglądał panoramę mostu w Caldwell, ale pocztówkowy widok migoczącego miasta nudził go.

Podobnie jak nudziła go perspektywa wieczornych zabaw i uciech.

Tak chyba czuje się stary narkoman uzależniony od koki. Kiedyś każda dawka to było silne i intensywne przeżycie, teraz pozostało wyłącznie zaspokajanie głodu, bez jakiegoś szczególnego entuzjazmu. Cóż, kierował się wyłącznie potrzebami, zatraca­jąc przy tym swobodę działania.

Oparł dłonie na balustradzie i wychylił się daleko, przyjmując na twarz podmuch piasku niesionego przez lodowate powietrze. Włosy unosiły mu się na wietrze niczym modelowi w jakiejś beznadziejnej reklamie. Albo może... niczym komiksowemu su-perbohaterowi? Tak, ta druga metafora była trafniejsza.

Pomijając naturalnie fakt, że on byłby raczej czarnym charakterem.

Nagle uświadomił sobie, że jego dłonie głaszczą kamienną powierzchnię, jakby delikatnie ją pieszcząc. Balustrada miała ponad metr wysokości i obiegała dookoła cały budynek, a zwieńczona była szeroką na prawie metr półką, która niemal sama prosiła o to, by rzucić się z niej w dół i lecieć prawie sto metrów przez rozrzedzone powietrze. Doskonałe wietrzne preludium poprzedzające ciężkie pierdolnięcie śmier­ci.

Tak, to był widok, który go zainteresował.

Miał już kiedyś okazję poczuć na własnej skórze, jak przyjemny jest taki swobod­ny spadek. Jak siła wiatru naciska na klatkę piersiową, utrudniając oddychanie. Jak oczy zalewają się łzami, spływającymi po skroniach zamiast po policzkach. Jak grunt spieszy na powitanie niczym wylewny gospodarz przyjęcia.

Nie był pewien, czy skacząc i ratując się wtedy, podjął właściwą decyzję. W ostat­niej jednak chwili zdematerializował się, by powrócić na taras. Powrócić... prosto w ramiona Butcha.

Pieprzony Butch. Zawsze wracał do tego sukinsyna.

V opanował chęć wykonania kolejnego skoku i siłą umysłu otworzył rozsuwane drzwi. Trzy szklane ściany apartamentu były kuloodporne, lecz nie przepuszczały światła słonecznego. Nieistotne, i tak nie zamierzał tu zostawać w ciągu dnia.

To nie był jego dom.

Wszedł do środka. W tej samej chwili poczuł się przytłoczony, jakby wewnątrz działały zupełnie inne siły grawitacji. W rozciągającej się bez końca przestrzeni poko­ju ściany, sufit i marmurowe podłogi były czarne. Podobnie jak tysiące świec, które potrafił zapalić siłą własnej woli. Jedynym elementem, który można by uznać za me­bel, było olbrzymich rozmiarów łoże, którego nigdy zresztą nie używał. Poza tym były tu przeróżne sprzęty: stół z pasami ograniczającymi swobodę ruchów, przymo­cowane do ściany łańcuchy, maski, kneble, pejcze i pałki. A także szafka pełna cię­żarków i stalowych klipsów na sutki oraz najdziwniejszych narzędzi wykonanych ze stali nierdzewnej.

Wszystko dla samic.

Ściągnął skórzaną kurtkę i rzucił ją na łóżko, następnie pozbył się koszuli. Jak zawsze podczas takich sesji pozostawił skórzane spodnie; uległe mu samice nigdy nie widziały go całkiem nagiego. Nikt zresztą nie miał takiej okazji oprócz jego braci, i to wyłącznie podczas obrzędów w Krypcie, kiedy wymagały tego rytuały.

To, jak wyglądał tam, na dole, było tylko i wyłącznie jego sprawą.

Telepatycznie zapalił świece. Światło odbiło się od lśnią,cej podłogi i natychmiast zostało pochłonięte przez czarny sufit. Nie było to jednak romantyczne miejsce. Zwykła nora w której bluźnierstwa były na porządku dziennym, a oświetlenie po­trzebne było jedynie po to, by prawidłowo wykorzystać skóry, metal, ręce i kły.

Poza tym świece mogły być też użyte do celów innych niż oświetlenie.

Podszedł do barku, nalał sobie odrobinę grey goose i oparł się o blat stołu. Niektó­re przedstawicielki gatunku myślały, że przyjście tutaj i wytrzymanie stosunku z nim to rytuał przejścia. Inne tylko on potrafił zaspokoić. I jeszcze inne, takie, które pra­gnęły zbadać, czy ból i seks mogą iść ze sobą w parze.

Najmniej interesowały go odkrywczynie. Zwykle nie mogły tego wytrzymać i były zmuszone do użycia słowa lub znaku bezpieczeństwa, jakie im przekazywał w poło­wie g stosunku. Zawsze pozwalał im odejść, tyle że ból musiały ukoić sobie same, bez jego pomocy. W dziewięciu na dziesięć przypadków chciały wkrótce spróbować

ponownie, ale nic z tego. Jeśli raz zostały zbyt łatwo złamane, prawdopodobnie stało­by się tak i kolejny raz, a jego nie interesowało udzielanie korepetycji amatorkom.

Takie, które potrafiły wszystko znieść, nazywały go sa- dhominem i oddawały mu cześć, mimo iż on tak naprawdę miał to gdzieś. Jego ostry temperament musiał zo­stać przytępiony, a ich ciała były po prostu kamieniem, którego w tym celu używał. Koniec, kropka.

Podszedł do ściany, chwycił stalowy łańcuch i pozwolił, by prześlizgnął się przez jego dłoń, ogniwo po ogniwie. Mimo iż był sadystą z natury, wcale nie czerpał przy­jemności ze sprawiania bólu uległym mu samicom. Jego potrzebę sadyzmu zaspoka­jało zabijanie reduktorów.

Kontrola nad umysłami i ciałami podporządkowanych samic była tym, czego po­szukiwał. To, co im robił, seks i nie tylko, to, co mówił, w co kazał im się ubierać... wszystko to było starannie zaplanowane z myślą o efekcie końcowym. Owszem, był w tym i ból, być może płakały ze słabości i ze strachu, lecz wciąż błagały go o więcej.

I dawał im to, jeśli tylko miał ochotę.

Rzucił okiem na maski. Zawsze kazał im zakładać maski i nigdy nie pozwalał się dotykać, dopóki wyraźnie nie powiedział, gdzie, jak i czym mają to zrobić. Jeżeli miewał orgazmy, było to niezwykłe wydarzenie, odbierane przez uległe z wielką du­mą.

Nigdy ich nie poniżał, nie zmuszał do robienia tych okropnych rzeczy, w których niektórzy dominujący się lubowali Nie interesowało go jednak zadowalanie uległych, a sesje odbywały się tylko i wyłączne na jego zasadach. Mówił im, gdzie i kiedy, a jeśli któraś zaczynała domagać się jakichś bzdurnych uprawnień, wylatywała. Na dobre.

Sprawdził zegarek i rozproszył zvidh, pole maskujące otaczające apartament. Sa­mica, która miała przyjść do niego dzisiejszej nocy, mogła go śledzić, ponieważ wbił się w jej żyłę parę miesięcy temu. Kiedy już z nią skończy, znów stworzy zvidh, by po wyjściu stąd na zawsze zapomniała o tym miejscu.

Będzie jednak wiedziała, co się stało. Ślady seksu pozostaną widoczne na całym jej ciele.

Kiedy samica zmaterializowała się na tarasie, odwrócił się. Widziana przez drzwi była tylko anonimowym cieniem w czarnym skórzanym gorsecie oraz długiej, luźnej, czarnej spódniczce. Jej ciemne włosy związane były wysoko na głowie, tak jak tego wymagał.

Wiedziała, że ma czekać. Wiedziała, że nie może pukać.

Siłą woli otworzył jej drzwi, ale pamiętała, że nie wolno jej wejść bez zaproszenia.

Przyglądał się, wciągając nozdrzami jej zapach. Była pobudzona seksualnie.

Kły wydłużyły mu się, lecz nie dlatego, że był jakoś szczególnie zainteresowany seksem. Po prostu potrzebował pokarmu, a ona była samicą i miała wiele żył, w które można było się wkłuć. To była zwykła biologia, a nie żadne zauroczenie.

V wyciągnął rękę i kiwnął na nią zgiętym palcem. Drżąc, ruszyła w jego stronę. Był dziś w bardzo kiepskim nastroju.

- Zrzuć spódniczkę - powiedział. - Nie podoba mi się.

Bez słowa sprzeciwu rozpięła zamek i pozwoliła delikatnej satynie opaść na pod­łogę. Pod spodem miała czarne podwiązki oraz czarne koronkowe pończochy. Majte­czek brak.

Hmm... o tak. Zamierzał ściągnąć z niej tę bieliznę za pomocą sztyletu. Prędzej czy później.

Podszedł do ściany i wybrał maskę z jednym tylko otworem. Będzie musiała od­dychać ustami.

Rzucił w jej kierunku.

- Zakładaj. Już.

Bez słowa zakryła twarz.

- Wskakuj na stół.

Nie pomógł jej, wiedział, że da sobie jakoś radę. Zawsze jakoś sobie dawały. Sa­mice takie jak ta zawsze znajdowały drogę do jego wyrka.

Dla zabicia czasu wyciągnął z tylnej kieszeni skręta i włożył go pomiędzy wargi. Potem sięgnął po czarną świeczkę ze świecznika. Odpalając dymka, wpatrywał się w kroplę płynnego wosku u podnóża płomienia.

Sprawdził, jak radzi sobie samica. Dobra robota. Położyła się twarzą do góry, ręce po bokach, rozłożone nogi.

Po przymocowaniu jej wiedział już dokładnie, od czego chce dziś zacząć. Zrobił krok do przodu, nadal trzymając świeczkę w ręku.

W świetle okratowanych lamp hali treningowej Bractwa John Matthew przyjął od­powiednią pozycję i skupił się na swym partnerze. Pasowali do siebie jak dwie chiń­skie pałeczki. Obaj byli szczupli i delikatni. Tak jak wszyscy pre-transi.

Zbihr - brat, który tej nocy uczył walki wręcz, zagwizdał przez zęby. Zawodnicy powitali się ukłonem. Przeciwnik Johna wyraził uznanie, wygłaszając odpowiednią formułkę w Starym Języku, a John odpowiedział mu w amerykańskim języku migo­wym. Rozpoczęli walkę. Małe dłonie i kościste ręce przecinały powietrze bez więk­szego efektu, kopnięcia wystrzeliwały niczym papierowe samolociki, uniki były mało finezyjne. Wszystkie ruchy oraz pozycje były jedynie cieniami tego, czym powinny być. Echem piorunów, zamiast rykiem samym w sobie.

Odgłos pioruna dobiegł jednak z innej części sali.

W połowie rundy nagle rozległo się potężne BACH! i masywne ciało walnęło na niebieski materac niczym worek z piaskiem. John i jego przeciwnik spojrzeli w tam­tym kierunku... i zrezygnowali z dalszych nieudolnych prób uprawiania mieszanych sztuk walki.

Zbihr walczył właśnie z Blastherem, jednym z najlepszych przyjaciół Johna. Ru­dowłosy Blasther jako jedyny uczeń przeszedł już przemianę, tak więc był dwa razy większy niż pozostali. A mimo to Zbihr właśnie powalił gościa.

Blasther natychmiast zerwał się na równe nogi i ponownie stanął do walki niczym niezłomny żołnierz, i po raz kolejny dostał po dupie. Może i był wielki, ale nic wię­cej. Za to Z był nie tylko olbrzymem, ale i członkiem Bractwa Czarnego Sztyletu. Tak więc Blasth stawiał czoło komuś na miarę czołgu typu Sherman, i to z długolet­nim doświadczeniem na polu walki.

O rany, Khill powinien tu być i zobaczyć, co się dzieje. Gdzie on się podziewał?

Jedenastu uczniów jak jeden wydali głośne „łaa!", gdy Z spokojnie podciął Bla-stha, rzucił go twarzą na materac i wykręcił w wyginającym kości uścisku. Kiedy Blasth zasygnalizował poddanie się, Z natychmiast go puścił.

Stał nad tym jeszcze dzieciakiem, a jego głos był jak zawsze ciepły:

- Pięć dni po przemianie, a idzie ci już całkiem nieźle.

Blasth uśmiechnął się, mimo iż jego policzek nadal przywierał do materaca, jak­by został przyklejony.

- Dziękuję ci... - wysapał. — Dziękuję, panie.

Z wyciągnął rękę i pomógł Blasthowi wstać. W tej samej chwili dźwięk otwiera­nych drzwi obudził echo i przetoczył się po sali.

John, zdumiony, wytrzeszczył oczy. Cóż, cholera... to wyjaśniało, gdzie podziewał się Khill przez całe popołudnie.

Samiec, który dzień wcześniej ważył nie więcej niż torba psiego żarcia, był teraz prawdziwym olbrzymem. Miał ze sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu i jakieś sto trzynaście kilogramów wagi. Boże, Khill na pewno nie spędził dzisiejszego dnia na pisaniu SMS-ów czy e-maili. Przeszedł przemianę. Zajęty był po prostu dorasta­niem do swojego nowego ciała.

John podniósł rękę, a Khill w odpowiedzi dziwnie niezdarnie kiwnął głową; moż­na było odnieść wrażenie, że albo ma sztywny kark, albo nieruchomą głowę. Koleś wyglądał jak kupa gówna i poruszał się tak, jakby bolał go każdy gnat. Do tego bez przerwy majstrował coś przy kołnierzu nowego polaru w rozmiarze XXXL, tak jakby wkurzał go jego dotyk, i z grymasem na twarzy podnosił co chwila opadające dżinsy. Niespodzianką było podbite oko, ale być może wpadł na coś w trakcie przemiany? Podobno osoba przechodząca transformację szamocze się i nieskoordynowanie wy­machuje kończynami.

- Dobra decyzja. Możesz sobie tam usiąść i wyluzować się.

Odchodząc na bok, Khill spojrzał w kierunku Blastha. Uśmiechnęli się do siebie, potem obaj spojrzeli na Johna. Dłonie Khilla pokazały na migi:

Po zajęciach idziemy do Blastha. Mam cholernie dużo do opowiedzenia wam obu. John kiwnął głową. W tej samej chwili rozległ się głos Z:

- Koniec przerwy na pogaduszki, panienki. Nie zmuszajcie mnie do dawania wam klapsów w dupę, bo z przyjemnością to zrobię.

John ponownie stanął naprzeciw swego wątłego partnera i przyjął pozycję.

Chociaż mogło się to źle skończyć - jeden z uczniów zmarł podczas przemiany -John nie mógł doczekać się nadejścia swojej. Jasne, robił w gacie ze strachu, ale le­piej być martwym, niż tkwić w świecie jako bezpłciowy kawał mięsa zdany na łaskę innych.

Był bardziej niż gotowy, by zostać samcem. Miał przecież coś do załatwienia z reduktorami.

Dwie godziny później V czuł się odpowiednio usatysfakcjonowany. Jak zawsze. Samica nie była w odpowiedniej formie, by zdematerializować się i wrócić do domu, ubrał ją więc w szlafrok, zahipnotyzował do stanu otępienia i zwiózł na dół windą towarową. Stary psaniec Fritz czekał w samochodzie. Wziął adres, pod który miał ją odwieźć, i nie zadawał żadnych pytań.

Taki lokaj był istnym darem niebios.

V znów sobie nalał do szklaneczki i usiadł na łóżku. Koło tortur pokryte było za­stygłym woskiem, krwią, jej podnieceniem oraz śladami jego orgazmów. Była to trochę niechlujna sesja. Tyle że te naprawdę zadowalające zawsze takie były.

Pociągnął długi łyk. W przytłaczającej ciszy, w perwersyjnym otoczeniu, w wyni­ku chłodnego uderzenia rzeczywistości niczym kaskada zalały go zmysłowe obrazy. To widział parę tygodni temu, częściowo zresztą przez przypadek, sceny nienależące do niego, które niczym złodziej n. rejestrował w swoim mózgu.

Tygodnie temu widział Butcha i Marissę... leżących razem. Glina przebywał wtedy na kwarantannie w klinice Agrhesa, a w kącie jego szpitalnego pokoju zamontowana była kamera. V przyłapał ich, oglądając obraz na monitorze komputera: ona ubrana w piękną brzoskwiniową suknię, on w szpitalne łachy. Całowali się długo i namiętnie, ich ciała prężyły się, gotowe na seks.

Potem V, czując potworny ucisk w gardle, patrzył, jak Butch tuli się do niej. Roz­pięta koszula odkryła ramiona, plecy oraz biodra. Kiedy zaczął się rytmicznie poru­szać, jego kręgosłup napinał się i rozluźniał. Jej dłonie powoli zsunęły się na jego tyłek i zatopiły w nim paznokcie.

Było to piękne: ich dwoje, razem. Coś zupełnie innego niż seks uprawiany byle gdzie, właśnie taki, jakiego V doświadczał przez całe swoje życie. Była w tym miłość i intymność, i... dobroć.

Vrhedny rozluźnił się, pozwalając, by jego ciało opadło swobodnie na materac. Ze szklanki wylało się trochę alkoholu. Ciekawe, jak by to było, przeżyć taki seks. Czy w ogóle spodobałoby mu się? Nie miał pewności, czy mógłby być w kimś, czując jednocześnie ręce tej osoby oplecione wokół swego ciała. Nie potrafił też wyobrazić sobie bycia całkowicie nagim.

Kiedy jednak przypomniał sobie Butcha, doszedł do wniosku, że wszystko zależy od tego, z kim jesteś.

Zakrył twarz dłonią, pragnąc z całych sił przestać o tym myśleć. Nienawidził sie­bie za te myśli, za przywiązanie do nich, za bezcelowe obarczanie się nimi oraz za przepełnione wstydem litanie wywołane zmęczeniem. Kiedy czuł, że przemożne wy­czerpanie przejmuje kontrolę nad jego umysłem, podejmował walkę, wiedząc, że jest to niebezpieczne.

Tym razem nie udało mu się wygrać. Nie miał nawet nic do powiedzenia. Oczy zamknęły mu się w momencie, gdy poczuł pierwsze liźnięcie strachu na kręgosłupie i gęsią skórkę.

O... cholera. Zapadał w sen...

Przerażony, starał się za wszelką cenę otworzyć powieki, lecz było za późno. Za­mieniły się w kamienne ściany i wir zaczął go już wciągać. Nie pomagały usilne pró­by uwolnienia się z jego mocy.

Z bezwładnej dłoni wysunęła się szklanka i jak przez mgłę usłyszał dźwięk tłuczo­nego szkła. Zdążył jeszcze pomyśleć, że dzieje się z nim to samo, co z tą szklanką wódki. Rozlewał się i rozpadał na wszystkie strony, nie był w stanie utrzymać się ani chwili dłużej.

Rozdział trzeci

Trochę dalej, kilka przecznic na zachód, Furiath ze szklaneczką martini w dłoni zapadł się na skórzanej ławie w Zero Sum. On i Butch przyszli tu jakieś pół godziny temu i cały czas milczeli. Zajęci byli obserwowaniem ludzi, siedząc przy stole Bractwa.

Bóg jeden wiedział, jak wiele można tu było zobaczyć.

Klubowy parkiet, widoczny po drugiej stronie ściennego wodospadu, tętnił muzy­ką techno. Elegancko ubrani ludzie dosłownie unosili się na falach ecstasy i koki, dopuszczając się nieprzyzwoitych uczynków. Członkowie Bractwa nigdy jednak nie przesiadywali w tej ogólnodostępnej, popowej części klubu. Wystarczał im niewielki skrawek w sektorze dla VIP-ów: stół na samym końcu lokalu, nieopodal wyjścia awa­ryjnego. Klub był dobrym miejscem na odpoczynek i relaks. Ludzie nie zwracali na nich uwagi, do tego dobra wódka, a wszystko w samym centrum miasta, gdzie Brac­two przeprowadzało większość swoich polowań.

Poza tym, odkąd Bella i Z byli razem, właściciel stał się jakby rodziną. Wielebny, samiec prowadzący tę knajpę, był bratem Belli.

No i do tego jeszcze dilerem narkotykowym Furiatha.

Furiath wciągnął długą, solidną krechę z krawędzi szklanki swojego wstrząśnięte­go, niezmieszanego. Tej nocy zamierzał dokonać jeszcze jednego zakupu, jego zapa­sik znów się uszczuplił.

Po drugiej stronie stołu tańczyła jakaś blondynka. Jej piersi podskakiwały niczym jabłka toczące się po stromym zboczu, a niezwykle kusa spódniczka odsłaniała po­śladki i brokatowe stringi. Dziwaczny strój sprawiał, że była właściwie półnaga.

Sprośna - to chyba było najwłaściwsze słowo. Tego szukał.

Była typowa. Większość ludzkich samic przebywających w sektorze dla VIP-ów lawirowała na granicy, narażając się na aresztowanie pod zarzutem obnażania się w miejscu publicznym. Z drugiej jednak strony, były one zwykle albo pro­fesjonalistkami, albo cywilkami. Przez ułamek sekundy Furiath zastanawiał się, jak by to było, gdyby zafundował sobie chwilę z kimś takim jak ona.

Tkwił w celibacie już tak długo, że nawet myślenie o tym wydawało mu się cał­kowicie nie na miejscu. Może jednak pomogłoby mu to przestać myśleć o Belli.

-W takim razie rozejrzyj się za długowłosą brunetką.

- Daj spokój.

Furiath dokończył martini. Miał ogromną ochotę rzucić szklanką o ścianę. Cholera, nie do wiary, że zastanawiał się nad seksem za pieniądze. Desperat. Nie­udacznik. Boże, miał ochotę na skręta.

- No, dalej, Furiath. Wiedz, że zawsze, kiedy tu przychodzisz, wszystkie laski cię obserwują. Powinieneś spróbować jednej z nich.

Zbyt wiele osób naciskało już dziś na niego.

Butch zaklął pod nosem, powstrzymując się od dalszego komentarza. Furiath po­czuł się jak dupek. Tak jak powinien.

Furiath kiwnął na kelnerkę. Podeszła natychmiast. Kiedy już zabrała pustą szklan­kę, wymamrotał:

Speszony, sięgnął po wilgotną serwetkę i zaczął ją składać w kwadraty.

- Powiedziała, że jest jakaś pracownica socjalna w Azylu.

- Nie jesteś zainteresowany? - Butch potrząsnął głową. - Stary, wiem, że pewnie znowu zechcesz urwać mi łeb, ale już najwyższy czas, żebyś się w końcu kimś zainte­resował. Ten cały syf z tobą i samicami? To musi się skończyć.

Słysząc to, Furiath nie mógł powstrzymać śmiechu.

Furiath kiwnął głową w stronę bionicznej blondynki.

Furiath spróbował to sobie wyobrazić. Siebie wstającego i podchodzącego do tej kobiety. Biorącego ją za rękę i prowadzącego do jednej z prywatnych łazienek. Może zrobiła, by mu laskę. Może on posadziłby ją na umywalce, rozłożył jej nogi i pom­pował, dopóki by nie doszedł. Ile potrzebowałby czasu? Piętnaście minut. Maks. Mo­że i był prawiczkiem, ale przecież zasady uprawiania seksu były całkiem proste. Wszystko, czego potrzebowałoby jego ciało, to mocny uchwyt i trochę tarcia. Z pew­nością dałby sobie radę.

Cóż, tylko w teorii. Jak na razie w spodniach miał miękko, więc nawet gdyby chciał stracić dziś cnotę, pewnie nic by z tego nie wyszło. Na pewno nie z nią.

- Nie potrzebuję - powiedział, kiedy stanęło już przed nim kolejne martini. Z fasonem wrzucił sobie oliwkę do ust.

- Serio, nie trzeba.

Zamilkli. Zza wodnej kurtyny słychać było stłumione dudnienie muzyki. Furiath, który nie mógł znieść takiej ciszy, zamierzał zacząć rozmowę na temat sportu, ale Butch nagle zastygł.

Samica znajdująca się po drugiej stronie sektora dla VIP- -ów patrzyła w ich stro­nę. Była to szefowa ochrony, ubrana i ostrzyżona jak facet. Prawdziwy twardziel. Furiath widział ją już parę razy w akcji, bez wysiłku powalającą pijanych ludzkich samców, jakby karciła psy gazetą.

Zaraz, zaraz, ona wcale nie patrzyła na Furiatha. Wyraźnie zainteresowana była Butchem.

-No nie, miałeś ją — wycedził Furiath. — Chyba się nie mylę? Butch wzruszył ramionami.

- Tylko raz. Zanim poznałem Marissę.

Furiath znów zerknął na samicę, zastanawiając się, jaki był ten ich stosunek. Wyglądała na taką, która potrafiła sprawić, żeby samcowi pokazały się gwiazdy. I raczej nie robiła tego w zabawny sposób.

- Czy taki beznamiętny seks jest dobry? - zapytał, czując się, jakby miał dwana­ście lat.

Uśmiech na twarzy Butcha był dziwnie tajemniczy.

- Kiedyś myślałem, że tak. Ale nim nie spróbujesz gorącej, to i zimna pizza smakuje wyśmienicie.

Furiath łyknął martini. Zimna pizza, hm. A więc to właśnie czekało tam na niego. Inspirujące.

- Cholera, nie chcę ci psuć zabawy. Chodzi mi o to, że z właściwą osobą jest po prostu lepiej.

Butch pchnął szklankę za siebie. Kelnerka podbiegła, by ją ponownie napełnić, ale powstrzymał ją:

- Nie, kończę na dwóch. Dzięki.

- Czekaj ! - powiedział Furiath, zanim kobieta odeszła. - Ja poproszę.

Vrhedny wiedział, że to sen, ponieważ czuł się szczęśliwy. Koszmar zawsze za­czynał się od błogostanu. Na początku był szczęśliwy, całkowicie spełniony. Tak poskręcana była jego kostka Rubika.

I wtedy wystrzeliła broń. Na jego koszuli wykwitła ja- snoczerwona plama, a po­wietrze przeszył krzyk, który zdawał się zwarty niczym kamień.

Ból był niby odłamek bomby wbijający się w jego ciało. Jakby został oblany ben­zyną i podpalony, jakby zdzierano z niego skórę.

O Boże, umierał. Nikt nie przeżyłby takiej agonii.

Opadł na kolana i...

Wystrzelił z łóżka, jakby ktoś dał mu potężnego kopniaka prosto w głowę.

W apartamentowej klatce czarnych ścian i wypełnionych mrokiem nocy szyb jego oddech brzmiał jak piła przedzierająca się przez twarde drewno. Cholera, miał wra­żenie, że serce zaraz wyskoczy mu z piersi. Musiał się napić... teraz.

Na miękkich nogach podszedł do barku, wziął czystą szklankę i nalał sobie po brzeg. Zbliżył szklankę do ust, gdy nagle zdał sobie sprawę, że nie jest sam.

Wyszarpnął czarny sztylet z pochwy przy pasie i obrócił się raptownie.

- To tylko ja, wojowniku.

Jezu Chryste. Stała przed nim, spowita w czarne szaty od stóp do głów, z zakrytą twarzą. Pani Kronik. Jej malutka postać dominowała w apartamencie. Gdzieś spoza niej rozlewała się poświata jasna niczym południowe słońce.

Och, to było spotkanie, którego właśnie teraz potrzebował. Tak, tak.

Skłonił się i pozostał tak bez ruchu, rozważając jednocześnie, jak można by w ta­kiej pozycji się napić.

V starał się, jak mógł, by wydusić z siebie jakieś „hej-jak-się-Pani-miewa", w na­dziei na zakamuflowanie „o-ja-pierdolę", które siedziało wewnątrz jego głowy. Jebać to. Ghrom groził wydaniem go przed Panią Kronik, jeśli nie zdoła wziąć się w garść. Pewnie już go wtopił.

Kiedy zdołał się odrobinę wyluzować, pomyślał, że pociąganie teraz ze szklanecz­ki mogłoby zostać odebrane jako zniewaga.

- Tak też by się stało - powiedziała Pani Kronik. - Lecz zrób to, jeśli już musisz. Przełknął wódkę, jakby to była woda i odstawił szklankę. Najchętniej golnąłby so­bie jeszcze, ale teraz to niemożliwe. Na szczęście ona nie zostanie tu długo.

- Cel mojej wizyty nie ma nic wspólnego z twoim Królem. Pani Kronik podle­ciała bliżej, zatrzymując się jakieś trzydzieści centymetrów od niego. V walczył z chęcią cofnięcia się, szczególnie kiedy wyciągnęła świecącą rękę i musnęła jego poli­czek. Jej moc równa była mocy błyskawicy: precyzyjna i śmiercionośna. Nikt nie chciałby stać się celem jej ataku.

- Już czas.

Czas na co? Wolał jednak milczeć. Pani Kronik nie zadaje się pytań.

- Zbliżają się twoje urodziny.

Prawda, wkrótce miał ukończyć trzysta trzy lata. Czy temu jednak miał zawdzię­czać jej wizytę? Gdyby chciała złożyć mu urodzinowe życzenia, wystarczyłoby prze­cież wysłać coś symbolicznego pocztą. Kurwa, mogła przecież wysłać e-kartę i luz.

Vrhedny zatrząsł się cały, jakby ktoś dźgnął go w dupę scyzorykiem.

- Przepraszam, co... - „Żadnych pytań, debilu", upomniał sam siebie. - Ach... z całym szacunkiem, ale ja nie mam samicy.

- Masz.

Opuściła świecącą rękę.

- Wybrałam ją spośród Wybranek, by została twoją pierwszą partnerką. Jest najczystszej krwi, najznakomitszej urody.

V otworzył usta, a Pani Kronik nagle znalazła się tuż przy nim.

- Połączycie się w związku i spłodzicie potomstwo, a ty będziesz się jeszcze rozmnażał z innymi. Twoje córki uzupełnią szeregi Wybranek. Twoi synowie zostaną członkami Bractwa. Takie jest twoje przeznaczenie: zostać Najsamcem Wybranek.

Słowo „Najsamiec" spadło na niego niczym bomba wodorowa. -Wybacz mi, o Pani Kronik... ech...

Odchrząknął. Nagle przypomniał sobie, że jeśli ktoś wkurzy Jej Świątobliwość, potrzebne mogą okazać się szczypce do grilla, by pozbierać jego dymiące pozostało­ści.

Wizja bycia uwięzionym po Drugiej Stronie, otoczonym przez samice, niezdolnym do walki, bez możliwości widywania własnych braci... lub... nie daj Boże, Butcha... sprawiła, że szczęki same mu się zacisnęły.

- Moim przeznaczeniem jest bycie wojownikiem. Bycie razem z moimi braćmi. Jestem tu, gdzie powinienem być.

Spodziewał się, że słysząc to, Pani Kronik wpadnie w szał. Tymczasem powie­działa:

- Jakże to odważne z twojej strony, wyrzekać się swojej pozycji. Jesteś taki sam jak twój ojciec.

Nieprawda. On i Krhviopij nie mieli ze sobą nic wspólnego.

V z wrażenia przestał oddychać.

Z sercem w gardle, V podniósł rękę i jednym szarpnięciem zerwał skórzaną ręka­wicę. Przerażony patrzył na to, co kryło się pod wytatuowaną skórą - żarzyło się w nim światło takie jak u niej.

Jezu Chryste... Jak, do diabła, mógł wcześniej tego nie skojarzyć?

O, chwila... przecież już ją stracił. I to całkiem, inaczej napierdalałoby go teraz niemiłosiernie.

- Jak... to możliwe?

Jasne, to było istotne pytanie, ale kogo to teraz obchodziło?

- Na razie pozostawię to bez odpowiedzi.

Pani Kronik w milczeniu obleciała pokój dookoła, a jej szaty nawet nie drgnęły, zupełnie jakby zostały wykute w kamieniu. Przypominała figurę szachową. Królową. Jedyna wśród wszystkich na planszy, która mogła bez ograniczeń poruszać się we wszystkich kierunkach.

Kiedy wreszcie przemówiła, jej głos był głęboki, a brzmiał władczo.

- Chciałam fizycznie doznać poczęcia oraz narodzin, dlatego przyjęłam postać zdolną do podjęcia stosunku seksualnego i wybrałam się w płodnym stanie do Starego Kraju.

Zatrzymała się przed szklanymi drzwiami prowadzącymi na taras.

-Wybrałam samca, który miał wszystkie atrybuty, moim zdaniem najbardziej po­żądane dla przetrwania gatunku: siłę i spryt, moc i agresję.

V próbował wyobrazić sobie, jak mógł wyglądać seks Pani Kronik z tym samcem, który był przecież jego ojcem. Cholera, musiało to być brutalne przeżycie.

-I było - powiedziała. - Otrzymałam dokładnie to, czego szukałam. W pełnym wymiarze. Kiedy zaczęła się chcączka, nie było już odwrotu. A on zachowywał się zgodnie ze swą naturą. W końcu jednak dał sobie spokój. Skądś wiedział, kim jestem oraz co zamierzam.

Tak, jego ojciec był doskonały w odkrywaniu i wykorzystywaniu motywacji in­nych.

- Pewnie byłam naiwna, myśląc, że zdołam udawać kogoś, kim nie jestem, zwłaszcza przed samcem takim jak on Doprawdy sprytne.

Popatrzyła przez pokój w stronę V.

- Powiedział, że da mi swoje nasienie pod warunkiem, że młody samiec zostanie z nim. Nigdy nie udało mu się spłodzić syna, a jego genitalia wojownika domagały się tej satysfakcji. Ja natomiast chciałam, by mój syn dołączył do Wybranek. Pewnie twój ojciec poznał moje zamiary, tyle że ja równie dobrze znałam jego słabości, no i to ode mnie zależał wybór płci młodego. Zgodziliśmy się ostatecznie, że trzy lata po twoim urodzeniu dostanie ciebie na trzy wieki i będzie mógł nauczyć cię walki po tamtej stronie. Później miałeś posłużyć do moich celów.

Do jej celów? Do celów ojca? Cholera, czy w tym wszystkim on nie miał prawa głosu?

Głos Pani Kronik obniżył się.

- Kiedy doszliśmy już do porozumienia, godzinami zmuszał mnie do uległości. Postać, którą przyjęłam, prawie od tego umarła. Opanowany był potrzebą poczęcia, a ja znosiłam to, ponieważ i mnie na tym zależało.

„Znosiłam" było dobrym słowem. V, tak jak reszta samców w obozie wojowni­ków, wielokrotnie musiał oglądać swego ojca uprawiającego seks. Krhwiopij nie odróżniał walki od rżnięcia i nie uwzględniał okoliczności łagodzących w związku z rozmiarami lub słabościami samic.

Pani Kronik znowu zaczęła przemieszczać się po pokoju.

- W twoje trzecie urodziny przyprowadziłam cię do obozu.

V czuł lekki szum w głowie, zupełnie jakby pędzący w niej pociąg nabierał prędkości. Przez jakąś szaloną umowę rodziców spędził całe życie jako wrak, zmu­szony radzić sobie z konsekwencjami okrucieństw ojca oraz z bezlitosnymi lekcjami w obozie wojennym.

Kiedy wreszcie się odezwał, jego głos przypominał warczenie.

- Czy ty wiesz, co on mi robił? Co oni mi tam robili?

- Wiem.

Mając w dupie wszelkie zasady etykiety, wrzasnął:

- Więc dlaczego, do kurwy nędzy, pozwoliłaś mi tam zostać?

- Dałam przecież słowo.

V dosłownie gotował się od środka.

- Dobrze wiedzieć, że twój honor pozostał nietknięty, nawet jeśli moim kosztem. Tak, zajebiście sprawiedliwa wymiana.

- Mogę zrozumieć twoją złość...

- Doprawdy, „mamo"? Czuję się z tym o wiele lepiej. Spędziłem dwadzieścia lat w tym szambie, walcząc o przeżycie. I co z tego mam? Zryty łeb i zjebane ciało. A teraz chcesz, bym się dla ciebie rozmnażał?

Uśmiechnął się chłodno.

- A co, jeśli nie mogę ich zapłodnić? Jeśli wiesz, co się ze mną działo, jak możesz nawet o tym myśleć?

- Czy myślisz, że istnieje jakaś część mojego syna, której nie mogę zobaczyć? -Ty... suko — wyszeptał.

Z wnętrza jej ciała uderzył nagle taki podmuch gorąca, że przypalił mu brwi. Jej głos zatrząsł apartamentem:

- Przez kogo? Przez ciebie? Więc czyż to jednak nie ciebie powinienem nienawi­dzić za całe to gówno, które mi przytrafiło?

Teraz już cały się żarzył. Nie musiał nawet spogląda na swoje ramiona, by wi­dzieć, co było wewnątrz jego ręki i co rozprzestrzeniało się po całym jego ciele. Tak.

Jak. U. Niej.

-Boże... bądź przeklęta.

- Synu...

W grymasie wściekłości odsłonił kły.

- Nie nazywaj mnie tak. Nigdy więcej. Matka i syn... nie jesteśmy nimi. Moja matka zrobiłaby coś... Kiedy nie mogłem dać sobie rady, moja matka byłaby przy mnie...

- Chciałam tam być...

- Kiedy krwawiłem, zalewałem się łzami i byłem przerażony, moja matka zjawi­łaby się tam. Więc nie wkręcaj mi tutaj bzdur o matczynej miłości.

Nastąpiła długa cisza. Potem jej głos zabrzmiał czysto i silnie.

- Stawisz się u mnie po zakończeniu mojego odosobnienia, które zaczyna się dzi­siejszej nocy. By dochować procedur, zostanie ci pokazana twoja partnerka. Powró­cisz, kiedy zostanie odpowiednio przygotowana do twojego użytku i zrobisz to, do czego zostałeś zrodzony. I zrobisz to wszystko z własnej, wolnej woli.

- Na pewno. Pierdol się.

- Vrhedny, synu Krhviopija, zrobisz to. Inaczej nasza rasa nie przetrwa. Jeśli chcemy stawić skuteczny opór Korporacji Reduktorów, musimy mieć więcej braci. Jest was w Bractwie zaledwie garstka. W poprzednich epokach było dwudziestu, trzydziestu członków. Skąd weźmiemy was więcej, jeśli nie przez selektywne rozm­nażanie?

- Przyłączyłaś Butcha do Bractwa, a on nie był...

- Wypełniło się wyjątkowe zrządzenie opatrzności przepowiedziane proroc­twem. Nie jest to jednak to samo i dobrze o tym wiesz. Jego ciało nigdy nie będzie tak silne jak twoje. Gdyby nie jego wrodzona moc, nigdy nie mógłby funkcjonować jako brat.

V odwrócił od niej wzrok.

Przetrwanie gatunku. Przetrwanie Bractwa.

Kurwa.

Przeszedł przez pokój i zatrzymał się przy kole tortur oraz ścianie z zabawkami.

razy użył jej do spalenia różnych rzeczy. Domów. Samochodów.

- A co z tym? Chcesz wyhodować całe pokolenie przeklętych tak jak ja? A jeśli przekażę to mojemu potomstwu?

- To wspaniała broń.

-Tak jak i sztylet, tyle że on nie podpala przyjaciół.

- Bez względu na wszystko, masz zobowiązania wobec swego gatunku. -Aha, racja. Tak samo jak ty miałaś wobec syna, którego zrodziłaś. Módl się lepiej,

bym był bardziej sumienny przy wypełnianiu moich obowiązków.

Patrzył na rozciągające się za oknem miasto i myślał o cywilach, którzy wpadali w ręce reduktorów Omegi, maltretowanych, bitych lub martwych. Od wieków ci dranie uśmiercają niewinnych, a przecież życie było już wystarczająco ciężkie bez bycia prześladowanym. Zwłaszcza on powinien zdawać sobie z tego sprawę.

O rany, jej argument był logiczny, i to go najbardziej wkurzało. Obecnie w Brac­twie było ich jedynie pięciu, wliczając w to Butcha. Prawo nie pozwalało walczyć Ghromowi, bo był królem. Tohrtur zniknął. Hardhy zginął zeszłego lata. Pozostało ich pięciu przeciwko wiecznie uzupełniającej się armii. Co gorsza, reduktorzy dyspo­nowali niewyczerpanym zapasem ludzi, którymi mogli zasilić szeregi nieumarłych. Bracia tymczasem muszą zostać urodzeni, wychowani i przeżyć swoją przemianę.

Jasne, są jeszcze uczniowie trenowani w obozie, którzy ostatecznie skończą jako żoł­nierze. Lecz ci chłopcy nigdy nie wykażą się siłą, wytrzymałością oraz zdolnościami uzdrawiającymi na takim poziomie, jak samce wywodzące się z linii krwi Bractwa.

A co do produkcji większej ilości braci... niewielka jest pula ojców do wyboru. Ghrom jako król może sypiać z każdą samicą w obrębie gatunku, jednak jest on głę­boko związany z Beth. Tak samo jak Rankohr oraz Z ze swoimi samicami. Tohr, za­kładając, że wciąż jest żywy i kiedyś powróci, raczej nie będzie w nastroju do zapład-niania Wybranek. Ostatnią szansą był Furiath, lecz on z kolei miał złamane serce i tkwił w celibacie. Nie najlepszy materiał na męską dziwkę.

- Kurwa.

Podczas gdy on rozmyślał nad sytuacją, Pani Kronik milczała. Zupełnie jakby wiedziała, że jedno jej słowo, a rzuci to wszystko w cholerę i do diabła z całą rasą. Odwrócił się, stając z nią twarzą w twarz.

- Zrobię to, ale pod jednym warunkiem.

- Który brzmi?

- Mieszkam tutaj, razem z braćmi. Walczę razem z braćmi. Wybiorę się na Drugą Stronę i... - Kurde. - Prześpię się z kimkolwiek. Ale mój dom pozostanie tutaj.

- Pamiętaj, jestem na tyle egoistycznym draniem, że jeśli się nie zgodzisz, po prostu odejdę. I co wtedy zrobisz? Poza tym nie będę przecież ruchał samic przez całą resztę życia, chyba że ty chcesz zająć się moim fiutem osobiście.

Uśmiechnął się zimno.

- To chyba tyle na temat biologii, prawda?

Teraz to ona nerwowo szamotała się po pokoju. Obserwując ją, czekał. Wkurwiało go, że byli aż tak do siebie podobni - żeby pomyśleć, musieli być w ruchu.

Zatrzymała się przy kole tortur i wyciągnęła w jego kierunku żarzącą się rękę. Po­zostałości po seksie rozpłynęły się w powietrzu, a bałagan uprzątnął się, tak jakby nie pochwalała tego wszystkiego.

- Myślałam, że może wolałbyś beztroskie życie. Życie, w którym miałbyś za­pewnioną ochronę i nie musiałbyś walczyć.

- I miałbym zmarnować ten staranny trening, jaki przeszedłem pod pięścią mego ojca? To by dopiero była strata. A co do ochrony, potrzebna mi była trzysta lat temu. Teraz podziękuję.

- Myślałam, że może... chciałbyś mieć partnerkę. Taką, którą tobie wybrałam. Wywodzi się z najlepszej ze wszystkich linii kiwi. Szlachetna krew, wdzięk i piękno.

- Już raz mi wybrałaś, ojca, prawda? Więc wybacz, że teraz nie czuję ekscytacji. Obrzuciła spojrzeniem zgromadzony w pokoju sprzęt.

- Preferujesz... srogą kopulację.

- W końcu jestem synem mego ojca. Sama to powiedziałaś.

- Nie mógłbyś praktykować tego typu... seksualnych przedsięwzięć ze swoją partnerką. Byłoby to dla niej nie do przyjęcia. Nie mógłbyś też być już wtedy z nikim innym tylko z Wybrankami. Inaczej byłoby to hańbiące.

V usiłował wyobrazić sobie, że rezygnuje ze swych dotychczasowych uciech.

- Moja bestia musi opuszczać swoją jamę. Szczególnie teraz. -Teraz?

- Daj spokój, „mamo". Wiesz o mnie wszystko, prawda? Więc wiesz, że moje wizje wyczerpały się i z braku snu jestem na wpół psychotyczny. Do diabła, przecież wiesz, że w zeszłym tygodniu skoczyłem z tego tarasu. Im dłużej to potrwa, tym bę­dzie ze mną gorzej, zwłaszcza jeśli nie zdołam zapewnić sobie... treningu.

Machnęła ręką, nie zgadzając się z nim.

- Nic nie widzisz, ponieważ jesteś na rozdrożu własnej ścieżki. Wolna wola nie może być uprawiana, kiedy jesteś świadom ostatecznego rezultatu. Dlatego właśnie przewidująca część ciebie zagłusza samą siebie. To powróci.

Sam nie wiedział, dlaczego, ale jej słowa go uspokoiły. A przecież kiedyś bronił się przed tymi wizjami. Nagle coś mu zaświtało.

- Powiedz to. Powiedz, że nic nie widzisz. Jeśli chcesz mej przysięgi, spełnij mo­ją prośbę.

-Po co?

Ciepło bijące od niej wzrosło, wreszcie w apartamencie zrobiło się niczym w sau­nie. Po chwili powiedziała:

Twoje przeznaczenie należy do mnie. Nie znam twojej ścieżki.

V skrzyżował ręce na piersi. Czuł się tak, jakby stał na chwiejącym się krześle ze stryczkiem owiniętym wkoło szyi. Jebać. To.

Wyciągnęła do niego rękę z ciężkim złotym wisiorem na czarnym jedwabnym sznurku. Kiedy go przyjął, skinęła głową, zatwierdzając układ pomiędzy nimi.

- Wyruszę już i poinformuję Wybranki. Moje odosobnienie za kilka dni dobiega końca. Przybędziesz wtedy do mnie i zostaniesz powołany na Najsamca.

Czarny kaptur powoli uniósł się do góry, zanim jednak opadł na jej żarzącą się twarz, powiedziała jeszcze:

- Do następnego spotkania. Bądź zdrów.

Zniknęła. Tak po prostu. A nie towarzyszyły temu ani dźwięk, ani ruch. Światło zgasło.

V podszedł do łóżka, czując, że kolana się pod nim uginają. Padł na materac, wpatrując się w długi, smukły wisior. Złoto pokryte było znakami w Starym Języku.

Nie chciał mieć młodych. Nigdy ich nie miał. Jednak doszedł do wniosku, że w ta­kim wypadku nie będzie nikim więcej, tylko dawcą spermy. Nie będzie musiał być ojcem dla żadnego z nich. Ulżyło mu. Nie byłby dobry w te klocki.

Wepchnął wisior do tylnej kieszeni skórzanych spodni i ukrył głowę w dłoniach. Wróciły wspomnienia dorastania w obozie wojowników. Wspomnienia krystalicznie czyste i wyraźne niczym szkło. Przeklinając paskudnie w Starym Języku, sięgnął po kurtkę, wyjął telefon i szybko wystukał numer. Kiedy rozległ się głos Ghroma, towa­rzyszył mu w tle jakiś warkoczący dźwięk.

Kiedy V nie odpowiedział, głos Ghroma stał się niższy.

- Vrhedny? Wszystko w porządku?

-Nie.

Ghrom musiał odłożyć telefon, bo nagle jego glos do- biegł z oddali.

- Fritz, czy mógłbyś przyjść odkurzyć trochę później? Dzięki, stary. Warkot ustał, potem rozległ się trzask zamykanych drzwi.

- Mów.

- Czy... ech, czy pamiętasz ostatni raz, kiedy się upiłeś? Ale tak porządnie?

- Cholera...

V wyobraził sobie, jak czarne brwi króla stroszą się teraz.

- Boże, myślę, że to było z tobą. Jakoś na początku dwudziestego wieku, czyż nie? Siedem butelek whisky na nas dwóch.

- Właściwie to dziewięć. Ghrom roześmiał się.

- Zaczęliśmy o czwartej po południu i zajęło nam to... ile, czternaście godzin? Byłem później wstawiony przez cały następny dzień. Minęło sto lat, a wydaje mi się, że wciąż mam kaca.

V zamknął oczy.

-Pamiętasz, kiedy wstawał świt... ja, ech... powiedziałem ci, że nigdy nie poznałem mojej matki. Nie miałem pojęcia, kim była i co się z nią stało. Pamiętasz?

-Większość tego, o czym gadaliśmy, pamiętam jak przez mgłę, ale tak, przypomi­nam sobie.

Boże, byli wtedy tak zalani. Pijani w sztok. I tylko dzięki temu V wypaplał choć trochę tego, co ciążyło mu przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. -V? Co się dzieje? Czy ma to coś wspólnego z twoją mamanh?

V powoli opadł na łóżko, a wisior schowany w tylnej kieszeni wbił mu się w du­pę.

-Tak... właśnie ją poznałem.

Rozdział czwarty

Po Drugiej Stronie, w sanktuarium Wybranek, w swoim białym pokoju Cormia usiadła na składanym łóżku. Obok paliła się niewielka biała świeczka. Cor-mia ubrana była w tradycyjne białe szaty Wybranek. Bose stopy postawiła na białym marmurze podłogi, a ręce skrzyżowała na kolanach.

Czekała.

Przyzwyczaiła się już do oczekiwania. Taki był urok życia Wybranek. Wiecznie oczekiwały na zajęcia wyznaczane przez kalendarz rytuałów. Na pojawienie się Pani Kronik. Na obowiązki wyznaczane im przez przełożoną. Oczekiwały z gracją, cier­pliwością i zrozumieniem lub przynosiły hańbę całej tradycji, w imię której służyły. W tym miejscu żadna z sióstr nie była ważniejsza od innych. Jako członkini Wybra­nek, każda stanowiła część całości, pojedynczą molekułę pośród wielu innych, two­rzących razem funkcjonujące ciało duchowe... zarówno niezbędne, jak i kompletnie nieistotne.

Tak więc biada samicy, która zawiodła. Mogłaby przecież skazić inne.

Dziś jednak oczekiwanie budziło niepokój. Cormia zgrzeszyła i z przerażeniem czekała na swoją karę.

Długo już czekała nadejścia swej przemiany. Potajemnie niecierpliwiła się, jednak nie z powodu korzyści odnoszonych z tego przez Wybranki. Pragnęła całkowicie spełnić się jako osoba. Pragnęła poczuć znaczenie swego oddechu i bicia serca, które wiązało się z byciem indywidualną jednostką we wszechświecie, a nie tylko jedną z wielu takich samych szprych w kole. Transformacja, którą przeszła, była niczym klucz do wolności.

Przemiana nastąpiła całkiem niedawno. Zaproszono ją do świątyni, gdzie wypiła kielich napoju. W pierwszej chwili uradowała się, przekonana, że jej potajemne pra­gnienia nie zostały zauważone. Zaraz potem jednak dosięgła ją kara.

Zerkała na swe ciało i obwiniała swoje piersi oraz biodra za to, co miało ją spo­tkać. Obwiniała samą siebie za chęć zostania kimś wyjątkowym. Powinna pozostać taką, jaką była...

Cienka jedwabna zasłona nad drzwiami rozsunęła się i do środka weszła Wybran­ka Amalya, jedna z osobistych służących Pani Kronik.

- A więc stało się - powiedziała Cormia, zaciskając palce aż do bólu. Amalya uśmiechnęła się pogodnie.

- Zostałaś wybrana.

W oczach Cormii pojawiły się łzy. Amalya podeszła bliżej, a jej bose stopy nie wydały żadnego dźwięku.

- Będzie delikatny dla twojego ciała. Będzie...

- Wcale taki nie będzie. Jest synem wojownika Krhviopija. Amalya gwałtownie odskoczyła do tyłu.

-Co?

- Czy Pani Kronik nic ci nie powiedziała?

- Jej Świątobliwość wspomniała jedynie, że zostało to zorganizowane z jednym z członków Bractwa, wartościowym wojownikiem.

Cormia potrząsnęła głową.

- Powiedziała mi to już wcześniej, kiedy tu przyszła. Myślałam, że wszyscy o tym wiedzą.

Zmartwiona Amalya ściągnęła brwi. Bez słowa usiadła na składanym łóżku i obję­ła Cormię.

- Nie chcę tego - wyszeptała Cormia. - Wybacz mi, siostro, ale nie chcę. Amalya bez przekonania powiedziała:

- Wszystko będzie dobrze... naprawdę.

- Co się tutaj wyprawia? - przeszywający głos oderwał je od siebie.

W drzwiach stała przełożona, patrząca podejrzliwie. W jednej ręce trzymała jakąś książkę, w drugiej czarne perły modlitewne. Wzór idealnej Wybranki.

Amalya poderwała się, ale co się stało, to się nie odstanie. Jako Wybranki zawsze powinny radować się ze swojej pozycji. Każda inna reakcja traktowana była jako bluźniercza dewiacja, za którą należało wyrazić skruchę, one zaś zostały właśnie na tym przyłapane.

- Chcę teraz pomówić z Wybranką Cormią - oznajmiła przełożona. - Na osobno­ści.

- Tak, oczywiście.

Amalya z opuszczoną głową podeszła do drzwi.

- Siostry wybaczą.

- Powinnaś udać się do Świątyni Zadośćuczynienia, czyż nie?

- Tak, pani.

- Pozostań tam do końca cyklu. Jeśli zobaczę cię w terenie, będę wielce niezado­wolona.

- Tak, pani.

Cormia zacisnęła powieki i modliła się za przyjaciółkę. Cały cykl w tej świątyni? Można zwariować od deprywacji sensorycznej.

Przełożona wypowiadała słowa, połykając ich końcówki.

- Ciebie też bym tam wysłała, gdyby nie pewne przedsięwzięcia, w których mu­sisz wziąć udział.

Cormia otarła łzy.

- Tak, pani.

- Rozpocznij przygotowania od przeczytania tego. Na łóżku wylądowała oprawiona w skórę książka.

- Wyszczególnione są tam prawa Najsamca oraz twoje obowiązki. Kiedy skoń­czysz, odbędziesz konsultację seksualną.

O Matko, proszę, tylko niech to nie będzie przełożona...

- Poinstruuje cię Layla.

Kiedy Cormia odetchnęła z wyraźną ulgą, przełożona warknęła:

- Czy mam to potraktować jako obelgę? Ulżyło ci, że to nie ja będę cię uczyć?

- Ależ skąd, siostro.

- Teraz obrażasz mnie, kłamiąc. Spójrz na mnie. Spójrz na mnie.

Cormia podniosła wzrok i bezwiednie cofnęła się, kiedy przełożona przygwoździła ją srogim spojrzeniem.

-Wypełnisz swą powinność i zrobisz to dobrze, albo ześlę cię na wygnanie. Zro­zumiałaś? Zostaniesz wygnana.

Cormia osłupiała. Wygnanie? Wygnanie... na Drugą Stronę?

- Nie popełnij błędu. Jedyne, co się liczy, to przetrwanie Wybranek oraz zarzą­dzenia, jakie tu ustanowiłam. Każda, która będzie stanowić przeszkodę, zostanie wy­eliminowana. Pamiętaj o tym, kiedy poczujesz chęć użalania się nad sobą. Spotkał cię zaszczyt, którego osobiście mogę cię pozbawić wraz ze wszystkimi towarzyszącymi temu konsekwencjami. Rozumiemy się? Rozumiemy?

Cormia nie zdołała wydobyć z siebie głosu, więc tylko skinęła głową. W oczach przełożonej pojawił się dziwny błysk.

- Gdyby nie twoja krew, byłabyś całkowicie nie do przyjęcia. Właściwie wszyst­ko to jest całkowicie nie do przyjęcia.

Przełożona wyszła bezszelestnie jak złodziej. W ślad za nią przepłynęła przez drzwi jej biała jedwabna sukienka.

Cormia skryła twarz w dłoniach i przygryzała dolną wargę, rozmyślając nad sytu­acją. Jej ciało zostało właśnie obiecane wojownikowi, którego nigdy nie poznała... Spłodzonemu przez brutalnego i okrutnego samca... I to na jej barkach spoczywała teraz szlachetna tradycja Wybranek.

Zaszczyt? Nie, to była kara za śmiałe pragnienie czegoś dla samej siebie.

Kiedy na stół trafiło kolejne martini, Furiath usiłował policzyć, czy było to piąte? Może szóste? Nie miał pewności.

- Stary, dobrze, że dziś w nocy nie walczymy - powiedział Butch. - Chlasz to gówno jak wodę.

Glina wyciągnął się na kanapce.

Furiath i Butch spojrzeli w górę. Naprzeciwko stolika stał V, który pojawił się do­słownie znikąd. Coś było nie tak. Miał szeroko otwarte oczy i bladą twarz, przez co wyglądał jak po jakimś wypadku, tyle że nie krwawił.

- Hej, stary.

Butch odsunął się, robiąc obok siebie miejsce.

- Nie sądziłem, że zobaczymy cię tu dzisiejszej nocy.

V usiadł. Pod skórzaną motocyklową kurtką jego wielkie bary wyglądały napraw­dę imponująco. Nerwowo zaczął uderzać palcami o blat stołu.

Butch spojrzał krzywo.

- Wyglądasz jak padlina na szosie. Co jest? Vrhedny złożył ręce.

V uniósł rękę, a kiedy kelnerka podeszła, położył stówę na tacy.

Kiedy ruszyła w stronę baru, poruszając się zwinnie, jakby na łyżworolkach, wzrok V przebiegł przez sektor VIP-ów. Spojrzał spod nastroszonych brwi. Kurczę, wcale nie obserwował tłumu. Poszukiwał pretekstu do rozpoczęcia bójki. Czy to moż­liwe, że ten brat też... świecił się odrobinę?

Furiath spojrzał w lewo i klepnął się dwa razy po uchu, wysyłając w ten sposób sygnał do jednego z ochroniarzy stojących przy prywatnym wejściu. Ochroniarz ski­nął głową i powiedział coś do zegarka na ręku. Kilka chwil później przez drzwi wszedł Wielebny, ogromny samiec z irokezem. Ubrany był w doskonale skrojony czarny garnitur, a w prawej ręce trzymał czarną laskę. Powoli zbliżał się do stolika Bractwa, a wszyscy schodzili mu z drogi, po części z powodu jego rozmiarów, po części ze strachu. Wiedziano, kim jest i do czego jest zdolny. Wielebny był typem dilera narkotykowego, który osobiście załatwiał swoje sprawy zawodowe, a ten, kto wszedł mu w drogę, kończył posiekany w kostkę jak sałatka.

Ten mieszaniec, szwagier Zbihra, wielokrotnie już okazał się niespodziewanym sojusznikiem Bractwa, jednak wszystko komplikowała prawdziwa natura Wielebne­go. Tak więc był on niełatwym przyjacielem oraz krewnym.

Skąpy uśmiech ledwie odsłonił kły.

- Dobry wieczór, panowie.

- Nie masz nic przeciwko, żebyśmy skorzystali z twojego biura, by załatwić drobną prywatną sprawę?

- I tak nic nie powiem - warknął V, kiedy kolejny drink trafił na stół. Przełknął, jakby to była woda mająca ugasić pożar w jego brzuchu.

- Nic. Nie. Powiem.

Furiath i Butch spojrzeli na siebie ze zrozumieniem: Vrhedny nie zamierzał roz­mawiać.

- Twoje biuro? - powtórzył Furiath do Wielebnego.

Wielebny uniósł piękną brew, odsłaniając przy tym bystre ametystowe oczy.

- Nie jestem pewien, czy zechcecie z niego skorzystać. Całe pomieszczenie jest na podsłuchu i każda sylaba jest nagrywana. No, chyba że... ja tam będę.

Niezbyt dobrze, lecz cokolwiek raniło Bractwo, raniło też siostrę Wielebnego i jednocześnie partnerkę Z. Tak więc, mimo iż gość był w połowie symphatą, miał powody, by stosować zaostrzone środki ostrożności.

Furiath wyślizgnął się z boksu, nie odrywając wzroku od V.

- Zabieraj swojego drinka.

-Nie.

Butch wstał.

- No to zostaw. Ale skoro nie zamierzasz iść do domu, będziemy musieli poroz­mawiać tutaj.

Oczy V zabłysnęły. I nie tylko one. -Kurwa...

Butch pochylił się nad stołem.

- Emitujesz aurę, jakby twoja dupa podłączona była do kontaktu. Tak więc zde­cydowanie radzę ci skończyć już to pierdolenie i przenieść się do biura Wielebnego, zanim dojdzie tu do jakiejś nieprzyjemnej sytuacji. Czaisz?

Przez dłuższą chwilę V i Butch wpatrywali się w siebie bez słowa, wreszcie V podniósł się i ruszył w stronę biura Wielebnego. Gdy szedł, jego gniew wydzielał toksyczny zapach.

Rany, glina był jedyną osobą mającą jakiekolwiek szanse zapanowania nad V, kiedy ten odwalał takie akcje. Tak więc, dzięki ci Boże za tego Irlandczyka. Przeszli przez wejście obstawione przez dwóch ochroniarzy i rozgościli się w kantorku Wie­lebnego. Kiedy zamknęły się drzwi, Wielebny podszedł do biurka, sięgnął gdzieś pod blat, po czym rozległ się krótki, piszczący dźwięk.

- Jesteśmy bezpieczni - powiedział, opadając na czarne skórzane krzesło. Wszyscy wpatrywali się w V, który natychmiast zaczął zachowywać się niby

zwierzę w klatce. Chodził tam i z powrotem, a wyglądał tak, jakby chciał kogoś po­żreć. W końcu zatrzymał się naprzeciwko Butcha. Lampa świecąca nad nim nie była tak jasna jak to, co żarzyło się pod jego skórą.

- Gadaj - wymamrotał Butch.

V w milczeniu wyjął coś z tylnej kieszeni. W dłoni kołysał mu się ciężki złoty wi­sior na jedwabnym sznurku.

Układ obowiązujący w sypialni Blastha był częścią standardowej procedury dzia­łania obowiązującej Johna i jego kumpli. John w nogach łóżka, Blasth po turecku na podłodze, Khill rozłożony wygodnie - połowa jego nowego ciała na, połowa poza wielkim nadmuchiwanym fotelem. Butelki piwa były otwarte, a paczki chipsów krą­żyły już między nimi.

Kiedy Blasth i John wytrzeszczyli oczy, Khill zachichotał.

Khill przechylił głowę do tyłu i połknął połowę zawartości puszki.

- Powiem jednak, że ta przemiana... stary...

Spojrzał na Johna, starając się zapanować nad niedopasowanymi oczami.

- Przygotuj się. Istny hardkor. Masz ochotę umrzeć. Modlisz się o to. A potem sprawy przyjmują krytyczny obrót.

Blasth pokiwał głową.

- Coś okropnego.

Khill dokończył piwo i cisnął pustą puszką do kosza na śmieci.

- Moja miała miejsce przy świadkach. Twoja też, prawda?

Kiedy Blasth skinął, Khill otworzył minilodówkę i wyciągnął z niej kolejne piwo.

-Tak, to znaczy... jakoś tak dziwnie. Mój ojciec w pokoju. Jej ojciec też. Wszyscy widzieli moje szamoczące się ciało. Normalnie czułbym się skrępowany, ale byłem zbyt zajęty czuciem się jak kupa gówna.

Powieki Khilla zrobiły się ociężałe.

Khill roześmiał się na widok Blastha padającego z wrażenia do tyłu na podłogę.

- Marna. Tak, wiem. Sam ledwie mogę w to uwierzyć. Blasth zaczął naciskać:

- Jak to się stało? Bóg mi świadkiem, że powyrywam ci nogi z dupy, jeśli coś pominiesz.

- Ha! Gdybyś ty był taki skory do rozmowny, gdy chodzi o twoje sprawy.

- Nie zmieniaj tematu, tylko zaczynaj szczekać niczym piesek, którym jesteś, zio­mek.

Khill podniósł się i przysiadł. John przycupnął na brzegu łóżka.

John zamrugał i przysunął się jeszcze bliżej.

- W każdym razie byłem przykryty prześcieradłem, ale jakimś sposobem ona i tak wiedziała. Stary, mierzyła mnie wzrokiem i uśmiechała się, a ja myślałem sobie: „Mój Boże...". Jednak w tym momencie ojciec zawołał ją z korytarza. Musieli się u

mnie oboje zatrzymać, ponieważ było już jasno, kiedy skończyłem przemianę, tyle że on z pewnością nie chciał, by się ze mną bzykała. Więc wychodząc, powiedziała, że zakradnie się do mnie później. Tak naprawdę to nie wierzyłem jej, ale miałem nadzie­ję. Minęła godzina, wciąż czekam... stoi mi bez przerwy. Kolejna godzina. Później stwierdzam, no dobra, już nie przyjdzie. Dzwonię do taty i mówię mu, że idę spać. Wstałem, zawlokłem dupę pod prysznic, wracam... a ona jest w pokoju. Naga. Na łóż­ku. Chryste, jedyne, co mogłem zrobić, to gapić się na nią. Jednak prędko się z tego otrząsnąłem.

Khill gapił się w podłogę i kiwał głową.

Blasth pokiwał głową i przyłożył do ust puszkę, a Khill ciągnął:

- Kiedy już skończyłem, wsadziłem ją pod prysznic, obmyłem, a potem lizałem ją wszędzie przez pół godziny.

Blasth zakrztusił się, rozpryskując piwo. -O Boże...

- Smakowała jak dojrzała śliwka. Słodka i lepka.

Kiedy gałki oczne Johna dosłownie wyskoczyły mu z głowy, Khill uśmiechnął się.

- Miałem ją wszędzie na twarzy. To było fantastyczne. Pociągnął spory łyk, jakby chciał pokazać, jaki to z niego

gość, i nawet nie zadał sobie trudu, by ukryć reakcję swojego ciała na to, co bez wątpienia ponownie przeżywał w swojej głowie. Kiedy jego dżinsy zrobiły się obcisłe jak getry, Blasth zakrył swoje krocze polarową bluzą.

Niemający nic do ukrycia John wpatrywał się w swoją puszkę.

Ręka Khilla podniosła się, delikatnie przetarł swoje czarne oko.

- To było tylko... zdarzyło się i tyle. To znaczy, nie. Ona i ja? Nigdy.

- Ale czy ona nie była...

- Nie, nie była dziewicą. Oczywiście, że nie była. Więc nie ma mowy o związku. Poza tym, gdyby była, nie wzięłaby mnie ot, tak.

Blasth spojrzał na Johna.

- Samice z arystokracji winny być dziewicami, dopóki się z kimś nie zwiążą.

- Czasy się jednak zmieniły. - Khill zmarszczył czoło.- Na wszelki wypadek jednak nie wygadajcie się nikomu, OK? Dobrze się bawiliśmy i nic więcej. Ona ma dobrych szpiegów.

-Gęba na kłódkę.

Blasth wziął głęboki oddech, następnie przepłukał gardło. -Ach... lepiej jest robić to z kimś innym, co?

- Seks? O niebo lepiej, stary. Robienie tego w samotności zaspokaja potrzebę, ale nie można tego porównać do prawdziwego stosunku. Boże, ona była taka mięk­ka... zwłaszcza pomiędzy nogami. Wspaniale było znajdować się na niej, zanurzyć się głęboko, usłyszeć, jak jęczy. Szkoda, że was tam nie było. Wtedy moglibyście to zrozumieć.

Blasth wywrócił oczami.

- Ty uprawiający seks! Jasne, nie marzę teraz o niczym innym, jak tylko to zo­baczyć.

Khill uśmiechał się powoli i trochę złowieszczo.

- Lubisz patrzeć, kiedy walczę, co?

- Cóż, tak, jesteś w tym dobry.

- Dlaczego seks miałby być czymś innym? To tylko czynność, którą wykonujesz swoim ciałem.

Blasth sprawiał wrażenie zakłopotanego.

- A ty, Blasth?

- Co? W seksie też jestem bardzo dobry. Otworzył puszkę i pociągnął łyk.

- A więc musimy zrobić tak: poczekam kilka dni, aż stanę się silniejszy, a potem ruszamy do śródmiejskich klubów. Chcę to zrobić jeszcze raz, ale nie mogę z nią.

Khill spojrzał na Johna.

Kiedy tamci dwaj zaczęli snuć plany, John milczał. Całe to polowanie na laski by­ło niezgłębionym przez niego tematem. Nie tylko dlatego, że był jeszcze przed prze­mianą. Jego przeszłość, jeśli chodzi o doświadczenia natury seksualnej, była bardzo nieciekawa.

Przez ułamek sekundy nawiedziło go wyraźne wspomnienie tamtej klatki schodo­wej, na której go to spotkało. Poczuł pistolet przystawiony do skroni. Poczuł, jak tamten szarpnięciami zrywa z niego dżinsy. Poczuł niewyobrażalne rzeczy, które mu zrobił. Przypomniał sobie, jak oddech zgrzytał mu w gardle, jak oczy zalewały mu łzy, i to, że kiedy już się spuścił, wszystko to wylądowało na czubkach tanich te­nisówek tamtego typa.

- W ten weekend - oznajmił Khill - załatwimy, że ktoś się tobą zajmie, Blasth. John odstawił piwo i przetarł twarz, podczas gdy policzki Blastha się zaczerwieni­ły.

-Tak, Khill... sam nie wiem...

- Zaufaj mi. Zapewniam ci to. A potem John? Jesteś następny.

Pierwszą reakcją Johna był zamiar potrząśnięcia głową na „nie", lecz wstrzymał się, by nie wyjść na idiotę. Już teraz czuł się pozostawiony w tyle, mały i zniewieścia-ły. Odrzucenie oferty zaliczenia numerka umieściłoby go na dobre na uboczu.

-Tak więc mamy plan? - Khill domagał się potwierdzenia.

Blasth bawił się dolną częścią koszulki i John miał wrażenie, że odpowie „nie". Przez moment poczuł się o wiele lepiej...

- Jasne.

Blasth przepłukał gardło.

- Ja... ech, tak. Jestem napalony na maksa. Ledwie potrafię myśleć o czymś in­nym, wiesz? To jest, jakby bolesne, serio.

- Wiem dokładnie, o co ci chodzi.

Oczy Khilla zaiskrzyły.

- Świetnie się zabawimy. Kurde, John... nastawisz się na podryw? John wzruszył ramionami. Jedyne, czego chciał, to już się stąd ulotnić.

- To co, czas na sKillerz? - zapytał Blasth, wskazując ruchem głowy na Xboxa na podłodze.

- John znowu nam dołoży, ale możemy powalczyć o drugie miejsce.

Skupienie się na czymś innym przyniosło mu ogromną ulgę. Gra skutecznie ich wciągnęła: wrzeszczeli na telewizor i obrzucali się papierkami po cukierkach oraz puszkami po piwie. Boże, jak John to kochał. Na ekranie rywalizowali jak równi so­bie. Nie był mały i pozostający w tyle, był nawet lepszy od nich. Grając w sKillerz, mógł wcielić się w wojownika, jakim sam chciał być.

Kiedy obdzierał ich ze skóry, spojrzał na Blastha i wiedział, że wybrał tę grę spe­cjalnie, by sprawić mu przyjemność. Blasth czuł, co dzieje się w głowach innych i jak być uprzejmym bez krępowania kogoś. Był wspaniałym kumplem.

Cztery sześciopaki, trzy wycieczki do kuchni, dwie pełne partie sKillerz oraz film Godzilla - wreszcie John sprawdził zegarek i poszedł do łóżka. Niedługo miał po nie­go przybyć Fritz, ponieważ, jak każdej nocy, o czwartej był umówiony na spotkanie. Musiał się stawić, inaczej zostanie wydalony z programu treningowego.

Widzimy się jutro na zajęciach? - zapytał w języku migowym.

Będę - Zatrzymał się w drzwiach. - Aha. miałem już wcześniej zapytać. Klepnął się w oko i wskazał na Khilla.

Skąd to limo?

Spojrzenie Khilla pozostało spokojne, a uśmiech promienny jak zwykle.

- Ach, to nic. Po prostu poślizgnąłem się i upadłem pod prysznicem. Głupie, co? John skrzywił się i zerknął na Blastha, który wbił wzrok w podłogę i tak już pozo­stał. Coś było na...

- John - rzekł Khill dobitnie - wypadki się zdarzają.

John nie wierzył temu dzieciakowi, zwłaszcza że oczy Blastha wciąż skierowane były w dół. Ponieważ jednak i on miał swoje tajemnice, nie zamierzał dalej naciskać.

Tak, jasne.

Zagwizdał krótko na pożegnanie i wyszedł.

Przez zamknięte drzwi słyszał ich stłumione głosy. Tak bardzo chciał być tam, gdzie oni, ale cała ta gadka na temat seksu... Nie, on miał się przemienić po to, by zostać samcem, który pomści wreszcie swoich zmarłych. Nie chodziło mu o grzmo­cenie lasek. Być może powinien pójść w ślady Furiatha.

Celibat miał przecież wiele zalet. Furiath zachowuje wstrzemięźliwość niemal od zawsze i spójrzcie na niego. Ma dobrze poukładane w głowie. Naprawdę ogarnięty koleś.

Niezły wzór do naśladowania.

Rozdział piąty

- Kim masz zostać? - wyrzucił z siebie Butch. Vrhedny ledwie mógł wykrztusić to pieprzone słowo.

- Właściwie to... dawca spermy.

- Czekaj, czekaj... więc będziesz musiał robić coś jakby zapłodnienie in vitro?

V przeciągnął dłonią po włosach. Ulżył oby mu, gdyby mógł walnąć teraz pięścią w ścianę.

- To trochę bardziej interaktywne niż to, o czym mówisz.

Skoro mowa o interaktywności, to minęło już sporo czasu od ostatniego normalne­go stosunku z samicą. Czy uda mu się w ogóle mieć orgazm podczas oficjalnego, rytualnego łączenia się Wybranek?

V kręcił się tam i z powrotem po ciemnym pokoju, starając się jak najbardziej od­wlec ujawnienie tożsamości swojej matki.

- Niewielka jest pula kandydatów do wyboru. No i robi się coraz mniejsza.

- Będziesz tam mieszkał? - dopytywał się Furiath.

- To znaczy gdzie? - wciął się Butch. - Mówisz, że nie będziesz mógł walczyć razem z nami? Albo... zadawać się?

- Nie, będę tutaj. Taki postawiłem warunek. Słysząc westchnienie ulgi Butcha, V robił wszystko, by nie dobił go fakt, iż jego współlokatorowi równie mocno jak jemu zależy na widywaniu się.

Myśl o tym, co go czeka, sprawiła, że serce V zaczęło łomotać mu w piersi niczym uwięziony w klatce z żeber ptak trzepoczący skrzydłami. Fakt, iż dwaj jego bracia oraz Wielebny mierzyli go podejrzliwym wzrokiem, jeszcze tylko potęgował panikę.

- Pozwolicie, że was na chwilę opuszczę? Muszę., kurde, muszę wyjść na ze­wnątrz.

- Pójdę z tobą - powiedział Butch.

- Nie.

V znajdował się w rozpaczliwym stanie umysłu. Jeżeli kiedykolwiek miałby zro­bić coś wysoce niestosownego, ta noc była chyba najlepszym czasem. Wystarczająco złe było już

to niewypowiedziane, a tkwiące gdzieś w podświadomości uczucie do Butcha; spełnienie go byłoby istną katastrofą, której ani on, ani Butch, ani Marissa nie daliby rady sprostać.

- Muszę pobyć trochę sam.

V wepchnął przeklęty wisior do kieszeni i opuścił przytłaczającą ciszę biura. Po­spiesznie ulotnił się bocznymi drzwiami w zaułek, wręcz marząc o spotkaniu jakiegoś reduktora. Gdyby tylko mógł dorwać jednego z nich. Modlił się o to do Pani Kro...

Zatrzymał się jak wryty. Cholera. A przecież był pewny, że już nigdy nie będzie modlił się do tej jego „matki". Ani też używał tego określenia. Niech to... szlag.

Oparł się o chłodną ścianę budynku Zero Sum i nie zważając na związany z tym ból, wrócił wspomnieniami do życia w obozie wojowników.

Obóz znajdował się w środkowej Europie, głęboko w jaskini. Dla około trzydzie­stu żołnierzy była to baza domowa, ale byli też inni mieszkańcy. W celach treningo­wych przysłano tuzin pre-transów, a następny tuzin lub nawet więcej dziwek do kar­mienia oraz obsługiwania dorosłych samców.

Obozem przez lata zarządzał Krhviopij i wyprodukował tam kilku najlepszych wo­jowników w szeregach gatunku. Czterech członków Bractwa zaczynało swój trening właśnie tam, pod opieką ojca V. Jednak wielu innych, i to na wszystkich poziomach, nie przetrwało.

Pierwsze wspomnienia V to uczucia zimna i głodu; widok innych jedzących i uczucie burczenia w brzuchu. We wczesnych latach do życia napędzał go właśnie głód i tak jąkanych pre-transów, jedyną motywacją było zdobycie jedzenia, bez względu na sposób.

Vrhedny oczekiwał w cieniu jaskini, trzymając się z dala od migoczącego światła rzucanego przez obozowe ognisko. W nieprzyzwoitym szale konsumowano tam wła­śnie siedem świeżych jeleni Żołnierze odrywali mięso od kości i przeżuwali je niczym zwierzęta. krew pokrywała ich twarze i ręce. Tkwiący dokoła pre-transi drżeli z gło­du.

Głodówka sprawiła, że V, tak jak inni, był niczym śmiertelne ostrze. Jednak nie stał wtedy razem ze swoimi młodymi towarzyszami. Czekał w ciemnościach, ze wzro­kiem skupionym na swojej ofierze.

Żołnierz, którego śledził, był gruby jak wieprz. Cielsko opadało mu fałdami na skórzane spodnie, a rysy twarzy przypominały ogromny puszysty pudding. Żarłok ten chodził przez większość czasu bez tuniki, a kiedy tak paradował po obozie, kopiąc bezpańskie psy lub uganiając się za kurwami, jego bulwiasty tors i wydęty brzuch kołysały się obrzydliwie. Pomimo całej gnuśności był jednak bezwzględnym zabójcą, a brak szybkości nadrabiał brutalną siłą. Miał łapy wielkie jak głowy wyrośniętych samców, dlatego mówiono, że wyrywał reduktorom kończyny i je pożerał.

Zawsze, podczas każdego posiłku, jako jeden z pierwszych dostawał mięso, które młócił, nie zwracając nawet uwagi na to, co właściwie ląduje w jego ustach. Jego piersi i wystający brzuch pokrywały kawałki dziczyzny, strumienie krwi oraz odłamki kości - istna ociekająca krwią tunika.

Pewnej nocy samiec skończył wcześniej i usiadł z kawałkiem mięsa w garści. Mimo że był już najedzony, nie odszedł od padliny i dla rozrywki odpychał od niej innych wojowników.

Kiedy nadchodził czas wymierzania kar tym, którzy przegrali, wojownicy odcho­dzili od ogniska i przenosili się na trybunę. W świetle pochodni pokonani podczas ćwiczeń zmuszani byli do pochylenia się u stóp Krhviopija, gdzie bezczeszczeni byli przez tych, którzy ich pokonali. Towarzyszyły temu drwiny oraz szyderstwa obserwu­jących. W tym czasie pre-trransi rzucali się na to, co zostało z dziczyzny, a obozowe samice obserwowały wszystko z ciężkim sercem, czekając na swoją kolej.

Ofiara V nie była zbytnio zainteresowana poniżaniem przegranych. Tłuścioch pa­trzył tylko przez krótką chwilę, a potem odszedł z jelenią nogą w dłoni, tocząc się jak kuła. Jego zarośnięty brudem barłóg znajdował się daleko, na samych obrzeżach pomieszczenia z żołnierskimi legowiskami, ponieważ nawet im przeszkadzał bijący od niego odór.

Wyciągnięte na legowisku ciało grubasa przypominało pofałdowany krajobraz — liczne wzgórza i doliny. Jelenia noga leżąca na jego brzuchu była nagrodą oczekują­cą na szczycie góry.

V trzymał się z dala, dopóki paciorkowate oczy żołnierza nie pokryły się mięsistymi powiekami, a opasły brzuch nie zaczął poruszać się w górę i w dół w spowolnionym tempie. Wkrótce rybie usta otworzyły się i wydobył się z nich pierwszy dźwięk po­chrapywania, a zaraz potem kolejny. Wtedy V zbliżył się, a ponieważ miał bose stopy, nie wydawał żadnego dźwięku na brudnej podłodze.

Smród bijący od samca nie odstraszał V, nie przeszkadzał mu też brud oblepiający jelenie mięso. Wyciągnął rękę, rozczapierzając małą dłoń, i powoli zbliżał się do ko­ścistego kawałka.

Tylko go dotknął. W tej samej sekundzie czarny sztylet przeleciał koło ucha żołnie­rza i z trzaskiem wbił się w twardą powierzchnię ziemi. Samiec otworzył oczy.

Ojciec V stał nad nim niczym opancerzona pięść mająca lada chwila zadać cios. Jego nogi jakby wrosły w ziemię, a ciemne oczy wbił w leżącego. Był największym samcem w obozie. Mówiono, że był największym, jaki w ogóle zrodził się w obrębie gatunku. Bali się go z dwóch powodów: ze względu na rozmiary właśnie i nieprzewi-dywalność. Jego nastrój zmieniał się w ułamku sekundy, był humorzasty i kapryśny, a do tego brutalny. V jednak wiedział, dlaczego Krhviopij jest taki. Wszystko to było starannie zaplanowane, by osiągnąć pewne cele. Nikczemna przebiegłość ojca tak głęboko była w nim zakorzeniona, jak potężne były jego mięśnie.

- Wstawaj - warknął Krhviopij. - Wałkonisz się, podczas gdy okrada cię jakiś sła­beusz.

V wprawdzie skulił się ze strachu przed własnym ojcem, ale szybko zatopił zęby w mięsie i gorączkowo przeżuwał. Wiedział, że zostanie za to pobity, prawdopodobnie przez obu, tak więc musiał zjeść, co się da, zanim wylądują na nim pierwsze ciosy.

Grubas usiłował się usprawiedliwiać, ale zniecierpliwiony Krhviopij wymierzył mu kopa swoim najeżonym kolcami butem. Samiec zsiniał na twarzy, lecz dobrze wie­dział, że nie może wrzasnąć.

- Twoje wyjaśnienia nużą mnie. - Krhviopij przyglądał się żołnierzowi. - Pytam, co z tym zrobisz?

Żołnierz zacisnął pięść, przechylił się i wymierzył potężny cios. Z ust V wypadł ca­ły kęs, gdyż uderzenie pozbawiło go tchu. Usiłując złapać oddech, pochylił się, pod­niósł kawałek mięsa z ziemi i chwycił go z powrotem zębami. Mięso było słone od jaskiniowego piasku.

Zaczęła się bijatyka. V przyjmował ciosy, nie przerywając jedzenia, dopóki nie po­czuł, że jego kość piszczelowa wygięła się tak bardzo, że lada chwila pęknie. Wtedy dopiero wydal krzyk bólu i porzucił jelenią nogę. Natychmiast ktoś ją porwał i uciekł.

Krhviopij śmiał się przez cały czas, nie uśmiechając się jednak przy tym. Dźwięki wydobywające się z jego ust były twarde i cienkie niczym ostrza. I nagle przestał. Bez najmniejszego wysiłku chwycił grubasa za szyję i rzucił nim o kamienną ścianę.

Kolczaste buty Krhviopija pojawiły się naprzeciw twarzy V.

- Daj mi mój sztylet.

V zamrugał załzawionymi oczami i usiłował się poruszyć. Rozległ się skrzyp skóry i twarz Krhviopija pojawiła się przed

twarzą V.

- Podaj mi mój sztylet, chłopcze, albo zastąpisz dziś wieczorem którąś z dziwek w jaskini.

Żołnierze stojący już teraz tłumnie za plecami jego ojca zarechotali, a któryś z nich nawet rzucił kamieniem, trafiając V w ranę na nodze.

- Mój sztylet, chłopcze.

Vrhedny wbił malutkie palce w piach i podciąggnął się w stronę broni. Mimo iż sztylet znajdo­wał się ledwie pól metra od niego, miał wrażenie, że dzielą go od niego cale kilometry. Wreszcie położył dłoń na rękojeści. Potrzebował obu rąk, by wyciągnąć sztylet z piasku, lecz był zbyt osła­biony. Zwijał się z bólu, a kiedy podciągnął się bliżej ostrza, zwrócił wszystko, co wcześniej zjadł. Kiedy wymioty ustały, wyciągnął sztylet w stronę ojca.

- Powstań - powiedział Krhviopij. - Chyba że twoim zdaniem powinienem ukłonić się przed takim bezwartościowym zerem?

V z trudem siadł, zupełnie nie wiedząc, jak miałby teraz się podnieść, przecież ledwie co zdołał unieść ramiona. Przełożył sztylet do lewej ręki, prawą wbił w ziemię i odpychał się. Ból był tak wielki, że przed oczami zrobiło mu się ciemno... I wtedy wydarzył się cud. Gdzieś w jego wnętrzu zrodził się jakiś rodzaj promienistego światła, jakby promienie słoneczne przeniknęły do jego żył i oczyszczały go z bólu, aż został od niego całkowicie uwolniony. Powrócił mu wzrok... i zobaczył, że jego ręka się żarzy.

Nie był to odpowiedni moment na zastanawianie się nad tym dziwem. Podniósł się, starając się nie obciążać przy tym zranionej nogi. Drżącą ręką wyciągnął sztylet w stronę ojca.

Krhviopij odwrócił wzrok, jakby zupełnie nie spodziewał się, że V istotnie stanie na nogi. Na­stępnie wziął sztylet i zwrócił się do otaczających ich żołnierzy.

- Niech ktoś go z powrotem powali. Ubliża mi jego śmiałość. Rozkaz wykonano i V padł na ziemię. Jednocześnie opuścił go

blask i powróciła agonia. Czekał na nadejście kolejnych ciosów, lecz kiedy usłyszał ryk tłumu, wiedziałjuż, że to kary wymierzane przegranym, a nie jemu, były rozrywką dzisiejszego dnia.

Kiedy tak leżał, istna kupa nieszczęścia, i zmuszał swe sponiewierane ciało do kolejnego odde­chu, w jego wyobraźni pojawiła się nagle niewielka samica w czarnych szatach. Zbliżyła się do niego, objęła ramionami i łagodnymi słowami uspokajała. Głaskała jego włosy, a on czuł, jak ból ustępuje.

Z radością przyjął tę wizję. Była to jego wyimaginowana matka. Taka, która kochała go i pra­gnęła, by był bezpieczny, ogrzany i najedzony. Jej obraz był jedyną rzeczą, która trzymała go przy życiu dając poczucie spokoju.

Tłusty żołnierz pochylił się nisko. Jego cuchnący, wilgotny oddech podrażnił noz­drza Vrhednego.

- Jeszcze raz mnie okradniesz, a nie przeżyjesz tego, co ci zgotuję. Potem żołnierz splunął mu w twarz, podniósł go i cisnął niczym bezużyteczny

śmieć z dala od swojego brudnego barłogu.

Zanim V stracił przytomność, zobaczył jeszcze pre-transów z rozkoszą kończących jelenią nogę.

Rozdział szósty

Przeklinając, V uwolnił się od swoich wspomnień. Czuł się jak wrak człowieka. Nerwowo rozejrzał się po zaułku. Wokół walały się śmierdzące już resztki jedzenia.

Brud. Wszędzie brud..

Dobrze, że wtedy nie wiedział, jaką kupą gówna była cała ta jego „mamusia-która-mnie-kocha". Bolałoby go to o wiele bardziej, niż wszystkie inne krzywdy mu wy­rządzane.

Wyciągnął z kieszeni medalion Najsamca i znów mu się przyjrzał. Nagle złoty wi­sior spadł na ziemię, podskakując na bruku. Zaskoczony, po chwili zdał sobie sprawę, że to jego „normalna" dotąd ręka świeciła się i zdążyła przepalić jedwabny sznurek.

Niech to szlag, jego matka była patologicznie samolubna. Powołała do życia cały gatunek, ale to jej nie wystarczało. Skądże. Musiała wmieszać w to samą siebie.

Jebać to. Nie zamierzał dać jej satysfakcji posiadania setek wnuków. Okazała się marnym rodzicem, więc dlaczego miałaby teraz dostać całe pokolenie do spieprzenia.

A poza tym był jeszcze jeden powód, dla którego nie powinien zostać Najsamcem. Mimo wszystko był przecież synem swego ojca, a więc okrucieństwo wpisane było w jego DNA. Jak miał sam sobie zaufać, że nie wykorzysta go przeciwko Wybrankom? Te samice nie były niczemu winne i nie zasługiwały na to, co stałoby się pomiędzy ich nogami, jeśli to on zostałby ich partnerem.

Nie zamierzał tego zrobić.

Odpalił skręta, podniósł medalion i opuścił zaułek, skręcając w prawo, na Trade Street. Rozpaczliwie potrzebował bójki, i to zanim nadejdzie świt.

Liczył na spotkanie z jakimiś reduktorami w śródmiejskim betonowym labiryncie.

To było więcej niż pewne. Wojnę pomiędzy Korporacją Reduktorów i rasą wampi­rów regulowała tylko jedna zasada: nigdy nie walczyli w pobliżu ludzi. Ostatnią rze­czą, jakiej potrzebowała każda ze stron, były ofiary w ludziach bądź też świadkowie, tak więc bitwy toczone były potajemnie, a obszary miejskie Caldwell okazały się świetnym terenem do ich przeprowadzania. Było tu wiele ciemnych zaułków i opusz­czonych budynków. Ponadto zainteresowanie nielicznych ludzi, których można jesz­cze było spotkać na ulicach, skupiało się głównie na zaspokajaniu przeróżnych nało­gów. Co oznaczało, że zajmowali się wyłącznie przysparzaniem policji dodatkowej pracy.

Szedł przed siebie, trzymając się z dala od świateł ulicznych latarni i samochodo­wych reflektorów. Noc była przeraźliwie zimna, dlatego spotykał niewielu przechod­niów. Samotnie mijał McGrider's Bar, Screamer's oraz nowo otwarty klub striptizo-wy. Kawałek dalej minął bufet Tex -Mex oraz chińską restaurację, lokale znajdujące się pomiędzy dwoma rywalizującymi ze sobą salonami tatuażu. Kilka przecznic dalej minął apartamentowiec przy Redd Avenue, w którym mieszkała Beth, zanim poznała Ghroma.

Zamierzał już zawrócić i skierować się do serca śródmieścia, kiedy nagle zatrzy­mał się. Pociągnął nosem. W nozdrza uderzył go zapach zasypki dla niemowląt. Po­nieważ stare baby i niemowlęta nie wchodziły w rachubę o tej porze, wiedział, że jego przeciwnik znajduje się gdzieś blisko.

Jednak w powietrzu wyczuwał też coś innego, coś, o mroziło mu krew w żyłach.

Rozluźnił marynarkę, by łatwiej móc sięgnąć w razie potrzeby do sztyletów, i ru­szył biegiem za zapachem do 20th Street. Była to jednokierunkowa ulica odchodząca od Trade Street, zabudowana po obu stronach biurowcami, które o tej godzinie dawno już spały. Z każdym metrem zapach stawał się coraz silniejszy.

Miał przeczucie, że się spóźnił.

Pięć przecznic dalej przekonał się, że miał rację.

Tym drugim zapachem była woń rozlanej krwi cywilnego wampira. Wiatr rozwiał nagle chmury i światło księżyca odsłoniło makabryczne widowisko. Samiec po prze­mianie, w podartym sportowym ubraniu wyglądał na bardziej niż martwego. Jego tułów był wykręcony, a twarz miał tak zmasakrowaną, że niemożliwe byłoby rozpo­znanie go. Reduktor zabójca grzebał teraz w kieszeniach jego ubrania, bez wątpienia licząc na odnalezienie czegoś, co pozwoliłoby ustalić jego adres. Mógłby urządzić jeszcze większą rzeź.

Zabójca wyczuł obecność V i obejrzał się przez ramię. Stworzenie to było białe jak kreda. Jego włosy, twarz i oczy były matowe. Wielki, solidnie zbudowany niczym gracz rugby, z pewnością przeszedł już swoją inicjację. Świadczył o tym nie tylko zanik naturalnej pigmentacji drania. Reduktor w pełnej gotowości do walki zerwał się na nogi. Z rękoma uniesionymi na wysokość klatki piersiowej rzucił się naprzód.

Biegli prosto na siebie i spotkali się niczym zderzające się na skrzyżowaniu sa­mochody: zderzak w zderzak, ciężar kontra ciężar, siła przeciwko sile. Na powitanie V przyjął tępe walnięcie w szczękę. Taki cios sprawiał zazwyczaj, że kawałki mózgu przeciwnika rozpryskiwały się wewnątrz czaszki. Na chwilę go ogłuszyło, lecz zdołał odwdzięczyć się na tyle mocno, by obrócić reduktorem niczym zakrętką od butelki.

Następnie podążył za przeciwnikiem, chwytając drania za skórzaną kurtkę i wyciąga­jąc go z wojskowych butów.

V uwielbiał zapasy i był dobry w walce w parterze.

Zabójca był jednak szybki. Wystrzelił kopniakiem, który przetasował organy we­wnętrzne V niczym talię kart. V zatoczył się do tyłu, potknął o leżącą butelkę, poczuł szarpnięcie w kostce i w przyspieszonym tempie zmierzał wprost na asfaltowe podło­że. Nie spuszczając wzroku z zabójcy, który natychmiast wkroczył do akcji, rozluźnił ciało. Drań za cel obrał sobie wrażliwą kostkę V. Chwycił za nią i wykręcał, wkłada­jąc w to całą siłę swych masywnych rąk oraz torsu.

V wrzasnął. Obracając się twarzą do ziemi, zdołał stłumić ból. Używając bolącej nogi oraz rąk jako dźwigni, odepchnął się od asfaltu, podniósł drugą nogę na wyso­kość piersi i wymierzył cios. Trafił sukinsyna w kolano i roztrzaskał mu staw. Reduk­tor padł na plecy V z nogą wygiętą, niczym u flaminga, w drugą stronę.

Mocując się, przeturlali się po asfalcie aż do zwłok zamordowanego cywila. Kiedy reduktor ugryzł V w ucho, miarka się przebrała. Wyrywając się z zacisku zębów, V walnął przeciwnika pięścią w płat czołowy, a uderzenie ogłuszyło skurwiela na tak długo, że zdołał się od niego uwolnić.

Tak jakby.

Nóż wbił mu się w bok w momencie, kiedy wyciągał nogi spod ciała zabójcy. Ostry, przenikliwy ból porównywalny był do użądlenia nafaszerowanej sterydami pszczoły. Wiedział, że ostrze przebiło skórę i spenetrowało mięsień po lewej, zaraz pod żebrami.

O rany, jeśli drasnęło jelito, sprawy mogą przybrać nieciekawy obrót, i to bardzo szybko. Nadszedł więc czas, by położyć kres walce. Pobudzony odniesionymi obra­żenia mi, V złapał reduktora za podbródek i potylicę i wykręcił sukinsyna tak, jakby otwierał butelkę piwa. Trzask czaszki wypadającej z rdzenia kręgowego przypominał dźwięk łamiącej się gałązki. Ciało delikwenta momentalnie się rozluźniło, ręce opa­dły miękko na ziemię, a nogi zastygły w bezruchu.

Kiedy minął przypływ energii, V chwycił się za bok. Cholera, zlany był zimnym potem i trzęsły mu się ręce, ale musiał przecież dokończyć robotę. Prędko obmacał reduktora, szukając dowodu tożsamości skurwysyna.

Napotkał spojrzenie zabójcy, jego usta poruszały się powoli.

-Moje imię... brzmiało kiedyś Michael. Osiemdziesiąt... trzy... lata temu. Michael Klosnick.

Przeglądając portfel, V odnalazł aktualne prawo jazdy.

Kurwa, zraniony bok coraz bardziej dawał o sobie znać.

- Twoje nowe mieszkanko to ciało Omegi, koleś. Będziesz w nim ulokowany za darmo przez całą kurewską wieczność.

Blade oczy rozwarły się szeroko.

- Łżesz.

- Proszę cię. Niby po co? - V potrząsnął głową. - Twój szef o tym nie wspo­mniał? Zdaje się, że nie.

V wyjął z pochwy sztylet, poniósł rękę i wbił ostrze prosto w szeroką klatę gościa. Nastąpił rozbłysk światła na tyle jasnego, by rozjaśnić całą alejkę, następnie pyknię-cie i... cholera, błysk dosięgnął cywila, jego również podpalając. Po chwili z obu ciał pozostał w mroźnym powietrzu jedynie duszący zapach niemowlęcej zasypki.

Kurwa. Jak teraz powiadomić rodzinę cywila? Vrhedny przeszukał okolicę, licząc na znalezienie portfela ofiary, ale bezskutecznie. Odparł się więc o kubeł na śmieci i po prostu oddychał płytko. Przy każdym wdechu miał wrażenie, że nóż ponownie go dźga.

Zanim wyjął telefon, by zadzwonić po pomoc, spojrzał na sztylet. Czarne ostrze pokryte było czarną krwią reduktora. Przeanalizował przebieg walki z zabójcą i wy­obraził sobie innego wampira na jego miejscu, nie tak silnego jak on.

Podniósł rękę okrytą rękawicą. Jeśli jego charakter określiła klątwa, to Bractwo i jego szlachetny zamysł ukształtowały jego życie. A gdyby zginął dzisiejszej nocy? Gdyby to ostrze wbiło mu się w serce? Zostałoby tylko czterech wojowników.

Kurwa.

Na szachownicy jego przeklętej egzystencji pionki były już poustawiane, a prze­bieg gry z góry przesądzony. Rany, tyle razy w życiu nie mamy możliwości wyboru, ponieważ droga, którą podążamy, wyznaczona została już kiedyś przez innych.

Wolna wola to bzdura.

Mniejsza już o matkę i jej dramat - on musiał zostać Najsamcem Bractwa. Był to winien dziedzictwu, któremu służył.

Otarł ostrze o spodnie i umieścił broń w pochwie. Z trudem stanął na nogi i obma­cał kurtkę. Kurde... telefon. Gdzie był jego telefon? Został daleko stąd, w apar­tamencie. Musiał go tam zostawić po rozmowie z Ghromem...

Rozległ się strzał.

Kula trafiła go prosto w mięśnie klatki piersiowej.

Uderzenie poderwało go do góry i przekoziołkował w powietrzu. Padł na ziemię i leżał bez ruchu. Miażdżący ucisk wprawił jego serce w szamotanie, a umysł spowiła mu gęsta mgła. Jedyne, co mógł robić, to dyszeć. Krótkie i szybkie przerywane odde­chy przemykały przez gardło.

Ostatkiem sił podniósł głowę i spojrzał w dół, na swoje ciało. Rana postrzałowa. Krew na koszuli. Przeszywający ból w piersi. Koszmar się spełnił.

Zanim zdołał wpaść w panikę, połknęła go ciemność.

- Co ty, do diabła, wyprawiasz, Whitcomb? Dr Jane Whitcomb spojrzała znad listy pacjentów, którą właśnie podpisywała, i skrzywiła się. Manuel Manello, doktor me­dycyny, naczelny chirurg w St. Francis Medical Center, jak byk szarżował koryta­rzem w jej stronę. Wiedziała, dlaczego.

To nie będzie zbyt przyjemne. Jane skrobnęła podpis i przekazała listę pielęgniar­ce. Potem tylko obserwowała, jak kobieta szybko odbiega. Dobry manewr obronny, do tego dość popularny. Kiedy szef wpadał w taki humor, kto mógł, szukał schronie­nia... logiczna reakcja na groźbę wybuchu bomby. Naturalna nawet u półgłówków. Jane stawiła mu czoło.

Jane skrzyżowała ręce na piersi. Była wysoka, a mimo to

Manello przewyższał ją o kilka centymetrów. Do tego zbudowany był niczym za­wodowi sportowcy, jakich często operował: wielkie bary, wielki tors, łapy jak boch­ny.

W wieku czterdziestu pięciu lat pozostawał w doskonałej kondycji i był jednym z najlepszych chirurgów ortopedów w kraju.

Jak i przerażającym sukinsynem, zwłaszcza kiedy się wpienił. Dobrze, że była odporna na stres.

- Dobra, po pierwsze, nie przerywaj mi. Po drugie, nie podnoś na mnie głosu. Manello przeciągnął dłonią po gęstych, ciemnych włosach i wziął głęboki wdech.

- Wiem, powinnam ci powiedzieć. Nie jest to przyjemne zostać w ten sposób za­skoczonym.

Pokręcił głową.

- Niezbyt miła sytuacja. Odbieram telefon z Manhattanu, że jeden z moich naj­lepszych chirurgów prowadzi rozmowy w innym szpitalu... z moim mentorem.

- Czy to Falcheck ci o tym powiedział?

- Nie, jeden z jego podwładnych.

- Po co? Oboje wiemy, że taka jest prawda. A jeśli chodzi o Columbię... Czy chciałbyś mieć kogoś nad sobą przez kolejne dwie dekady swojego życia?

Nim powieki skryły jego mahoniowe oczy, miała wrażenie, że przez ułamek se­kundy dostrzegła w nich jakiś błysk. Ale zaraz po tym wsparł ręce na biodrach i roz­stawił szeroko ramiona.

- Nie chcę cię stracić, Whitcomb. Jesteś najlepszym chirurgiem urazowym, ja­kiego mam.

- I dlatego muszę spojrzeć w przyszłość. Podeszła do swojej szafki.

- Chcę prowadzić własny interes, Manello. Taka już jestem. -Kiedy ma się odbyć ta cholerna rozmowa?

- Pierwsza jutro po południu. Później mam wolny weekend i nie pełnię dyżuru, więc pewnie zostanę w mieście.

-Jasny gwint.

Rozległo się pukanie do drzwi.

- Wejść - powiedzieli równocześnie. Do środka zajrzała pielęgniarka.

-Robi się, doktor Whitcomb. -Dzięki, Nan. Spojrzała na Manello.

- Wracając do Columbii. Zrobiłbyś dokładnie to samo, gdybyś był na moim miejscu. Nie powinieneś więc się temu dziwić.

Nastąpiła dłuższa chwila ciszy, po której on pochylił się nieco do przodu.

- A ja nie pozwolę ci odejść bez walki. To z kolei nie powinno dziwić ciebie. Wyszedł. Jane oparła się plecami o szafkę.

- Nawet dobrze to przyjął - powiedziała do siebie. - Mimo wszystko. Drzwi znów się uchyliły i zajrzał Dubois.

Dubois wkroczył do środka. Jego buty ze skóry krokodyla nie wydawały żadnego dźwięku na podgumowanym linoleum.

- Nie wiem, jak ty to robisz. Jesteś jedyną osobą, która nie potrzebuje soli trzeź­wiących po spotkaniu z nim.

- On jest naprawdę w porządku. Dubois wydał dziwny dyszący dźwięk.

- Nie zrozum mnie źle. Cholernie go szanuję. Naprawdę. Ale nie chcę, by się wku­rzał.

Położyła dłoń na ramieniu kolegi.

- Stres męczy ludzi. Ty też straciłeś panowanie w zeszłym tygodniu, pamiętasz?

- Tak, masz rację - uśmiechnął się Dubois. - Przynajmniej nie rzuca już więcej przedmiotami.

Rozdział siódmy

Oddział pogotowia ratunkowego imienia T. Wibble Jonesa w St. Francis Medical Center, dzięki hojnej darowiźnie otrzymanej od swego imiennika, należał do najnowocześniejszych tego typu obiektów. Otwarty półtora roku temu kompleks, zajmujący ponad piętnaście tysięcy metrów kwadratowych, składał się z dwóch czę­ści, po szesnaście sal każda. Pacjenci powypadkowi kierowani byli na przemian do sekcji A lub B, i pozostawali tam pod opieką ekipy, do której zostali przydzieleni, dopóki ich nie wypuszczono, nie przyjęto do szpitala lub nie wysłano do kostnicy.

Przez środek obiektu przebiegała strefa nazywana przez personel medyczny zsy­pem. Zsyp przeznaczony był głównie dla przypadków urazowych, dzielących się na dwie grupy: tych, których przywieziono karetką, oraz tych przywiezionych helikopte­rem na lądowisko, znajdujące się jedenaście kondygnacji wyżej. Ci ostatni byli za­zwyczaj w stanie o wiele cięższym i zwożono ich do szpitala z okolicy w promieniu około dwustu pięćdziesięciu kilometrów. Dla tych pacjentów przeznaczona była spe­cjalna winda, prowadząca prosto do zsypu, na tyle duża, by pomieścić dwie pary no­szy i dziesięciu pracowników szpitala naraz.

Oddział urazowy miał sześć otwartych sal dla pacjentów, każda z nich wyposażo­na była w sprzęt rentgenowski oraz ultradźwiękowy, aparaty tlenowe i środki me­dyczne, miała też sporą wolną przestrzeń, umożliwiającą swobodne poruszanie się. Na samym środku znajdowało się centrum zarządzania, lub jak inni mówili, wieża kontrolna, wypełnione komputerami i tłumem wiecznie zajętego personelu. O każdej porze znajdował się tam przynajmniej jeden przyjmujący lekarz, a do tego czterech stażystów oraz sześć pielęgniarek, obsługujących od dwóch do trzech pacjentów.

Caldwell nie umywało się do Manhattanu, jednak problemem była zorganizowana przestępczość, często dochodziło do strzelaniny między handlarzami narkotyków, wiele było też wypadków samochodowych. Poza tym mieszkały tu blisko trzy milio­ny ludzi, normalne więc, że dochodziło do niezliczonych wypadków: postrzał w brzuch z pistoletu do nitów - gość próbował naprawić sobie w ten sposób rozporek w dżinsach; strzała wbita w mózgoczaszkę - ktoś chciał udowodnić, że ma dobrego cela, ale niestety się mylił; mąż porażony prądem - wpadł na świetny pomysł zreperowania kuchenki, tylko zapomniał odłączyć ją od prądu.

Zsyp należał do Jane. Jako szefowa oddziału urazowego była odpowiedzialna za wszystko, co działo się w tych sześciu salach, chociaż jako ratownik medyczny oraz chirurg urazowy także miała ręce pełne roboty. Na co dzień jednak załatwiała przede wszystkim przeniesienia pacjentów do sal operacyjnych, często odpowiadała również za wszelkiego rodzaju drobne sprawy.

Oczekując na swój przypadek postrzałowy, przeglądała akta dwóch pacjentów i zaglądała przez ramię pracującym stażystom i pielęgniarkom. Każdy członek ekipy urazowej był osobiście mianowany przez Jane, która w trakcie rekrutacji niekoniecz­nie wybierała absolwentów uniwersytetów z Ivy League, mimo iż sama wykształciła się na Harvardzie. Poszukiwała cech dobrego żołnierza lub, jak sama mówiła, twar­dziela. Zestaw typowy dla Sherlocka: rozum, kondycja, dystans. Zwłaszcza to ostat­nie. Trzeba było doskonałego wyczucia dystansu, by poradzić sobie w kryzysowych sytuacjach podczas dyżuru w zsypie.

Nie oznaczało to jednak, że brakowało im współczucia.

Generalnie rzecz biorąc, większość pacjentów urazowych nie potrzebowała trzy­mania za rękę lub dodawania otuchy. Zwykle byli odurzeni lekami albo zszokowani, ponieważ krew lała się z nich jak z sikawki, albo część ich ciała znajdowała się za­mrożona w opakowaniu, albo ich skóra była spalona w siedemdziesięciu pięciu pro­centach. Pacjenci ci potrzebowali przede wszystkim dobrze wykwalifikowanych, trzeźwo myślących ludzi, świetnie wykonujących swoją robotę.

Za to ich rodziny oraz ukochani potrzebowali dobroci, współczucia i wsparcia zawsze, kiedy to tylko możliwe. Każdego dnia w zsypie ludzie umierali lub byli wskrzeszani, i nie tylko ci leżący na noszach doświadczali zatrzymania oddechu lub jego powrotu. Poczekalnie wypełnione były innymi, których również to dotyczyło: mężami, żonami, rodzicami, dziećmi.

Jane wiedziała, jak to jest stracić kogoś, kto stanowił część ciebie, dlatego pracu­jąc pozornie bez emocji, była świadom ludzkiej strony medycyny. Starała się być zawsze po stront ludzi, z którymi miała do czynienia. By pracować w zsypie trzeba było stawić czoło obu stronom tej roboty. Trzeba było mieć siłę wojownika oraz od­powiednie podejście do chorego. Jak mawiała swojemu personelowi, zawsze powinno się znaleźć czas, by potrzymać kogoś za rękę, wysłuchać jego skarg lub pozwolić wypłakać się na swoim ramieniu, ponieważ nie wiadomo, kiedy sami możemy zna­leźć się w takiej potrzebie. Tragedia może dotknąć wszystkich, każdy z nas w takim samym stopniu podlega zmiennym zachciankom losu. Niezależnie od koloru skóry, zawartości portfela, tego, czy jesteśmy homo czy hetero, ateistami czy też wierzący­mi, z jej punktu widzenia wszyscy są równi. I przez kogoś kochani.

- Doktor Goldberg właśnie zadzwonił, że jest chory - poinformowała ją pielę­gniarka.

Jane roześmiała się.

Jane uścisnęła lekko rękę pielęgniarki.

Pielęgniarka uśmiechnęła się.

- Nigdy nie pozwalasz im odejść, nim kilka razy nie upewnisz się, czy przypad­kiem czegoś nie można było zrobić inaczej.

To prawda. Jane pamiętała każdego pacjenta, który kiedykolwiek zmarł w zsypie, niezależnie od tego, czy to ona go przyjmowała, czy inny lekarz. Wszystkich nie­boszczyków skatalogowanych miała w swojej głowie. Nocą, kiedy nie mogła zasnąć, twarze oraz nazwiska przelatywały jej przed oczyma niczym staroświeckie mikrofi-sze, dopóki nie czuła, że zaraz zwariuje od tego sprawdzania obecności.

Ta lista umarłych ostatecznie popchnęła ją do działania i chyba szlag by ją trafił, gdyby oczekiwany teraz postrzelony też na niej wylądował.

Jane podeszła do komputera i wywołała wszelkie dostępne informacje na temat pacjenta. Zapowiadała się prawdziwa batalia. Mieli do czynienia zarówno z raną kłu­tą, jaki pociskiem w klatce piersiowej. Mając na względzie miejsce, gdzie gość został znaleziony, mogłaby się założyć, że był albo dilerem narkotykowym prowadzącym interesy na niewłaściwym terenie, albo poważnym kupcem narkotyków, któremu wymierzono karę. Najprawdopodobniej więc nie był ubezpieczony, chociaż to akurat nie było istotne. St. Francis przyjmowało wszystkich pacjentów, bez względu na ich wypłacalność.

Trzy minuty później otworzyły się podwójne drzwi i z prędkością wystrzelonego z procy pocisku wjechały nosze. Pan Michael Klosnick przypięty był do nich pasami. Ogromny mężczyzna rasy białej, z dużą ilością tatuaży, w skórzanym ubraniu i z hiszpańską bródką. Sanitariusz podawał mu tlen, drugi trzymał sprzęt i pchał nosze.

- Sala czwarta - rzuciła Jane. - Na czym stoimy? Ten od tlenu powiedział:

- Podano dwie kroplówki płynu Ringera i mleczanów. Ciśnienie sześćdziesiąt na czterdzieści i spada. Oddech czterdzieści. Tętno około stu czterdziestu. Otrzymał elektrowstrząs na poziomie dwustu dżuli. Częstoskurcz sinusoidalny około stu czter­dziestu.

W sali numer cztery sanitariusze zatrzymali nosze. Personel zsypu był już na miej­scu. Jedna z pielęgniarek zajęła miejsce przy niewielkim stoliku, by rejestrować prze­bieg akcji. Dwie kolejne czekały w gotowości, a czwarta przygotowała się do rozcię­cia skórzanych spodni pacjenta. Nieopodal stali stażyści, by obserwować i w razie potrzeby służyć pomocą.

- Mam portfel. - Sanitariusz przekazał go pielęgniarce trzymającej nożyczki.

- Michael Klosnick, trzydzieści siedem lat - przeczytała. - Zdjęcie w dowodzie niewyraźnie, ale... to może być on, zakładając, że przefarbował włosy na czarno i zapuścił bródkę.

Podała portfel notującej wszystko koleżance i wzięła się za spodnie.

- Sprawdzę, czy figuruje w systemie - zakomunikowała pielęgniarka, wklepując dane do komputera. - Mam g°- czekaj, to jest... to musi być błąd. Nie, adres się zga­dza, ale nie data urodzenia.

Jane przeklęła pod nosem.

- Mogą występować problemy z nowym systemem rejestracji elektronicznej, więc nie chcę opierać się na tych danych. Sprawdźmy grupę krwi i od razu prześwietlmy klatkę piersiową.

Kiedy pobrano krew, Jane przeprowadziła szybkie badanie wstępne. Rana postrza­łowa była czystym, malutkim otworem widocznym nieopodal jakiejś blizny na piersi. Cienka strużka krwi nie zdradzała, co dzieje się wewnątrz. Podobnie było z raną po nożu. Na pierwszy rzut oka niezbyt wielka tragedia. Miała nadzieję, że wnętrzności pozostały nienaruszone.

Rzuciła okiem na resztę jego ciała - liczne tatuaże. Była też dawna rana po ostrych obrażeniach genitaliów.

- Pokażcie mi rentgen, potrzebne jeszcze USG serca... Nagle rozległ się krzyk.

Jane spojrzała w tamtym kierunku. Siostra, która rozbierała pacjenta, padła w konwulsjach na podłogę, rękoma i nogami uderzając o posadzkę. W ręce trzymała czarną rękawicę należącą do pacjenta.

Przez ułamek sekundy wszyscy zastygli w bezruchu.

- Dotknęła tylko jego ręki i upadła - powiedział ktoś.

- Wracać do pracy! - krzyknęła Jane. - Estevez, zajmij się nią. Chcę natychmiast wiedzieć, co jej jest. Reszta do roboty. Już!

Jej polecenia zmusiły personel do działania. Wszyscy ponownie skupili się na pra­cy, a pielęgniarkę przeniesiono do sali obok, gdzie zaopiekował się nią Estevez.

Prześwietlenie klatki piersiowej wyszło całkiem dobrze, lecz z jakiegoś powodu USG serca było marnej jakości. Jednakże obydwa wykazały dokładnie to, czego spo­dziewała się Jane: krwawienie wewnątrzosierdziowe od rany postrzałowej w prawej komorze. Krew gromadziła się w worku osierdziowym i naciskała na serce, utrudnia­jąc jego pracę i sprawiając, że słabo pompowało krew.

- Potrzebne USG brzucha, ja spróbuję zyskać trochę czasu z jego sercem. W tej sytuacji Jane potrzebowała więcej informacji na temat rany po nożu.

- Jak skończycie, sprawdźcie obydwie maszyny. Niektóre zdjęcia klatki piersiowej są kiepskiej jakości.

Podczas gdy stażysta zabrał się za brzuch, Jane chwyciła grubą igłę i założyła ją na strzykawkę. Pielęgniarka przetarła klatkę piersiową mężczyzny środkiem odkaża­jącym, a Jane przebiła się przez skórę i odnalazła drogę pomiędzy żebrami, nakłuwa­jąc worek osierdziowy i odciągając krew, łagodząc tym samym efekty krwawienia. Zleciła również przy. gotowanie sali operacyjnej numer dwa i postawienie w gotowo­ści ekipy.

Wykorzystaną strzykawkę przekazała pielęgniarce, która miała się jej pozbyć.

- Spójrzmy na jamę brzuszną.

Sprzęt bez wątpienia nawalał, ponieważ otrzymywane obrazy nie były tak wyraź­ne, jak tego chciała. Ale i tak dane były niezłe - wszystkie istotne organy wewnętrzne były nienaruszone.

- OK, brzuch wydaje się w porządku. Przenieśmy go na górę, prędko. Wychodząc ze zsypu, wetknęła głowę do sali, w której Estevez zajmował się pie­lęgniarką.

- Jej serce ustabilizowało się po tym, jak przyłożyliśmy jej „łyżki".

- Miała migotanie komór? Chryste.

- Tak jak ten koleś od telefonu, którego mieliśmy wczoraj. Jakby została porażo­na ładunkiem elektrycznym.

Jane dogoniła swojego pacjenta, kiedy personel wyjeżdżał z nim ze zsypu do win­dy prowadzącej na blok operacyjny. Piętro wyżej poszła przygotować się do operacji, podczas gdy pielęgniarki zajmowały się pacjentem. Na jej prośbę przygotowano płu­co-serce oraz by-pass sercowo-płucny, a badania rentgenowskie oraz ultradźwiękowe przeprowadzone piętro niżej wyświetliły się na ekranie komputera.

W sali operacyjnej raz jeszcze przyjrzała się zdjęciom klatki piersiowej. Prawdę mówiąc, oba były marnej jakości, bardzo ziarniste i powielone, lecz wystarczały, by się rozeznać. Kula utkwiła w mięśniach i Jane zamierzała ją tam zostawić. Ryzyko związane z jej usunięciem było większe niż przy pozostawieniu jej w spokoju. Ofiary strzelaniny często opuszczały zsyp razem ze swoim ołowianym trofeum.

Zmarszczyła brwi i pochyliła się bliżej ekranu. Interesujący pocisk. Okrągły, inny niż te, które zwykła widywać wewnątrz ciał swoich pacjentów. Mimo wszystko jed­nak chyba wykonany ze zwykłego ołowiu.

Jane zbliżyła się do leżącego na stole pacjenta. Jego pierś została przygotowana już do operacji.

- Żadnego by-passu. Nie chcę tracić na to czasu. Dysponujemy odpowiednią krwią?

- Problem w tym, że nie udało się określić grupy jego krwi. Jane rzuciła okiem na pacjenta.

- Nie udało się?

- Odczytana próbka została zwrócona jako niezidentyfikowana. Jednak mamy na stanie osiem litrów grupy 0.

Jane skrzywiła się.

- No dobra, bierzmy się za robotę.

Używając laserowego skalpela, wykonała nacięcie na klatce piersiowej pacjenta, następnie przebiła się przez mostek i rozwarła żebra chroniące niczym kraty serce, odsłaniając...

Jane zaparło dech w płucach.

-Jasna...

Spojrzała na asystującą jej pielęgniarkę.

Ssanie, Jacques. Nie obchodzi mnie, jak to wygląda. Naprawię to, zakładając, że dobrze trafię w to cholerstwo.

Rozległ się syczący dźwięk ssaka. Gdy krew została usunięta, oczom Jane ukazała się anomalia fizyczna, jakiej nigdy wcześniej nie widziała: sześciokomorowe serce. Więc to było to „powielenie", które widziała na zdjęciu. Dodatkowa para komór.

- Zdjęcia! - krzyknęła. - Ale szybko, proszę.

Kiedy wykonano już fotografie, pomyślała: „O rany, oddział kardiologii zeświruje, jak to zobaczy". Nigdy wcześniej nie widziała czegoś takiego, mimo że dziura wy­rwana w prawej komorze wyglądała całkiem znajomo. Widziała już sporo takich przypadków.

- Szycie.

Jacques wcisnęła jej w dłoń parę szczypiec. Kiedy już chciała zabrać się za zszy­wanie odcinka od mostka do obojczyka, nagle maszyny zaczęły pikać i odezwał się anestezjolog:

- Ciśnienie sześćdziesiąt na czterdzieści i spada. Jane pochyliła się nad pacjentem.

- Nawet o tym nie myśl — warknęła. — Jak mi tu teraz umrzesz, to bardzo się wkurzę.

Nagle, wbrew wszelkim przesłankom medycznym, mężczyzna otworzył oczy. Ich spojrzenia się spotkały.

Jane odskoczyła do tyłu. Dobry Boże... jego tęczówki przypominały diamenty. Lśniły jak zimowy księżyc w bezchmurną noc. Po raz pierwszy w życiu osłupiała. Miała wrażenie, że połączyły się nie tylko ich spojrzenia, ale i ciała, dziwnie poskrę­cane i splecione, niepodzielne...

- Znowu migotanie komór - krzyknął anestezjolog. Jane natychmiast się skoncentrowała.

- Nie opuszczaj mnie - rozkazała pacjentowi. - Słyszysz? Nie opuszczaj mnie. I mogłaby przysiąc, że gość, nim zamknęły mu się powieki, kiwnął do niej głową.

Wróciła do ratowania mu życia.

- Naprawdę musisz rzucić trochę światła na incydent z wyrzutnią ziemniaków -powiedział Butch.

Furiath wzniósł oczy i rozsiadł się wygodnie na ławie.

- I udowodniliśmy, że jesteśmy wyborowymi strzelcami.

- Następnym razem obierzcie sobie jakiś inny... Furiath zmarszczył brwi i odsunął martini od ust. Bez

żadnego wyraźnego powodu jego instynkty nagle uaktywniły się, zapalając się i dzwoniąc niczym automat do gry. Rozejrzał się po VIP-roomie w poszukiwaniu nad­chodzących kłopotów.

- Nie wiem.

Furiath raz jeszcze przyjrzał się tłumowi. O rany, jakby paskudny smród wdarł się do pokoju, wciąż jednak nic złego się nie działo.

Furiath wyciągnął telefon i wybrał numer do brata bliźniaka. Zbihr natychmiast odebrał i zapytał, czy u Furiatha wszystko w porządku.

-Nic mi nie jest, Z, ale ty też to czujesz, co?

Siedzący po drugiej stronie stołu Butch przyłożył do ucha swoją komórkę.

- Kochanie? Dobrze się czujesz?... Wszystko OK?... Tak, nie mam pojęcia... Gh-rom chce ze mną mówić? Tak, jasne, daj go... Hej, stary. Tak. Furiath i ja... No... Nie. Rankohr jest z tobą?... W porządku. Jasne. Już dzwonię do Vrhednego.

Glina rozłączył się, przycisnął kilka klawiszy i telefon znowu znalazł się przy jego uchu. Brwi Butcha obniżyły się.

- V? Zadzwoń do mnie. Natychmiast, jak to odsłuchasz. Zakończył połączenie w momencie, kiedy Furiath roz łączył się z Z.

Obaj rozsiedli się wygodnie. Furiath przekładał drinka z ręki do ręki. Butch bawił się krzyżem.

- Może poszedł do swojego apartamentu, by zająć się jakąś samicą - powiedział wreszcie Butch.

Mimo iż wszystkie telefony Bractwa wyposażone były w czipy, V nigdy nie pra­cował, mając włączony telefon, tak więc zadzwonienie do rezydencji i wytropienie go było raczej niemożliwe. V wielokrotnie obwiniał swoją rękę za złe funkcjonowanie urządzeń. Twierdził, że cokolwiek było przyczyną świecenia jego dłoni, powodowało to zakłócenia elektryczne oraz magnetyczne. Bez wątpienia wpływając też na gów­nianą jakość połączenia. Ilekroć rozmawiało się z V przez telefon, na linii zawsze był szum, nawet jeśli było to połączenie ze stacjonarnego.

Furiath i Butch wytrzymali około półtorej minuty, zanim spojrzeli na siebie i rów­nocześnie zaczęli mówić:

Wstali i ruszyli w stronę bocznego wyjścia z klubu. W zaułku na zewnątrz Furiath spojrzał na nocne niebo.

- Chcesz, żebym zmaterializował się u niego naprawdę szybko?

- Commodore. Ostatnie piętro, południowo-zachodni róg. Poczekam tutaj.

Dla Furiatha była to kwestia chwili. Kiedy pojawił się na tarasie lśniącego apartamentu jakieś dziesięć przecznic w stronę rzeki, nawet nie zawracał sobie głowy podchodzeniem do szklanej ściany. Na odległość wyczuł, że jego brata tam nie ma i w mgnieniu oka z powrotem znalazł się obok Butcha.

Glina zamarł. Na jego twarzy pojawił się dziwaczny grymas. Jego głowa obróciła się błyskawicznie w prawo.

Odkąd Butch doświadczył starcia z Omegą, był w stanie wyczuwać tych sukinsy­nów niczym monety wykrywaczem metalu.

Reduktorzy wynurzyli się zza rogu, rzucili spojrzenie na Furiatha i Butcha, i na­tychmiast stanęli gotowi do walki. Zaułek przy wyjściu z Zero Sum nie był najlep­szym miejscem, ale na szczęście zimna noc wypłoszyła wszystkich ludzi w okolicy.

Rzucili się na przeciwników.

Rozdział ósmy

Dwie godziny później Jane otworzyła szeroko drzwi na oddział pooperacyjny. Była gotowa wracać już do domu. Torbę zawiesiła na ramieniu, klucze do samochodu trzymała w dłoni, kurtkę zarzuciła na ramiona. Nie zamierzała jednak wyjść bez zaj­rzenia do postrzelonego pacjenta. Widząc ją, pielęgniarka rzuciła:

- Zadzwoniłam pod numer z jego akt medycznych. Gość, który odebrał, po­wiedział, że mieszka tam od dziesięciu lat i nigdy nie słyszał o kimś takim jak Micha­el Klosnick. Tak więc wpis był fałszywy. Och, a widziałaś broń, jaką przy nim znale­ziono? To dopiero ubezpieczenie się na każdą ewentualność.

I obie równocześnie powiedziały to samo:

- Narkobiznes.

Jane potrząsnęła głową.

- Nie, chyba że wciska swoją ofertę grupie profesjonalnych wrestlerów. Shalonda śmiała się jeszcze, kiedy Jane ruszyła już wzdłuż korytarza. Sala numer

sześć znajdowała się na samym końcu po prawej, więc po drodze zajrzała jeszcze do dwóch innych pacjentów. Jeden miał pęknięte jelito, efekt źle przeprowadzonej lipo-sukcji, drugi zaś nabił się na ogrodzenie w wyniku wypadku motocyklowego.

Wszystkie pokoje na tym oddziale były takie same - sześć metrów kwadratowych, szklana frontowa ściana, którą można było zasłonić w celu uzyskania prywatności. Nie były to pokoiki z oknem, reprodukcją obrazu Moneta i telewizorem. Jeśli ktoś czuje się na tyle dobrze, że zajmuje go to, co leci w telewizji, z pewnością nie trafi tutaj. Jedyne ekrany oraz obrazki należały tu do sprzętu monitorującego.

Kiedy Jane weszła do szóstki. Faye Montgomery sprawdzała właśnie kroplówkę.

Jane odłożyła torbę i sięgnęła po dokumentację medyczną, która znajdowała się w kieszeni na drzwiach.

- Wszystko dobrze i zanim zapytasz - jego stan jest stabilny. Swoją drogą to zdumiewające.

Jane przejrzała zapiski.

- Coś takiego.

Już miała zamknąć teczkę, kiedy spojrzała na cyferki zapisane w lewym rogu i skrzywiła się. Dziesięciocyfrowy identyfikator pacjenta był o setki tysięcy niższy od tych przyznawanych nowym podopiecznym. Sprawdziła więc datę założenia jego akt: 1971. Przerzucając kartki, odnalazła dwa przyjęcia szpitala: jedno z powodu pchnię­cia nożem, drugie zaś po przedawkowaniu narkotyków; daty '71 i '73.

Ach, do diabła, już gdzieś to wcześniej widziała. Zera i siódemki mogły wyglądać podobnie, jeśli pisało się je w pośpiechu. Szpital nie prowadził skomputeryzowanego rejestru do końca roku 2003, a wcześniej wszystka zapisywane było ręcznie. Wpis ten najwyraźniej został przepisany przez przetwarzającego dane. który błędnie go zinter­pretował: zamiast '01 i '03 wpisano '71 i '73.

tylko że... data urodzenia w ogóle nie miała sensu. Pacjent miał trzydzieści siedem lat trzy dekady temu.

Zamknęła teczkę i położyła na nie) dłoń.

- Musimy wymagać większej precyzji od serwisu transkrypcyjnego.

- Też to zauważyłam. Słuchaj, chcesz pobyć z nim trochę sama?

- Jasne, byłoby wspaniale. Faye zatrzymała się w drzwiach.

- Słyszałam, że dziś w nocy byłaś niesamowita na sali operacyjnej. Jane uśmiechnęła się nieznacznie.

- Ekipa była niesamowita. Ja tylko robiłam, co do mnie należało. Hej, zapomnia­łam powiedzieć Shalondzie, że biorę tego NN w Spring Madness. Czy mogłabyś...

- Jasne. I zanim zapytasz, tak. w tym roku znowu bierze udział w programie po-mocowym.

- Dobrze, będziemy znęcać się nad sobą przez kolejne sześć tygodni.

- Dlatego też wybrała służbę publiczną, byśmy z kolei my mogli patrzeć, jak to robicie. Obie jesteście takie oddane.

Faye wyszła, a Jane zaciągnęła zasłonę i podeszła do pacjenta. Był zaintubowany. Ciśnienie krwi niskie, ale stabilne, tętno powolne i jakoś dziwnie wyświetlało się na monitorze, chociaż biło w nim aż sześć komór. Chryste, to jego serce.

Pochyliła się, analizując rysy twarzy pacjenta. Biały, najpewniej ze wschodniej Europy. Przystojniak, chociaż uroda przyćmiona było nieco tymi tatuażami na skro­niach. Pochyliła się jeszcze niżej, chcąc przyjrzeć się rysunkom na jego skórze. Mu­siała przyznać, że były pięknie wykonane. Wzory skomplikowane, coś pośredniego między znakami chińskimi a hieroglifami. Doszła do wniosku, że symbole muszą mieć związek z gangiem, mimo iż nie przypominał jednego z tych ludzi. Wyglądał bardziej dziko, jak żołnierz. Być może tatuaże miały związek ze sztukami walki?.

Kiedy rzuciła okiem na rurkę wprowadzoną do jego ust, zauważyła coś niezwy­kłego. Kciukiem uniosła jego górną wargę. Miał bardzo wydatne kły. I zaskakująco ostre.

Jakiś zabieg kosmetyczny, bez wątpienia. W dzisiejszych czasach ludzie robili ze swoim wyglądem mnóstwo szalonych rzeczy, a on miał przecież wytatuowaną twarz.

Podniosła okrywającą go cienką kołdrę. Opatrunek na piersi wyglądał nieźle. Ba­dała dalej, zmierzając w dół jego ciała. Sprawdziła opatrunek rany po nożu, a następ­nie obmacała obszar jamy brzusznej. Delikatnie uciskała, przyglądając się jednocze­śnie tatuażom nad genitaliami. Następnie skupiła się na widocznych tam bliznach.

Został częściowo wykastrowany.

Biorąc pod uwagę brzydkie blizny, nie była to operacja, a raczej wynik jakiegoś wypadku. A przynajmniej taką miała nadzieję, ponieważ każde inne wytłumaczenie sprowadzałoby się do tortur.

Przykryła go i ponownie przyjrzała się jego twarzy. Odruchowo położyła dłoń na jego ramieniu.

Szef przeszedł na drugą stronę łóżka, mierząc pacjenta wzrokiem.

- Wiesz co, nie wydaje mi się, żeby prowadził życie pod czyjeś dyktando.

- Widziałeś zdjęcia?

- Jego serca? Jasne. Chcę wysłać je chłopakom z Columbii, by rzucili na nie okiem. Zapytasz ich, co o tym sądzą, kiedy już tam będziesz.

Puściła to mimo uszu.

- Jeśli zdołamy uzyskać jego zgodę, uważam, że powinniśmy zrobić mu dokładny przegląd, aż do samych chromosomów.

- Ach, ta twoja druga miłość. Geny.

Zabawne, że o tym pamiętał. Najprawdopodobniej tylko raz wspomniała o tym, że prawie wylądowała przy badaniach genetycznych.


Z zapałem nałogowca wyobraziła sobie wnętrze pacjenta, ujrzała jego serce w swojej dłoni.

- Mógłby okazać się znakomitym przykładem klinicznym. Boże, cudownie było­by prowadzić nad nim badania. Albo przynajmniej wziąć w nich udział.

Delikatne pikanie sprzętu monitorującego zdawało się potęgować ciszę panującą pomiędzy nimi. Nagle pewna myśl zjeżyła jej włosy na głowie. Podniosła wzrok. Manello wpatrywał się w nią z grobową miną, jego masywna szczęka była nierucho­ma, brwi miał zmarszczone.

By uniknąć jego wzroku, spojrzała na łóżko pacjenta, poprawiła prześcieradło.

- Chryste, Jane. Nie chcę, żebyś odeszła, ponieważ będzie mi ciebie cholernie brakować i ponieważ... do diabła, potrzebuję cię, rozumiesz? Potrzebuję ciebie tutaj. Żebyś była przy mnie.

Jane zaczęła mrugać jak szalona. W ciągu ostatnich czterech lat nie zauważyła ni­czego, co by świadczyło, że mu się podoba. Jasne, byli ze sobą blisko i takie tam. Była też je dyną osobą, która potrafiła go uspokoić, kiedy tracił pano wanie. Zawsze rozmawiali ze sobą wyłącznie o działalno ści szpitala, nawet jeśli spotykali się gdzieś po pracy. I jada li wspólnie każdej nocy, kiedy byli na dyżurze i... mówił jej wtedy o swojej rodzinie, a ona jemu o swojej...

Kurczę.

Tak, tylko że facet był najgorętszym towarem w całym

szpitalu. W niej zaś było tyle kobiecości co... w stole operacyjnym.

Tyle że miała tyle samo krągłości co one.

- No, Jane, jak mogłaś tego nie zauważyć? Gdybyś pozwoliła mi zrobić choć je­den krok, w mgnieniu oka znalazłbym się pod twoim fartuchem.

- Zwariowałeś? - powiedziała półgłosem.

- Nie.

Jego powieki zrobiły się ociężałe.

- Wiem o tym. - Jego pełne usta wykrzywił uśmiech. - Zresztą podoba mi się to. Nikt mi się nie przeciwstawia . oprócz ciebie.

Przyglądała mu się w osłupieniu. Nadal nie znajdowała odpowiednich słów. Boże, minęło już tyle czasu, odkąd w jej życiu był jakiś mężczyzna. W łóżku. W głowie. Cholernie dużo czasu. Całe lata samotnego powracania do domu, samotnego brania prysznica, samotnego padania na łóżko, samotnego wstawania rano i samotnych po­dróży do pracy. Odkąd odeszli rodzice, nie miała już żadnej rodziny, a zważywszy na to, ile godzin spędzała w szpitalu, nie miała też żadnych przyjaciół z zewnątrz. Jedyną osobą, z która tak naprawdę rozmawiała, był... cóż, Manello.

Kiedy tak na niego patrzyła, przyszło jej nagle do głowy, że rzeczywiście to on był powodem, dla którego zamierzała stąd odejść. I to nie tylko dlatego, że stał na drodze jej kariery w instytucie. Chyba podświadomie zdawała sobie sprawę z tego, że zbliża się czas szczerej rozmowy i chciała uciec, zanim do niej dojdzie.

- Milczenie — odezwał się znów Manello - nie jest w chwili obecnej najstosow­niejsze. Chyba że próbujesz znaleźć odpowiednie słowa, by powiedzieć coś w stylu: „Manny, kochałam się w tobie latami, chodźmy teraz do ciebie i spędzi my cztery następne dni w pozycji leżącej".

- Przecież jutro pracujesz - odpowiedziała odruchowo.

- Zadzwonię, że jestem chory. Powiem, że złapałem grypę. I jako twój przełożo­ny, każę ci zrobić to samo.

Pochylił się do przodu ponad pacjentem.

- Nie jedź jutro do Columbii. Nie wyjeżdżaj. Zobaczmy, co nam z tego wyjdzie.

Jane zdała sobie nagle sprawę, że wpatruje się w ręcę Manny'ego... silne, duże rę­ce, które wyleczyły tyle bioder, barków i kolan, ratowały kariery oraz szczęście tak wielu sportowców. Ale nie operował przecież tylko młodych i wysportowanych. Po­magał też starszym i poszkodowanym w wypadkach.

Spróbowała wyobrazić sobie, że te dłonie dotykają jej skóry.

- Manny... - wyszeptała - ale to przecież szaleństwo.

Po drugiej stronie miasta, w alejce za Zero Sum, Furiath podniósł się znad nieru­chomego ciała upiornie białego reduktora. Sztyletem wyciął otwór w szyi tamtego i czarna krew tryskała teraz na pokryty topniejącym śniegiem asfalt Odruchowo chciał ugodzić to coś w serce i odesłać z powrotem do Omegi, lecz uznał, że to przestarzały sposób. Nowy był zdecydowanie lepszy.

Jednakże kosztowało to Butcha dość sporo. — Jest już twój — powiedział Furiath i odsunął się. Butch podszedł bliżej. Jego buty chrupały na oblodzonych kałużach. Twarz miał posępną, kły wydłużyły mu się, a jego zapach niósł ze sobą pochodzącą od przeciwników mdlącą słodycz zasypki dla niemowląt. Wykończył już zabójcę, z którym walczył, wykonał swoje zadanie specjalne, a teraz miał zrobić to ponownie.

Kiedy osunął się na kolana, biorąc w dłonie bladą twarz reduktora, sprawiał wra­żenie zmotywowanego, ale i cierpiącego. Pochylił się, otworzył usta, schylił się nad ustami zabójcy i rozpoczął długi, powolny wdech.

Oczy reduktora rozbłysły, a z jego ciała wydobyła się czarna mgła, która wessana została do płuc Butcha. Wdech wykonany został bez najmniejszego zawahania się, bez zatrzymania ciągu. Był to po prostu nieprzerwany strumień Zła, przelany z jedne­go naczynia do drugiego. Na zakończenie przeciwnik stał się po prosty szarym popio­łem. Jego ciało zapadło się w sobie, następnie rozproszyło w drobny pył, który porwał mroźny wiatr.

Butch ugiął się. Osłabły, opadł bokiem na pokrytą śniegową breją jezdnię. Furiath podszedł i wyciągnął rękę...

- Nie dotykaj mnie.

Głos Butcha był zaledwie sapnięciem.

- Nie!

Butch poderwał się do góry.

- Daj mi tylko chwilę.

Furiath stał nad nim, ochraniając go i obserwując alejkę na wypadek nadejścia ko­lejnych zabójców.

Piwne oczy gliny spojrzały w górę.

Butch stanął na nogi i mimo że jego ciało kołysało się jak flaga na wietrze, był w pełnej gotowości.

- Chodźmy.

Ruszyli wzdłuż Trade Street. Furiathowi nie podobał się wyraz twarzy Butcha. Glina miał minę luzaka, który nie podda się, dopóki nie padnie.

Bezskutecznie przeszukiwali najbardziej nieprzyjazne zakątki Caldwell - V nig­dzie nie było. Pogarszało to tylko samopoczucie Butcha.

Kiedy dotarli do samego końca Redd Avenue, Furiath zatrzymał się.

- Powinniśmy zawrócić. Wątpię, by zaszedł aż tak daleko.

Butch także przystanął. Rozejrzał się i przytłumionym głosem powiedział:

- Hej, zbadaj to. To stary budynek, w którym mieszkała kiedyś Beth.

- Nie powiedziałem, że mamy zakończyć poszukiwania. Ale dlaczego miałby być aż tak daleko? Jesteśmy na granicy dzielnic mieszkaniowych. Zbyt dużo tu oczu, więc na pewno nie przyszedłby tu szukać okazji do walki.

- A jeśli go znokautowali?

Furiath nie zdążył odpowiedzieć, gdy zauważyli zbliżającą się z dużą prędkością furgonetkę Channel Six News- -Leader. Dwie ulice dalej rozbłysły jej światła hamul­cowe, po czym skręciła w lewo.

Jedyne, co przyszło Furiathowi na myśl, to „cholera". Busy telewizyjne nie poru­szały się z taką prędkością, jadąc do kota, który wlazł na drzewo. Chociaż mógł to być jakiś ludzki syf, na przykład ołowiany prysznic w ramach gangsterskich pora­chunków.

Problem w tym, że jakieś przerażające, przygniatające przeczucie mówiło Furia­thowi, że wcale nie o to chodziło. Kiedy więc Butch ruszył w tamtą stronę, dotrzymał mu kroku. Nie padły żadne słowa, co oznaczało, że glina prawdopodobnie myślał dokładnie to samo: „Proszę, Boże, niech to będzie tragedia kogoś innego, nie nasza".

Kiedy doszli do miejsca, gdzie stał wóz telewizyjny, wszystko utrzymane było w typowej konwencji kryminalnej. Przy wjeździe do 20th Avenue stały dwa patrole policyjne, reporter w świetle reflektora zwracał się do kamery, mężczyzna w mundu­rze chodził dokoła ze zwojem żółtej taśmy, a kupa podnieconych tragedią gapiów paplała głośno.

Podmuch wiatru niósł ze sobą zapach krwi V oraz mdlący zapach zasypki nie­mowlęcej reduktorów.

- O, Boże...

Zapach cierpienia Butcha nadał tej mieszance ostry posmak.

Glina wychylił się gwałtownie w stronę taśmy, lecz Furiath zdążył złapać go za rękę. Złość Butcha była niemal namacalna. Odrzucił rękę Furiatha i uderzył go w brzuch, przewracając w nim wszystkie wnętrzności.

Mimo wszystko nie zrezygnował.

-Trzymaj się, kurwa, z daleka. Zapewne pracowałeś z kilkoma z tych munduro­wych.

Butch otworzył usta, ale Furiath powstrzymał go, mówiąc:

- Zamknij się i martw się tym, żebyś utrzymał się na nogach.

Co miało okazać się nie lada wyzwaniem, ponieważ Butch był okropnie zmordo­wany. Jezu... jeśli V był martwy, zabije to każdego z braci, ale gliniarz będzie miał wyjątkowy kłopot. Po tym, jak wessał reduktorów jak elektroluks, V był jedynym, który mógł wyciągnąć z niego to Zło.

- Idź, Butch. To zbyt niebezpieczne dla ciebie. Zmykaj.

Glina odszedł kilka metrów dalej i odparł się o samochód zaparkowany pod osłoną mroku. Furiath dołączył tymczasem do tłumu zgromadzonego przy żółtej taśmie. Pierwsze co zobaczył, to szczątki w miejscu, gdzie pozbyto się reduktora. Szczęśliwie policja nie zwracała na nie uwagi. Myśleli zapewne, że ta lśniąca kałuża to paliwo, które wyciekło z samochodu, a ślady spalenizny to pozostałości po ognisku rozpalo­nym przez bezdomnego. Nie, oni skupili swą uwagę na centrum całego widowiska, gdzie bez wątpienia wcześniej leżał Vrhedny w kałuży czerwonej krwi.

O... Boże.

Furiath zerknął na człowieka w pobliżu.

- Co się stało?

Gość wzruszył ramionami.

- Postrzał. Jakaś bijatyka.

Słysząc to, odezwał się jakiś dzieciak, podekscytowany jakby była to najfajniejsza rzecz na świecie.

- Dostał w klatkę piersiową. Widziałem, jak to się stało, i to ja zadzwoniłem pod dziewięćset jedenaście.

Z dumą zamachał telefonem komórkowym.

- Kazali mi tu czekać, bo chcą mnie jeszcze przesłuchać.

Furiath zlustrował go wzrokiem.

- A co tu się stało?

- Boże, nie uwierzyłbyś. To było jakby prosto z programu, gdzie pokazują na­grane prawdziwe katastrofy. Oglądałeś kiedyś?

- Jasne.

Furiath obrzucił wzrokiem budynki po obu stronach alejki. Brak okien. Ten dzie­ciak to był zapewne jedyny świadek.

- Więc co się stało?

- Kiedy zadzwoniłeś pod dziewięćset jedenaście?

- Cóż, odczekałem chwilę, bo myślałem, że ktoś wypadnie z tej alejki, a nie chciałem, żeby i do mnie strzelił. Ale nikt się nie pojawił, więc doszedłem do wnio­sku, że ulotnili się jakoś tyłem albo coś w tym stylu. Wtedy, kiedy już tam wszedłem, zobaczyłem, że nie ma stamtąd innego wyjścia. Więc może sam siebie postrzelił, czaisz?

Dzieciak pochylił się.

- Ciemne włosy. Hiszpańska bródka. Ubrany w skóry. Stałem nad nim przez chwilę, kiedy dzwoniłem pod 911. Krwawił, ale był żywy.

- Nie widziałeś nikogo innego?

- Nie. Tylko jego. No i będę przesłuchany przez policję. Serio. Mówiłem ci o tym?

- Tak, gratuluję. Musisz być podekscytowany. Furiath z trudem powstrzymy­wał się przed utarciem dzieciakowi nosa.

- Hej, nie złość się. To spoko akcja.

- Tyle że nie dla gościa, który został postrzelony. Furiath ponownie spojrzał na miejsce zdarzenia. Ważne, że V nie był w rękach reduktorów i nie leżał tu martwy. Być może zabójca najpierw postrzelił V, lecz brat miał jeszcze na tyle siły, by unice­stwić skurwysyna, zanim stracił przytomność.

Ale zaraz... strzał padł po rozbłysku. Tak więc do akcji musiał wkroczyć drugi re­duktor.

Nagle gdzieś z lewej strony rozległ się modulowany głos

- Tutaj Bethany Choi z ekipy Channel Six News-Leader zdająca relację na żywo z miejsca kolejnej strzelaniny w śródmieściu. Według policji ofiarą jest Michael Klo-snick...

Michael Klosnick? Zapewne V zdążył buchnąć dowód reduktora i znaleziono go przy nim.

-. ..który w stanie krytycznym, z raną postrzałową piersi, zabrany został do St. Francis Medical Center.

No tak, zapowiadała się długa noc: Vrhedny ranny, i do tego w rękach człowie-ków. A mieli zaledwie cztery godziny do wschodu słońca.

Natychmiastowa ewakuacja.

Furiath, wracając do Butcha, wykręcił numer do rezydencji, potem wyjaśnił przy­jacielowi:

- Jest żywy w St. Francis, z raną postrzałową.

Butch odetchnął i powiedział coś, co brzmiało jak „Dzięki Bogu".

Dlaczego Ghrom nie odbierał telefonu? No dalej, Ghrom... podnieś słuchawkę.

- Kurwa... ci cholerni chirurdzy mieli niezłą niespodziankę, kiedy go otworzyli... Ghrom? Mamy problem.

Vrhedny przebudził się, odnosząc wrażenie, że przebywa poza swoim ciałem. Był w pełni świadomy, a mimo to jakby uwięziony w klatce pozbawionego świadomości mięsa i kości. Nie mógł poruszać rękami ani nogami, a powieki miał tak mocno zaci­śnięte, jakby płakał wcześniej klejem kauczukowym. Wreszcie zdał sobie sprawę, że poprawnie funkcjonował mu jedynie słuch. Gdzieś nad nim rozmawiano. Słyszał dwa głosy. Żeński i męski, obydwa obce.

Nie, chwila. Ten jeden już słyszał. Wydawał mu kiedyś polecenia. Ten żeński. Ale dlaczego?

I dlaczego, u diabła, jej na to pozwalał?

Wsłuchiwał się, nie podążając za wypowiadanymi słowami. Rytm jej wymowy był typowo męski. Bezpośredni. Stanowczy. Rozkazujący. Kim ona była? Kim...

Uświadomienie sobie, kim była, było niczym ogłuszający cios w twarz. Chirurg. Chirurg człowieków. Jezu Chryste, znajdował się w ludzkim szpitalu. Wpadł w ręce człowieków po tym, jak... Kurde, co się właściwie wydarzyło?

Panika wywołała przypływ energii i doprowadziła go... dokładnie donikąd. Jego ciało było tylko kawałem mięcha, do tego wyczuwał rurę w gardle, co oznaczało, że maszyna podtrzymuje jego oddech. Bez wątpienia nafaszerowali go też środkami uspokajającymi.

O Boże. Ile jeszcze pozostało do świtu? Musi się stąd koniecznie wydostać. Tylko jak zamierzał się stąd...

Planowanie ucieczki zostało gwałtownie wstrzymane, kiedy jego instynkty rozpa­liły się i przejęły nad nim kontrolę.

Jednak to nie wojownik się w nim budził. Raczej samiec. Budziły się w nim od­czucia, o których czytał, słyszał, które obserwował u innych, których jednak, jak są­dził, sam był pozbawiony. Uaktywniły się pod wpływem zapachu obecnego w pokoju samca, który wyraźnie pragnął seksu... z samicą, z jego chirurgiem.

Z moim.

Słowo pojawiło się znikąd i rozbudziło pragnienie zabijania. Był tak rozwścieczo­ny, że po prostu otworzył oczy.

Ujrzał wysoką kobietę o krótkich blond włosach. Na nosie miała okulary bez oprawek, nie miała za to makijażu ani kolczyków. Na małej tabliczce przyczepionej do białego fartucha widniał napis: DR JANE WHITCOMB, KIEROWNIK OD­DZIAŁU URAZOWEGO.

- Manny - powiedziała - to jest szaleństwo.

V przeniósł spojrzenie na ciemnowłosego ludzkiego samca człowieków. Gość również ubrany był w biały fartuch, a na tabliczce miał napis: DR MANUEL MA­NNELLO NACZELNY, INSTYTUT CHIRURGII.

- Nie ma w tym nic szalonego.

Głos faceta był niski i władczy, a jego oczy zbyt obsesyjnie skupione na kobiecie.

- Wiem, czego pragnę. A pragnę ciebie. „Ona jest moja, pomyślał V. Nie twoja. MOJA".

Górna warga V uniosła się, odkrywając kły. Zaczął warczeć, a jedno słowo krąży­ło ciągle w jego umyśle, niczym granat bez zawleczki: „Moja".

- Nie wiem - powiedziała.

- Ale to nie oznacza „nie", prawda, Jane? Nie oznacza „nie".

Samiec człowieków oderwał od niej wzrok, spojrzał na łóżko i był wyraźnie za­skoczony.

- Ktoś się przebudził.

„Lepiej, żebyś w to uwierzył, pomyślał V. A jeśli ją dotkniesz, odgryzę ci twoją przeklętą rękę przy samym łokciu".

Rozdział dziewiąty

Faye Montgomery jako kobieta praktyczna była świetną pielęgniarką. Po prostu urodziła się jako osoba trzeźwo myśląca, tak jak urodziła się z ciemnymi wło­sami i ciemnymi oczami, i w efekcie była naprawdę niesamowita w kryzysowych sytuacjach. Miała męża w marines, dwoje dzieci i dwanaście lat stażu na oddziałach intensywnej terapii, dlatego niełatwo ją było wyprowadzić z równowagi.

A teraz właśnie, kiedy siedziała w dyżurce na OIOM-ie, została wyprowadzona z równowagi.

Naprzeciwko niej stało trzech potężnych mężczyzn. Jeden miał długie, wielokolo­rowe włosy oraz żółte oczy, tak jasne, że wydawały się wręcz nieprawdziwe. Drugi był niewiarygodnie piękny i tak seksualnie pociągający, że powstrzymywała ją tylko myśl o szczęśliwym związku z mężczyzną, który ciągle ją jeszcze podnieca. Trzeci za to był jakiś odpychający. Nie widziała w nim nic poza czapką Red Soxów, okularami oraz powiewem czystego Zła, które nie pasowało jednak do jego przystojnej twarzy.

Czy o coś ją zapytali? Chyba tak.

Kiedy żadna inna pielęgniarka nie okazała się zdolna do wypowiedzenia choćby słowa, Faye wyjąkała:

- Słucham? Eee... co pan powiedział?

Ten z fantastycznymi włosami - Boże, czy to działo się naprawdę? - lekko się uśmiechnął.

- Szukamy Michaela Klosnicka, który trafił do szpitala z wypadku. Lekarz przyjmujący powiedział, że został tu przywieziony po operacji.

Boże... Te tęczówki miały kolor jaskrów skąpanych w promieniach słońca. Auten­tyczne, lśniące złoto.

- Jesteście rodziną?

- Jesteśmy jego braćmi.

- Dobrze, lecz przykro mi, dopiero co został przywieziony z sali operacyjnej i nie...

I nagle, bez żadnego wyraźnego powodu, umysł Faye zmienił kierunek myślenia i powiedziała:

- Jest w tamtym korytarzu, pokój numer sześć. Ale musicie poczekać, aż jego le­karz...

W tym momencie do biurka pielęgniarki podszedł doktor Manello. Spojrzał na mężczyzn i zapytał:

- Czy wszystko w porządku?

Faye skinęła głową i cicho powiedziała:

- Tak, OK.

Doktor Manello napotkał wzrok jednego z mężczyzn Zaskoczony, zmarszczył brwi, potem skrzywił się i potarł skronie, jakby nagle rozbolała go głowa.

- Będę u siebie w biurze, jeśli będziesz mnie potrzebować, Faye.

- W porządku, doktorze.

Zerknęła na mężczyzn. O czym to mówiła? Ach, właśnie.

- Będziecie tylko musieli poczekać, aż wyjdzie stamtąd jego chirurg, dobrze?

Żółte oczy spojrzały prosto w źrenice Faye... i nagle nie mogła sobie przypomnieć, czy w szóstce w ogóle był jakiś pacjent. Był tam? Chwileczkę...

- Niech mi pani powie - powiedział mężczyzna - jaka jest pani nazwa użytkow­nika oraz hasło?

Po co mu - ależ oczywiście, potrzebował przecież informacji. Jasne. A ona musiała mu jej udzielić.

- FMONT2 wielkimi literami to login, zaś hasło brzmi llEddiell. E wielką literą.

- Dziękuję pani.

Już miała powiedzieć „Do usług", kiedy w jej głowie pojawiła się myśl, że nad­szedł czas spotkania personelu. Tylko po co? Już mieli jedno spotkanie, na początku

tego...

Nie, teraz bez wątpienia miało odbyć się spotkanie personelu. Pilnie trzeba było zwołać spotkanie. Natychmiast...

Faye zamrugała. Zdumiona stwierdziła, że wpatrywała się w pustą przestrzeń nad biurkiem. Dziwne, mogłaby przysiąc, że właśnie z kimś rozmawiała. Z jakimś męż­czyzną i...

Spotkanie personelu. Już.

Faye rozmasowała sobie skronie, czując się tak, jakby jej czoło ściskało imadło. Zwykle nie miewała bólów głowy, lecz dziś był zwariowany dzień, a do tego wypiła kilka kaw, a niewiele jadła.

Spojrzała przez ramię na pozostałe pielęgniarki, wszystkie wyglądały na nieco oszołomione.

- Dziewczyny, chodźmy do sali konferencyjnej. Musimy zrobić przegląd pacjen­tów.

Jedna z pielęgniarek zmarszczyła czoło.

Bez słowa sprzeciwu udały się do sali konferencyjnej. Faye zostawiła drzwi otwar­te i usiadła tak, by mogła widzieć zarówno korytarz na zewnątrz, jak i monitor, który wyświetlał stan każdego pacjenta na piętrze...

Nagle zesztywniała. Co, do cholery? Przy jej biurku stał teraz facet o kolorowych włosach, pochylając się nad klawiaturą.

Faye zamierzała wstać, by wezwać ochronę, ale facet spojrzał na nią przez ramię. Kiedy spojrzała w jego żółte oczy, momentalnie zapomniała, co mogło być złego w jego obecności przy jednym z ich komputerów. Zdała sobie też sprawę, że natych­miast musi poruszyć temat pacjenta spod piątki.

- Omówmy stan pana Hausera - powiedziała głosem, który przykuł uwagę wszystkich.

Kiedy Manello wyszedł, Jane z niedowierzaniem patrzyła na swojego pacjenta. Pomimo podanych środków uspokajających miał otwarte oczy, które bacznie się jej przypatrywały.

Boże... te oczy. Były inne, nigdy w życiu jeszcze takich nie widziała. Nienaturalnie białe tęczówki z granatowymi obwódkami.

„To nie w porządku", pomyślała. To, jak on wyglądał, nie było w porządku. Sze-ściokomorowe serce bijące w jego piersi nie było w porządku. Te długie zęby nie były w porządku,

To nie był człowiek.

Tylko że to było niedorzeczne. Pierwsza zasada medycyny? Kiedy słyszysz ude­rzenia kopyt, nie miej na myśli zebry. Jakie były szanse, że istniały nieodkryte gatun­ki humanoidów? Żółty labrador skrzyżowany ze złotym retriewerem gatunku homo sapiens?

Pomyślała o zębach pacjenta. Może raczej doberman i pinczer z retriewerem. Pacjent odpowiedział jej spojrzeniem. Potem nieco się uniósł, mimo iż leżał na plecach, zaintubowany i był jedynie dwie godziny po operacji. Dlaczego, do diabła, ten gość był przytomny?

Kiedy pochyliła się, sięgając do jego ręki, błyskawicznie odsunął ją, i to tak dale­ko, jak tylko się dało.

- W porządku. Więc nie próbuj tego wyciągać.

W jego oczach pojawił się przeraźliwy strach, ciało zaczęło szamotać się na łóżku, a usta wypychały rurkę z gardła, jakby chciał coś wykrzyczeć. Jego przerażenie udzieliło się i jej. W jego rozpaczy było coś animalistycznego, przypominał jej wilka uwięzionego w pułapce. Pomóż mi, a być może nie zabiję cię, kiedy mnie uwolnisz. Położyła dłoń na jego ramieniu.

- Wszystko w porządku. Nie trzeba się tak zachowywać. A ta rurka jest potrzeb­na...

Dwaj mężczyźni, którzy weszli do środka, ubrani byli w czarne skóry, a sprawiali wrażenie typków skrywających pod ubraniem broń. Jeden z nich był prawdopodobnie największym i najprzystojniejszym blondynem, jakiego kiedykolwiek widziała. Drugi za to przeraził ją. Miał naciągniętą na głowę czapkę Red Soxów i czuć od niego było okropny powiew wrogości. Nie widziała go zbyt dobrze, ale musiał być chory, sądząc po szarej bladości jego twarzy.

Pierwszą myślą Jane było, że przyszli po pacjenta, a nie ze zwykłymi przyjaciel­skimi odwiedzinami.

Drugą myślą było, że potrzebna będzie ochrona.

Zachrypniętym głosem Red Sox powiedział:

- Myślałem, że cię straciłem, ty sukinsynu.

Oczy pacjenta wytężyły się, jakby próbował coś powiedzieć. Potem jednak zaczął po prostu kręcić głową na poduszce w obie strony.

- Zabierzemy cię do domu, OK?

Kiedy pacjent pokiwał głową, Jane zrezygnowała z pogaduszek w stylu „proszę-stąd-wyjść", tylko skoczyła w stronę przycisku wzywającego pielęgniarki. Tego, któ­ry sygnalizował ustanie akcji serca i zwołałby do niej połowę personelu.

Nie udało się.

Koleś Red Soxa, ten piękny blondyn, poruszał się tak szybko, że nie mogła nadą­żyć za nim wzrokiem. W jednej chwili stał w drzwiach, w drugiej chwycił ją od tyłu i oderwał jej stopy od ziemi. Kiedy zaczęła wrzeszczeć, przyłożył dłoń do jej twarzy i uciszył ją z taką łatwością, jakby była dzieckiem, które dostało napadu wściekłości.

Red Sox tymczasem uwalniał pacjenta kolejno od wszystkiego: intubacji, kropló­wek, cewnika i aparatury tlenowej.

Jane wpadła w szał. Kiedy włączyły się systemy alarmowe, szarpnęła się i kopnęła porywacza piętą w goleń. Blond potwór chrząknął, a następnie tak mocno ścisnął jej klatkę piersiową, że zajęta była usiłowaniem złapania oddechu i nie mogła go już więcej kopać.

Przynajmniej alarmy mogłyby...

Natarczywe pikanie ustało, mimo iż nikt nie dotknął ma szyn. Czuła, że nikt nie zjawi się z pomocą.

Jane walczyła tak zawzięcie, że zaczęły jej łzawić oczy

- Spokojnie - powiedział wprost do jej ucha blondyn - Za chwilę już nas tu nie bę­dzie. Zrelaksuj się.

Jasne, z pewnością to zrobi. Zamierzali zabić jej pacjenta...

W tej chwili pacjent wykonał samodzielnie głęboki wdech. I następny. Diamento­we oczy spojrzały na nią i uspokoiła się, tak jakby to on ją o to poprosił.

Zapadła cisza. Następnie mężczyzna, któremu uratowała życie, szorstkim głosem wypowiedział cztery słowa, które zmieniły wszystko... Zmieniły jej życie. Zmieniły jej przeznaczenie.

- Ona. Idzie. Ze. Mną.

Furiath szybko włamał się do systemów komputerowych szpitala. Nie był tak do­bry w te klocki jak V, lecz wystarczająco dobry, by zlokalizować wpisy pod nazwi­skiem Michael Klosnick i pozamieniać wyniki badań i notatki dotyczące leczenia Vrhednego na inne, przypadkowo ściągnięte. Tak więc wszystko stało się nieczytelne.

Wymazał również pamięć większości, jeśli nie całości, personelu z sali operacyj­nej. Idąc tu, wpadł z wizytą na blok operacyjny i odbył małą rozmowę sam na sam z pielęgniarkami na dyżurze. Miał farta. Była to wciąż ta sama zmiana, czyli ludzie, którzy mieli kontakt z V, dlatego wypucował ich do czysta. Żadna z pielęgniarek nie będzie miała odmiennych wspomnień tego, co widziały w trakcie operacji brata.

Oczywiście nie była to perfekcyjna robota czyszcząca. Może do kogoś nie dotarł, może zachowały się jeszcze jakieś notatki, ale to już nie był jego problem. Zniknię­cie V z pewnością utonie gdzieś w gorączkowych działaniach niesamowicie zabiega­nego personelu szpitala miejskiego, jasne, może odnajdą się jakieś pojedyncze doku­menty potwierdzające leczenie takiego pacjenta, tyle że wtedy nie będą już w stanie odnaleźć V. A tylko to się liczyło.

Skończywszy z komputerem, Furiath pobiegł na oddział. Po drodze unieszkodliwił wszystkie wbudowane w sufit kamery ochrony.

Kiedy dotarł do pokoju numer sześć, otworzyły się drzwi. Vrhedny wyglądał jak własna śmierć. Był blady i rozdygotany z bólu, jego głowa osunęła się bezwładnie na ramię niosącego go Butcha. Oddychał jednak i miał otwarte oczy.

- Jaką kwestią organizacyjną? -

- Poczekaj na nią - wymamrotał Butch, kierując się w stronę drzwi pożarowych na samym końcu korytarza.

Ułamek sekundy później Furiath miał na głowie nie lada kłopot: na korytarz wy­padł Rankohr z ostro wkurwioną ludzką samicą, wyraźnie próbującą go udusić. Wal­czyła z nim zaciekle, a stłumione wrzaski dowodziły, że dysponowała słownictwem godnym kierowcy tira.

- Ale to nie miało być porwanie.

- Za późno, kurwa. Teraz trzeba ją chyba znokautować, zrobisz to?

Rankohr zmienił chwyt. Dłonią dotychczas zakrywającą jej usta usiłował chwycić jej wymachującą rękę.

Jej głos zabrzmiał głośno i wyraźnie:

- Więc pomóż mi, Boże. Zamierzam...

Furiath uniósł jej podbródek.

- Spokojnie - powiedział łagodnym głosem, patrząc jej prosto w oczy. - Wyluzuj. Skupił wzrok i zaczął wymuszać na niej spokój... wymuszać na niej spokój... wy­muszać na niej...

- Pierdol się! - Splunęła. - Nie pozwolę wam zabić mojego pacjenta!

OK, nie zadziałało. Za tymi okularami bez oprawek i ciemnozielonymi oczami krył się budzący respekt umysł. Przeklinając więc pod nosem, sięgnął po większy kaliber - uciszył ją na dobre siłą umysłu. Po chwili zwisała bezwładnie jak mop.

Zdjął jej okulary i umieścił w kieszeni na piersi swego płaszcza.

Furiath wpadł do pokoju, chwycił skórzaną torbę oraz teczkę z napisem KLO-SNICK i wybiegł na korytarz. Butch miał właśnie starcie z pielęgniarką, która wyszła z pokoju jakiegoś pacjenta.

- Co wy robicie?! - krzyknęła.

Furiath odurzył ją spojrzeniem, zakorzeniając w jej płacie czołowym pilną potrze­bę stawienia się na spotkaniu personelu. Kiedy dogonił ekipę ewakuacyjną, kobieta w rękach Rankohra zaczynała już się wymykać kontroli umysłu.

- Zatrzymaj się, Rankohr.

Zacisnął dłoń na szyi kobiety, odbierając jej przytomność uciskającym chwytem.

- Odpłynęła, więc wszystko w porzo.

Spieprzali tylnymi schodami. Zgrzytliwy oddech Vrhednego zdradzał, jak bardzo wykańczała go ta ekspresowa akcja. Jak zawsze jednak był twardzielem i trzymał się, chociaż zmienił już kolor na przypominający zupę grochową.

Ilekroć docierali na półpiętro, Furiath unicestwiał kamery ochrony. Miał nadzieję, że uda im się dotrzeć do samochodu bez wdawania się w bójkę z ochroniarzami. Człowieki nigdy nie były celem Bractwa, ale jeśli istniało ryzyko narażenia rasy wampirów, nie było niczego, czego nie można by zrobić. A ponieważ hipnotyzowanie wielkich grup wzburzonych i agresywnych ludzi nie przynosiło zbyt dobrych efek­tów, pozostawała walka. Co oznaczało dla nich śmierć.

Jakieś osiem kondygnacji niżej Butch zatrzymał się przed metalowymi drzwiami wyjściowymi. Chwiał się na nogach, pot spływał mu po twarzy, lecz w jego oczach była siła wojownika. Zamierzał wydostać stąd swojego kumpla i nic nie było w stanie mu w tym przeszkodzić, nawet jego własna słabość fizyczna.

- Zajmę się drzwiami - powiedział Furiath, wysuwając się na czoło ekipy. Przede wszystkim unieszkodliwił alarm, dopiero potem otworzył drzwi. Po drugiej

stronie rozciągał się labirynt korytarzy.

Glina wyszedł na prowadzenie.

Dobrze ją znam. Na tym poziomie znajduje się kostnica. Spędziłem tu sporo czasu w mojej byłej robocie.

Jakieś sto metrów dalej Butch poprowadził ich wąskim korytarzem, przypominają­cym szyb pełen instalacji.

Wreszcie dotarli do wyjścia ewakuacyjnego.

- Bryka jest tam, na zewnątrz - powiedział gliniarz do V. - Grzecznie na nas czeka.

- Dzięki... Bogu.

Usta V zaciskały się mocno, tak jakby starał się nie zwymiotować.

Furiath skoczył do przodu i zaklął. Ten alarm był inny, działał w oparciu o bar­dziej skomplikowany zespół obwodów. Powinien się tego spodziewać. Problem w tym, że jego drobne sztuczki nie miały tutaj zastosowania i nie wystarczy chwila, by rozbroić to coś. V wyglądał jak rozjechane zwierzę.

- Przygotujcie się na niezły hałas - powiedział Furiath przed wymierzeniem ciosu w klamkę.

Alarm zaczął zawodzić niczym syrena strażacka.

Kiedy wybiegli na skrywaną w mroku nocy przestrzeń, Furiath obrócił się i spoj­rzał na budynek szpitalny. Zlokalizował kamerę ochrony nad drzwiami, skierował ją w inną stronę i przytrzymał w tej pozycji, dopóki V oraz ludzka samica nie zostali umieszczeni wewnątrz samochodu. Rankohr siadł za kierownicą.

Furiath wskoczył do wozu. Spojrzał na zegarek. Całkowi- ty czas, jaki upłynął, odkąd tu zaparkowali, aż do iście filmowego wciśnięcia gazu do dechy, wyniósł dwa­dzieścia dziewięć minut. Operacja poszła całkiem sprawnie. Jedyne, co teraz pozosta­ło, to dostarczenie wszystkich w całości do siedziby Bractwa i zniszczenie tablic reje­stracyjnych Był tylko jeden szkopuł. Furiath spojrzał na samicę człowieków. Jeden wielki, ogromny szkopuł.

Rozdział dziesiąty

John niecierpliwił się, czekając we wspaniale urządzonym holu rezydencji. Zawsze godzinę przed świtem wychodził ze Zbihrem na dwór, i z tego, co wiedział, nie było żadnej zmiany planów. Mimo to brat spóźniał się już prawie półtorej godzi­ny.

By zabić czas, John po raz kolejny wybrał się na wycieczkę po ozdobionym mo­zaikami piętrze. Jak zawsze uważał, że nie pasuje do wszystkich tych wspaniałości, lecz kochał je i doceniał. Hol był tak luksusowy, że czuł się w nim jakby w szkatułce z biżuterią. Kolumny z czerwonego marmuru oraz ściany wykładane były jakimiś niezwykłymi, zielono-czarnymi kamieniami, a ozdobione złotymi zawijasami oraz drobnymi kryształowymi elementami. Schody na górę wyłożone były czerwonym dywanem i przypominały te, po których schodzą gwiazdy filmowe, zatrzymujące się dramatycznie na górze, by następnie dać nura na dół, wprost na eleganckie przyjęcie. Wzorki na podłodze przedstawiały kwitnące jabłonie, oddając urok oraz promieni-stość wiosny dzięki milionom połyskujących kawałków kolorowego szkła.

Najbardziej jednak zachwycał go sufit. Zawieszony na wysokości trzeciego piętra, pokryty był zdumiewającymi malowidłami - scenami przedstawiającymi wojowni­ków wyruszających ze swoimi czarnymi sztyletami po pewną śmierć na polu bitwy. Wyglądali niezwykle realistycznie. Miało się wrażenie, iż wystarczy tylko wyciągnąć rękę, by ich dotknąć.

Tak realistycznie, że można było postawić się na ich miejscu.

Powrócił w myślach do dnia, kiedy po raz pierwszy ujrzał to wszystko. Tohr pro­wadził go wtedy na spotkanie z Ghromem.

John przełknął ślinę. Miał przy sobie Tohrtura przez tak krótki czas. Zaledwie kil­ka miesięcy. Po całym życiu bez własnego miejsca na ziemi, po błąkaniu się przez dwie dekady bez rodziny, u której mógłby się schronić, na moment dostał to, czego zawsze pragnął. I wystarczył tylko jeden pocisk, by zniknęli oboje jego rodzice adop­cyjni.

Chciałby mieć siłę, pozwalającą mu przyznać, że jest wdzięczny choćby za to, że było mu dane poznać Tohra i Wellsie, nawet na tak krótki czas. Lecz byłoby to kłam­stwem. Żałował, że kiedykolwiek ich spotkał. Strata była o wiele trudniejsza do przy­jęcia niż ten nieokreślony ból, który przeżywał, będąc sam.

Nie był zbyt wartościowym samcem, prawda?

Niespodziewanie, przez drzwi ukryte pod okazałymi schodami, pojawił się Z. John zesztywniał. Nie mógł nic na to poradzić. Niezależnie od tego, ile razy widział już tego brata, wygląd Zbihra zawsze zmuszał go do głębszych przemyśleń. Nie chodziło tylko o bliznę na twarzy czy wygoloną na zero czaszkę. Sprawiała to śmiertelna aura, która wciąż biła od niego, mimo iż był teraz w związku i miał zostać ojcem.

Dzisiejszej nocy twarz Z była niesamowicie spięta, podobnie jak jego ciało.

- Gotowy do wyjścia?

John przymrużył oczy i zapytał w języku migowym: Co się dzieje?

- Nic, czym powinieneś się martwić. Jesteś gotów. To nie było pytanie, lecz roz­kaz.

John skinął głową, zapiął kurtkę z kapturem i wyszli. Noc miała popielaty kolor, gwiazdy przesłonięte były cienką warstwą chmur, oświetlanych od spodu światłem księżyca. Zgodnie z kalendarzem nadchodziła wiosna, lecz była to tylko teoria. Wy­starczyło się rozejrzeć. Fontanna naprzeciw rezydencji wciąż czekała na wodę, drze­wa przypominały czarne szkielety wyciągające dłonie ku niebu i błagające, by słońce urosło w siłę. Śnieg utrzymywał się na trawnikach, ziemia wciąż była skuta lodem.

Wiatr siekł twarze chłodem. John i Zbihr ruszyli w prawą stronę, a kamyki, jakimi wysypany był dziedziniec, przesuwały się z chrzęstem pod ich butami. Płot ochrania­jący rezydencję znajdował się dość daleko od nich. Był to wysoki na sześć metrów, gruby na metr wał obronny, który ogradzał posiadłość Bractwa. Nafaszerowany ka­merami i wykrywaczami ruchu, skutecznością przypominał dobrego żołnierza wy­strzeliwującego w sekundzie całą masę amunicji. Lecz wszystko to tak naprawdę drobiazg. Właściwym od- straszaczem był prąd o napięciu 120 V, płynący przez kol­czaste druty na szczycie.

Bezpieczeństwo przede wszystkim. Zawsze. John podążył za Z po pokrytym śnie­giem trawniku, mijając po drodze zasypane kwietniki oraz pusty basen. Po łagodnym stoku dotarli do granicy lasu. W tym miejscu gigantyczny mur wykonywał ostry za­kręt w lewo i prowadził dalej, wzdłuż zbocza góry. Nie podążyli za nim, lecz prze­kroczyli linię drzew.

Pod grubymi sosnami oraz gęsto rozgałęzionymi klonami leżały grubą warstwą igły i liście. Powietrze pachniało ziemią i chłodnym wiatrem, szczypiąc go w nos.

Jak zwykle prowadził Zbihr. Każdej nocy inną ścieżką, zawsze jednak docierali do tego samego miejsca - niewielkiego wodospadu. Strumyk, który spływał po zboczu góry, zlewał się z malutkiej półki skalnej, tworząc następnie płytki stawik, szeroki na niecałe trzy metry.

John podszedł bliżej i włożył rękę w wartki strumień. W jednej chwili palce zdrę­twiały mu z zimna.

W ciszy Zbihr przekroczył potok, przeskakując z kamienia na kamień. Ruchy tego brata przypominały ruch wody toczącej się pod nimi. Były płynne i silne, zaś jego stąpanie tak pewne, że bez wątpienia znał precyzyjnie reakcję swojego ciała na poru­szenie każdego mięśnia.

Kiedy był już po drugiej stronie, podszedł do wodospadu, stając naprzeciwko Joh­na.

Ich spojrzenia spotkały się. O rany, Z miał mu chyba coś do powiedzenia? Spacery te zaczęły się, kiedy John zaatakował innego kolegę z klasy i pobił go do nieprzytomności pod prysznicem przy szatni sportowej. Ghrom postawił taki właśnie

warunek - tylko wtedy John będzie mógł pozostać w programie treningowym. Na początku John obawiał się ich, myślał, że Z będzie próbował prawić mu kazania. Jed­nak do tej pory zawsze podczas tych spacerów milczeli. Dzisiejszej nocy miało to wyglądać inaczej.

John wyjął rękę z wody, przeszedł się wzdłuż strumienia, a potem przekroczył go, jednak bez pewności siebie oraz zręczności Zbihra. Kiedy podszedł do brata, Z powiedział:

- Lahser wraca.

John skrzyżował ręce na klatce piersiowej. O, super, to ten dupek, którego wysłał na nosze. Nieważne, że Lahser wyraźnie się o to prosił, śledził go, przeszkadzał i doku­czał mu, naskakiwał na Blastha. Ale jednak.

-I przeszedł już przemianę.

Świetnie. Nawet jeszcze lepiej. Teraz drań będzie groził mu mięśniami. Kiedy? - zamigał John.

- Jutro. Przedstawiłem sprawę jasno. Jeśli coś przeskrobie, wyleci na dobre. Jeśli będziesz miał z nim jakiś problem, przyjdziesz z tym do mnie, jasne?

Kurde. John pragnął sam o siebie zadbać. Nie chciał, żeby uważano na niego jak na dzieciaka.

- John? Przyjdziesz z tym do mnie. Pokiwaj tą cholerną głową. Tak też powoli zrobił.

- Nie będziesz w stosunku do niego agresywny. Niezależnie od tego, co będzie mówił lub robił. Gdy będzie cię obrażał, masz na to nie reagować.

John pokiwał głową, czując, że jeśli tego nie zrobi, Z znowu go o to poprosi.

- Jeśli przyłapię cię na zgrywaniu Brudnego Harry'ego, nie spodoba ci się to, co się potem wydarzy.

John wpatrywał się w rwącą wodę. Boże... Blasth, Khill, teraz Lahser. Wszyscy przemienieni. Spojrzał na Z.

A jeśli przemiana mnie ominie?

- Nie ominie.

Skąd ta pewność?

- Biologia. - Z wskazał wielki dąb. - To coś wypuści liście, kiedy tylko dostanie trochę słońca. Tak samo mają się sprawy z tobą. Twoje hormony zaczną mocno bu­zować i wtedy to się stanie. Już to czujesz, prawda?

John wzruszył ramionami.

- Jasne, że czujesz. Twoje schematy jedzenia oraz spania zmieniają się. Tak sa­mo jak twoje zachowanie. Czy myślisz, że rok temu byłbyś w stanie powalić Lahsera na posadzkę i tłuc go, dopóki nie zaczął pluć krwią?

Zdecydowanie nie.

- Jesteś głodny, lecz nie lubisz jeść, prawda? Niecierpliwy i wyczerpany. Poryw-czy.

Jezu, skąd ten wojownik to wszystko wiedział?

- Też przez to przechodziłem, pamiętaj.

Jak długo jeszcze?

- Dopóki nie nadejdzie czas. Jako samiec przejmujesz to po swoim ojcu. Hardhy przeszedł swoją przemianę dosyć wcześnie. Ale nigdy nie ma pewności. Niektórzy mogą znajdować się w twoim stadium przez lata.

Lata?

Kurde. Jak się czułeś, kiedy było już po wszystkim? Kiedy się przebudziłeś?

W ciszy, która nastąpiła, brat uległ najupiorniejszej zmianie. Jakby pojawiła się mgła, w której się rozpłynął - a przecież John wciąż wyraźnie widział każdy szczegół jego przerażonej twarzy oraz wielkiego ciała.

- Gadaj o tym z Khillem i Blasthem.

Przepraszam. John się zaczerwienił. Nie chciałem być wścibski.

-Nieważne. Zrozum, nie chcę, byś się tym martwił. Ustawiliśmy już dla ciebie Laylę, żebyś mógł się z niej dokrwić. Będziesz też w bezpiecznym otoczeniu. Nie pozwolę, by coś poszło nie tak.

John spojrzał w górę na twarz wojownika i pomyślał o koledze z klasy, którego stracili.

Hharat mimo wszystko zmarł.

- Tak, to się zdarza, jednak krew Layli jest bardzo czysta. Ona jest Wybranką. To ci pomoże.

John pomyślał o pięknej blondynce. Oraz o tym, jak zrzuciła przed nim szaty, by mógł zatwierdzić jej ciało. Rany, wciąż nie mógł uwierzyć, że to zrobiła.

Skąd będę wiedział, co robić? Z spojrzał w niebo.

- O to nie musisz się martwić. Twoje ciało się tym zajmie. Będzie wiedziało, cze­go chce i czego potrzebuje.

Ostrzyżona na łyso głowa znów obróciła się w jego kierunku. Z spojrzał na niego żółtymi oczami, przenikającymi przez mrok tak silnie, jak promienie słońca przez szczeliny w chmurach.

- Twoje ciało chwilowo zyska nad tobą kontrolę. Mimo że zawstydzało go to, powiedział:

Chyba się boję.

- Co oznacza, że jesteś bystry. To ciężki syf. Lecz, jak już mówiłem... nie po­zwolę, by stało ci się coś złego.

Z odwrócił się, jakby czuł się niezręcznie, a John uważnie przyglądał się rysującej się na tle drzew sylwetce samca.

Kiedy jednak chciał podziękować, Z uciął rozmowę.

- Chodźmy już lepiej do domu.

Kiedy przekraczali rzeczkę, Johnowi na myśl przyszedł jego biologiczny ojciec, którego nigdy nie poznał. Unikał dopytywania o Hardhego, ponieważ był on niegdyś najlepszym przyjacielem Tohra, a wszystko, co miało związek z Tohrturem, było dla braci trudnym tematem.

Ale chciałby mieć kogoś, z kim mógłby porozmawiać o ojcu.

Rozdział jedenasty

Jane odzyskała przytomność.

Czuła, że przez jej ciało przechodzą gwałtow­ne impulsy, takie jak w tanich świątecznych lampkach zapalających się i gasnących. Jej umysł rejestrował dźwięki, które nagle cichły, by za chwilę ponownie zabrzmieć. Była bardzo osłabiona, a zarazem spięta i pełna niepokoju. Miała sucho w ustach i dreszcze, a przecież czuła uderzenia gorąca.

Wzięła głęboki oddech. Poczuła przeraźliwy ból głowy.

Jednak w powietrzu roznosiła się przyjemna woń. Boże, ten zapach dookoła był niesamowity... przypominał trochę zapach tytoniu, jaki palił jej ojciec, a trochę mie­szaninę olejków ze sklepu indyjskiego.

Uniosła powieki. Wszystko było zamglone, prawdopodobnie dlatego, że nie miała okularów, ale rozpoznawała, że znajduje się w ciemnym, pustym pokoju, w którym... Jezu, wszędzie były regały pełne książek. Zobaczyła też, że krzesło, na którym siedzi, stoi przy samym grzejniku i pewnie stąd uczucie gorąca. Poza tym głowę opierała o krawędź łóżka, co było przyczyną tego okropnego bólu.

W pierwszej chwili chciała się podnieść, ale nagle zorientowała się, że nie jest sa­ma. Na wszelki wypadek nie ruszała się więc. Po drugiej stronie pokoju dostrzegła mężczyznę o kolorowych włosach, pochylającego się nad wielkim, królewskim ło­żem, na którym ktoś leżał. Człowiek ten wyglądał na bardzo zajętego... kładł rękawi­cę na czole...

...jej pacjenta. Na tym łożu leżał jej pacjent, od pasa w dół przykryty prześciera­dłem, ubrany jeszcze w szpitalną koszulę. Chryste, co takiego się stało? Pamiętała, że go operowała... i że odkryła u niego nieprawdopodobną wadę serca. Potem zmieniła Manello na Oddziale Intensywnej Terapii, a potem... Cholera, została uprowadzona


przez tego człowieka, który stał przy łożu, boga seksu i kogoś, kto nosił czapkę bejs-bolową Red Soxów.

Ogarnęła ją panika. Poczuła, jak oblewa ją pot, a gwałtowny przypływ adrenaliny pobudza. Mrugnęła powiekami i starała skupić się na tym, co działo się wokół niej, ale jednocześnie nie chciała zwracać na siebie uwagi.

Wytrzeszczyła oczy najmocniej jak potrafiła.

Do pokoju wszedł mężczyzna w czapeczce Red Soxów, w towarzystwie zdumie­wającej, jasnowłosej piękności. Trzymał się tak blisko niej, że nawet nie musiał jej dotykać, a od razu można było zauważyć, że stanowią parę. Po prostu należeli do siebie.

-Nie - wyszeptał pacjent. -Musisz - odparł Red Sox.

- Powiedziałeś mi... że mnie zabijesz, jeśli kiedykolwiek. -Okoliczności łagodzące,

- Layla...

- Dzisiejszego popołudnia nakarmiliśmy Rankohra i już nie możemy przypro­wadzić innej Wybranki bez uzgodnienia tego z przełożoną. A to zajęłoby trochę cza­su, którego przecież nie masz.

Jasnowłosa kobieta podeszła do łoża pacjenta i powoli przy nim usiadła. Miała na sobie czarny kostium prostego kroju, a jej długie, wspaniałe włosy sprawiały, że wy­glądała bardzo kobieco.

- Weź mnie. - Przystawiła nadgarstek do ust pacjenta. - Tylko dlatego, że potrze­bujemy ciebie w pełni sił. Musisz się nim zaopiekować.

Nie pojawiło się pytanie, o kogo chodzi, a Red Sox wyglądał na jeszcze bardziej chorego niż wtedy, gdy Jane widziała go po raz pierwszy. Zastanawiała się, na czym miało polegać to „zaopiekowanie się".

Red Sox zaczął się cofać, aż uderzył w ścianę. Blondynka odezwała się miękkim głosem:

- On żyje dzięki tobie. Dlatego to wszystko. - Blondynka zrobiła taki ruch ręką, jakby chciała pogładzić pacjenta po włosach, ale gdy zrobił unik, cofnęła dłoń. — Pozwól nam zaopiekować się sobą. Tylko ten jeden raz.

Pacjent spojrzał w stronę tego w czapce Red Soxów. Kiedy tamten skinął twier­dząco, zaklął i zamknął oczy. Następnie rozchylił usta...

Jasny gwint. Wyraźne wydłużyły mu się kły. Wcześniej małe, szpiczaste, teraz wyglądały bardzo okazale.

W porządku, najwyraźniej śniła. Tak. Przecież coś takiego jest niemożliwe. Nie­możliwe.

Kiedy pacjent obnażył kły, mężczyzna z kolorowymi włosami stanął przed tym w czapce Red Soxów, oparł obie dłonie o ścianę i przycisnął swą pierś do piersi tamte­go.

Ale pacjent pokręcił głową i odsunął się od nadgarstka kobiety.

- Nie mogę.

- Potrzebuję cię - wyszeptał Red Sox. - Jestem chory przez to, co robię. Potrze­buję cię.

Pacjent popatrzył na Red Soxa z wielką tęsknotą w diamentowych oczach.

Pacjent wziął głęboki oddech, a potem - o Chryste! - wgryzł się w nadgarstek blondynki. Atak był szybki i zdecydowany, zupełnie jak u kobry, a kiedy cel został osiągnięty, kobieta podskoczyła, następnie odetchnęła jakby z ulgą. Po drugiej stronie pokoju Red Sox trząsł się i wyglądało na to, że już nie ma dla niego nadziei. Nagle ten o kolorowych włosach zablokował mu drogę, nawet go nie dotykając.

Pacjent rytmicznie poruszał głową, zupełnie jak niemowlę trzymane przy piersi. Ale jak on mógł stamtąd pić?

Tak, do diabła, to niemożliwe.

Sen. To wszystko było snem. Snem rodem z domu wariatów. O Boże, miała na­dzieję, że to tylko sen. W przeciwnym razie wplątała się w jakiś gotycki koszmar.

Po zakończonej akcji jej pacjent opadł na poduszki, a kobieta zaczęła wylizywać ślad po ugryzieniu,

- Odpocznij teraz - powiedziała, potem zwróciła się do Red Soxa: - Dobrze się czujesz? Odwrócił głowę w jedną, potem w drugą stronę.

- Chcę cię dotknąć, ale nie mogę... Pragnę cię, ale nie mogę. Pacjent podniósł głos:

- Połóż się przy mnie. Ale już.

- Nie dasz rady - odezwał się Red Sox ochrypłym głosem.

- Ty tego teraz potrzebujesz, a ja jestem gotowy.

- Jesteś, do diabła. A ja muszę się położyć i wypocząć. Wrócę później...

Drzwi rozwarły się na oścież i w świetle docierającym z pomieszczenia przypomi­nającego ogromny hol ukazał się potężny mężczyzna o czarnych, sięgających mu do pasa włosach. To oznaczało chyba kłopoty. Jego okrutna twarz zdradzała, że prawdo­podobnie dręczył swe ofiary, a ten błysk w oku świadczył, że właśnie ma zamiar to uczynić. Jane, mając nadzieję, że nie zostanie przez niego zauważona, zacisnęła po­wieki i starała się nawet nie oddychać. Jego głos był niezwykle twardy.

- Jeżeli do tej pory nie umiałeś tego załatwić, sam to zrobię. Co ty, kurwa, sobie myślałeś, przyprowadzając ją tutaj?

- Wybacz nam - powiedział Red Sox. Rozległo się szuranie nogami i drzwi się zamknęły.

Jane rozchyliła lekko powieki i przez rzęsy obserwowała, co robi ten gigantyczny facet.

- Ty nie masz prawa głosu.

Pacjent uniósł się nieco, pomimo że wciąż trzęsły mu się ramiona.

Jane poczuła, że jeszcze bardziej skacze jej adrenalina, Sen czy nie sen, powinna chyba włączyć się do tej rozmowy. Wyprostowała się i odchrząknęła. Wszystkie oczy skierowały się na nią.

- Chcę się stąd wydostać. - Starała się, aby jej głos brzmiał bardzo stanowczo. -Natychmiast.

Olbrzym przyłożył dłoń do nasady nosa i potarł oczy.

- Dzięki niemu nie ma nic natychmiast. Furiath, zajmij się nią znowu. Zrobisz

to?

- Macie zamiar mnie zabić? - zapytała pospiesznie.

- Nie - odparł pacjent. - Nic złego ci się nie stanie. Masz moje słowo.

W ułamku sekundy uwierzyła mu. Co nie było rozsądne. Nie wiedziała przecież, gdzie się znajduje ani czy ci mężczyźni mieli czyste intencje... Jeden z tych wspaniałowłosych stanął przed nią.

- Po prostu musisz jeszcze trochę odpocząć.

Żółte oczy spotkały się z jej oczami i nagle poczuła się tak, jakby ktoś właśnie wy­ciągnął wtyczkę z telewizora - wszystko zniknęło z ekranu.

Vrhedny obserwował z łóżka swoją panią chirurg, która ponownie się osunęła.

- Wszystko z nią w porządku? - zapytał Furiatha. - Nie spaliłeś jej, prawda?

- Nie, ale przyznaję, ma tęgi umysł. Musimy pozbyć się jej tak szybko, jak to możliwe.

Głos Ghroma rozbrzmiewał w powietrzu.

- Ona nigdy nie powinna się tu znaleźć.

Vrhedny ułożył się ostrożnie na łóżku, czując, jakby coś dźgnęło go w pierś. Wła­ściwie nie dbał o to, że Ghrom miał go w garści. Jego pani chirurg musiała tu być.

- Ona może pomóc mi wrócić do zdrowia. Agrhes jest zbyt zajęty z powodu sy­tuacji Butcha.

Ghrom przeszył go spojrzeniem.

- Zbyt lekkomyślnie to oceniasz...

- Czyżby? Właśnie miałem operację na otwartym sercu, ponieważ zostałem po­strzelony w pierś. Nie zachowuj się wobec mnie w ten sposób. Chcesz komplikacji?

Ghrom zerknął na panią chirurg, potem znów przetarł oczy.

Okulary przeciwsłoneczne króla opadły mu na nos.

- Szybko dochodzę do siebie, bracie. Chcę tylko, żeby mi pomogła. Ghrom wyszedł z pokoju, trzaskając drzwiami.

- Dobrze poszło - powiedział V do Furiatha. Furiath mruczał coś na temat, że każdy był pod wpływem stresu i tak dalej, potem podszedł do komody, wziął kilka skrętów, zapalniczkę i popielniczkę.

- Wiem, że będziesz tego chciał. W jaki sposób ona będzie cię traktować?

V czuł się już znacznie lepiej. Nakarmiony krwią Maris- sy, szybko dochodził do siebie.

Problem w tym, że sam nie chciał tak szybko wracać do zdrowia.

- Ona będzie również potrzebowała trochę ubrań - powiedział - i żywności.

- Zadbam o to. - Furiath skierował się do drzwi. - Chcesz coś zjeść?

Kiedy Furiath wyszedł, V znowu wlepił wzrok w tę samiczkę człowieków. Stwierdził, że wygląda bardzo naturalnie. Miała kanciastą twarz, o męskich rysach. Małe, niewydatne usta. Cienkie, rzadkie rzęsy. Jej brwi nie były wyregulowane jak u większości kobiet. I nie miała wielkich piersi, które wypychałyby biały kitel, no i żadnych widocznych zaokrągleń.

Pragnął jej takiej jak teraz, pięknej, nagiej królowej błagającej o ocalenie.

Moja. Biodra V zaczęły poruszać się w przód i w tył, aż dostał wypieków, chociaż nie miał jeszcze tyle sił, aby uprawiać seks.

Boże, prawda była taka, że w ogóle nie odczuwał wyrzutów sumienia z powodu po­rwania. Właściwie tak musiało się stać. Kiedy tylko Butch i Rankohr pokazali mu tę salę szpitalną, doznał pierwszej od tygodni wizji. Widział swą panią chirurg stojącą w drzwiach, otoczoną białym światłem. Patrzyła na niego z miłością, wioząc go przez korytarz; To nie była zwykła uprzejmość, jaką mu oferowała. Emanowało z niej cie­pło i wydawała się tak miękka jak skóra, tak kojąca jak chłodna woda, tak podnosząca na duchu jak światło słoneczne. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie zaznał.

Nadal nie odczuwał wyrzutów sumienia, winił się tylko za ten strach i złość, jakie odmalowały się na jej twarzy, kiedy weszła. Dzięki matce miał paskudny wygląd i bał się, że odstraszy nim tę, która ocaliła mu życie.

Cholera. Zastanawiał się, czy zrobiłby to, gdyby nie ta wizja. Gdyby w ogóle nie doznawał wizji przyszłości. Czy zostawiłby ją tam? Tak. Oczywiście, że tak. Pomimo że słowo „moja" przemknęło mu przez głowę, pozwoliłby jej zostać w jej świecie.

Ale pieprzona wizja zadecydowała o jej losie. Cofnął się myślami w przeszłość. Do czasu swojej pierwszej wizji...

Umiejętność czytania i pisania nie jest ceniona w obozie wojskowym, gdyż tym nie zabijesz.

Vrhedny nauczył się czytać w Starym Języku tylko dlatego, że jeden z żołnierzy był trochę wye­dukowany i odpowiadał za prowadzenie elementarnej dokumentacji dotyczącej obozu. Ponieważ zupełnie nie dbał o tę pracę, która najwyraźniej go nudziła, V na ochotnika zgodził się przejąć jego obowiązki, jeżeli tylko tamten nauczy go czytać i pisać. To była idealna wymiana. V zachwy­cało to, że ostatecznie sam decyduje o każdym wydarzeniu, od niego zależało, w jaki sposób je przedstawi i że w ogóle może je uwiecznić. Dla potomności.

Uczył się szybko, a potem przetrząsnął cały obóz w poszukiwaniu książek. Wreszcie znalazł kilka w opuszczonych, zapomnianych miejscach, takich jak na przykład sterta starej, zepsutej broni czy porzucony namiot. Zbierał te zniszczone, oprawione w skórę skarby i ukrywał je w tej części obozu, gdzie trzymano skóry zwierząt, Żaden żołnierz nigdy tam nie wchodził, bo to było jakby terytorium samic, a samice, jeżeli już wchodziły, to tylko po to, aby wziąć skórę potrzebną na odzież lub posłanie. Poza tym miejsce to nie tylko było bezpieczne dla samych książek, ale też idealnie nadawało się do tego, aby tam czytać. Była to jaskinia z niskim sklepieniem i kamienną posadzką, kiedy więc ktoś przekraczał jej próg, jego kroki było słychać, nim zdążył zbliżyć się do

V.

Dla jednej książki nie znalazł jednak wystarczająco bezpiecznego schowka.

Najcenniejszy w jego skromnej kolekcji był pamiętnik napisany przez mężczyznę, który prze­bywał w tym obozie około trzydziestu lat wcześniej. Autor pochodził z arystokracji, ale wylądował w obozie jako żołnierz po tragedii, jaka spotkała jego rodzinę. Pamiętnik był napisany pięknym pismem, wzniosłymi słowami, których znaczenia V mógł się tylko domyślać, i przedstawiał trzy lata z życia tego człowieka Kontrast pomiędzy dwiema częściami - jedną, opisującą wydarzenia które miały miejsce przed przybyciem do obozu, a drugą, opowiadającą o obozie, był bardzo wyraźny. Na początku życie tego mężczyzny wypełniały same wspaniałe chwile, często bywał na balach, otaczały go śliczne samice, żył w świecie dobrych manier. Potem wszystko się skończyło. Rozpacz, dokładnie taka sama, z jaką borykał się Vrhedny, wypełniła strony księgi, odkąd jego życie na zawsze się odmieniło.

Vrhedny czytał i czytał ten pamiętnik, odczuwając więź z autorem. Udzielał mu się jego smu­tek. A po każdym czytaniu dotykał okładki i przesuwał koniuszkami palców po wygrawerowanych w skórze literach imienia.

HARDHY, SYN MROKHA

V często rozmyślał, co też stało się z tym mężczyzną. Zapiski urywały się na dniu, w którym nic szczególnego się nie wydarzyło, więc trudno było stwierdzić, czy zginął, czy też znudziło mu się pisanie. V miał nadzieję dowiedzieć się czegoś o losie tego żołnierza, zważywszy na to, że przeby­wał wystarczająco długo w obozie, aby móc go w końcu opuścić.

Gdyby zgubił pamiętnik, poczułby się bardzo osamotniony, dlatego też ukrywał go w miejscu, do którego żywy duch nie zaglądał. Zanim obóz zająłjaskinię, musiała być ona siedzibąjakiegoś starożytnego ludu, gdyż jej poprzedni mieszkańcy pozostawili po sobie prymitywne rysunki na ścianach. Niewyraźne podobizny bizonów i koni, rysunki przedstawiające same oczy, a także odciski dłoni sprawiały, że miejsce to spowite było jakąś mroczną tajemnicą i dlatego wszyscy żołnierze bez wyjątku unikali go. Na początku labiryntu znajdowała się mała komora, w której rysunki tworzyłyjedną całość. Vrhedny wiedział, dlaczego jego ojciec się ich nie pozbył. Krhviopij lubił znęcać się nad żołnierzami i kobietami za pomocą drwin, grożąc im, że duchy tych zwierząt ich opętają albo też że podobizny ze ścian ożyją i będą zaciekle wszystkich tępić.

Vjednak nie bał się rysunków. Kochał je. Ich prostota ukazywała wdzięk i moc, lubił także przykładać swe dłonie do tych odciśniętych na ścianie. Tak naprawdę to było wspaniałe odczucie wiedzieć, ze w tym miejscu wiele lat wcześniej żyli jacyś ludzie. Być może mieli dużo lepsze życie.

V ukrywał pamiętnik w głębokiej szczelinie pomiędzy dwiema największymi podobiznami bi­zonów. W ciągu dnia, kiedy inni wypoczywali, zawsze mógł wymknąć się do swej kryjówki i ode­rwać od wszystkiego, zatapiając się w lekturze.

Zaledwie po roku znalezione książki zostały zniszczone. Jego jedyna radość spłonęła, czego zawsze się obawiał. Ale to zdarzenie wcale go nie zaskoczyło.

Chorował przez kilka tygodni, coś się miało zmienić, chociaż w tym momencie jeszcze o tym nie wiedział. Nie mogąc zasnąć, sięgnął po jedną ze skrywanych książek i nim się zorientował, baśnie pochłonęły go bez reszty. Zasnął z książką na kolanach.

Kiedy się obudził, ujrzał nad sobą młodzieńca. To był jeden z tych najokrutniejszych chłopa­ków, który miał stalowe spojrzenie i mocną budowę ciała.

- Jak możesz tak się lenić, kiedy wszyscy inni pracują? - szydził tamten. - Czyżbyś trzymał książkę w ręku? Może trzeba się jej po- zbyć, skoro odciąga cię od zajęć. Mógłbym dostać więk­szy przydział żarcia za zrobienie czegoś takiego.

Vrhedny odsunął dalej swój zbiór książek i wstał, nie odzywając się ani słowem. Gotów był walczyć o te książki tak samo, jak walczyłby o przydział jedzenia czy o dodatkową odzież. A ci, co istnieli przed nim, walczyliby o przywilej posiadania książek. Zawsze było o co walczyć.

Chłopak szybko podszedł do V i pchnął go na ścianę jaskini. V uderzył głową o skałę, aż stra­cił na chwilę oddech, szybko jednak się pozbierał, waląc przeciwnika książką w twarz. Zbiegli się inni i przyglądali się całemu zdarzeniu, a V wciąż bił swego przeciwnika. Nie miał żadnej broni pod ręką, ale kiedy powalił tamtego na ziemię, chciało mu się płakać, że użył tak cennej rzeczy, aby kogoś zranić. Niestety, musiał to zrobić. Gdyby stracił przewagę, zostałby nie tylko pokonany, ale odebrano by mu wszystkie książki, nim zdążył by je ubyć w innym miejscu.

W końcu tamten chłopak padł. Miał spuchniętą twarz, a gdy

Vchwycił go za gardło, wydał charczący dźwięk. Tom baśni ociekał krwią, grzbiet oderwał się od skórzanej okładki.

Ale to jeszcze nie był koniec. Ktoś strzelił i kula trafiła V w dłoń, którą trzymał przeciwni­ka, więc upuścił go na posadzkę jaskini. Wtedy pojawił się niesamowity cień, który był cieniem płomienia pochodzącego z dłoni V. W jednej chwili leżący u jego stóp młodzieniec zaczął się rzucać, uderzając rękami i nogami o kamienie, jakby jego ciało opanował okropny ból.

V stał w miejscu i przerażony, gapił się na swoją dłoń.

Kiedy obejrzał się na mężczyznę, uderzyła go niesamowita wizja. Aż oniemiał. Miał mgliste złudzenie, że ujrzał twarz chłopaka z rozwianymi włosami i oczami utkwionymi w jakimś odle­głym punkcie. Za nim rozpościerały się wielkie skały, zza których przedzierały się promienie słoń­ca, rozświetlając bezwładne ciało młodzieńca.

Martwy. Chłopak był martwy.

Naraz wyszeptał:

- Twoje oko... twoje oko... jak to się stało?

Słowa same wypłynęły z ust V, nie miał nad nimi kontroli:

- Śmierć znajdzie cię w górach, a gdy natkniesz się na wiatr, powinieneś uważać.

V wziął głęboki oddech i wszystko wróciło do normy. Jedna z kobiet wpatrywała się w niego z przerażeniem, jakby te słowa skierowane były do niej.

- Co się tutaj dzieje? - rozległ się nagle donośny głos.

V przeskoczył młodzieńca i wybiegł na spotkanie ojcu. Krhviopij stał przed nim w rozpiętych bryczesach, najwyraźniej przed chwiląjeszcze obracałjedną z dziewek kuchennych. To wyjaśnia­ło, dlaczego akurat znalazł się w tej części obozu.

- Co masz w ręce? - zapytał Krhviopij, zbliżając się do V.- Daj mi to natychmiast. Vnie miał wyboru, musiał zrezygnować z książki. Była przeklęta.

- Rozsądnie jej użyłeś tylko wtedy, gdy się nią broniłeś. - Ciemne, przenikliwe oczy zwęziły się w gniewie, więc V odruchowo się skulił. - Wylegiwałeś się w tych skórach, co? Marnowałeś tu czas.

Kiedy V nie odpowiadał, ojciec zbliżył się do niego.

- Co tutaj robisz? Czytaszjeszcze inne? Z pewnością tak i myślę, że powinieneś mi je oddać. Może to ja powinienem czytać, zamiast zajmować się tym, co jest przydatne.

V zawahał się.i w tej samej chwili otrzymał tak silny cios w twarz, że aż się przewrócił. Z no­sa kapała mu krew prosto na okładkę jednej z książek.

- Czy znowu mam cię uderzyć? Czy dasz mi to, o co cię prosiłem? - zapytał znudzony Krhviopij.

V położył dłoń na książce i pogładził miękką, skórzaną okładkę. Żal ścisnął mu serce, ale prze­cież okazywanie emocji było czymś absolutnie niepożądanym. To, na czym mu zależało, musiało być zniszczone, a on nic nie mógł na to poradzić. Książki już dla niego przepadły.

Vspojrzał na Krhviopija i poznał prawdę, która zmieniła jego życie: jego ojciec gotów jest zniszczyć wszystko, co tylko V będzie cenił, bo sprawi mu to przyjemność. Robił to wcześniej nie­skończoną ilość razy, na nieskończoną ilość sposobów i będzie robił to zawsze. Te książki były tylko epizodem na niekończącym się szlaku, który mógł być wiele razy przecierany.

I nagle Vprzestał cierpieć. W jego życiu zabrakło miejsca dla emocji, wszystkie zostały stłu­mione. Pozbył się ich całkowicie.

Podniósł książki, z którymi wcześniej obchodził się tak delikatnie, i zbliżył się do ojca. Wręczył mu to, co stanowiło pewien rozdział jego życia, zupełnie tak, jakby te tomy nie miały dla niego żadnego znaczenia. Jakby nigdy wcześniej nie widział tych książek. Krhviopij nie wziął ich.

- Dajesz mi je, mój synu?

- Daję.

- Tak... hmm. Wiesz, że prawdopodobnie wcale nie zamierzam ich przeczytać. Pewnie wo­lałbym nimi walczyć, jak przystało na mężczyznę. Dla potomności i mego honoru. — Wyciągnął potężne ramię i wskazał na piec kuchenny. - Wrzuć je tam i spal. W czasie zimy ciepło jest czymś cennym.

Oczy Krhviopija zwęziły się, gdy patrzył, jak V spokojnie wrzuca książki w płomienie. Potem przyjrzał mu się uważnie.

Nastała cisza. Krew sączyła się z nosa V, ściekając ciepłą strużką na jego wargi i policzek. Miał obolałe ramiona, ból rozsadzał mu głowę. Nie przejmował się tym jednak. Odczuwał w sobie wielką moc.

Wpatrywali się w siebie bez słowa. Wreszcie Krhviopij odezwał się jak gdyby nigdy nic:

- To znak, że mój syn lubi czytać. Chcę poznać zainteresowania mojego potomka, dlatego powinienem być informowany, jeżeli ktoś zauważy, czym on się zajmuje. Oso­biście poparłbym to i dorzucił do tego swoje błogosławieństwo. - Ojciec V obrócił się na pięcie, złapał jedną z samic w talii i pociągnął ją w kierunku głównej groty. - A te­raz trochę sportu, moi żołnierze! Do groty!

Rozległ się gromki okrzyk radości i wszyscy się rozbiegli.

V zdał sobie sprawę, że nie odczuwa nienawiści. Zazwyczaj, widząc odwracające­go się ojca, zaczynał nim gardzić. Teraz nie czuł nic. Zupełnie tak samo, kiedy spo­glądał na ojca znad książek, zanim je wrzucił do pieca. Nic nie czuł...

V spojrzał na mężczyznę, którego pobił.

- Jeżeli jeszcze kiedykolwiek zbliżysz się do mnie, połamię ci obie nogi i ręce i sprawię, że nigdy już nic nie zobaczysz. Rozumiemy się?

Mężczyzna uśmiechnął się, mimo że jego usta były opuchnięte jak po użądleniu pszczoły.

- A jeśli ja zrobię to pierwszy?

V oparł dłonie na kolanach i nachylił się.

- Jestem synem mojego ojca. Dlatego jestem zdolny do wszystkiego. Nieważne, co by to miało być.

Źrenice chłopaka rozszerzyły się na dowód, że prawda ta nie podlegała wątpliwo­ści: sam z siebie Vrhedny nie mógłby stać się taki.

Stał się taki, jakim zawsze był jego ojciec- lekceważący i bezduszny. Wyciągnął wnioski z tej lekcji.

Rozdział dwunasty

Kiedy Jane znów doszła do siebie, stwierdziła, że przerażający sen wcale się skończył. Śniło jej się coś, co nie istnieje, i co najważniejsze, sama też była w tym śnie: widziała ostre kły swojego pacjenta i jego usta na nadgarstku kobiety, widziała, jak wysysał krew z żyły.

W pamięci wciąż miała zamglone obrazy, przerażające jak płachta, która się rusza, bo coś - nie wiadomo jednak co - pod nią siedzi. Coś, co może cię zranić.

Coś, co może cię ugryźć.

Wampir.

Początkowo niby się nie bała, strach zaczął narastać dopiero wtedy, gdy powoli się podniosła. Rozejrzała się po spartańsko urządzonej sypialni i nagle uświadomiła sobie z przerażeniem, że to nie sen. Naprawdę została uprowadzona. A co z resztą wyda­rzeń? Sama nie miała pewności, co było majakiem, a co jawą, ponieważ w jej pamięci były liczne luki. Pamiętała operację pacjenta, pamiętała też człowieka, który ją upro­wadził. Ale co stało się później? Nagłe wszystko się urywało.

Wzięła głęboki wdech i wyczuła zapach jedzenia. Tuż przy jej krześle stała taca. Podniosła srebrną pokrywę... Jezu, to był naprawdę wspaniały talerz. Z porcelany, taki sam jak te, które posiadała jej matka. A posiłek doprawdy był wykwintny: ja­gnięcina i młode ziemniaki. Obok dzbanek soku owocowego, szklanka i talerzyk z kawałkiem ciasta czekoladowego.

Rozejrzała się, poszukując swego pacjenta.

Leżał na łóżku w czarnej pościeli, a przyćmione światło lampki ledwie oświetlało zamknięte oczy, rozrzucone na poduszce czarne włosy oraz masywne ramiona. Jego pierś delikatnie się unosiła. Twarz nabrała już żywego koloru i nie było widać naj­mniejszych oznak gorączki. Mimo ściągniętych brwi i zaciętych ust wyglądał... jakby wracał do zdrowia.

Wydawało jej się to niemożliwe.

Wstała ostrożnie, potem przeciągnęła się i po cichu podeszła do mężczyzny. Zba­dała jego puls. Nawet dość wysoki.

Cholera. Nie było w tym żadnej logiki. Pacjenci mający dwie rany, do tego po operacji na otwartym sercu, nie dochodzą tak szybko do siebie. To niemożliwe. Wampir.

„Och, zamknij się wreszcie".

Spojrzała na elektroniczny zegarek stojący na stoliku nocnym. Piątek. Piątek? Chryste, był piątek, godzina dziesiąta rano. Operowała go zaledwie osiem godzin temu i wyglądał wtedy tak, jakby potrzebował tygodni na dojście do siebie.

Może to wszystko było jednak snem. Może zasnęła w pociągu na Manhattan i obudzi się na Penn Station. Roześmie- je się, wypije filiżankę kawy i pójdzie na roz­mowę w Columbii, tak jak planowała, uznając, że wszystkiemu winne jest jedzenie z wagonu restauracyjnego.

Czekała. Miała nadzieję, że obudzi ją dudnienie pociągu.

Zamiast tego mijały minuty na elektronicznym zegarku.

Dobrze. Powrót do tej cholernej rzeczywistości. Jane podeszła do drzwi, pociągnę­ła za klamkę - zamknięte. Zaskoczenie. Była skłonna w nie walnąć, ale co by to dało? Przecież nikt nie wypuści jej stąd, a poza tym nie chciała, aby ktoś się dowiedział, że odzyskała przytomność.

Rozejrzała się raz jeszcze. Całe otoczenie było osobliwe: okna zasłonięte grubymi okiennicami, tak że ani jeden promień słońca nie mógł przedostać się do środka. Drzwi nie do pokonania. Solidne ściany. Żadnego telefonu. Żadnego komputera.

Przy łóżku pacjenta stała solidna szafka zamykana na kłódkę, na której leżały czarne ciuchy, obok niej, na podłodze, stały ogromne buciory.

Z łazienki też nie było jak uciec. Żadnego okna ani innego otworu, przez który ewentualnie mogłaby się przecisnąć.

Wróciła do sypialni. A raczej do celi.

I wcale nie śniła.

Skoczyła jej adrenalina, serce trzepotało w piersi jak oszalałe. Uspokajała samą siebie, że przecież policja musi jej poszukiwać. Musi. Przecież w szpitalu było pełno ludzi, wszędzie był monitoring, ktoś musiał widzieć, jak ją zabierają razem z pacjen­tem. Poza tym, skoro nie zjawiła się na rozmowie, na pewno posypały się pytania, co mogło być tego przyczyną.

Jane postanowiła wziąć się w garść. Zamknęła się w łazience na klucz, umyła twarz i chwyciła ręcznik wiszący przy drzwiach. Poczuła cudowny zapach, dosłownie zapierający dech w piersiach. To był zapach tego pacjenta. Musiał użyć tego ręcznika prawdopodobnie zanim został postrzelony.

Zamknęła oczy i wzięła głęboki wdech. Pierwszą, a zarazem ostatnią myślą, jaka przyszła jej do głowy, było pragnienie seksu. Boże, gdyby można było napełniać fiolki tym zapachem, byłby to legalny sposób narkotyzowania się.

Nagle poczuła do siebie odrazę. Upuściła ręcznik na podłogę jak jakiś śmieć. Na marmurowej posadzce zobaczyła brzytwę, taką golili się aktorzy w westernach. Pod­niosła ją, uważnie przyglądając się błyszczącemu ostrzu.

„To świetna broń", pomyślała. Diabelsko świetna broń.

Kiedy tylko usłyszała skrzypnięcie drzwi od sypialni, narzuciła na siebie biały ki­tel, a wychodząc z łazienki, trzymała ręce w kieszeniach i czujnie patrzyła, co się dzieje. Red Sox wrócił z dwiema torbami. Nie wyglądały na ciężkie, przynajmniej dla kogoś tak krzepkiego, a jednak uginał się pod nimi.

-To powinno na początek wystarczyć - powiedział zdyszany. Mówił z akcentem charakterystycznym dla mieszkańców Bostonu.

- Słucham?

Red Sox nachylił się i otworzył jedną z toreb. W środku znajdowały się bandaże i gaza opatrunkowa, rękawice lateksowe, buteleczki wypełnione pigułkami.

- Powiedział nam, czego będziesz potrzebować.

- Czyżby? - Do diabła z tym. Nie miała żadnego interesu w odgrywaniu lekarza. Wystarczało, że grała rolę Uprowadzonej Ofiary. Wielkie dzięki.

Mężczyzna wyprostował się ostrożnie, jakby coś go zamroczyło.

- Zaopiekujesz się nim.

- Zaopiekuję się?

- Tak. A zanim zapytasz, owszem, zajmiesz się nim tutaj. Żywa.

- Zakładając, że udzielę mu pomocy medycznej, prawda?

- Dokładnie. Ale o to się nie martwię. Przecież to zrobisz?

Jane wlepiła wzrok w mężczyznę. Nie widziała zbyt dobrze jego twarzy, gdyż za­słaniał ją opuszczony daszek czapki bejsbolowej, ale jego szczęka wydawała jej się jakoś znajoma.

Przyjrzała mu się okiem lekarza. Miał szarą, ziemistą cerę, zapadnięte policzki i trzęsące się ręce. Wyglądał jak po dwutygodniowej popijawie, ledwo trzymał się na nogach i ciężko oddychał. A co to był za zapach? Boże, przypominał jej babcię: zatę­chłe perfumy i zasypka. Albo... może to było coś innego, coś, co przenosiło ją pamię­cią do szkoły medycznej... Tak, to było coś stamtąd. Woń formaldehydu z Instytutu Anatomii Człowieka.

Był blady jak trup. I wyglądał tak, jakby coś mu dolegało. Zaczęła się zastanawiać, czy byłaby w stanie sobie z nim poradzić.

Oceniała odległość, jaka ich dzieliła, i ostatecznie zrezygnowała z ataku. Co z te­go, że był słaby, drzwi pozostawały zamknięte. Mogłaby zostać ranna i nie wydosta­łaby się stąd. Mogłaby też zginąć. Jedyny sposób to zaczaić się przy drzwiach, czeka­jąc, aż ktoś się zjawi. Musi ich czymś zaskoczyć, inaczej nie będzie miała z nimi żad­nych szans.

Poza tym dokąd miałaby uciekać? Czy znajdowała się w jakimś wielkim domu? A może małym? Odnosiła wrażenie, że cały budynek był obwarowany jak Fort Knox.

- Chcę się stąd wydostać - powiedziała.

Red Sox odetchnął ciężko, jakby był wyczerpany.

- - Przekonasz się. Albo i nie, to zależy. - Red Sox, opierając się o komodę, a po­tem o ścianę, podszedł do łóżka. - Wygląda lepiej.

Miała ochotę go zastrzelić, aby tylko uciec.

- V? - Red Sox usiadł ostrożnie przy chorym. - V? Po chwili pacjent otworzył oczy i wyszeptał:

- Glina.

Padli sobie w objęcia. Pomyślała, że muszą być braćmi, chociaż nie dostrzegła żadnego podobieństwa. A może tylko bliskimi przyjaciółmi? Albo kochankami?

Wzrok pacjenta pomału skierował się w jej stronę. Zmierzył ją od stóp do głów, jakby sprawdzał, czy na pewno nie jest niebezpieczna. Potem zatrzymał się na posił­ku, którego nie tknęła. Na ten widok zmarszczył się, jakby tego nie pochwalał.

- Czy właśnie tego nie zrobiliśmy? — wymamrotał Red Sox. - Czyż nie leżałem już w łóżku? Jak to teraz nazwać bez ładowania się w ten syf?

Lodowate spojrzenie jasnych oczu przeniosło się na drugiego mężczyznę, ale gry­mas nie zniknął z twarzy pacjenta.

Pacjent wydobył drugą rękę spod kołdry z taką trudnością, jakby ważyła co naj­mniej tonę.

- Jutro...

- Teraz. Zróbmy to teraz. - Głos pacjenta zamienił się w szept. - Jutro nie bę­dziesz w stanie utrzymać się na nogach. I wiesz, jak to się skończy.

Red Sox spuścił głowę, jakby mu strasznie ciążyła. Potem nachylił się delikatnie i chwycił przyodzianą w rękawicę dłoń pacjenta.

Jane cofnęła się i cichutko opadła na krzesło. Ta ręka powaliła jedną z pielęgniarek na podłogę, a potem jeszcze dwóch mężczyzn, którzy pospieszyli z pomocą.

Red Sox delikatnie zsunął czarną skórę, spod której ukazała się ręka pokryta tatu­ażami. Dobry Boże, skóra ręki zdawała się żarzyć.

- Podejdź tu - powiedział pacjent do tamtego, rozkładając szeroko ramiona. - Po­łóż się przy mnie.

Jane zaparło dech w piersi.

Cormia spacerowała na bosaka korytarzami świątyni. Było cicho, nawet jej biała szata nie szeleściła, nawet oddech nie był słyszalny. Po prostu jako Wybranka powin­na być niewidoczna i niesłyszalna.

Poza tym miała na względzie własny interes, a to nie było dobre. Przecież miała zawsze służyć Pani Kronik i wszystkie swoje sprawy poświ ęcać wyłącznie dla Niej.

Jednak interes Cormii nie podlegał dyskusji.

Świątynia Ksiąg znajdowała się na końcu długiej kolumnady, a podwójne drzwi zawsze stały otworem. Spośród wszystkich budynków sanktuarium ten był najważ­niejszy: tutaj mieściły się wszelkie zapiski na temat rasy, z jakiej wywodziła się Pani Kronik, wielki pamiętnik obejmujący tysiąclecia. Na rozkaz Jej Świątobliwości jedna z Wybranek, odpowiednio przyuczona, spisała całą historię.

Cormia stąpała po marmurowej posadzce, mijając niezliczoną ilość półek, nerwo­wo przyspieszając kroku. Tomy pamiętnika ustawione były chronologicznie, podzie­lone według lat, ale tego, którego szukała, brakowało w głównym księgozbiorze.

Rozejrzała się, czy nikogo poza nią nie ma, i ruszyła korytarzem prowadzącym do błyszczących czerwonych drzwi, na których wyrzeźbione były skrzyżowane dwa czarne sztylety z ostrzami skierowanymi w dół. Wokół ich rękojeści widniały wyryte złote litery, układające się w motto pisane w Starym Języku:

BRACTWO CZARNEGO SZTYLETU MA BRONIĆ I OCHRANIAĆ NASZĄ MATKĘ, NASZĄ RASĘ, NASZYCH BRACI

Gdy dotknęła złotej klamki, ręka jej zadrżała. Ten teren objęty był nadzorem i gdyby ją złapano, zostałaby ukarana. Ale nie dbała o to. Nawet jeśli prawda okazała­by się straszna, musiała ją poznać. Za drzwiami znajdowała się okazała sala z wyso­kim, pozłacanym sklepieniem żebrowym, a regały były nie białe, tylko czarne, błysz­czące. W książkach oprawionych w czarną skórę ze złoconymi grzbietami odbijały się cienie płonących świec. Posadzka wyścielona była krwistoczerwonym dywanem, miękkim jak najdelikatniejsze futro.

W powietrzu unosił się niezwykły zapach, przywołujący na myśl najwykwintniej-sze przyprawy. Bracia przychodzili do tej sali, aby poznać historię, być może ich własną, być może ich przodków. Próbowała ich sobie wyobrazić, ale nie potrafiła, skoro żadnego z nich nigdy nie widziała. W ogóle nigdy nie widziała żadnego męż­czyzny.

Cormia w pośpiechu szukała spisu tomów. Znalazła, podział według lat. Ale za­raz, był również podział na biografie.

Przyklękła. Na każdym tomie widniał kolejny numer, a pod spodem imię brata na­pisane ozdobnymi literami. Pierwsza była księga dziejów starożytnych z zachowany­mi archaicznymi symbolami, niektóre z nich widziała w najstarszej części pamiętnika Pani Kronik. Na temat pierwszego wojownika znalazła kilka tomów, a kolejni dwaj bracia uznawani byli za jego synów.

Wzięła jedną z książek z niższej półki. Strona tytułowa była olśniewająca, ozdo­biona portretem brata otoczonym imieniem, datą urodzenia i przystąpienia do Brac­twa, jak również opisami jego męstwa i sztuki wojennej. Następna strona przedsta­wiała genealogię wojownika, wymienione też były kobiety, z którymi się związał, i potomstwo, które spłodził. A potem, rozdział po rozdziale, całe jego życie.

Jeden z braci, Thyran, żył wyjątkowo długo i zyskał sławę na polu walki. Spisano o nim trzy księgi, a na końcu wspomniano o radości, jakiej zaznał, gdy jego jedyny żyjący syn, Rankohr, wstąpił do Bractwa.

Cormia odłożyła książkę i przespacerowała się wzdłuż regałów, przesuwając pal­cem wskazującym po grzbietach, dotykając wypisanych na nich imion. Ci mężczyźni walczyli, aby zapewnić jej bezpieczeństwo, jako jedyni nadciągnęli z pomocą, gdy dziesiątki lat temu zaatakowano Wybranki Jako jedyni zapewniali też ochronę cywil­ną. Być może porozumienie przedstawicieli rasy Najsamcówpo tym wszystkim wy­szłoby na dobre. Czyż ten, którego misją było osłaniać niewinnych, zraniłby ją?

Skoro nie przychodziło jej do głowy, ile lat miała jej przepowiednia ani kiedy Naj-samiec, z którym miała się związać, dołączył do Bractwa, zaglądała do każdej księgi. Było ich tak wiele. Całe regały...

Zatrzymała palec na grzbiecie jednego z czterech grubych tomów.

KRHVIOPIJ 356

Na widok imienia ojca rasy Najsamców przeszył ją zimny dreszcz. Czytała o nim wcześniej, i jasna Panienko, być może się myliła. Jeśli opowieści o tym mężczyźnie były prawdą, nawet ten, kto był znakomitym wojownikiem, mógł okazać się okrutny.

I nie było żadnych wiadomości o jego przodkach ani o kobietach, z którymi się wiązał.

Przeszła dalej, śledząc kolejne grzbiety i wyryte na nich imiona.

VRHEDNY SYN KRHVIOPIJA 428

Jemu poświęcono tylko jeden tom, cieńszy niż jej palec. Kiedy go wyciągnęła, przesunęła dłonią po okładce, a serce jej zadrżało. Oprawa była sztywna, książka wyglądała tak, jakby rzadko ją wyciągano. Faktycznie tak musiało być. Nie było tam ani portretu, ani dokładnej wzmianki o zasługach tego mężczyzny w walkach, tylko data urodzenia, z której wynikało, że wkrótce miał skończyć trzysta trzy lata, oraz data przystąpienia do Bractwa. Przerzuciła stronę. Nic na temat jego pochodzenia. Pozostałe kartki były puste.

Odłożyła tom na półkę i wróciła do tych poświęconych jego ojcu. Wyciągnęła trzeci. Czytała o ojcu, mając nadzieję, że dowie się czegoś na temat jego syna i uspo­koi swe obawy. Ale znalazła tylko informacje o jego okrucieństwie, a to sprawiło, że zaczęła się modlić, aby przeznaczony jej Najsamiec był podobny do matki, kimkol­wiek ona była. Imię Krhviopij naprawdę nadawało się dla wojownika, brutalnego, jak na wampira przystało.

Na ostatniej stronie odnalazła datę jego śmierci, ale nie podano, w jaki sposób zgi­nął. Wróciła do tomu pierwszego, by dokładniej obejrzeć zamieszczony tam portret. Krhviopij miał czarne jak smoła włosy, bujną brodę i takie spojrzenie, że zapragnęła szybko odłożyć księgę i nigdy więcej jej nie otwierać.

Odstawiła ją na półkę i usiadła na podłodze. Według przepowiedni Pani Kronik, syn Krhviopija miał przybyć po Cormię i prawowicie posiąść jej ciało. Nie miała pojęcia, co to dokładnie znaczy, ani co mężczyzna miał zrobić, a lekcje na temat sek­su przerażały ją.

Jedno było pocieszające, jako Najsamiec mógł też dzielić łoże z innymi kobietami. Z wieloma innymi kobietami, a zadaniem niektórych spośród nich było wyłącznie dawanie przyjemności mężczyznom. Wiadomo, że wolałby takie. Gdyby miała szczę­ście, rzadko by ją odwiedzał.

Rozdział trzynasty

Butch wyciągnął się na łóżku Vrhednego. V wiele razy zastanawiał się nad tym, co by w takiej sytuacji czuł. Teraz cieszył się, że musiał skoncentrować się wyłącznie na ocaleniu Butcha. W przeciwnym razie zbyt mocno by to odczuwał i musiałby jakoś odreagować.

Przyciskał swą pierś do piersi Butcha i próbował sobie wmówić, że nigdy o tym nie marzył. Próbował udawać, że nie pragnął zaznać ciężaru innej osoby, leżącej na nim, że taka bliskość nie była mu przyjemna.

I że ocalenie gliny nie mogło ocalić jego samego.

Ale to wszystko oczywiście było bzdurą. Kiedy V otoczył Butcha ramionami i otworzył się na przyjęcie złego ducha Omegi, wiedział, że tego potrzebował. Wizyta jego matki, a później strzelanina sprawiły, że łaknął bliskości innych. Chciał czuć otaczające go ramiona i odwzajemniać uścisk. Chciał czuć bicie czyjegoś serca tuż przy swoim.

Tak wiele czasu spędził z dala od innych. Wierzył, że jeśli zdradzi dla kog os swą gwardię, nie zazna przez to spokojni

Dzięki temu nigdy nie płakał. Ani jedna łza nie zrosiła jego policzków.

Gdy ciało Butcha doznało wstrząsu, Vrhedny poczuł drżenie jego ramion i bioder. Wiedział, że to było zabronione, ale nie mógł się powstrzymać, i położył wytatuowa­ne ramię na karku przyjaciela. Kiedy glina wydał kolejny jęk i jeszcze bardziej się zbliżył, V przeniósł wzrok na swoją panią chirurg.

Siedziała na krześle, obserwując ich wielkimi ze zdziwienia oczami, z lekko otwartymi ustami.

Jedynym powodem, dla którego V nie czuł się niezręcznie w tej sytuacji, była świadomość, że po opuszczeniu tego miejsca ona nie będzie niczego pamiętać. W przeciwnym razie nie zniósłby tego. Cholera, nigdy jeszcze coś takiego nie zdarzyło się w jego życiu, ponieważ nigdy do tego nie dopuścił. I czułby się diabelsko źle, gdyby ktoś obcy zapamiętał tę scenę.

Z wyjątkiem... Właściwie nie traktował jej jak kogoś obcego.

Pani chirurg pochyliła się do przodu, podpierając podbródek na dłoni. Czas płynął, a ona siedziała tak skulona jak leniwy pies w mglistą letnią noc, nie spuszczając z niego wzroku. On też nie odrywał od niej oczu. Jedno słowo cisnęło mu się na usta: Moja. Tylko kogo właściwie miał na myśli? Butcha? Ją? Ją, uświadomił sobie. To była ta kobieta, która przywiodła ze sobą to słowo.

V poczuł przez kołdrę, że Butch wyprostował nogi. Z poczuciem winy przywołał wspomnienia, jak to wyobrażał sobie siebie z Butchem, że obaj leżą tak jak teraz i że... OK, wtedy wcale nie chodziło o ocalenie. Dziwne. Teraz, kiedy wreszcie się spełniło, V nie czuł pociągu seksualnego do Butcha. Nie... swój pociąg seksualny i uczucie kierował ku cichej samicy człowieków, która znajdowała się w tym pokoju i właśnie przeżywała szok.

Może nie mogła znieść widoku dwóch mężczyzn leżących na sobie? I nie chodziło konkretnie o niego i Butcha.

Z jakiegoś pieprzonego, głupiego powodu powiedział do niej:

- To mój najlepszy kumpel.

Wydawała się zaskoczona jego wyjaśnieniem.

Jane nie mogła oderwać oczu od łóżka. Pacjent i Red Sox parzyli się. Delikatny blask emanował z ich ciał i coś się działo pomiędzy nimi, coś w rodzaju jakiejś wy­miany. Jezu, wydzielał się przy tym taki słodki zapach...

Najlepsi kumple? Przyjrzała się palcom pacjenta wplecionym we włosy Red Soxa i temu, jak czule jego silne ramiona obejmowały drugiego mężczyznę. Z pewnością byli kumplami, ale jak daleko to mogło się posunąć?

Tylko jeden Bóg to wiedział. Red Sox naraz odetchnął głęboko i podniósł głowę. Ich twarze oddalone były teraz zaledwie o kilka cali. Jane poczuła narastające napię­cie. Nie miała nic przeciwko sypiającym ze sobą mężczyznom, ale z jakiegoś niewia­domego powodu nie mogła patrzeć, jak jej pacjent całuje się z przyjacielem. Ani z kimkolwiek innym.

Red Sox energicznym ruchem wyskoczył z łóżka. Do diabła, wyglądał teraz, jakby spędził cały miesiąc w spa. Odzyskał kolory, a oczy miał teraz pogodne i czujne. I zniknął ten wrogi zapach.

Pacjent odwrócił się na plecy, potem, wyraźnie cierpiąc, na bok. I znowu próbował odwrócić się na plecy. Cały czas trzymał nogi skrzyżowane pod kołdrą, tak jakby próbował wyprzedzić to, co odczuwało jego ciało.

- Czy coś cię boli? - zapytał Red Sox. Kiedy tamten nie odpowiedział, mężczy­zna obejrzał się na Jane. - Czy pani doktor może mu pomóc?

Najchętniej by odmówiła. Cisnęłaby parę przekleństw i zażądała uwolnienia. No i miała ochotę skopać tego fana Red Soxów za to, że przez niego, przez to, co się stało, jej pacjent jeszcze bardziej stracił siły.

Przysięga Hipokratesa sprawiła jednak, że poczuła się zobowiązana. Podeszła do toreb z lekarskim wyposażeniem.

- Zależy, czego ode mnie oczekujesz.

Poszperała trochę i wyciągnęła najpopularniejszy środek przeciwbólowy. Wszyst­kie leki, które znalazła w torbie, bez wątpienia pochodziły ze szpitala, nie mogli zdo­być ich nigdzie indziej, nawet na czarnym rynku. Do diabła, ci mężczyźni pewnie sami bawili się w czarny rynek.

Aby się upewnić, że niczego nie przegapiła, zajrzała do drugiej torby i... znalazła swój ulubiony dres, w którym ćwiczyła jogę, i pozostałe rzeczy, które spakowała na podróż z Manhattanu do Columbii.

Byli w jej domu. Ci dranie byli w jej domu.

- Musieliśmy wziąć twój samochód - wyjaśnił Red Sox. - I wiedzieliśmy, że bę­dziesz potrzebowała świeżych ubrań, a to akurat leżało przyszykowane.

Jechali jej audi, chodzili po jej pokojach, byli u niej, do cholery.

Jane wstała i kopnęła torbę z taką siłą, że przeleciała przez cały pokój, a wszystkie rzeczy, które się w niej znajdowały, wysypały się na podłogę. Następnie wsunęła rękę do kieszeni i ujęła w dłoń brzytwę, gotowa rzucić się Soxowi do gardła.

I wtedy pacjent odezwał się ostro:

Red Sox odezwał się skruszony.

Furia na moment odebrała jej głos.

- Jak śmieliście!

- Byli całkiem zadowoleni, że muszą to przesunąć, kiedy dowiedzieli się, że je­steś chora.

Tak jakby wszystko zostało naprawione.

Jane już otwarła usta, aby im przygadać, ale nagle coś sobie uświadomiła. Jej dal­szy los zależy od porywaczy, więc wzbudzenie w nich wrogości nie byłoby dobrym posunięciem.

Popatrzyła na pacjenta z lękiem.

Przyjrzała się uważnie jego twarzy, koziej bródce, diamentowym oczom i drobnej siwiźnie na skroni.

- Daj mi słowo — powiedziała odruchowo. - Przysięgnij na życie, które ci ura­towałam, że mnie nie tkniesz.

Nawet się nie zawahał. Nawet nie wziął głębszego oddechu.

- Na mój honor i krew w moich żyłach, będziesz wolna, jak tylko wydobrzeję. Wymyślając w duchu sobie i im, wyciągnęła rękę z kieszeni, pochyliła się nad

większą torbą i wyjęła z niej fiolkę demerolu.

- Nie ma tu żadnych strzykawek.

Pochyliła się znowu, poszperała w torbie i wyciągnęła rękawiczki, paczkę chuste­czek nasączonych alkoholem, trochę gazy i opakowanie opatrunków.

Pomimo że jeszcze przed operacją podała profilaktycznie antybiotyk, aby zmniej­szyć ryzyko infekcji, zapytała:

- Mogłabym podać trochę ciprofloxaciny albo amoxicilliny. Zależy, co jest w tym opakowaniu.

Odłożyła igłę, fiolkę i pozostałe akcesoria na stolik nocny, naciągnęła rękawice i rozdarła opakowanie.

- Proszę się wstrzymać na sekundę, pani doktor - powiedział Red Sox.

- Słucham?

Oczy Red Soxa przeszyły ją jak kule z pistoletu.

- Z całym szacunkiem muszę poinformować, że jeśli specjalnie mu zaszkodzisz, zabiję cię gołymi rękoma. Nie zważając na fakt, że jesteś kobietą.

Coś jakby strzał przeszyło jej kręgosłup. W pokoju rozległ się narastający dźwięk, taki jaki wydają brytany przed atakiem. Oboje spojrzeli na pacjenta.

Miał wywiniętą górną wargę, odsłonięte ostre kły, które teraz zrobiły się dwa razy dłuższe.

- Nikt jej nie tknie. I nie dbam o to, co zrobi ani komu. Red Sox zmarszczył się, jakby jego kumpel postradał zmysły.

Nastała chwila ciszy, potem Red Sox patrzył to na Jane, to na pacjenta, jakby ba­dał prawa fizyki i miał problemy z matematyką.

Jane poderwała się, czując potrzebę załagodzenia sytuacji.

- W porządku. W porządku. Dajmy spokój tym wrogim postawom, dobrze? Spojrzeli na nią z jeszcze większym zaskoczeniem niż wtedy, gdy zawróciła Red

Soxa z drogi.

- Jeśli masz zamiar tutaj zostać, pohamuj agresję. Tym mu nie pomożesz. - Prze­niosła wzrok na pacjenta. - A ty... ty się po prostu zrelaksuj.

Po chwili grobowej ciszy Red Sox odchrząknął, a pacjent ściągnął rękawicę i za­mknął oczy.

- Dziękuję - mruknęła. - A teraz, chłopcy, czy będzie wam przeszkadzać, że wy­konam swoją pracę tylko po to, aby się stąd wydostać?

Podała pacjentowi dawkę demerolu i przez chwilę jego cienkie brwi wyglądały tak, jakby ktoś poluzował podtrzymujące je śrubki. Kiedy jego ciało zwiotczało, od­winęła bandaż z jego piersi i zdjęła opatrunek..

Delikatnie dotknęła szwów i różowej blizny pod nimi.

Pacjent otworzył oczy i od razu było widać, że wie, co o nim pomyślała: Wampir. Nie oglądając się na Red Soxa, powiedziała:

- Podasz mi nożyce chirurgiczne? Aha, i przynieś mi antybiotyk w spreju. Kiedy usłyszała, jak Red Sox szeleści w poszukiwaniu tego, o co prosiła, wyszep­tała:

- Proszę.

Jane poderwała się. Red Sox podał jej narzędzia, ale zupełnie nie pamiętała, dla­czego go o nie prosiła.

- Zdejmę szwy. - Chwyciła nożyce i spryskała pierś pacjenta antybiotykiem w spreju.

Pomimo że dosłownie kotłowało jej się w głowie, zaczęła przecinać i wyciągać każdy z dwudziestu metalowych klipsów, wyrzucając je do kosza stojącego przy łóż­ku. Kiedy skończyła, powycierała drobne krople krwi i ponownie spryskała pierś pacjenta sprejem antybakteryjnym.

Kiedy spojrzała w jego brylantowe oczy, wiedziała od razu, że nie jest człowie­kiem. Widziała wnętrza zbyt wielu ciał i zbyt wiele razy była świadkiem walki o ży­cie, aby inaczej myśleć.

Jak to możliwe? Istniał inny świat istot przypominających ludzi? I jak to się stało, że nie wyszło to na jaw?

Jane położyła opatrunek i przykleiła go plastrem. Kiedy skończyła, pacjent skrzy­wił się i ułożył rękę, tę w rękawicy, na brzuchu.

- Teraz wyjdź. Pozwól, żebym została z nim sama. Nie potrzebujemy audyto­rium.

Piekielny demerol. Świetnie uśmierzał ból, ale czasami efekty uboczne były spo­rym problemem dla pacjentów.

Red Sox wahał się, dopóki V nie jęknął i nie zaczął gwałtownie przełykać.

- Nie ma powodu głodować, skoro już tu jesteś. - Sięgnął po tacę.

Boże, ten jego głos... ten szorstki, chrapliwy głos z bo- stońskim akcentem.

- Znam cię. Muszę cię skądś znać. Zdejmij czapkę. Chcę zobaczyć twoją twarz. Mężczyzna przeszedł przez pokój, zabierając nietknięte jedzenie.

- Przyniosę ci coś innego.

Kiedy zamknął za sobą drzwi i przekręcił klucz w zamku, poczuła dziecięcą chęć ruszenia w ich kierunku i walnięcia w nie pięścią. Pacjent jęknął. Spojrzała na niego.

Basen nie był potrzebny, gdyż pacjent miał pusty żołądek. Jane przyniosła z ła­zienki ręcznik i wcisnęła mu go w usta. Przyłożył dłoń do swej piersi, tak jakby chciał zapobiec otwarciu się rany.

- Wszystko w porządku - uspokoiła go, kładąc rękę na jego gładkich plecach. -Nie musisz się obawiać, że blizna się otworzy.

-Czuję... że....ja... kurwa...

Boże, jak on cierpiał. Jego twarz była czerwona i napięta, lał się z niego pot.

- Już dobrze, tylko wyrzuć to z siebie. Im mniej z tym będziesz walczyć, tym ła­twiej będzie ci to zrobić. Tak... dobrze ci idzie... oddychaj głęboko. W porządku, te­raz...

Gładziła go po kręgosłupie i wciąż trzymała ręcznik, nie mogąc mu inaczej pomóc. I wciąż do niego szeptała. Kiedy było już po wszystkim, pacjent położył się nieru­chomo, oddychając przez usta i kurczowo ściskając pościel palcami.

Skinął głową i odwrócił się na plecy. Jego klatka piersiowa była ogromna. Ostroż­nie odkleiła plaster, delikatnie zdjęła gazę. Dobry Boże... Jeszcze piętnaście minut temu w tym miejscu były rany po szwach, teraz została tylko lekka różowa linia na mostku.

Nawet się nie zastanawiając, znów zaczęła go gładzić. Przesuwała rękę w górę i w dół... Po chwili zauważyła, że mięśnie jego ramion zrobiły się twarde... a to, czego dotykała, było ciepłe i bardzo męskie.

Cofnęła dłoń.

- Proszę. - Złapał ją za nadgarstek, nie otwierając oczu. — Dotknij mnie albo... cholera, potrzymaj. Jestem... taki zagubiony. Jakbym miał odpłynąć. Niczego nie czuję. Ani łóżka... ani mojego ciała.

Przyjrzała mu się, zbadała bicepsy i obwód w klatce piersiowej. Przez chwilę po­myślała, że mógłby spokojnie odgryźć jej ramię, ale wiedziała, że nie zrobiłby tego. Niespełna pół godziny temu gotów był skoczyć do gardła jednemu ze swych najbliż­szych przyjaciół w jej obronie...

Zatrzymaj się.

Nie czuj się przy nim bezpieczna. To syndrom sztokholmski, on nie jest twoim przyjacielem.

- Proszę - powiedział drżącym głosem przepełnionym wstydem.

Boże, nigdy nie rozumiała, jak to się dzieje, że ofiary porwania nawiązują relacje z prześladowcą. Działo się to wbrew logice.

Ale wyrzeczenie się tego ciepła bijącego od niego było nie do przyjęcia.

- Potrzebuję ręki.

- Masz przecież dwie. Użyj tej drugiej. - Zacisnął swoją dłoń na jej dłoni, a pościel obsunęła się z jego torsu.

- To przynajmniej pozwól mi ją zmienić- wymamrotała, uwalniając się z jego uścisku i kładąc mu dłoń na ramieniu.

Jego skórę pokrywała złotawobrązowa opalenizna. Była taka gładka i miękka w dotyku... Gładziła go między łopatkami, potem po karku i zanim się zorientowała, jej palce wplotły się w jego błyszczące włosy. Z tyłu krótkie, dookoła twarzy nieco dłuż­sze - zastanawiała się, czy nosił taką fryzurę, aby zakryć tatuaże na skroni. A jeśli miały być na pokaz - to dlaczego nie zrobił ich sobie w bardziej widocznym miejscu?

Nagle odwrócił się z głośnym pomrukiem i szarpnął ją za ramię. Wyraźnie chciał, aby się przy nim położyła. Ale kiedy mu się oparła, zrezygnował.

Wpatrując się w swe ramię pozostające w uścisku jego bicepsa, rozmyślała o tym, kiedy ostatni raz przytulała się do jakiegoś mężczyzny. I szczerze mówiąc, nigdy nie było jej tak dobrze.

W myślach zobaczyła ciemne oczy Manello...

Pacjent zdał sobie sprawę z tego, że obejmuje jej ramię, więc puścił je i odsunął się od niej.

Jane wróciła na swoje krzesło, rozmyślając o jego sześcio. komorowym sercu. O jego niezwykłej krwi. O kłach zaciśniętych na nadgarstku tamtej blondynki. Spoglą­dając w kierunku okna, zastanawiała się, czy te szczelne okiennice założono tylko ze względów bezpieczeństwa, czy może miały nie przepuszczać światła dziennego.

Gdzie ją zamknięto? W jednym pokoju z... wampirem?

Z jednej strony postąpiła rozsądnie, opierając mu się, ale gdzieś w głębi duszy czu­ła co innego. Przywołała z pamięci swój ulubiony cytat z Sherlocka Holmesa: „Jeżeli wyeliminujesz wszystkie możliwe wyjaśnienia, wtedy odpowiedź jest niemożliwa". Logika i biologia nie okłamywały. To był jeden z powodów, dlaczego zdecydowała się zostać lekarzem.

Popatrzyła na pacjenta, czując się w tym wszystkim zagubiona. Zastanawiała się nad możliwościami ewolucji, ale rozważała też bardziej praktyczne sprawy. Pomyśla­ła o lekarstwach w torbie i o tym, że jej pacjent przebywał z dala od niebezpiecznej części miasta, kiedy go postrzelono. I zaraz, przecież oni ją porwali.

Jak właściwie mogła ufać jemu i jego słowom?

Wsunęła rękę do kieszeni i namacała brzytwę. Odpowiedź była prosta. Nie mogła.

Rozdział czternasty

Furiath siedział na górze w sypialni, opierając się plecami o zagłówek. No­gi miał przykryte niebieską, aksamitną kołdrą, a jego proteza stała z boku. Odłożony skręt dopalał się w popielniczce z grubego szklą. Z ukrytych głośników płynęła mu­zyka Mozarta.

Przed nim leżała kartka papieru, a jako podkładki użył atlasu broni palnej. Portret był gotowy. Skończył go jakąś godzinę temu, a teraz zbierał się na odwagę, aby go zgnieść i wyrzucić.

Chociaż nigdy nie był zadowolony ze swoich rysunków, ten prawie mu się spodo­bał. Naszkicowana twarz kobiety - jej szyja i włosy - wypełniała prawie całą kartkę, nie pozostawiając ani kawałka białego tła. Wzrok Belli skierowany był w lewą stronę, usta w lekkim uśmiechu, kosmyk ciemnych włosów przesłaniał jej policzek. Na­tchnienie naszło go tego wieczoru podczas przedświtka. Patrzyła na Zbihra, co wyja­śniało ten skryty uśmiech.

We wszystkich pozycjach, w jakich ją rysował, jej oczy zawsze utkwione były gdzieś w dal. Gdyby patrzyła wprost na niego, wydawałoby się to nieodpowiednie. Do diabła, w ogóle rysowanie jej portretu było nie na miejscu.

Przetarł czoło, przygotowując się do zgniecenia kartki.

W ostatniej chwili sięgnął po skręta. Ostatnio dużo palił. Więcej niż zazwyczaj. I chociaż taki sposób uspokajania się zanieczyszczał jego płuca, nigdy nie przyszło mu na myśl, aby z tym skończyć. Nie wyobrażał sobie przeżycia dnia bez takiej pomocy.

Zaciągając się i wypuszczając dym, myślał o początkach przygody z heroiną. Zre­zygnował z niej w grudniu, ale nie sam dokonał takiego wyboru. To John Matthew w odpowiednim momencie przerwał ten jego nałóg.

Zaciągając się, wpatrywał się w końcówkę skręta. Wróciła pokusa, aby spróbować czegoś mocniejszego. Korciło go, żeby udać się do Wielebnego i uniżenie poprosić o jeszcze jedną działkę. Może wtedy zaznałby wreszcie trochę spokoju.

Rozległo się stukanie do drzwi, a następnie głos Z:

- Mogę wejść?

Furiath schował rysunek pod atlas.

- Tak.

Z wszedł i nie powiedział ani słowa. Z rękoma wsparty mi na biodrach kręcił się w tę i z powrotem po pokoju. Furiath czekał, zapalając kolejnego skręta. Bez słowa patrzył jak jego bliźniak Z niszczy dywan.

Nie dawało się z Z niczego wydusić, tak samo jak nie dałoby się namówić ryby do połknięcia haczyka. Zdziałać coś można było tylko milczeniem.

W końcu brat odezwał się.

- Ona krwawi.

Serce Furiatha gwałtownie drgnęło, aż ręka zsunęła mu się z książki.

- Znalazłem paczkę alwaysów wetkniętą z tyłu szafki w toalecie.

- Może to stara paczka.

- Poprzednim razem, kiedy wpadła mi tam brzytwa, nie było jej tam. Cholera.

- Zatem musi iść do Agrhesa.

- Ale nie ma wyznaczonej kolejnej wizyty. - Z znów zaczął spacerować, patrząc w górę. - Wiem, że mi nie powiedziała, bo boi się, że zwariuję.

- A może to, co znalazłeś, zostało użyte z innego powodu? Z przystanął.

- No jasne. Racja. Ponieważ takie rzeczy są wielofunkcyjne. A może byś z nią pogadał?

- Co? To prywatna sprawa. Pomiędzy tobą i nią. Z podrapał się w czubek wygolonej głowy.

- Jesteś lepszy w te klocki niż ja. Ostatnią rzeczą, jakiej oczekuje ode mnie, to abym się załamał, albo gorzej, nakrzyczał na nią, ponieważ jestem śmiertelnie przera­żony i nieodpowiedzialny.

Furiath próbował wziąć głęboki oddech, ale powietrze nie chciało przejść przez jego tchawicę. Tak bardzo chciał się w to wmieszać. Chciał zejść na dół do holu, po­tem wejść do pokoju, usiąść przy Belli i wszystkiego się od niej dowiedzieć. Chciał być bohaterem. Ale to nie było miejsce dla niego.

- Ty jesteś jej brońcem. Ty musisz przeprowadzić tę rozmowę. - Furiath dopalił blanta, skręcił nowego i zapalił zapalniczkę. - Możesz to zrobić.

Zbihr zaklął, zrobił jeszcze kilka kroków i w końcu skierował się do drzwi.

- Rozmowa o tych wszystkich sprawach związanych z jej ciążą uświadamia mi, że gdybym ją stracił, wszystko by się spierdoliło. Czuję się tak cholernie bezsilny.

Po wyjściu bliźniaka Furiath oparł głowę o zagłówek.

Jezu. Jeśliby Bella poroniła, oni obaj, on i Z wpadliby w depresję, a na to żaden z samców nie mógł sobie pozwolić.

Czuł się winny, rozmyślając o tym. Naprawdę nie powinien tak bardzo troszczyć się o samicę brata bliźniaka.

Niepokój sprawił, że poczuł się tak, jakby połknął chmarę szarańczy, więc palił, żeby się uspokoić. Naraz jego wzrok zatrzymał się na zegarze. Cholera. Za godzinę miał prowadzić lekcję na temat broni palnej. Lepiej byłoby, gdyby wziął prysznic i spróbował zachować trzeźwość.

John obudził się zdezorientowany, ledwie uświadamiając sobie, gdzie jest, a w po­koju słychać było coś jakby beczenie owcy.

Uniósł głowę znad zeszytu i potarł nos. Wyczuł tam ślad w kształcie spirali, więc od razu przyszedł mu na myśl Worf ze Star Trck - Następne Pokolenie. A ten hałas to był budzik.

Trzecia piętnaście po południu. Lekcje zaczynały się o czwartej.

John wstał od biurka, chwiejnym krokiem wszedł do łazienki i stanął nad toaletą. Kiedy poczuł, że to dla niego zbyt duży wysiłek, odwrócił się i usiadł.

Boże, był wyczerpany. Przez kilka ostatnich miesięcy sypiał na fotelu Tohra w gabinecie ośrodka treningowego, ale kiedy Ghrom postawił na swoim i Johna prze­niesiono do rezydencji, znów zaczął sypiać w normalnym łóżku. Można by pomyśleć, że poczuł się kimś wobec takiej wygody. A on wciąż czuł się nikim.

Spuścił wodę i zapalił światło. Oślepiło go. Do diabła. Rezygnacja z ciemności nie była dobrym pomysłem, nie tylko z powodu nieprzyzwyczajonego wzroku. W peł­nym świetle jego drobne ciało wyglądało okropnie. Nic poza białą skórą wiszącą na kościach. Skrzywił się, zasłonił ręką penis wielkości kciuka i zgasił światło.

Nie było czasu na prysznic. Szybko wyszczotkował zęby, przepłukał twarz wodą, nie przejmując się już włosami.

Po wyjściu z łazienki chwycił swoje dżinsy w rozmiarze dziecięcym, a po zapięciu rozporka skrzywił się. Były za luźne w biodrach. Dosłownie wisiały na nim, mimo że starał się naprawdę sporo jeść.

Wspaniale. Zamiast mężnieć, niknął w oczach.

Zastanawiał się nad odpowiedzią na pytanie, co będzie, jeśli nigdy mu się nie uda? Bzdura. Czuł się tak, jakby w każdym jego oczodole siedział mały człowieczek pra­cujący zawzięcie młotkiem.

Zabrał książki z biurka, wrzucił je do plecaka i wyszedł. Przemierzając hol, musiał przysłonić oczy ramieniem. Od tego blasku okropnie rozbolała go głowa, potknął się, uderzając w grecki posąg. I wtedy uświadomił sobie, że nie założył koszuli.

Klnąc pod nosem, wrócił do pokoju, narzucił na siebie pierwszą z brzegu koszulę i po chwili znów był na dole. Wszystko działało mu na nerwy. Odgłos butów szurają­cych po posadzce był jak podążająca za nim zgraja piskliwych myszy. Skrzypnięcie drzwi do tajnego przejścia zdawało się tak głośne jak strzał z broni. A wędrówka przez podziemia do ośrodka szkoleniowego wydawała się wiecznością.

Nie zanosiło się na udany dzień. Aż kipiał narastającą od miesiąca złością. Wie­dział, że jeśli zaraz się jej nie pozbędzie, trudniej będzie mu z nią dłużej wytrzymać.

A kiedy tylko wkroczył do klasy, nie miał wątpliwości, że właśnie nadszedł na to czas.

John siadł samotnie w ławce z tyłu. Nagle w drzwiach stanął... Lahser. Co za dupek! Przyszedł z niewielkim plecakiem. A przecież facet był wielki i na-pakowany, jakby stworzony do walki. I paradował, naśladując G.I. Joe. Wcześniej nosił ciuchy szyte na miarę i biżuterię od Jacob & Co, teraz miał na sobie czarne pan-talony i obcisłą, czarną, nylonową koszulę. Jasne włosy, wcześniej na tyle długie, że spinał je w kitkę, teraz były krótkie jak u żołnierza.

To było tak, jakby wiedział, że ma wszystkich bogów po swojej stronie.

Jedna rzecz pozostała niezmieniona: Wciąż miał cwane spojrzenie, szarą cerę i uporczywie wpatrywał się w Johna. A John nie miał wątpliwości, że gdyby tamten dorwał go samego, miałby poważne kłopoty. Ostatnim razem mógł pokonać Lahsera, ale to już by się nie powtórzyło, a co więcej, Lahser bez wątpienia miał zamiar go dopaść. Obietnica zapłaty była fikcją, świadczyły o tym te wielkie ramiona i pół-uśmieszek mówiący „odwal się".

John zajął miejsce obok Blastha. Czuł się tak przerażony, jakby znalazł się w ciemnej, głuchej uliczce.

- Hej, kolego - odezwał się miękko przyjaciel.- Nie przejmuj się tym draniem, dobrze?

John nie chciał wyglądać na tak bezradnego, jakim się czuł, wzruszył więc tylko ramionami i rozpakował plecak. Boże, ból rozsadzał mu czaszkę. Ale naraz przypo­mniał sobie o pustym żołądku, więc nie było mowy o dawce efedryny.

Khill odwrócił się lekko i podał Johnowi karteczkę. Wiadomość brzmiała: „Mamy

cię".

John mrugnął, wyrażając wdzięczność, kiedy otrzymał atlas broni palnej i pomy­ślał o tym, że jeszcze dziś trzeba ukryć się w klasie. Jak bardzo przydałaby się teraz broń. I właśnie poczuł się tak, jakby ktoś przyłożył mu ją z tyłu czaszki.

Spojrzał do tyłu. Lahser jakby tylko na to czekał Pochylił się do przodu i położył na stole swój atlas. Powoli zacisnął pięści, które wydawały się tak duże jak głowa Johna, a kiedy się uśmiechnął złowrogo, obnażył nowe, bielutkie kły, ostre jak noże.

Cholera. John wiedział, że już po nim, jeżeli nic się nie zmieni.

Rozdział piętnasty

Vrhedny obudził się i pierwszym, co ujrzał, była jego pani chirurg siedząca na krześle. Nawet przez sen odczuwał jej obecność. Ona również go obserwowała.

Zmierzyła go wzrokiem, ale znowu zrobiła to machinalnie, jak lekarz badający pa­cjenta.

- Nabrałeś kolorów.

Nie wiedział, co odpowiedzieć. Przecież im dłużej wyglądał jak kupka nieszczę­ścia, tym dłużej ona mogła zostać Zdrowie nie było teraz mile widziane.

Skłamał. Coś tam pamiętał, jakieś przebłyski, urywki wydarzeń. Pamiętał aleję. Walkę z przeciwnikiem. Użycie broni. I jak bracia zabierali go ze szpitala.

- Postrzelono cię na Trade Street. Sanitariusze twierdzili, że miałeś przy sobie broń.

- Nie przyszło ci do głowy, że mógłbym być tajnym agentem policji?

- Gliniarze w Caldwell nie noszą sztyletów z rzeźbioną rękojeścią, a tacy jak ty nie chadzają tą drogą.

Oczy V zwęziły się.

- Tacy jak ja?

- Dziwacy. Poza tym nie martwiłbyś się tak bardzo o utrzymanie porządku wśród innej rasy.

Nie miał siły z nią dyskutować. A poza tym nie chciał, aby traktowała go jak od-mieńca.

- Jedzenie - powiedział, zerkając na tacę stojącą na komodzie. - Mogę coś dostać? Wstała, opierając ręce na biodrach. Miał przeczucie, że zaraz powie: „Sam sobie

weź, ty dziwolągu".

Ale ona zrobiła tylko parę kroków po pokoju.

- Skoro jesteś głodny, możesz jeść. Nie tknęłam tego, co przyniósł mi ten Red Sox, a nie ma sensu tego wyrzucać.

Zmarszczył czoło.

- Nie tknę jedzenia przeznaczonego dla ciebie.

- Ale ja nie będę tego jadła. To całe porwanie odebrało mi apetyt.

V zaklął pod nosem, wściekły, że przez niego znalazła się w takiej sytuacji.

- Przepraszam.

- Zamiast mnie przepraszać, powiedz lepiej, jak będzie z uwolnieniem mnie.

- Jeszcze nie teraz. - Chociaż chciałby powiedzieć Och, Chryste, żeby to nigdy nie nastąpiło.

Moja.

Oddałby wszystkie skarby świata, aby tylko zatrzymać ją tutaj. Pragnął, by znala­zła się pod nim naga, chciał, aby przejęła jego zapach, podczas gdy on zanurzałby się w jej ciele. Oczami wyobraźni widział, jak skóra ociera się o skórę, jak leżą na łóżku, on na górze, ona z szeroko rozłożonymi nogami, aby wygodnie mógł wsunąć między nie swoje biodra.

Podsunęła mu tacę z jedzeniem. Nagle poczuł, jak wzrasta mu temperatura i coś zaczyna się dziać pomiędzy jego nogami. Mocniej naciągnął kołdrę, aby niczego nie było widać.

Postawiła tacę przy jego łóżku i podniosła srebrną pokrywę z talerza.

- Więc jak bardzo musi ci się polepszyć, abym mogła odejść? - Okiem lekarza spojrzała na jego klatkę piersiową, jakby usiłowała zobaczyć to, co zakrywały banda­że.

Ach, do diabła. Chciał, aby patrzyła na niego jak na mężczyznę. Chciał, aby jej spojrzenie wędrowało po jego skórze nie po to, by przyglądać się ranom, ale po to, by pobudzić jej wyobraźnię. By zaczęła marzyć o tym, że kładzie na nim ręce, zastana­wiając się, od czego zacząć.

V zamknął oczy i odwrócił się, czując ból w piersi. Wmawiał sobie, że to efekt operacji, chociaż podejrzewał, że chodzi o coś więcej.

- Ale ty nic nie jadłaś.

- Jedz, potrzebujesz tego bardziej niż ja. I martwię się o poziom twoich płynów. Wypił wystarczająco dużo krwi i czuł się już zupełnie dobrze. Dokrwione wampi­ry mogły przeżyć kilka dni bez pożywienia.

Miało to i swoją dobrą stronę - mniej wycieczek do łazienki.

- Chcę jednak, żebyś coś zjadł - powiedziała, bacznie mu się przyglądając. - Jako twój lekarz...

- Nie tknę niczego z twojego talerza. - Na miłość boską, żaden szanujący się sa­miec nie zabierałby jedzenia swojej kobiecie, nawet gdyby cierpiał z głodu. Jej po­trzeby zawsze stawia się na pierwszym miejscu...

V czuł się tak, jakby ktoś kilkanaście razy przytrzasnął mu głowę drzwiami od sa­mochodu. Jakby ktoś wgrał w jego umysł nowe oprogramowanie.

- W porządku - powiedziała, odwracając się. - Jak chcesz. Następne, co usłyszał, to był łomot. Z całych sił waliła w drzwi.

V podniósł się gwałtownie.

- Co ty, u licha, wyprawiasz?

Butch wpadł do pokoju, niemal zwalając panią chirurg z nóg.

Pani chirurg zwróciła się do nich obu najspokojniej w świecie:

- On potrzebuje pożywienia, a nie chce zjeść tego, co jest na tacy. Przynieś mu więc coś lekkostrawnego. Ryż. Kurczaka. Wodę. Krakersy.

- Dobrze. - Butch spojrzał na V. - Jak się czujesz?

„Wal się".

- W porządku.

Najważniejsze, że glina wyraźnie wracał do zdrowia. Trzymał się mocno na no­gach, znów miał błysk w oku, pachniał trochę Marissą, trochę swym dawnym zapa­chem. I oczywiście znów zaczynał być zajęty.

Interesujące. Ilekroć V rozmyślał o Butchu i Marissie, czuł się tak, jakby jego pierś owijał drut kolczasty. Tak było kiedyś. A teraz? Po prostu cieszył się, że jego przyja­ciel wyzdrowiał.

Sytuacja była niezręczna. Niewypowiedziane słowa zawisły gdzieś w powietrzu pomiędzy nimi. To były sprawy o których nikt inny nie mógł słyszeć.

- Więc... zaraz wracam z żarciem.

Gdy tylko drzwi się za nim zamknęły, Jane obejrzała się przez ramię.

- Od jak dawna jesteście kochankami?

Ich spojrzenia spotkały się i nie było możliwości wymigania się od odpowiedzi.

- Zaufaj mi. - Spojrzał na jej biały kitel. - Doktor Jane Whitcomb - przeczytał na­pis widoczny na przypiętej do kieszonki plakietce. - Urazówka.

To by miało sens. Była tak pewna siebie.

Na chwilę przeszyła go trwoga. Była jego wybawicielką. Byli sobie przeznacze­ni...

Tak, cokolwiek to oznaczało. Do tej pory jego wybawcielka stroniła od niego, od­suwała się, dopóki nie dotknęła plecami muru. Opuścił powieki, świadom, że jego oczy świecą. To wycofywanie się, przerażenie widoczne na jej twarzy, było czymś strasznym.

- Kim ty, do diabła, jesteś? - Ton jej głosu zdradzał, że myśli o nim jak o dziwo­lągu. I, Boże, miała przecież rację.

- Kim jesteś? - powtórzyła.

Miał straszną ochotę coś zmyślić, ale pewnie i tak nie kupiłaby tego. Poza tym okłamywanie jej sprawiało, że czuł się draniem. Patrząc na nią, powiedział niskim głosem:

- Wiesz przecież, kim jestem. Jesteś wystarczająco bystra, by to wiedzieć. Zapadła cisza.

Ogarnął go gniew. Tylko czemu ona była winna?

- Nie istniejemy? Więc wyjaśnij mi, dlaczego znajdujesz się teraz w mojej pie­przonej krainie czarów?

Nabierając gwałtownie powietrza, odpaliła:

- A ty mi powiedz, czy prawa obywatelskie coś dla was znaczą?

- Przetrwanie znaczy więcej - krzyknął. - A mimo to polowano na nas od poko­leń.

-I to niby usprawiedliwia wszystkie wasze działania. Jak szlachetnie. - Jej głos brzmiał równie ostro jak jego. - Czy zawsze pod tym pretekstem chwytasz ludzi?

- Nie, ja ich nie lubię.

- Och, z małym wyjątkiem. Jestem ci potrzebna, więc mnie wykorzystasz. Tylko nie czuję się szczęśliwym wyjątkiem.

Dobrze, do cholery. Nakręcali się wzajemnie. Im więcej okazywał jej agresji, tym bardziej twardniało jego ciało. Mimo osłabienia czuł narastające podniecenie. Drżały mu uda, a w myślach widział ją pochyloną nad łóżkiem, ubraną tylko w sam kitel... i siebie ujeżdżającego ją od tyłu.

Może powinien być wdzięczny, że mu się opierała. Może potrzebował takiej wła­śnie kobiety...

Nagle wszystko wyraźnie stanęło mu przed oczami: noc, kiedy został postrzelony, wizyta matki, jej radość, że syn stał się jednym z Najsamców.

V skrzywił się i klepnął w policzek.

- O... kurwa.

- Co się stało? - spytała bez specjalnego zainteresowania.

- Moje cholerne przeznaczenie.

- Och, naprawdę? Jestem uwięziona w tym pokoju. Ty przynajmniej jesteś wol­ny i możesz iść, gdzie chcesz.

- Do licha, jestem.

Przez mniej więcej pół godziny w ogóle nie odzywali się do siebie, wieszcie zjawił się Butch z kolejną tacą. Glina zachował trzeźwość umysłu, mówił niewiele, szybko się poruszał — ale na wszelki wypadek od razu przekręcił klucz w zamku. To było bardzo sprytne.

Pani chirurg planowała ucieczkę. Obserwowała gliniarza, jakby coś knuła, i wciąż wkładała rękę do prawej kieszeni

Cholera, musiała tam mieć jakąś broń.

Kiedy Butch stawiał tacę na stoliku nocnym, V uważnie obserwował Jane i modlił się, by nie popełniła jakiegoś głupstwa. Na wszelki wypadek usiadł na łóżku, aby w razie czego ją podtrzymać. Nie chciał, by kto inny to zrobił.

Ale nic się nie stało. Kątem oka zauważyła, że V usiadł i to była odpowiednia chwila, aby wyprosić Butcha z pokoju.

V rozłożył się wygodnie na poduszkach i przyjrzał się linii jej podbródka.

- Nie.

- Chcę, żebyś go zdjęła.

- Weź głęboki oddech. Nie urazisz mnie, a przynajmniej stłumisz swoje żądze.

Ale jego podniecenie rosło. O cholera, tak bardzo chciał jej dotknąć, a opór podno­sił jej wartość. Jakie to by mogło być doznanie! Pewnie by go gryzła i drapała, zanim by uległa. O ile w ogóle by uległa.

Przeszył go dreszcz, zaczął lekko kołysać biodrami, miał erekcję. Próbował ukryć to pod pościelą. Jezu...

Był na skraju wytrzymałości. Musiał ją jakoś ułagodzić.

Naburmuszona podeszła do łóżka, rozłożyła serwetkę na jego piersi i...

V wkroczył do akcji. Chwycił ją za ramiona i przyciągnął do siebie. Zaskoczenie sparaliżowało ją, ale wiedział, że to tylko chwilowe, działał więc szybko. Zdarł z niej kitel, podtrzymując ją najdelikatniej, jak tylko potrafił, podczas gdy ona próbowała się za wszelką cenę wyswobodzić.

Cholera, nic nie mógł na to poradzić, ale pokusa podporządkowania jej sobie wzię­ła górę. Zaczął dotykać ją nie po to, aby odciągnąć jej ręce od tego, co trzymała w kieszeni, ale by przyszpilić ją do łóżka i dać jej odczuć swą moc. Jedną ręką chwycił ją za oba nadgarstki, rozciągnął jej ręce ponad głową i przydusił jej uda swoimi bio­drami.

- Puść mnie! - Obnażyła zęby, a z ciemnozielonych oczu tryskała furia.

Przygniótł ją, nie panując już nad podnieceniem, i zaczął całować jej skórę... Sam lód. Nie wydzielała zmysłowego zapachu, jak kobieta pragnąca seksu. W ogóle nie była nim zainteresowana. Wyraźnie ją odrzucał.

Natychmiast ją puścił. Odwrócił się, ale kitla nie oddał. Kiedy tylko poczuła, że jest wolna, wyskoczyła z łóżka, jakby palił się materac, i stanęła z nim twarzą w twarz. Miała potargane włosy, koszulkę odwróconą tyłem do przodu, jedną nogawkę spodni ściągniętą aż do kolana. Dyszała ciężko, wpatrując się w swój kitel.

W prawej kieszeni znalazł brzytwę.

Nie możesz tego mieć. - Położył kitel na łóżku, wiedząc jednak, że nie zbliży się, nawet gdyby jej zapłacono. - Gdybyś czymś takim zaatakowała mnie albo któregoś z moich braci, mogłabyś zostać zraniona.

Zaklęła, a potem zaskoczyła go pytaniem:

- Skąd o tym wiedziałeś?

- Ciągle coś macałaś w kieszeni, kiedy Butch przyniósł tacę z jedzeniem.

Otworzył szufladę w stoliku nocnym i wrzucił brzytwę, potem zamknął szufladę na kluczyk.

Dopiero wtedy spojrzał na nią. Przecierała oczy, jakby płakała. Szybko odwróciła się do niego plecami i ukryła głowę w ramionach. Nie wydawała żadnego dźwięku, jej ciało ani drgnęło. Jej godność pozostała nietknięta.

- Jeśli zbliżysz się do mnie - powiedziała wreszcie ochryple - znajdę sposób, żeby cię zranić. Pewnie to cię tak bardzo nie zaboli, ale... rozumiemy się? Zostaw mnie, do diabła, w spokoju.

Oparł ręce na łóżku i spuścił głowę. Szarpało mu wnętrzności, kiedy jej słuchał. Wolałby już dostać młotkiem. Był przyczyną jej łez.

Naraz odwróciła się do niego i wzięła głęboki oddech. Gdyby nie czerwone ob­wódki wokół oczu, nigdy by się nie domyślił, że płakała.

- Dobra. Jesz samodzielnie, czy naprawdę potrzebujesz pomocy?

V zamrugał.

„Jestem zakochany, pomyślał, patrząc na nią. Po prostu się zakochałem".

John czuł się jak jakiś śmieć zagarnięty na szuflę: obolały, walczący z mdłościami, wyczerpany. I do tego przeraźliwy ból głowy.

Mrużył oczy, jakby zamiast tablicy miał przed sobą oślepiające reflektory, i z tru­dem przełykał ślinę, tak miał wysuszone gardło. Niczego jeszcze nie zapisał w zeszy­cie i nawet nie potrafiłby powiedzieć, o czym był wykład Furiatha. Czy nadal na te­mat broni palnej?

-Hej, John? - wyszeptał Blasth. - Dobrze się czujesz?

John odruchowo przytaknął, bo tak się robi, gdy ktoś

pyta o twoje samopoczucie.

- Chcesz się położyć?

Pokręcił głową, choć uznał, że właśnie tak powinien zrobić. Chciał, żeby przestano się nim przejmować. Zresztą nie miał powodu, aby robić z siebie ofiarę.

Boże, co się z nim działo? Jego umysł był jak przesłodzony cukierek, galareta zaj­mująca przestrzeń, a w gruncie rzeczy będąca niczym.

Furiath zamknął książkę, według której prowadził zajęcia.

- A teraz poznacie prawdziwą broń palną. Wieczorem Zbihr pomoże wam się z nią zapoznać na strzelnicy, a ja zobaczę się z wami jutro.

John sięgnął po plecak. Przynajmniej nie musieli wykonywać żadnych ćwiczeń fi­zycznych. Wystarczyło tylko ruszyć tyłek i przejść na strzelnicę.

Strzelnica znajdowała się za salą gimnastyczną. Przez całą drogę Khill i Blasth do­trzymywali Johnowi kroku, zupełnie jakby stanowili jego obstawę. Ego Johna tego nie znosiło, ale rozsądek nakazywał czuć wdzięczność. Ciągle paliło go spojrzenie Lahsera, zupełnie jakby ktoś włożył mu laskę dynamitu w tylną kieszeń.

Zbihr czekał na nich przy stalowych drzwiach prowadzących na strzelnicę.

- Ustawcie się pod ścianą w kolejce.

John stanął na końcu. Tarcze, na których zarysowane były sylwetki, zamocowane były na szynach rozciągniętych pod sufitem. Każda mogła być oddzielnie sterowana ze stacji głównej, można było zmieniać odległość lub wprawić ją w ruch.

Lahser przemaszerował z podniesioną głową na koniec kolejki, jakby wiedział, że zaraz pośle komuś strzał w tyłek Nie miał nikogo na oku. Oprócz Johna.

Zbihr zamknął drzwi, zmarszczył czoło i sięgnął po komórkę.

- Przepraszam was na chwilę - odszedł na bok, chwilę rozmawiał, potem wrócił jakby bledszy. - Zmiana instruktora. Zajęcia poprowadzi Ghrom.

W ułamku sekundy w drzwiach pojawił się Ghrom, po- tężny jak na króla przysta­ło.

Był nawet jeszcze większy niż Zbihr, miał na sobie czarną skórę i czarną koszulę z zakasanymi rękawami. Przez chwilę rozmawiał z Z, potem poklepał go po ramieniu i uścisnął, jakby chcąc mu dodać otuchy.

„Bella", pomyślał John. To musiało dotyczyć Belli i jej ciąży. Cholera, miał na­dzieję, że wszystko jest w porządku.

Ghrom stanął przed klasą, krzyżując wytatuowane ramiona na piersi i demonstru­jąc swą postawę. Mierzył jedenastu stażystów nieprzeniknionym spojrzeniem. John chciałby wiedzieć, co też za tajemnicze myśli kryły się w królewskim umyśle.

-Dzisiejsza broń to dziewięciomilimetrowy samoładowacz. Nazwanie takiej broni ręcznej „półautomatyczną" nie jest właściwe. Będziecie używać glocków. - Wycią­gnął trzymany za plecami zabójczy kawałek czarnego metalu. - Zauważcie, że bez­pieczeństwo tego typu broni zależy od spustu.

Zrobił przegląd broni. Leżało przed nim jedenaście dokładnie takich samych mo­deli.

- Dziś popracujemy nad postawą i celowaniem.

John wpatrywał się w pistolety. Mógłby się założyć, że ze strzelaniem nie pójdzie mu tak samo, jak nie szło mu ze wszystkimi innymi ćwiczeniami. Narastał w nim gniew, a przez to ból głowy stawał się jeszcze trudniejszy do zniesienia.

Chociaż raz chciałby trafić na coś, w czym byłby dobry. Chociaż raz.

Rozdział szesnasty

Jane, widząc, że pacjent wpatruje się w nią rozbawiony, dokładnie się obejrzała. Czyżby coś z nią było nie tak?

- O co chodzi? — mruknęła.

Tak naprawdę nie chciała o to zapytać. Tacy twardziele jak on przeważnie nie zno­szą płaczliwych kobiet, ale przyjmując, że to był zwykły przypadek, musiał jakoś to załagodzić. Każdy na jej miejscu zareagowałby podobnie.

Nie wytknął jej, że jest beksą, zamiast tego wziął z tacy talerz z kurczakiem i ze spokojem zabrał się do jedzenia.

Wróciła na swoje krzesło. On i cała ta sytuacja... budziła w niej obrzydzenie. Stra­ciła brzytwę, musiała więc wykombinować inny sposób obrony. A biorąc pod uwagę fakt, że z natury była dość zadziorna, postanowiła zrezygnować z oczekiwania na nie wiadomo co. Gdyby mieli zamiar ją zabić, już by to zrobili. Teraz trzeba było znaleźć jakieś rozwiązanie. Modliła się, aby szybko nadeszło. I nie zakończyło się jej pogrze­bem.

Patrzyła na ręce pacjenta i musiała przyznać, że wprawiały ją w zachwyt.

OK, teraz czuła wstręt również do siebie. Do diabła, przecież usiłował ją schwytać i zedrzeć z niej kitel, jakby nie była niczym więcej niż zwykłą lalką. A to, że po chwi­li ją wypuścił, wcale nie czyniło go bohaterem.

Cisza wydłużała się. Słychać było jedynie stukot sztućców, a to przypominało jej te okropne obiady z rodzicami, podczas których nikt się nie odzywał.

Boże, tamte posiłki w dusznej jadalni były prawdziwą katorgą. Ojciec siedział u szczytu stołu niczym król z odrazą obserwujący innych jedzących. Doktor William Rosdale Whitcomb uważał, że należy solić jedynie mięso, nigdy warzywa i twardo trzymając się tej zasady, żądał, aby przestrzegali jej pozostali domownicy. Teoretycz­nie. Szczególnie Jane często okazywała brak posłuszeństwa.

Potrząsnęła głową. W miarę upływu czasu przestała nim gardzić, gdyż negatywne emocje opadły. Poza tym miała teraz inny powód do zmartwienia.

-Tak, tak. Ale i rzuciłeś się na mnie. A jeśli powiesz, że to było dla mojego wła­snego dobra, uznam, że nie mam szans na wydostanie się stąd. - Jane popatrzyła na swoje ostre paznokcie i wbiła je w skórę nadgarstka. Potem znów spojrzała na pacjen­ta. - Więc jeśli chodzi o to twoje „zadanie"... Czy potrzebujesz do jego wykonania

szufli?

Utkwił wzrok w talerzu, potem zanurzył widelec w ryżu, a srebrne ząbki błysnęły między ziarenkami.

Spuścił wzrok.

- Mam zamiar odebrać ci te wspomnienia. Wymazać całą sprawę, wyczyścić pamięć. To będzie tak, jakbym nigdy nie istniał, a ty nigdy tu się nie znalazłaś.

Wymownie wzniosła oczy.

- Hmmm...

Nagle rozbolała ją głowa. Przytknęła dłonie do skroni, a gdy je opuściła, przyj­rzała się pacjentowi ze zmarszczonym czołem. Co, do licha? Jadł, ale nie z tacy, która tu przedtem stała. Kto przyniósł nowy posiłek?

- Mój kumpel w czapeczce Soxów - powiedział pacjent, wycierając usta. - Pamię­tasz?

Wróciły wspomnienia: nadejście Red Soxa, brzytwa, którą jej odebrał pacjent, jej płacz.

- Dobry... Boże — wyszeptała.

Pacjent nie przestawał jeść, jak gdyby wymazywanie wspomnień nie było czymś bardziej niezwykłym niż porcja pieczonego kurczaka.

- Jak?

- Manipulacja neuropatyczna. To bardzo łatwe.

- Jak?

- Czy te magiczne zdolności w sprawach codziennych wynikają z całkowitego braku skrupułów charakterystycznego dla twojej rasy, czy też chodzi o to, że urodzi­łeś się bez sumienia?

Opuścił sztućce.

- Słucham?

Nie przejmowała się tym, że go uraziła.

- Najpierw mnie porywasz, a teraz starasz się odebrać mi wspomnienia i w ogóle nie czujesz się temu winien? Jestem jak lampa, którą pożyczyłeś...

- Próbuję cię chronić - przerwał jej. - Mamy wrogów, doktor Whitcomb. Gdyby się dowiedzieli, że wiesz o nas, przyszliby po ciebie, zabraliby cię w jakieś odosob­nione miejsce i zabili. Nie chcę do tego dopuścić.

Jane wstała.

- Posłuchaj, Książę Uroczy. To, że chcesz mnie chronić, brzmi wspaniale i chwy­ta za serce, ale to nie byłoby potrzebne, gdybyście mnie stamtąd nie zabrali.

Upuścił sztućce na talerz, a ona w napięciu oczekiwała, że zaraz zacznie na nią krzyczeć. On jednak powiedział cicho:

- Spójrz na mnie... Spodziewałem się, że za mną pójdziesz.

- No tak. Więc pewnie mam na tyłku napis: „Weź Mnie Teraz", który tylko ty mogłeś widzieć?

Odstawił talerz.

- Miewam wizje - wymruczał pod nosem. -Wizje...

Nic więcej nie powiedział. Przypomniała sobie wtedy sztuczkę z jej pamięcią. Jeśli mógł to zrobić... Jezu, czyżby mówił o tym, że przewiduje przyszłość? Jane przełknęła powoli ślinę.

- Ale te wizje nie są takie jak z krainy czarów?

- Nie.

- Cholera.

Pogładził bródkę, jakby zastanawiał się, ile może jej powiedzieć.

- Miewam je od dawna, co jakiś czas po prostu się urywają. Kilka miesięcy temu miałem wizję dotyczącą mojego przyjaciela i dlatego, że zrobiłem wszystko, aby się nie spełniła, ocaliłem mu życie. Kiedy moi bracia weszli do tej szpitalnej sali, nagle w wizji zobaczyłem ciebie. Dlatego kazałem cię zabrać. Mówisz o sumieniu? Gdybym go nie miał, zostawiłbym cię tam.

Przypomniała sobie, że gotów był wyrządzić krzywdę swemu najbliższemu przy­jacielowi, aby ją chronić. I nawet wtedy, gdy odkrył brzytwę, obszedł się z nią deli­katnie.

Prawdopodobnie więc sądził, iż jego działanie jest właściwe. To nie znaczyło, że mu wybaczała, ale... myślenie w ten sposób było lepsze niż czynienie z niego Patty Hearst pozbawionej całkowicie skrupułów.

- Powinieneś skończyć ten posiłek - odezwała się po dłuższej chwili.

- Skończyłem.

- Nie pytałam, czy jesteś głodny. I jeśli będzie trzeba, nie zawaham się przed za­tkaniem ci nosa i wepchnięciem jedzenia do gardła.

Po krótkiej pauzie... Jezu... uśmiechnął się do niej. Uniósł kąciki ust, przymrużył oczy.

Jane zatkało. „Tak pięknie teraz wygląda", pomyślała, przyćmione światło lampki padało na jego mocną szczękę i czarne błyszczące włosy. Pomimo że jego długie kły nadal trochę wystawały, przypominał dużo bardziej... człowieka. Wyglądał przyjaź­nie. Atrakcyjnie...

Och, nie. Nie teraz. Nie.

Czuła się trochę zawstydzona, ale starała się o tym nie myśleć.

- O co ci chodzi? Myślisz, że żartuję?

- Nie. Po prostu nikt nie mówi do mnie w ten sposób.

- Dobrze, ale ja mówię. Widzisz w tym jakiś problem? Możesz pozwolić mi odejść. Jedz albo nakarmię cię jak dziecko. A nie sądzę, że twoje ego dobrze to znie­sie.

Gdy stawiał sobie talerz na kolanach i powoli zabierał się do jedzenia, na jego twa­rzy wciąż błąkał się lekki uśmiech. Kiedy skończył, odebrała pustą szklankę po wo­dzie.

Napełniła ją w łazience i podała mu.

- Jeszcze się napij.

Pił. Opróżnił kilka szklanek. Potem przyjrzała się jego ustom i była nimi zafascy­nowana.

Po chwili odsłonił zęby. Jego ostre i białe kły pięknie prezentowały się w świetle lampki nocnej.

- One się wydłużają, prawda? - zapytała, pochylając się nad nim. - Gdy się posi­lasz, stają się dłuższe.

- Tak. — Zamknął usta. — Albo kiedy ogarnia mnie złość.

- A kiedy mija, skracają się. Pokaż mi je jeszcze raz.

Dotknęła palcem jednego z nich; była to dla niej prawdziwa ciekawostka.

- Przepraszam. - Cofnęła rękę. - Czy bolą cię czasem?

- Nie. - Gdy opuścił powieki, pomyślała, że jest zmęczony. ..

„Boże, co to za zapach? ". Nabrała głęboko powietrza i rozpoznała mieszaninę ta­jemniczych przypraw, tę samą, którą wyczuła na ręczniku w jego łazience.

Pomyślała o seksie. Takim bez zahamowań. Takim, który się czuje jeszcze kilka dni później.

„Przestań".

- Dokrwiam się. Zależy od stresu. Również od poziomu aktywności.

W porządku, pragnienie seksu zupełnie jej przeszło. Wyobrażała go sobie jak z makabrycznych scen serialu Bram Stroker, polującego na ludzi, a potem pozostawia­jącego gdzieś w ponurym zaułku ich zmasakrowane ciała.

Musiała chyba okazać wstręt, ponieważ jego głos nagle zabrzmiał stanowczo.

- Ludzi? Raczej wampiry. Dokrwiamy się od osobników przeciwnej płci, ale na­szej rasy, a nie waszej. I nikogo nie zabijamy.

Uniosła brwi.

- Och.

- Ten mit o Drakuli to pieprzona bajka. Pytania cisnęły jej się całą lawiną.

- Jak to jest? Jak to smakuje?

Zwęziły mu się źrenice, przeniósł wzrok z jej twarzy na szyję- Jane szybko zasło­niła gardło ręką.

- Nie obawiaj się - powiedział gwałtownie. - Nie jestem spragniony. A poza tym ludzka krew jest dla nas nieodpowiednia. Za mało pożywna.

OK. W porządku. Dobrze.

- Aha, posłuchaj... Chciałabym teraz sprawdzić twój opatrunek. Zastanawiam się nawet, czy nie można już go zdjąć.

- Zobacz.

Ułożył się na poduszkach, a napięta skóra na jego potężnych ramionach wydawała się niezwykle gładka. Siedziała przez chwilę bez ruchu, patrząc tylko na niego. Miała wrażenie, że w miarę odzyskiwania sił staje się coraz większy. Większy i... coraz bardziej pociągający seksualnie.

Starała się nie dopuścić do siebie takich myśli i traktować go po prostu jak pacjen­ta, któremu ratowała życie. Wprawnym, profesjonalnym ruchem odkryła jego pierś i oderwała plaster przytrzymujący gazę. Odwinęła bandaż i ze zdumienia pokręciła głową. Niesamowite. Na skórze miał tylko małą bliznę w kształcie gwiazdki, która była tam już wcześniej. Po operacji pozostało jedynie zaczerwienienie, a jak sądziła, wewnątrz też wszystko się wygoiło.

Gdyby mogła dokładnie przestudiować, w jaki sposób jego komórki się regenero­wały, mogłaby rozwikłać niektóre sekrety procesu starzenia się ludzi.

- Więc dlatego zrobię to w łazience. Tam jest wentylator.

Kiedy się podniósł, pościel zsunęła się, całkowicie odsłaniając jego ciało. Odwró­ciła się. Widywała wielu nagich mężczyzn, ale na niego z jakiegoś powodu nie mogła patrzeć.

No dobrze. Miał sześć stóp i sześć cali wzrostu i wspaniałą budowę ciała.

Kiedy przechodził obok jej krzesła, przysiadł na chwilę, potem znów wstał i szura­jąc nogami, zmierzał w kierunku łazienki. Naraz usłyszała łomot. Obejrzała się. Był jeszcze tak słaby, że stracił równowagę i wylądował na ścianie.

- Potrzebujesz pomocy? - „Proszę, powiedz »nie«, proszę, powiedz...".

- Nie.

„Dzięki ci, Boże".

Wyjął zapalniczkę i skręta z szuflady i znów zatoczył się po pokoju. Obserwowała go, obawiając się, że może spowodować pożar, gotowa w razie konieczności chwycić za gaśnicę...

No dobrze, może chodziło jej także o coś innego, niż tylko uratowanie dywanu przed spaleniem. Miał wspaniałe plecy, pięknie wyrzeźbione mięśnie, a jego tyłek był po prostu...

Jane zakryła oczy ręką i nie odsłaniała ich, dopóki nie usłyszała trzaśnięcia drzwi. Lata doświadczenia w zawodzie lekarza sprawiały, że zawsze pamiętała fragment przysięgi Hipokratesa mówiący, że lekarz ma być „wolny od pożądań zmysł owych, tak względem niewiast, jak mężczyzn".

Zwłaszcza jeśli pacjent okazał się porywaczem. Chryste. Czy ona naprawdę to przeżywała?

Chwilę później usłyszała szum spłuczki w toalecie. Kolej na prysznic. Kiedy nic na to nie wskazywało, pomyślała, że prawdopodobnie najpierw postanowił zapalić...

W drzwiach pojawił się pacjent. Stał, chwiejąc się jak boja na wzburzonym oce­anie, i przytrzymywał się futryny.

- Kurwa... Kręci mi się w głowie.

Jane, jak przystało na lekarza, ruszyła na pomoc. Nie dbała już o to, że był nagi, dwa razy większy od niej i jeszcze dwie minuty temu zachwycała się jego tyłkiem. Objęła go ramieniem w talii i podparła na sobie. Poczuła tak ogromny ciężar, że z trudem dowlokła go do łóżka.

Wreszcie udało się jej go położyć. Zanim go przykryła, rzuciła okiem na bliznę widoczną pomiędzy jego nogami. Intrygowała ją, zważywszy na to, że te po operacji w krótkim czasie stały się prawie niewidoczne.

Szybkim ruchem wyszarpnął jej kołdrę z rąk i przykrył się. Potem zasłonił twarz ramieniem. Wstydził się. Nastała cisza. On się... wstydził.

- Chciałbyś, żebym cię umyła?

Wstrzymał oddech i przez dłuższą chwilę nic nie mówił. Odebrała to jako odmo­wę, ale nagle powoli poruszył ustami.

- Zrobiłabyś to?

Miała już ciętą odpowiedź na końcu języka, ale nagle zdała sobie sprawę z tego, że on może poczuć się przez to jeszcze bardziej niezręcznie.

- No cóż, mogę powiedzieć, że zmierzam do świętości. To mój nowy cel w życiu. Uśmiechnął się lekko.

- Przypominasz mi B, mojego najlepszego kumpla.

- Masz na myśli tego w czapce Soxów?

Jane musiała nabrać powietrza. Facet okazujący szacunek kobiecie stawał się jesz­cze bardziej pociągający. Bzdura.

Sztokholm. Sztokholm. Sztokholm...

- Pragnę takiej kąpieli - powiedział. Po chwili dodał: - Proszę. Jane odchrząknęła.

- OK. Zgoda.

Podeszła do toreb z akcesoriami medycznymi, wyciągnęła największą plastikową miskę i poszła do łazienki. Napełniła ją ciepłą wodą, wzięła myjkę i wróciła do poko­ju. Zmoczyła myjkę, wycisnęła, a plusk wody przerwał ciszę panującą w pokoju.

Zawahała się, znów zmoczyła i znowu wycisnęła.

„No, dalej, teraz odkryj mu pierś i przetrzyj. Potrafisz. To żaden problem". „Wyobraź sobie, że myjesz maskę samochodu, że to zwykła powierzchnia".

- OK. - Jane dotknęła ciepłą myjką ramienia pacjenta, który od razu się pode­rwał. - Za gorąca?

- Nie.

W innym przypadku domagałaby się konkretnej odpowiedzi, ale teraz miała inny problem na głowie. Do licha, jego biceps robił wrażenie. Opalona skóra opinała wy­rzeźbiony mięsień. Tak samo wyglądało jego ramię i pierś. Był w doskonałej kondy­cji fizycznej, nie zauważyła ani grama tłuszczu.

Przecierając mięśnie klatki piersiowej, zatrzymała na chwilę rękę i przyjrzała się małej bliźnie. Okrągły znak jakby specjalnie wyryty.

- Dlaczego to się nie goi?

- Od soli. - Zniecierpliwił się, jakby chciał jej dać do zrozumienia, że ma zająć się wyłącznie kąpielą. - Rana została posypana solą.

- Specjalnie?

- Tak.

Znów zanurzyła myjkę w wodzie, wykręciła ją i wzięła się za jego drugie ramię. Nagle chwycił jej dłoń, odpychając ją od siebie.

- Nic dziwnego. - Z odrazą spojrzał na rękawicę. - Gdybym tylko mógł, odciąłbym ją sobie.

- Nie radziłabym.

- Jasne, że tego nie zrobię. Ale nie masz pojęcia, co to znaczy żyć ze zmorą ukrytą w twym ramieniu...

- Nie, miałam na myśli to, że na twoim miejscu zleciłabym to komuś innemu. Zapanowała cisza, po czym pacjent parsknął śmiechem.

- Ładny tyłeczek.

Jane odruchowo odpowiedziała uśmiechem.

- To opinia lekarska.

Kiedy przecierała myjką jego brzuch, wszystkie mięśnie zaczęły mu się trząść ze śmiechu, ale zaraz się uspokoił. Przez frotową szmatkę wyczuwała ciepło bijące od jego ciała i pulsującą krew.

I nagle przestał się śmiać. Wydawał teraz dziwny dźwięk, coś jakby gwizd, a dolna część jego ciała poruszyła się pod kołdrą.

- Wszystko w porządku z tą ciętą raną? - spytała.

Wydał dźwięk brzmiący trochę jak „tak", ale to jej nie wystarczyło. Skoncentro­wała się na jego piersi, zapominając, że może zadać mu ból. Odwinęła bandaż. Wszystko się zagoiło, jedynie lekka różowa kreska znaczyła ślad po cięciu noża.

- Zdejmę ci to. - Chwyciła opatrunek i wyrzuciła do kosza na śmieci. - Jesteś nie­samowity, wiesz o tym? To, w jakim tempie wracasz do zdrowia, jest...

Wycierając go myjką, zastanawiała się, czy chciałaby przejść niżej. Niżej. I... jesz­cze niżej. Z jednej strony przekonanie się, jak idealne jest jego ciało w całości, było według niej czymś zbyt intymnym, ale z drugiej strony chciała skończyć robotę... gdyby tylko pomogła jej myśl, że on wcale się nie różnił od innych pacjentów.

Mogła to zrobić.

Ale gdy próbowała odkryć bardziej kołdrę, znów jej w tym przeszkodził.

- Nie myśl sobie, że możesz tam zaglądać.

- Nie ma tam niczego takiego, czego bym wcześniej nie widziała. - Kiedy za­mknął powieki i nic nie odpowiedział, odezwała się cicho: - Operowałam cię, więc jestem świadoma tego, że jesteś częściowo wykastrowany. Poza tym nie jestem pa­nienką, z którą umówiłeś się na randkę. Jestem lekarzem. Obiecuję ci, że nie będę komentować wyglądu twojego ciała, interesuje mnie ono jedynie pod względem me­dycznym.

- Żadnych komentarzy?

Jasny gwint...! Pacjent miał erekcję. Leżał wyprostowany, napinał mięśnie brzucha od pępka aż po pachwiny, co świadczyło o jego ogromnym podnieceniu.

- To przecież nic takiego, pamiętasz? - wycedził przez zęby.

- Ach... - Odchrząknęła - Dobrze... Wezmę się do roboty.

- Razem ze mną.

Problem tkwił w tym, że nie wiedziała, co ma w tej sytuacji robić z trzymaną w ręku myjką. I nie odrywała od niego wzroku. Wpatrywała się jak zaczarowana. „Co można zrobić, mając przed sobą nagiego faceta o ciele koszykarza?". O Boże, czy naprawdę o tym pomyślała?

- Odkąd zauważyłaś, co mi się stało, mogę się też domyślić, że przy zakładaniu opatrunku przyglądałaś się mojemu pępkowi.

„Racja".

Jane przypomniała sobie moment, kiedy w szpitalu ściągała z niego ubranie.

- Więc... Jak to się stało?

Nie odpowiadał, przyjrzała się więc jego twarzy. Wodził oczami po całym pokoju, ale jego spojrzenie było jakieś takie puste, bez życia. Wcześniej widziała coś podob­nego u pacjenta, którego zaatakowano, a który rozpamiętywał to okropne wydarzenie.

- To nie twoje imię? - Zanurzyła myjkę w misce. - Dlaczego nie jestem zaskoczo­na?

- V.

- Zatem V.

Patrzyła na swoją rękę przesuwającą się w górę po jego torsie, a potem znowu w dół. Powolnym ruchem doszła do talii i w tym momencie zawahała się. Pomimo że odciągała jego uwagę, pytając o przeszłość, zawahała się.

W porządku. Czas na niższe partie ciała. W końcu była dorosła. Była lekarzem. Miała kilku kochanków. To, co teraz widziała, było tylko reakcją biologiczną spowo­dowaną przepompowywaniem krwi przez jego niewiarygodnie duże..

Ale jej myśli wcale nie szły w tym kierunku.

Jane przesuwała myjkę po jego biodrach, usiłując zignorować fakt, że prężył w tym momencie plecy i w silnym podnieceniu wypychał brzuch do przodu, a później znów go cofał.

Zauważyła spływającą po policzku, błyszczącą kropelkę łzy.

Spojrzała na niego... i zamarła. Utkwił wzrok dokładnie na wysokości jej gardła. Wzrok płonący pożądaniem, ale już nie seksualnym.

Wszystkie uczucia, które usiłowały ją opanować, w jednej chwili zniknęły. To był samiec innego gatunku. Nie człowiek. Niebezpieczny.

Opuścił wzrok na jej rękę, w której trzymała myjkę.

Uspokoiła się. Do diabła, dobrze, że tak na nią spojrzał, bo dzięki temu się opa­miętała.

- Posłuchaj, nie chciałabym doświadczyć tego osobiście, ale czy to boli?

Kiedy cisza się wydłużała, zdecydowała zająć się jego nogami. Przetarła myjką spody stóp i zabrała się za palce. Pacjent podskakiwał, jakby miał łaskotki. Doszła do kostek.

Mój ojciec nie chciał, żebym był reproduktorem - powiedział nagle pacjent. Wytrzeszczyła oczy ze zdumienia.

- Co?

Podniósł rękę w rękawicy i dotknął wytatuowanej skroni.

- Nie jestem dobry, to znaczy, wiesz, normalny. Więc mój ojciec traktował mnie jak psa. Oczywiście taka piekielna kara miała też swoją dobrą stronę.

Gdy westchnęła głęboko, wymierzył w nią palec wskazujący.

- Jeśli okażesz mi współczucie, będę musiał zastanowić się dwa razy nad daną ci obietnicą, że cię nie ugryzę.

Żadnego współczucia, obiecuję. - Skłamała. - Ale jak to jest, skoro wypijasz krew

z...

- Po prostu nie lubię się dzielić.

Sobą, pomyślała. Z nikim... może z wyjątkiem Red Soxa". Delikatnie pocierała myjką jego goleń.

- Tak - odparła, myjąc mu łydkę. Kiedy znów zamilkł, postanowiła uszanować je­go prywatność. Od tej chwili.

Miał niezwykle wrażliwe udo. Kiedy zaczęła je masować, aż ugiął nogę w kolanie. Odwróciła wzrok, żeby nie patrzeć na utrzymującą się erekcję i przełknęła ślinę.

- Więc wasza reprodukcja odbywa się w taki sam sposób jak u nas?

- OK. Nie sądzę, by moja odpowiedź mogła cię zadowolić.

Pomyślała o tym, w jaki sposób patrzył na Red Soxa.

- Czy jesteś gejem?

Jego źrenice stały się wąskie jak szparki.

- Dlaczego pytasz?

- Wydajesz się bardzo przywiązany do swojego przyjaciela, tego faceta w czapce bejsbolowej.

- Znałaś go już wcześniej, prawda?

- Tak, wygląda znajomo, ale nie mogę jakoś go sobie przypomnieć.

- Czy to cię trapi?

Przesuwała myjkę od uda w górę, aż po biodro. Nagle zmieniła temat.

- Jestem tolerancyjna. Jako lekarz uważam, że preferencje

innych nie mają znaczenia, ponieważ w środku i tak wszyscy wyglądamy jedna­kowo.

„No dobrze, przynajmniej wszyscy ludzie". Usiadła na brzegu łóżka i znów zaczę­ła masować mu nogę. To go wyraźnie podniecało, bo nabierał powietrza i wypuszczał je, wzdychając. Poruszył udami, a ona spojrzała na jego twarz. Zagryzał dolną wargę tak, że aż wbijał w nią kły.

„W porządku. To było naprawdę...".

Nie jej sprawa. Ale chyba musiał snuć naprawdę gorące fantazje o Red Soksie.

Wmawiając sobie, że tak reagował pod wpływem masażu gąbką i ani przez chwilę nie wierząc w kłamstwo, przesuwała rękę po jego brzuchu w górę i w dół. Kiedy lek­ko musnęła jego penis, zasyczał.

Znów delikatnie pogłaskała wzwiedziony członek.

Zacisnął dłonie na pościeli i wycedził przez zęby:

- Jeśli jeszcze raz to zrobisz, przekonasz się, jak wiele wspólnego mam z czło­wiekiem.

Dobry Boże, chciała się o tym przekonać... Nie, nie chciała. Owszem, chciała.

Jego głos jakby wydobył się z głębi.

- Chcesz mnie doprowadzić do orgazmu? Odchrząknęła.

- Oczywiście, że nie. To by było...

- Niestosowne? A kto się o tym dowie? Przecież tylko my tu jesteśmy. A tak szczerze, chciałbym teraz zaznać przyjemności.

Zamknęła oczy. Wiedziała, że wcale nie chodziło o nią. A poza tym nie wskoczy­łaby mu do łóżka dla samej przygody. Chociaż naprawdę chciała zobaczyć, jakby wyglądał, gdyby...

- Jane? Spójrz na mnie. - Jakby chciał ją przejrzeć na wylot. - Nie na moją twarz, Jane, obserwuj teraz moją rękę.

Wykonała jego polecenie, ponieważ coś takiego jeszcze jej się nie przydarzyło. Zacisnął dłoń, tę w rękawicy, na swym wzwiedzionym członku. Szybkim ruchem zaczął ją przesuwać w górę i w dół. Czarna skóra kontrastowała z różowym kolorem ciała.

„Och... mój... Boże".

- Chcesz mi to zrobić, co? - powiedział ordynarnie. - Nie dlatego, że mnie pra­gniesz. Ale dlatego, że zastanawiasz się, jakie to uczucie i jak się będę zachowywał.

Patrzyła kompletnie oszołomiona, podczas gdy on nie przestawał poruszać ręką.

- Co, Jane? - Zaczął szybciej oddychać. - Chcesz wiedzieć, jak to odczuję. Jakie dźwięki będę wydawał. Jak to pachnie.

Chyba nie skinęła głową? Cholera. Zrobiła to.

- Podaj mi swoją rękę, Jane. Pozwól, abym ją położył na sobie. Nawet jeśli jesteś ciekawa tylko ze względów medycznych, chciałbym, żebyś ze mną skończyła.

- A myślisz, że kim ja jestem?

- Chcę, żebyś dała mi rękę, Jane. Teraz.

Nie lubiła, gdy ktoś jej mówił, co ma robić. Mężczyźni czy ktokolwiek inny, ale teraz gdy usłyszała taki rozkaz z ust prawdziwie zwierzęcego samca, takiego jak on...

który leżał wyciągnięty przed nią i podniecony granic możliwości... była niemalże skłonna zrobić wszystko, czego chciał.

Później znienawidzi tę chwilę. Ale teraz postanowiła ustąpić.

Odłożyła myjkę i sama nie wierząc, że to robi, wyciągnęła rękę. Przyjął to, co ofe­rowała, wziął to, czego żądał, i przytknął do swoich ust. Powoli zaczął lizać środek jej dłoni ciepłym, mokrym językiem. Potem położył ją na swym członku.

Oboje zaczęli wzdychać. Jego penis był twardy jak kamień, gorący niczym pło­mień i szerszy od jej nadgarstka. Kiedy zacisnął na nim jej dłoń, część jej zastanawia­ła się, co ona, do diabła, wyprawia, druga jej część, ta seksualna, bardzo się ożywiła. Przez co wpadła w panikę. Poddała się swym uczuciom. A przecież pracując jako lekarz tyle już lat, wypierała się ich i zawsze trzymała ręce na swoim miejscu.

Głaskała go, czując miękką, delikatną skórę członka. Nie odrywała oczu od jego lekko otwartych ust i wyginającego się ciała. Cholera... Uniesienie seksualne, w jakim się znajdował, pozbawiało go wszelkich zahamowań oraz poczucia wstydu. Przeży­wał potężny orgazm.

Spojrzała na jego krocze. Co to był za widok. Trzymał rękę, tę w rękawicy, trochę poniżej jej dłoni, delikatnie muskając to miejsce palcami i zakrywając bliznę po ka­stracji.

- Jak wyglądam, Jane? - zapytał ochryple. - Bardzo różnię się od człowieka według ciebie?

„Przeżywasz to znacznie lepiej".

- Nie. Wyglądasz zupełnie tak samo. - Patrzyła, jak wbijał kły w dolną wargę. Znów się wydłużyły, prawdopodobnie pod wpływem podniecenia. - No dobrze. Oczywiście, że nie jesteś taki jak oni.

Jakiś cień przemknął przez jego twarz. Przesunął rękę jeszcze niżej. W pierwszej chwili pomyślała, że chciał się tam podrapać, ale potem uświadomiła sobie, że zasła­niał się przed jej wzrokiem.

Poczuła się tak, jakby ktoś zadał jej cios w samo serce. Wtedy on jęknął ochryple i odrzucił głowę w tył, a jego granatowoczarne włosy zakryły całą poduszkę. Wy­pchnął w górę biodra, napiął mięśnie brzucha tak mocno, że tatuaż znajdujący się w jego pachwinie rozciągnął się, po czym znów się rozluźnił.

- Szybciej, Jane. Rób to teraz szybciej.

Ugiął jedną nogę w kolanie i wciąż nie przestawał pracować biodrami. Na jego gładkiej skórze pojawiły się błyszczące w przyćmionym świetle lampki krople potu. Był coraz bliżej... i bliżej, a im bardziej przekonywała się o tym, tym bardziej pragnę­ła sprawić mu tę przyjemność. Ciekawość lekarska okazała się kłamstwem: fascyno­wał ją z innych powodów.

Nie przestawała stymulować ruchów frykcyjnych jego członka.

- Nie przestawaj... Kurwa... - niemalże krzyczał, prostując szyję i ramiona i od­dychając pełną piersią.

Naraz przewrócił oczami, które zabłyszczały niczym gwiazdy.

Potem obnażył kły, które bardzo mocno się wydłużyły, i krzyknął z rozkoszy. Przeżywając orgazm, wlepiał wzrok w jej szyję. Skurcze targały jego ciałem jeden po drugim, więc zastanawiała się, czy on nie przechodzi ich więcej. Boże... był taki impo­nujący w tym momencie i wydzielał ten wspaniały, zapach tajemniczych przypraw, który w ciągu kilku sekund wypełnił cały pokój.

Kiedy już się uspokoił, wytarła ręcznikiem spermę z jego brzucha i piersi. Nie chciała dłużej z nim zostać, pragnęła pobyć trochę sama.

Obserwował ją spod opuszczonych powiek.

Podciągnął kołdrę na biodra i zamknął oczy.

- Weź prysznic, jeśli chcesz.

Jane zabrała miseczkę z zanurzoną w niej myjką i poszła do łazienki. Opierając dłonie na umywalce, pomyślała, że może potrzebuje czegoś więcej niż tylko gorącej kąpieli, aby opanować mętlik, jaki zapanował w jej głowie - nie potrafiła przestać myśleć o tym, co wydarzyło się przed chwilą.

Przygnębiona wyszła z łazienki, wyjęła z torby trochę swoich rzeczy i nagle uświadomiła sobie, że to wszystko nie działo się w rzeczywistości i że wkrótce nicze­go nie będzie pamiętać. To było coś takiego jak czkawka, nieistotny wątek w jej ży­ciu.

Tak naprawdę wcale tego nie było.

Po skończeniu zajęć Furiath wrócił do swojego pokoju, zdjął czarną, jedwabną ko­szulę i kremowe, kaszmirowe spodnie i przebrał się w skórzany strój do walki. Wła­ściwie tej nocy miał mieć wolne, ale skoro V nie był zdolny do walki, liczyła się każ­da dodatkowa para rąk.

To mu pasowało. Wolał polować na ulicach, niż angażować się w sprawy Z i Belli.

Schował sobie za pazuchę futerał z dwoma sztyletami, za pas wsunął dwa pistole­ty, po jednym z każdej strony. Narzucił jeszcze skórzany płaszcz i sprawdził kiesze­nie, czy są tam skręty i zapalniczka.

Schodząc po schodach szybkim krokiem, modlił się w duchu, aby nikt go nie za­uważył... Niestety, został zatrzymany, nim przekroczył próg domu. Bella zawołała go po imieniu, kiedy znalazł się w przedsionku. Potem usłyszał odgłos jej kroków na mozaikowej posadzce korytarza. Musiał przystanąć.

Pomyślał sobie, że to nie byłoby w porządku, gdyby o niczym jej nie powiedział. Dopiero rozmawiał przecież z Z. To kompletnie nie była jego... Jak zawsze w jej obecności, nie potrafił zapanować nad sobą.

- Myślę, że powinnaś porozmawiać z Z.

Przechyliła głowę na bok, włosy opadły jej na jedno ramię. Boże, były takie pięk­ne. Bardzo ciemne, ale nie czarne. Kojarzyły mu się z polakierowanym mahoniem, błyszczącym czerwienią przechodzącą w brąz.

- O czym?

Cholera, nie powinien tego robić.

- Jeżeli coś ukrywasz przed Z, cokolwiek..., powinnaś mu o tym powiedzieć. Spuściła wzrok i zaczęła przestępować z nogi na nogę.

-Ja... och, nie zapytam cię, skąd o tym wiesz, ale domyślam się, że z tobą rozma­wiał. Och... do diabła z tym. Chciałam mu powiedzieć dopiero po wizycie u Agrhesa. Umówiłam się na dzisiejszą noc.

- Czy jest źle? Krwawisz?

- Czy był zły?

- Może trochę. Ale jeszcze bardziej po prostu się martwił. On nie jest głupi. Wie, dlaczego nie chciałabyś przekazywać mu złych wieści. Wiesz co, weź go z sobą na to spotkanie. Pozwól mu być przy tym.

Lekko zwilgotniały jej oczy.

wyczytał z jej oczu. Powiedział to, co do niego należało.

- Trzymaj się, Bella.

Kiedy się odwrócił, chwyciła go za rękę.

- Dziękuję ci. Za to, że nie rozgniewałeś się na mnie. Przez chwilę wyobrażał sobie, że ona jest jego dzieckiem.

Wtedy mógłby ją objąć, zaprowadzić do lekarza, a gdy już będzie po wszystkim, przyprowadzić tutaj z powrotem.

Furiath delikatnie ujął jej nadgarstek i uwolnił się od jej uścisku. Musnęła delikat­nie jego skórę.

- Jesteś krwiczką mojego brata bliźniaka. Nigdy nie mógłbym być na ciebie zły.

Kiedy przechodził przez hol, a potem, gdy wtopił się w zimną, wietrzną noc, za­stanawiał się, ile prawdy było w tym, co jej na koniec powiedział.

Dematerializując się w powietrzu, przeczuwał, że w końcu na coś wpadnie. Nie wiedział, gdzie znajdowała się ta ściana ani z czego była zrobiona, i czy sam na nią wpadnie, czy też zostanie popchnięty przez kogoś lub przez coś.

Ale ta ściana czekała na niego w nieprzyjaznych ciemnościach. Na pewno.

Rozdział siedemnasty

V przyglądał się Jane. Kiedy obróciła się, żeby położyć ubrania na zmianę na blacie szafki, jej ciało miało tak elegancki kształt litery S, że zapragnął dotknąć je dłońmi. Ustami. Całym ciałem.

Drzwi zamknęły się, usłyszał odgłos prysznica i zaklął. Boże... dotyk jej dłoni był taki przyjemny. To było dużo przyjemniejsze niż jakikolwiek normalny seks w ostat­nim czasie. Ale było tylko jednostronne. Nie czuł zapachu pobudzenia z jej strony. Dla niej była to tylko warta zbadania funkcja biologiczna. Nic poza tym.

Gdyby potrafił być uczciwy przed samym sobą, pewnie powiedziałby, że być mo­że pobudził ją widok jego orgazmu - ale to przecież bzdura, biorąc pod uwagę to, co znajdowało się poniżej jego talii. Nikt o zdrowych zmysłach nie pomyśli: „Popatrz na to cudo z jednym jądrem. Mniam"

Dlatego też nigdy nie zdejmował spodni podczas seksu.

Kiedy słuchał odgłosów lejącej się wody, jego podniecenie osłabło i kły się cofnę­ły. To zabawne, kiedy się im przyglądała, zaskoczył sam siebie. Zapragnął nagle ją ugryźć-nie dlatego, że był głodny, po prostu chciał poczuć jej smak w swoich ustach i widzieć ślad swoich kłów na jej szyi. Co było całkiem nietypowe. Zazwyczaj gryzł kobiety dlatego, że musiał, i wcale mu się to nie podobało.

Ale z nią? Nie mógł się doczekać, żeby przebić jej żyłę i posmakować tego, co płynęło z jej serca.

Kiedy prysznic ucichł, nie mógł myśleć o niczym innym tylko o tym, żeby być tam z nią. Wyobraził ją sobie nagą, mokrą i różową od gorąca. Boże, chciał wiedzieć, jak wygląda jej kark. I ten odcinek skóry między ł opatkami. I zagłębienie przy podstawie kręgosłupa. Chciał przesunąć ustami od jej obojczyka do pępka... a potem między uda.

Cholera, znów był podniecony. Całkiem na próżno. Zaspokoiła swoją ciekawość, więc już więcej tego nie zrobi. A gdyby nawet była nim zainteresowana, to przecież miała już kogoś. Z dzikim pomrukiem przypomniał sobie tego ciemnowłosego leka­rza, który czekał na nią w jej prawdziwym życiu. W końcu był facetem, i to z pewno­ścią bardzo męskim.

Myśl, że ten drań się nią zajmuje, nie tylko w dzień, ale i w nocy, sprawiła, że po­czuł ostre ukłucie w klatce piersiowej. Cholera.

Zasłonił ramieniem oczy i zaczął się zastanawiać, kiedy przeszedł przeszczep oso­bowości. Teoretycznie Jane operowała jego serce, a nie głowę, ale od czasu, gdy leżał na jej stole operacyjnym, nie był sobą. Chodziło o to, że pragnął, by zobaczyła w nim mężczyznę - mimo że było to niemożliwe z wielu powodów. Był wampirem, czyli dziwadłem... i jego stanie się Najsamcem było tylko kwestią dni.

Pomyślał o tym, co go czekało po Drugiej Stronie, i mimo że nie miał ochoty wra­cać do przeszłości, nie mógł się powstrzymać. Wrócił myślami do tego, co mu zro­biono, wspominał to, co zapoczątkowało potyczkę, która pozbawiła go połowy mę­skości.

To było mniej więcej tydzień po tym, jak ojciec spalił jego książki. Przyłapano go, kiedy wy­chodził zza zasłony przykrywającej malowidła na ścianach jaskini. Jego przewinieniem był pa­miętnik wojownika Hardhyego. Nie zaglądał do niego przez wiele dni, ale w końcu się poddał. Pragnął dotknąć okładki, spojrzeć na rzędy słów, na obrazy, poczuć znów związek z autorem.

Czuł się zbyt samotny, żeby się powstrzymać.

Zobaczyła go kuchenna dziewka, a gdy to się stało, oboje zastygli. Nie znał jej imienia, ale miała taką samą twarz jak inne samice z obozu: twarde spojrzenie, pomarszczona skóra i usta ściągnięte w poziomą kreskę. Na jej szyi widać było ślady po ugryzieniach karmiących się nią mężczyzn, jej suknia była brudna i wystrzępiona na brzegach. W jednej ręce trzymała łopatę, a za sobą ciągnęła taczkę z zepsutym kołem. Najwidoczniej wyciągnęła najkrótszą zapałkę i musiała posprzątać wychodek.

Jej wzrok powędrował w dół, w kierunku dłoni V, zupełnie jakby oceniała broń.

V z premedytacją zacisnął pięść na książce.

- Nie byłoby zbyt dobrze, gdybyś o tym komuś powiedziała.

Zbladła i uciekła, gubiąc po drodze łopatę.

Cały obóz już wiedział o tym, co zaszło między nim a pozostałymi pre-transami, i jeśli z tego powodu się go bali, było mu to nawet na rękę. Żeby ochronić swojąjedyną książkę, nie zawahałby się komuś grozić, nawet kobiecie, i wcale się tego nie wstydził. Prawo jego ojca sprawiło, że w obozie nikt nie mógł czuć się bezpiecznie. V był pewien, że kobieta wykorzysta to, co widziała, na swoją korzyść. To było normalne.

Vrhedny opuściłjaskinię jednym z tuneli wydrążonych w skale i wszedł wprost w gąszczjeżyn. Zima zbliżała się szybkimi krokami i powietrze robiło się niemal gęste. Przed sobą słyszał płynący strumień. Zachciało mu się pić, ale nie odważył się wyjść z gąszczu. Wspinał się pokrytym sosna­mi zboczem. Zawsze na zewnątrz trzymał się na dystans od wody, nie dlatego, że tak go nauczono pod groźbą kary, ale przed przemianą nie czuł się na siłach podołać ewentualnemu spotkaniu z wampirem, człowiekiem czy zwierzęciem.

Każdej nocy pre-transi próbowali zapełnić puste brzuchy nad strumieniem. Teraz też słyszał ich głosy. Łowili ryby w pobliżu szerszej części strumienia gdzie woda z jednej strony tworzyła staw. Postanowił ich ominąć i wybrał miejsce w górze rzeki.

Ze skórzanej sakiewki wyjął mocny sznurek z prostym haczykiem i karnikiem świecącego sre­bra jako przynętą, przywiązał do kijka. Zarzucił wędkę do wody i zaraz poczuł, jak sznurek się napręża Usiadł na kamieniu, czekając.

Czekanie nie było ani ciężarem, ani przyjemnością, a kiedy usłyszał kłótnię w dole rzeki, nie był nią zainteresowany. Takie utarczki były na porządku dziennym nawet w obozie, i dobrze znał ich powód. To, że złapałeś rybę, wcale nie oznaczało, że możesz ją zatrzymać.

Przyglądał się nurtowi, kiedy nagle odniósł dziwne wrażenie jakby ktoś dotknął jego karku.

Podskoczył, upuszczając sznurek na ziemię, ale nikogo za nim nie było. Powąchał powietrze, przyjrzał się drzewom. Nic.

Schylił się, żeby podnieść sznurek, a wtedy wędka wpadła do wody, porwana przez rybę, która chwyciła przynętę. Przeklinając pod nosem, pobiegł za nią, skacząc z kamienia na kamień coraz dalej w dół strumienia.

I wtedy spotkał jednego z tamtych.

Pre-trans, którego pobił wtedy książką, szedł w górę strumienia z pstrągiem w dłoni. V nie miał wątpliwości, że rybę komuś ukradł Kiedy dostrzegł V, zatrzymał się i w tej samej chwili za­uważył podskakujący na wodzie kijek ze zdobyczą. Z okrzykiem triumfu wepchnął sobie do kie­szeni rzucającą się rybę i pobiegł za własnością V- mimo że oznaczało to podążanie prosto w kierunku ścigających go.

Tamci, widząc V, zrezygnowali z próby złapania złodzieja, stając się po prostu grupą galopu­jących gapiów.

Przeciwnik był jednak szybszy od V, a do tego lekkomyślny - bez wahania skakał z kamienia na kamień. V był bardziej ostrożny. Skórzane podeszwy jego butów były mokre, a porastający kamienie mech śliski. Mimo że jego zdobycz oddalała się, ostrożnie robił każdy krok.

Jak tylko strumień rozszerzył się, tworząc staw, w którym pozostali łowili ryby, złodziej skoczył na płaską powierzchnię kamienia, skąd zdobycz V była w jego zasięgu. Kiedy jednak sięgnął, stracił równowagę... i jego noga ześlizgnęła się.

Powoli i z jakąś gracją wpadł głową do strumienia. Trzask jego skroni o kamień kryjący się zaledwie kilka cali pod powierzchnią wody był głośny jak uderzenie siekiery. Jego ciało stało się bezwładne, a kijek ze sznurkiem popłynął dalej.

Vpodszedł do chłopca i widząc go tak leżącego bez ruchu, przypomniał sobie swoją wizję. On nie zmarł na szczycie góry ze słońcem na twarzy i wiatrem we włosach. Zmarł tu i teraz w obję­ciach rzeki.

Trochę mu ulżyło.

Patrzył, jak nurt wciąga ciało w ciemność stawu. Na moment przed zatonięciem obróciło się twarzą do góry.

Bąbelki wydostały się z nieruchomych ust i wypłynęły na powierzchnię. V patrzył, zadziwiony śmiercią. Wszystko było takie spokojne. Nieważne krzyki, nieważne, co spowodowało przejście duszy do Zanikhu, to, co następowało potem, było jak gęsta cisza padającego śniegu.

Bez zastanowienia sięgnął prawą dłonią do lodowatej wody.

W tym momencie staw rozjaśnił się światłem płynącym z jego dłoni... i twarz chłopca rozja­śniła się, jakby oświeciło ją słońce. V westchnął. To była jego wizja. To, co powodowało zamaza­nie w niej obrazu, w rzeczywistości było wodą, a włosy chłopca poruszane były nie wiatrem, lecz nurtem strumienia.

- Co robisz z wodą? — usłyszał głos.

A on był wyrzutkiem.

V zamrugał i przypomniał sobie, co stało się potem. Zakładał, że tamci wywloką go z obozu, że jeden po drugim przejdą przemianę, a potem się z nim rozprawią. Ale przeznaczenie lubi niespodzianki.

Przewrócił się na bok, zdecydowany trochę się przespać. Ale kiedy otworzyły się drzwi łazienki, musiał zerknąć. Jane przebrała się w białą koszulę zapinaną na guziki i luźne czarne spodnie. Twarz miała zarumienioną od gorącej wody, a włosy wilgot­ne. Wyglądała wspaniale.

Rzuciła w jego kierunku szybkie, przelotne spojrzenie jakby zakładała, że śpi. Usiadła na fotelu. Podciągnęła nogi, objęła je rękoma i oparła brodę na kolanach. Wyglądała tak krucho - odrobina ciała i kości w objęciu fotela.

Zamknął oczy i poczuł się fatalnie. Jego uśpione przez stulecia sumienie właśnie się zbudziło i dało o sobie znać. Nie może udawać przez następnych sześć godzin, że nadal wymaga opieki lekarskiej. Co oznaczało, że jej rola na tym się kończy i po za­chodzie słońca musi pozwolić jej odejść.

Ale co z wizją, którą miał wcześniej? Tą, w której stała w drzwiach pełnych świa­tła? Do diabła z tym, może miał halucynacje...

V zmarszczył czoło. Nagle wyczuł w pokoju zapach. Co, u diabła?

Wciągnął głęboko powietrze i poczuł podniecenie. Członek znów zaczął tward­nieć. Spojrzał na Jane. Miała zamknięte oczy, lekko rozchylone usta, ściągnięte brwi... i była podniecona. Być może nie czuła się z tym do końca swobodnie, ale z pewnością była podniecona.

Czy myślała o nim? Czy może o tamtym mężczyźnie?

V skupił się. Kiedy myśli jego i innych ludzi dokoła zaczęły się wyciszać, pozosta­ła jedna, którą mógł odczytać za pomocą siły woli...

Myślała o nim.

Zajebiście. Myślała tylko o nim: o jego ciele wyginającym się na łóżku, napinają­cych się mięśniach jego brzucha, o jego biodrach poruszających się do przodu, pod­czas gdy ona zaspokajała go ręką. To było moment wcześniej, zanim doszedł, kiedy zabrał swoją dłoń w rękawiczce i chwycił nią kołdrę.

Jego chirurg pożądała go, mimo że był częściowo wybrakowany, innego gatunku i trzymał ją wbrew jej woli. Pragnęła go.

V uśmiechnął się, kły wydłużyły się w jego ustach.

No cóż, czy nie był to najwyższy czas, aby być humanitarnym? I ulżyć jej w cier­pieniu...

Szeroko rozstawione stopy w ciężkich buciorach, dłonie zaciśnięte w pięści po bokach. Furiath stał nad reduktorem, którego właśnie ogłuszył ciosem w skroń. Drań leżał na po- śniegowej brei twarzą w dół, ręce i nogi rozrzucone na boki, skórzana kurtka rozdarta na plecach.

Furiath wziął głęboki oddech. Był dżentelmeński sposób na zabicie wroga. W cza­sie wojny istniał honorowy sposób na uśmiercenie nawet tych, których nienawidzisz.

Rozejrzał się po zaułku i powąchał powietrze. Żadnych ludzi. Żadnych redukto­rów. Żadnego z jego braci.

Schylił się do nieumarłego. Tak, nawet kiedy zabijasz wrogów, jest pewien sposób postępowania, którego należy przestrzegać.

Ale nie w tym przypadku.

Furiath podniósł reduktora za pasek i włosy i rzucił nim o ścianę, głową do przodu, jak taranem. Usłyszał stłumiony odgłos, kiedy roztrzaskał się płat czołowy i kręgo­słup szyjny przebił czaszkę.

Ale tamten wcale nie był martwy. Żeby zabić reduktora, trzeba dźgnąć go w klatkę piersiową. Gdyby go teraz zostawił, drań znajdowałby się po prostu w stanie wieczne­go rozkładu, zanim Omega w końcu upomniałby się o jego ciało.

Furiath zaciągnął więc reduktora za śmietnik i wydobył sztylet. Nie użył swojej broni, aby odesłać go do jego pana. Jego gniew, ta emocja, której nie lubił odczuwać, ta siła, której nie pozwalał ujawniać się w stosunku do ludzi bądź zdarzeń, zaczął brać nad nim górę.

Okrucieństwo czynów odcisnęło piętno na jego sumieniu. Mimo że ofiara była bezwzględnym zabójcą, który dwadzieścia minut temu zamierzał zamordować dwa cywilne wampiry, to, co Furiath teraz robił, było złe. Cywile zostali uratowani. Wróg został obezwładniony. Należało to sprawnie zakończyć.

Nie zatrzymał się.

Nieumarły zawył z bólu, ale Furiath działał jak w transie. Jego ręce i ostrze poru­szały się gładko po skórze i narządach wewnętrznych, które pachniały zasypką dla niemowląt. Czarna, błyszcząca krew spływała na chodnik, pokrywała ramiona, buty i skórzane ubranie Furiatha.

Nie przerywał. Reduktor stał się dla niego workiem treningowym, na którym mógł wyładować furię i nienawiść, jakie czuł do samego siebie. Czuł się podle, ale nie przestawał. Nie mógł. Jego krew była jak propan, a emocje jak ogień - kiedy za­iskrzyło, wybuch był nieunikniony.

Skupiony na swoim obrzydliwym zajęciu nie usłyszał innego reduktora, który za­szedł go od tyłu. W ostatniej chwili poczuł zapach zasypki dla niemowląt i ledwie zdołał umknąć przed kijem bejsbolowym.

Jego gniew przeniósł się z obezwładnionego łowcy na tego drugiego i rzucił się do ataku. Prowadzony przez swój czarny sztylet zrobił unik, pochylając się w dół, i wy­celował w brzuch.

Nie trafił. Reduktor uderzył go kijem w ramię, następnie skoczył i złapał Furiatha za kolano jego sprawnej nogi. Kiedy upadł, skoncentrował się na utrzymaniu sztyletu, ale reduktor obchodził się z kijem jak zawodowy gracz. Kolejny cios i ostrze, wirując, poleciało na mokry chodnik.

Nieumarły skoczył Furiathowi na klatkę piersiową i przycisnął go, trzymając za gardło ręką, która była silna jak lina stalowa. Furiath złapał go za nadgarstek. Tracił oddech, ale nagle okazało się, że ma większe zmartwienia niż niedotlenienie. Łowca złapał kij w połowie długości, ze śmiertelnym skupieniem podniósł rękę i uderzył prosto w twarz Furiatha.

Ból w policzku i oku był jak wybuch bomby, odbijając się rykoszetem w całym ciele.

I było to... zadziwiająco dobre. Poczuł mrożący krew w żyłach cios i elektryczne pulsowanie, jakie po nim nastąpiło. Podobało mu się.

Reduktor ponownie podnosił kij. Furiath nie zareagował, patrzył tylko, wiedząc, że mięśnie, które koordynują podniesienie tego kawałka wypolerowanego metalu, zaraz się napną i ponownie uderzą go w twarz.

„Śmierć rozwiewa czas", pomyślał niejasno. Jego oczodół już był roztrzaskany lub co najmniej pęknięty. Jeszcze jeden cios i nie będzie już chronił jego mózgu.

Przed oczami stanęła mu Bella: siedziała przy stole w jadalni zwrócona do jego brata bliźniaka, a miłość między nimi była tak namacalna i piękna jak jedwabna tka­nina, tak silna i wytrzymała jak hartowana stal.

Zmówił starożytną modlitwę za nich i ich dziecko w Starym Języku, tę, która ży­czyła im szczęścia, aż spotkają się z nim w Zanikhu, kiedyś, w przyszłości. Jej ostat­nie słowa brzmiały: do zobaczenia w życiu wiecznym.

Furiath puścił nadgarstek reduktora i raz za razem powtarzał te słowa, zastanawia­jąc się, które z nich będzie jego ostatnim.

Ale cios nie nadszedł. Reduktor zniknął, po prostu odskoczył jak marionetka po­ciągnięta za sznurki.

Furiath leżał, ledwie oddychając. Kilka jego stęknięć odbiło się echem po zaułku, a następnie strzelił jasny snop światła. Z szalejącymi endorfinami był na lekkim haju, dzięki czemu wydawało mu się, że jest z nim wszystko w porządku, co oznaczało tylko, że jest w gównie po uszy.

Czy śmiertelny cios już nastąpił? Czy też ten pierwszy wystarczył, żeby spowo­dować wylew?

Nieważne. Czuł się świetnie. To wszystko było takie przyjemne i zastanawiał się, czy taki właśnie był seks. To znaczy zaraz po. Nic oprócz spokojnego relaksu.

Przypomniał sobie, jak wiele miesięcy temu Zbihr przyszedł do niego w środku przyjęcia z workiem treningowym w ręku i strasznym żądaniem w oczach. Furiath czuł obrzydzenie do tego, czego potrzebował jego brat bliźniak, ale mimo to poszedł z nim na siłownię i tłukł go bez końca.

Nie po raz pierwszy Zbihr potrzebował tego rodzaju rozluźnienia.

Furiath nie znosił wymierzania razów, których żądał jego brat, nigdy nie rozumiał powodu tego masochistycznego postępowania, i teraz wreszcie to pojął. To było fan­tastyczne Nic innego nie miało znaczenia. To było prawie tak, jakby prawdziwe życie było odległym piorunem, który nigdy g0 nie dosięgnie, ponieważ zszedł mu z drogi.

Głęboki głos Rankohra dotarł do niego jakby ze studni.

- Furiath? Zaraz będzie samochód. Musisz pojechać do Agrhesa.

Furiath spróbował coś powiedzieć, ale szczęka odmówiła posłuszeństwa. Najwy­raźniej była spuchnięta, zadowolił się więc potrząśnięciem głową. Twarz Rankohra pojawiła się w jego polu widzenia.

- Agrhes ci...

Furiath ponownie potrząsnął głową. Bella miała być dzisiaj w klinice w sprawie dziecka. Jeśli grozi jej poronienie, nie chciał dodatkowo jej denerwować, pojawiając się tam jako nagły przypadek.

- Nie... Agrhes... - powiedział chrapliwie.

- Mój bracie, jesteś w takim stanie, że pierwsza pomoc to dla ciebie za mało. -Idealna twarz Rankohra była maską udawanego spokoju. To oznaczało, że naprawdę się martwił.

- Do domu.

Rankohr zaklął, ale zanim zdążył ponownie zaproponować jazdę do Agrhesa, pod­jechał samochód z zapalonymi światłami.

- Cholera. - Rankohr zaczął działać. Podniósł Furiatha z chodnika i ruszyli w kie­runku śmietnika.

Weszli prosto na zbezczeszczone ciało reduktora.

- Co to, kurwa, jest? - wydyszał Rankohr. Wóz zatrzymał się obok nich. Piękne oczy Rankohra zwęziły się.

Kiedy zamknął oczy, zrozumiał, że tego wieczora nauczył się czegoś. Ból był do­bry i jeśli doświadczało się go w odpowiednich okolicznościach, był mniejszym po­wodem do wstydu niż heroina. Był również łatwiej dostępny i mógłby być legalnym produktem ubocznym jego pracy.

Idealnie.

Jane siedziała na krześle naprzeciwko łóżka swego pacjenta z opuszczoną głową i zamkniętymi oczami. Nie mogła przestać myśleć o tym, co mu zrobiła... i co on w rezultacie zrobił. Przed oczami miała moment, kiedy szczytował z odchyloną głową, błyszczącymi kłami. Jego oddech zmienił się z westchnienia w ryk.

Zmieniła pozycję, było jej gorąco. I to nie z powodu ogrzewania.

Boże, nie mogła przestać odtwarzać tej sceny raz za razem, w końcu musiała roz­chylić wargi, żeby zaczerpnąć powietrza. W pewnym momencie poczuła w głowie krótkie ukłucie bólu, ale zaraz potem zasnęła.

W naturalny sposób jej podświadomość podjęła wątek tam, gdzie pamięć go po­rzuciła.

Sen zaczął się od czegoś ciepłego i ciężkiego, co dotknęło jej ramienia. Ten dotyk ją uspokoił. Przesuwał się w dół jej ręki aż do nadgarstka i dalej do dłoni. Jej palce zostały ściśnięte, potem zaraz odchylone, a na środku dłoni został złożony pocałunek. Poczuła miękkie wargi, ciepły oddech i aksamitny dotyk... koziej bródki.

Nastąpiła krótka przerwa, jakby oczekiwanie na jej zgodę.

Doskonale wiedziała, o kim śniła. I doskonale wiedziała, co się wydarzy w tej fan­tazji, jeśli tylko pozwoli jej trwać.

- Tak - wyszeptała przez sen.

Ręce pacjenta powędrowały ku jej łydkom, zdjęły jej nogi z fotela, potem coś sze­rokiego i ciepłego zbliżyło się do niej, przesuwając się między jej udami, szeroko je rozkładając. Jego biodra i ... o Boże, poczuła, jak coś sztywnego napiera na jej majtki. Jego usta odnalazły jej szyję. Jego wargi przywarły do jej skóry, a biodra rozpoczęły rytmiczne ruchy. Jego ręka odnalazła jej pierś, potem podążyła w dół, do jej brzucha. Potem do biodra. I dalej w dół.

Jane krzyknęła. Jej ciało wygięło się w łuk, a dwa ostre punkciki zaczęły wędro­wać po jej szyi aż do linii szczęki. Kły.

Ogarnął ją strach. A zaraz potem nieziemski seks.

Zanim była w stanie rozróżnić te dwa ekstremalne uczucia, jego usta przeniosły się z jej szyi, znajdując jej pierś. Ssąc ją, wsunął rękę między jej uda i poczuł jej goto­wość, jej głód. Otworzyła usta, żeby odetchnąć i coś zostało jej w nie wepchnięte... kciuk. Wczepiła się w niego z desperacją, pieszcząc go, wyobrażała sobie, jaką inną część jego ciała mogłaby poczuć w swoich ustach.

On był panem sytuacji, on nadawał tempo, on tu rządził. Doskonale wiedział, jak doprowadzić ją do krawędzi.

Głos w jej głowie, jego głos, powiedział: „Chodź do mnie, Jane..."

Nagle, nie wiadomo skąd, na jej twarz padło jasne światło. Skoczyła na równe no­gi, wyrzucając ramiona przed siebie, gotowa go odepchnąć.

Ale nie było go w pobliżu. Leżał w łóżku. Spał.

A światło pochodziło z korytarza. Red Sox otworzył drzwi sypialni.

- Przepraszam, że was budzę - powiedział. - Mamy problem.

V usiadł i spojrzał na Jane. Zarumieniła się i odwróciła wzrok.

- Kto? - zapytał.

- Furiath. - Red Sox kiwnął głową w stronę fotela. - Potrzebny nam lekarz. I to szybko.

Jane odchrząknęła:

Pierwsze, o czym pomyślała, to że na pewno nie da się jeszcze głębiej w to wplą­tać. Ale potem odezwał się w niej lekarz.

- Co się dzieje?

- Naprawdę paskudna sprawa. Bliskie spotkanie z kijem bejsbolowym. Czy mo­żesz pójść ze mną?

V powiedział ponurym głosem:

- Pieprzony braciszek musiał być bohaterem. - V spojrzał na Jane. - Pomożesz nam?

Po krótkiej chwili potarła twarz. Niech to szlag.

- OK, pomogę.

Kiedy John opuścił glocka, spojrzał na oddaloną o pięćdziesiąt stóp tarczę. Zabez­pieczył broń i zupełnie nie wiedział, co powiedzieć.

- Jezu - westchnął Blasth.

Nie dowierzając własnym oczom, John nacisnął żółty guzik i kartka papieru o wymiarach osiem i pół na jedenaście podjechała do niego. Dokładnie pośrodku, sku­pione na kształt stokrotki, widoczne były ślady po sześciu perfekcyjnych strzałach. Do tej pory był beznadziejny we wszystkim, czego się uczył. Nareszcie w czymś oka­zał się świetny.

Może dzięki temu zapomni o bólu głowy.

Ciężka dłoń wylądowała na jego ramieniu, a w głosie Ghroma słychać było dumę.

- Dobrze się spisałeś, synu. Bardzo dobrze. John wyciągnął rękę i odpiął tarczę.

- W porządku — powiedział Ghrom. - To wszystko na dzisiaj. Sprawdźcie broń, chłopcy.

John złożył kartkę i wsunął ją do tylnej kieszeni dżinsów. Kiedy oddawał broń, za­stanawiał się, jak mógłby ją ponownie rozpoznać na następnym treningu. O... mimo że numer seryjny został usunięty, na lufie był mały ślad, rysa Na pewno się nie pomy­li.

- Pospieszcie się - powiedział Ghrom, opierając się o drzwi. - Bus czeka. Nagle John zobaczył przed sobą Lahsera, groźnego i ponurego, który jednym

gładkim ruchem odłożył swojego glocka z lufą wycelowaną wprost w pierś Johna. I żeby nie było żadnych wątpliwości co do jego intencji, niespiesznie przeciągnął kciu­kiem po spuście.

Blasth i Khill zastąpili mu drogę. Zrobili to tak naturalnie, jakby nic się nie działo, ale wiadomość była jasna. Lahser wzruszył ramionami, odłożył broń i odszedł, potrą­cając ramieniem Blastha.

- Dupek -wymruczał Khill.

Trzej kumple poszli razem do szatni, zabrali swoje książki i wyszli na zewnątrz. Ponieważ John musiał przejść tunelem, żeby wrócić do domu, zatrzymali się przed drzwiami dawnego gabinetu Tohra.

Khill ściszył głos, żeby nie słyszeli go mijający ich pozostali chłopcy.

- Musimy dzisiaj wyjść, nie mogę się już doczekać. - Wykrzywił twarz, zupełnie jakby w spodniach miał papier ścierny. - Potrzebna mi samica, jeśli wiecie, co chcę przez to powiedzieć.

Blasth zaczerwienił się lekko.

- No... tak, przydałoby się trochę akcji, co, John? Ośmielony swoim sukcesem na strzelnicy, John skinął głową.

- Dobra. - Blasth podciągnął dżinsy. - Pójdziemy do Zero Sum. Khill zmarszczył brwi.

- W porządku. Możemy pojechać twoim samochodem. - Khill spojrzał na Johna. -John, czemu nie pojedziesz bu- sem do Blastha?

Nie powinienem się przebrać?

- Możesz pożyczyć jakieś ubranie od niego. Musisz dobrze wyglądać w Zero Sum.

Lahser pojawił się nie wiadomo skąd, jak niespodziewany cios.

- Więc jedziesz do miasta, John? Może się tam spotkamy, kolego?

I odszedł z paskudnym grymasem. Jego umięśnione ciało było naprężone, jakby szykował się do walki. Lub jakby chciał ją sprowokować.

- To brzmi, jakbyś chciał się umówić na randkę, Lahser - warknął Khill. - Jak tak dalej będziesz się zachowywał, to ktoś cię wreszcie przeleci, kolego.

Lahser zatrzymał się, jego sylwetkę oblewało światło.

-Hej, Khill, pozdrów ode mnie swojego ojca. Zawsze wolał mnie od ciebie. No, ale moje są do pary.

Lahser, nie zatrzymując się, popukał się środkowym palcem w okolice oka. Twarz Khilla stała się martwa jak posąg.

Blasth położył rękę na jego karku.

- Słuchaj, daj nam czterdzieści pięć minut, zgoda? Potem wpadniemy po ciebie. Khill nie odpowiedział od razu, a kiedy w końcu to zrobił, jego głos brzmiał ponu­ro.

- Dobra. Nie ma sprawy. Dajcie mi chwilę.

Upuścił książki i poszedł z powrotem do szatni. Kiedy zamknęły się za nim drzwi, John zamigał:

Rodziny Lahsera i Khilla się znają?

- S ą bliskimi kuzynami. Ich ojcowie są braćmi. John zmarszczył brwi.

O co chodziło Lahserowi, kiedy pokazał na swoje oko?

- Nie przejmuj się tym...

Powiedz mi. - John złapał kumpla za ramię.

Blasth poskrobał się po włosach, jakby chciał znaleźć w nich odpowiedź.

- Dobra... chodzi o... Ojciec Khillera jest grubą rybą w glymerii. Jego mama też. A tam nie tolerują defektów.

Powiedział to tak, jakby wszystko było już jasne.

Nie łapię. Co jest nie tak zjego oczami?

- Jedno jest niebieskie, drugie zielone. Chodzi o to, że nie są w tym samym kolo­rze. Khiller nigdy nie będzie miał tu kobiety... i jego ojciec wstydzi się go. Kiepska sprawa, dlatego zawsze siedzimy u mnie w domu. Czasem musi odpocząć od swoich starych. - Blast spojrzał na drzwi szatni, jakby mógł przez nie zobaczyć swojego kumpla. - Nie wy- walili go, bo mieli nadzieję, że po przemianie to się zmieni. Dlate­go dostał Marnę. Ona ma świetną krew, pewnie myśleli, że to pomoże.

Ale nie pomogło.

- Właśnie. W końcu pewnie poproszą go, żeby stąd odszedł. Mam dla niego przygotowany pokój, wątpię jednak, żeby chciał z niego skorzystać. Jest bardzo dum­ny. Ale ma ku temu powód.

Nagle Johnowi przyszła do głowy straszna myśl.

Skąd on miał tego siniaka? Tego na twarzy po przemianie?

W tym momencie drzwi szatni otworzyły się i z uśmiechem na twarzy pojawił się

Khill.

Idziemy, panowie? - Podniósł książki, jego pewność siebie wróciła.- Pospieszmy się, zanim zajmą nam wszystkie dobre miejsca w klubie. Blasth klepnął go w ramię.

- Prowadź, maestro.

Poszli w stronę podziemnego parkingu. Khiller szedł pierwszy, Blasth na końcu, John w środku.

Kiedy Khiller zniknął w głębi autobusu, John klepnął Blastha w ramię.

To sprawka jego ojca, prawda?

Blasth zawahał się. Potem kiwnął głową.

Rozdział osiemnasty

To było albo bardzo fajne, albo cholernie przerażające.

Kiedy Jane szła tunelem, czuła się jak w filmie Jerry'ego Bruckheimera. Sceneria żywcem wyjęta z wysokobudżetowego hollywoodzkiego filmu: stal, fluorescencyjne światła ciągnące się bez końca. Tylko patrzeć, a wpadnie tu bosy Bruce Willis w nie­chlujnej koszulce z karabinem maszynowym w ręku.

Spojrzała na światła na suficie, potem na wypolerowaną podłogę. Mogłaby się za­łożyć, że ściany mają pół stopy grubości. Boże, ci faceci mieli kasę. I to dużo. Więcej niż można by wyciągnąć, handlując lekami na receptę na czarnym rynku albo sprze­dając kokę, crack i inne używki. To były pieniądze na skalę budżetu państwa, co mo­gło oznaczać, że wampiry były nie tylko innym gatunkiem, ale też inną cywilizacją.

Była zaskoczona, że jej nie skrępowali. Ale w końcu V i jego kumpel byli uzbro­jeni...

- Nie. - V potrząsnął głową, patrząc na nią. - Nie masz kajdanek, bo nie będziesz uciekać.

Jane otworzyła usta zdziwiona.

- Nie czytaj w moich myślach.

- Przepraszam. Nie chciałem, samo wyszło.

Odchrząknęła i próbowała nie zwracać uwagi na to, jak dobrze wyglądał. Ubrany w proste spodnie od piżamy i koszulkę poruszał się powoli, ale z taką pewnością sie­bie, która była powalająca.

O czym to rozmawiali?

- Skąd wiesz, że nie ucieknę?

- Nie porzucisz kogoś, kto wymaga pomocy lekarskiej To nie leży w twojej na­turze, prawda?

Cóż... cholera. Całkiem nieźle ją poznał.

Red Sox spojrzał na V.

Red Sox poprawił czapkę.

- Dobra... daj mi znać, jak usłyszysz coś mojego, OK? Jest kilka rzeczy, które chciałbym zatrzymać dla siebie, łapiesz?

- Dobrze, że nie jesteś fanem Jankesów.

- Nie używaj takich słów. Jesteśmy w towarzystwie kobiety.

Ruszyli dalej i Jane zaczęła się zastanawiać, czy traci rozum. W tym mrocznym tunelu, eskortowana przez dwóch olbrzymich wampirów powinna być przerażona. Ale nie była. Dziwne, czuła się bezpiecznie... Tak jakby wiedziała, że V ją ochroni, ponieważ jej to przysiągł, a Red Sox zrobi to samo z powodu swojego przywiązania do V. I gdzie tu, do cholery, była logika. V nachylił się do jej ucha.

- Jakoś nie mogę wyobrazić sobie ciebie jako cheerleaderki. Ale masz rację, za­bilibyśmy wszystko, co mogłoby cię wystraszyć. - Wyprostował się, jedno wielkie skupisko testosteronu wciśnięte w poranne kapcie.

Jane popukała go w ramię i kiwnęła palcem. Pochylił się w jej kierunku, a wtedy wyszeptała:

- Boję się myszy i pająków. Ale nie musisz od razu robić dziury w ścianie tym pistoletem, który masz na biodrze, jeśli tylko jakieś się tu pokażą, OK? Pułapki i zro­lowana gazeta działają równie dobrze. Poza tym nie trzeba potem kłaść nowego tyn­ku. Tak tylko mówię.

Poklepała go po ręce, pozwalając mu tym samym odejść, i ponownie skupiła się na tunelu przed nimi.

V zaczął się śmiać, na początku niepewnie, potem już na głos. Poczuła na sobie wzrok Red Soxa. Spojrzała z wahaniem, spodziewając się zobaczyć w jego spojrzeniu jakiś rodzaj nagany. Zamiast tego znalazła wyraz ulgi. Ulgi i uznania, kiedy samiec... spojrzał najpierw na nią, a potem na swojego przyjaciela.

Jane zarumieniła się i odwróciła wzrok. To, że facet nie bawił się z nią we wku­rzanie najlepszego kumpla nie powinno być dla niej nagrodą. Wcale.

Kawałek dalej doszli do niskich schodków, które prowadziły do automatycznie zamykanych drzwi. V podszedł i wstukał kod. Wyobraziła sobie, że wejdą do po­mieszczenia jak z filmu o agencie 007.

Jednak nie miało z nim nic wspólnego. Wyglądało jak schowek, z półkami pełny­mi żółtych, liniowanych brulionów, pojemników z tuszem do drukarek i pudełek spi­naczy do papieru.

To było zwyczajne biuro. Typowe biuro kierownictwa średniego szczebla z biur­kiem, obrotowym krzesłem, szafkami na akta i komputerem.

Żadna Szklana pułapka. Bardziej reklama firmy ubezpieczeniowej. Albo kredytów hi­potecznych.

- Tędy - powiedział V.

Przeszli przez szklane drzwi i w dół białym, nieoznakowanym korytarzem aż do podwójnych drzwi ze stali nierdzewnej. Za nimi znajdowała się profesjonalna siłow­nia, wystarczająco duża, żeby pomieścić boisko do koszykówki, ring bokserski i bo­isko do siatkówki. Na błyszczącej podłodze w kolorze miodu rozłożono niebieskie maty, z sufitu zwisały worki treningowe.

Wielkie pieniądze. Ogromne. Ale jak oni byli w stanie wszystko to skonstruować, sami, bez kogoś śledzącego nowinki po ludzkiej stronie? To znaczy, że musi być mnóstwo wampirów. Robotnicy, architekci i projektanci... a wszyscy potrafiący prze­bywać wśród ludzi, jeśli tylko chcieli.

Odezwał się w niej genetyk. Jeśli szympansy i ludzie mają w dziewięćdziesięciu ośmiu procentach takie samo DNA, jak blisko jesteśmy z wampirami? A z punktu widzenia ewolucji, w którym momencie ten gatunek odłączył się od małp człe­kokształtnych i homo sapiens? Nieźle... wiele by dała, żeby dorwać się do ich po­dwójnej spirali DNA. Jeśli naprawdę wyczyszczą jej pamięć, zanim puszczą ją wolno, medycyna dużo straci. Zwłaszcza że nie chorowali na raka i tak szybko wracali do zdrowia.

Co za szansa.

Zatrzymali się przed drzwiami z napisem SPRZĘT. Wewnątrz znajdowało się mnóstwo broni: cały arsenał mieczy i nunczako używanych w sztukach walki. Sztyle­ty zamknięte w gablotach. Pistolety. Gwiazdki do rzucania.

- To czego, do cholery, używacie do walki? — Podczas gdy przed oczami prze­suwały się jej przeróżne scenariusze Wojny światów, poczuła znajomy zapach krwi. Prawie taki sam. Był jakiś inny odcień tego zapachu, jakby ostry. Przypomniał ten podobny do wina zapach, jaki czuła w sali, w której operowała V.

Widoczne po drugiej stronie drzwi z napisem FIZJOTERAPIA otworzyły się gwałtownie i przystojny blond wampir wytknął głowę.

- Jesteście, dzięki Bogu.

Weszli do wyłożonego kafelkami pokoju i nagle zobaczyła nogi zwisające ze szpitalnego łóżka. Obudził się w niej lekarz. Ruszyła, torując sobie drogę wśród męż­czyzn, aby dostać się do leżącego na łóżku.

To był ten, który ją zahipnotyzował, ten z żółtymi oczami i wspaniałymi włosami. I naprawdę potrzebował jej pomocy. Okolice jego lewego oczodołu zostały roztrza­skane i wepchnięte do wewnątrz, powieka była tak spuchnięta, że nie mógł otworzyć oka, cała lewa część jego twarzy była dwukrotnie większa, niż powinna. Wydawało jej się, że kość nad okiem zapadła się, podobnie jak kość policzkowa.

Położyła mu rękę na ramieniu i spojrzała w jego zdrowe oko.

Nie była chirurgiem plastycznym, ale biorąc pod uwagę jego zdolności do zale­czania ran, była pewna, że poradzi sobie z tym, nie pogarszając jego wyglądu. Pod warunkiem, że będzie miała odpowiednie narzędzia.

Drzwi ponownie się otworzyły i Jane zamarła. O Boże, to był ten olbrzym o kru­czoczarnych włosach, w ciemnych okularach. A już myślała, że tylko się jej przyśnił, ale najwyraźniej był prawdziwy. I to bardzo. I chyba tu rządził. Zachowywał się tak, jakby wszystko i wszyscy tutaj byli jego własnością i mógłby zmieść to jedną ręką.

Spojrzał na nią, stojącą obok faceta leżącego na łóżku szpitalnym, i powiedział:

-Powiedzcie, że to nie to, o czym myślę.

Jane instynktownie zrobiła krok w tył, w kierunku V. Mimo że jej nie dotknął, wiedziała, że był blisko. Gotowy jej bronić. Czarnowłosy pokręcił głową nad rannym.

- Furiath... do kurwy nędzy, musimy cię zabrać do Agrhesa. Furiath? Co to za imię?

- Bella tam jest. Jak mnie zobaczy w takim stanie... oszaleje... I tak już krwawi.

- O... cholera.

- Mamy tu kogoś odpowiedniego - wyrzęził. Jednym okiem wskazał na Jane. -Prawda?

Czarnowłosy był wyraźnie zdenerwowany, ale ku jej zaskoczeniu powiedział:

- Pomożesz naszemu bratu?

Prośba zawierała szacunek, żadnej groźby. Najwyraźniej martwił się tym, że jego brat był ranny i nikt go nie ratował. Odchrząknęła:

„Może oni są bardziej odporni na ból...".

- Zwariowałeś? - wymamrotał Red Sox. „Chyba jednak nie".

Wystarczy tego gadania. Zakładając, że ten facet z gębą jak Rocky Balboa uleczy się tak szybko jak V, musi zacząć operować natychmiast, zanim kości zdążą źle się zrosnąć. Musiałaby je ponownie połamać.

Rozglądając się po pomieszczeniu, zauważyła oszkloną szafkę pełną artykułów medycznych. Miała nadzieję, że uda jej się coś z tego wybrać.

- Zakładam, że żaden z was nie ma doświadczenia medycznego?

- Ja mogę asystować - odezwał się V. - Jestem przeszkolonym ratownikiem me­dycznym.

Rzuciła mu przez ramię spojrzenie i poczuła falę gorąca przechodzącą jej ciało. „Wracasz do gry, Whitcomb".

- W porządku. Macie tu jakiś rodzaj znieczulenia miejscowego?

- Lidokainę.

- A środki uspokajające? I może jeszcze trochę morfiny. Jeśli poruszy się w nie­właściwym momencie, może stracić oko.

- OK. - Kiedy V ruszył w kierunku szafek, zauważyła, że idzie chwiejnym kro­kiem. Ten spacer tunelem był długi i jeśli nawet sprawiał wrażenie wyleczonego, był zaledwie kilka dni po operacji na otwartym sercu.

Złapała go za rękę i pociągnęła z powrotem.

- Usiądź. - Spojrzała na Red Soxa. - Daj mu krzesło. Szybko. - Kiedy V usiłował zaprotestować, przeszła przez pomieszczenie. - Nie interesuje mnie to. Będziesz mi potrzebny w dobrej formie, kiedy będę operować, a to może trochę potrwać. Czujesz się lepiej, ale nie jesteś tak silny, jak ci się wydaje, więc posadź tyłek i powiedz mi, gdzie mam szukać.

Na ułamek sekundy zapadła cisza. Potem ktoś parsknął śmiechem, V zaklął pod nosem, a ten najważniejszy zaczął się do niej głupio uśmiechać. Red Sox podsunął V krzesło.

Zaczęła wymieniać. Skalpel, kleszcze, sprzęt do odsysania, igła i nici chirurgiczne. Betadyna, roztwór do przemywania, opatrunki z gazy, rękawiczki...

Była zdumiona, jak szybko wszystko się znalazło, ale ona i V nadawali na tych samych falach. Dawał jej krótkie i zwięzłe instrukcje, gdzie co leży, przewidywał, co może być jej potrzebne i nie marnował słów. Był idealnym pielęgniarzem.

Kiedy okazało się, że mają też wiertło chirurgiczne, odetchnęła z ulgą.

- Pewnie nie macie zestawu powiększającego?

- W szafce obok zestawu reanimacyjnego - powiedział V. - Dolna szuflada. Po lewej. Chcesz, żebym się przygotował?

- Cholera. - Położyła dłonie na biodrach. - Nieważne. Będę musiała działać na ślepo.

V wstał i podszedł do umywalki, żeby wyszorować ręce. Kiedy skończył, zajęła jego miejsce, po czym założyli rękawiczki.

Potem podeszła do Furiatha i spojrzała w jego zdrowe oko.

- To prawdopodobnie będzie bolało, nawet po miejscowym znieczuleniu i mor­finie. Pewnie zemdlejesz, mam nawet nadzieję, że to nastąpi prędzej niż później.

Sięgnęła po strzykawkę.

- Po prostu zrób to. - Błysk w jego oku zdradził ohydną potrzebę. On chciał cier­pieć.

Zmrużyła oczy. Zaczęła się zastanawiać, czy nie pozwolił zrobić sobie tego spe­cjalnie.

- Przykro mi. - Jane wbiła igłę w gumowe zamknięcie fiolki z lidokainą. Kiedy nabrała do strzykawki wystarczającą ilość, powiedziała: - Nie ma mowy, żebym ope­rowała cię bez znieczulenia. Jeśli się nie zgadzasz, znajdź sobie innego chirurga.

Pochyliła się nad nim ze strzykawką w ręce.

- To jak będzie? Ja i ten ogłuszający koktajl, czy... hm, nikt? W jego żółtym oku błysnął gniew, jakby go oszukała.

Ale wtedy odezwał się ten najważniejszy:

- Furiath, nie bądź dupkiem. Tu chodzi o twój wzrok. Zamknij się i pozwól jej robić, co do niej należy.

Żółte oko zamknęło się.

- W porządku - wymamrotał.

Dwie godziny później Vrhedny stwierdził, że jest w tarapatach. Poważnych tarapa­tach. Kiedy przyglądał się rzędowi starannie wykonanych, małych szwów na twarzy Furiatha, był tym przytłoczony do granic możliwości.

Tak. Był w potwornych tarapatach.

Jane Whitcomb okazała się świetnym chirurgiem. Absolutnym artystą. Jej dłonie były najprecyzyjniejszymi narzędziami, oczy ostre jak skalpel, a skupienie tak wiel­kie, jak u wojownika podczas bitwy. Chwilami pracowała z zadziwiającą szybkością, chwilami tak wolno, że miało się wrażenie bezruchu. Kości Furiatha były połamane w wielu miejscach, a Jane złożyła je krok po kroku, wiercąc w czaszce i łącząc fragmen­ty drutem, usuwając mikroskopijne odłamki, białe jak skorupy ostryg. W jego policz­ku umieściła maleńką śrubę.

V widział, że nie była do końca zadowolona z efektów swej pracy. Kiedy zapytał, w czym problem, powiedziała, że wolałaby umieścić zamiast śruby metalową płytkę, ale skoro nie mieli takiej możliwości, ma nadzieję, że kość szybko się zrośnie.

Od początku do końcu miała wszystko pod kontrolą. Aż go to podnieciło, co rów­nocześnie było absurdalne, jak i zawstydzające. Po prostu nigdy nie spotkał takiej kobiety. Doskonale opiekowała się jego bratem, w sposób tak umiejętny, że V nigdy by jej nie dorównał.

O, Boże... Naprawdę był w pieprzonych tarapatach.

-Jak jego ciśnienie? - zapytała.

- Stabilne.

Dziesięć minut wcześniej Furiath zemdlał, ale teraz jego oddech był spokojny, tak samo ciśnienie krwi.

Jane obmywała miejsce wokół oka i policzek, potem po kryła wszystko gazą. Sto­jący w drzwiach Ghrom odchrząknął i zapytał:

- Co z jego wzrokiem?

- Nie dowiemy się, dopóki sam nam nie powie. Nie mam możliwości sprawdzenia, czy jego nerwy wzrokowe, siatkówka bądź rogówka nie zostały uszkodzone. Jeśli tak się stało, będzie musiał udać się do szpitala, i nie tylko dlatego, że mamy tu za mało środków. Nie jestem chirurgiem ocznym i nawet nie podjęłabym się takiej operacji.

Król poprawił sobie ciemne okulary, zupełnie jakby w tym momencie pomyślał o swoim słabym wzroku, mając nadzieję, że Furiath nie będzie musiał stawiać czoła temu problemowi.

Jane zabandażowała głowę pacjenta, potem włożyła narzędzia do autoklawu. Żeby nie przyglądać się jej zbyt intensywnie, V zajął się wyrzucaniem zużytych strzyka­wek, wacików i igieł.

Jane ściągnęła rękawiczki.

- Porozmawiajmy teraz o infekcjach. Jak wrażliwy jest wasz gatunek?

- Nie za bardzo. — V ponownie usiadł na krześle. Niechętnie to przyznał, ale był zmęczony. Potwornie zmęczony, dosłownie padał z nóg. - Nasz system odpornościo­wy jest bardzo silny.

Podeszła do Furiatha i przyjrzała mu się, jakby chciała zbadać go wzrokiem. Po­tem wyciągnęła dłoń i odgarnęła mu z czoła jego wspaniałe włosy. Ten gest i spoj­rzenie zirytowały V, mimo że nie powinny. To normalne, że tak bardzo interesowała się jego bratem. Właśnie złożyła mu twarz.

A jednak.

Cholera, zaangażowany samiec był jak wrzód na dupie. Jane pochyliła się do uchą Furiatha.

- Dobrze się spisałeś. Wszystko będzie OK. Odpoczywaj i daj działać temu swo­jemu samoleczeniu. - Poklepała go po ramieniu i wyłączyła lampę nad łóżkiem. -Boże, chciałabym lepiej poznać wasz gatunek.

Kiedy Ghrom się odezwał, poczuła zimny podmuch powietrza.

- Nic z tego, pani doktor. Nie będziemy służyć za króliki doświadczalne dla wi­dzimisię człowieków.

- Nawet nie śmiałabym mieć takich nadziei. - Popatrzyła na nich. - Nie chcę, że­by został tu sam, więc albo ja z nim zostanę, albo ktoś inny musi to zrobić. A jeśli ja wyjdę, chciałabym zajrzeć do niego za dwie godziny.

- Tylko dlatego, że siedzisz..

Świadomość, że w jej obecności okazywał słabość, sprawiła, że jego głos stał się ostry.

- Nie martw się o mnie, samico. Zmarszczyła brwi.

- W porządku, to było stwierdzenie faktu, a nie obawa. Zrób z tym, co zechcesz.

To zabolało.

- Nieważne. Będę na zewnątrz. - Wstał i szybko wyszedł. Z lodówki stojącej w sali treningowej wziął butelkę wody

i wyciągnął się na jednej z ławek. W pewnej chwili zorientował się, że Ghrom i Rankohr podeszli do niego i coś mówią, ale nawet nie starał się ich słuchać.

Potwornie wkurzał go fakt, że właściwie chciałby, by Jane się o niego martwiła. I to, że zabolało go, gdy okazało się, że tak nie jest.

Zamknął oczy i spróbował myśleć logicznie. Nie spał od tygodni. Nawiedzał go koszmar. Prawie umarł.

Spotkał się ze swoją potworną mamuśką. V wypił prawie całą butelkę wody. Da­leko mu było do normalnego stanu, stąd pewnie te uczucia. Na pewno nie chodziło o Jane. To efekt całej tej sytuacji. Jego życie było popieprzone i dlatego czuł się tak nieswojo w jej towarzystwie. Ona z pewnością nie dawała mu ku temu żadnych po­wodów Traktowała go jak pacjenta i ciekawostkę naukową. A orgazm który prawie u niej wywołał? Był pewien, że gdyby była przytomna, nigdy by do tego doszło. Te fantazje na jego temat były zwykłymi fantazjami, jakie miewają wszystkie samice. W jej prawdziwym życiu nie było dla niego miejsca.

- Hej.

V otworzył oczy i spojrzał na Butcha.

- Hej.

Glina zepchnął nogi V na bok i usiadł na ławce.

- Niezłą odwaliła robotę z Furiathem, co?

- No. A co ona teraz robi? - V spojrzał w tamtym kierunku.

- Przeszukuje wszystkie szafki. Powiedziała, że chce wiedzieć, jakie mamy zapa­sy, ale myślę, że chce być blisko Furiatha i stara się nie robić z tego sprawy.

- Nie musi go pilnować przez cały czas - wymamrotał V. Sam nie mógł uwie­rzyć, że był zazdrosny o brata.

Kiedy Butch zaczął pstrykać palcami, V zaklął w myślach. Była to wyraźna zapo­wiedź Poważnej Rozmowy.

- No co?

Butch rozłożył ręce. Jego koszula od Gucciego opięła mu ramiona.

W ciszy, jaka zapadła, V przyjrzał się profilowi swojego najlepszego kumpla - od ciemnych włosów spadających na czoło, przez złamany nos, aż do ostro zarysowanej szczęki. Po raz pierwszy od długiego czasu już go nie pożądał. Co powinien uznać za poprawę. A przecież czuł się dużo gorzej, tyle że z innego powodu.

V zignorował uszczypliwość Butcha. Cichym głosem powiedział:

Butch przestał się przeciągać, jego ramiona opadły wzdłuż boków, głowa wróciła na miejsce. Ściągnął brwi, jego twarz się zmarszczyła.

- Ale nie jestem gejem.

V rozdziawił usta.

- Poważnie? A to niespodzianka. Byłem pewien, że gadka o tym, jaki z ciebie grzeczny irlandzki, katolicki chłopiec z południa to tylko przykrywka.

Butch pokazał mu środkowy palec.

- Nieważne. Nic nie mam do homo. Jeśli o mnie chodzi, ludzie mogą sypiać z kim chcą i jak chcą, jeśli tylko mają skończone osiemnaście lat i nikomu innemu nie dzieje się krzywda. Tak się jednak składa, że ja znajduję same kobiety.

V wypuścił powietrze, żałując, że bez dymu papierosowego. Odruchowo poklepał się po kieszeni, a kiedy wyczuł kilka skrętów, od razu poczuł się lepiej.

- S łuchaj V, wiem, że sypiasz z kobietami, ale dla ciebie to tylko przedmioty. Z facetami jest inaczej?

V podrapał się po brodzie. Zawsze uważał, że nie ma takiej rzeczy, której nie mo­gliby sobie z Butchem powiedzieć. Ale to... to było trudne. Przede wszystkim dlatego, że nie chciał, by coś się między nimi zmieniło. Poza tym obawiał się, że jeśli jego seksualne pragnienia będą otwarcie dyskutowane, zrobi się jakoś dziwnie. Prawda była taka, że Butch był urodzonym hetero, i to nie tylko z powodu swojego po­chodzenia. A jeśli czuł coś innego do V? To byłoby odstępstwo od normy.

V obracał w dłoniach butelkę z wodą.

- Od jak dawna chciałeś mnie o to zapytać? O to, czy jestem gejem?

- Nie, to nie ma dla mnie znaczenia. Jesteś mi bliski bez względu na to, czy lu­bisz kobiety, czy facetów.

V spojrzał w oczy swego najlepszego kumpla i nagle zdał sobie sprawę... tak. Bu­tch go nie osądzał. Bez względu na wszystko.

Zaklął pod nosem. Nigdy nie płakał, ale czuł, że gdyby mógł, to byłby ten najwła­ściwszy moment.

Butch kiwnął głową, jakby dokładnie wiedział, o co chodzi.

- Jak powiedziałem, stary, to nie jest ważne. Ty i ja? Nic się nie zmieni, bez względu na to, kogo posuwasz. Chociaż... gdybyś gustował w owcach, to pewnie byłby problem. Nie wiem, czy mógłbym to znieść...

V nie mógł się nie uśmiechnąć.

- Ale domyślam się, że... - Butch pokiwał palcem. - Domyślam się, że nie wolisz ich od kobiet. Płeć na dłuższą metę jest ci obojętna, ponieważ do tej pory na nikim ci nie zależało. Poza mną. I... twoim chirurgiem.

Vspuścił wzrok. Był zły, że okazało się to tak oczywiste, ale nie zdziwiony. Tak to wyglądało między nim a Bu- tchem. Żadnych tajemnic. I w związku z tym...

- Chyba muszę ci coś powiedzieć.

Po chwili Butch usiadł ponownie na ławce.

V wyjął z kieszeni skręta i przyglądał się cienkiemu białe mu rulonikowi. - To by­ło tuż przed opuszczeniem obozu Zanim... inne rzeczy mi się przytrafiły.

- Czy to był twój pierwszy raz?

V wyjął zapalniczkę, ale jej nie zapalił.

Butch milczał przez chwilę, potem powiedział:

- Kiedy na nią patrzysz, naprawdę ją dostrzegasz. A kiedy ostatnio to ci się przy­trafiło?

V spojrzał Butchowi w oczy i powiedział:

- Ciebie dostrzegałem. Mimo że to było niewłaściwe. Dostrzegałem cię. Cholera, zabrzmiało smutno. Smutno i ...samotnie. Co sprawiło, że zapragnął

zmienić temat.

Butch klepnął V w kolano, potem wstał, jakby dokładnie wiedział, o czym V my­ślał

Butch rozdziawił usta:

- Aha. Cóż, na twoim miejscu upewniłbym się, zanim stąd odejdzie. - Butch przeczesał dłonią włosy. - Słuchaj, ja... cholera.

- Żadna z nich nie była supernewsem.

-Tak? - Vrhedny podniósł wzrok.

- Myślę, że powinieneś coś wiedzieć, po całej tej głębokiej rozmowie... — Butch smutno pokiwał głową. — Nadal nie jesteśmy parą.

Wybuchnęli śmiechem, a Butch, znikając w siłowni, wciąż jeszcze gadał coś pod nosem.

- Co cię tak bawi? — zapytała Jane.

Zanim na nią spojrzał, spróbował wziąć się w garść. Miał nadzieję, że nie zorien­towała się, jak trudno mu jest zachować przy niej spokój.

Usiadła na ławce naprzeciwko niego. Jego oczy dosłownie ją pożerały, tak jakby był przez wieki uwięziony w ciemności, a ona była świecą.

„Cóż, widok twoich piersi może tak działać na faceta".

- Wszystko w porządku.

Zapadła długa cisza, potem odezwała się:

- Martwię się o niego.

Zmęczenie w jej głosie spowodowało, że nagle dostrzegł jej opuszczone ramiona, cienie pod oczami i półprzymknięte powieki. Była wyraźnie wyczerpana. „Musisz pozwolić jej odejść. Wkrótce".

- Co cię martwi? - zapytał.

- To bardzo trudny zabieg przeprowadzony w warunkach polowych. Tak właści­wie możemy to nazwać. - Potarła twarz. - A przy okazji... byłeś świetny.

- Dzięki.

Z ciężkim westchnieniem podciągnęła nogi, dokładnie tak, jak zrobiła to na fotelu w sypialni.

- Martwię się o jego wzrok.

Boże, jakże żałował, że nie może wymasować jej pleców.

- Tak. Nie potrzeba mu kolejnego kłopotu.

- A ma jakiś? Protezę nogi...

- V? Możemy przez chwilę porozmawiać?

V spojrzał w kierunku drzwi siłowni. Wrócił Rankohr, wciąż jeszcze ubrany w skórzany strój do walki.

- Zostań - powiedział V. Niczego z tego nie zapamięta, więc nie miało znaczenia, co teraz usłyszy. A poza tym... jakaś jego część, przez którą miał ochotę walnąć się w głowę butelką, chciała wykorzystać każdą sekundę jej obecności.

Kiedy usadowiła się z powrotem, V skinął na brata.

- Mów.

Rankohr bacznie spojrzał na niego, potem na Jane, wreszcie wzruszył ramionami i powiedział:

- Nie. - Rankohr spojrzał w kierunku drzwi pomieszczenia fizykoterapii.

V spojrzał w tym samym kierunku.

Cóż... cholera. Furiath był dżentelmenem, szlachetnym wojownikiem, z zasadami godnymi skauta. Przestrzegał pewnych standardów i honor był jednym z nich, nawet jeśli wrogowie na to nie zasługiwali.

- Nie mogę w to uwierzyć - wymamrotał V. - To znaczy... jasny gwint. Rankohr wyjął z kieszeni lizaka, zdjął papierek i włożył cukierek do ust.

- Nie obchodzi mnie, co on z nimi robi. Niepokoi mnie za to powód takiego za­chowania. Skoro tak go pociął, musiał być naprawdę sfrustrowany. Poza tym, jeśli roztrzaskali mu twarz, bo był tak zajęty zabawą w Piłę II, to jest kwestia bezpieczeń­stwa.

- Powiedziałeś Ghromowi?

- Jeszcze nie. Najpierw chciałem pogadać z Z. Zakładając, oczywiście, że z Bellą wszystko pójdzie dziś dobrze.

-Aha... to pewnie był ten powód... Więc jeśli cokolwiek stanie się z tą kobietą lub jej dzieckiem, będziemy mieli ich obu na karku. — V zaklął, myśląc o tych wszyst­kich ciążach które czekają go w przyszłości. Kurwa. Cała ta sprawa z Najsamcem go wykończy.

Rankohr zacisnął zęby na lizaku.

- Furiath musi skończyć z tą obsesją na jej punkcie.

V wbił wzrok w podłogę.

- Nie wątpię, że zrobiłby to, gdyby tylko mógł.

- Idę poszukać Z. - Rankohr wyciągnął z ust biały patyczek i zawinął go w fiole­towy papierek. - Potrzebujecie czegoś?

V spojrzał na Jane. Przyglądała się Rankohrowi jak lekarz, mierząc go wzrokiem od stóp do głów, zwracając uwagę na budowę jego ciała. Przynajmniej taką miał na­dzieję. W końcu Hollywood był przystojnym draniem.

Poczuł, że jego kły zaczynają pulsować. Ciekawe, czy jeszcze kiedykolwiek uda mu się uspokoić. Miał wrażenie, że jest zazdrosny o każdą osobę noszącą spodnie, która znajdzie się w pobliżu Jane.

- Nie, wszystko w porządku - powiedział do brata. - Dzięki, stary.

Kiedy Rankohr wyszedł, Jane przekręciła się na ławce i wyciągnęła nogi. Z irra­cjonalnym zadowoleniem stwierdził, że siedzą w identycznej pozycji.

- Kto to są reduktorzy? - zapytała.

Nazwał się w myślach mięczakiem, kiedy na nią spojrzał.

- Nieumarli zabójcy, którzy próbują doprowadzić do wyginięcia mojego gatunku.

- Nieumarli? - Jej czoło ściągnęło się, jakby mózg odrzucił to, co usłyszała. Jak urządzenie, które nie przeszło kontroli jakości. - Jak to nieumarli?

- To długa historia.

-Tak.

-I to zaatakowało Furiatha?

-Tak.

Zapadła długa cisza.

- A to miejsce służy do waszych treningów?

- Dla żołnierzy, którzy mają nas wspierać. Moi bracia i ja jesteśmy trochę inni.

- Jak to inni?

- Jak powiedziałem, zostaliśmy specjalnie wyhodowani na silnych, wytrzymałych i mających zdolność samoleczenia.

No tak. Nie on. Jego gatunek.

V zmełł w ustach przekleństwo. Boże, przez nią czuje się jak mięczak, jeszcze tro­chę i zacznie malować paznokcie.

Naprawdę potrzebował papierosa, ale nie chciał przy niej.

- Normalnie. Najsilniejsi samce zostali połączeni z najbystrzejszymi samicami, czego rezultatem są faceci tacy jak ja. Najlepsi do zapewnienia przetrwania rasy.

- A kobiety, które urodziły się z tych połączeń?

- Właściwie... niedługo ma się znowu rozpocząć. - Cholera, naprawdę musi zapa­lić. - Wybaczysz mi na chwilę?

- Dokąd idziesz?

- Na siłownię, zapalić. - Wsunął skręta między waigi, wstał i wyszedł. Oparł się o betonową ścianę, postawił butelkę wody obok stóp i zapalił. Pomyślał o swojej matce i z dymem wypuścił słowo „kurwa".

- Ta kula była dziwna.

V gwałtownie odwrócił głowę. Jane stała w drzwiach z ramionami skrzyżowanymi na piersi i zmierzwionymi blond włosami, jakby dopiero co je przeczesywała dłonią.

- Zazwyczaj kule mają stożkowaty kształt, ich końce są albo skrzywione pod ostrym kątem, jeśli jest to strzelba, albo bardziej tępe w przypadku pistoletu. Ta w tobie była okrągła.

V ponownie się zaciągnął.

- Widziałaś to na zdjęciu rentgenowskim?

- Tak, wyglądała jak zwykły ołów. Była trochę nierówna na brzegach, ale to mogło być spowodowane przez obijanie się o żebra.

Dłoń V zamarła w drodze do ust.

- No co? - zapytała. - Jest z tym jakiś problem? -Mmm... nie. Nie ma. To żaden problem.

Ona zostaje. Trochę dłużej.

V uśmiechnął się do siebie. Więc to jest takie uczucie, gdy się wygra na loterii.

Rozdział dziewiętnasty

John stal w kolejce pod Zero Sum, ale wcale go to nie cieszyło. Czekali na wejście do klubu już od półtorej godziny. Dobrze chociaż, że noc nie była zbyt zimna.

- Nie staję się młodszy, stojąc tu. - Khiller tupał nogami. - Nie przyszedłem tu po to, żeby sterczeć w kolejce.

John musiał przyznać, że jego kumpel wygląda świetnie- czarna koszula rozpięta pod szyją, czarne spodnie, czarne buty, czarna skórzana kurtka. Ze swoimi czarnymi włosami i oczami nie do pary zwracał uwagę kobiet. No chociażby te dwie brunetki i ruda, które szły wzdłuż kolejki i co? Wszystkie trzy, przechodząc obok nich, gapiły się na Khilla. A on, jak to miał w zwyczaju, bezwstydnie patrzył za nimi.

Blasth zaklął i powiedział:

- No stary, będziesz dzisiaj groźny, co?

- Żebyś wiedział. - Khill poprawił sobie spodnie. - Umieram z głodu.

Blasth potrząsnął głową i zlustrował ulicę. Zrobił to już po raz kolejny. Jego wzrok był ostry, dłoń trzymał w kieszeni kurtki. John wiedział, co tam ma: dziewiątkę. Bla-sth był uzbrojony.

Powiedział, że dostał ją od kuzyna, ale to tajemnica. To było oczywiste. Jedną z zasad szkolenia był zakaz zabierania broni, gdy wychodziło się na zewnątrz. To była dobra zasada, oparta na teorii, iż niewielka wiedza jest niebezpieczna, a szkoleni pod­czas walki nie powinni zachowywać się tak, jakby nie mieli połowy mózgu. Jednak Blasth stwierdził, że nie pojedzie do miasta bez broni. John postanowił udawać, że nie wie, co to za wypukłość w kieszeni jego kumpla.

Poza tym jakaś jego część uważała, że mogą przecież wpaść na Lahsera, więc to nie taki głupi pomysł.

- Dobry wieczór paniom - powiedział Khill. - Dokąd się wybieracie?

John spojrzał w tamtym kierunku. Przed Khillerem stały dwie blondynki. Patrzyły na niego tak, jakby jego ciało było wystawą sklepu ze słodyczami, a one zastanawiały się, które ciacho wybrać.

Ta z prawej, która miała włosy sięgające tyłka i spódniczkę rozmiaru chusteczki do nosa, uśmiechnęła się. Jej zęby były tak białe, że lśniły niczym perły.

- Idziemy do Screamera, ale... skoro wy jesteście tutaj, możemy zmienić plany.

- Ułatwcie to nam i dołączcie do kolejki. - Ukłonił się i pokazał ręką miejsce w ko­lejce przed sobą.

Pierwsza blondynka spojrzała na koleżankę i zakołysała biodrami i włosami. Mu­siała to mieć starannie przećwiczone.

- Uwielbiam dżentelmenów.

- Jestem nim w każdym calu. - Khill wyciągnął rękę, a kiedy ją chwyciła, wpro­wadził ją do kolejki. Kilku facetów zmarszczyło czoła, ale jedno spojrzenie Khilla wystarczyło, żeby im przeszło. Nic dziwnego, Khiller był wyższy i potężniejszy od nich.

- To są Blasth i John.

Dziewczęta uśmiechnęły się do Blastha - kolor jego twarzy stał się podobny do ko­loru włosów. Potem szybko rzuciły okiem na Johna. Skinęły mu głowami i całą swą uwagę ponownie skierowały ku jego kumplom.

Włożył ręce do pożyczonej wiatrówki i przesunął się, żeby druga z dziewczyn mogła wcisnąć się obok Blastha.

John wepchnął ręce z powrotem do kieszeni. Cholera, na pewno zauważyła, że użył języka migowego. Teraz były tylko dwie możliwości: albo pomyśli, że jest słod­ki, albo będzie mu współczuć.

-Twój zegarek jest boski!

- Dzięki, mała - roześmiał się Khill. - Właśnie go kupiłem w Urban Outfitters. No, tak. W ogóle nie zauważyła Johna.

Dwadzieścia minut później dotarli wreszcie do wejścia i jakimś cudem Johnowi udało się znaleźć w środku. Bramkarze przy drzwiach dokładnie przyjrzeli się ich dowodom osobistym i kiedy już zaczynali kręcić głowami, zjawił się trzeci spojrzał na Blastha i Khilla, i wpuścił ich wszystkich.

Dwa kroki dalej John stwierdził, że wcale mu się tu nie podoba. Wszędzie byli lu­dzie ubrani tak skąpo, jakby przy szli na plażę. A tamta para... cholera, czy ten facet trzymał rękę pod jej spódniczką?

Nie, to była ręka faceta, który stał za nią. Nie tego, z którym się całowała.

Ryczała muzyka techno, jej dźwięki przenikały powietrze, które było duszne od potu, perfum i piżmowego zapachu, który, jak podejrzewał, był zapachem seksu. La­sery przecinały mrok, najwidoczniej celując w jego oczy, ponieważ były wszędzie tam, gdzie się obrócił.

Żałował, że nie ma okularów przeciwsłonecznych i zatyczek do uszu.

Spojrzał ponownie na tamtą parę... czy raczej trójkąt Nie był pewien, ale wydawa­ło mu się, że dziewczyna trzyma ręce w spodniach obu facetów.

„Może przydałaby się jeszcze opaska na oczy?". Prowadzeni przez Khilla, minęli wydzielone sznurową barierką miejsce pilnowane przez bramkarzy. Po drugiej stronie tej barykady, oddzieleni od tłumu ścianą spływającej wody, w boksach siedzieli lu­dzie ubrani w markowe garnitury i popijali drinki, których nazw John bez wątpienia nie byłby w stanie wymówić.

Khill kierował się na tył sali, wybrał miejsce pod ścianą z dobrym widokiem na parkiet i łatwym dostępem do baru. Przyjął zamówienia od dziewczyn i Blastha, John tylko potrząsnął głową. To nie było odpowiednie otoczenie, żeby się nawet trochę rozluźnić.

Przypomniał mu się początek życia w Bractwie. Zawsze był najmniejszy ze wszystkich dokoła i nic się w tej kwestii nie zmieniło. Wszyscy byli wyżsi od niego, cały tłum górował nad nim, nawet kobiety. A to zawsze wyostrzało jego instynkt. Jeśli twoje możliwości obrony są niewielkie, trzeba polegać na tym, co się ma: dwie nogi i szybkość. Ta strategia zawsze się sprawdzała.

Cóż, zawsze oprócz tego jednego razu.

- Boże... ale jesteś umięśniony. - Podczas nieobecności Khilla dziewczyny kleiły się do Blastha.

Blasth zachowywał się tak, jakby go to specjalnie nie obchodziło, ale nie przery­wał im, pozwalając, aby ich dłonie wędrowały tam, gdzie chcą.

Khill wrócił z baru. Jezu, był w swoim żywiole. W każdej dłoni trzymał po dwie szklanki piwa, a wzrok miał utkwiony w dziewczynach. Poruszał się tak, jakby już uprawiał seks. Jego biodra i ramiona wyraźnie zdradzały, że całe ciało jest w świetnej kondycji, gotowe do użycia.

Boże, dziewczyny były tym zachwycone. Oczy im błyszczały, gdy obserwowały go przeciskającego się przez tłum.

- Drogie panie. Należy mi się napiwek za mój wysiłek. - Wręczył Blasthowi jedno piwo, pociągnął łyk z drugiego, a pozostałe dwa uniósł nad głową. - Dajcie mi trochę tego, czego pragnę.

Jedna z nich położyła obie ręce na jego piersi, wyciągając się w górę. Khill prze­chylił lekko głowę w bok, ale jej nie pomógł, co tylko sprawiło, że zaczęła się jeszcze bardziej starać. Kiedy ich usta się spotkały, Khill z uśmiechem... wyciągnął rękę i przysunął bliżej drugą z dziewczyn. Ta wisząca na nim zdawała się nie mieć nic prze­ciwko temu, więcej nawet, pomogła mu przyciągnąć koleżankę.

I strasznie go to wkurzyło. Nie potrzebuję niańki.

- Wiem, stary.

Dziewczyny zwisające z ramion Khilla zmarszczyły nosy jakby John był tym, któ­ry psuje im całą zabawę. A kiedy Khill zaczął się od nich odsuwać, wyglądały na naprawdę wkurzone.

John przeszył kumpla wzrokiem.

Nawet, kurwa, nie próbuj się wycofać. Bo inaczej nigdy więcej się do ciebie nie odezwę.

Jedna z dziewczyn zapytała:

- Coś się stało?

Powiedz jej, że nic się nie stało i idź ją bzyknij. Jestem kurewsko poważny, Khill. Nie czuję się w porządku, zostawiając cię tu - zamigał w odpowiedzi Khill.

- Czy coś jest nie tak? - zaszczebiotała ponownie.

Jak nie pójdziesz, wychodzę. Wyjdę z klubu, Khill. Mówię serio. Khill zamknął na chwilę oczy. Zanim dziewczyny zdążyły znowu zapytać, czy coś się stało, powiedział:

- Panie pozwolą ze mną. Zaraz wrócimy. Khill odwrócił się, a wtedy John zamigał:

Blasth, idź z nimi. Zaczekam. - Kiedy przyjaciel nie odpowiedział, zamigał po­nownie. - Blasth? Rusz dupę!

Komu obiecałeś?

Policzki Blasthera poczerwieniały jak światła uliczne.

- Zbihrowi. Zaraz po mojej przemianie poprosił mnie na rozmowę po lekcji i po­wiedział, że jeśli gdzieś razem wyjdziemy... to wiesz.

Gniew ogarniał Johna, sprawiając, że w czaszce dosłowne mu brzęczało.

- Tylko do czasu twojej przemiany, John. John, rozwścieczony, potrząsnął głową.

Zróbmy tak. Jeśli się o mnie martwisz, daj mi swoją broń.

W tym momencie obok nich przeszła nieziemska brunetka w gorsecie i spodniach tak obcisłych, jakby ktoś nałożył je za pomocą szpachli. Wzrok Blastha przylgnął do niej i powietrze wokół zmieniło się za sprawą jego ciała, które wydzielało żar.

Blasth, co może mi się tu stać? Nawet jeśli Lahser się tu zjawi...

- On ma zakaz przychodzenia do tego klubu. Dlatego tu właśnie chciałem przyjść.

Skąd wiedziałeś... Niech zgadnę—Zbihr. Powiedział ci, że możemy przychodzić tylko tutaj?

- Może.

Daj mi broń. Szybko.

Brunetka usiadła przy barze i spojrzała przez ramię. Prosto na Blastha. Nie zostawiasz mnie. Obaj jesteśmy w klubie. A jajestem już naprawdę wkurzony. Nastąpiła pauza. Potem pistolet zmienił właściciela i Blasth wypił swoje piwo, jakby był bardzo zdenerwowany. Powodzenia - zamigał John.

- Kurwa, co ja właściwie robię. Nawet nie jestem pewien, czy chcę to zrobić.

Chcesz. Poradzisz sobie. A teraz już idź, zanim ona znajdzie sobie kogoś innego.

Kiedy John został wreszcie sam, oparł się o ścianę i skrzyżował nogi w kostkach. Z zazdrością obserwował tłum.

Chwilę później przeżył szok. Poczuł coś znajomego, jakby ktoś zawołał jego imię. Rozejrzał się dokoła, myśląc, że to Blasth lub Khill. Ale nie. Nigdzie nie było widać IChilla i blondynek, a Blasth ostrożnie nachylał się do brunetki przy barze.

Ale był pewien, że ktoś go zawołał.

Z uwagą przyglądał się tłumowi. Ludzie byli wszędzie, ale nikogo w pobliżu, i kiedy miał już uznać, że mu odbija zobaczył obcą osobę, którą jednak doskonale znał.

Kobieta stała w cieniu na końcu baru, lekko tylko oświetlona przez różowoniebie-ską poświatę padającą zza butelek z alkoholem. Wysoka, mocno zbudowana jak męż­czyzna, miała bardzo krótkie, ciemne włosy i wyraz twarzy mówiący' że zadzierasz z nią na własne życzenie. Jej oczy były śmiertelnie inteligentne, poważne i... utkwione w nim.

Jego ciało natychmiast drgnęło, jakby ktoś pocierał mu skórę, jednocześnie rażąc go prądem. Zabrakło mu tchu, zakręciło się w głowie, twarz mu się zarumieniła, ale przynajmniej przestała boleć go głowa.

Słodki Jezu, szła w jego kierunku.

Jej krok był władczy i pewny siebie, zupełnie jakby podchodziła ofiarę, a męż­czyźni, nawet ci potężni, schodzili jej szybko z drogi. Kiedy podeszła, John poprawił wiatrówkę, żeby sprawić wrażenie lepiej zbudowanego. Niezły żart.

Jej głos był głęboki:

- Jestem z ochrony tego klubu, muszę cię prosić, żebyś poszedł ze mną.

Nie czekając na odpowiedź, złapała go za ramię i poprowadziła do ciemnego kory­tarza. Zanim się zorientował, o co chodzi, wepchnęła go do czegoś, co najwyraźniej było pokojem przesłuchań, i przycisnęła do ściany jak szmacianą lalkę.

Przedramieniem przycisnęła mu tchawicę i zaczęła go obmacywać po ubraniu. Jej dłoń była szybka i bezosobowa, kiedy tak wędrowała po jego piersi i biodrach.

John zamknął oczy i zadrżał. Jasna cholera, to było podniecające. Gdyby był w stanie dostać erekcji, nie wątpił, że byłby twardy jak kamień.

I wtedy przypomniał sobie o nieoznakowanej broni Blastha, która tkwiła w tylnej kieszeni pożyczonych spodni. „Cholera".

Jane usiadła na ławce tak, aby widzieć pacjenta, wciągając nozdrzami egzotyczny zapach tytoniu.

Boże, ten sen o nim. Sposób, w jaki jego dłoń poruszała się między jej... Kiedy poczuła pożądanie, skrzyżowała nogi i mocno je zacisnęła.

-Jane?

Odchrząknęła:

- Tak?

Jego niski zmysłowy głos płynął przez drzwi.

- O czym myślisz, Jane?

No jasne, miałaby mu powiedzieć, że fantazjuje o ... Chwileczkę.

-Już wiesz, prawda? - Kiedy się nie odezwał, zmarszczyła czoło. - Czy to był sen? Czy ty...

Brak odpowiedzi.

Pochyliła się, żeby go zobaczyć po drugiej stronie drzwi. Wydmuchał dym i wrzucił niedopałek do butelki z wodą.

- Co mi zrobiłeś?

Mocno zakręcił butelkę, mięśnie jego przedramienia napięły się.

- Nie zrobiłem niczego, czego byś nie chciała.

Mimo że na nią nie patrzył, wycelowała w niego palec, jakby to był pistolet.

- Mówiłam ci. Trzymaj się z daleka od mojej głowy.

Spojrzał jej w oczy. O... Boże... świeciły jasnym płomieniem jak słońce. A kiedy spoczęły na jej twarzy, ogarnęło ją pożądanie. Jej usta rozchyliły się, gotowe na jego przyjęcie.

- Nie. - Czuła jednak, że to daremny wysiłek. Jej ciało mówiło samo za siebie i on dobrze o tym wiedział.

Usta V ułożyły się w uśmiech, wciągnął głęboko powietrze.

- Uwielbiam twój zapach w takiej chwili. Sprawia, że chcę zrobić coś więcej, niż tylko dostać się do twojej głowy.

W porządku, najwyraźniej oprócz mężczyzn lubił też kobiety. Ale nagle wyraz jego twarzy zmienił się.

- Nie martw się. Nie zrobię tego.

- Dlaczego nie? - Wyrwało jej się i zaklęła pod nosem. Jeśli mówisz mężczyźnie, że go nie chcesz, a potem on mówi, że się z tobą nie prześpi, twoja reakcja nie po­winna zabrzmieć jak protest.

V wychylił się przez drzwi i rzucił butelkę. Wylądowała prosto w koszu na śmieci, jakby z ulgą wracała do domu po służbowym wyjeździe.

- Nie spodobałoby ci się. Nie ze mną. Bardzo się mylił. „Zamknij się".

- Dlaczego?

Cholera! Co ona wygaduje, na miłość boską?

- Nie spodobałoby ci się z prawdziwym mną. Ale podobało mi się to, co stało się podczas twojego snu. To było doskonałe, Jane.

Bardzo chciała, żeby przestał wymawiać jej imię. Za każdym razem czuła, jakby ją do siebie przyciągał, jakby ciągnął ją przez wody, których nie znała, łapiąc ją w sieć, z której nie mogła się oswobodzić.

- Dlaczego miałoby mi się nie spodobać?

Kiedy jego wielka pierś uniosła się, wiedziała, że chciał poczuć jej podniecenie.

- Ponieważ ja lubię zachować kontrolę, Jane. Rozumiesz, o co mi chodzi?

- Nie, nie rozumiem.

Wstał i obrócił się w jej stronę, wypełniając sobą całe drzwi. Jej oczy znalazły się na wysokości jego bioder. Jasna cholera, miał erekcję. Widziała wybrzuszenie w jego flanelowych spodniach od piżamy.

Jane musiała odwrócić wzrok. Musiała to zrobić, inaczej by wybuchła. Nie miała w tej kwestii żadnego doświadczenia. Do diabła, nie miała czasu nawet na zwyczajny seks, nawet na zabawianie się z samą sobą.

Niech to szlag. Niebezpieczny i dziki seks - teraz wydawało jej się to całkiem atrakcyjne. Może dlatego, że nie było to jej prawdziwe życie, mimo że nie spała.

Czekała, żeby mówił dalej. Kiedy milczał, wyszeptała:

„Więc ból też wchodził w grę, pomyślała. Krzywdził je, a dopiero potem pieprzył. W trakcie pewnie też". A przecież... widziała, jak delikatnie obejmował Red Soxa. Może z mężczyznami było inaczej?

Wspaniale. Biseksualny dominujący wampir z doświadczeniem w porwaniach. Boże, z wielu powodów nie powinna czuć do niego tego, co czuła.

Jane zakryła twarz dłońmi, ale, niestety, to tylko sprawiło, że go nie widziała. Nie mogła uciec od tego, co działo się w jej głowie. Ona... go pragnęła.

- A jak się czujesz, Jane? — Kiedy nie odpowiedziała, wymruczał: - Nie chcesz mnie pożądać, prawda? Czy to dlatego, że jestem zboczony?

- Tak.

Słowa po prostu wystrzeliły z jej ust, mimo że nie był do końca prawdą. Mówiąc szczerze, problem był dużo większy... zawsze była dumna ze swojej inteligencji. Wy­żej ceni. ła rozum niż uczucia i kierowała się logiką w podejmowaniu decyzji, co nigdy jej nie zawiodło. Tymczasem była tutaj, pożądała czegoś, od czego - jak pod­powiadał jej rozum - powinna trzymać się z daleka.

Kiedy cisza się przeciągała, opuściła jedną rękę i spojrzała w stronę drzwi. Nie by­ło go tam, ale czuła, że jest gdzieś w pobliżu. Stał pod ścianą, patrzył na niebieskie maty, jakby to było morze.

- Przepraszam. Nie chciałam, żeby to tak zabrzmiało.

- A tak nie jest?

Natychmiast spoważniał. Spojrzał na nią swoimi jasnymi jak diamenty oczami.

Położył swoją dłoń w rękawiczce na sercu, które wcześniej operowała, i usłyszała ciąg pięknych słów, których nie rozumiała. Potem je przetłumaczył:

- Przysięgam na mój honor i krew płynącą w moich żyłach.

Odwróciła od niego spojrzenie. Zauważyła stojaki z nunczako. Broń wisiała na wieszakach, gotowa do zadania śmiertelnych ran.

- Nigdy w życiu tak się nie bałam.

- Kurwa... przykro mi, Jane. Z powodu tego wszystkiego, pozwolę ci odejść. Właściwie możesz odejść w każdej chwili, jeśli tylko chcesz. Powiedz słowo, a od­wiozę cię do domu.

Spojrzała na jego twarz. Zarost ocieniał jego szczękę i kości policzkowe, co spra­wiało, że wyglądał jeszcze bardziej złowieszczo. Gdyby spotkała go w ciemnej ulicz­ce, jego tatuaż koło oka i jego wzrost wystarczyłyby, żeby uciekła przerażona. Nie musiałaby wiedzieć, że jest wampirem.

A mimo to była tu i ufała, że nic jej nie zrobi.

Czy jej uczucia są prawdziwe? Czy to tylko syndrom

sztokholmski?

Zmierzyła wzrokiem jego szeroką pierś, jego wąskie biodra i długie nogi. Boże, nieważne, czym był, pragnęła go jak nikogo innego. -Jane... - Z jego gardła wydobył się miękki pomruk. -Cholera...

On również zaklął i zapalił kolejnego papierosa. Kiedy wypuścił dym, powiedział:

- Jest jeszcze inny powód, dla którego nie mogę być z tobą.

-Jaki?

- Ja gryzę, Jane. I nie mógłbym się powstrzymać. Nie z tobą.

Pamiętała, że we śnie czuła lekkie drapanie jego kłów na szyi. Mimo że nie rozu­miała, jak można chcieć czegoś takiego, poczuła, jak na samą myśl o tym jej ciało zalewa fala gorąca.

V cofnął się do drzwi. Smugi dymu unosiły się ze skręta, wąskie i długie jak ko­biece włosy.

Patrząc jej prosto w oczy, wolną rękę przesunął wzdłuż piersi, do brzucha i niżej, do wypukłości na piżamie. Jane z trudem przełknęła ślinę. Poczuła tak wielkie pożą­danie że niemal spadła z ławki.

- Jeśli mi pozwolisz - powiedział cicho - znajdę cię we śnie. Znajdę i skończę to, co zacząłem. Chciałabyś tego, Jane ? Przyjmiesz mnie?

Z pomieszczenia obok dało się słyszeć jęk. Jane poderwała się i poszła sprawdzić, co z pacjentem. To była oczywista ucieczka, ale co z tego... Postradała już rozum, więc utrata godności nie była teraz jej największym zmartwieniem.

Furiath zwijał się z bólu, próbując zerwać bandaż z twarzy.

- Hej... spokojnie. - Położyła rękę na jego ramieniu. - Spokojnie. Wszystko w po­rządku.

Głaskała go po ramieniu i mówiła do niego tak długo, aż się uspokoił.

- Bella... - powiedział.

Doskonale zdając sobie sprawę z tego, że V stoi w rogu pomieszczenia, zapytała: -Czy to jego żona?

Jane wzięła stetoskop i ciśnieniomierz.

- Czy wasz gatunek zazwyczaj ma niskie ciśnienie krwi? -Tak. Puls również. Położyła dłoń na czole Furiatha.

- Jest ciepły. Ale wasza normalna temperatura jest wyższa od naszej, zgadza

się?

- Tak.

Wsunęła palce w kolorowe włosy Furiatha, przeczesała je, wygładzając splątane kosmyki. Była w nich jakaś czarna oleista substancja...

Mimo że było to wbrew jej naturze, stała spokojnie i posłusznie jak dziecko, kiedy namydlił i spłukiwał jej dłonie. Dotyk jego gołej ręki, jak i tej w rękawiczce... i wil­goci zmniejszającej tarcie... jego ciepło przechodzące na nią... wszystko to sprawiło, że stała się lekkomyślna.

Rozdział dwudziesty

jako szefowa ochrony Zero Sum Xhex nie tolerowała żadnej broni na swoim terenie, a już w szczególności u drobnych łobuziaków uzbrojonych po mizerne jaja.

To z ich powodu najczęściej trzeba było wzywać pogotowie. A ona nie cierpiała współpracy z policją z Caldwell.

Dlatego nawet nie trudziła się przeprosinami, gdy niezbyt delikatnie obszukiwała tego konkretnego gnojka. Wreszcie znalazła broń, którą dostał od tamtego rudzielca. Wyciągnęła pistolet ze spodni dzieciaka, wyrzuciła magazynek na stół. Schowała naboje do kieszeni i zabrała się do szukania dowodu tożsamości. Obszukując chłopa­ka, odkryła, że należy do jej gatunku, a to z jakiegoś powodu wkurzyło ją jeszcze bardziej.

Choć właściwie nie powinno. W końcu ludzie nie mają wyłączności na głupotę.

Odwróciła go i pchnęła na krzesło, jedną ręką przytrzymując za ramię, a drugą otwierając jego portfel. Prawo jazdy było wystawione na Johna Matthew, lat dwa­dzieścia trzy.

Adres wskazywał na przeciętną dzielnicę, której młody najpewniej nigdy nie wi­dział na oczy.

- Wiem, co masz w dowodzie, ale kim naprawdę jesteś? Z jakiej rodziny pocho­dzisz?

Otworzył usta kilka razy, ale nic nie powiedział. Był śmiertelnie przerażony. Co miało sens. Bez spluwy był zaledwie mięczakiem przed przemianą, z bladą twarzą i olśniewająco błękitnymi oczami rozmiaru piłek do kosza.

Jasne, prawdziwy twardziel. Ciach, ciach, bang, bang i cała ta gangsterska gadka. Chry­ste, miała po uszy takich pozerów. Może już czas popracować na własny rachunek, wrócić do tego, w czym była najlepsza. W końcu w pewnych kręgach zawsze istnieje zapotrzebowanie na płatnych zabójców. A krew symphatów płynąca w jej żyłach gwarantowała satysfakcję.

- Gadaj - powiedziała, rzucając portfel na stół. - Wiem, czym jesteś naprawdę. Kim są twoi rodzice?

To go zaskoczyło, ale nie pomogło jego strunom głosowym. Kiedy otrząsnął się z początkowego szoku, zamachał szybko rękami.

- Nie udawaj Greka. Skoro stać cię na noszenie broni, nie ma powodu, żebyś zgrywał tchórza. A może rzeczywiście nim jesteś i tylko ta spluwa robi z ciebie męż­czyznę?

Powoli zamknął usta i opuścił dłonie na kolana. Zupełnie jakby zeszło z niego po­wietrze. Opuścił wzrok i zgarbił się.

Milczenie przeciągało się, więc skrzyżowała ramiona na piersi.

- Słuchaj, młody, mam całą noc i potrafię się cholernie długo skupiać. Możesz przeciągać tę milczącą gierkę, jak długo zechcesz. Ja nigdzie się nie wybieram i ty też nie.

W słuchawce w uchu Xhex rozległ się głos bramkarza przy barze. Gdy skończył, powiedziała:

- Dobra, dawaj go tutaj.

Ułamek sekundy później rozległo się pukanie do drzwi. Gdy je otworzyła, na pro­gu stał jej podwładny z rudym wampirem, który przekazał dzieciakowi broń.

- Dzięki, Mac.

- Nie ma sprawy, szefowo. Będę przy barze.

Zamknęła drzwi i zmierzyła rudzielca spojrzeniem. Przemianę miał już za sobą, choć chyba niedawno. Zachowywał się tak, jakby nie do końca zdawał sobie sprawę z własnych rozmiarów.

Gdy wsunął dłoń do wewnętrznej kieszeni zamszowej marynarki, kobieta powie­działa:

- Jeśli wyciągniesz cokolwiek poza dowodem, osobiście umieszczę cię na no­szach.

Zatrzymał się.

- Nie ten prawdziwy. - Samiec wyciągną! rękę. - To jest prawdziwy.

Xhex wzięła zalaminowaną kartę i przebiegła wzrokiem po znakach Starego Języ­ka widocznych pod aktualnym zdjęciem. Później spojrzała na chłopaka. Nie podniósł nawet wzroku, siedział skulony, jakby z nadzieją, że krzesło go pochłonie.

- Cholera.

- Kazali mi pokazać jeszcze to - powiedział rudzielec Podał jej grubą kartkę zło­żoną we czworo i zapieczętowaną czarnym woskiem. Na widok odbitych insygniów znów zebrało się jej na przekleństwo.

Królewski herb. Przeczytała list. Dwa razy.

Dzieciak skinął głową, podniósł się i wsunął pistolet do kieszeni, z której go wyję­ła.

Cholera... jasna. To nie był zwykły pre-trans. Według dowodu nazywał się Tehrror i był synem Hardhy'ego, wojownika Bractwa Czarnego Sztyletu. A to znaczyło, że na jej zmianie nie może mu się nic stać. Ostatnie, czego jej i Wielebnemu było trzeba, to żeby ten dzieciak coś sobie zrobił na terenie Zero Sum.

Świetnie. To jak przechowywanie kryształowej wazy w szatni pełnej zawodników rugby. A na dokładkę młody był niemową. Potrząsnęła głową.

- Dobra, Blasther, pilnuj go, my też będziemy. Rudzielec przytaknął, a dzieciak wreszcie podniósł głowę

i z jakiegoś powodu jego kryształowo niebieskie oczy przyprawiły ją o ciarki. Je­zu... on był stary. Jego wiekowe spojrzenie oszołomiło samicę.

Odchrząknęła, odwróciła się i podeszła do drzwi. Rudzielec zapytał:

- A jak ci na imię?

- Xhex. Podaj je komukolwiek w klubie, a znajdę was w mgnieniu oka. Za to mi płacą.

Gdy drzwi się zamknęły, John uznał, że upokorzenie jest jak lody: ma wiele sma­ków, przyprawia cię o ciarki i wywołuje kaszel.

Lody z orzechami. To gówno zaczynało go dławić. Tchórz. Kurde, czy to aż tak rzuca się w oczy? Nawet go nie zna, a mimo to go rozgryzła. Był stuprocentowym tchórzem. Słabym tchórzem, którego zmarli nie zostaną pomszczeni, który nie miał głosu i któremu nawet dziesięciolatek nie pozazdrościłby ciała.

Blasth zaszurał nogami, a cichy dźwięk, jaki wydały jego buty, zabrzmiał w tym małym pomieszczeniu jak krzyk­- John? Chcesz wracać do domu?

Och, wspaniale. Jakby był pięciolatkiem, któremu zachciało się spać w trakcie przyjęcia dorosłych.

Gniew przetoczył się przez niego jak piorun i dodał mu energii' O tak, dobrze znał to uczucie. To przez takie właśnie wkurzenie Lahser wylądował na ziemi. To przez taką złość John sprał tego gówniarza po gębie, aż kafelki spłynęły czerwienią.

Jakimś cudem ostatnie działające w głowie Johna neurony podpowiedziały mu, że w tej chwili powrót do domu jest najlepszym wyjściem. Gdyby został w klubie, wciąż odtwarzałby w myślach słowa tamtej kobiety, aż wreszcie wpadłby w taki szał, że zrobiłby coś naprawdę głupiego.

- John? Wracajmy do domu.

Kurde. To miała być wielka noc Blastha. A przez tę całą sytuację szansa na po­rządny, ostry seks przechodziła mu koło nosa. Zadzwonię po Fritza. Zostań z Khillem.

- Nie ma mowy. Wracamy razem. Nagle Johnowi zebrało się na płacz.

Co, u licha, było na tej kartce? Tej, którąjej dałeś? Blasth zaczerwienił się jak burak.

-Zbihr mi ją dał. Powiedział, żebym ją pokazał, jak wpadniemy w jakieś gówno.

Co to było?

- Z powiedział, że to od Ghroma jako króla. Coś na temat tego, że jest twoim strażnikiem.

Czemu mi nie powiedziałeś?

- Zbihr zabronił ją pokazywać bez powodu. Ciebie też to dotyczyło. John wstał i otrzepał pożyczone ciuchy.

Słuchaj, chcę, żebyś został, przeleciałjakąś panienkę i dobrze się bawił...

- Przyszliśmy razem. Razem wychodzimy. John spojrzał ponuro na przyjaciela.

Tylko dlatego, że Z kazał ci zostać moją niańką..

Po raz pierwszy od wieków twarz Blastha stężała.

- Pierdol się, i tak bym to zrobił. A zanim się nakręcisz chciałbym zaznaczyć, że gdyby role się odwróciły, zrobiłby dla mnie dokładnie to samo. Przyznaj się. Zrobił­byś to. Jesteśmy cholernymi przyjaciółmi. Wspieramy się. Dość. Skończ, my z tym pieprzeniem.

John poczuł chęć skopania krzesła, na którym siedział. Prawie to zrobił. Zamiast tego zamigał tylko: Kurde. Blasth wyciągnął telefon i wybrał numer.

- Dam znać Khillowi, że wrócę po niego, gdy będzie chciał.

John wyobraził sobie, co Khill robi teraz w przyciemnionym ustronnym miejscu z jedną z tych kobiet, albo nawet z obiema. Przynajmniej on się dobrze bawił.

-Hej, Khill. John i ja wracamy. Co...? Nie, wszystko w porządku. Mieliśmy małe spięcie z ochroną... Nie, nie musisz... Nie, wszystko wyjaśnione. Poważnie. Khill, nie musisz przerywać... Halo? - Blasth gapił się w telefon. - Będzie na nas czekał przy wejściu.

Przeciskali się przez grupy rozgrzanych i spoconych lodzi, aż John poczuł się klaustrofobicznie, jakby zakopano go żywcem i próbował oddychać ziemią.

Gdy wreszcie dotarli to wejścia, Khill stał już tam, oparty o czarną ścianę. Jego włosy były potargane, koszula wyciągnięta ze spodni, wargi czerwone i lekko opuch­nięte. Z bliska pachniał perfumami.

Dwoma rodzajami.

- Wszystko w porządku? - spytał Johna.

John nie odpowiedział. Nie mógł znieść, że zepsuł wszystkim noc, więc po prostu szedł w stronę drzwi. I znowu ten dziwny zew.

Zatrzymał się i spojrzał przez ramię. Szefowa ochrony nie spuszczała z niego oka. Znowu stała w cieniu, prawdopodobnie w swoim ulubionym miejscu.

Miejscu, które, jak przypuszczał, dawało jej przewagę nad innymi.

Całe ciało mrowiło go tak, że miał ochotę przebić pięścią ścianę, przebić drzwi, rozwalić czyjąś wargę. Ale wiedział, że to nie sprawiłoby mu satysfakcji. Wątpił, czy ma dość siły, by przebić pięścią choćby dział sportowy dziennika.

Ś wiadomość tego wkurzyła go jeszcze bardziej.

Odwrócił się i wyszedł prosto w chłodną noc. Gdy tylko Blasth i Khill dołączyli do niego na chodniku, zamigał:

Mam zamiar pokręcić się po okolicy przez chwilę. Możecie iść ze mną, ale nie zmusicie mnie do zmiany planów. Nie ma nic, co zmusiłoby mnie, żebym wsiadł teraz do samochodu i pojechał do domu. Jasne?

Przyjaciele pokiwali głowami i pozwolili mu prowadzić, trzymając się trochę z ty­łu. Najwidoczniej zdawali sobie sprawę, że był o krok od wybuchu i potrzebował przestrzeni.

Gdy szli wzdłuż Dziesiątej Ulicy, usłyszał, jak szepczą coś do siebie na jego temat, ale wcale go to nie obchodziło. Przepełniała go wściekłość. I tylko to.

Zgodnie z jego słabą naturą marsz niezależności nie trwał długo. Cholernie szybko marcowy wiatr przedarł się przez ciuchy, które Blasth mu pożyczył, a ból głowy nasi­lił się tak, że aż musiał zaciskać zęby. Marzył o przegonieniu przyjaciół aż do mostu Caldwell i jeszcze dalej, że jego gniew jest na tyle silny, że to oni zmęczą się pierwsi i tuż przed świtem będą go błagać, by się zatrzymał.

Tylko że dał popis, oczywiście, o wiele poniżej oczekiwań.

Zatrzymał się.

Wracajmy.

- Jak chcesz, John. - Niedopasowane oczy Khilla były niemożliwie czułe. - Cokolwiek ze­chcesz.

Ruszyli w kierunku samochodu, który zaparkowali na placu dwie przecznice od klubu. Gdy skręcili za róg, John zauważył, że budynek stojący przy placu był w re­moncie. Strefa została na noc zabezpieczona, płachty brezentu łopotały na wietrze, ciężki sprzęt stał uśpiony. Miejsce wydało się Johnowi wymarłe.

Chociaż mógł stać skąpany w blasku słońca na łące pełnej stokrotek, to i tak wi­działby tylko cienie. Noc nie mogła być gorsza. Nie. Jednak mogła.

Byli jeszcze pięćdziesiąt metrów od samochodu, gdy w powietrzu rozniósł się za­pach zasypki dla niemowląt. A zza ładowarki wyłonił się reduktor.

Rozdział dwudziesty pierwszy

Furiath odzyskał przytomność, ale się nie poruszył. Co miało sens, biorąc pod uwagę fakt, że połowa jego twarzy sprawiała wrażenie spalonej. Wziął kilka głę­bokich wdechów i podniósł dłoń do źródła pulsującego bólu. Od czoła do szczęki był zawinięty w bandaże. Musiał wyglądać jak statysta z Ostrego dyżuru.

Powoli usiadł, aż zadudniło mu w głowie.

Przyjemnie.

Zsuwając stopy, rzucił wyzwanie prawu grawitacji i przez chwilę rozważał, czy da radę się z nim zmierzyć. Postanowił spróbować i — wbrew wszystkiemu — chwiejnie doszedł do drzwi.

W jego stronę obróciły się dwie pary oczu, jedne diamentowe, drugie zielone.

- Cześć - przywitał się.

Samica V podeszła do niego, mierząc go wzrokiem, jak przystało na lekarza.

Brat potrząsnął głową.

- Nie widziałem się z nim, a Rankohr nie mógł się dodzwonić, bo wyłączył te­lefon.

- Czyli żadnych wieści od Agrhesa?

- Do mnie nic nie dotarło. Ale do świtu została tylko godzina, więc lepiej, żeby niedługo wrócili.

Lekarka cicho gwizdnęła.

- Zupełnie jakby skóra zrastała się na moich oczach. Mogę założyć ci jeszcze opatrunek?

- Jeśli chcesz.

Kiedy zniknęła w gabinecie, V powiedział:

Cholera. Reduktor. A z bratem takim jak V udawanie idioty nie miało sensu. Za­wsze jednak pozostawało kłamstwo.

- Zrobiło się ostro.

- Chrzanisz. Nie możesz tak ryzykować. Furiath cofnął się w myślach o kilka miesięcy.

- Spędziłem trochę czasu na jednym z ich stołów, V. Mogę cię zapewnić, że nie przestrzegają konwencji genewskiej.

- Ale dostałeś dziś po dupie, bo zacząłeś się popisywać przed tym zabójcą. Może

nie?

Jane wróciła z opatrunkami. Dzięki Bogu. Gdy skończyła go bandażować, wstał.

- Idę do siebie.

- Pomóc ci? - spytał V ostrym głosem. Jakby powstrzymywał się przed wyrzuce­niem z siebie całego mnóstwa słów.

- Nie trzeba. Znam drogę.

- Skoro i tak musimy wracać, urządźmy sobie wycieczkę. Powolną wycieczkę. Cholernie dobry pomysł. Ból głowy był zabójczy.

W połowie tunelu Furiath zdał sobie sprawę, że nikt nie obserwował ani nie pil­nował lekarki. Zresztą, do licha z tym, nie wyglądało na to, żeby planowała ucieczkę. Prawdę mówiąc, szła krok w krok z V.

Zastanawiał się, czy któreś z nich zdaje sobie sprawę, że wyglądają tak, jakby byli parą.

Gdy tylko dotarli do drzwi prowadzących do rezydencji, Furiath pożegnał się, nie patrząc V w oczy. Wspiął się po niskich schodach, opuścił tunel i wszedł do holu. Miał wrażenie, że jego sypialnia znajduje się na drugim końcu miasta, a nie po prostu u szczytu schodów, a wyczerpanie powiedziało mu, że potrzebuje krwi. Uprzykrzony głód.

W pokoju wziął prysznic i wyciągnął się na łóżku. Wiedział, że powinien za­dzwonić po jedną z samic, które go dokrwiały, ale tak bardzo mu się nie chciało. Za­miast podnieść słuchawkę, zamknął oczy i opuścił ręce. Jego dłoń trafiła na książkę o broni palnej, tę samą, z której tego wieczoru uczył. Tę z jego rysunkiem.

Drzwi otworzyły się bez pukania, co zwiastowało przyjście Zbihra. Z informa­cjami.

Furiath podniósł się tak gwałtownie, że mózg zakręcił mu się w czaszce i zachlu-potał, grożąc wylaniem się przez uszy. Podniósł dłoń do opatrunku. Ból przeszył go jak włócznia.

- Co z Bellą?

Oczy Z przypominały czarne dziury.

Furiath skrzywił się z bólu, więc Z ściszył głos i zamknął drzwi. Milczenie nie poprawiło mu jednak nastroju. Ściszonym głosem wykrztusił: - Do cholery, nie wie­rzę, że zgrywałeś Kubę Rozpruwacza i dostałeś po dupie...

- Powiedz, co z Bellą?

Z wymierzył palec w pierś Furiatha.

- Może byś tak mniej czasu spędzał na martwieniu się o moją krwiczkę, a wię­cej na trosce o własny tyłek? Wiesz, co mam na myśli.

W przypływie bólu Furiath zamknął zdrowe oko. Brat miał oczywiście rację.

- Cholera - wypluł Z w panującej ciszy. - Po prostu... cholera.

- Masz absolutną rację. - Furiath zauważył, że zaciska dłoń na książce i zmusił się, żeby ją puścić.

Denerwujące klikanie kazało Furiathowi spojrzeć w górę. Z bawił się klapką te­lefonu, podnosząc ją i opuszczając.

- Marna pociecha. Przynajmniej dla jednego z nas. Co z twoim okiem? Lekarka V je uratowała?

- Nie wiem.

Z podszedł do okna. Rozsunął ciężkie, aksamitne zasłony i wyjrzał na taras i ba­sen. Na jego pokiereszowanej twarzy wyraźnie malowało się napięcie: zacisnął szczę­ki, zmarszczył brwi. Dziwne... Zawsze to Z był o włos od śmierci. A teraz Furiath stał na tej wąskiej, niewiarygodnie śliskiej krawędzi Ten, który wcześniej się trapił, sam stał się przyczyną trosk.

- Nic mi nie będzie - skłamał, nachylając się nad plecakiem, z którego wycią­gnął czerwonawy susz i bibułki. Szybko zrobił grubego skręta, zapalił i natychmiast ogarnął go fałszywy spokój, dobrze znany jego ciału. - To tylko nieudana noc.

Z zaśmiał się, choć raczej z goryczą niż radośnie.

- Bella...

- Nie chodzi mi tylko o nią. - Oczy Z, znów żółte, bo złość już mu przechodzi­ła, błądziły po pokoju. - Chodzi o ciebie.

Furiath skupił się na podniesieniu skręta do ust i zaciągnięciu się. Wypuszczając dym, szukał słów, które uspokoiłyby jego bliźniaka. Znalazł ich niewiele.

Po wyjściu Z, Furiath otworzył książkę i wyjął z niej narysowany przez siebie portret Belli. Głaskał kciukiem policzek jej podobizny, wpatrując się w nią zdrowym okiem. Cisza go dławiła, ściskała w klatce piersiowej.

Biorąc wszystko pod uwagę, być może już przekroczył tę krawędź, a teraz sta­czał się z góry swojej destrukcji, obijając się o kamienie i drzewa, podskakując i ła­miąc członki, czekając na ostateczny cios.

Zgasił skręta. Rozpadanie się przypominało zakochiwanie: i jedno, i drugie odzierało ze wszystkiego i zostawiało samo jądro człowieka.

I jeśli jego niewielkie doświadczenie pozwalało mu odważyć się na ocenę, oba kończyły się tak samo boleśnie.

John wpatrywał się w reduktora, który pojawił się dosłownie znikąd, i nie mógł się poruszyć. Nigdy jeszcze nie uczestniczył w wypadku samochodowym, ale miał wrażenie, że sytuacja była podobna. Człowiek sobie spokojnie jedzie, aż nagle wszystko, o czym myślał przed skrzyżowaniem, schodzi na dalszy plan, zastąpione przez kolizję, która staje się jedynym priorytetem.

Cholera, naprawdę zalatywało od nich zasypką dla niemowląt.

Na szczęście ten nie miał jeszcze płowej czupryny, co znaczyło, że był świeżym rekrutem. Prawdopodobnie tylko dlatego John i jego przyjaciele wyszli z tego żywi.

Khill i Blasth wysunęli się do przodu, blokując dostęp do Johna, ale wtedy z cie­nia wyłonił się drugi reduktor, niczym szachowa figura przesunięta niewidzialną dło­nią. Ten również miał ciemne włosy.

Boże, byli wielcy.

Pierwszy z nich spojrzał na Johna.

- Lepiej stąd zmykaj, synku. Nie ma tu dla ciebie miejsca.

Jasny gwint, nie wiedzieli, że jest pre-transem. Mieli go za człowieka.

- Właśnie - rzucił Khill, szturchając Johna w ramię. - Dostałeś swoją działkę. A teraz się stąd wynoś, szczylu.

Ale on nie mógł zostawić swoich...

- Powiedziałem, wypierdalaj stąd! - Khill popchnął go i John poleciał na leżące na stosie bele brezentu, wielkie jak kanapy.

Cholera, jeśli zwieje, będzie tchórzem. Ale jeśli zostanie, nie będzie z niego żadnego pożytku, a nawet przeciwnie. Nienawidząc siebie, pobiegł więc najszybciej, jak zdołał, kierując się prosto do Zero Sum. Jak idiota zostawił swój plecak u Blastha, więc nie mógł zadzwonić do domu. Szukanie któregoś z braci, licząc na to, że poluje gdzieś w okolicy, byłoby tylko stratą czasu. Przychodziła mu na myśl wyłącznie jedna osoba, która mogła im teraz pomóc.

Przy wejściu do klubu od razu podszedł do bramkarza.

Xhex. Muszę się widzieć z Xhex. Pozwól mi...

- Co ty, u licha, wyprawiasz, młody? - zdenerwował się bramkarz. John powtarzał bezgłośnie imię Xhex, cały czas migając przy tym dłońmi.

- Dobra, zaczynasz mnie wkurzać. - Bramkarz pochylił się nad nim. - Zmiataj stąd albo zadzwonię po twoją mamusię i tatusia.

Chichoty za plecami jeszcze bardziej zaniepokoiły Johna. Proszę. Muszę się widziećzXhex...

Z oddali dobiegł go dźwięk, który mógł być piskiem opon lub krzykiem. Gdy ze­rwał się biegiem w tamtą stronę, ciężki glock Blastha obijał mu się o udo. Nie miał telefonu, żeby wysłać SMS-a, nie miał jak się dogadać.

Ale miał magazynek ołowiu w tylnej kieszeni.

Pobiegł z powrotem na plac, lawirując między zaparkowanymi równolegle sa­mochodami, ciężko oddychając, przebierając nogami tak szybko, jak tylko zdołał. W głowie mu łupało, ból nasilił się tak bardzo, że aż przyprawiał go o mdłości. Skręcił za róg, ślizgając się na rozsypanym żwirze.

Cholera! Blasth leżał na ziemi, na jego piersi siedział reduktor i obaj zawzięcie walczyli o coś, co wyglądało jak sztylet. Khill skierował swój nóż w kierunku drugie­go napastnika, ale siły między nimi były, zdaniem Johna, zbyt wyrównane. Wcześniej czy później któryś z nich...

Khill oberwał w twarz prawym sierpowym. Wprawiło go to w ruch obrotowy, zakręciło jego głową jak bąkiem, a ta pociągnęła za sobą całe ciało w piruet.

W tej chwili coś dotarło do Johna, jakby nagle nawiedził go jakiś duch. Dawna wiedza. Taka, która przychodziła z doświadczeniem, na które John był jeszcze o wiele za młody. Poprowadziła jego dłoń w głąb tylnej kieszeni. Wyciągnął glocka, odbez­pieczył go i ujął obiema rękami.

Wyprostował ręce i broń. Wycelował w reduktora walczącego z Blasthem o nóż. Nacisnął spust..; i zrobił w głowie reduktora dziurę jak drzwi od stodoły. Odwrócił się w stronę napastnika stojącego nad Khillem, poprawiającego mosiężny kastet.

Trzask.

Zdjął go jednym strzałem w skroń, rozpryskując czarną krew w delikatną mgieł­kę. Stwór zgiął się w kolanach i upadł twarzą na Khilla, który w zamroczeniu zdołał tylko zepchnąć z siebie jego ciało.

John rzucił okiem na Blastha patrzącego w oszołomieniu.

- Jezu Chryste... John.

Reduktor leżący obok Khilla zagulgotał jak czajnik oznajmiający koniec gotowa­nia.

„Metal", pomyślał John. Potrzebował czegoś metalowego. Nóż, o który siłował się Blasth, gdzieś zniknął. Gdzie mógłby znaleźć...

Obok ładowarki leżało rozdarte pudło gwoździ dachowych.

John podszedł, wyjął jeden z gwoździ i zbliżył się do reduktora leżącego obok Khilla. Podniósł wysoko ręce i opuścił je, wkładając w ten ruch całą swoją siłę i cały gniew. Na chwilę rzeczywistość przemieściła się jak piasek: nie trzymał kawałka stali, ale sztylet... a sam był wielki, większy niż Blasth czy Khill... i robił to już wiele, wiele razy.

Ostrze zagłębiło się w piersi reduktora, a wybuch światła był jaskrawszy niż John się spodziewał. Podrażnił jego oczy i przebiegł przez całe ciało niczym fala ognia. Ale praca nie była skończona. Przeszedł nad Khillem. nie czując ziemi pod stopami.

Blasth w ciszy obserwował, jak John znowu podnosi gwóźdź. Tym razem, opuszczając go, John otworzył usta i krzyknął bezgłośnie, a niesłyszalność wcale nie osłabiła tego okrzyku bojowego.

Gdy rozwiewała się poświata błysku, dobiegł ich niewyraźny dźwięk syren. Ktoś, słysząc strzały, musiał wezwać policję.

John opuścił rękę, pozwolił gwoździowi z brzękiem spaść na chodnik.

„Nie jestem tchórzem. Jestem wojownikiem".

Silny napad przyszedł nagle, powalił go na ziemię, przygwoździł do niej niewi­dzialnymi ramionami. Sprawił, że John obijał się we własnej skórze, aż stracił przy­tomność, poddając się wyciu zniszczenia.

Rozdział dwudziesty drugi

Jane i V wrócili do sypialni. Jane usiadła na krześle, o którym zaczynała myśleć jako o swoim, a V wyciągnął się na łóżku. Zapowiadała się długa noc... to znaczy dzień. Była zmęczona i niespokojna, niezbyt dobre połączenie.

- Jesteś głodna? - zapytał.

- Wiesz, na co mam ochotę? - Ziewnęła. - Na kubek gorącej czekolady. V pod­niósł słuchawkę, nacisnął trzy guziki i czekał na połączenie.

Gdy skończył rozmawiać, musiała się do niego uśmiechnąć.

- To niemal rozpusta.

- Nic nie jadłaś od... - Przerwał, jak gdyby nie chciał wspominać o porwaniu.

Zarumieniła się.

Komplement sprawił Jane przyjemność, a zaraz potem wprawił ją w zakłopota­nie. Jakby wyczuwając tę sprzeczność w jej umyśle, zmienił temat.

- Głównie w snach. Żadnej chronologii, same zdarzenia w przypadkowej kolej - ności. Zwłaszcza przypadki śmierci. - Śmierci?

- Chciałam cię o to zapytać. Pozbawiłeś tym przytomności jedną z moich pie­lęgniarek. Próbowała zdjąć ci rękawiczkę i jakby trafił ją piorun.

- Prawdopodobnie tylko dlatego przeżyła. Ta spuścizna po matce bywa cho­lernie zabójcza. - Zacisnął dłoń w pięść, głos mu stężał, słowa rozcinały przestrzeń między nimi.

Moją przyszłość też zaplanowała.

- Jak to? - Gdy nie odpowiedział, jakiś instynkt kazał jej drążyć. - Niech zgad­nę, zaaranżowane małżeństwo.

- Małżeństwa. Tak jakby.

Jane skrzywiła się. Choć jego przyszłość nie miała się w żaden sposób wiązać z jej własną, na myśl o tym, że miałby zostać mężem innej kobiety - mężem wielu ko­biet - żołądek się w niej wywracał.

Jakieś dziesięć minut później staruszek w uniformie angielskiego lokaja wtoczył wózek pełen jedzenia. Różnorodność godna czterech pór roku: gofry z truskawkami, rogaliki, jajecznica, gorąca czekolada, świeże owoce. Ułożone tak, by cieszyły naj­pierw oczy. Jane zaburczało w żołądku i zanim zdała sobie sprawę, co robi, rzuciła się na pełne talerze, jakby nie jadła od tygodnia. W połowie drugiej dokładki i trzeciego kubka czekolady zamarła z uniesionym do ust widelcem. Boże, co V sobie o niej po­myśli. Obżerała się jak świnia.

- Uwielbiam to - powiedział.

- Naprawdę? Nie masz nic przeciwko temu, że rzucam się na jedzenie jak nie­nasycony dzieciak?

Przytaknął, oczy mu rozbłysły.

- Uwielbiam obserwować, jak jesz. Czysta ekstaza. Nie przerywaj, aż będziesz tak najedzona, że zaśniesz na swoim krześle.

Urzeczona jego diamentowym spojrzeniem, powiedziała:

- A... co stanie się później?

- Nie budząc cię, zaniosę cię do łóżka i będę nad tobą czuwał ze sztyletem w dłoni.

Dobra, ale ta jaskiniowa grzeczność nie powinna jej aż tak pociągać. W końcu potrafiła sama o siebie zadbać. A jednak myśl o kimś czuwającym nad nią była... bardzo przyjemna.

- Dokończ jedzenie - powiedział, wskazując talerz. -I dolej sobie czekolady. Niech to licho weźmie... Zrobiła to, o czym mówił. Włącznie z nalaniem sobie

czwartego kubka czekolady.

Gdy usiadła wreszcie na krześle z pełnym kubkiem w dłoniach, czuła się przy­jemnie nasycona.

Bez żadnej konkretnej przyczyny powiedziała:

- Wiem coś o rodzinnych spuściznach. Mój ojciec był chirurgiem.

- Uznałby?

- Oboje z matką nie żyją - ciągnęła, bo miała wrażenie, że musi to robić. - Zgi­nęli w wypadku lotniczym dziesięć lat temu. Lecieli na konferencję.

- Cholera... Przykro mi. Tęsknisz za nimi?

- To nie zabrzmi zbyt dobrze... ale nie do końca. Byli dla mnie jak obcy, z któ­rymi musiałam codziennie żyć po powrocie ze szkoły. Ale brakuje mi siostry.

- Boże, ona też odeszła?

- Wrodzona wada serca. Szybka śmierć we śnie. Ojciec zawsze uważał, że po­szłam na medycynę ze względu na niego, ale zrobiłam to, bo byłam wściekła z powo­du śmierci Hannah. Wciąż jestem. - Pociągnęła łyk z kubka. - W każdym razie ojciec uważał, że dokonując takiego wyboru, zrobię najlepszy użytek ze swego życia. Pamię­tam, że gdy miałam piętnaście lat, wciąż powtarzał, jakie mam szczęście, że jestem taka bystra.

Zamilkli. Miała wrażenie, że on też przerzuca w myślach strony rodzinnego al­bumu.

Po chwili wskazał głową płaski telewizor na ścianie.

- Masz ochotę na film?

Obróciła się na krześle i uśmiechnęła nieśmiało.

Jasny gwint. Chciała być koło niego. Chciała być naprawdę... blisko.

Choć jej mózg stanowczo protestował, podeszła do łóżka i usiadła obok niego, krzyżując ręce na piersi i nogi w kostkach. Boże, czuła się jak na pierwszej randce. Motyle w brzuchu. Spocone dłonie.

Pozdrowienia od nadnerczy!

- Więc na jaki film masz ochotę? - spytała, gdy wziął pilot z tyloma guzikami, że spokojnie można by uruchomić nim prom kosmiczny.

-Dziś na coś bardzo nudnego. -Naprawdę? Dlaczego?

Poczuła jego diamentowe spojrzenie. Powieki miał jednak opuszczone tak nisko, że nie mogła spojrzeć mu w oczy.

-Och, nieważne. Wyglądasz na zmęczoną, to wszystko.

Druga Strona. Cormia siedziała na łóżku. Czekała. Znowu.

Rozłożyła dłonie na podołku. Znów je splotła. Żałowała; że nie ma książki, która zajęłaby jej uwagę. Siedząc w ciszy, zastanawiała się, jakby to było mieć książkę na własność. Może napisałaby na okładce swoje nazwisko, żeby wszyscy wiedzieli, że należy do niej. Tak, to by było dobre. Cormia Albo jeszcze lepiej. KsiążkaCormii.

Gdyby któraś z sióstr chciała ją pożyczyć, zgodziłaby się, oczywiście. Ale wte­dy, nawet gdyby inne dłonie trzymały książkę i inne oczy czytały jej druk, wiedziała­by, że okładka, strony i spisane na nich opowieści należą tylko do niej. Książka też by to wiedziała.

Pomyślała o bibliotece Wybranek, o stosach książek, słodkim zapachu skórza­nych opraw i obezwładniającym zbytku słów. Miejsce to było dla niej prawdziwym schronieniem, radosną samotnią. Tyle historii czekało na poznanie, tyle miejsc, któ­rych jej oczy nigdy nie miały zobaczyć. A ona przecież tak kochała naukę. Czekała na nią. Była jej głodna.

Zazwyczaj.

Ta godzina była inna. Dziewczyna siedziała na łóżku i czekała, ale nie pragnęła lekcji, która miała nadejść. Nie chciała poznawać spraw, których miała się nauczyć,

- Pozdrowienia, siostro.

Cormia podniosła wzrok. Wybranka przytrzymująca białą zasłonę w przejściu była wzorem służebności i bezinteresowności, prawdziwie wybitną kobietą. Cormia zazdrościła Layli tego wyrazu cichego zadowolenia i wewnętrznego spokoju, który gościł na jej twarzy.

A to było zabronione. Zazdrość oznaczała, że odsuwasz się od świata, że stajesz się indywidualistą, i to małostkowym.

- Pozdrowienia.

Cormia wstała. Miała miękkie kolana z obawy przed tym, co miało nastąpić. Choć często pragnęła zobaczyć, co znajduje się w świątyni Najsamca, teraz żałowała, że postawi stopę w tej marmurowej enklawie. Ukłoniły się sobie i zamarły w tej postawie.

- To zaszczyt móc ci pomóc. Cormia odpowiedziała szeptem:

- Jestem... jestem wdzięczna za twoje instrukcje. Prowadź, jeśli zechcesz. Gdy Layla podniosła głowę, w jej bladozielonych oczach błyszczało zrozumie­nie.

- Pomyślałam, że mogłybyśmy chwilę porozmawiać, zamiast od razu iść do świątyni.

Cormia z trudem przełknęła ślinę.

Cormia siadła obok, choć materac wydał jej się twardy jak skała. Nie mogła od­dychać, nie mogła się poruszyć, ledwo mrugała.

- Naprawdę?

- Tak. - Layla dotknęła dłonią blond koka, co Cormia wzięła za oznakę skupie­nia. - Jest... Ma wszystkie cechy wojownika. Jest silny. Inteligentny.

Cormia zmrużyła oczy.

- Coś przede mną ukrywasz, żebym się nie lękała. Mam rację?

Zanim Layla zdążyła odpowiedzieć, przełożona odsunęła zasłonę. Nie odzywa­jąc się do Cormii, podeszła do Layli i szepnęła jej coś do ucha. Layla wstała, na jej policzkach malował się rumieniec.

- Pospieszę tam natychmiast. - Odwróciła się do Cormii z niezwykłym podeks­cytowaniem w oczach. - Siostro, niech ci się wiedzie do mego powrotu.

Jak to było w zwyczaju, Cormia wstała i skłoniła się, czując ulgę, że z jakiegoś powodu lekcja ją ominie.

- Niech ci się wiedzie. Przełożona jednak nie wyszła z Laylą.

- Zaprowadzę cię do świątyni i przekażę pozostałe instrukcje. Cormia otoczyła się ramionami.

- Czy nie powinnam zaczekać, aż Layla...

Łzy wezbrały w oczach dziewczyny. -Proszę, o pani, nie.

„Ishtar to świetny wybór, pomyślał V. Piekielnie nudny. Długi jak papier toaleto­wy. Wizualnie porywający jak solniczka".

- To najgorszy chłam, jaki w życiu widziałam - stwierdziła Jane, ziewając po raz kolejny.

Boże, co za gardło.

Odsłaniając kły i marząc o odegraniu roli klasycznego Draculi pochylającego się nad jej ufnym ciałem, V zmusił się do obserwowania Dustina Hoffmana i Warrena Beatty. Wybrał najgorszy film w nadziei, że ją uśpi, a dzięki temu przeniknie jej umysł i posiądzie ją.

Ponad wszystko pragnął, by doszła w jego ustach, choćby miała to zrobić we śnie. Czekając, aż kobieta pogrąży się w głębokim śnie, odkrył, że wpatruje się w pustynię i przewrotnie myśli o zimie... o zimie i o swojej przemianie.

Minęło zaledwie kilka tygodni od dnia, gdy tamten pre-trans padł i zmarł w rzece, i V prze­szedł swoją przemianę. Jeszcze zanim nastąpiła, był świadom zmian zachodzących w jego ciele. Męczyły go nieustanne bóle głowy. Był wiecznie głodny, ale jedzenie przyprawiało go o mdłości. Nie mógł zasnąć mimo nieustającego zmęczenia. Nie zmieniła się tylko agresja. W obozie należało zawsze być gotowym do walki, więc bardziej wybuchowy charakter nie zwrócił niczyjej uwagi.

Jego męska forma narodziła się w samym środku okrutnej zamieci śnieżnej.

Spadek temperatury spowodował, że kamienne ściany jaskini były lodowate, chłód bijący z podłogi mroził stopy nawet przez futrzane huty, oddech zamarzał zaraz po opuszczeniu ust. Pogo­da się nie poprawiała, więc żołnierze i pomoce kuchenne spali razem w wielkiej masie ciał, nie dla seksu, ale dla ogrzania.

V wiedział, że zbliża się jego przemiana, bo obudził się rozpalony. Początkowo uznał ciepło za łaskę, ale wtedy rozszalała się w nim gorączka i zaczął go trawić zabójczy głód. Tarzał się po ziemi, bezskutecznie szukając ulgi.

Minęła cała wieczność, nim przeszył go głos Krhviopija.

- Samice nie będą cię dokrwiać. Przezwyciężając otępienie, V otworzył oczy. Krhviopij przyklęknął przy nim.

- Dobrze wiesz dlaczego.

V przełknął, mimo niewidzialnej pięści ściskającej jego gardło.

- Nie wiem.

- Mówią, że opanowały cię malowidła w jaskini. Że w twojej dłoni zamieszkały duchy za­mknięte w tych ścianach. Że twoje oczy nie należąjuż do ciebie.

Kiedy V nie odpowiadał, Krhviopij zapytał:

- Nie zaprzeczysz temu ?

Pogrążony w bagnie własnych myśli, V usiłował skalkulować efekt dwóch możliwych odpo­wiedzi. Zdecydował się na prawdę, nie dla niej samej, ale dla przeżycia.

- Za... zaprzeczam.

To było kłamstwo. Ci, którzy tam wtedy byli, też to wiedzieli. Widzieli przecież, jak młodziak sam upadł. Samice oparły swoje wnioski na fakcie śmierci i obecności V w tamtym miejscu i cza­sie. Bo z jakiego powodu inni samcy mieliby opowiadać o dowodach wyjątkowej mocy V?

A może działało to na ich korzyść? Bez samicy, która by go karmiła, V umarłby. Co byłoby na rękę innym pre-transom.

- Co na to powiesz? - naciskał ojciec.

Ponieważ taka demonstracja siły była mu potrzebna, V wymamrotał:

- Zabiłem go.

Krhnopij uśmiechnął się szeroko.

- Takpodejrzewałem. W uznaniu twojego wysiłku, przyprowadzę ci samicę.

I rzeczywiście, przyprowadziłją a ona dokrwiła V. Przemiana była brutalna, długa i wyczer­pująca, a gdy się skończyła, nie mieścił się już na swojej pryczy. Jego ręce i nogi chłodziły się na zimnej podłodze jaskini jak mięso ze świeżego uboju.

Choć po przemianie rozszalało się w nim pożądanie, kobieta, którą zmuszono do karmienia go, nie chciała nic dla niego zrobić. Dała mu dość krwi, by przeżył przemianę, a potem zostawiła go z trzeszczącymi kośćmi i mięśniami naciągniętymi do granicy rozdarcia. Nikt się nim nie zaj­mował, więc pogrążony w cierpieniu wzywał w myślach matkę, która powołała go do życia. Wy­obrażał sobie, że przychodzi do niego, oświetlona miłością, i gładzi jego włosy, i mówi, że wszyst­ko będzie dobrze. W tej żałosnej wizji nazywała go swoim lilan. Darem.

Chciałby być dla kogoś darem. Dary ceniono, troszczono się o nie i chroniono je. Pamiętnik wojownika Hardhhego był darem dla V, choć ofiarodawca pewnie nie wiedział, czym było pozo­stawienie go.

Dar.

Kiedy przemiana się dokonała, V zasnął, a później obudził się głodny mięsa. Jego ubranie było w strzępach, więc owinął się w skórę i poszedł boso do kuchni. Niewiele tam znalazł. Wgryzł się w kość udową, znalazł też resztki chleba, zjadł garść mąki.

Zlizywał właśnie resztki białego pyłu z dłoni, gdy usłyszał za plecami głos ojca:

- Czas na walkę.

- O czym myślisz? - spytała Jane. - Jesteś strasznie spięty. V wrócił do te­raźniejszości. I z jakiegoś powodu nie skłamał.

Zrobił, o co prosiła, zbyt poruszony wspomnieniami, by wiedzieć, że nie powi­nien tego robić. Gdy jednak uniosła dłoń, wzdrygnął się. Opuściła dłoń, nie dotykając

go.

- Ktoś cię zmusił do ich zrobienia, prawda? Mniej więcej w tym czasie, kiedy dokonano kastracji?

V dosłownie skręcał się w środku, nie odsunął się jednak. Źle się czuł z tym ca­łym kobiecym współczuciem, ale głos Jane był rzeczowy. Bezpośredni. Dlatego od­powiedział bezpośrednio i rzeczowo.

Czy ta hiperdedukcja nie powinna go choć trochę zaskoczyć?

Odkaszlnął.

Zaczął skakać po kanałach i w pokoju zapadło długie milczenie.

- Zwymiotowałam na pogrzebie siostry.

Kciuk V zatrzymał się na Milczeniu owiec. Spojrzał na nią.

Clarice Starling siedziała na niewygodnym krześle przed celą Lectera, a V pra­gnął dowiedzieć się czegoś o Jane. Chciał poznać jej życie od samych narodzin, po­znać je właśnie teraz.

- Powiedz mi, co się stało.

Jane odkaszlnęła, jakby zbierając się na odwagę, a V nie mógł się powstrzymać od porównań z filmem: on był potworem w klatce, ona źródłem dobra, oddawała cząstki siebie, aby żywić bestię.

Ale musiał się tego dowiedzieć, tak jak musiał pić krew, by żyć.

- Owsianki? - Kiedy nie podjęła, zachęcił ją. - Opowiedz.

Jane skrzyżowała ramiona na piersi i wbiła wzrok w swoje stopy. Później od­szukała jego spojrzenie.

- Wyjaśnijmy sobie jedno: opowiadam o tym tylko po to, żebyś i ty opowie­dział, co ci się przydarzyło. Coś za coś. To jak pokazywanie sobie blizn. Wiesz, takich jak ta po upadku z łóżka piętrowego na letnim obozie. Albo zacięciu się nożykiem przy od- wijaniu rolki folii aluminiowej, albo uderzeniu w głowę przy... - Zmarszczyła czoło. - No dobra... może to niezbyt dobre porównania, biorąc pod uwagę, jak się goicie, ale dla mnie tak to działa.

V musiał się uśmiechnąć.

- Zrozumiałem.

- Lubię cię. Bardzo. Musiałem to powiedzieć. Mrugnęła kilka razy. Wreszcie jeszcze raz odkaszlnęła. Rany, świetnie wygląda z tym rumieńcem.

- Mówiłaś o owsiance.

V chciał jej dotknąć i już wyciągał rękę, powstrzymał się jednak.

- Ile miałaś lat?

- Trzynaście. W każdym razie, gdy dotarliśmy do kościoła, był tam straszny tłok, bo wszyscy w Greenwich znali moich rodziców. Mama zachowywała się roz­paczliwie uprzejmie, a ojciec stał jak słup soli, więc wszystko było właściwie jak zawsze. Pamiętam... tak, uważałam, że zachowywali się jak zwykle, tylko mama mia­ła schrzaniony makijaż, a ojciec bawił się drobnymi w kieszeni. To było bardzo nie w jego stylu. Nie znosił dźwięków otoczenia, więc dziwiłam się, że to nieustanne dzwo­nienie monet mu nie przeszkadza. Pewnie było tak dlatego, że kontrolował dźwięk. To znaczy, w każdej chwili mógł go przerwać.

Urwała i wpatrzyła się w ścianę, a V zapragnął znaleźć się w jej umyśle i zoba­czyć, co się w nim dzieje. Powstrzymał się - i to nie tylko dlatego, że nie był pewien, czy mu się uda. Historia, którą opowiadała mu z własnej woli, była o niebo cenniejsza od wszystkiego, co mógłby sam od niej wziąć.

- Pierwszy rząd - mruknęła. - W kościele usiedliśmy w pierwszym rzędzie, na­przeciwko ołtarza. Trumna był zamknięta, dzięki Bogu, choć myślę, że Hannah była idealnie piękna. Miała jasne włosy. Przepyszne fale jak u Barbie. Moje były proste jak sznurek. W każdym razie...

V pomyślał, że kobieta korzysta z frazy „w każdym razie" jak z gąbki do wy­cierania tablicy. Używała jej, gdy musiała usunąć już wypowiedziane słowa i zrobić miejsce dla nowych.

- No więc, pierwszy rząd. Nabożeństwo się zaczęło. Muzyka organowa... a wi­bracje piszczałek przenosiły się po podłodze. Byłeś kiedyś w kościele? Pewnie nie... W każdym razie, kiedy basy się rozpędzą, możesz je naprawdę poczuć. Oczywiście, nabożeństwo odbywało się w wielkim kościele w którym organy miały więcej pisz­czałek niż jest rur w systemie kanalizacyjnym Caldwell. Boże, kiedy zaczynały grać, człowiek czuł się jak w startującym samolocie.

Kolejna przerwa i głęboki oddech uświadomiły V, że ta historia ją męczy, że zbliżają się do miejsca, do którego ona sama nie wraca z własnej woli. Gdy podjęła opowieść, jej głos był schrypnięty.

- Więc... jesteśmy w połowie nabożeństwa, sukienka mnie ciśnie, żołądek sza­leje, a cholerna owsianka mojego ojca wypuściła już korzenie i powoli wrasta w moje wnętrzności. Ksiądz wchodzi na ambonę, żeby wygłosić mowę pożegnalną. Ksiądz jak malowany: białe włosy, głęboki głos, złoto-białe szaty. Był biskupem Connecticut, jak sądzę. W każdym razie... zaczyna opowiadać o łasce, która czeka w niebie i całą tę gadkę szmatkę o Bogu, Jezusie i Kościele. Niewiele miało to wspólnego z Hannah, bardziej przypominało reklamę chrześcijaństwa. Siedzę tam, nie słuchając zbyt uważ­nie, i nagle spoglądam na dłonie matki. Mocno zaciśnięte na podołku, tak mocno, że aż pobielały... jakby siedziała na kolejce górskiej, choć się nie poruszała. Obejrzałam się w lewo, na ojca. Położył dłonie na kolanach i z całych sił wbijał w nie palce. Wszystkie, poza małym palcem prawej ręki, który urządził sobie jakieś tańce. Drżąc jak przy parkinsonie, palec ten bez przerwy uderzał w wełniane spodnie ojca. V wiedział, dokąd zmierza ta historia.

„Pieprz to", pomyślał V, ściskając jej rękę.

- Nieciekawie...

- Aha. Mama wstaje, żeby mnie stamtąd zabrać, ale ojciec mówi, żeby została. Zaprowadził mnie do jednej z kobiet opiekujących się kościołem i poprosił, żeby za­brała mnie do łazienki, a sam poszedł do męskiej. Stałam tam sama przez jakieś dzie­sięć minut, aż wreszcie ta kobieta wróciła, wsadziła mnie do samochodu i zawiozła do domu. Przegapiłam pogrzeb. - Wciągnęła powietrze. - Gdy rodzice wrócili do domu, żadne nawet nie sprawdziło, jak się czuję. Czekałam aż ktoś do mnie zajrzy. Słysza­łam, jak kręcą się po domu, wreszcie wszystko ucichło. W końcu zeszłam na dół, wy­jęłam coś z lodówki i zjadłam w kuchni, bo nie wolno nam było zabierać jedzenia na górę. Nawet wtedy nie płakałam, choć noc była wietrzna, co mnie zawsze przerażało, w domu nie paliły się światła, a ja miałam wrażenie, że popsułam pogrzeb siostry.

- Musiałaś być w szoku.

- Pewnie. Zabawne... Martwiłam się, że zmarznie. Wiesz, zimna, jesienna noc. Zimna ziemia. - Jane machnęła ręką. - W każdym razie, następnego dnia ojciec wyje­chał, zanim wstałam, i nie wrócił do domu przez dwa tygodnie. Co jakiś czas dzwonił i mówił matce, że musi skonsultować trudny przypadek w coraz to innej części kraju. Matka wstawała co rano, ubierała mnie i odprowadzała do szkoły, ale duchem była nieobecna. Była jak gazeta. Rozmawiała tylko o pogodzie albo co złego stało się w domu, albo ze służbą, gdy byłam w szkole. Mój ojciec w końcu wrócił, ale wiesz, skąd wiedziałam, że zbliża się jego powrót? Pokój Hannah. Każdej nocy szłam do jej pokoju i otaczałam się jej rzeczami. Nie mogłam pojąć, dlaczego wciąż tam były jej ubrania i książki, i jej rysunki, choć jej samej tam nie było. To nie miało sensu. Jej po­kój był jak samochód bez silnika, wszystko na swoim miejscu, tylko nie to, co najważ­niejsze. Żadna z tych rzeczy nie miała już zostać użyta. W noc przed powrotem ojca otworzyłam drzwi jej pokoju i... zobaczyłam pustkę. Matka kazała wynieść wszystkie rzeczy, zmienić pościel i powiesić nowe zasłony. Pokój Hannah stał się pokojem go­ścinnym. Stąd wiedziałam, że ojciec wraca.

V pogłaskał ją po głowie.

- Jezu... Jane...

- Taka jest moja historia. Zwymiotowałam owsiankę, zamiast płakać. Wyraźnie widział jej zdenerwowanie i chęć cofnięcia tego, co powiedziała. Sam

tak się czuł w tych nielicznych chwilach, w których się przed kimś otworzył. Pieścił jej dłoń, póki na niego nie spojrzała. Gdy milczenie zaczęło się przedłużać, wiedział, na co czeka.

Dotknęła jego twarzy, przebiegła palcami po zarośniętym policzku.

- Zabiłeś ich za to? Uniósł dłoń w rękawiczce.

- To załatwiło sprawę. Blask przeszył całe moje ciało. Dotykali mnie, więc pa­dli jak kłody.

- I dobrze.

Cholera... Nie mógł jej nie kochać.

- Tak, tak właśnie jest. - Boże, czuł się z nią związany, i to miało sens. Była wojowniczką... jak i on. - A skalpel jest twoim sztyletem.

- Właśnie.

Siedzieli tak przez chwilę, złączeni dłońmi i spojrzeniami. Wtem, bez żadnego ostrzeżenia, przeciągnęła kciukiem po jego wargach. Wciągnął z sykiem powietrze, a ona szepnęła:

- Wiesz, naprawdę nie muszę przy tym spać.

Rozdział dwudziesty trzeci

Johna obudziła szalejąca gorączka. Jego skóra sprawiała wrażenie zro­bionej z płomieni, krew była płynną lawą, a szpik - paleniskiem, który to wszystko podsycał.

Pragnął się ochłodzić. Przeturlał się i chciał zdjąć ubranie, lecz okazało się, że nie ma na sobie ani koszuli, ani spodni. Cały czas był nagi.

- Chwyć mój nadgarstek.

Gdzieś z lewej strony dobiegł go kobiecy głos. Przechylił głowę w tamtą stronę. Pot spływał mu po twarzy niczym łzy. A może płakał. Boli.

- Wasza miłość, chwyć mój nadgarstek. Nacięcia są gotowe.

Ktoś przycisnął coś do jego ust i zwilżył je winem, doskonałym winem. Obudził się w nim instynkt. W rzeczywistości palił go głód, a oto ofiarowano mu zaspokoje­nie. Chwycił coś, co okazało się ramieniem, otworzył usta i pił, ssąc mocno.

Boże... To był smak ziemi i życia, mocny, uderzający do głowy i uzależniający. Świat zaczął wirować jak tancerz w piruecie, przejażdżka na karuzeli, nieustający wir wodny. W środku tego wirowania przełknął, wiedząc gdzieś w głębi, że ten napój jest jedynym ratunkiem przed śmiercią.

Karmił się tak przez dni i noce. Mijały całe tygodnie A może trwało to tylko mgnienie oka? Zaskoczył go koniec- nie zdziwiłby się, gdyby miał spędzić resztę ży­cia przyssany do ofiarowanego mu nadgarstka.

Lekko rozchylił wargi i otworzył oczy. Layla, blondwłosa Wybranka, siedziała przy nim na łóżku w oślepiająco białej szacie. W kącie za nią stał Ghrom obejmujący Beth. Na twarzach obojga malowała się troska. Przemiana. Jego przemiana. Chłopak uniósł dłonie i za migał jak pijany. Już po wszystkim? Ghrom potrząsnął głową.

- Jeszcze nie, dopiero się zaczyna. Zaczyna?

- Weź kilka głębokich oddechów - powiedział król. - Będziesz ich potrzebował. I pamiętaj, jesteśmy tuż przy tobie. Nie zostawimy cię.

Cholera, miał rację. Przemiana odbywała się przecież w dwóch etapach. Ten trudniejszy miał dopiero nadejść. By zwalczyć strach, przypomniał sobie, że Blasth to przeżył. Tak jak i Khill.

Tak jak wszyscy bracia. Tak jak jego siostra.

Napotkał granatowe oczy Beth i nagle nawiedziła go niewyraźna wizja. Był w klubie... gotyckim klubie z... Tohrturem. Nie, obserwował Tohra i kogoś jeszcze, wielkiego samca, samca rozmiarów brata, którego twarzy nie mógł dojrzeć.

John zmarszczył brwi, nie mogąc pojąć, dlaczego akurat teraz to do niego wró­ciło. W tym samym momencie usłyszał głos obcego:

„To moja córka, Tohr".

- To pół-człowiek, H. A wiesz, jaki on ma stosunek do ludzi. - Tohrtur pokręcił głową. - Moja praprababka też taka była i przy nim bym się tym faktem nie chwalił".

Rozmawiali o Beth... co znaczyło, że nieznajomy z niewyraźną twarzą był ojcem Johna. Hardhy.

John próbował skupić wzrok, by choć raz wyraźnie zobaczyć twarz ojca. Modlił się o to, gdy Hardhy podniósł dłoń, żeby przyciągnąć uwagę kelnerki i wskazać jej na pustą butelkę po piwie i niemal suchą szklankę Tohrtura.

„Nie pozwolę, by zmarło moje kolejne dziecko - powiedział. - Nie wtedy, gdy jest szansa na jej ocalenie. Zresztą nie wiemy nawet, czy przejdzie przemianę. Może skończy się tak, że szczęśliwie przeżyje swoje życie, nic o nas nie wiedząc. Tak by­wało w przeszłości".

Czy ojciec wiedział o jego istnieniu? - zastanawiał się John. Prawdopodobnie nie, jeśli wziąć pod uwagę, że chłopak urodził się w toalecie na dworcu i został tam porzucony, żeby umarł. Samiec, który tak troszczył się o córkę, zatroszczyłby się też o syna.

Wizja zaczęła blaknąć i im bardziej John próbował ją zatrzymać, tym szybciej się rozpadała. Zanim zniknęła do końca, spojrzał w twarz Tohra. Wojskowa fryzura, wyraziste kości policzkowe i jasne spojrzenie przyprawiły Johna o ból w piersi. Po­dobnie jak spojrzenie, które Tohr posłał siedzącemu z nim samcowi. Byli sobie bliscy. Najlepsi przyjaciele.

„Jak wspaniale byłoby, pomyślał John, mieć ich obu przy sobie"...

Ból, który w niego uderzył, był kosmiczny. Prawdziwy wielki wybuch, który rozerwał Johna na kawałki, posłał jego molekuły w taniec wokół jądra. Wszelkie myśli, wszelkie rozważania odeszły i chłopak nie miał innego wyjścia, jak tylko się temu poddać. Otworzył usta i bezgłośnie krzyczał.

Jane, sama sobie nie wierząc, wpatrywała się w twarz wampira z nadzieją, że bę­dzie się z nią kochał. A przecież jeszcze nigdy w życiu niczego nie była tak pewna.

- Zamknij oczy - powiedział V.

- Bo chcesz mnie pocałować? „Boże, błagam, niech to będzie prawda".

V przesunął dłonią po jej twarzy. Dłoń była szeroka i ciepła, i roztaczała mrocz­ny zapach.

- Śpij, Jane. Skrzywiła się.

Poprawił się na łóżku, niecierpliwy, niespokojny. Podniecony.

- To się może wydarzyć tylko we śnie.

Rany, jak zwykle jej zezowate szczęście. Uparł się grać dżentelmena. Dupek. Jane odsunęła się i wstała.

- Fantazje mnie nie interesują. Jeśli nie chcesz być ze mną na jawie, to nawet tego nie zaczynajmy.

Podciągnął kołdrę, zakrywając rozpychającą mu spodnie erekcję.

- Nie chcę cię skrzywdzić.

Rzuciła mu spojrzenie, w którym kryły się zarówno seksualna frustracja, jak i fe­ministyczne podejście.

- Nie jestem tak krucha, jak się wydaję. I prawdę mówiąc, nie rusza mnie ta męska gadka z gatunku „chcę tylko twojego dobra".

Odwróciła się z podniesioną brodą i dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że nie ma dokąd pójść. Wspaniale.

Nie mając innego wyjścia, pomaszerowała do łazienki. Chodząc od prysznica do umywalki, czuła się jak koń w boksie...

Bez żadnego ostrzeżenia V popchnął ją twarzą do ściany i przytrzymał w miej­scu twardym jak skała ciałem dwukrotnie większym niż ona. Najpierw zaskoczona sapnęła, później wzdychała już z podniecenia, gdy V wciskał się między jej pośladki.

- Próbowałem ci odmówić - mruknął, wplatając palce w jej włosy i odciągając jej głowę do tyłu. Krzyknęła, czując wilgoć między nogami. - Próbowałem być miły.

Boże...

- Modlitwa ci nie pomoże. Już na to za późno, Jane. Dałem ci szansę, by to się stało na twoich warunkach. Teraz zrobimy to po mojemu.

Chciała tego. Pragnęła go.

Otworzyła usta, ale nie wydała żadnego dźwięku. Chwycił mocniej jej włosy.

Zaczął ją odwracać, cały czas przyciskając biodra do jej tyłka.

Dobry Boże, czuła zbliżający się orgazm...

Znów przeciągnął językiem po jej gardle i zacisnął kły na płatku ucha. Poczuła rozkoszne ukłucie, po którym nadeszła kolejna fala gorąca między nogami.

- Co... będzie dalej? - wydyszała.

- Uklęknę przed tobą. - Pochylił głowę i musnął zębami jej obojczyk. - Teraz zapytaj: „A co potem, V?".

Była na skraju łez, tak podniecona, że nogi mogły ją zawieść w każdej chwili. A co potem? Szarpnął ją za włosy.

- Zapomniałaś o końcówce.

„Jaka końcówka... co to za końcówka...".

- Nie, zacznij jeszcze raz. Od początku. - Przycisnął ją mocniej do siebie, by wyraźniej poczuła, jak bardzo chce się w niej znaleźć. - Zacznij jeszcze raz i powiedz to w całości.

Nagle zaczął w niej wzbierać orgazm, impuls wzmocniony jego głosem...

- O nie, nie ma mowy. - Odsunął się od niej. - Nie dojdziesz teraz. Zrobisz to, gdy ci pozwolę. Nie wcześniej.

Zdezorientowana i obolała, zawisła w jego rękach.

Orgazm powrócił, wywołując drżenie nóg.

- Nie - warknął. - Nie teraz. Dopiero, gdy ci pozwolę.

Podprowadził ją do umywalki i zrobił dokładnie to, co zapowiadał. Pochylił ją, położył jej dłonie na brzegach umywalki i rozkazał:

- Nie ruszaj się. Mocno zacisnęła dłonie.

Przebiegł po niej obiema dłońmi, przesuwając je pod jej bluzką, obejmując nimi piersi. Później zsunął je przez brzuch i na biodra. Jednym szybkim ruchem ściągnął jej majtki.

- O... cholera. Tego właśnie pragnę. - Dłonią w rękawiczce ściskał i masował jej pośladki. - Unieś tę nogę.

Zrobiła to. Wtedy rozsunął jej uda i... tak, obiema dłońmi, tą w rękawiczce i tą bez niej, wędrował w górę. Jej skarb był rozpalony i w potrzebie, gdy stała tak przed nim obnażona.

- Jane - wyszeptał z nabożeństwem.

Nie było żadnego preludium, żadnego przygotowania do tego, co zamierzał zro­bić. Tylko jego usta. I jej skarb. Spotkanie dwóch par warg. Zatopił palce w jej po­śladkach, żeby się nie ruszała i przystąpił do dzieła, aż zupełnie straciła rozeznanie, co jest jego zarośniętym policzkiem, co językiem, a co jego ustami. Czuła, jak na prze­mian w nią wchodzi i pieści ją długimi pociągnięciami języka, słyszała ciało ścierają­ce się z ciałem, uznawała władzę, jaką nad nią miał.

- Zrób to dla mnie - zażądał, przyciśnięty do jej skarbu. - Właśnie teraz. Or­gazm ogarnął ją z siłą wybuchu, wstrząsając opartym o umywalkę ciałem, aż jedna z jej dłoni się z niej ześliznęła. Jane upadłaby, gdyby V nie podsunął jej ramienia, na którym mogła się oprzeć.

Odsunął od niej usta, pocałował oba pośladki i przebiegł dłonią wzdłuż kręgosłu­pa, gdy osuwała się w jego ramiona.

- Tym razem chcę być w tobie.

Jej oddech był cichszy niż odgłos ściągania przez niego piżamy, a jego pierwszy dotyk na jej biodrach przyprawił ją niemal o kolejny szczyt.

- Chcę tego - wychrypiał gardłowym tonem. - Boże... ja tego pragnę.

Wszedł w nią jednym szybkim ruchem, który przysunął jego biodra aż do jej ple­ców i choć to ona przyjmowała w siebie jego ogrom, to on krzyknął. Bez chwili odpo­czynku zaczął w nią wchodzić i wychodzić, unosząc jej biodra, przesuwając ją w przód i w tył, na spotkanie jego pchnięciom. Z otwartymi oczami i ustami wsparła się na umywalce, gdy przetoczył się przez nią kolejny orgazm. Ich ciała nieustannie się zderzały.

Czegoś takiego jeszcze nie znała. To był seks do milionowej potęgi.

Wtedy poczuła na ramieniu dotyk jego dłoni w rękawiczce. Wyprostował ją, nie przestając przy tym kochać, wchodził i wychodził, wchodził i wychodził. Przesunął dłoń wzdłuż jej gardła, chwycił podbródek i odchylił głowę do tyłu.

- Moja - wymruczał, wchodząc w nią.

I ugryzł ją.

Rozdział dwudziesty czwarty

Pierwsze, o czym pomyślał John po przebudzeniu, były lody z polewą czekoladową i kawałkami bekonu. Co już po chwili wydało mu się dość paskudne.

Chociaż... kurde, czekolada i bekon byłyby jak manna z nieba.

Otworzył oczy i na widok znajomego sufitu w pokoju, w którym spał, poczuł ulgę. Nie mógł jednak pojąć, co właściwie się stało. To było coś przerażającego. Coś niezwykłego. Ale co?

Podniósł dłoń, żeby przetrzeć oczy... i przestał oddychać.

To coś na końcu jego przedramienia było ogromne. Gigantyczna dłoń.

Uniósł głowę i spojrzał na swoje ciało... a może ciało kogoś innego. Czyżby pod­czas snu oddał komuś głowę do przeszczepu? Bo był cholernie pewny, że jego mózg nie kierował wcześniej tymi członkami.

Przemiana.

- Jak się czujesz, John?

Kompletnie wyczerpany, odwrócił się w stronę głosu Ghroma. Król i Beth stali przy łóżku.

Musiał się skupić, żeby dłonie ułożyły się we właściwe słowa.

Udało mi się?

- Tak. Tak, synu, udało ci się. - Ghrom odchrząknął, a Beth pogłaskała jego wytatuowane przedramię, jakby wiedziała, z jakimi uczuciami się zmaga. - Gratulacje.

John mrugnął, jego klatka piersiowa się skurczyła. Wciążjestem... sobą?

John odwrócił głowę. Layla stała w kącie, jej nieskazitelnie piękną twarz i nie­skazitelnie piękne ciało skrywały cienie. Natychmiastowy. Wzwód. Jakby ktoś wstrzyknął mu stal w członek.

Nerwowo sprawdził, czy jest przykryty i, dzięki Bogu, miał na sobie koc. Opada­jąc na poduszkę, słyszał głos Ghroma, ale nie potrafił się skupić na niczym, poza pul­sowaniem między nogami... i tą kobietą w drugim końcu pokoju.

- Pozostanie z nim to dla mnie zaszczyt - powiedziała Layla, kłaniając się ni­sko. „Pozostanie jest dobre, pomyślał John. Jej pozostanie jest... "

Chwila, w jakim sensie dobre? Na litość boską, przecież nie zamierzał uprawiać z nią seksu.

Zrobiła krok do przodu, wchodząc w plamę światła rzucanego przez lampkę sto­jącą na szafce nocnej. Jej skóra była biała jak światło księżyca, gładka niczym atłas. Na pewno byłaby miękka... pod jego dłońmi, pod jego ustami... pod jego ciałem. Na­gle John poczuł drżenie w górnej szczęce i coś wysunęło się z jego ust. Szybko sprawdził językiem i poczuł ostre końcówki kłów.

Pożądanie szalało w jego ciele, aż wreszcie odwrócił od niej spojrzenie.

Ghrom zakrztusił się śmiechem, jak gdyby wiedział, co chodziło Johnowi po głowie.

- Zostawimy was samych, John. Gdybyś czegoś potrzebował, będziemy na końcu korytarza.

Beth pochyliła się i dotknęła jego dłoni delikatnie, jakby wiedziała, jak wrażliwa jest jego skóra.

- Jestem z ciebie dumna.

Gdy ich oczy się spotkały, chciał jej odpowiedzieć: ja z ciebie też.

Ale to oczywiście nie miało sensu. Dlatego trochę niezgrabnie zamigał tylko:

Dziękuję.

Chwilę później już ich nie było, drzwi zamknęły go z Laylą w jednym pomiesz­czeniu. Niedobrze. Miał nad własnym ciałem tyle kontroli, co nad narowistym ko­niem.

Ponieważ przyglądanie się Wybrance nie było bezpieczne, rzucił okiem w stronę łazienki. Przez drzwi zobaczył marmurowy prysznic i znów ogarnęło go pożądanie.

- Czy chciałbyś się umyć, panie? — spytała Layla. - Czy mam przygotować wodę?

Przytaknął, by zająć ją czymkolwiek, podczas gdy zastanawiał się, co powinien zrobić.

„Wziąć ją. Pieprzyć ją. Wziąć ją na dwanaście sposobów . Tak, jasne, tego wła­śnie nie powinien robić.

Rozległ się szum płynącej wody i Layla wróciła do pokoju, a chwilę później John zorientował się, że koc już go nie przykrywa. Natychmiast zakrył się rękami, ale jej spojrzenie było szybsze.

Mogę ci pomóc dojść do łazienki, panie? - Mówiła z chrypką, a jej oczy spoglą­dały na jego biodra z wyraźną aprobatą.

Co sprawiło, że urósł jeszcze bardziej pod splecionymi dłońmi.

- Wasza miłość?

I jak niby miał migać w takim stanie? Nieważne. I tak by nie zrozumiała.

Potrząsnął głową i usiadł, zasłaniając się jedną ręką, a drugą opierając się o ma­terac dla zachowania równowagi. Cholera, czuł się jak stół z poluzowanymi śrubami, jakby żadna z części nie pasowała do pozostałych. A przejście do łazienki wydało mu się torem przeszkód, choć nic nie stało na jego drodze.

Przynajmniej przestał myśleć wyłącznie o Layli.

Wciąż się zakrywając, wstał i chwiejnie przeszedł do łazienki. Starał się nie my­śleć o Layli oglądającej jego goły tyłek. W głowie przewijały mu się obrazy nowo na­rodzonych źrebiąt o długich nogach, które wyginały się przy każdej próbie wstania z ziemi. Wiedział już, jak to jest. Miał wrażenie, że w każdej chwili jego kolana mogą wziąć sobie wolne, a on rąbnie na ziemię jak idiota. Dobra. Był już w łazience. Dobra robota.

Teraz wystarczyło nie paść na goły marmur. Choć, Bogiem a prawdą, kąpiel bę­dzie warta każdej kontuzji. Tyle że teraz nawet wzięcie prysznica, czego tak pragnął, wydawało się ponad jego siły. Ciepły, delikatny strumień wody był dla niego jak ude­rzenie batem, musiał się odsunąć. Wtedy kątem oka dostrzegł, że Layla się rozbiera.

Dolny Boże... Była cudowna.

Gdy się do niego zbliżyła, nie był w stanie nic z siebie wykrztusić, i to nie dla­tego, że nie miał strun głosowych. Jej piersi były pełne, a różowe sutki sterczały sztywno w środku tego bogactwa. W talii była tak drobna, że mógłby objąć ją samymi dłońmi. Jej biodra były w idealnej równowadze z wąskimi ramionami. A jej skarb... jej skarb nie był ukryty przed jego spojrzeniem - gładko ogolona skóra, mała szparka otoczona ...

Zacisnął mocno obie ręce, jakby jego członek mógł się nagle uwolnić z jego bio­der.

- Czy mogę pomóc w kąpieli, wasza miłość? - spytała, a para wodna unosiła się między nimi jak delikatna tkanina na wietrze.

Członek pod jego dłońmi zadrżał.

- Wasza miłość?

Skinął głową. Całe jego ciało pulsowało. Pomyślał o Khillu chwalącym się, co zrobił ze swoją samicą. O Jezu... A teraz to samo przytrafiało się Johnowi.

Podniosła mydło i pocierała je między palcami, wciąż obracając kostkę, aż biała piana zaczęła się zbierać na jej dłoniach i skapywać na podłogę. Wyobraził sobie te dłonie na swoim członku i musiał oddychać ustami.

„Spójrz, jak się kołyszą jej piersi", pomyślał, oblizując wargi. Zastanawiał się, czy pozwoliłaby mu się tam pocałować. Jak mogłaby smakować? Czy wpuściłaby go między...

Jego członek podskoczył i chłopak wydał tęskny jęk. Layla odłożyła mydło.

- Będę delikatna, bo jesteś teraz bardzo wrażliwy.

Przełknął ślinę i modlił się, by zachował nad sobą kontrolę, gdy jej spienione dłonie dotknęły jego ramion. Na jego nieszczęście, oczekiwanie było przyjemniejsze od rzeczywistości. Jej delikatny dotyk był dla niego jak papier ścierny na oparze­niach... a jednak pragnął tego kontaktu. Pragnął jej.

Roznosząc w ciepłym, wilgotnym powietrzu zapach doskonałego mydła, prze­sunęła dłonie wzdłuż jego ramion, a później w górę potężnej piersi. Piana spływała po jego brzuchu i dłoniach, przesączała się między palcami na członek.

Wpatrywał się w jej twarz, gdy masowała mu pierś, a widok jej bladozielonych oczu wędrujących po jego nowym, wielkim ciele, wydał mu się więcej niż podniecają­cy.

Pomyślał, że jest głodna. Głodna tego, co ukrywał w dłoniach. Głodna tego, co chciał jej dać.

Znowu wzięła mydł o do rąk i uklękła przed nim. Włosy wciąż miała spięte w kok, a on pragnął je rozsypać, oglądać je mokre i przyklejone do jej piersi.

Gdy położyła dłonie na jego stopach i zaczęła przesuwać je coraz wyżej, podnio­sła oczy. Przez chwilę zobaczył, jak bierze go do ust. Jak jego członek rozpycha jej wargi, jej policzki nadymają się i wciągają go w głąb siebie.

Jęknął i zachwiał się, uderzając się w ramię.

- Opuść ręce, wasza miłość.

Choć przerażało go to, co miało nastąpić, chciał jej posłuchać. Z drugiej strony, nie chciał zrobić z siebie głupca. A gdyby wytrysnął na jej twarz, bo już nie mógłby się powstrzymać? Gdyby...

- Wasza miłość, opuść ręce.

Powoli opuścił ręce. Jego członek sterczał, nie tyle opierając się grawitacji, co będąc całkowicie poza jej zasięgiem. O Jezu. O Jezu... Unosiła dłoń do...

Gdy tylko dotknęła jego członka, cały sflaczał. Nagle ujrzał siebie w zapuszczo­nej klatce schodowej. Trzymany na muszce. Zgwałcony i bezgłośnie płaczący.

Odsunął się od jej dotyku i wyszedł spod prysznica, ślizgając się po podłodze. Żeby uchronić się przed upadkiem, usiadł na sedesie.

Zero godności. Zero męskości. Cholernie sztampowo. Wreszcie miał wielkie ciało, ale nie było w nim ani trochę więcej mężczyzny niż w tamtym małym. Usłyszał, że Layla zakręca wodę i owija się ręcznikiem. Jej głos drżał. - Czy mam stąd odejść?

Pokiwał głową, zbyt zawstydzony, by na nią spojrzeć.

Gdy jakiś czas później podniósł spojrzenie, był już w łazience sam. Sam i zmarz­nięty. Ciepło z prysznica i wspaniała para uleciały, jakby nigdy nie istniały.

Pierwszy raz z kobietą... a jego erekcję diabli wzięli. Chryste, chciało mu się rzy­gać.

V przebił kłami skórę Jane, wgryzając się w jej gardło, wbijając w żyłę, piesz­cząc jej szyję wargami. Była człowiekiem, więc przypływ energii nie pochodził ze składu jej krwi, lecz z faktu, że to właśnie ona. To jej smaku pragnął. Jej smaku... i tego, że pochłaniał jakąś jej część.

Gdy krzyknęła, wiedział, że to nie z bólu. Jej ciało drżało z podniecenia, a jego zapach przybierał na sile, gdy V brał od niej to, czego pragnął. Ją samą swoim człon­kiem, jej krew swoimi ustami.

- Chodź tam ze mną - wychrypiał, uwalniając jej krtań i pozwalając oprzeć się o umywalkę. - Chodź... ze... mną.

Och, Boże...

V zatrzymał biodra, bo nadszedł jego orgazm, a Jane razem z nim osiągnęła szczyt, jej ciało pochłaniało jego członek, gdy pieścił jej szyję. Ta wymiana była uczciwa i dawała spełnienie: ona w nim, a on w niej. To było słuszne. To było dobre.

Moja.

Gdy wszystko się skończyło, oboje ciężko oddychali.

- Wszystko w porządku? - spytał, świadom, że nigdy wcześniej nie zadał tego pytania po seksie.

Gdy nie odpowiedziała, odsunął się trochę. Na jej bladej skórze dostrzegł ślady, które tam zostawił: czerwone odciski jego dłoni. Prawie zawsze je zostawiał, bo lubił ostry seks, potrzebował ostrego seksu. I nigdy nie przejmował się tym, co zostawiał na ciałach.

Tym razem jednak się przejął. Przejął się tym bardziej, że gdy otarł usta dłonią, zobaczył na niej jej krew.

O Jezu... Było za ostro. O wiele za ostro.

- Nie chciałem cię skrzywdzić.

- Przytłoczyłeś mnie... ale w taki sposób, że gdybym miała przyjaciółkę od ser­ca, zadzwoniłabym do niej, żeby powiedzieć, że takiego seksu jeszcze nie doświad­czyłam.

- Dobrze. To... dobrze.

Nie chciał opuszczać jej wnętrza, zwłaszcza słysząc takie słowa. Cofnął jednak biodra i wysunął się z niej, uwalniając ją z uścisku.

Z tyłu wyglądała cudownie. Obezwładniająco wspaniale. Całkowicie przepięk­nie. Jego wzwód tętnił jak serce, gdy naciągał na siebie spodnie od piżamy.

Powoli wyprostował Jane i przyjrzał się jej twarzy w lustrze. Oczy miała szkli­ste, usta otwarte, policzki zaczerwienione. Ślad po ugryzieniu na szyi znajdował się dokładnie tam, gdzie V chciał go zostawić - tam, gdzie wszyscy mogli go zobaczyć.

Obrócił ją twarzą do siebie i przeciągnął palcem po jej szyi, zbierając cienką strużkę krwi sączącej się z nakłuć. Oblizał, rozkoszując się smakiem kobiety, i pra­gnąc więcej.

- Zamknę to, dobrze?

Przytaknęła, więc pochylił głowę. Czule przejechał językiem po śladach ugryzie­nia, zamknął oczy i zatracił się w jej bliskości. Zapragnął następnym razem znaleźć się między jej nogami i wgryźć się w żyłę biegnącą u styku ud. I na przemian pić jej krew i lizać jej skarb.

Przechylił się i odkręcił prysznic, później rozpiął jej koszulę. Jej piersi przykry­wała biała koronka, przez delikatny wzór przebijał róż. Pochylił się i zaczął ssać jej sutek przez delikatną tkaninę. Nagrodziła go jękiem wzbierającym w krtani i dłonią w jego włosach.

Zamruczał i wsunął dłoń między jej nogi. Zostawił po sobie ślady na wnętrzach jej ud i, choć mógł przez to wydać się okropnym sukinsynem, chciał, żeby tam pozo­stały. Chciał zostawić tam spermę, chciał dać jej Jane jeszcze więcej.

O, tak, tak działał instynkt brońca. Pragnął, by nosiła go tak, jak nosiła swoją skó­rę.

Zdjął jej biustonosz i zaprowadził ją pod prysznic. Wszedł za nią do kabiny, czując pod stopami chłodny marmur, mocząc spodnie od piżamy. Przesunął dłońmi przez krótkie blond włosy, odsunął kosmyki z jej twarzy, zajrzał jej w oczy. Moja.

Rany, widok jej ust budził w nim niepokój. A to było dziwne. W życiu doświad­czył już tyle seksu, w tylu różnych rodzajach i kombinacjach, a jednak myśl o zwy­kłym pocałunku wymazała to wszystko. Był prawiczkiem, jakim tak naprawdę nigdy nie był, nieuświadomionym, na miękkich nogach.

Przyciągnęła go do siebie, przechyliła jego głowę i musnęła jego wargi swoimi. Ciało Vrhednego przebiegł dreszcz. Już wcześniej czuł moc - swoją własną w mię­śniach, jego cholernej matki w przeznaczeniu, króla w swoim życiu, braci w pracy — ale nigdy nie pozwolił, by któraś z nich nim owładnęła.

Jane owładnęła nim teraz. Trzymając w dłoniach jego twarz, miała nad nim cał­kowitą kontrolę.

Przygarnął ją do siebie i mocniej przycisnął wargi do jej ust. Nigdy by nie uwie­rzył, że zapragnie takiego słodkiego zjednoczenia, a już na pewno, że będzie je czcić. Gdy przerwali pocałunek, czule ją namydlił, a potem spłukał pianę. Umył jej włosy. Obmył ją między nogami.

Taka troskliwa opieka nad nią była niczym oddech... odruchowa funkcja ciała i umysłu, o której nie musiał myśleć.

Zakręcił wodę, wytarł swoją kobietę, po czym wziął ją na ręce i zaniósł do łóżka. Rozciągnęła się na czarnej pościeli, odrzucając ramiona za głowę i lekko rozsuwając nogi - odziana tylko w zarumienioną skórę i mięśnie.

Przyglądała mu się spod przymkniętych powiek.

Wygięła się na łóżku, jakby fala przetoczyła się w górę jej ciała, od bioder do piersi.

Odsunęła nogę w bok i jego rogówki niemal zaczęły krwawić. Jej skarb lśnił wil­gocią i to na pewno nie od prysznica.

- Czy to wygląda jak odmowa? - zapytała.

Zdarł spodnie i znalazł się na niej w mgnieniu oka, ca- łując ją głęboko i długo, unosząc jej biodra, ustawiając się odpowiednio, zatapiając się w niej. O niebo lepiej było mieć ją tak, niż gdyby była we śnie. A ona doszła dla niego raz... drugi... i zno­wu... jego serce pękło.

Po raz pierwszy uprawiał seks z kimś, kogo kochał.

Na myśl, że aż tak się odsłonił, ogarnęła go panika. Jak, u licha, mogło do tego dojść?

Ale w końcu to była jego ostatnia - no dobrze, jedyna - próba posmakowania miłości. A ona i tak nie będzie nic pamiętać, więc nie było problemu. Ona nie skończy ze złamanym sercem.

Do tego... brak wspomnień także i dla niego będzie bezpieczny. Trochę jak tam­tej nocy, gdy nawalili się z Ghromem i V zaczął opowiadać o matce.

Tylko dlaczego, do cholery, myśl o wyczyszczeniu pamięci Jane bolała go tak bardzo?

Boże, miała go opuścić tak szybko.


Rozdział dwudziesty piąty

Po Drugiej Stronie Cormia wyszła ze świątyni Najsamca i czekała, aż przełożona zamknie ogromne, złote drzwi. Świątynia stała na szczycie pagórka, ni­czym zdobna korona wieńcząca niewielkie wzgórze. Z tego miejsca widać było cały kompleks Wybranek: białe budynki i świątynie, amfiteatr, brukowane uliczki. Prze­strzenie między budowlami pokrywała przycięta biała trawa, która nigdy nie rosła ani się nie zmieniała, i jak zwykle niewiele widać było na horyzoncie. Zaledwie nieostre kontury białego lasu stanowiącego granicę. Jedynym dodatkowym kolorem w tej kompozycji był blady błękit nieba, ale i on rozmywał się w oddali.

- To koniec twojej lekcji - powiedziała przełożona, zdejmując z szyi elegancki łańcuch z kluczami i zamykając drzwi. - Zgodnie z tradycją, gdy przyjdziemy po cie­bie, poddasz się pierwszemu z rytuałów oczyszczenia. Nim to nastąpi, powinnaś roz­ważać otrzymaną łaskę i swoją służbę, która przyniesie pożytek nam wszystkim.

Słowa zostały wypowiedziane tym samym tonem, którym przełożona wyjaśniała Cormii, co Najsamiec będzie robił z jej ciałem. Raz za razem. Kiedy tylko zapragnie.

W oczach przełożonej pojawił się błysk kalkulacji, gdy zakładała naszyjnik, a klucze zadzwoniły, układając się między jej piersiami:

- Niech ci się dobrze wiedzie, siostro.

Gdy przełożona schodziła ze wzgórza, jej biała szata zlewała się z ziemią i bu­dynkami. Biała plama widoczna jedynie dlatego, że była w ruchu.

Cormia ukryła twarz w dłoniach. Przełożona powiedziała jej - nie, raczej zapew­niła ją - że to, czego doświadczy, leżąc pod Najsamcem, będzie bolało. A Cormia jej wierzyła. Plastyczne detale były szokujące i dziewczyna obawiała się, że nie podoła ceremonii połączenia, a to przyniosłoby wstyd wszystkim Wybrankom. Jako ich przedstawicielka musiała spełnić ich oczekiwania i zachować się z godnością, w prze­ciwnym razie splamiłaby uświęconą tradycję, której służyła.

Spojrzała przez ramię na świątynię i położyła dłoń na brzuchu. Była płodna, jak wszystkie Wybranki po tej stronie. Mogła począć młode Najsamca już przy pierw­szym zbliżeniu.

Droga Pani w Zanikhu, dlaczego wybrali właśnie ją?

Gdy się odwróciła, przełożona stała już u stóp wzgórza, zaskakująco maleńka w porównaniu z budynkami, a przecież w rzeczywistości tak znacząca. To właśnie ona, a nie ktoś lub coś innego, uosabiała to miejsce: wszystkie służyły Pani Kronik, lecz to przełożona kierowała ich życiem. Przynajmniej do czasu przybycia Najsamca.

„Przełożona nie chce tego mężczyzny w swoim świecie", pomyślała Cormia.

Właśnie dlatego to Cormia została przedstawiona Pani Kronik i wybrana. Ze wszystkich kobiet, które mogły zostać wybrane, była najmniej otwarta, najmniej za­chęcająca. Miała stać się uosobieniem buntu przeciwko zmianie władzy.

Cormia zaczęła schodzić ze wzgórza, czując pod stopami pozbawioną jakiejkol­wiek temperatury białą trawę. Tylko jedzenie i napoje były ciepłe albo zimne.

Przez chwilę myślała nawet o ucieczce. Lepiej porzucić to, co znane, niż cierpieć w sytuacjach opisanych przez przełożoną. Problem polegał na tym, że nie wiedziała, jak dotrzeć na tamtą stronę. Wiedziała, że trzeba przejść przez prywatne przestrzenie Pani Kronik, ale co dalej? A gdyby została pochwycona przez Jej Świątobliwość?

Nie do pomyślenia. Bardziej przerażające niż spółkowanie z Najsamcem.

Pogrążona w tych grzesznych myślach, przemierzała powoli tereny, które znała od urodzenia. W kompleksie łatwo było się zgubić, bo wszystko wyglądało tak samo, pachniało tak samo, sprawiało takie samo wrażenie. Bez jakiegokolwiek kontrastu. Granice rzeczywistości były zbyt gładkie, by je pochwycić i wykorzystać, czy to du­chowo, czy fizycznie. Nikt nie miał tu oparcia. Człowiek był tylko powietrzem.

Przechodząc obok Skarbca, zatrzymała się na królewskich schodach i poświ ęciła myśl przechowywanym wewnątrz klejnotom, jedynym prawdziwym barwom, jakie kiedykolwiek widziała. Za zamkniętymi drzwiami znajdowały się kosze pełne cen­nych kamieni i choć widziała je tylko raz czy dwa, bardzo dokładnie pamiętała kolory. Jej oczy nie mogły się nacieszyć żywym błękitem szafirów ani intensywną zielenią szmaragdów, ani krwawą czerwienią rubinów. Akwamaryny miały barwę nieba, dlate­go nie pociągały jej aż tak bardzo.

Najbardziej polubiła soczyście żółte cytryny. Pozwoliła sobie dotknąć ich ukrad­kiem. Jakąż radość dało jej szybkie wsunięcie dłoni do koszyka, widok światła odbija­jącego się od kamieni. Gdy przesypywały się między jej palcami, jej dłoń nie mogła się nimi nacieszyć. Nacieszyć tym radosnym, ukradkowym ruchem tym bardziej eks­cytującym, że zakazanym.

Ogrzały ją, choć nie były cieplejsze niż reszta tej krainy.

Klejnoty nie były jedynym powodem, dla którego wizyta w Skarbcu była wiel­kim zaszczytem. Przechowywano tam również pod szkłem przedmioty z Drugiej Strony, zebrane, ponieważ odgrywały kluczową rolę w historii rasy lub dlatego, że stały się własnością Wybranek. Choć Cormia nie zawsze wiedziała, na co patrzy, rzeczy te były niczym objawienie. Kolory. Tekstury. Obce przedmioty z obcych miejsc.

Jak na ironię ją najbardziej pociągała stara księga. Na zniszczonej okładce wid­niał wytarty już tłoczony napis:

HARDHY, SYN MROKHA.

Cormia zmarszczyła brwi i uświadomiła sobie, że widziała już to imię... w sali Bractwa Czarnego Sztyletu, w bibliotece. Dziennik brata. Dlatego go zachowano.

Wpatrując się w zamknięte drzwi, zapragnęła znaleźć się w dawnych czasach, gdy Skarbiec był otwarty i każdy mógł do niego wejść, tak jak i do biblioteki. Ale to było jeszcze przed atakiem.

Napaść zmieniła wszystko. Nikczemni członkowie rasy przybyli tu z odległej strony, uzbrojeni i pragnący łupów. A jednak weszli przez portal, teraz zamknięty, i rzucili się na Skarbiec. Poprzedni Najsamiec zginął, chroniąc kobiety; położył trzech najeźdźców, nim oddał życie.

Podejrzewała, że był jej ojcem.

Po tym okropnym wydarzeniu Pani Kronik zamknęła portal, a każdy przybywa­jący tu musiał przejść przez jej prywatny dziedziniec. Dodatkowo zamknięto też Skar­biec, a kluczy pilnowała przełożona. Otwierano go sporadycznie, tylko wtedy, gdy klejnoty były potrzebne Pani Kronik.

Dziewczyna usłyszała szuranie i spojrzała w stronę drogi pod kolumnadą. Ujrza­ła postać ubraną od stóp do głów w czarną szatę, utykającą na jedną nogę, niosącą w zakrytych dłoniach stos ręczników.

Odwróciła się i ruszyła naprzód, pragnąc oddalić się zarówno od świątyni Naj-sam- ca, jak i od tej kobiety. Dotarła najdalej jak mogła, aż nad brzeg sadzawki re­fleksji.

Woda była czysta i idealnie spokojna, niczym lustro odbijające niebo. Chciała zanurzyć w niej stopę, ale było to zabronione... Nagle rozległ się jakiś dźwięk.

Początkowo nie była pewna, co właściwie usłyszała, ani czy w ogóle coś słysza­ła. Nikogo nie było w zasięgu wzroku, tylko Krypta Młodych i biały las wyznaczający granice sanktuarium. Czekała. Gdy dźwięk się nie powtórzył, uznała go za wytwór swojej wyobraźni i ruszyła dalej.

Choć się bała, coś przyciągało ją do Krypty, gdzie czczono niemowlęta, które nie przeżyły porodu.

Dreszcz niepokoju przebiegł jej po plecach. W tym jednym miejscu nigdy nie była. Nie była tu zresztą żadna z Wybranek. Wszystkie unikały tego prostego budynku za białym ogrodzeniem. Smutek był tu tak namacalny, jak czarne atłasowe wstążki przywiązane do klamek.

„Droga Pani w Zanikhu, pomyślała, mój los wkrótce też być może zostanie tu pogrzebany, gdyż nawet wśród dzieci Wybranek wiele niemowląt umierało". Zaiste, jakaś jej cząstka zostanie tu pogrzebana, a po niej kolejna, i jeszcze jedna, aż pozosta­nie z niej tylko pusta skorupa. Fakt, że nie mogła zdecydować się na ciążę, że „nie" było zakazane jako słowo i jako myśl, że jej potomstwu przypadnie ta sama rola, która jej jest przypisana, sprawił, że ujrzała w tym samotnym grobie samą siebie zamkniętą pomiędzy zwłokami najmniejszych.

Otuliła się szczelniej szatą i zadrżała, wpatrując się w bramę. Wcześniej uważała to miejsce za niepokojące, bo sprawiało wrażenie, że ci kochani byli samotni nawet w Zanikhu, choć powinni zaznać tam radości i spokoju.

Teraz świątynia ją przerażała.

Znów rozległ się słyszany przez nią wcześniej dźwięk. Z wrażenia odskoczyła, gotowa uciekać od błąkających się tu, płaczących duchów.

Tylko że to nie był duch dziecka. Ktoś najzwyczajniej próbował złapać oddech. Dźwięk wcale nie duchowy, jak najbardziej realny.

Cicho skręciła za róg.

Na trawie siedziała Layla, obejmując ramionami przyciągnięte do piersi kolana. Pochylała głowę, jej ramiona drżały, a szata i włosy były przemoczone.

Cormia podeszła bliżej i przyklękła.

Wybranka potrząsnęła blond włosami, jeszcze bardziej rozluźniając zrujnowany

kok.

Cormia zaryzykowała i położyła dłoń na ramieniu Layli, myśląc, że zawsze jest tak samo. Ciężar odpowiedzialności za wszystkie Wybranki spadał na ramiona jednej kobiety, która występowała oficjalnie w ich imieniu. Nie istniał więc prywatny czy osobisty wstyd, tylko wielki ciężar porażki.

Och, nie... Refleksja oznaczała siedem cykli bez jedzenia bez światła, bez kon­taktów z kimkolwiek, była pokutą za naruszenie najwyższego porządku. Najgorsza była, jak Cormia słyszała, ciemność, bo Wybranki były głodne światła.

- Siostro, jesteś pewna, że cię nie pragnął?

- Ciała samców nie kłamią. Miłosierna Pani... może to i dobrze. Może nie potra­fiłabym dać mu przyjemności.-Bladozielone oczy spojrzały w inną stronę. - Dobrze, że nie byłam twoją instruktorką. Znam tylko teorię, nie praktykę, więc nie potrafiła­bym cię niczego nauczyć.

- Wolałabym, żebyś to ty nią była.

- Więc jesteś niemądra. - Oblicze Wybranki nagle się postarzało, stało się od­wieczne. - A ja pojęłam tę lekcję. Powinnam wycofać się z grupy ehros, skoro nie je­stem w stanie podtrzymać zmysłowych tradycji.

Martwe cienie w oczach Layli nie spodobały się Cormii.

Cormia chciała zostać, ale sprzeczka wydawała się nie na miejscu. Wstała, zdjęła wierzchnią szatę i okryła nią ra miona siostry. Layla spojrzała na nią zaskoczona.

- Zaiste, nie jest mi zimno.

Ale mówiąc to, otuliła się szczelniej.

- Niech ci się wiedzie, siostro moja. - Cormia odwróciła się i przeszła obok sa­dzawki refleksji.

Unosząc oczy ku mlecznobłękitnemu niebu, pragnęła krzyczeć.

Vrhedny zsunął się z Jane i ułożył ją na swojej piersi. Lubił czuć ją po swojej le­wej stronie, dzięki temu ręka, którą walczył, była wolna i mógłby jej w razie czego bronić. Leżał skupiony jak nigdy dotąd, jak nigdy jeszcze pewien, jaki jest jego cel. Jego jedynym zadaniem było utrzymanie jej przy życiu, całej i zdrowej, a siła, z jaką tego się trzymał sprawiała, że wreszcie czuł się kompletny.

Był tym, kim był, i to dzięki niej.

W tym krótkim czasie, który spędzili razem, Jane zdążyła wcisnąć się do sekret­nej komnaty w jego sercu, wyrzucić stamtąd Butcha i dokładnie zamknąć za sobą wszystkie zamki. I to było dobre. To ich dopasowanie było dobre.

Zamruczała coś pod nosem i mocniej się w niego wtuliła. Gładząc jej plecy, my­ślał o swojej pierwszej walce, o starciu, po którym przeżył swój pierwszy raz.

W obozie wojennym samcom po przemianie dawano niewiele czasu na zebranie sił. Mimo to V był zaskoczony, gdy ojciec niemal natychmiast stanął przed nim i oznajmił, że ma stanąć do walki. Powinni dać mu chociaż dzień na pozbieranie sil.

Krhviopij uśmiechnął się, ukazując kły.

- Staniesz naprzeciw Grodhta.

Był to żołnierz, któremu Vukradł wtedy jelenią nogę. Grubas walczący młotem. Choć był potwornie zmęczony, a na nogach trzymała go tylko duma, V poszedł na ring. Był to nierówny, okrągły lej w podłodze jaskini, wyglądający tak, jakbyjakiś gigant w przypływie furii

uderzył pięścią w ziemię. Dno i sięgające pasa ściany były brązowe od przelanej tu krwi, bo walka trwała aż do padnięcia jednego z przeciwników. Wszystkie ciosy były dozwolone, a jedyna zasada dotyczyła tego, co czekało przegranego.

Vrhedny wiedział, że nie jest jeszcze gotowy do walki. Pani w Zanikhu, ledwie udało mu się zejść na ring, nie przewracając się. Ale przecież o to chodziło, prawda? Jego ojciec przygotował genialny plan umożliwiający mu zachowanie władzy absolutnej. V mógł wygrać tylko w jeden sposób, używając dłoni, ale wtedy wszyscy zobaczyliby to, co jak na razie było tylko plotką I z pewnością by go odepchnęli. A gdyby przegrał? Przestałby zagrażać ojcu. W obu sytuacjach po­zycja Krhviopija pozostałaby niezachwiana i niepodważona przez dojrzałego już syna.

Gruby żołnierz z bojowym okrzykiem wskoczył na ring, wymachując przy tym młotem. Na skraju ringu stanął Krhviopij.

- Jaką broń powinienem dać memu synowi ? - zapytał zebrany tłum. - Myślę, że... - Spojrzał na wspartą na miotle jedną z kuchennych samic. - Daj mi ją

Kobieta rzuciła się spełnić rozkaz i upuściła miotłę u stóp Krhvio- pija. Gdy schyliła się, żeby ją podnieść, kopnąją w bok, jak gałąź zawadzającą mu na drodze.

- Weź to, mój synu. I módl się do Pani Kronik, byś nie poczuł tego po swojej porażce. Przy akompaniamencie śmiechu zebranych V złapał drewnianą rączkę.

- Zwarcie!- warknąłKrhviopij.

Tłum zawiwatował, a ktoś chlusnął na Vrhednegp resztki piwa. Ciepły płyn oblał jego gole plecy i spłynął na równie nagi tyłek Gruby żołnierz uśmiechnął się, odsłaniając wysunięte z górnej szczęki kły. Zaczął krążyć wokół V, obracając młotem zawieszonym na końcu łańcucha. Słychać było cichy gwizdpowietrza.

V obserwował przeciwnika. Z całych sił próbował odzyskać kontrolę nad nogami. Skupił uwagę na prawym ramieniu samca. Napięcie mięśni poprzedzało rzut młotem. Kącikami oczu ob­serwował też tłum. Mogli w niego rzucić czymś mniej przyjemnym niż piwo.

Pojedynek okazał się nie tyle walką, co turniejem uników. V był nie najlepszy w defensywie, a wszystkie ataki inicjował przeciwnik. Podczas gdy grubas popisywał się biegłością w posługiwa­niu się ulubioną bronią, V uczył się przewidywalności jego zachowań i poznawał rytm młota. Choć samiec był niezwykle silny, musiał szeroko rozstawiać nogi, ilekroć posyłał przed siebie na­jeżony kolcami młot wielkości ludzkiej głowy. Vpoczekał na kolejne takie ustawienie się prze­ciwnika i wtedy właśnie zaatakował. Okręcił miotłę i walnął kijem prosto w wielkie przyrodzenie żołnierza.

Samiec zaryczał, upuścił młot i ścisnął razem kolana. V nie tracił ani chwili. Podniósł miotłę na wysokość ramion i uderzył z całych sił, trafiając przeciwnika w skroń i powalając go nieprzy­tomnego na ziemię.

Wiwaty ucichły, a po chwili jedynymi dźwiękami były szelesty rozmów i ciężki oddech V. Chłopak upuścił miotłę i przeszedł przez przeciwnika, gotowy opuścić ring. Buty ojca zablokowały mu wyjście. Oczy Krhviopija zwęziły się do grubości ostrza.

wszystko by wygrał. V czekałoby odrzucenie, choć może nie takie, jakie ojciec planował. Stałby się celem z tej prostej przyczyny, że okazał się mięczakiem. Gdybyjednak wykończył przeciwnika, jego pozycja w obozie byłaby bezpieczna —przynajmniej do następnej próby.

Zmęczenie wzięło nad nim górę. Czy jego życie zawsze będzie tak niebezpiecznie balanso­wało?

Krhiviopij uśmiechnął się i głośno powiedział: - Ten sukinsyn, który nazywa siebie moim sy­nem, najwyraźniej nie ma kręgosłupa. Może łono jego matki pochłonęło nasienie kogoś innego? Tłum się roześmiał, ktoś zawołał:

- Żaden z twoich synów nie zawahałby się w takiej chwili!

- A w trakcie walki mój prawdziwy syn nie zaatakowałby tak tchórzliwie w najczulsze miej­sce samca. - Krhriopij spojrzał w oczy swoich żołnierzy. - Słabi muszą zwodzić, bo brak im siły.

Vrhedny zaczął się dusić, jakby już czuł ręce ojca zaciśnięte iw swoim gardle, jego oddech znów przyspieszył, złość wezbrała w jego piersi, a serce podjęło jej rytm. Spojrzał na grubego żoł­nierza... pomyślał o książkach, które ojciec kazał mu spalić... o chłopcu, który poszedł jego śladem. i o tysiącach okrutnych i niewdzięcznych zdarzeń, które go spotkały w trakcie całego życia.

Płonąca w V złość dodała mu szybkości i nim zdał sobie sprawę z tego, co robi, przewrócił tłustego żołnierza na brzuch.

Wziął samca. Na oczach ojca. Na oczach całego obozu. Był przy tym niezwykle brutalny.

Po wszystkim odsunął się na bok Żołnierz pokryty był krwią i potem V, i tym, co zostało z jego szału.

Bez słowa opuścił ring i choć nie wiedział, jaka jest pora dnia, pobiegł prosto do wyjścia z jaskini. Gdy wybiegł na wolność, zimna noc obejmowała panowanie nad światem, a łagodny blask na południu palił go w twarz.

Padł na kolana i zwymiotował. Potem jeszcze raz i jeszcze.

- Jesteś żałosny. - W głosie Krhviopija słychać było znudzenie.ale to był tylko pozór. Choć Vrhedny zrobił żołnierzowi to, co powinien, jego ucieczka była aktem tchórzostwa. A dowodu na to ojciec przecież pragnął.

Krhviopij przymknął oczy.

- Nigdy nie będziesz ode mnie lepszy, chłopcze.

- Tak jak nigdy się ode mnie nie uwolnisz. Zawsze będę rządził twoim życiem... W przypływie nienawiści Vpoderwał się i rzucił na ojca, wyciągając przed siebie świecącą

dłoń. Krhviopij zesztywniał. Elektryczny szok przeszył jego wielkie ciało i obaj zwalili się na zie­mię. Vrhedny leżał na ojcu. Działając instynktownie, położył świetliście białą dłoń na jego krtani i zacisnął

Twarz Krhviopija przybrała barwę krwistej czerwieni, a V poczuł kłucie w oczach i na chwilę wizja zastąpiła rzeczywistość.

Widział śmierć ojca. Tak wyraźnie, jakby był jej świadkiem. Słowa popłynęły z jego ust, choć nie był świadom, że je wypowiada.

- Twój koniec nastąpi w ścianie ognia, wywołany bólem, który znasz. Będziesz płonął, aż nie zostanie z ciebie nic poza dymem, który rozwieje wiatr.

Na twarzy ojca pojawił się wyraz prawdziwego przerażenia. jakiś żołnierz podniósł V za ra­miona i trzymał go w powietrzu machającego stopami nad ośnieżoną ziemią

Krhviopij zerwał się na nogi z poczerwieniałą twarzą, nad górną wargą perlił mu się pot Dyszał ciężko jak zajeżdżony koń, z nosa i ust wydobywały mu się białe chmury.

V podejrzewał, że zatłucze go na śmierć.

- Przynieście mi nóż - warknął jego ojciec.

Vrhedny przetarł twarz. Żeby nie myśleć o tym, co nastąpiło później, zmusił się do myślenia, co czuł wtedy, podczas tego pierwszego razu z żołnierzem. Trzysta lat później wciąż widział to jako pogwałcenie innego samca, choć przecież taki był po­rządek rzeczy w obozie.

Spojrzał na leżącą przy nim Jane i uznał, że jeśli o niego chodzi, to dopiero dziś tak naprawdę był jego pierwszy raz. Choć wielokrotnie uprawiał przecież seks, i to na różne sposoby i z różnymi ludźmi, zawsze polegało to tylko na braniu mocy - mocy płynącej ku niemu, mocy, którą się karmił, by mieć pewność, że już nikt nigdy nie po­łoży go na plecach i nie zwiąże, by zrobić mu jakieś świństwo.

Ta noc nie pasowała do wzoru. Seks z Jane był prawdziwą wymianą: ona oddała mu siebie, a on w zamian podarował jej swoją cząstkę.

V skrzywił się. Cząstkę, nie całego siebie.

Żeby to zrobić, musieliby być w jego drugim mieszkaniu. I... cholera, zabierze ją tam. Choć sama myśl o tym przyprawiała go o ciarki, przyrzekł, że nim zniknie z jego życia, podaruje jej coś, czego jeszcze nikomu nie dał.

Czego już nikomu nie da.

Chciał się odpłacić za zaufanie, jakim go obdarzyła. Była silną osobą, silną sami­cą, a jednak w seksie powierzyła się jego opiece - wiedziała przecież, że lubi ostry seks i dominowanie, i że fizycznie jest od niego o wiele słabsza.

Jej zaufanie powaliło go na kolana. Musiał je jej zwrócić, zanim odejdzie. Za­mrugała i jej oczy napotkały jego spojrzenie. Odezwali się jednocześnie.

Rozdział dwudziesty szósty

Po przebudzeniu się następnego popołudnia John bał się poruszyć. Go­rzej, bał się choćby otworzyć oczy. A jeśli to był tylko sen? Przygotowując się na najgorsze, podniósł rękę, uchylił powieki i... tak, dobrze, wszystko było na miejscu. Dłoń wielka jak bochen. Ramię dłuższe niż wcześniej kość udowa. Nadgarstek gru­bości dawnych łydek. Udało mu się.

Sięgnął po komórkę i wysłał wiadomości do Khilla i Blastha, którzy odpisali mu niemal natychmiast. Byli z niego cholernie dumni, więc wyszczerzył się w typowo samczym uśmiechu... Nagle zdał sobie sprawę, że musi skorzystać z łazienki. Zerknął przez drzwi. Z miejsca, w którym siedział, widział prysznic.

O Boże. Czy on naprawdę spędził tam poprzednią noc z Laylą?

Rzucił telefon na poduszkę, choć właśnie rozległ się sygnał przychodzących wia­domości. Tarł dziwnie szeroką klatkę piersiową wielką łapą i czuł się piekielnie nie­wyraźnie. Powinien przeprosić Laylę, ale za co? Że okazał się takim łamagą i sfla­czał? Już nie mógł się doczekać tej rozmowy, a ona na pewno nie była zachwycona jego występem i nim samym.

Może więc lepiej dać temu spokój? Pewnie tak. Była tak piękna, zmysłowa i idealna pod każdym względem, że na pewno będzie siebie o to obwiniała. Gdyby usiłował zapisać wszystko to, co chciałby jej powiedzieć, dostałby pewnie zawału.

Wciąż jednak czuł się fatalnie.

Rozległ się dźwięk budzika. John czuł się dziwnie, wyciągając wielką, męską dłoń, by go uciszyć. A gdy się podniósł z łóżka, wszystko stało się jeszcze dziwniej­sze. Obserwował świat z zupełnie innej pozycji i wszystko wydawało mu się mniej­sze: meble, drzwi, pokój. Nawet sufit wisiał niżej.

Właściwie, to jak wielki był teraz?

Spróbował zrobić kilka kroków i poczuł się jak szczudlarz: długie, chude nogi, chwiejny krok. Właśnie... jak cyrkowiec po udarze, bo polecenia wysyłane przez mózg nie trafiały do jego mięśni i kości. W drodze do łazienki czepiał się, czego tylko mógł: zasłon, gzymsu przy oknie, szafy, framugi.

Nagle wróciły do niego wspomnienia wędrówek ze Zbihrem. Przedmioty, o któ­re się opierał, idąc przez pokój, przypominały kamienie, po których skakał, unikając rwącej wody. Drobne pomoce o wielkim znaczeniu.

W łazience panowała ciemność, bo okiennice wciąż były zamknięte, a światła sam zgasił po wyjściu Layli. Kładąc dłoń na włączniku, wziął głęboki wdech.

Zamrugał, gdy światło poraziło jego superwrażliwe, o wiele czulsze niż przed­tem oczy. Po chwili zobaczył w lustrze swoje odbicie, przypominające zjawę, ducha pojawiającego się nie wiadomo skąd. Był...

Nie chciał wiedzieć. Jeszcze nie teraz.

Zgasił światło i wszedł pod prysznic. Czekając, aż popłynie ciepła woda, oparł się o zimny marmur i zaplótł ręce. Odczuwał absurdalną potrzebę przytulenia, więc dobrze, że był w tej chwili sam. Miał nadzieję, że przemiana doda mu sił, a tymcza­sem uczyniła z niego jeszcze większego mięczaka.

Wrócił myślą do chwili zabójstwa reduktorów. Gdy tylko ich dźgnął gwoździem, z niezwykłą jasnością pojął, kim jest i jaką mocą dysponuje. Ale to poczucie już gdzieś zniknęło, i teraz nie wiedział, czy było prawdą.

Chryste, auć. Wodna mgiełka wbijała mu się igłami w skórę, a gdy sięgnął po my­dło, ten delikatny, kupiony przez Fritza kosmetyk zapiekł go niczym kwas.

Zmusił się do umycia twarzy. Podobał mu się pierwszy w życiu zarost, ale myśl o zgoleniu go była nad wyraz odpychająca. Jak przeciąganie po policzkach tarką ku­chenną.

Obmywał całe ciało tak delikatnie, jak tylko mógł, aż dotarł do najczulszej stre­fy. Bez namysłu zrobił to, co robił przez całe życie: szybki ruch pod jądrami, później wzdłuż...

Tym razem efekt był inny. Stanął mu. Jego fiut... stanął.

Boże, czuł się dziwnie z tym słowem, ale... co zrobić To naprawdę był fiut: coś, co mają mężczyźni, czego używają do...

Wzwód minął. Po prostu przestał puchnąć i wydłużać się. Zniknął też uporczywy ból w podbrzuszu.

Spłukał pianę, uważając, by nie tykać pułapki swoich genitaliów. I bez tego miał dość problemów. Jego ciało zachowywało się jak zdalnie sterowane auto ze złamaną anteną, na zajęciach z pewnością wszyscy będą się na niego gapić. Ghrom musiał już wiedzieć, że zabrał do miasta broń. W końcu jakoś się tu znalazł, a Blasth i Khill za­pewne wyjaśnili, co zaszło. Znał Blastha i wiedział, że przyjaciel będzie próbował go kryć i stwierdzi, że to jego spluwa. Ale co będzie, jeśli przez to wyleci z programu? Nikomu nie wolno było wychodzić z bronią. Nikomu.

Wyszedł spod prysznica, ale wytarcie się ręcznikiem nie wchodziło w grę. Choć było mu piekielnie zimno, pozwolił skórze swobodnie schnąć, podczas gdy on szczot­kował zęby i obcinał paznokcie. Widział superwyraźnie nawet w ciemnościach, więc bez problemu znajdował w szufladzie to, czego potrzebował. Unikanie swojego odbi­cia w lustrze sprawiało mu jednak kłopot, więc wrócił do pokoju.

Otworzył szafę i wyjął torbę z logo Abercrombie & Fitch. Fritz przyniósł mu te rzeczy przed tygodniem i gdy John rzucił wtedy na nie okiem, uznał, że lokaj stracił rozum. W torbie była para nowiutkich, fabrycznie podniszczonych dżinsów, polar wielkości śpiwora, koszulka w rozmiarze XXXL i buty rozmiar czternaście w błysz­czącym nowością pudełku.

Okazało się, że Fritz miał jak zwykle rację. Wszystko pasowało. Nawet kajako­wa- te buty.

Przyglądając się swoim stopom, John doszedł do wniosku, że do butów w tym rozmiarze powinni dorzucać gratis kamizelkę ratunkową i kotwicę.

Wyszedł z pokoju na niepewnych nogach, starając się utrzymywać równowagę, a pomagał sobie przy tym luźnym machaniem rękami.

Gdy dotarł do głównych schodów, podniósł oczy na sufit z podobiznami wiel­kich wojowników.

Chciałby być jednym z nich. Ale za żadne skarby świata nie mógł sobie wyobra­zić, w jaki sposób miałoby się to stać.

Po przebudzeniu Furiath ujrzał kobietę ze swoich snów. A może wciąż jeszcze

śnił?

- Cześć - powiedziała Bella.

Odkaszlnął, ale jego głos wciąż brzmiał nieczysto:

- Jak się czujesz?

Cholera, zdenerwował ją, a to nie było dobre dla młodego. Wykorzystując reszt­ki energii, sprzątnął szybko umysł i wymiótł opary czerwonego dymka, letarg po zranieniu i sen.

- Nic mi nie jest - powiedział, podnosząc dłoń, by przetrzeć zdrowe oko. Nie­zbyt dobry pomysł. W dłoni trzymał jej portret, wygnieciony, jakby przytulał go przez sen. Schował szybko papier pod kołdrę, nim zdążyła o niego zapytać.

- Nie. - Ostatnią rzeczą, której potrzebował, było równoczesne z nią odkrycie, że oślepł na jedno oko. - Ale dziękuję.

- Przynieść ci coś do jedzenia?

Jej czułość uderzyła go między żebra mocniej niż hartowane żelazo. Dziękuję, za chwilę zawołam Fritza. Powinnaś się juz położyć.

- Mam jeszcze czterdzieści cztery minuty. - Spojrzała na zegarek. - Czterdzieści

trzy.

Oparł się na łokciach, podciągając wyżej kołdrę, żeby zakryć pierś.

- Jak się czujesz?

- Dobrze. Przestraszona, ale poza tym w porządku... Drzwi otworzyły się bez pukania. Zbihr przyglądał się

Belli, jakby próbując z jej twarzy ustalić wartości jej oznak życiowych.

- Wiedziałem, że cię tu znajdę. - Pochylił się i ucałował jej usta i obie strony szyi, tuż nad żyłami.

Na czas tego powitania Furiath odwrócił spojrzenie. Zdał sobie sprawę z tego, że pod kołdrą wciąż zaciska dłoń na rysunku. Zmusił się, by go puścić. Z był o wiele bardziej rozluźniony.

Jego brat bliźniak zmarszczył brwi.

Ból w klatce spowodował, że Furiath musiał otworzyć usta, by złapać oddech.

- Może spotkamy się w First Meal? Muszę jeszcze wziąć prysznic, zdjąć te bandaże i ubrać się.

Bella wstała, a Z przesunął dłoń na jej talię, przyciągając ją do siebie.

Boże, przecież byli rodziną, nie? Tych dwoje i ich młode w jej brzuchu. A za rok, jeśli tylko Pani Kronik pozwoli, będą trzymali w ramionach niemowlę. Później, całe lata później, dziecko stanie obok nich. Jeszcze później ich syn lub córka otrzyma partnera i kolejne pokolenie z ich krwi przedłuży istnienie rasy: rodzina, nie fantazja.

By przyspieszyć ich wyjście, Furiath zaczął się kręcić, jakby zamierzał wstać.

- Zaczekam na ciebie w jadalni - powiedział Z, przesuwając dłoń na podbrzusze swojej krwiczki. - A Bella wraca do łóżka. Prawda, nalla?

Spojrzała na zegarek.

- Dwadzieścia dwie minuty. Powinnam zdążyć z kąpielą.

Padło kilka słów pożegnania, ale Furiath nawet ich nie słuchał. Czekał, aż wyjdą z pokoju. Gdy drzwi się wreszcie zamknęły, sięgnął po laskę, wstał z łóżka i podszedł prosto do lustra. Odwinął bandaż, potem zdjął z oka kilka warstw gazy. Powieka pod opatrunkiem była tak ściśle sklejona, że musiał przejść do łazienki i kilkakrotnie prze­myć twarz, zanim zdołał ją podnieść.

Otworzył oko.

Widział idealnie.

Dziwne, ale nie poczuł ulgi z tego powodu. A przecież powinno go to obchodzić. Coś musiało go w końcu obchodzić. Choćby jego ciało czy on sam. A jednak tak nie było.

Wziął prysznic i ogolił się, potem założył protezę i ubrał się w skórę. Nim wy­szedł ze sztyletem i kaburą w dłoni, zatrzymał się przy łóżku. Jego rysunek wciąż znajdował się w pościeli, białe, zgniecione krawędzie były wyraźnie widoczne na tle niebieskiej satyny.

Wyobraził sobie dłoń bliźniaka na włosach Belli. I na jej brzuchu.

Podszedł do łóżka, podniósł rysunek, wygładził go. Przyjrzał mu się po raz ostatni, po czym porwał na drobne kawałki i ułożył w popielniczce. Zapalił zapałkę o kciuk. Przybliżył jaśniejący płomień do papieru.

Gdy nie zostało nic poza popiołem, wstał i wyszedł z pokoju.

Czas odpuścić, a on wiedział, jak to zrobić.

Rozdział dwudziesty siódmy

V był niebiańsko szczęśliwy. Absolutnie spełniony. Jak ułożona kostka Ru­bika. Trzymał w ramionach swoją kobietę, przyciskał ją mocno i wdychał jej zapach. W środku nocy czuł się, jakby oświetlało go słońce.

Wtedy właśnie usłyszał strzał. To tylko sen. Zasnął i śni.

Wróciło koszmarne przerażenie, wspomnienia świeże, jakby dopiero co przeżyte. Krew na koszuli. Ból rozdzierający klatkę piersiową. Upadek na ziemię, na kolana, zbliżający się koniec...

Usiadł na łóżku z krzykiem.

Jane podniosła się i próbowała go uspokoić, gdy nagle otworzyły się drzwi i wpadł przez nie Butch z bronią w ręku. Ich głosy się zmieszały.

V ściągnął z siebie kołdrę, by obejrzeć klatkę piersiową. Skóra była nienaru­szona, ale i tak przeciągnął po niej dłonią.

Butch opuścił pistolet i podciągnął bokserki.

Gdy Butch wyszedł, V przetarł twarz.

Otoczyła go ramionami i tuliła jak najcenniejszy skarb. Milczeli, aż Butch wrócił ze szklanką w jednej ręce i kubkiem w drugiej.

- Należy mi się napiwek. Sparzyłem się przy kuchence.

- Mam cię opatrzyć? - Jane sięgnęła po czekoladę.

Myślę, że przeżyję, ale dzięki za propozycję, doktor Jane. - Podał V wódkę. - A co z tobą, wielkoludzie? Już spokojny?

Wcale nie. Nie po tym śnie. Nie, kiedy Jane miała odejść. -Jasne. Butch potrząsnął głową. -Kiepski z ciebie kłamca.

- Pieprz się. - W słowach V nie było nawet krzty emocji. I żadnego przekonania w następnym zdaniu. - Trzymam się.

Glina podszedł do drzwi.

- Skoro mówimy o trzymaniu się... Furiath zjawił się w First Meal, gotów ru­szyć do walki. Z zatrzymał się tu pół godziny temu, w drodze na zajęcia, żeby po­dziękować doktor Jane za wszystko, co zrobiła. Twarz Furiatha wygląda całkiem dobrze i oko też działa jak powinno.

Jane podmuchała na zawartość kubka.

- Czułabym się pewniej, gdyby jednak odwiedził okulistę.

- Aha, ja też. Zostawiam was samych. Trzymajcie się.

Drzwi się zamknęły, V słuchał, jak Jane znowu dmucha na gorącą czekoladę.

- Wieczorem odwiozę cię do domu - powiedział. Przestała dmuchać. Po długiej chwili upiła łyk.

Nie był pewien, jak ma opowiedzieć jej o tym, czego pragnie przed jej odej­ściem. Nie chciał, żeby spanikowała, zwłaszcza gdy pomyślał o wcześniejszych latach i seksie bez zaangażowania, który w przyszłości będzie uprawiał.

Dokończył wódkę.

- W moje ustronie.

Zmarszczyła brwi i pochyliła się nad kubkiem.

- Więc naprawdę mnie wypuścisz?

Przyglądał się jej, marząc, by spotkali się w innej sytuacji. Tylko jak, do cholery, miałoby się to stać?

- Tak - szepnął. - Naprawdę.

Trzy godziny później, stojąc przed swoją szafką, John miał nadzieję, że Khill w końcu zamknie jadaczkę. Choć w szatni było głośno od trzaskania drzwiczkami, trze­pania ubrań i upuszczania butów, chłopak miał wrażenie, że jego przyjaciel mówi przez megafon.

- Jesteś niemożliwie olbrzymi, J.M. Serio. Po prostu... ogromniastyczny.

Nie ma takiego słowa.

John jak zwykle wrzucił plecak do szafki i nagle zdał sobie sprawę, że żaden z wiszących w niej ciuchów na niego nie wejdzie.

- No i co z tego, że nie ma. Poprzyj mnie, Blasth. Blasth przytaknął, wciągając na siebie kimono.

- Właśnie, przecież jeszcze rośniesz? Będziesz, bo ja wiem, pewnie rozmiarów

brata.

- Gigantoidalny.

Dobra, takiego słowa też nie ma, głupku.

- W porządku, bardzo, bardzo, bardzo wielki. Może być?

John potrząsnął głową, kładąc książki na podłodze i wyrzucając za małe ciuchy do najbliższego kosza na śmieci. Później zmierzył przyjaciół wzrokiem i zdał sobie sprawę, że jest wyższy od obu o dobre cztery cale. Kurde, naprawdę był wzrostu Z.

Spojrzał na Lahsera na końcu korytarza. Tak, od Lahsera też był wyższy.

Drań jakby wyczuł spojrzenie Johna, bo ściągając koszulę, popatrzył w jego kie­runku. Gładkim ruchem wyprężył ramiona, mięśnie zagrały mu pod skórą. Na jego brzuchu widniał tatuaż, którego nie było tam przed dwoma dniami - nieznane Johnowi słowo w Starym Języku.

- John, rusz tyłek i chodź na sekundę na korytarz. Cała szatnia ucichła, a John szybko odwrócił głowę.

W drzwiach stał Zbihr i widać było, że bardzo się spieszy.

- Cholera - szepnął Khill.

John odłożył plecak, zamknął szafkę i wcisnął koszulę w spodnie. Podszedł do brata najszybciej, jak zdołał, lawirując między pozostałymi chłopakami, którzy uda­wali, że są zajęci czymś innym.

Z przytrzymał drzwi, aż John wyszedł na korytarz. Wtedy zamknął je i powie­dział:

- Dzisiaj spotykamy się tuż przed świtem, jak zawsze. Darujemy sobie tylko spacer. Przyjdź do siłowni, kiedy będę wyciskał. Musimy porozmawiać.

Cholera to słowo najbardziej tu pasowało. John zamigał: O tej samej porze?

- Czwarta rano. Jeśli chodzi o dzisiejszy trening, masz go przesiedzieć na sali, ale weźmiesz udział w ćwiczeniach na strzelnicy. Wiesz, co mam na myśli?

John pochylił głowę, a gdy Z zaczął się odwracać, złapał go za ramię. Chodzi o zeszłą noc?

- Tak.

Brat pchnął mocno drzwi prowadzące do sali gimnastycznej i wyszedł. Drzwi za­mknęły się z głuchym trzaskiem. Blasther i Khill podeszli do Johna.

- Co się dzieje? - spytał Blasth. Dostanę opieprz za sprzątnięcie tego reduktora. Bla-sth wsunął dłoń w rude włosy.

- Powinienem cię lepiej kryć. Khill potrząsnął głową.

- John, możesz to spokojnie zrzucić na nas, chłopie. To był w końcu mój po­mysł, żeby iść do klubu.

- I moja spluwa.

John splótł ramiona na piersi.

Będzie w porządku.

A przynajmniej taką miał nadzieję. Był w tej chwili o włos od wyrzucenia z tre­ningów.

- A przy okazji... - Khill położył dłoń na ramieniu Johna. - Nie miałem szansy ci podziękować.

Blasth przytaknął.

- Spójrzcie, czy to nie urocze - rozległ się zjadliwy głos Lahsera. - Powiedzcie mi: ciągniecie słomki, żeby ustalić, który będzie na dole? Czy może to zawsze jest

John?

Khill uśmiechnął się, odsłaniając przy tym kły.

- Czy ktoś wyjaśnił ci kiedyś różnicę między dobrym a złym dotykiem? Bo z przyjemnością bym ci to obrazowo wytłumaczył. Choćby w tej chwili.

John wysunął się przed przyjaciela, stając twarzą w twarz z Lahserem. Nic nie powiedział, tylko zmierzył go spojrzeniem. Lahser uśmiechnął się.

- Chcesz mi coś powiedzieć? Nie? Chwila, ty wciąż masz głosu? Boże... co za

pech.

John wyczuł, że Khill zbiera się do ataku. By uniknąć bójki, wyciągnął rękę w tył i położył dłoń na brzuchu przyjaciela.

Jeśli ktokolwiek miał sprać Lahsera, to tylko John. Lahser zaśmiał się i zaciągnął pasek przy swoim kimonie.

- Nie udawaj, że masz coś do powiedzenia. Przemiana nie zmienia cię w środku ani nie naprawia fizycznych braków. Prawda, Khill? - A odwracając się, dodał niemal niesłyszalnie. - Porąbany matkojebca.

Zanim Khill się na niego rzucił, John obrócił się i złapał przyjaciela w pasie, a Blasth uwiesił mu się na jego ręce. Nawet wtedy powstrzymanie go przypominało przytrzymywanie byka.

John spojrzał na Lahsera, który wolnym krokiem wszedł na siłownię. I złożył sam sobie przysięgę, że spierze tego gościa, choćby miał za to na dobre wylecieć z programu.

Zawsze uważał, że jeśli ktoś wkurza jego przyjaciół, sam się prosi o nauczkę. Koniec pieśni.

Teraz jednak miał odpowiedni sprzęt, by wykonać tę robotę.

Rozdział dwudziesty ósmy

Około północy Jane ocknęła się na tylnym siedzeniu mercedesa, w drodze do domu. Na miejscu kierowcy zobaczyła tamtego lokaja, starszego niż Bóg i radosnego jak szczygiełek. Obok niej siedział V, cały w czarnej skórze, milczący i ponury jak kamień nagrobny.

Niewiele mówił. Ale nie chciał puścić jej ręki.

Okna samochodu przyciemnione były do tego stopnia, że czuła się jak w tunelu, więc by odzyskać poczucie realności, wcisnęła guzik na drzwiach po swojej stronie. Szyba się opuściła, a do środka wleciał podmuch zimnego powietrza.

Wystawiła głowę za okno i wpatrzyła się w plamę światła rzucanego przez re­flektory. Krajobraz był zamazany jak nieostra fotografia. Z nachylenia drogi wywnio­skowała, że zjeżdżają z góry, nie mogła jednak rozpoznać, dokąd jadą ani skąd przy­jechali.

W jakiś dziwny sposób ta dezorientacja była czymś oczywistym. Tworzyła in-terlu- dium między światem, w którym Jane była, a tym, do którego wracała, a obsza­ry między jednym a drugim powinny być nieostre.

Cholera.

V ścisnął jej dłoń, opuścił trochę szybę i w ciszy rozległo się poświstywanie wia­tru. Skórzana kurtka zatrzeszczała, gdy wyciągał skręta i złotą zapalniczkę. Cichy zgrzyt i delikatny zapach tureckiego tytoniu połaskotał Jane w nos.

- Zamierzałam powiedzieć: „będzie mi o tobie przypominał". Ale nie będzie, prawda?

- Chyba że we śnie.

Oparła opuszki palców o szybę. Szkło było zimne. Jak ona w środku. Nie mogła znieść ciszy, więc powiedziała:

Zaciągnął się, a pomarańczowe światełko rozjaśniło jego twarz. Przed wyjściem ogolił się brzytwą, którą chciała się przed nim bronić, i jego twarz była teraz niemożli­wie przystojna: arogancka, męska, silna jak jego wola. Tatuaże na skroniach wciąż wyglądały pięknie, teraz jednak, wiedząc, skąd się wzięły, patrzyła na nie z odrazą.

Odkaszlnęła.

- Powiesz mi coś więcej?

- Korporacja Reduktorów, nasz wróg, starannie wybiera swoich członków w trakcie obserwacji. Szukają socjopatów, morderców, amoralnych jednostek z gatunku Jef- freya Dahmera. Później wkracza Omega...

- Omega?

Spojrzał na końcówkę papierosa.

Rozciągnął wargi w ponurym uśmiechu, który bardziej przypominał grymas niż cokolwiek innego.

- Jestem synem istoty, którą mogłabyś nazwać bogiem. - Podniósł dłoń w ręka­wiczce. - To od niej. Gdyby ktoś pytał, to w kwestii prezentów dla dzieci wolałbym na przykład srebrną grzechotkę albo trochę cukierków. Ale prezentów od rodziców sobie nie wybieramy.

Jane spojrzała na czarną skórę opinającą jego dłoń.

- O, Jezu...

- Nie do końca zgodne z naszym słownikiem czy moją naturą. Nie jestem typem zbawcy.

Przytrzymał papierosa w kąciku ust i zdjął rękawiczkę. W półmroku jego dłoń rozbłysła łagodnym blaskiem księżycowego światła odbitego od śniegu.

Zaciągnął się jeszcze raz i przycisnął żarzącą się końcówkę papierosa do dłoni.

- Nie - syknęła. - Czekaj.

Niedopałek spłonął w rozbłysku światła, a V zdmuchnął resztki popiołu, które rozproszyły się w powietrzu.

- Oddałbym wszystko, żeby się pozbyć tego cholerstwa. Choć muszę przyznać, że jako popielniczka bywa niebywale użyteczna.

Jane czuła się zamroczona z wielu powodów, zwłaszcza na myśl o jego przyszło­ści.

Boże, sama myśl o tym, że będzie z kimś innym, nawet jeśli nie będzie go pa­miętała, była jak cios w żołądek.

Spojrzał na nią. - Żadna z nich nie będzie dla mnie nic znaczyć. Chcę, żebyś to wiedziała. Choć ty i ja nie możemy... Tak, właśnie. Nie będą nic znaczyć. To było okropne z jej strony cieszyć się z czegoś takiego.

Włożył rękawiczkę i oboje milczeli. W końcu samochód się zatrzymał. Znowu ruszyli. Zatrzymali się. Znowu ruszyli.

Tak, centrum Caldle. Wróciła.

Łzy zakłuły ją w oczy, więc zamrugała, by się ich pozbyć i wbiła spojrzenie w dłonie.

Wkrótce kierowca zatrzymał mercedesa przed czymś, co wyglądało jak wejście służbowe do budynku. Na solidnych metalowych drzwiach widniał biały napis TE­REN PRYWATNY, a betonowa rampa prowadziła do platformy wyładunkowej. Miej­sce było na swój miejski sposób czyste. To znaczy, było zasyfiałe, ale nie walały się tu żadne śmieci.

V otworzył drzwi po swojej stronie.

- Nie wysiadaj jeszcze.

Położyła dłoń na sportowej torbie, w której były jej ubrania. Może postanowił podrzucić ją tylko do szpitala? Ale to nie było wejście do St. Francis. Kilka chwil później otworzył drzwi i podał jej dłoń. Zostaw rzeczy tutaj. Fritz, niedługo będziemy z powrotem.

- Z przyjemnością zaczekam - powiedział staruszek z uśmiechem.

Jane wysiadła z samochodu i poszła za V w kierunku betonowych schodów są­siadujących z rampą. Przez całą drogę był niczym jej płaszcz, przyciśnięty do jej ple­ców, ochraniający ją. Bez klucza otworzył solidne, metalowe drzwi; po prostu położył dłoń na klamce i wpatrzył się w nią.

Co dziwniejsze, nie rozluźnił się nawet wtedy, gdy już weszli do środka. Szybko poprowadził ją korytarzem do windy towarowej, co chwila rozglądając się w prawo i w lewo. Nie wiedziała, że znajdują się w luksusowym Commodore Building, póki nie przeczytała tabliczki wiszącej na betonowej ścianie.

Gdy winda ruszyła, Jane straciła równowagę. Wyciągnęła rękę, by wesprzeć się o ścianę, ale V złapał jej ramię, pomógł stanąć prosto i już nie puszczał. Wcale nie chciała, by ją puścił

V wciąż był spięty. Winda się zatrzymała, drzwi się otworzyły. Hol nie był ni­czym wyjątkowym, zaledwie dwoje drzwi i zejście na schody. Sufit był wysoki, lecz nie- ozdobiony, barwne dywany o krótkim włosiu przypominały te ze szpitalnych poczekalni.

- Tutaj,

Poszła za nim na koniec korytarza i zaskoczona, zobaczyła, że V wyciąga złoty klucz.

Po drugiej stronie drzwi panowała ciemność, ale Jane weszła za nim bez strachu. Do licha, czuła, że mogłaby z nim przemaszerować przed całym plutonem egzekucyj -nym i wyjść z tego bez szwanku. Poza tym we wnętrzu roztaczał się przyjemny, cytry­nowy zapach, jakby niedawno ktoś tu sprzątał.

Nie zapalił świateł. Wziął ją tylko za rękę i pociągnął lekko do przodu.

Uczepiła się jego dłoni i szurała w ślad za nim, aż się zatrzymał. Z echa ich kro­ków wywnioskowała, że znajdują się w wielkim pomieszczeniu, nie mogła sobie jed­nak wyobrazić jego kształtu.

Obrócił ją w prawą stronę i odsunął się.

- Dokąd idziesz?

W odległym kącie, jakieś czterdzieści stóp od niej, zapłonęła świeca. Nie oświe­tliła jednak zbyt wiele. Ściany... ściany i sufit, i... podłoga... wszystko było czarne. Wszystko. Świeca również.

V stanął tak, że widziała tylko jego kształt. Serce Jane zaczęło łomotać.

- Pytałaś o blizny między moimi nogami - powiedział. - Oto, skąd się wzięły.

- Tak... - wyszeptała. Więc to dlatego pragnął, by otaczały ich ciemności. Nie chciał, by zobaczyła jego twarz.

Zapłonęła kolejna świeca, tym razem po drugiej stronie tego olbrzymiego poko­ju.

- Zrobili mi to z rozkazu ojca. Wkrótce po tym, jak prawie go zabiłem. Jane

wciągnęła powietrze. -O... Boże.

Vrhedny utkwił spojrzenie w Jane, ale widział tylko przeszłość i to, co wydarzy­ło się po tym, jak rzucił ojca na ziemię.

- Przynieście mi nóż - rozkazał Krhviopij.

V usiłował wyrwać się żołnierzowi, który trzymał go za ramiona, ale bezskutecznie. Po chwili zjawiło się dwóch innych samców. Później kolejni. I jeszcze następni.

Krhviopij splunął na ziemię, gdy ktoś wsunął mu w dłoń czarny sztylet. V szykował się na dźgnięcie... lecz Krhviopij tylko przeciągnął ostrzem po dłoni, potem schowałje przy pasie. Złożył dłonie, potarł je o siebie i odbił śladprawej na samym środku piersi V.

Chłopak spojrzał na ślad widoczny na skórze. Wygnanie. Nie śmierć. Ale dlaczego ?

Głos Krhviopija brzmiał ostro:

- Odtąd nie będziesz znany nikomu z tu żyjących. A śmierć spotka tych, którzy przyjdą ci z pomocą.

Żołnierze zaczęli schodzić Vrhednemu z drogi.

- Jeszcze nie. Zaprowadźcie go do obozu. —Krhviopij odwrócił się. -1 wezwijcie kowala. Na nas spoczywa obowiązek ostrzeżenia innych o zbrodniczej naturze tego samca.

V zaczął dziko kopać, więc drugi żołnierz złapał go za nogi i zanieśli go jak trupa do jaskini.

- Za zasłonę - rozkazał Krhviopij kowalowi. - Zrobimy to przed malowaną ścianą Sa­miec zbladł, ale zaniósł drewnianą tacę z narzędziami za zasłonę. W tym czasie żołnierze roz­ciągnęli V na ziemi, przytrzymując go za kończyny i za biodra. Krhvopij stanął nad synem, z jego dłoni kapała krew.

Krhviopij rzucił coś w Starym Języku. Żołnierze chwycili mocniej, a kowal tatuował jego skroń, krocze i uda. Chłopak przez cały czas walczył, ale tusz wsiąkał głęboko w jego skórę, two­rząc trwałe znaki. Gdy to się skończyło, był wyczerpany i słabszy niż tuż po przemianie.

- Jego dłoń. Naznaczcie też jego dłoń. - Kowal potrząsnął głową - Zrób to albo obóz dosta­nie nowego kowala, bo ty będziesz martwy.

Drżąc, kowal ostrożnie wytatuował znaki na dłoni V, uważając, by nie dotknąć skóry. Gdy dokończył swego dzieła, Krhviopij spojrzał na V.

- Trzeba zrobić jeszcze jedną rzecz. Rozsuńcie mu nogi. Oddam naszej rasie przysługę, upewniając się, że nigdy nie spłodzi potomstwa.

V wytrzeszczył oczy. Żołnierze chwycili go za kostki i rozsunęli uda. Ojciec wyciągnął zza pasa czarny sztylet, ale po chwili go schował.

V otrząsnął się ze wspomnień. Zastanawiał się, co wypowiedział na głos. Sądząc po przerażeniu malującym się na twarzy kobiety, niemal wszystko.

Obserwował migotanie świecy w jej ciemnozielonych oczach.

- Nie dokończyli dzieła.

- Ale pewnie nie z powodu dobrych manier - powiedziała cicho. Potrząsnął głową i uniósł dłoń w rękawiczce.

- Niemal straciłem przytomność, ale mimo to moje całe ciało nagle się rozświe­tliło. Żołnierze, którzy mnie przytrzymywali, zginęli natychmiast. Podobnie kowal -posługiwał się metalowym narzędziem, więc energia przeszła po nim.

Na chwilę przymknęła oczy.

- Czy matka przeżyła? Skrzywił się.

- Odeszła, zanim jeszcze do niej dotarłem. Wykrwawiła się, miała paskudną ranę gardła. Ale słowo daję, reduktor skończył w kawałkach. Później nie wiedziałem, co zrobić z dzieciakiem. W końcu zabrałem go do handlarza, dla którego zabijałem, a on dał mi namiary na ludzi, którzy zajęli się chłopakiem. - V wybuchnął gorzkim śmiechem. - Okazało się, że zmarła kobieta była upadłą Wybranką, a ten chłopak? Został ojcem mojego brata Tohra. Jaki ten świat mały, co? Ponieważ ocaliłem pre-transa z krwi wojowników, wieści się rozeszły i mój brat Hardhy mnie odnalazł. Przedstawił mnie Ghromowi. Hardhego i mnie łączyła specyficzna więź, prawdopo­dobnie tylko on mógł przyciągnąć wtedy moją uwagę. Kiedy poznałem Ghroma, nie cieszyła go rola króla, a więzi rodzinne interesowały go nie bardziej niż mnie. Dlatego między nami coś zaiskrzyło. Ostatecznie zostałem wprowadzony do Bractwa. A tam... tak, jasny gwint, dalej już wiesz.

W ciszy, która nastąpiła, mógł tylko domyślać się, co kłębi się teraz w jej głowie. Myśl, że mogłaby go żałować, sprawiła, że zapragnął jej dowieść swojej siły. Na przykład podnosząc samochód.

Ale Jane nie chciała rozczulać się nad nim, doprowadzając go tym samym do jeszcze większego zmieszania. Rozejrzała się, choć mogła zobaczyć tylko dwie zapa­lone świece.

Cholera... stojąc teraz przed nią, po wyznaniu wszystkiego, nie był pewien, czy podoła temu, co zaplanował.

Rozdział dwudziesty dziewiąty

Czekając, V się odezwie, Jane pragnęła otoczyć go ramionami. Chciała zasypać go mnóstwem szczerych słów pocieszenia. Chciała wiedzieć, czy jego ojciec zginął i w jaki sposób. Miała nadzieję, że sukinsyn umierał długo i boleśnie.

Cisza się przeciągała. Wreszcie Jane odezwała się:

- Nie wiem, czy to pomoże... pewnie nie, ale muszę to powiedzieć. Nie trawię owsianki. Po dziś dzień mam po niej mdłości. — Modliła się, by nie powiedzieć cze­goś niewłaściwego. — To normalne, że wciąż zmagasz się ze wszystkim, co ci zrobio­no. Każdy by tak miał. To nie znaczy, że jesteś słaby. Doświadczyłeś przemocy ze strony kogoś, kto powinien cię chronić i wspierać. Samo to, że się nie załamałeś, jest cudem. Podziwiam cię za to. Policzki V poróżowiały.

- Wiesz... ja tak tego nie widzę.

- OK. Ale ja tak. - Żeby dać mu trochę czasu, odkaszlnęła i powiedziała: - Więc powiesz mi, po co tu jesteśmy?

V potarł twarz, jakby w próbie oczyszczenia myśli.

- Cholera, chcę być z tobą. Teraz.

Odetchnęła z ulgą, ale i ze smutkiem. Też chciała się z nim pożegnać. Pożegnać w sposób czuły i seksowny, i zrobić to gdzieś poza sypialnią, w której byli uwięzieni.

- Też chcę z tobą być.

Zapłonęła kolejna świeca. Potem czwarta na barku. Piąta przy łóżku z czarną sa­tynową pościelą.

Na jej wargach pojawił się uśmiech... dopóki nie rozjaśniła się szósta świeca, która wydobyła z mroku coś wiszącego na ścianie. Coś, co przypominało... łańcuchy? Zapłonęły kolejne świece. Maski. Bicze. Laski. Kneble. Czarny stół z rzemieniami zwisającymi na podłogę. Objęła się ramionami, cała drżąc.

Jezu... Nie takiego pożegnania pragnęła. Usiłując zachować spokój, powiedziała:

- Wiesz, to ma sens, jeśli wziąć pod uwagę, co cię spotkało. To, że lubisz takie rzeczy. - Cholera, nie da rady. - Więc... mężczyźni czy kobiety? A może jedni i dru­dzy?

Usłyszała trzeszczenie skóry i odwróciła się do niego. Zdjął kurtkę, a potem odłożył broń, o której istnieniu nie miała nawet pojęcia. Dalej dwa czarne noże, rów­nie dobrze ukryte. Chryste, był uzbrojony po zęby.

Jane objęła się mocniej. Chciała z nim być, ale nie przywiązana do stołu, w ma­sce, podczas gdy on odgrywałby sceny z 9 i pół tygodnia, biczując ją do krwi.

- V, posłuchaj, nie sądzę...

Zdjął koszulę. Mięśnie pleców naciągnęły kręgosłup, mięśnie piersiowe napięły się i rozluźniły. Zrzucił z nóg buty.

Jasna... cholera, pomyślała, gdy zaświtało jej, o co w tym chodzi.

Zdjął skarpetki i spodnie, pod którymi, jak się okazało nie miał bokserek. W ab­solutnej ciszy przeszedł po błyszczącej, marmurowej podłodze i podciągnął się zgrab­nym ruchem na stół. Wyciągając się, wyglądał niezaprzeczalnie wspaniale - doskonałe mięśnie, pełne elegancji i męskości Odetchnął głęboko, jego żebra uniosły się i opa­dły.

Lekkie drżenie przebiegło po jego ciele... a może to tylko płomienie świec? Prze­łknął głośno ślinę. Nie, on naprawdę drżał ze strachu.

Zamknął oczy i odpowiedział, niemal nie poruszając wargami:

- Dałaś mi tak wiele... nie tylko jeden weekend. Zastanawiałem się, jak mógł­bym ci odpłacić... Wiesz, uczciwa wymiana i takie tam, prawda o zwracaniu owsianki za historię moich blizn. Mam tylko siebie i to... - Uderzył kłykciami w twarde drewno stołu. - Odsłaniam się, jak tylko potrafię, i to właśnie chcę ci ofiarować.

- Nie chcę cię krzywdzić.

- - Wiem. - Otworzył szeroko oczy. - Ale chcę, żebyś miała mnie takim, jakim nikt mnie nie miał i mieć nie będzie. Dlatego wybierz maskę.

Gdy przełykał ślinę, obserwowała, jak jabłko Adama wędruje w górę i w dół je­go krtani.

- Nie takiego prezentu chcę. Ani takiego pożegnania. Zapadło długie milczenie. Wreszcie powiedział:

Teraz to już naprawdę tego nie chciała. Pomyśleć, że miałaby być z czyimś na­rzeczonym...

- Nie widziałem tej kobiety. Ani ona nie widziała mnie. - Spojrzał na Jane. - A to dopiero pierwsza z czterdziestu.

- O to mi chodzi. Od tej pory seks będzie czysto biologiczną funkcją. Poza tym nigdy nie był to dla mnie problem, prawda? Chcę to zrobić z tobą, bo... Nieważne, po prostu chcę.

Spojrzała na niego. Jego szeroko otwarte, niespokojne oczy, blada twarz i perlą­cy się na piersi pot świadczyły, ile kosztuje go takie odkrycie się. Odmowa oznacza­łaby poniżenie go, zaprzeczenie jego odwadze.

-Co... Co konkretnie mam zrobić?

Kiedy V skończył jej wyjaśniać, odwrócił się i zapatrzył w sufit. Światło świec grało na czarnej powierzchni, przez co przypominał kałużę oleju. Czekając na odpo­wiedź Jane, dostał zawrotów głowy, jakby pokój odwrócił się do góry nogami, a on sam wisiał pod sufitem, o włos od upadku i utonięcia w tej oleistej sadzawce.

Jane nie powiedziała ani słowa.

Jezu... Nic tak nie boli, jak ofiarowanie samego siebie i poznanie smaku odrzuce­nia.

Z drugiej strony, może nie przepadała za sushi z wampirów.

Podskoczył, czując jej dłoń na stopie. Usłyszał brzęk metalu, gdy podniosła klamrę. Spojrzał na swe ciało, gdy czterocalowy skórzany pas otoczył jego kostkę. Widok jasnych kobiecych dłoni krępujących jego kończyny sprawił, że jego członek natychmiast się uniósł.

Jane w skupieniu przeciągnęła koniec skórzanego pasa przez klamrę i zaciągnęła.

Nie podnosząc wzroku, pociągnęła. Gdy pas wgryzł się w jego skórę, V odrzucił głowę w tył i jęknął.

Gdy przypinała drugą nogę, cały się trząsł, nie tylko z przerażenia, ale i z choler­nego podniecenia. Oba te wrażenia spotęgowały się jeszcze, gdy unieruchomiła jeden, a później drugi nadgarstek.

- Teraz knebel i maska - mówił, chrypiąc, bo płynąca w nim krew była na prze­mian zimna i gorąca, a krtań miał ściśniętą jak pętle na kończynach.

Spojrzała.

- Jesteś pewny?

Jane potrząsnęła głową.

- Nie mogę założyć ci maski. Muszę widzieć twoje oczy. Nie mogę... Właśnie, nie zrobię tego bez kontaktu wzrokowego. Zgoda?

To chyba nie był najgorszy pomysł. Knebel spełniał swoje zadanie, przyprawia­jąc go o duszności... a opaski na rękach i nogach sprawiały, że czuł się jak w pułapce. Gdyby nie widział i nie miał pewności, że to ona, pewnie nie dałby rady.

Skinął głową, więc upuściła maskę na podłogę i zdjęła płaszcz. Później poszła po jedną z czarnych świec.

Gdy z nią wróciła, płuca V płonęły. Wzięła głęboki wdech. - Jesteś pewien?

Znowu potwierdził, choć jego nogi drżały, a oczy były wielkie jak koła młyń­skie. Z przerażeniem i podnieceniem obserwował, jak kobieta wyciąga rękę nad jego pierś... i przechyla świeczkę.

Kropla czarnego wosku spadła na jego sutek, zmuszając go do wbicia zębów w lateksową kulkę, do próby wyszarpnięcia się z pętli. Penis natychmiast stanął mu na sztorc i z trudem powstrzymał zbliżający się orgazm.

Robiła dokładnie to, o co prosił, przesuwając świecę wzdłuż jego ciała coraz ni­żej, i niżej, przeskakując nad czułym miejscem do kolan i powoli wracając do góry. Ból się w nim kumulował: początkowo przypominał użądlenie pszczoły, ale z czasem stawał się coraz bardziej intensywny. Pot spływał mu po czole i po żebrach, a on od­dychał ciężko przez nos, aż całe jego ciało wygięło się nad stołem.

Szczytował pierwszy raz, gdy odstawiła świecę, wzięła do ręki laskę... i dotknęła nią samego końca członka. Zawył i wytrysnął na pokrywający jego brzuch zastygły wosk.

Jane zamarła, jakby ta reakcja ją zaskoczyła. Później przesunęła laską po bałaga­nie, którego narobił, rozmazując mu spermę na piersi. Zapach upojenia wypełnił po­kój, podobnie jak jego jęki. Gładziła laską jego tors, a później biodra.

Drugi raz doszedł, gdy wsunęła laskę między jego nogi i zaczęła nią pocierać wnętrze jego ud. Wypełniły go strach, pożądanie i miłość, stając się jego mięśniami i kośćmi. Nie zostało w nim nic poza emocją i potrzebą, i podporządkowaniem się jej prowadzeniu.

Właśnie wtedy zamachnęła się i uderzyła laską w jego uda. Jane nie mogła uwierzyć, że mimo tego, co robiła, czuła coraz większe podniece­nie. Ale widok rozciągniętego i unieruchomionego V, i fakt, że szczytował tylko dla niej, sprawiały że ledwo powstrzymywała się przed wskoczeniem na niego. Uderzała laską na pewno słabiej, niż by tego chciał, ale wystarczająco mocno, by zostawiać śla­dy na jego udach, brzuchu i klatce. Nie mogła uwierzyć, że mu się to podobało, zwłaszcza po tym, czego w życiu doświadczył. Jego skupione na niej oczy jaśniały jak żarówki, rzucając białe cienie nad mizernym światłem świec. A gdy znowu doszedł po pokoju po raz kolejny rozszedł się ten mroczny, ostry zapach, który jej się z nim koja­rzył.

Pragnienie kontynuowania tego wszystkiego napełniało ją wstydem, jednocze­śnie fascynując... Podobnie jak to, że widok pudełka z metalowymi zatrzaskami i pejcze na ścianach nie wydawały się jej już nie na miejscu, raczej zmieniały spojrze­nie na zakres erotycznych możliwości. Nie chciała go krzywdzić. Pragnęła tylko, by jego odczucia ani na chwilę nie osłabły. Pragnęła zabrać go do kresu jego seksualnej wytrzymałości.

Wreszcie nakręciła się do tego stopnia, że zdjęła spodnie i bieliznę.

- Teraz będę cię pieprzyć - zapowiedziała.

Zajęczał, desperacko kręcąc biodrami i wypychając je w górę. Mimo że już tyle razy szczytował, jego członek był twardy jak kamień i pulsował, jakby był o krok od kolejnego wytrysku.

Wdrapała się na stół i rozsunęła nogi nad jego miednicą. Wciągnął powietrze tak gwałtownie, że aż ją zdenerwował. Oddychał tak ciężko, że chciała zdjąć mu knebel, ale potrząsnął głową i odsunął się od jej dłoni.

- Jesteś pewny?

Z zapałem pokiwał głową, więc opuściła się na jego śliskie od spermy biodra i na twardy dowód jego podniecenia, przyjmując go w głąb siebie. Wywrócił oczami i zatrzepotał powiekami, jakby był o włos od omdlenia, wbijając się w nią tak głęboko, jak tylko zdołał.

Ujeżdżając go, zdjęła bluzkę i stanik. V zmagał się z więzami, aż skóra zaczęła głośno trzeszczeć. Gdyby był wolny, z pewnością w tej chwili leżałaby pod nim na plecach.

- Patrz, jak cię biorę — powiedziała, przesuwając jedną z dłoni na swoją szyję. Gdy jej palce musnęły ślad po ugryzieniu, V z jękiem rozchylił wargi, ukazując wy­dłużające się kły, wbijające się w czerwoną lateksową kulkę.

Nie przestając dotykać swojej szyi, podniosła się na kolana, wysuwając go przy tym z siebie. Chwilę później znów osunęła się na niego, szybko i mocno, a on natych­miast wytrysnął, zalewając jej wnętrze. Nawet gdy już przestał szczytować, pozostał w pełnej erekcji.

Jane nigdy jeszcze nie czuła się tak seksownie. Zachwycało ją to, że pokryty był woskiem i spermą, że jego skóra błyszczała od potu i czerwieniała od uderzeń, że będą musieli sprzątnąć cały ten bałagan. Zrobiła to wszystko dla niego, a on wielbił ją za to, co zaszło, i dlatego było to w porządku.

Czując, że i jej spełnienie się zbliża, spojrzała w jego szeroko otwarte, dzikie

oczy.

W tej chwili pragnęła nigdy go już nie opuszczać.

Rozdział trzydziesty

Kiedy Fritz wjechał mercedesem na krótki podjazd apartamentowca i zaparkował, V wyjrzał przez przednią szybę.

Zamilkł, wracając myślami do ostatnich dwóch godzin. Co ona z nim zrobiła... Chryste, nic do tej pory nie było tak erotyczne. I nic nie było tak słodkie jak to, co na­stąpiło potem. Po zakończonej sesji uwolniła go i zabrała pod prysznic. Strumień wody zmył jego podniecenie i odkleił wosk ale tak naprawdę oczyszczenia wymagało jego wnętrze.

Miał nadzieję, że czerwone ślady, które zostawiła na jego ciele, nie znikną. Chciał mieć je na swojej skórze na zawsze Boże, nie może pozwolić jej odejść.

- Jak długo tu mieszkasz?

- Od czasu mojego stażu. Czyli od dziesięciu lat.

Dwa tygodnie temu pan Hancock wyprowadził się do domu opieki. Nowy są­siad, kimkolwiek jest, prawdopodobnie będzie taki sam, ponieważ jednopoziomowe mieszkania zazwyczaj zamieszkiwane są przez osoby starsze. A tak nawiasem mó­wiąc, to gadam od rzeczy.

A on grał na zwłokę.

- Więc jestem szczęściarzem. - Spojrzał na zegarek. Cholera, czas płynął jak woda przez odpływ wanny, nie pozostawiając po sobie nic oprócz chłodu. - Oprowa­dzisz mnie?

- Oczywiście.

Wysiadł pierwszy, zlustrował okolicę i dopiero wtedy przesunął się, pozwalając jej wyjść. Powiedział Fritzowi, żeby znikał, tak jakby ten mógł się zdematerializować.

Jane otworzyła drzwi kluczem i po prostu nacisnęła klamkę. Żadnego alarmu. Tylko jeden zamek. A od wewnątrz żadnej zasuwy ani łańcucha. Mimo że nie miała wrogów tak jak on, to nie było zbyt bezpieczne. On to...

Nie, on nie będzie tego zmieniał. Ponieważ w ciągu kilku następnych minut sta­nie się dla niej obcy.

Żeby wziąć się w garść, rozejrzał się dokoła. Umeblowanie mieszkania nie miało sensu. Te wszystkie mahoniowe meble i olejne obrazy na tle ścian w kolorze kości słoniowej sprawiały wrażenie muzeum. Z czasów Eisenhowera.

- Twoje meble...

Rozejrzał się po salonie, przyglądając się przedmiotom, które mogły należeć do lekarza mieszkającego w domu w stylu kolonialnym, sąsiada Brucea Wayna. Wszyst­kie te graty zmniejszały pokoje. Bez nich mieszkanie byłoby pewnie bardziej prze­stronne.

- Nie wiem, po co to wszystko trzymam. Nie lubiłam przecież mieszkać wśród nich. - Obróciła się lekko i zatrzymała.

Cholera, on też nie wiedział, co powiedzieć. Ale wiedział, co musi zrobić.

mieszkania, kuchnia utrzymana była w kolorach białym i kremowym, ale tu przynajmniej nie miał wrażenia, że potrzebny mu jest stopień naukowy. Stół i krzesła w kąciku śniadaniowym zrobione były z jasnego drewna sosnowego i wielkością pasowały do pomieszczenia. Granitowe blaty lśniły. Sprzęty kuchenne były z nie­rdzewnej stali.

-Urządziłam ją rok temu.

Chwilę jeszcze kontynuowali tę towarzyską pogawędkę, ignorując fakt pojawie­nia się na ich ekranie napisu KONIEC GRY.

V podszedł do kuchenki i na chybił trafił otworzył lewą górną szafkę. Bingo. Znalazł tam puszkę z czekoladą w proszku.

Wyjął, postawił na blacie i podszedł do lodówki.

- Co robisz? - zapytała.

- Masz kubek? Garnek? - Złapał karton mleka, otworzył i powąchał. Wyjaśniła mu, gdzie wszystko znajdzie. Mówiła niskim głosem, jak gdyby nagle nie potrafiła się opanować. Wstydził się przyznać, ale cieszyło go, że jest zmartwiona. Dzięki temu czuł się mniej żałosny i osamotniony w środku tego okropnego pożegnania.

Boże, jaki z niego dupek.

Wyjął emaliowany rondel i duży kubek, potem ustawił mały płomień na ku­chence. Kiedy mleko się podgrzewało, spojrzał na ustawione na blacie naczynia i poczuł, że jego umysł udaje się na krótkie wakacje. Sceneria przypominała reklamę Nestle, w rodzaju tych, gdzie mama z przedmieścia zajmuje się domem, podczas gdy dzieci bawią się na śniegu, aż czerwienią im się nosy i marzną dłonie. Mógł to sobie wyobrazić: zmarznięta, rozkrzyczana grupka wraca do środka akurat w momencie, gdy zadowolona z siebie mamusia wyjmuje krem do smarowania pieczywa, który mógłby obrzydzić cukier nawet największemu łasuchowi.

Już prawie słyszał głos w tle: Nie ma jak Nestle.

Tylko że nie ma tu ani dzieci, ani mamy. Ani szczęśliwego ogniska domowego, chociaż mieszkanie jest całkiem ładne. To było zwyczajne kakao. Takie, które daje się ukochanej osobie, bo nie wiadomo, co jeszcze można zrobić i oboje jesteście w roz­sypce. Takie, które mieszasz, czując jednocześnie ucisk w żołądku, masz suche usta i poważnie rozważasz możliwość rozpłakania się, ale jesteś zbyt męski, żeby tak się od­kryć.

Takie, w które wkładasz całą miłość, której nie zdołałeś wyrazić i możesz nie mieć już możliwości tego zrobić.

- Niczego nie będę pamiętać? - zapytała sucho.

Dodał trochę więcej proszku i zamieszał, przyglądając się, jak znika w wirują­cym mleku. Nie mógł odpowiedzieć, po prostu nie potrafił tego powiedzieć.

Gdy się nie odezwała, obejrzał się przez ramię. Stała przed lodówką, obejmując się ramionami, a oczy jej błyszczały.

Kurwa. W porządku, zmienił zdanie. Nie chciał, żeby czuła się tak podle jak on. Zrobi wszystko, żeby nie była taka nieszczęśliwa.

To było w jego mocy, prawda?

Sprawdził mleko i wyłączył ogień. Gdy napełniał kubek, delikatne bulgotanie obiecywało relaks i satysfakcję, jaką chciał ofiarować swojej samicy. Podał jej kubek, a gdy nie chciała go przyjąć, złapał ją za rękę. Wzięła kakao tylko dlatego, że ją do tego zmusił, ale nie wypiła.

-Nie chcę, żebyś odszedł - wyszeptała łamiącym się głosem.

Położył dłoń na jej policzku. Poczuł miękkość i ciepło jej twarzy. Wiedział, że kiedy stąd wyjdzie, zostawi tu swoje głupie, pieprzone serce. Jasne, że coś będzie biło w jego piersi i pompowało krew, ale od tej pory będzie to tylko zwykła mechaniczna funkcja.

Zaraz. Tak było przecież wcześniej. Ona po prostu ożywiła je tylko na krótką chwilę.

Objął ją ramionami i oparł brodę na czubku jej głowy. Do diabła, już zawsze za­pach czekolady będzie mu się kojarzył tylko z nią.

Kiedy zamknął oczy, poczuł mrowienie przesuwające się wzdłuż kręgosłupa, przez kark, aż do szczęki. Wschodziło słońce i w ten sposób jego ciało mówiło mu, że czas na ucieczkę. I to natychmiast.

Odsunął się i przycisnął usta do jej ust.

- Kocham cię. I będę cię kochał nawet wtedy, gdy ty nie będziesz już pamiętać o moim istnieniu.

Zamrugała powiekami, powstrzymując łzy, aż w końcu było ich zbyt wiele, żeby to było możliwe. Otarł jej twarz swoimi kciukami.

-V... Ja...

Zawahał się przez moment. Kiedy jednak nie dokończyła, ujął dłonią jej brodę i spojrzał w oczy.

- O Boże, ty chcesz to zrobić - powiedziała. - Ty chcesz...

Rozdział trzydziesty pierwszy

Jane zamrugała i spojrzała w dół, na kubek z gorącą czekoladą, który trzymała w dłoni. Coś do niej kapało.

Jezu... Łzy lały się jej po twarzy, wpadając do kubka, mocząc jej koszulę. Całe jej ciało drżało, kolana się uginały, czuła potworny ból w klatce piersiowej. Z jakieś nie­zrozumiałego powodu miała ochotę paść na podłogę i szlochać.

Ocierając policzki, rozejrzała się po kuchni. Na blacie zauważyła mleko, kakao i łyżkę. Z garnka na kuchence wciąż unosiła się para. Szafka po lewej nie była całkowi­cie domknięta. Nie mogła sobie przypomnieć momentu, kiedy wyjmowała te wszyst­kie rzeczy, ale zwykle tak się dzieje z powtarzanymi często czynnościami. Wypiera się je ze świadomości.

Co, do diabła? Przez okno naprzeciwko kącika śniadaniowego ujrzała kogoś. Mężczyznę. Potężnego mężczyznę. Stał tuż obok kręgu światła rzucanego przez uliczną latarnię, więc nie mogła dostrzec jego twarzy, ale była pewna, że jej się przy­gląda.

Bez żadnego wyraźnego powodu łzy zaczęły lać się niemal strumieniem. A płacz jeszcze się nasilił, gdy nieznajomy odwrócił się i poszedł w dół ulicy.

Jane odstawiła kubek na blat i wybiegła z kuchni. Musi go dogonić. Musi go za­trzymać.

Kiedy jednak dotarła do drzwi, potworny ból głowy dosłownie zwalił ją z nóg. Leżąc na białych, zimnych płytkach przekręciła się na bok, potarła palcami skronie i westchnęła.

Leżała tam Bóg wie jak długo, oddychając i modląc się, żeby ból minął. Kiedy to wreszcie nastąpiło, uniosła się i oparła o drzwi wejściowe. Zastanawiała się, czy to był wylew, ale nie było żadnych rozpoznawalnych objawów ani widocznych zaburzeń. Tylko jeden potworny atak bólu.

To muszą być pozostałości po grypie, która męczyła ją przez cały weekend. Wi­rus, który krążył po szpitalu od tygodni, dosłownie zrobił z niej warzywo. To miało sens. Od dawna nie chorowała, więc widocznie musiała to nadrobić.

Mówiąc o zaległościach... Cholera, czy w ogóle zadzwoniła, żeby przełożyć roz­mowę w Columbii? Nie miała najmniejszego pojęcia... więc pewnie nie. Do diabla nie pamiętała nawet, jak opuściła szpital w czwartek wieczorem.

Nie była pewna, jak długo robiła za blokadę drzwi, ale w pewnym momencie ze­gar nad kominkiem zaczął wybijać godzinę. To był jeden z zegarów z gabinetu jej ojca w Greenwich, staroświecki Hamilton wykonany z solidnego mosiądzu, mogłaby przysiąc, że wybijał godziny z brytyjskim akcentem. Nigdy go nie znosiła, ale dobrze chodził.

Szósta rano. Czas iść do pracy.

Świetny plan, ale kiedy usiłowała wstać, nie miała już wątpliwości, że nie pój­dzie do szpitala. Była oszołomiona, słaba i wyczerpana. Nie była w stanie zajmować się pacjentami, wciąż czuła się fatalnie.

Niech to szlag... musi zadzwonić i powiedzieć, że nie przyjdzie. Gdzie jest jej pa­ger?

I telefon?

Zmarszczyła brwi. Płaszcz i torba, którą zapakowała na wyjazd, leżały na podło­dze przed szafą w holu. Ale nie było komórki. Ani pagera. Zawlokła swój nędzny ty­łek na górę i sprawdziła przy łóżku, tam też ich nie było. Wróciła na dół i poszła do kuchni. Nic. Nie było też jej torby na ramię, którą zawsze brała do pracy. Czy to moż­liwe, że zostawiła ją na cały weekend w samochodzie?

Otworzyła drzwi do garażu, światło zapaliło się automatycznie.

Dziwne. Jej samochód był zaparkowany przodem. Zazwyczaj wjeżdżała tyłem.

Co tylko dowodziło, jak źle musiała się czuć. Oczywiście jej torba była na przed­nim siedzeniu. Przeklinała samą siebie pod nosem, wróciła do mieszkania i wybrała numer. Jak mogła zniknąć na tak długo bez uprzedzenia? Nawet jeśli inni lekarze mo­gli ją zastąpić, nigdy nie pozwalała sobie na bycie poza zasięgiem dłużej niż pięć go­dzin.

Miała kilka wiadomości, ale na szczęście żadna z nich nie była pilna. Najważ­niejsze, dotyczące pacjentów, zostały przekazane do kogoś, kto miał dyżur, więc resztą mogła zająć się później.

Wychodząc z kuchni do sypialni, spojrzała na kubek kakao. Nie musiała go doty­kać, żeby wiedzieć, że było już zimne. Mogła je wylać. Podniosła kubek, ale nagle za­wahała się. Z jakiegoś powodu nie mogła znieść myśli o wylaniu. Zostawiła kubek w tym samym miejscu na blacie, mleko jednak schowała do lodówki.

W sypialni zrzuciła ubranie na podłogę, założyła czysty podkoszulek i weszła do łóżka.

Układając się pod kołdrą, zdała sobie sprawę, że jej ciało jest dziwnie zdrętwiałe, zwłaszcza wewnętrzna strona ud i dół pleców. W innych okolicznościach powiedzia­łaby, że to przez rewelacyjny seks... albo górską wspinaczkę. Tymczasem to tylko zwykła grypa.

Cholera. Columbia. Rozmowa.

Później zadzwoni do Kena Falchecka, przeprosi, mając nadzieję po raz drugi, że da się przełożyć spotkanie. Bardzo chcieli ją zatrudnić, ale niestawienie się na rozmo­wę z ordynatorem oddziału było dużym nietaktem. Nawet jeśli powodem była choro­ba.

Zupełnie nie mogła się ułożyć na poduszce. Szyję miała spiętą, a kiedy sięgnęła ręką, żeby ją wymasować, zmarszczyła brwi. Z prawej strony znalazła obolałe miej­sce... Co, do diabła? Miała tam jakiś ślad, zgrubiałe kropki.

Nieważne. Wysypka nie była czymś niezwykłym podczas grypy. A może ugryzł

ją pająk?

Zamknęła oczy i nakazała sobie odpoczynek. Odpoczynek był dobry. Odpoczy­nek pomoże jej szybciej uporać się z chorobą. Odpoczynek przywróci ją do normal­nego stanu, pomoże naładować się jej organizmowi.

Zaczynała zasypiać, kiedy nagle w myślach zobaczyła obraz mężczyzny z bród­ką i diamentowymi oczami. Jego usta poruszały się, układając się w słowa... „kocham cię". Jane kurczowo chwytała się tego obrazu, ale szybko zapadała w objęcia ciemno­ści. Walczyła ze snem, przegrywając. Ostatnią rzeczą, jakiej była świadoma, były łzy spływające na poduszkę.

Czyż to nie było dziwne?

John usiadł w siłowni na ławce do wyciskania i przyglądał się, jak Zbihr pracuje nad bicepsami. Wielkie, metalowe ciężarki wędrowały w górę i w dół, wydając subtel­ny, stukający dźwięk, jedyny dźwięk w pomieszczeniu. Jak dotąd nie rozmawiali; to było jak jeden z ich spacerów, tylko bez lasu. Jednak przemowa się zbliżała, John to przeczuwał.

Z odłożył ciężarki na matę i wytarł twarz. Jego goła pierś lśniła, podnosząc się i opadając.

Jego żółte oczy spojrzały na Johna. „Zaczyna się", pomyślał.

- Więc, jeśli chodzi o twoją przemianę... Dobra... czyli zaczniemy od łatwiej­szej sprawy.

Co w związku z tym?

- Jak się czujesz?

Dobrze. Niepewnie. Inaczej. — Wzruszył ramionami. - Wiesz jak to jest, kiedy obcinasz paznokcie i masz to dziwne uczucie w palcach przez cały dzień, taką nadwrażliwość? Ja tak się czuję na całym ciele.

Co on, do cholery, wygaduje. Przecież Z sam przeszedł przemianę. Dobrze wie­dział, jak to jest potem.

Zbihr upuścił ręcznik i podniósł ciężarki do drugiej rundy ćwiczeń.

Z utkwił wzrok w matach i kolejno podnosił ramiona, najpierw lewe, potem pra­we. Lewe. Prawe. Lewe. Zadziwiające, że takie ciężary wydawały taki delikatny dźwięk.

- Wiesz, Layla złożyła raport.

- O... cholera. Co powiedziała? „Proszę... tylko nie o prysznicu... "

- Powiedziała, że nie uprawialiście seksu. Mimo że w pewnym momencie wy­glądało na to, że chciałeś.

John bezmyślnie śledził powtórzenia Z. Prawa. Lewa. Prawa. Lewa.

Kto o tym wie?

- Ghrom i ja. Tylko my. Nikt więcej o tym nie wie. Pytam o to na wypadek, gdyby dolegało ci coś fizycznie. Coś, co trzeba by przebadać.

John wstał i zaczął chodzić, chwiejąc się jak pijany.

- Dlaczego przerwałeś, John?

Spojrzał na brata i już chciał go jakoś spławić, kiedy nagle zdał sobie sprawę, że nie jest w stanie tego zrobić. Z oczu Z dało się wyczytać, że on wie.

Kurwa mać. Agrhes się wygadał. Ta sesja terapeutyczna w klinice, kiedy John opowiadał, co mu się przytrafiło na klatce schodowej, wyszła na jaw.

Ty wiesz - John westchnął z wściekłością. - Ty, kurwa, wiesz, prawda?

- Tak, wiem.

Ten pierdolony terapeuta powiedział, że to poufne...

- Kopia twojej historii choroby została tu przysłana. To standardowa procedura dla wszystkich uczniów na wypadek, gdyby coś się stało w siłowni lub gdyby prze­miana rozpoczęła się, gdy jesteś w obiekcie.

Kto to czytał?

- Tylko ja. I nikt inny tego nie przeczyta, nawet Ghrom. Schowałem to i tylko ja wiem gdzie.

John odetchnął. To było pocieszające.

Kiedy to przeczytałeś?

-Tydzień temu, kiedy zdałem sobie sprawę, że twoja przemiana nastąpi lada dzień.

Co... co tam było napisane?

- Właściwie wszystko. Kurwa.

- To dlatego nie chcesz iść do Agrhesa, prawda? - Z ponownie odłożył ciężarki. - Myślisz, że ten facet znowu urządzi ci terapię?

Nie lubię o tym mówić.

- Nie dziwię ci się. I wcale cię o to nie proszę. John zdobył się na lekki uśmiech.

Nie uraczysz mnie całym tym gównem o tym, jak to rozmowa jest dla mnie dobra, co ?

- Nie. Sam też nie jestem zbyt rozmowny, więc nie mogę polecać tego innym. -Z oparł łokcie na kolanach i pochylił się do przodu. - Sprawa wygląda tak, John. Chcę, żebyś był absolutnie pewien, że to zostanie między nami. W porządku? Jeśli ktokol­wiek będzie chciał zobaczyć twoje akta, osobiście dopilnuję, żeby tak się nie stało, na­wet jeśli będę musiał skurwysyna spalić na popiół.

John przełknął, czując nagle grudę w gardle. Sztywnymi rękami zamigał: Dzięki.

- Ghrom chciał, żebym porozmawiał z tobą o tej sprawie z Laylą bo martwił się, że po przemianie może tyć coś nie tak z twoją pompką. Powiem mu, że byłeś zdenerwowany i dlatego tak wyszło, w porządku?

John kiwnął głową.

- Konia już waliłeś?

John zaczerwienił się od stóp do głów i rozważał możliwość zemdlenia. Gdy oceniał odległość od podłogi, która zdawała się być długa na sto jardów, stwierdził, że to całkiem niezłe miejsce, żeby się przewrócić. Mnóstwo mat, na które można upaść.

- Waliłeś?

Potrząsnął powoli głową.

- Zrób to raz, żeby upewnić się, że wszystko jest w porządku. - Z wstał, wytarł ręcznikiem tors i włożył koszulę. - Zakładam, że zajmiesz się tym w ciągu najbliż­szych dwudziestu czterech godzin. Nie będę pytał, jak ci poszło. Jeśli nic nie powiesz, uznam, że wszystko jest OK. Jeśli nie będzie, przyjdziesz do mnie i powiesz. Jakoś sobie z tym poradzimy. Może być?

Nie bardzo. A co, jeśli nie będzie mógł tego zrobić? Chyba tak.

- Jeszcze jedno. Co do tej spluwy i reduktorów.

Kurwa, w głowie już mu wirowało, a jeszcze musi się użerać z tą pieprzoną dzie­wiątką. Podniósł ręce, żeby zacząć się usprawiedliwiać...

- Nie obchodzi mnie, że biegaliście jak sfora. Prawdę mówiąc, chcę, żebyś chodził do Zero Sum uzbrojony.

John gapił się zdziwiony. To wbrew regułom.

- Czy ja wyglądam na takiego, który przejmuje się tym gównem? John uśmiechnął się.

Nie bardzo.

- Jeśli znowu będziesz na celowniku tych zabójców, zrób z nimi to samo, co wtedy. Z tego, co zrozumiałem, wyciąłeś im niezły numer i jestem z ciebie dumny, że wstawiłeś się za swoimi kumplami.

John się zarumienił, serce śpiewało mu w piersi. Nic poza bezpiecznym powro­tem Tohrtura nie mogłoby go bardziej uszczęśliwić.

- Domyślam się, że już wiesz, co powiedziałem Blastherowi? O twoich papie­rach i dowodzie osobistym i o chodzeniu do Zero Sum?

John kiwnął głową.

- Chcę, żebyś nadal chodził do tego klubu, jeśli tylko będziesz w centrum, przy­najmniej przez miesiąc, aż będziesz wystarczająco silny. I mimo że mam ochotę cię uściskać za to, co się stało wczoraj, nie chcę, żebyś polował na reduktorów. Jeśli do­wiem się, że to robisz, dam ci szlaban jak dwunastolatkowi. Masz przed sobą wiele nauki i nie masz jeszcze pojęcia, jak korzystać ze swojego ciała. Jak będziesz się włó­czył i dasz się zabić, będę naprawdę wkurwiony. Chcę, żebyś dał mi słowo, John. Te­raz. Nie uganiaj się za tymi draniami, dopóki nie powiem ci, że jesteś gotowy. Rozu­miemy się?

John wziął głęboki oddech i spróbował wymyślić najpoważniejszą przysięgę, jaką mógłby złożyć, ale wszystko wydawało się nieprzekonujące. Westchnął więc tylko i zamigał:

Przysięgam, że nie będę na nich polował.

- Dobrze. W porządku, na dzisiaj wystarczy. Idź spać. - Kiedy Z się odwrócił, John zagwizdał, żeby zwrócić jego uwagę. Brat spojrzał przez ramię.

- Tak?

John musiał zmusić swoje ręce do zamigania tego, co krążyło mu po głowie... ponieważ wątpił, że będzie miał odwagę zrobić to ponownie.

Czy teraz myślisz o mnie inaczej? Z powodu tego, co się wtedy stało... no wiesz, na klatce? Powiedz szczerze?

Z mrugnął. Drugi raz. I trzeci. A potem dziwnie cienkim głosem powiedział:

- Nigdy. To nie była twoja wina, nie zasłużyłeś na to. Słyszysz? To nie była twoja wina.

John zamrugał, czując napływające łzy. Musiał odwrócić wzrok i spojrzał w dół swojego wielkiego ciała prosto na maty. Z jakiegoś powodu, mimo że daleko miał do ziemi poczuł się niższy niż kiedykolwiek.

- John - powiedział Z. - Słyszałeś, co powiedziałem? Nie twoja wina. Nie za­służyłeś na to.

John wzruszył ramionami, potem westchnął.

Jeszcze raz dzięki, że nic nie powiedziałeś. I że nie zmuszasz mnie do mówienia o tym.

Kiedy Z się nie odezwał, spojrzał w górę. Tylko po to, żeby zrobić krok w tył. Twarz Z zmieniła się. Nie tylko dlatego, że jego oczy stałe się czarne. Kości policzko­we wydawały się bardziej wydatne, skóra ściągnięta, blizna bardzo widoczna. Jego ciało emanowało zimnem, chłodząc powietrze, zmieniając szatnię w lodówkę.

- Nikt nie powinien zostać pozbawiony niewinności siłą. Ale jeśli komuś się to zdarzy? Musi nauczyć się radzić sobie z tym, bo to tylko jego dotyczy. Jeśli nie bę­dziesz chciał powiedzieć ani jednego pieprzonego słowa na ten temat, ode mnie też nic o tym nie usłyszysz.

Wyszedł i temperatura zaczęła wracać do normy.

John wziął głęboki oddech. Nigdy by nie przypuszczał, że Z będzie tym bratem, który stanie się mu najbliższy. W końcu oni dwaj nie mieli ze sobą nic wspólnego. Ale z pewnością nigdy nie zawiódł żadnego ze swoich przyjaciół.

Rozdział trzydziesty drugi

Kilka godzin później Furiath rozsiadł się na sofie w gabinecie Ghroma, za­kładając nogę na nogę. To było pierwsze spotkanie Bractwa od czasu, gdy V został postrzelony i wciąż jeszcze wszystko było jakby nienaturalne. No i jeszcze ta sprawa, o której nikt na razie nie mówił.

Spojrzał na Vrhednego. Brat stał przed podwójnymi drzwiami i patrzył prosto przed siebie pustym wzrokiem, jaki można zobaczyć u kogoś oglądającego stare we­sterny w telewizji. Lub gdy całe życie staje przed oczami.

Ten efekt żywego trupa był łatwy do rozpoznania, ponieważ już kiedyś mogli to w tym pokoju obserwować. Podobnie zachowywał się Rankohr, kiedy myślał, że stracił Mary na zawsze. A nawet Z, gdy zdecydował się pozwolić odejść Belli.

Taaa... Zakochane wampiry były bez swoich samic jak puste naczynia, nic poza kupą mięśni i kości obleczonych skórą. I mimo że każdy taki przypadek wywoływał żal, całe to gówno z Najsamcem, które V miał na głowie, czyniło stratę Jane jeszcze bardziej okrutną. Chociaż, jak - do cholery - na dłuższą metę miałoby to funkcjonować? Lekarz człowieków. Wampir wojownik. Żadnego wspólnego mianownika.

- V? Hej, Vrhedny? - zabrzmiał głos Ghroma.

V podskoczył

- Musisz zabrać ze sobą przedstawiciela Bractwa. Zakładam, że to będzie Bu­tch, zgadza się?

V spojrzał na glinę siedzącego w jasnoniebieskim fotelu.

- Nie masz nic przeciwko temu?

Butch, który najwyraźniej martwił się o V, natychmiast wstał:

- Oczywiście, że nie. Co mam robić?

Gdy V się nie odezwał, ciszę przerwał Ghrom:

więc... kilka zmian. Furiath, ty dzisiaj będziesz w terenie. Tak, wiem, że jesteś spięty po tym, jak zostałeś ranny, ale zauważyłem, że opuściłeś swoje ostatnie dwa dyżury. Gdy Furiath kiwnął głową, Ghrom uśmiechnął się krzywo.

Prawdę mówiąc, i tak musiał coś załatwić. Więc zajebiście mu to pasowało.

Po Drugiej Stronie, w świętej marmurowej komnacie kąpielowej, Cormia ma­rzyła o tym, żeby mogła opuścić swoje ciało. Co teraz, gdy było ono tak starannie przygotowane dla Najsamca, zakrawało na ironię. Można by pomyśleć, że w tej sytu­acji powinna pragnąć w nim pozostać. W końcu została poddana tylu rytualnym ką­pielom... jej włosy zostały umyte... na twarz nałożono maseczki z różanej maści, po­tem z lawendowej, a następnie z szałwii oraz hiacyntów. Całe ciało nacierano jej olejkami, podczas gdy pozostałe Wybranki paliły kadzidła i intonowały modlitwy na cześć Najsamca. Wszystko to sprawiło, że poczuła się jak jedna z pozycji w bufecie. Kawałek mięsa, przyprawiony i gotowy do spożycia.

- Będzie tu za godzinę - powiedziała przełożona. - Nie marnujcie czasu.

Serce Cormii stanęło, a potem zaczęło walić jak oszalałe. Stan odrętwienia spo­wodowany parą i ciepłą wodą ustąpił, pozostawiając ją boleśnie świadomą faktu, iż życie, jakie dotąd wiodła, wkrótce dobiegnie końca.

- Och, jest już szata - powiedziała z zachwytem jedna i Wybranek.

Cormia spojrzała przez ramię. Przez złote drzwi po przeciwnej stronie wielkiej marmurowej sali weszły dwie Wybranki, niosąc białą szatę z kapturem. Szata wyszy­wana była diamentami i złotem, które jaskrawo lśniły w świetle świec. Za nimi kolej­na z Wybranek niosła w ramionach przezroczysty szal.

- Przynieś ten woal — rozkazała przełożona. — I załóż go jej.

Przejrzysty szal został udrapowany na głowie Cormii i osiadł na niej ciężarem tysiąca kamieni. Kiedy opadł na jej twarz, świat dookoła okrył się mgłą.

- Wstań! - usłyszała rozkaz.

Wstając, z trudem złapała równowagę. Serce tłukło się w jej piersi, dłonie za­częły się pocić. Jej panika wzrosła, gdy ujrzała Wybrane niosące ciężką szatę. Kiedy obrzędowa szata została jej już założona, poczuła się tak, jakby ta materia ją w sobie uwięziła, jakby jakiś olbrzym stał za nią, ściskając jej ramiona wielkimi łapami.

Założono jej na głowę kaptur i wtedy okryła ją ciemność.

Rząd guzików został zapięty i Cormia starała się nie myśleć o tym, w jakich oko­licznościach i w jaki sposób zostaną rozpięte. Próbowała oddychać powoli i głęboko. Przez otwory w okolicach szyi docierała odrobina świeżego powietrza, jednak było go za mało. O wiele za mało.

Pod szatą wszystkie dźwięki były stłumione, równie ciężko byłoby usłyszeć jej głos na zewnątrz. Ale w końcu ona nie odgrywała istotnej roli ani w prezentacji, ani w rytuale godów. Była symbolem, a nie samicą, więc jej osobista reakcja nikogo nie ob­chodziła. Liczyła się tylko tradycja.

Cormia otworzyła usta i wyszeptała do siebie:

- Jestem sobą. Jestem sobą. Jestem sobą...

Łzy jej płynęły, ale nie była w stanie sięgnąć twarzy, żeby je wytrzeć, więc pły­nęły po policzkach i szyi, ginąc gdzieś w fałdach szaty.

Nagle, bez ostrzeżenia, uczucia wymknęły się jej spod kontroli, niczym dzikie zwierzę wypuszczone na wolność W panice, nad którą nie była w stanie zapanować, biegła skrępowana ciężką szatą. Ruszyła tam, gdzie były jej zdaniem drzwi. Jak przez mgłę słyszała odbijające się echem po komnacie kąpielowej krzyki zaskoczenia oraz odgłosy tłukących się buteleczek i słoiczków.

Machała rękami, próbując zerwać z siebie ciężką szatę.

W desperacji usiłowała uwolnić się od swojego przeznaczenia.

Rozdział trzydziesty trzeci

W centrum Caldwell, w północno-wschodnim skrzydle szpitala St. Francis Medical Center, doktor Manuel Manello odłożył słuchawkę, mimo że do nikogo nie dzwonił, ani też nikt nie dzwonił do niego. Wlepił wzrok w konsolę telefonu. Była naszpikowana guziczkami i dzwonkami, marzenie każdego miłośnika gadżetów.

Miał ochotę rzucić nią o ścianę.

Miał ochotę, ale tego nie zrobił. Przestał rzucać rakietami tenisowymi, pilotami telewizyjnymi, skalpelami i książkami. Od czasu, jak został najmłodszym w historii St. Francis szefem chirurgii, rzucał tylko pustymi butelkami i papierkami po batonach do kosza na śmieci. Tylko po to, żeby nie wyjść z wprawy.

Odchylił się w tył w skórzanym fotelu, okręcił wokoło i spojrzał za okno gabi­netu. To był bardzo ładny gabinet. Duży, wymyślny jak cholera, cały wyłożony ma­honiowymi panelami i orientalnymi dywanami. Nazywany był Salą Tronową i od pięćdziesięciu lat był siedzibą naczelnego chirurga. Od prawie trzech lat był jego kwaterą i Manello obiecywał sobie, że jak tylko będzie miał trochę wolnego czasu, całkowicie go przemebluje. Cały ten blask wywoływał u niego alergiczne swędzenie.

Popatrzył na pieprzony telefon i wiedział, że musi zadzwonić, chociaż nie powi­nien. Był to przejaw wkurwiającej słabości, ale nawet typowa dla niego arogancja nie była wstanie tego zmienić.

Mimo to pozwolił swoim dłoniom wybrać numer.

Żeby odwlec nieuniknione, gapił się bezczynnie w okno. Ze swojego punktu ob­serwacyjnego widział otoczone roślinnością wejście na teren St. Francis Medical Cen­ter oraz leżące poniżej miasto. To był bezsprzecznie najlepszy widok na tereny szpita­la. Wiosną na środku podjazdu kwitły wiśnie i tulipany. Liście rosnących wzdłuż ale­jek klonów latem były zielone jak szmaragdy, by jesienią przybrać brzoskwiniową i żółtą barwę.

Zazwyczaj nie spędzał zbyt dużo czasu na podziwianiu scenerii, ale doceniał fakt jej obecności. Czasami człowiek musiał jakoś zebrać myśli. Właśnie teraz był jeden z takich momentów.

Poprzedniego wieczoru zadzwonił do Jane, spodziewając się, że wróciła już z tej przeklętej rozmowy. Żadnej odpowiedzi. Zadzwonił do niej dzisiaj rano. Żadnej odpo­wiedzi.

W porządku. Jeśli nie miała zamiaru niczego mu opowiedzieć, dotrze bezpośred­nio do źródła. Zadzwoni do samego szefa tamtejszej chirurgii. Ego to jedna sprawa, ale jego były mentor na pewno nie zawaha się przed ujawnieniem kilku szczegółów. Tyle że będzie to strasznie poniżające.

Manny odwrócił się, wystukał dziesięć cyfr i czekał na połączenie, postukując piórem.

Kiedy sygnał dzwonka ucichł, nie czekając na powitanie, powiedział:

To, oczywiście, były totalne bzdury. W wieku sześćdziesięciu dwóch lat Ken Faicheck był w doskonałej formie i pracował równie ciężko jak Manny. No i byli w świetnej komitywie, odkąd piętnaście lat temu Manny był jego stażystą.

- Z całym szacunkiem dla starszych - ciągnął Manny - czemu zawracasz głowę mojemu chirurgowi urazowemu? I co o niej myślisz?

Na chwilę zapadła cisza.

- O czym ty mówisz? W czwartek dostałem wiadomość od jakiegoś faceta, że ona musi przełożyć spotkanie. Myślałem, że dlatego dzwonisz. Żeby się napawać tym, że mnie spławiła i zostaje u ciebie.

Manello poczuł się tak, jakby ktoś plasnął mu na kark garść zimnego błota. Zdo­łał jednak zapanować nad głosem.

mnie.

Manny przełknął z trudnością. Dobra, musi szybko zakończyć rozmowę. Jezu Chryste, gdzie więc była Jane?

Boże, w tym momencie cała polityka szpitala nie miała I znaczenia. Jane zaginę­ła i musiał ją odnaleźć.

Ze świetnym wyczuciem czasu jego asystentka wsunęła głowę przez drzwi gabi­netu:

- O, przepraszam...

- Rozmawiałaś z nią? Czy dzwoniła osobiście? Asystentka spojrzała zdziwiona.

- Oczywiście. Przez cały weekend męczyła ją grypa. Goldberg przejmie dzisiaj jej przypadki i weźmie wszystkie nowe. Hej, dobrze się pan czuje?

Manny odłożył słuchawkę i pokiwał głową, mimo że czuł się kompletnie oszoło­miony. Cholera, perspektywa, że Jane mogło coś się stać, ścięła mu krew w żyłach.

- Jest pan pewien, doktorze Manello?

- Tak, wszystko w porządku. Dzięki za informację o doktor Whitcomb. - Kiedy wstał, podłoga zawirowała jedynie odrobinę. - Za godzinę muszę być na sali operacyj­nej, więc idę coś zjeść. Masz coś jeszcze dla mnie?

Asystentka omówiła z nim jeszcze kilka spraw i wyszła.

Kiedy drzwi się za nią zamknęły, Manny opadł na fotel. Boże, musi się skupić. Jane Whitcomb zawsze go rozpraszała, ale ta ulga, jaką odczuł na wieść o tym, że nic jej nie jest, zaskoczyła go.

OK. Musiał coś zjeść.

Plując sobie w brodę, wstał i podniósł plik podań o re- zydenturę, które chciał zabrać ze sobą do stołówki. Nagle coś wyślizgnęło się na jego biurko. Schylił się, żeby to podnieść, i zmarszczył brwi. To była kopia zdjęcia serca, które... miało sześć komór.

Coś zaświtało mu w głowie, jakiś cień, myśl na granicy poznania, która za chwi­lę miała się skrystalizować. Zaraz potem poczuł ostry, przeszywający ból w skroniach. Zaklął i zaczął się zastanawiać, skąd - u diabła - wzięło się to zdjęcie. Spojrzał na datę i godzinę na dole strony. Zostało zrobione tutaj, na terenie jego szpitala, w jego sali operacyjnej, a wydruk został zrobiony tu - w jego gabinecie. To jego drukarka zosta­wiała na kartkach kropkę w dolnym lewym rogu.

Podszedł do komputera i sprawdził pliki. Takie zdjęcie nie istniało. Co jest, do

cholery?

Spojrzał na zegarek. Nie ma na to teraz czasu, naprawdę musi iść coś zjeść, za­nim wejdzie na salę operacyjną.

Wychodząc z gabinetu, zdecydował, że tego wieczoru będzie lekarzem w starym

stylu.

Pierwszy raz w swojej zawodowej karierze złoży wizytę domową.

Vrhedny założył luźne, czarne, jedwabne spodnie i pasującą do nich górę, która wyglądała jak smokingowa marynarka z lat czterdziestych. Na szyi zawiesił zapo­mniany przez Boga medalion Najsamca i opuścił pokój. Zaczynało świtać. Kiedy schodził do holu, z salonu dobiegł go głos przeklinającego pod nosem Butcha. Jednym tchem wyrzucał z siebie całą litanię kurw i całkiem ciekawe wersje dupka. „Niektóre z nich warte zapamiętania", pomyślał V.

V znalazł go na kanapie, patrzącego gniewnie na laptop Marissy.

- Zaniosłem cztery nowe maszyny do magazynu obok gabinetu Ghroma. Po­wiedz jej, żeby wzięła sobie jeden. Zainstalowałbym go, ale muszę lecieć.

-Więc chcesz, żeby ktoś inny z tobą poszedł?

-V ponownie zakręcił rączką, rozległ się dźwięk wirujących ludzików. Wybrał Butcha odruchowo, ale prawda była taka, że to wszystko by tylko skomplikowało. Był mu tak cholernie bliski, że prezentacja i rytuał byłyby dla niego jeszcze trudniejsze.

V spojrzał na niego.

-Tak. Myślę, że chcę kogoś innego.

W tej krótkiej chwili ciszy, jaka zapadła, Butch wyglądał jak ktoś trzymający ta­lerz zbyt gorącego jedzenia: był niepewny i niespokojny.

Rozłączył się. Wybór mógł wydawać się dość dziwny, po- nieważ nigdy nie byli sobie szczególnie bliscy, ale jemu oto właśnie chodziło.

- Jesteś pewien, że nie chcesz mnie zabrać ze sobą?

- Po prostu czekaj tu na mnie ze szklaneczką. Po wszystkim będę musiał się na­pić.

V opuścił Bunkier podziemnym tunelem. Kiedy szedł do rezydencji, próbował spojrzeć na wszystko z dystansem.

Ta Wybranka była tylko ciałem. Tak jak on. Oboje zrobią, co do nich należy, co jest konieczne. To tylko spotkanie męskich i żeńskich części ciała, potem powtarzanie pchnięć, aż do ejakulacji. Jeśli chodzi o brak podniecenia, nie ma problemu. Wybranki miały do dyspozycji najróżniejsze maści zapewniające erekcję i kadzidła pomagające dojść. Więc, mimo że nie miał najmniejszej ochoty na seks, jego ciało zrobi to, czego od niego oczekiwano. Zapewni przetrwanie najlepszym genom gatunku.

Cholera, chciałby, żeby to wszystko odbyło się w warunkach klinicznych. Ale wampiry próbowały już zapłodnienia in vitro, niestety bez skutku. Młode musiały zo­stać poczęte w dobry, stary, tradycyjny sposób.

Boże, nie chciał nawet myśleć o tym, z iloma kobietami będzie musiał być. Nie mógł tam iść. Jeśli pójdzie, to... Vrhedny zatrzymał się w środku tunelu. Otworzył usta.

I krzyczał, ile miał sił w płucach.

Rozdział trzydziesty czwarty

Kiedy Vrhedny i Furiath przeszli na Drugą Stronę, zmaterializowali się na białym dziedzińcu otoczonym białą arkadą korynckich kolumn. W centrum znaj­dowała się biała marmurowa fontanna, z której woda spływała do głębokiego białego zbiornika. W odległym końcu dziedzińca, na białym drzewie pokrytym białymi kwia­tami, siedziało stadko ptaków. Wyglądało to jak babeczka z posypką na czubku. Słod­kie trele zięb i sikorek współgrały z odgłosami fontanny, zupełnie jakby intonowały ten sam radosny dźwięk.

- Wojownicy - usłyszeli za sobą głos Pani Kronik i V poczuł, jak kurczy mu się skóra, ciasno opinając kości. - Uklęknijcie, abym mogła was powitać.

V nakazał ugiąć się swoim kolanom i po chwili zgięły się jak zardzewiałe nogi stolika do gry w karty. Furiath najwyraźniej nie miał z tym żadnych problemów, bo opadł gładko.

Jednak to nie on klękał przed obliczem matki, którą pogardzał.

Pani Kronik zachichotała.

V podniósł wzrok, mimo że nie dostał na to zgody.

- A może po prostu to ja nie chcę cię uznać? Dokładnie tego chyba się po nim spodziewała. Czuł to, nie musiał nawet czytać jej w myślach, ponieważ na pewnym poziomie byli jednością. Byli niepodzielni mimo powietrza i odległości ich dzielą­cych. Oho.

- Twoja powściągliwość w uznaniu mnie za swoją matkę niczego nie zmienia -powiedziała twardym głosem. - Zamknięta książka nie zmienia tuszu na swoich stro­nach. W środku jest to, co jest.

V wstał, nie czekając na pozwolenie, i spojrzał w okrytą kapturem twarz matki, dosłownie mocując się z jej wzrokiem.

Furiath pewnie zbladł jak ściana. Cóż, będzie przynajmniej pasował do wystroju. Poza tym Pani Kronik nie spopieli Najsamca, swojego ślicznego chłopczyka. Nie ma mowy. Więc się nie przejął.

- Miejmy to już z głowy, „mamo". Chcę wrócić do mojego prawdziwego ży­cia... W mgnieniu oka V znalazł się na plecach, nie mogąc złapać oddechu. Czuł się

tak,

jakby na jego piersi stało wielkie pianino, a przecież jego ciała nic nie przyci­skało.

Podczas gdy oczy wychodziły mu na wierzch i walczył o oddech, Pani Kronik podpłynęła do niego. Kaptur sam zsunął jej się z głowy, spojrzała w dół z wyrazem znudzenia na upiornej, świetlistej twarzy.

- Przysięgnij, że w obecności Wybranek będziesz zachowywać się w stosunku do mnie z szacunkiem. Rozumiem, że masz swoje prawa, ale nie zawaham się zmienić twojej przyszłości na znacznie gorszą od tej, do której wstydzisz się przyznawać pu­blicznie. Umowa stoi?

Umowa? Umowa? No tak, jasne, tak zwana wolna wola, ale zdążył się już prze­konać, że takowej nie posiada. Pieprzyć to. Ją.

Vrhedny powoli wypuścił powietrze. Rozluźnił mięśnie. I pozwolił, aby jego or­ganizm zaczął się dusić. Utkwił w niej wzrok... i zaczął umierać. Mniej więcej po minucie jego system nerwowy zbuntował się. Płuca uderzały o ściany klatki piersio­wej, walcząc o tlen. Zacisnął zęby, usta i gardło, aby udaremnić odruchowe wciąganie powietrza. - O, Jezu - drżącym głosem powiedział Furiath. Ogień palący płuca V ogarnął resztę jego ciała. Obrazy przed jego oczami zaczęły się zamazywać, całym ciałem wstrząsały dreszcze. Stopniowo walka ta stała się mniej potyczką z matką, a bardziej próbą osiągnięcia spokoju. Bez Jane śmierć była dla niego jedynym wyj­ściem. Zaczął tracić przytomność.

Nagle cały ten nieistniejący ciężar zniknął z jego piersi, a potem, jak za dotknię­ciem niewidzialnej ręki, powietrze zostało dosłownie wtłoczone do jego płuc.

Jego organizm odzyskał samokontrolę. Wbrew swojej woli zaczął wciągać po­wietrze jak wodę. Położył się na boku, łapał wielkie hausty powietrza, a jego widzenie stopniowo wracało do normy, aż wreszcie mógł skupić wzrok na rąbku szaty matki.

Kiedy w końcu odkleił twarz od białej podłogi i spojrzał w górę, nie była już tą świetlistą postacią, do jakiej przywykł. Wyglądała jak przyciemniona, zupełnie jakby ktoś wcisnął wyłącznik światła.

Jednak jej twarz się nie zmieniła. Wciąż była przezroczysta i piękna, a przy tym twarda jak diament.

- Czy możemy rozpocząć prezentację? - zapytała. - A może wolisz przyjąć swoją Wybrankę, leżąc plackiem na moich marmurach?

V usiadł oszołomiony. Miał gdzieś, czy zemdlał, czy też nie. Myślał, że będzie czuł się zadowolony z wygrania tej bitwy z matką, ale wcale tak nie było.

Spojrzał na Furiatha. Brat był przerażony, miał szeroko otwarte oczy, cerę zie­mistą i bladą. Wyglądał tak, jakby stał pośrodku basenu z aligatorami, mając na sto­pach steki zamiast butów.

Sądząc po tym, jak jego brat przyjął tę małą rodzinną sprzeczkę, V nie potrafił sobie wyobrazić, że Wybranki w obliczu otwartego konfliktu między nim i jego kosz­marną matką poradziłyby sobie lepiej. Nawet jeśli V nie darzył tych kobiet sympatią, nie było powodu, żeby aż tak je denerwować.

Furiath wstał akurat w momencie, gdy V, usiłując wstać, zatoczył się. Złapał go za ramię i pomógł odzyskać równowagę.

- Chodźcie za mną. - Pani Kronik poprowadziła ich do arkady, płynąc nad mar­murową posadzką. Nie wydawała przy tym żadnego dźwięku ani nie wykonywała żadnego ruchu.

Dotarli do złotych drzwi, za którymi V nigdy wcześniej nie był. Drzwi były ma­sywne, ozdobione napisem we wczesnej wersji Starego Języka, z którego V mógł zro­zumieć mniej więcej tyle:

„Ujrzyj świątynię Wybranych, święte królestwo przeszłości, teraźniejszości i przyszłości Rasy".

Drzwi otworzyły się bez niczyjego udziału, ukazując sielankowy obraz, który w innych okolicznościach uspokoiłby V jak cholera. Gdyby nie fakt, że wszystko było tam białe, mógłby to być kampus każdego college'u. Budynki w gregoriańskim stylu wzniesione były wśród mleczno- białej trawy, pomiędzy białymi dębami i wiązami. Furiath szedł po białym, jedwabnym dywanie, a Pani Kronik unosiła się stopę nad nim. Powietrze miało idealną temperaturę i było tak spokojne, że właściwie się go nie czuło. Mimo że grawitacja wciąż trzymała V na ziemi, czuł się niezwykle lekki i w dziwny sposób radosny... jakby za chwilę miał wziąć rozbieg i zacząć skakać po traw­niku jak ludzie lądujący na Księżycu.

O cholera, może to wrażenie księżycowego kroku spowodowane było tym, że właśnie smażył mu się lekko mózg.

Kiedy wspięli się na szczyt, ich oczom ukazał się amfiteatr. Oraz Wybranki.

O, Jezu... Około czterdziestu samic ubranych w identyczne, białe szaty, z upiętymi włosami, w rękawiczkach skrywających dłonie. Mimo że wśród nich były blondynki, brunetki i rudowłose, z powodu szczupłej budowy ciała i tych samych szat sprawiały wrażenie, jakby były tą samą, powieloną tylko osobą. Stały w dwóch grupach, wzdłuż ścian amfiteatru, z lekko wysuniętą prawą stopą. Przypominały greckie kariatydy, rzeźby kobiet, które swoimi królewskimi głowami podtrzymywały frontony lub da­chy.

Zastanawiał się, czy mają bijące serca i pompujące tlen płuca. Były przecież nieruchome jak powietrze.

„To był właśnie problem z Drugą Stroną", pomyślał. Tu nigdy nic się nie poru­szało. To było życie... bez życia.

- Podejdź - rozkazała Pani Kronik. - Prezentacja czeka. O... Boże... Znów nie mógł oddychać.

Furiath położył mu rękę na ramieniu.

- Potrzebujesz chwili?

Pieprzyć chwilę, potrzebował stuleci. Ale nawet zakładając, że miałby tyle cza­su, i tak nie mógłby zmienić przeznaczenia. Przypomniał sobie nagle tamtego cywil­nego wampira, którego znalazł w alejce, tego, na którego natknął pamiętnej nocy, gdy został postrzelony.

„Naprawdę potrzebują więcej wojowników w Bractwie", pomyślał, podchodząc. A bocian tego za nich nie załatwi.

Przed nim było jedno miejsce siedzące, coś w rodzaju złotego tronu zwróconego w stronę krawędzi sceny amfiteatru. Patrząc z tego miejsca, zdał sobie sprawę, że to, co wcześniej brał za pustą, białą ścianę, w rzeczywistości było olbrzymią, białą, ak­samitną kotarą.

- Siadaj - powiedziała Pani Kronik, najwyraźniej mająca go już dość. To za­bawne, ale on w stosunku do niej czuł to samo.

V usiadł, a Furiath stanął z tyłu.

Pani Kronik podpłynęła w prawo, przyjmując pozycję z boku sceny, niczym szekspirowski reżyser kierujący całym tym dramatem. Ile by dał w tym momencie za osikowy kołek.

- Zaczynajcie! - zawołała dostojnym głosem.

Kotara rozsunęła się, ukazując samicę okrytą od stóp do głów szatą ozdobioną szlachetnymi kamieniami. Wybranka stała pod jakimś dziwnym kątem. Jezu, wyglą­dało na to, że znajdowała się na jakiejś pochylonej płycie. W tej pozycji przypominała przyszpilonego motyla.

Kiedy w towarzystwie dwóch innych kobiet zbliżyła się, stało się jasne, że fak­tycznie była do czegoś przymocowana. Ramiona miała przywiązane w górze pasami ukrytymi pod biżuterią pasującą do jej szaty.

To musiała być część ceremonii. Samica kryjąca się pod tą szatą przygotowy­wana była nie tylko do prezentacji i mającego potem nastąpić rytuału, ale również do zajęcia pierwszej pozycji wśród pozostałych samic. Wybranka Najsamca cieszyła się specjalnymi prawami i mógł sobie tylko wyobrazić, jak dobrze się dzięki temu bawiła.

I chociaż mogłoby się to wydawać niesprawiedliwe, czuł potężną pogardę dla wszystkiego, co kryło się pod tym splendorem.

Pani Kronik skinęła głową i samice towarzyszące Wybrance zaczęły rozpinać jej szatę. Powiew energii rozprzestrzeniał się w amfiteatrze jak kręgi na nieruchomej tafli wody. Oto kulminacja całych dekad oczekiwania Wybranek na powrót starego po­rządku.

V patrzył bez emocji, jak wyszywana szlachetnymi kamieniami szata została zdjęta, ukazując oszałamiająco piękne kobiece ciało, spowite cienkim jak pajęczyna szalem. Zgodnie z tradycją twarz Wybranki skrywał kaptur, ponieważ to nie ona była mu ofiarowana, lecz wszystkie Wybranki I za jej pośrednictwem.

Może inaczej sformułujesz swoje odczucia? - warknęła Pani Kronik.

- Ujdzie.

Po niezręcznej pauzie jedna z Wybranek podeszła, niosąc kadzidło i białe pióro. Trzykrotnie okadziła samicę dymem od zakapturzonej głowy do gołych stóp, raz za przeszłość, raz za teraźniejszość, raz za przyszłość.

Podczas gdy rytuał toczył się dalej, V zmarszczył brwi i pochylił się do przodu. Cały przód cienkiego szala jego I Wybranki był mokry.

To pewnie od wonnych olejków. Odchylił się w tył na tronie. Cholera, nie cierpiał tych starożytnych ceregieli. Nienawidził całej tej pieprzonej sprawy.

Ukryta pod kapturem Cormia osłabła. Powietrze było gorące, wilgotne i duszące, było gorzej, niż gdyby nie miała w ogóle czym oddychać. Kolana miała miękkie jak źdźbła trawy, dłonie ociekały potem. Gdyby nie podtrzymującej, więzy, upadłaby.

Po panicznej próbie ucieczki i złapaniu jej w salonie kąpielowym, na rozkaz przełożonej wmuszono w nią jakiś gorzki napój. Na pewien czas eliksir ją uspokoił, ale teraz przestawał działać i górę znów zaczynał brać strach.

Oraz uczucie upodlenia. Kiedy poczuła ręce rozpinające złote zapięcia jej szaty, zapłakała. Następnie ciężka szata została z niej zdjęta i poczuła chłód i ulgę uwolnie­nia od ciężaru, jaki na niej spoczywał.

Potem usłyszała słowa Pani Kronik:

- Podoba ci się?

Cormia czekała na odpowiedź brata, modląc się o odrobinę ciepła w jego głosie. Jednak żadnego się nie doczekała.

Serce Cormii stanęło, strach zamienił się w przerażenie. Vrhedny, syn Krhviopi-ja, miał lodowaty głos, świadczący o dużo gorszych skłonnościach, niż sugerowałaby reputacja jego ojca.

Jak ma przetrwać rytuał, godnie reprezentując czcigodne Wybranki? W łaźni przełożona w brutalnych słowach opisała Cormii, jaką hańbę przyniosłaby, gdyby nie zachowywała się z należną godnością. Gdyby nie spełniła swojej powinności. Gdyby nie była odpowiednią przedstawicielką ich wszystkich.

Jak ona ma to wszystko wytrzymać?

Cormia ponownie usłyszała słowa Pani Kronik:

- Vrhedny, twój przyboczny nawet nie obdarzył jej swoim spojrzeniem. Furia­cie, synu Aghona, jako świadek Najsamca musisz obejrzeć ofiarowaną mu Wybrankę.

Cormia zadrżała, przerażona kolejną parą męskich oczu, wpatrujących się w jej ciało. Poczuła się nieczysta, mimo że nie miała na ciele nawet najmniejszego pyłku. Skryta pod kapturem marzyła, żeby być malutka, tak mała, że zawstydziłaby łepek szpilki.

Gdyby była mała, ich oczy nie mogłyby jej ujrzeć. Gdyby była malutka, mogła­by się ukryć pomiędzy większymi rzeczami... Mogłaby zniknąć.

Furiath utkwił wzrok w oparciu złotego tronu i nie miał najmniejszej ochoty pa­trzeć na cokolwiek innego. Wszystko to było nie w porządku. Wszystko.

- Furiacie, synu Aghona? - Pani Kronik wymówiła imię jego ojca, jakby ciężar jego pochodzenia mógł zaważyć na tym, czy Furiath będzie w stanie kontynuować ry­tuał.

Podniósł wzrok na samicę...

Wszystkie jego procesy myślowe zatrzymały się.

Zareagowało za to jego ciało. Natychmiast. Mimo że był tym potwornie zawsty­dzony, dostał erekcji w czasie tak krótkim jak jeden oddech i jego jedwabne spodnie w widoczny sposób się napięły. Jak mógł być tak okrutny? Zamknął oczy, skrzyżował ręce na piersi i zaczął zastanawiać się, w jaki sposób może skopać swój własny tyłek, stojąc jednocześnie.

Furiath był świadomy obecności zbliżających się dwóch Wybranek niosących kadzidła, znad których unosił się biały dym. Kiedy zaczęły śpiewać wysokimi, krysz­tałowo czystymi głosami, wciągnął głęboko powietrze, dokładnie badając zapachy ko­biet niczym kwitnący ogród.

Odnalazł zapach Wybranki. Musiał być jej, ponieważ jako jedyny w całym po­mieszczeniu był przesiąknięty przerażeniem.

Przerwijcie ceremonię - powiedział V twardo.

Pani Kronik odwróciła głowę w jego stronę.

Brat podniósł się z tronu i ruszył na scenę. Najwyraźniej on też poczuł ten za­pach. Kiedy podszedł, Wybranki rozproszyły się z piskiem. Samice rozbiegły się z łopotem białych szat. Furiathowi przyszły na myśl papierowe piknikowe serwetki, zdmuchnięte przez wiatr i bezwolnie tańczące po trawie.

Tylko że to nie była niedziela w parku.

Vrhedny jednym ruchem zarzucił Wybrance wyszywaną szatę i rozerwał więzy. Gdy zaczęła opadać, złapał ją za ramię i podtrzymał.

- Spotkamy się w domu, Furiath.

Zerwał się wiatr emanujący z Pani Kronik, lecz V stawił mu czoło. Jemu i swo­jej... cóż, swojej matce.

Matka. Chryste, tego się nie spodziewał.

V trzymał tę biedną kobietę w żelaznym uścisku i patrzył z nienawiścią na Panią Kronik.

- Furiath, wypieprzaj stąd.

Mimo że Furiath wgłębi serca był pokojowo nastawiony, wiedział, kiedy nie powinien się wtrącać w rodzinne sprzeczki. Najlepsze, co mógł zrobić, to modlić się, żeby jego brat nie wrócił w urnie.

Zanim wyszedł, po raz ostatni spojrzał na zakapturzoną postać. V trzymał ją mocno, wyglądało na to, że Wybranka zemdlała. Ale bajzel.

Furiath odwrócił się i pospieszył po białym jedwabnym dywanie na dziedziniec Pani Kronik. Pierwszy przystanek? Gabinet Ghroma. Król musi się dowiedzieć, co po­szło nie tak. Mimo że najwyraźniej większa część tej historii ma się dopiero rozegrać.

Rozdział trzydziesty piąty

Kiedy Cormia odzyskała przytomność, leżała na plecach i wciąż miała kaptur na głowie. Wydawało jej się, że nie jest już przywiązana do tej płyty. Nie... nie była...

Nagle wszystko sobie przypomniała. Najsamiec przerywający ceremonię i uwal­niający ją. Silny wiatr szalejący po amfiteatrze. Kłótnia brata i Pani Kronik.

W tym momencie Cormia zemdlała i reszta wydarzeń ją ominęła. Co się stało z Najsamcem? Z pewnością nie przeżył, ponieważ nikt nie sprzeciwia się Pani Kronik.

- Chcesz to zdjąć? - zapytał twardy męski głos.

Dreszcz przebiegł jej po kręgosłupie. Ocalał więc, Pani Kronik okazała się łaska­wa.

Instynktownie zwinęła się w kłębek.

- Nie bój się, nic ci nie zrobię.

Sądząc po szorstkim tonie jego głosu, nie mogła mu zaufać. Gniew zmieniał każdą sylabę w ostrze i mimo że go nie widziała, czuła jego niezwykłą moc. Dopraw­dy był wojownikiem, synem Krhviopija.

- Posłuchaj, zdejmę ci kaptur, żebyś mogła oddychać, w porządku? Spróbowała przed nim uciec, ale splątana szata więziła ją.

- Uspokój się. Chcę ci tylko pomóc.

Zamarła, czując na sobie jego ręce. Pewna była, że ją uderzy, zamiast tego polu­zował tylko dwa zapięcia i zdjął jej kaptur z głowy.

Poczuła na twarzy powiew słodkiego, czystego powietrza. Luksus jak jedzenie dla głodnego, ale nadal nie mogła oddychać. Cała była spięta, z zaciśniętymi oczami i ustami wykrzywionymi w dziwnym grymasie, jakby bała się czegoś, o czym wie tylko Pani Kronik.

Tyle że nic się nie stało. On był wciąż obok niej... czuła jego przerażający za­pach... jednak jej nie dotknął i nie odezwał się słowem.

Usłyszała chrapliwy dźwięk i świst wciąganego powietrza. Potem poczuła dym i cierpki zapach. Jak kadzidło.

- Otwórz czy - usłyszała za sobą jego władczy głos.

Uniosła powieki i zamrugała kilka razy. Stała na scenie amfiteatru z twarzą zwróconą w kierunku pustego tronu i białego jedwabnego dywanu prowadzącego w górę wzgórza.

Usłyszała ciężkie kroki.

I oto stanął przed nią. Górował, był większy niż wszelkie istoty, jakie dotąd wi­działa. Jego jasne oczy i twarz były tak lodowate, aż się cofnęła.

Podniósł do ust biały, cienki rulonik i zaciągnął się. Kiedy się odezwał, z jego ust wydobył się dym.

Czy wolno mu o to pytać? Czy...? O co chodzi? Przecież on może robić, co ze­chce. Jest przecież Najsamcem.

- C.. .C.. .Cormia.

Jego czarne brwi opadły nisko nad jasnymi oczami.

Otworzyła usta, ale nic nie powiedziała.

- Na miłość boską.- Przeczesał włosy dłonią w rękawiczce i zaczął się przecha­dzać.

Z pewnością był jakimś bóstwem. Wyglądał tak groźnie, że nie zdziwiłaby się, gdyby zaczął ciskać błyskawicami. Zatrzymał się i nachylił ku niej.

-Powiedziałem przecież, że nic ci nie zrobię. Myślisz, że kim ja jestem, do chole­ry? Potworem?

- Nigdy wcześniej nie widziałam samca - wyrzuciła z siebie. - Nie mam poję­cia, jaki jesteś.

To wyznanie go zmroziło.

Jane obudziła się tylko dlatego, że usłyszała piszczenie drzwi garażowych - wy­soki dźwięk dochodzący z mieszkania po lewej. Przewracając się na bok, spojrzała na zegarek Piąta po południu. Przespała większość dnia.

Cóż, tak jakby spała. Prawie cały czas była uwięziona w dziwacznym śnie, w którym dręczyły ją nieuformowane i niewyraźne obrazy. Był w nim potężny mężczy­zna, który zdawał się częścią niej, ale jednocześnie był całkiem obcy. Nie widziała jego twarzy, ale znała jego zapach: ostry i wonny. Odczuwała go blisko, był dookoła niej, był wszędzie...

Nagle wrócił rozsadzający głowę ból i natychmiast zarzuciła swoje rozmyślania, zupełnie jakby trzymała za niewłaściwy koniec rozżarzony pogrzebacz. Na szczęście ból w czaszce zelżał.

Na dźwięk silnika samochodu podniosła głowę z poduszki. Przez okno obok łóżka zobaczyła na podjeździe jakiś wóz. Ktoś się wprowadził do mieszkania obok. Boże, miała nadzieję, że to nie jakaś rodzina. Ściany nie były wprawdzie tak cienkie jak w normalnych mieszkaniach, ale na dłuższą metę nie okazywały się wcale dźwię-koszczelne. A wrzeszczące dzieci to nie było coś, o czym marzyła.

Siadając, poczuła się gorzej niż źle. Czuła ostre kłucie w klatce piersiowej i nie był to ból mięśniowy. Kołysząc się z boku na bok, miała wrażenie, że już kiedyś czuła się podobnie, ale nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ani gdzie.

Prysznic był męką. Cholera, już samo dojście do łazienki było trudnym zada­niem. Dobrą wiadomością był fakt, że rutynowe namydlanie i spłukiwanie trochę ją ożywiło, a jej żołądek był już gotowy na przyjęcie jedzenia. Z mokrymi włosami ze­szła na dół i zrobiła sobie kawę. Plan był taki, że dojdzie trochę do siebie i wykona kilka telefonów. Żeby się waliło i paliło, idzie jutro do pracy.

Z kubkiem w ręku przeszła do salonu i usiadła na kanapie. Miała nadzieję, że kofeina przyjdzie z odsieczą i pomoże jej poczuć się jak człowiek. Kiedy spojrzała w dół na jedwabne poduszki, zamrugała. To były te, które jej matka tak często wygła­dzała. Były jak barometr zdradzający, czy wszystko jest w porządku, czy nie. Jane zastawiała się, kiedy ostatnio na nich usiadła. Boże, chyba nigdy. Z tego, co wiedziała, ostatni tyłek, który się z nich podniósł, mógł należeć do jednego z jej rodziców.

Nie, raczej do któregoś z gości. Jej rodzice siadali tylko w fotelach, ojciec po prawej, z fajką i gazetą, matka po lewej, z robótką ręczną na kolanach. Wyglądali jak z muzeum figur woskowych. Eksponaty przedstawiające zamożnych mężów i żony, którzy nigdy ze sobą nie rozmawiają.

Jane pomyślała o przyjęciach, które wydawali, o wszystkich ludziach kłębiących się w ich domu, o kelnerach serwujących przekąski. Za każdym razem ten sam tłum i te same rozmowy, te same małe czarne i te same garnitury. Jedyne, co się zmieniało, to pory roku, i jedyną rzeczą, która zakłóciła ten rytm, była śmierć Hannah. Po po­grzebie, na polecenie jej ojca, wieczorki nie odbywały się przez sześć miesięcy, ale potem wszystko wróciło do normy. Przyjęcia rozpoczęły się na nowo. Matka, chociaż wydawała się tak krucha, że mogłaby się złamać, nakładała makijaż i małą czarną i stawała w drzwiach wejściowych wystrojona i sztucznie uśmiechnięta.

Boże, Hannah uwielbiała te przyjęcia.

Jane zmarszczyła czoło, położyła rękę na piersi i nagle uświadomiła sobie, kiedy wcześniej czuła podobny ból w klatce. Taki bolesny ucisk czuła wtedy, kiedy na za­wsze straciła Hannah.

Dziwne, że po przebudzeniu tak się właśnie poczuła. Przecież nikogo nie straci­ła.

Biorąc łyk kawy, przez chwilę żałowała, że nie zrobiła sobie gorącej czekolady...

Przed oczami pojawił się zamazany obraz mężczyzny podającego jej kubek. W środku była gorąca czekolada, którą przygotował dla niej, ponieważ... musiał ją opu­ścić. O... Boże, musiał ją opuścić...

Poczuła ostry ból głowy, który przerwał jej niewyraźną wizję. W tym samym momencie rozległ się dzwonek do I drzwi. Pocierając nos, spojrzała w kierunku kory­tarza. Zupełnie nie była w towarzyskim nastroju.

Dźwięk rozległ się ponownie.

Zmusiła się, żeby wstać i powłócząc nogami, podeszła do drzwi wejściowych. Kiedy przekręcała zamek, pomyślała: Jeśli to jakiś domokrążca, to dam mu popa­lić...".

- Manello?

Przed drzwiami stał szef chirurgii, jak zwykle z wyrazem pewności siebie, zupeł­nie jakby miał jakieś prawo stać I na jej wycieraczce. Ubrany był w szpitalne ciuchy, na które zarzucił niebrzydki, zamszowy płaszcz w brązowym kolorze pasującym do jego oczu. Jego porsche zajmowało połowę podjazdu.

- Oczywiście - wymamrotała, odsuwając się na bok Rozejrzał się dookoła i zrzu­cił płaszcz.

- Nie, kiedy szedłem tu po raz pierwszy, myślałem, że będzie pusto jak u mnie.

Manello mieszkał w Commodore, luksusowym apartamentowcu, ale jego miesz­kanie było tak naprawdę tylko drogim schowkiem. Miał tam sprzęt do ćwiczeń, łóżko i ekspres do kawy.

Manello przyglądał się jej. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji, ale oczy wyraźnie mu płonęły. Wróciła myślą do ich ostatniej rozmowy, kiedy to powiedział, że coś do niej czuje. Nie mogła sobie przypomnieć szczegółów, ale miała wrażenie, że było to na oddziale intensywnej terapii podczas badania jakiegoś pacjenta...

Znowu zaczęła boleć ją głowa. Manello powiedział:

- Siadaj. No już.

Może to był dobry pomysł. Poszła w kierunku kanapy.

- Sam mogę sobie nalać. Lata praktyki. Ty usiądź. Usiadła na kanapie i szczel­niej okręciła się szlafrokiem.

Zaczęła masować skronie. Cholera, czy kiedyś wreszcie dojdzie do siebie? Ma-nello wszedł w momencie, gdy pochyliła się lekko do przodu i objęła głowę dłońmi. Widząc to, zachował się jak przystało na zatroskanego lekarza. Odstawił kubek i uklęknął przed nią na dywanie.

Spróbowała się wyprostować.

W końcu się poddała i oparła się wygodnie o kanapę.

- Od lat nie czułam się tak fatalnie.

Manny kciukiem i palcem wskazującym delikatnie rozsunął powieki jej prawego oka, z kieszonki kitla wyciągnął malutką latarkę wielkości długopisu. Był tak blisko, że widziała jego długie rzęsy i popołudniowy zarost. Ładnie pachniał. Wodą po gole­niu.

„Co to za zapach", zastanawiała się lekko oszołomiona.

Spróbowała zamrugać, kiedy zaświecił jej prosto w oko, ale nie pozwolił.

- Bardziej cię od tego zabolało? - zapytał, zaglądając do lewego oka.

- Nie, skąd. Świetne uczucie. Nie mogę się doczekać, aż... Cholera, jakie to ja­sne.

Wyłączył latarkę.

Dziwnie to było uczucie - bycie pacjentem. Konieczną milczenia jeszcze to po­garszała.

I nagle... Ciemny pokój. Mężczyzna leżący w łóżku. I ona mówiąca... mówiąca o... pogrzebie Hannah.

Następna fala ostrego bólu przeszyła jej głowę, aż z sykiem wciągnęła powie­trze.

- Cholera.

Manello puścił nadgarstek i dotknął dłonią jej czoła.

- Nie masz gorączki.

Położył obie ręce na jej szyi, zaraz pod linią szczęki. Kie- dy ją badał, powie­działa:

- Nie boli mnie gardło.

- No cóż, węzły nie są powiększone. - Zjechał palcami w dół jej szyi, aż w pew­nym momencie zamrugała. Nagle przechylił jej głowę na bok. - Cholera... Co to jest?

- Wygląda na to, że goi się prawidłowo. - Dotknął podstawy jej szyi tuż nad obojczykami. - Tutaj też nie ma opuchlizny. Przykro mi to mówić, Jane, ale to nie

grypa.

Pomacała się po szyi. Pomyślała o tym, że nie kicha, nie kaszle i nie wymiotuje. Ale, do cholery, co to oznaczało?

Zapadła długa cisza, podczas której zdała sobie sprawę, że jego ręce leżą na jej kolanach. A on cały czas był blisko, pochylając się ku niej.

Podniosła wzrok. Manello patrzył na nią nie jak lekarz, ale jak mężczyzna, który się o nią martwi. Cholera, był taki atrakcyjny, zwłaszcza teraz... tylko coś tu było nie w porządku. Nie z nim - z nią.

Oczywiste. Przecież bolała ją głowa.

Zbliżył się jeszcze trochę i dotknął jej włosów.

- Jane...

Cholera.

Rozdział trzydziesty szósty

Po Drugiej Stronie Vrhedny gapił się na Cormię i miał ochotę strzelić sobie w stopę. Czuł się potwornie po wysłuchaniu jej nieskładnego wyznania, iż nigdy wcześniej nie widziała samca. Nawet przez myśl mu nie przeszło, że mogła znać tylko samice. Chociaż, jeśli urodziła się już po śmierci ostatniego Najsamca, jak mogłaby spotkać przedstawiciela przeciwnej płci?

To oczywiste, że była przerażona.

- Jezu Chryste - wymamrotał. Zaciągnął się mocno i wcale się tym nie przejmu­jąc, strząsnął popiół prosto na marmurową posadzkę. - W ogóle nie pomyślałem o tym, jak trudne to jest dla ciebie. Założyłem, że...

Założył, że będzie tym wszystkim wręcz zachwycona. A tymczasem była tak samo zniechęcona jak on.

- Cholernie mi przykro.

Kiedy zaskoczona uniosła powieki, jej oczy zalśniły zielenią nefrytu. Odezwał się, mając nadzieję, że brzmi to łagodnie:

- Chcesz całego tego... - Trzymając w dłoni papierosa, zakreślił w powietrzu łuk. - Tego rytuału? - Kiedy się nie odezwała, potrząsnął głową. - Słuchaj, widzę to w twoich oczach. Chcesz uciec jak najdalej ode mnie i nie tylko dlatego, że jesteś prze­straszona. Chcesz uciec od tego, co będziemy musieli zrobić, prawda?

Gdy ukryła twarz w dłoniach, ciężkie rękawy jej szaty opadły i odkryły jej ręce, zatrzymując się w zgięciach łokci.

- Nie mogę zawieść Wybranek. Zrobię... co do mnie należy dla dobra nas wszystkich.

Czyżby ten frazes nie dotyczył ich obojga?

- Ja również - wymamrotał.

Żadne z nich nie wypowiedziało więcej ani jednego słowa i nie bardzo wiedział, co powinien teraz zrobić. Nigdy nie radził sobie zbyt dobrze z kobietami, a po rozsta­niu z Jane było chyba jeszcze gorzej.

Nagle gwałtownie obrócił głowę, zdając sobie sprawę z czyjejś obecności.

- Ty za kolumną. Wychodź. Już.

Zobaczył jedną z Wybranek, ubraną w białą, tradycyjną szatę. Skinęła głową, wyraźnie zdenerwowana.

Gdy Wybranka nieśmiało wpatrywała się w podłogę, pomyślał, że ma już ser­decznie dość tej uległości. To nawet zabawne, w łóżku jej wymagał, a teraz cholernie go irytowała.

nią.

- Do kurwy nędzy! - A gdy obie z Cormią podskoczyły, spróbował się nieco uspokoić. - Jak masz na imię?

Podczas gdy Wybranka kłaniała się i składała obietnice, zaciągnął się po raz ostatni skrętem, polizał dwa palce i zacisnął je na jego końcu. Niedopałek włożył do kieszeni swej szaty, zupełnie bez związku zastanawiając się, dlaczego wszyscy po Drugiej Stronie muszą nosić cholerne piżamy. Potem spojrzał na Cormię.

- Do zobaczenia za dwa dni.

V ruszył po białej trawie w górę wzgórza, unikając białego, jedwabnego dywa­nu i nie oglądając się za siebie. Kiedy dotarł na dziedziniec Pani Kronik, modlił się, żeby jej nie spotkać, a potem dziękował Bogu, że nie było jej nigdzie w pobliżu. Spo­tkanie z nią było ostatnią rzeczą, jakiej pragnął.

Pod czujnym okiem ptaków przeniósł się do prawdziwego świata, ale nie udał się do domu.

Poszedł prosto tam, gdzie nie powinien: przyjął formę na ulicy naprzeciwko mieszkania Jane. To był cholernie zły pomysł, ale smutek sprawił, że nie myślał trzeź­wo. A poza tym miał wszystko w dupie. Nawet granicę między człowiekami a jego gatunkiem, której nie wolno mu było przekraczać.

Wieczór był chłodny, a on miał na sobie tylko te pieprzone tradycyjne szaty. Nieistotne. Był tak odrętwiały że mógłby być nagi podczas zamieci śnieżnej i nie zauważył, by tego.

Co, u diabła?

Na jej podjeździe stał jakiś samochód. Taki sam miał Z tylko jego był szary me­talik, a ten był srebrny.

O nie. Tego już, kurwa, za wiele.

V nie widział reszty mieszkania, więc pobiegł dookoła, a jego bose stopy skrzy­piały na śniegu. Kiedy starsza kobieta wyjrzała przez okno mieszkania obok, na wszelki wypadek wyemitował wokół siebie zvidh, również po to, by udowodnić sobie, że ma mózg.

Podszedł do okna z tyłu domu i zajrzał do salonu. Ujrzał śmierć tak wyraźnie, jakby własnoręcznie popełniał morderstwo. Tamten mężczyzna, lekarz, klęczał przed siedzącą na kanapie Jane, jedną rękę trzymał na jej twarzy, drugą na szyi, a wzrok miał wbity w jej usta.

V stracił nad sobą kontrolę. Usunął zvidh i nie myśląc, ruszył przed siebie. Bez za­stanowienia. Bez wahania. Gdy szedł w kierunku drzwi tarasu, był po prostu rozjuszo­nym, kierującym się wyłącznie instynktem, zakochanym facetem, gotowym zabić przeciwnika.

Nagle, nie wiadomo skąd, wyrósł przed nim Butch. Złapał go w pasie i odciągnął w mrok, udaremniając atak. To był niebezpieczny krok, nawet między przyjaciółmi. Jeśli nie jest się osiemnastokołowym tirem, nie staje się między zakochanym wampi­rem a celem jego agresji. V instynktownie obrócił się przeciw nowemu wrogowi. Ob­nażył kły, odsunął się i z całych sił walnął swego najlepszego kumpla w głowę.

Irlandczyk puścił go, zamachnął się i trafił V pięścią w brodę. Szczęka V prawie wbiła się w czaszkę, a zęby zaśpiewały jak chór anielski. Poczuł palący ból.

- Zvidh, skurwielu - rzucił Butch. - Zanim zaczniemy się bić, najpierw zvidh.

V osłonił kawałek przestrzeni, a potem obaj rzucili się bez zahamowań, okłada­jąc się pięściami. Krew kapała z ich nosów i ust. W pewnej chwili V zdał sobie spra­wę z tego, że nie chodziło mu tylko o utratę Jane. Także o to, że był tak potwornie samotny. Nawet jeśli w pobliżu będzie Butch, bez niej nie będzie już tak samo. Dla­tego właśnie czuł się tak, jakby stracił absolutnie wszystko.

Potem leżeli obok siebie, ciężko dysząc, a ich pot bardziej zamarzał, niż parował. Cholera, V już czuł opuchliznę - obrzmiałe kostki dłoni i twarzy zamieniły go w ludzi­ka Michelina.

V przewrócił się na bok, splunął krwią i znów położył się na wznak. Wytarł usta wierzchem dłoni.

- Dzięki. Tego mi było trzeba.

- Nie ma s... — Butch jęknął. - Nie ma sprawy. Cholera, musiałeś tak mi obić wątrobę? Jakby szkocka to było dla niej za mało.

- Skąd wiedziałeś, gdzie jestem?

- A gdzie indziej mógłbyś być? Furiath wrócił sam i powiedział, co się stało, więc domyśliłem się, że skończysz tutaj. - Butchowi chrupnęło ramię. Zaklął. -

Spójrzmy prawdzie w oczy, jestem jak wieża radiowa na idiotów. Bez obrazy, ale to nie było zbyt mądre posunięcie.

V uniósł głowę. Z tego miejsca nie widział okien mieszkania Jane. Uniósł się na łokciach - kanapa była pusta.

Opadł na ziemię. Czy właśnie kochali się teraz na górze w jej łóżku? Właśnie w tym momencie? Kiedy on leżał sponiewierany na jej pieprzonym trawniku?

V spojrzał na przyjaciela.

V zamrugał, przestraszony tym, co miał zamiar powiedzieć.

- Kurwa. Nawet kiedy byłem w tobie zakochany. Czy coś w tym rodzaju. Butch uderzył się dłonią w pierś.

- Byłeś? Byłeś? Nie mogę uwierzyć, że już ci przeszło - Teatralnym gestem za­słonił oczy. - Moje marzenia o naszej wspólnej przyszłości legły więc w gruzach...

- Zamknij się.

Butch spojrzał na niego.

- Żartujesz sobie? Takie reality show byłoby fantastyczne. Puszczaliby go na VH1. Zatytułowane Dwa ugryzienia są lepsze niżjedno. Zarobilibyśmy miliony.

- Na litość boską.

Butch przewrócił się na bok i nagle spoważniał.

- Sprawa wygląda tak. Jesteśmy w tym razem, i nie tylko z powodu mojej klą­twy. Nie za bardzo wierzę w opatrzność boską i tym podobne bzdety, ale spotkaliśmy się nie bez powodu. A co do tej sprawy twojego zakochania się we mnie... Myślę, że to bardziej kwestia tego, że po raz pierwszy się o kogoś troszczyłeś.

- Ty zacząłeś. A poza tym to byłoby świetne dla Spike TV. UFC połączone z Oprah. Boże, jestem genialny.

- Powtarzaj to sobie.

Śmiech Butcha przerwał silny powiew wiatru.

- W porządku, stary, mimo że bardzo mi się to podoba, nie sądzę, żeby moja opalenizna na tym zyskiwała, zwłaszcza że jest ciemno.

- Wcale nie jesteś opalony.

- Widzisz? To prowadzi donikąd. Może więc pójdziemy do domu? - Nastąpiła długa cisza. - Cholera... nie idziesz ze mną?

- Nie mam już ochoty nikogo zabijać.

- Aha. To dobrze. Świadomość, że może tylko okaleczysz tego faceta, sprawia, że czuję się dużo lepiej, zostawiając cię tutaj samego. - Butch usiadł i zaklął. - Po­zwól, że chociaż sprawdzę, czy wyszedł.

- Boże, czy ja naprawdę chcę to wiedzieć?

V spojrzał w kierunku okien na pierwszym piętrze i zastanawiał się, czy to do­bry, czy zły znak, że światła nie były włączone. Zamknął oczy i modlił się, żeby por­sche z podjazdu zniknęło... A przecież wcale się tego nie spodziewał. Butch miał rację. On kręcący się w tym miejscu... to się źle skończy. To musi być ostatni raz.

- Odjechał - powiedział Butch.

V wypuścił powietrze z płuc. Zabrzmiało to jak przebita opona. Zdał sobie sprawę z tego, że to zawieszenie tylko na ten wieczór. Prędzej czy później ona prze­cież z kimś się zwiąże.

Pewnie z tym lekarzem.

V podniósł głowę i zaraz znowu ją opuścił na zamarzniętą ziemię.

„Nie, pomyślał. Nie mam wyboru".

Jeśli się nad tym zastanowić, to słowo nie powinno być używane w odniesieniu do ludzkiego życia. Nigdy. Wybór powinien dotyczyć tylko telewizji i jedzenia: mo­żesz wybrać pomiędzy NBC i CBS, albo stekiem i kurczakiem. Ale użycie tego słowa w odniesieniu do czegoś innego po prostu nie miało zastosowania.

Jane instynktownie się obudziła.

Ktoś był w jej pokoju. Serce jej waliło, kiedy siadała na łóżku, ale nikogo nie zo­baczyła. Jednak cienie rzucane przez światło w korytarzu oferowały mnóstwo kryjó­wek: za sekretarzykiem, za drzwiami lub za tapicerowanym krzesłem pod oknem.

- Jest tam ktoś?

Nie było żadnej odpowiedzi, ale z pewnością nie była sama. Żałowała, że poszła spać nago.

- Jest tam ktoś?

Nic. Tylko odgłos jej własnego oddechu.

Mocno zacisnęła dłonie na kołdrze i wzięła głęboki oddech. Boże... W powietrzu unosił się cudowny zapach... bogaty i zmysłowy, seksowny i władczy. Ponownie wciągnęła powietrze i jej mózg zaskoczył, rozpoznając go. To był zapach mężczyzny. Nie... to było coś więcej niż tylko mężczyzna.

- Znam cię. - Jej ciało instynktownie stało się ciepłe, dosłownie rozkwitło... lecz w tym samym momencie poczuła ból w sercu tak ogromny, aż westchnęła. - O Boże... ty...

Wrócił miażdżący ucisk w głowie, który sprawił, że obiecała sobie jak najszyb­ciej poddać się rezonansowi. Złapała się za skronie z jękiem, przekonana, że zaczyna się agonia.

Ból jednak momentalnie odpłynął... a ona razem z nim. Sen opadł na nią jak koc, utulając ją i uspokajając

Gdy tylko zasnęła, męska dłoń dotknęła jej włosów. Twarzy. Ust.

Jego ciepło i miłość wypełniły bezdenną pustkę w jej piersi. Czuła się jak wrak samochodu, którego części nagle wróciły na swoje miejsca, naprawiono silnik, wypro­stowano zderzak, wymieniono stłuczoną szybę. Dotyk jednak nagle ustał. Pogrążona we śnie, wyciągnęła na ślepo dłoń.

- Zostań ze mną. Proszę, zostań ze mną.

Wielka dłoń złapała jej rękę, ale odpowiedź była odmowna. Mimo że mężczyzna się nie odezwał, wiedziała, że nie zostanie.

- Proszę... - Łzy płynęły po jej twarzy. - Nie odchodź. Kiedy puścił jej dłoń, rozszlochała się i sięgnęła przed siebie...

Pościel zaszeleściła, wpuszczając powiew chłodnego powietrza i męskie ciało. Zdesperowana wtuliła twarz w szyję pachnącą ostrymi przyprawami. Szerokie ramio­na objęły ją ciasno.

Kiedy wtuliła się w niego jeszcze mocniej... We śnie Jane poruszyła się szybko i zdecydowanie, jakby miała wszelkie prawo zrobić to, co zrobiła. Jej ręka powę­drowała w dół i odnalazła to, czego szukała.

A kiedy jego wielkie ciało szarpnęło się, szepnęła:

- Daj mi to, czego chcę.

Rzucił ją na plecy, rozłożył jej nogi i jego ciężka dłoń powędrowała między nie. Doszła natychmiast, krzycząc i wijąc się na materacu. Zanim uczucia zdążyły osłab­nąć, pościel wylądowała na podłodze i poczuła jego usta na swoich udach. Złapała jego wspaniałe, gęste włosy i po prostu poddała się temu, co z nią robił.

Gdy po raz drugi przeżywała orgazm, odsunął się. Usłyszała szelest zrzucanych ubrań i potem...

Jane zaklęła, gdy wszedł w nią prawie do granicy bólu, ale niezmiernie jej się to podobało... zwłaszcza gdy poczuła jego usta na swoich, a on zaczął się w niej poru­szać. Wbiła palce w jego plecy i poddała się rytmowi seksu.

W samym środku snu przemknęła jej przez głowę myśl, że to właśnie było to, co na jawie opłakiwała. To ten mężczyzna był powodem bólu w jej piersi.

Lub raczej jego strata.

Vrhedny wiedział, że postąpił źle. Taki seks był jak kradzież, przecież Jane nie wiedziała nawet, kim on jest Ale nie mógł przestać.

Pocałował ją mocniej, poruszył się w niej z większą mocą. Jego orgazm wybuchł jak burza z piorunami, zalewając go falą gorąca, która mogła zostać ugaszona tylko wtedy, gdy eksplodował w jej wnętrzu. Doszła razem z nim, zwilżając go, przedłuża­jąc doznania, aż przebiegł go dreszcz. Znieruchomiał.

Odsunął się i spojrzał na jej zamknięte oczy, wprowadzając ją w jeszcze głębszy sen. Pomyśli, że to był tylko erotyczny sen, kusząca, realistyczna fantazja. Jednak nie będzie wiedziała, kim on był. Nie może. Jej umysł był silny, ale mogłaby oszaleć, walcząc ze wspomnieniami, które ukrył, a tym, co czuła w jego obecności.

V oswobodził się z jej uścisku i wymknął z łóżka. Poprawił pościel, ubrał się, ale czuł się tak, jakby obdarto go żywcem ze skóry.

Pochylił się nad jej czołem i wyszeptał: - Kocham cię. Zawsze będę.

Zanim wyszedł, rozejrzał się po jej sypialni, potem wszedł do łazienki. Nie mógł się powstrzymać. Nie miał zamiaru tu wracać, dlatego musiał zobaczyć jej prywatną przestrzeń.

Piętro było bardziej „jej". Wszystko proste i niezagracone, meble nierzucające się w oczy, ściany wolne od wymyślnych obrazów. Jedno mu się jednak spodobało -książki.

Tak jak u niego. Były wszędzie. W jej sypialni półki sięgały do samego sufitu, a każda wypełniona była woluminami na temat nauki, filozofii i matematyki. W koryta­rzu, w wysokiej na dziewięć stóp oszklonej witrynie zobaczył dzieła Shelleya i Keat-sa, Dickensa, Hemingwaya, Marchanda, Fitzgeralda. Nawet w łazience, tuż obok wan­ny, znajdowała się niewielka półka; pewnie biorąc kąpiel, także lubiła sięgnąć po ulu­bioną książkę.

Najwyraźniej lubiła też Szekspira, co mu się bardzo spodobało.

Lubił taki wystrój wnętrza. Aktywny umysł nie potrzebuje niczego, co mogłoby go rozpraszać. Wystarczy kolekcja wyjątkowych książek i dobra lampa. Może jeszcze trochę sera i krakersów.

V odwrócił się do wyjścia i kątem oka dostrzegł lustro wiszące nad podwójną umywalką. Wyobraził ją sobie stojącą przed nim i czeszącą włosy. Nitkującą i myjącą zęby. Obcinającą paznokcie.

Takie zwyczajne rzeczy, które codziennie robią zarówno człowieki, jak i wam­piry, co tylko dowodzi, że te dwa gatunki zbyt się od siebie nie różnią.

Mógłby zabić, żeby tylko kiedyś zobaczyć ją podczas tych czynności.

Albo najlepiej robić je razem z nią. Jej umywalka. Jego umywalka. Może nawet kłóciliby się o to, że upuścił kawałek nitki dentystycznej do umywalki zamiast do ko­sza.

Życie. Razem.

Wyciągnął rękę i przejechał palcami po powierzchni lustra. Następnie zmusił się do zdematerializowania, nie wracając już do jej sypialni.

Zniknął na dobre. Wiedział jednak, że gdyby był samcem, który płacze, teraz by wrzeszczał. Zamiast tego pomyślał o czekającej na niego w Bunkrze szklaneczce cze­goś mocniejszego. Przez następne dwa dni miał zamiar być całkowicie obojętny.

Będą musieli go ubrać w te ciuszki w stylu Hugh Hefnera i podtrzymywać przez cały czas trwania tego pieprzonego rytuału.

Rozdział trzydziesty siódmy

O północy John leżał w łóżku, wpatrując się w sufit.

Niezwykle wymyślny sufit, ozdobiony sztukaterią oraz ornamentami, więc było na co popatrzeć. Przywodził mu na myśl tort urodzinowy. Nie, raczej... weselny. Zwłaszcza że w środku umieszczona została oprawa oświetleniowa z ogromem zawi­jasów i ozdóbek wokoło, coś na kształt takiego tortu, na którym stawia się figurki imitujące państwa młodych.

Z jakiegoś nieodgadnionego powodu podobało mu się to zestawienie. Nic nie wiedział o architekturze, jednak przyciągało go bogactwo, imponująca symetria, rów­nowaga pomiędzy zdobieniami i gładkością.

Dobra, może za bardzo się rozdrabniał.

Kurczę.

Obudził się pół godziny temu i poszedł do łazienki, a potem wrócił pod kołdrę. Dziś nie miał zajęć, powinien więc nadrobić zaległości, zanim wyjdzie, ale ten pod­ręcznik mu się jakoś nie widział.

Miał pewną sprawę do załatwienia. Leżał więc w łóżku, rozważając, czy będzie mógł to zrobić i jakie to uczucie. Czy chociaż mu się spodoba? A jeśli mu nie stanie? Boże, nie mógł zapomnieć tej rozmowy z Z. Może jednak naprawdę coś z nim nie

tak?

Och, do diabla ciężkiego, musi wreszcie o tym zapomnieć.

Położył rękę na klatce piersiowej i poczuł, jak pracują mu płuca, jak serce się tłu­cze. Przesunął dłoń niżej, w stronę pulsowania, które wręcz do niego przemawiało, ta­kie było dokuczliwe. To cholerstwo łaknęło doznań, gotowe było wy buchnąć. A po­niżej? Jądra były tak napięte, jakby zaraz miały pęknąć pod ciśnieniem. Musiał to zro­bić, nie tylko po to żeby sprawdzić, czy hydraulika jest w porządku. Potrzeba ulżenia sobie przekroczyła próg bólu.

Sięgnął ręką. Skóra była ciepła i gładka, nieowłosiona Nie mógł przeboleć, że taki był teraz wielki. Zdawało mu się, że jego brzuch jest ogromny niczym boisko.

Znieruchomiał, zanim się dotknął. Ale po chwili, przeklinając, złapał za członek i pociągnął.

Kiedy poczuł wzwód, z jego klatki piersiowej wydobył się jęk. Cholera, jakie to przyjemne uczucie. Powtórzył powolny ruch, co sprawiło, że krople potu zalśniły mu na torsie. Poczuł się, jakby ktoś położył go pod lampą na podczerwień - nie, to ciepło raczej wydobywało się z niego.

Z każdym ruchem wyginał się, czując się i winny, i zażenowany. Och... jak mi­ło... Nabierając rytmu, zrzucił przykrywającą go pościel i wreszcie spojrzał na swoje ciało. Z dumą obserwował ogromny członek i ciasny uchwyt dłoni.

O... cholera. Szybciej. Szybciej ruszać ręką. Słychać było ciche mlaskanie śluzu wydobywającego się z czubka, wypływającego na jego dłoń. Ciecz spływała po człon­ku, nadając błysk erekcji.

O... cholera.

Nagle stanęła mu przed oczami postać kobiety... Kurde, to była ta nieugięta szefo­wa ochrony z Zero Sum. Widział wyraźnie jej krótką, niemal męską fryzurę, umię­śnione ramiona i przebiegły wyraz twarzy. W chwili zuchwałości wyobraził ich sobie razem. Przygwoździła go do ściany, z ręką w jego spodniach, całowała mocno, wpy­chając język do jego ust.

Chryste... Boże Wszechmogący... Poruszał ręką z prędkością światła, widząc oczami wyobraźni, jak w nią wchodzi.

Punkt kulminacyjny uderzył go w chwili, gdy wyobraził , sobie ją odrywającą się od niego i padającą na kolana, rozpinającą jego spodnie, wyciągającą członek i zaczy­nającą ssać.

Cholera!

Przekręcił się na drugi bok, strącając przy tym poduszkę i podciągając do góry kolana. Bezdźwięcznie krzyknął i gwałtownie odwrócił się, lądując na klatce piersio­wej i udach. Ostatkiem sił dźwignął się na ręce. Nie przestał ciągnąć. Napęczniałe żyły na szyi pulsowały, płuca paliły.

Gdy nic już w nim nie zostało, głośno przełknął ślinę, nabrał powietrza i otwo­rzył oczy. Nie był pewien, ale chyba miał podwójny orgazm. Może potrójny.

Kurde, pościel. Ale narobił bałaganu.

Chociaż warto było, mimo wszystko. Było świetnie. To było... niesamowite. Ty­le że czuł się winny z powodu tego, co sobie wyobraził. Zapadłby się pod ziemię, gdyby się kiedykolwiek dowiedziała. ..

Usłyszał dzwonek komórki. Podniósł ją, wytarłszy dłoń o pościel. Dostał wiado­mość od Khilla - kazał mu przywlec tyłek do Blastha, i to w pół godziny, żeby mogli uderzyć na Zero Sum, nim sprawa ucichnie.

Na myśl o szefowej ochrony znowu mu stanął.

„Cholera, to może być trochę uciążliwe", pomyślał. Szczególnie gdyby poszedł do klubu i spotkał tę kobietę, i... tak nieziemsko się podniecił.

Ale z drugiej strony, są i plusy: przynajmniej jego sprzęt pracował bez zarzutu.

John oprzytomniał. Wszystko grało i podobało mu się... przynajmniej w poje­dynkę. Ale pomysł, żeby przeżyć to z drugą osobą, nadal go nie przekonywał.

Kiedy około pierwszej w nocy Furiath przekroczył próg Zero Sum, cieszył się, że nie było z nim jego braci. Potrzebował prywatności, aby zrobić to, co zamierzał.

Z ponurym zdecydowaniem skierował się do VIP-roomu, zasiadł przy stole Bractwa i zamówił martini, mając nadzieję, że żadnemu z braci nie przyjdzie do gło­wy tu zajrzeć. Poszedłby gdzie indziej, jednak w mieście tylko Zero Sum miało do zaoferowania to, czego szukał. Nie miał więc wyjścia.

Pierwszy drink dobrze mu zrobił, drugi zadziałał jeszcze lepiej. Po chwili do sto­lika zaczęły podchodzić samice. Pierwsza była brunetką, a więc nic z tego. Za bardzo przypominała Bellę. Kolejna była blondynką, co było atutem... ale była krótko ostrzy­żona, jak dziewczyna, która kiedyś dokrwiła Z, więc to byłoby niewłaściwe. Była jeszcze druga blondynka, ale tak roztrzęsiona, że wywołała u niego poczucie winy. Kolejna miała czarne włosy i wyglądała jak Wojownicza Księżniczka Xena i trochę go przerażała.

Ale potem... Przy jego stole zatrzymała się rudowłosa, mała istotka, nie więcej niż półtora metra wzrostu, i to chyba nawet w szpilkach. Ubrana w jaskraworóżowy gorset i minispódniczkę wyglądała niczym postać z kreskówki.

- Chcesz się zabawić, tatuśku?

Powiedział sobie, że musi przestać być taki wybredny i wreszcie to zrobić. W końcu to tylko seks.

- Może. Ile za bilet na linię 25 jardów? Podniosła dłoń do ust i dotknęła ich dwoma palcami.

- Jak za cały mecz.

Dwieście dolców, żeby pozbyć się dziewictwa. Co sprowadza się do mniej niż dolara rocznie. Cóż za okazja. Furiath wstał, ledwie utrzymując się w pionie.

- Brzmi świetnie.

Idąc za prostytutką na tyły VIP-roomu, miał niejasne uczucie, że w jakimś rów­noległym wszechświecie ten pierwszy raz przeżywałby z osobą, którą by kochał. Lub na której by mu zależało. Albo chociażby ją znał. Nie sprowadzałoby się to do dwóch stów i publicznej toalety. Niestety, był, gdzie był.

Samica otworzyła błyszczące czarne drzwi, a on podążył za nią. Kiedy się za­mknęły, muzyka techno ucichła nieco.

Strasznie się denerwował, podając jej pieniądze, a ona, biorąc je, uśmiechała się.

- Nie będziemy o tym gadać, ale powiedz mi jedno... twoje włosy. Przedłużo­ne? Pokręciła głową.

Kiedy wyciągnęła rękę, aby rozpiąć mu pasek, odskoczył w tył i wpadł na te cholerne drzwi.

- Przepraszam.

Spojrzała na niego jakoś dziwnie, a potem powiedziała:

Samica oparła się o zlew i jednym wyćwiczonym ruchem wskoczyła na blat. Kiedy rozłożyła uda, jej spódniczka podniosła się, ukazując zakończone koronką czarne pończochy. Nie miała majtek.

- Oczywiście bez całowania - zamruczała, rozpinając mu rozporek. - Znaczy, w

usta.

Poczuł, jak chłodne powietrze wdziera się do środka, po czym jej ręka wślizgnę­ła się w bokserki. Wzdrygnął się, czując, jak łapie jego członek. Po to tu przecież przyszedł, przypomniał sobie. Za to zapłacił. Potrafił to zrobić.

Najwyższy czas iść naprzód. Zapomnieć o Belli. O celibacie.

- Rozluźnij się, kochasiu - powiedziała zachrypłym głosem. - Twoja żona się nie dowie. Moja szminka nie rozmazuje się przez osiemnaście godzin i nie psikam się perfumami. Dlatego możesz się zabawić.

Furiath przełknął ślinę. „Mogę to zrobić".

John wysiadł z ciemnoniebieskiego bmw ubrany w nowiutkie czarne spodnie, czarną jedwabną koszulę oraz nową zamszową kurtkę imitującą kurtkę klubową. To nie były jego ubrania. Podobnie jak samochód, który wcześnie zawiózł jego i Khilla do centrum, należały do Blastha.

- Jesteśmy gotowi - rzekł Khill, kiedy przechodzili przez parking.

John zerknął w miejsce spotkania z reduktorami Przypomniał sobie, jak czuł się wtedy potężny, przekonany, że jest wojownikiem... Bratem. To uczucie minęło jed-nak,zupełnie jakby coś go wtedy omamiło, opętało. Teraz, kiedy szedł z przyjaciółmi, czuł się jak wielkie „nic specjalnego", które wlazło w jego skórę.

Przed klubem John chciał się ustawić na końcu kolejki, lecz Khill go powstrzy­mał.

- Mamy wolny wstęp, pamiętasz?

I mieli. Wystarczyło, ż Khill wymienił imię Xhex, a olbrzymi mięśniak przy drzwiach poderwał się i wyszeptał mu coś na ucho. Po chwili odsunął się na bok.

I John pozwolił poprowadzić się do środka, gotowy zatonąć w tłumie ludzi. Kiedy się rozejrzał, otoczenie przestało być takie przytłaczające. Cóż, oceniał to z dogodnego punktu ponad dwóch metrów nad ziemią. Khill rozejrzał się.

- Nie, po prostu nie chciałem wyjść na idiotę... Zaraz, chyba mam. - Kiwnął rę­ką w stronę zasłoniętego kotarą miejsca, którego strzegło dwóch kolosów. - Rzuca się w oczy, że to sektor dla VIP-ów. Panie pozwolą?

Khill ruszył, jakby dokładnie wiedział, co robi. Zamienił słówko z bramkarzem i, o dziwo, kotara uniosła się. Wpa- rowali do środka.

Cóż, Blasth i Khill może i wparowali. John starał się nie potrącić już nikogo. Miał szczęście, że tamten gość okazał się mięczakiem. Następnym razem pewnie trafiłby na jakiegoś osiłka. Do tego uzbrojonego.

Sektor dla VIP-ów miał własny bar i barmanów, a kelnerki ubrane były jak eks­kluzywne striptizerki. Stali klienci nosili garnitury, kobiety kosztowne skrawki... tak naprawdę to chyba niczego. Zebrany tłum był barwny, rozpustny... Co sprawiło, że John poczuł się jak kompletny pozer.

Po obu stronach sali stały ławy, trzy z nich wolne. Khill wybrał tę w najdalszym zakątku.

- Ta jest najlepsza - oświadczył. - Zaraz przy wyjściu awaryjnym. W mroku. Na stoliku stały dwa opróżnione kieliszki. Ledwie usiedli, zjawiła się kelnerka,

żeby posprzątać. Blasth i Khill zamówili po piwie, John odpuścił, stwierdziwszy, że musi mieć dzisiaj trzeźwy umysł.

Siedzieli nie dłużej niż pięć minut, kiedy nagle usłyszeli kobiecy głos:

- Hej, tatuśkowie.

Wszyscy trzej podnieśli wzrok. Ujrzeli stojącą przednimi blond Wonder Woman. Była atrakcyjna niczym Pam Anderson, uwagę zwracał przede wszystkim jej biust.

- Cześć, skarbie - przeciągle zagadnął Khill. - Jak ci na imię?

- Wisienka. - Położyła obie dłonie na stoliku i pochyliła się do przodu, demon­strując idealny biust, opaloną w solarium skórę i wybielone zęby. - Chcesz wiedzieć, dlaczego?

Na twarzy Khilla malował się rozpustny uśmiech.

O, Jezu. Do ich stolika podszedł ogromny koleś i John nie wiedział, czy to aby dobrze rokuje. Facet w czarnym garniturze, o ametystowych oczach i z irokezem wyglądał jak zbir i dżentelmen w jednej osobie.

„Dobra, to wampir", pomyślał John. Nie był pewien, skąd to wiedział, ale nie miał wątpliwości. Tamten nie tylko był potężny, ale też wytwarzał wokół siebie at­mosferę jak bracia: potęga gotowa w każdej chwili wybuchnąć.

- Charity, produkuj się gdzie indziej, jasne? - powiedział.

Blondynka nie wydawała się zachwycona, a i Khill też był wściekły. Ale oddali­ła się i... kurde, odstawiła ten sam numer dwa stoliki dalej.

Widząc, że Khillowi mina nieco zrzedła, facet z irokezem nachylił się i powie­dział:

- Taa, jej wcale nie chodziło tylko o to, żeby spędzić czas w twoim towarzy­stwie, chłopie. To profesjonalistka, jak większość kobiet w tym sektorze, więc jeśli nie chcesz płacić, idź do strefy otwartej, poderwij nawet kilka i je tu przyprowadź, zgoda? — Facet uśmiechnął się, ukazując potężne kły. - Przy okazji, jestem właścicie­lem, więc odpowiadam za wasze tyłki Ułatwcie mi robotę i zachowujcie się. - Zanim odszedł, zwrócił się do Johna: - Zbihr kazał cię przywitać.

Po czym odszedł, zagadując do wszystkich po drodze, wreszcie zniknął za nie-oznakowanymi drzwiami w głębi sali. John zastanawiał się, skąd ten facet znał Z, po czym stwierdził, że nieważne, jakie ma się znajomości, gościa z irokezem lepiej mieć po swojej stronie. Inaczej należałoby nosić kombinezon z kevlaru.

Albo nawet wyjechać z kraju.

- Cóż - rzekł Khill - to poważna rada. Cholera.

- Hm... taaa. - Kiedy kolejna blondynka przespacerowała się obok nich, Blasth poprawił się na siedzeniu. - To co... eee, idziemy na parkiet?

- Blasth, ty zbereźniku! - Khill zerwał się z ławy. - Pewnie, że tak. John... John zamigał, że zostaje i popilnuje stolika. Khill klepnął go w ramię.

- Dobra, przyniesiemy coś dla ciebie z bufetu.

John gwałtownie pokręcił głową, ale kumple już się odwrócili. O, Boże. Powinien zostać w domu. Powinien sobie odpuścić.

Obok przepłynęła jakaś brunetka. Na wszelki wypadek prędko spuścił wzrok, ale się nie zatrzymała. Ani ona, ani żadna inna, jakby właściciel lokalu kazał im zostawić ich w spokoju. No i dobrze, bo brunetka wyglądała tak, jakby mogła zjeść faceta żyw­cem.

John rozsiadł się w fotelu, nie spuszczając wzroku ze szklanek z piwem. Czuł, że ludzie gapią się na niego... I na pewno zastanawiali się, co on tu, u diabła, robi. Co miało sens. Nie był jak Blasth czy Khill, taki odważny. Ta cała muzyka, picie i seks wcale nie dodawały mu animuszu, raczej sprawiały, że chciał zniknąć.

Poważnie już rozważał myśl o zmyciu się stąd, kiedy nagle jakby uderzył go słup gorąca. Popatrzył na sufit, żeby sprawdzić, czy nie siedzi pod wentylatorem.

Nie.

Rozejrzał się.

O, cholera. Przez kotarę do sektora dla VIP-ów wchodziła właśnie szefowa ochro­ny.

John gwałtownie przełknął ślinę. Wyglądała jak wtedy. Miała na sobie pakerkę, ukazującą jej potężne ramiom i skórzane spodnie opinające jej biodra i długie uda. Przycięła chyba jeszcze włosy, które w świetle reflektorów niezwykle błyszczały.

Gdy tylko ich oczy się spotkały, odwrócił wzrok. Przeraziła go myśl, że będzie wiedziała, co robił, kiedy ostatnio o niej myślał. Na pewno będzie wiedziała, że... wy­obrażając ją sobie, doszedł.

Do diabła, szkoda, że nie miał drinka, żeby zająć ręce. I zimnej zgrzewki, na po­liczki.

Chwycił piwo Blastha i pociągnął, czując, że ona kieruje się w jego stronę. Kur­de, nie wiedział, czy gorzej będzie, jeśli się zatrzyma, czy... kiedy przejdzie obok.

— Znowu tutaj, tylko inaczej wyglądasz. - Jej głos był niski, niczym przytłu­miony ogień. I sprawił, że rumieniec na jego policzkach się pogłębił. - Gratulacje.

Odchrząknął. Co zabrzmiało głupio. Jakby był w stanie wydobyć choć słowo. Czując się jak głupiec, bezgłośnie rzekł:

Odeszła, a tłum przed nią się rozstępował, nawet mężczyźni postury futbolistów schodzili jej z drogi. Patrząc za nią. John poczuł w spodniach nagły ścisk. No tak, był twardy jak kamień i gruby jak jego pieprzone ramię. Zmienił pozycję, a spowodowane tym tarcie spodni sprawiło, że aż przygryzł dolną wargę.

Schował rękę pod stół, mając zamiar zrobić trochę miejsca w rozporku, ale gdy tylko go dotknął, przed oczami stanęła mu postać ochroniarki i o mało się nie spuścił. Poderwał rękę z taką prędkością, że walnął w blat stołu.

Zgiął się więc w biodrach, licząc, że w ten sposób sobie ulży, ale tylko pogorszył sprawę. Był niespokojny i niezaspokojony, pewnie dlatego szybko pogarszał mu się nastrój. Przypomniał sobie, jak poradził sobie wtedy, w łóżku, i stwierdził. że musi skorzystać z tego i teraz.

Natychmiast, zanim znowu się spuści.

Cholera, może mógłby to załatwić tutaj? Marszcząc brwi, popatrzył w stronę korytarza z drzwiami po obu stronach. Jedne akurat się otworzyły.

Wyszła z nich niewysoka rudowłosa kobieta wyglądająca na profesjonalistkę, a zaraz za nią szedł... Furiath?

Tak, to zdecydowanie był on. Wciskał koszulę w spodnie. Nie odzywali się do siebie, po paru krokach kobieta skręciła w lewo, idąc prosto do grupy mężczyzn, brat szedł naprzód, jakby zmierzał do wyjścia.

Furiath wreszcie rozejrzał się i napotkał wzrok Johna. Przez moment sytuacja była trochę niezręczna, potem wojownik podniósł rękę w geście powitania i ruszył w stronę bocznego wyjścia. Oszołomiony John upił łyk piwa. Jasne jak słońce, że tamta babka nie była z nim w łazience, żeby mu zrobić masaż pleców. Chryste, a podobno żył w celi...

-A to jest John.

John odwrócił raptownie głowę. O, kurczę. Blasth i Khill trafili na żyłę złota. Trzy kobiety, które przyprowadzili, były bardzo ładne i prawie całkiem nagie. Khill przed­stawił każdą z nich:

-To Brianna, to CiCi, a to Liz. Dziewczyny, to nasz kumpel, John. Używa języka migowego, by się porozumieć, więc będziemy tłumaczyć.

John dokończył piwo Blastha. Napotykając po raz ko- lejny na barierę komuni­kacyjną, czuł się jak głupek Zastanawiał się już, jak powiedzieć, że właśnie się zmy­wa, kiedy jedna z dziewczyn usiadła obok niego. Poczuł się jak w potrzasku.

Podeszła kelnerka i zebrała zamówienia. Po jej odejściu zaczęły się śmi-chy-chichy i gadanina, piski dziewczyn mieszały się z głębokim głosem Khilla i nie­śmiałym śmiechem Blastha. John nie podnosił wzroku.

- Boże, aleś ty przystojny - zagaiła jedna z dziewczyn. - Jesteś modelem? Roz­mowa raptownie ucichła.

Khill postukał zwiniętą dłonią w stół przed Johnem.

- Hej, J. Ona mówi do ciebie.

Zażenowany John podniósł głowę, napotykając spojrzenie różnokolorowych oczu kumpla. Khill kiwnął głową, wskazując dziewczynę siedzącą obok Johna, po czym wytrzeszczył wymownie oczy, jakby chciał powiedzieć: „Mógłbyś przejąć pa­łeczkę, stary?

John wziął głęboki oddech i spojrzał w lewo. Dziewczyna wpatrywała się w niego z... kurde, absolutnym oddaniem.

- Bo jesteś, no wiesz, taki piękny - powiedziała. Chryste Panie, i co miał na to odpowiedzieć?

Poczuł uderzenie gorąca na twarzy i napięcie w całym ciele, więc na migi zwró­cił się do Khilla:

Poproszę Fritza, żeby mnie zabrał. Muszę lecieć.

Przecisnął się między siedzącymi, niemal tratując dziewczynę siedzącą obok. Nie mógł się doczekać powrotu do domu.

Rozdział trzydziesty ósmy

Kiedy o piątej rano zadzwonił budzik, Jane wcisnęła guzik drzemki. Dwukrotnie. Zwykle bez ociągania się wstawała i wskakiwała pod prysznic, zanim jeszcze się dobrze rozbudziła. Jednak nie dzisiaj. Dziś po prostu leżała, wpatrując się w sufit.

Boże, ale miała sny... sny o tym zjawiskowym kochanku, który ją brał wielokrot­nie, i to tak mocno. Nadal go czuta na sobie, w sobie.

Dosyć już. Im więcej o tym myślała, tym bardziej bolała ją klatka piersiowa, więc z herkulesowym wysiłkiem skierowała uwagę na pracę. Przez którą wplątała się w tę sytuację z Manello. Nie mogła uwierzyć, że ją pocałował... Ale to zrobił. A że zawsze w głębi duszy zastanawiała się, jaki on jest, nie odwróciła twarzy. Dlatego po raz drugi ją pocałował.

Był dobry, co jej nie dziwiło. Nowością natomiast był fakt, że źle się z tym czu­ła. Jakby kogoś zdradziła.

Cholerny budzik znowu zadzwonił; wyłączyła gp, przeklinając. Do diabła, była zmęczona, chociaż wydawało jej się, że poszła spać wcześnie. O której wyszedł Man­ny? Pamiętała, że pomógł jej się tu dostać i położył ją do łóżka, ale miała taki mętlik w głowie, że nie wiedziała, która to była godzina ani jak długo zasypiała.

Nieważne.

Odrzuciła kołdrę i poszła do łazienki. Kiedy strumień gorącej wody napełniał ła­zienkę parą, zamknęła drzwi, zdjęła T-shirt i...

Jane zmarszczyła brwi, czując wilgoć między nogami. Zrobiwszy szybki rachu­nek stwierdziła, że okres przyszedł za wcześnie...

To nie był wcale okres. Uprawiała seks.

Szok ją sparaliżował. O Boże, co ona zrobiła? Co najlepszego zrobiła? Odwróci­ła się, chociaż nie miała gdzie iść. Zakryła dłonią usta. Na lustrze, odsłonięty przez parę, widniał napis: .Kocham cię, Jane". Zatoczyła się do tyłu, wpadając na drzwi.

Cholera Spała z Mannym Manello. I kompletnie nic nie pamiętała.

Furiath usiadł w gabinecie Ghroma, tym razem na stoją- cym przed kominkiem niebieskim fotelu z podłokietnikami. Włosy nadal miał wilgotne po prysznicu, a w dłoni trzymał filiżankę kawy.

Potrzebował skręta.

Jak tylko pozostali członkowie Bractwa weszli, spojrzał na Ghroma.

To prawda. Wszyscy czuli się jakoś nieswojo. Zdenerwowany Zbihr stał przy re­gale z książkami, roztargniony Butch siedział z komputerem na kolanach. Ghrom, nie­mal zakryty stertą papierów, wyglądał na wykończonego. Rankohr chodził w kółko, nie mogąc ustać spokojnie — znak, że na pewno nie brał udziału w żadnej nocnej wal­ce.

A Vrhedny... wyglądał najgorzej. Stał przy drzwiach, wpatrując się w nicość. Wcześniej zimny, teraz wręcz lodowaty. Cholera, był bardziej ponury niż poprzednie­go wieczoru.

Zapalając papierosa, Furiath pomyślał o Jane i V. Ciekawe, jaki był ich seks. Wyobrażał sobie, że pomiędzy momentami ostrej walki były też urocze chwile poro­zumienia.

Taaa, na pewno nie to, co on przeżył w tej łazience. Z prostytutką.

Wolną ręką przejechał po włosach. Czy wciąż jest się prawiczkiem, będąc w ko­biecie, ale nie kończąc? Nie miał pewności. Tak czy inaczej, nie zamierzał nikogo o to pytać. To było zdecydowanie zbyt obrzydliwe.

W mordę... Myślał, że jak z kimś to już zrobi, to będzie mógł wreszcie ruszyć dalej, wcale jednak tak nie było. Czuł się jeszcze bardziej uwięziony, zwłaszcza że idąc potem przez posiadłość, myślał o Belli: miał nadzieję, że nie przyłapie go śmier­dzącego tą samicą człowieków.

Zachowanie dystansu będzie ewidentnie wymagać czegoś innego.

Chyba że... cholera, może jest potrzebny sam w sobie. Powinien się wyprowa­dzić.

- Zacznijmy - rzekł Ghrom na początek zebrania. Najpierw omówili serię pro­blemów dotyczących glymerii, następnie Rankohr, Butch oraz Z zdali raport z wyda­rzeń w terenie. Nie było tego dużo. Ostatnio nie było widać nieumarłych, najprawdo­podobniej dlatego, że gliniarz zabił dwa tygodnie temu przywódcę reduktorów. Nor­malne. Każde zmiany w przywództwie tamtych zazwyczaj oznaczały, krótki niestety, okres przestoju w wojnie.

Kiedy Furiath zapalił kolejnego skręta, Ghrom odchrząknął.

- Teraz... odnośnie do ceremonii Najsamca.

Furiath zaciągnął się głęboko, oczy V zabłyszczały. Cholera. Facet wyglądał tak, jakby w ciągu ostatniego tygodnia postarzał się o sto pięćdziesiąt lat; skóra mu pożół­kła, brwi opadły, wargi napięły się. Nigdy nie był wybitnie piękny, ale teraz wyglądał jak śmierć.

- O co chodzi? - zapytał V.

- Będę tam. - Ghrom spojrzał na Furiatha. - Furiath, ty też. Pójdziemy dziś o północy, zgoda?

Furiath kiwnął głową. Miał wrażenie, że Vrhedny chce się odezwać. Jego ciało napięło się, oczy zrobiły się rozbiegane, szczęka zaciśnięta... nic jednak nie powie­dział.

Furiath wydmuchnął chmurę dymu i zgniótł niedopałek w kryształowej popiel­niczce. To straszne patrzeć, jak twój brat krwawi, wiedzieć, że cierpi, i nie móc nic na to poradzić...

Zamarł, czując dziwny spokój.

- Wyjdźcie stąd, wszyscy. Idźcie się zrelaksować. Wszystkim nam nerwy puszczają... - powiedział nagle Ghrom, przecierając oczy.

I wtedy odezwał się Furiath:

V przerwał mu głosem twardym jak samo jego spojrzenie, jakby nie mógł uwie­rzyć, że Furiath może być aż tak bezmyślny.

Oczy Vrhednego przybrały odcień bieli.

- Bez obrazy, ale nie wytrzymam. Najlepszym posunięciem dla ciebie w tej chwili będzie, jak sobie darujesz.

Rankohr ukradkiem przesunął się na stronę V, a Zbihr stanął za Furiathem. Gh-rom podniósł się.

Nawet granat rzucony pod biurko Ghroma nie wzbudziłby takich emocji. Zapa­dła grobowa cisza. Bracia patrzyli na niego, jakby co najmniej wyrosły mu rogi.

- Dlaczego nie? Potrzebne jej tylko DNA, prawda? Dlatego każdy z braci mógł­by się nadać. Moja linia jest silna, krew dobra. Dlaczego nie mógłbym to być ja?

Zbihr szepnął:

- Jezu... Chryste.

- Jesteś moim bratem. Jeśli mogę naprawić szkodę, dlaczego miałbym tego nie zrobić? Ja nie pragnę żadnej konkretnej kobiety. - Pomasował ściśnięte gardło. - Jesteś synem Pani Kronik, tak? Więc możesz jej zasugerować zmianę. Kogoś innego zapew­ne by zabiła, ale nie ciebie. Cholera, pewnie mógłbyś jej to nawet po prostu... zako­munikować. - Opuścił dłoń. - I mógłbyś ją zapewnić, że będę lepszy, bo nie jestem w nikim zakochany.

Diamentowe oczy V wpatrywały się niewzruszenie w Furiatha.

- Doskonałe określenie, panie, ale to nie odpowiedź. Ghrom znacznie zniżył

głos:

- Nie mówisz chyba poważnie...

- Mam za sobą kilka wieków celibatu do nadrobienia. To zupełnie niezły po­czątek. - Miał to być żart, ale nikt się jakoś nie roześmiał. - No, dalej, kto inny mógłby to zrobić? Wszyscy jesteście zajęci. Jedynym kandydatem jeszcze mógłby być John Matthew, bo jest z linii Hardhego, ale nie jest członkiem Bractwa i nie wiadomo, czy kiedykolwiek będzie.

- Nie - Zbihr pokręcił głową. - Nie... To cię zabije.

- Pewnie, że będę miał. - Furiath doskonale wiedział, do czego zmierza Z, więc specjalnie przeniósł uwagę na Ghroma. - Pozwolisz V być z Jane, prawda? Jeśli się zgodzisz, będą mogli ze sobą być.

To, oczywiście, nie było stosowne. Zgodnie z tradycją i prawem nie wydawało się rozkazu królowi, pomijając fakt, że mógł za to przegonić go przez cały stan Nowy Jork. Jednak w tym konkretnym momencie Furiatha nie obchodził protokół.

Ghrom sięgnął pod okulary, odruchowo przetarł oczy, po czym przeciągle wypu­ścił powietrze.

- V jako jedyny poradzi sobie z ryzykiem związanym z byciem w związku z człowiekiem. Tak więc... taaa... a niech mnie, wyrażam zgodę.

- A więc pozwolisz mi go zastąpić? A on pójdzie do Pani Kronik.

Zegar szafkowy stojący w rogu zaczął wybijać godzinę w tempie bicia serca. Gdy zamilkł, wszystkie spojrzenia spoczęły na Ghromie. Po chwili król rzekł:

- Niech tak będzie.

Zbihr zaklął. Butch zagwizdał cicho. Rankohr zgryzł lizaka.

- Świetnie — powiedział Furiath. „W mordę, co ja właśnie zrobiłem?". Widocznie jednak pozostali myśleli podobnie, ponieważ nikt się nie ruszył ani

nie odezwał.

Milczenie przełamał dopiero Vrhedny... rzucając się pędem przez pokój. Furiath nawet się nie zdążył zorientować. Miał właśnie zapalać kolejnego skręta, gdy rzucił się na niego V, masywnymi ramionami wyciskając z niego ostatni oddech.

- Dzięki - wychrypiał Vrhedny. - Dziękuję. Nawet jeśli ona ci na to nie pozwo­li, dziękuję ci, bracie.

Rozdział trzydziesty dziewiąty

-Unikasz mnie.

Jane podniosła wzrok znad komputera. Manello stał przed nią niczym dąb, z rę­kami wspartymi na biodrach, zwężonymi oczami, prawdziwe uosobienie stanowczo­ści. Kurczę, jej biuro było całkiem obszerne, ale on sprawił, że zdawało się ciasne niczym komórka.

Oparła się w fotelu. Kłamstwo nie było jej mocną stroną, ale na pewno nad tym popracuje.

- Nadal podle się czuję, Manello, i jestem po uszy zawalona pracą. - W po­rządku, ani jedno, ani drugie nie było kłamstwem. Ale powiedziała to, żeby uniknąć innego tematu.

Nastąpiła długa pauza.

Nie, to po prostu było nie w porządku.

- Pocałowałem cię. Zrobiła się niezręczna sytuacja, więc wyszedłem. Zero sek­su. Skąd pomysł, że był?

Jezu Chryste... Jane pomachała rozdygotaną dłonią.

Wiedziała, że oczy ją zdradzą, nie potrafiła jednak ukryć lęku.

- Wydaje mi się... niewykluczone, że tracę zmysły. Mówię poważnie, Manny. Coś jakby schizofrenia. Halucynacje, wypaczona rzeczywistość i... zaniki pamięci.

Chociaż fakt, że w nocy uprawiała seks, wcale nie był wytworem jej wyobraźni. Cholera... a może?

Manny pochylił się i położył ręce na jej ramionach. Cichym głosem zapewnił:

Manny ujął jej dłonie, przyciągnął ją do siebie i mocno przytulił.

- Jestem przy tobie.

Odwzajemniając uścisk, powiedziała:

Zaśmiała się słabo, a jej śmiech zginął w zgięciu jego szyi.

Odsunął się i położył dłoń na jej policzku, spojrzał poważnie brązowymi oczami.

- Naprawdę ciężko mi to mówić, ale nie możesz zostać na bloku operacyjnym, Jane. Nie w takim stanie. .

Pierwszym odruchem był sprzeciw, ale po chwili wypuściła powietrze i zapytała:

- Co powiemy ludziom?

- Zależy, jak długo to potrwa. Na razie? Zachorowałaś na grypę. - Założył ko­smyk jej włosów za ucho. - Oto plan: porozmawiasz z moim znajomym psychiatrą. Mieszka w Kalifornii, więc nikt się niczego nie dowie. Zaraz do niego zadzwonię. Umówię cię również na tomografię komputerową. Zrobimy ją po godzinach w Ima­ging Associates, na drugim końcu miasta. Nikt nie będzie wiedział.

Kiedy Manello odchodził, widziała ból w jego oczach. Kiedy jednak pomyślała o swojej sytuacji, wróciło dziwne I wspomnienie.

Pewnej nocy, trzy lub cztery lata temu, zimą, wychodziła ze szpitala z uczuciem niepokoju. Coś, jakiś wewnętrzny głos, kazał jej zostać w szpitalu i przespać się na kanapie, ale zdławiła go, przypisując paskudnej pogodzie. Mroźny deszcz sprawił, że Caldwell było jak ślizgawka, nic dziwnego, że podświadomie nie chciała wychodzić w taką pogodę.

Jednak dokuczliwe uczucie nie zniknęło. Walczyła z tym głosem w głowie przez całą drogę na podziemny parking, aż wreszcie, kiedy włożyła kluczyki do stacyjki, miała wizję. To przekleństwo było niezwykle wyraźne, wydawało jej się, że już się wydarzyło, a to, co teraz widzi, to tylko wspomnienie: widziała swoje dłonie mocno uczepione kierownicy, w przedniej szybie dwa oślepiające światła padające z na­przeciwka. Poczuła kłujący ból zderzenia, drażniące wirowanie, palenie w płucach, kiedy krzyczała.

Wystraszona, powoli wyjechała w lodowaty deszcz. Doskonały przykład jazdy z ograniczonym zaufaniem. Co drugi samochód był dla niej potencjalnym wrakiem i najchętniej jechałaby chodnikiem, gdyby mogła.

W pół drogi do domu stanęła na światłach, modląc się, żeby nic w nią nie wje­chało.

Jednak, niczym zrządzenie losu, tuż za nią pojawił się samochód. Stracił przy­czepność i wpadł w poślizg. Uczepiła się kierownicy i spojrzała w lusterko wsteczne... obserwowała, jak światła mijania zbliżają się nieubłaganie...

Samochód ominął ją.

Kiedy Jane upewniła się, że nikomu nic się nie stało, zaśmiała się w duchu, głę­boko odetchnęła i ruszyła do domu. Podczas jazdy rozmyślała nad tym, jak mózg ekstrahował przyjęte informacje i wysnuwał na ich podstawie wnioski, w jaki sposób silne myśli i lęki można było pomylić ze zdolnościami przewidywania, jak raporty ze złego stanu dróg w wiadomościach przenikały i prowadziły do...

Ciężarówka wbiła się w nią czołowo jakieś trzy mile od domu. Kiedy wyjeżdżała zza rogu i dostrzegła światła na swoim pasie, zdążyła jedynie pomyśleć: „Cholera, jednak przeczucie mnie nie myliło". Skończyło się na złamanym obojczyku i zmasa­krowanym samochodzie. Kierowca ciężarówki i jego wóz mieli się dobrze.

Teraz, kiedy patrzyła, jak Manello opuszcza jej biuro, wiedziała, co się wydarzy. I było to uczucie tak samo wyraziste, jak tamta wizja. Niezaprzeczalne, jak upływ cza­su. Nie do powstrzymania, niczym pędząca ciężarówka.

- Moja kariera dobiegła końca - wyszeptała martwym głosem. - Jestem skończo­na.

Vrhedny ukląkł przy łóżku, zawiesił sznur czarnych pereł na szyi i zamknął oczy. Kiedy sięgał umysłem na Drugą Stronę, pomyślał o Jane. Pani Kronik może równie dobrze wiedzieć od początku, o co chodzi.

Chwilę trwało, zanim otrzymał odpowiedź od matki, a potem leciał przez anty­materię do nieziemskiej krainy, materializując się na białym dziedzińcu.

Pani Kronik stała pod drzewem ptaków, a jeden, brzoskwiniowy, podobny do zięby, siedział na jej dłoni. Miała odrzucony kaptur i V widział jej zjawiskowo piękną twarz.

Zaskoczony, dostrzegł na niej wyraz uwielbienia, kiedy tak patrzyła na maleńkie stworzenie w błyszczącej dłoni. „To miłość", pomyślał.

Nie przypuszczał, że jest do niej zdolna. Odezwała się pierwsza:

- Oczywiście, że kocham moje ptaki. Są moim pocieszeniem w chwilach zmar­twienia, jeszcze większą radością, gdy jestem rozweselona. Słodka melodia ich śpie­wu podnosi mnie na duchu, gdy coś mnie smuci. - Spojrzała przez ramię. - Chodzi o tę chirurg człowieków?

- Tak - odparł, zbierając się w sobie.

Cholera. Była taka spokojna. Oczekiwał złości. Przygotowywał się na potyczkę. A co zamiast tego? Nic ponad spokój. Niczym cisza przed burzą.

Pani Kronik zagwizdała do ptaka, który w odpowiedzi wyciągnął szyję i rozłożył skrzydełka.

- Czy to oznacza, że jeśli nie wyrażę zgody na zamianę, odmówisz udziału w ceremonii?

Nie chciał tego mówić. Naprawdę nie chciał.

Pani Kronik wygwizdała coś do ptaka, który przefrunął na gałązkę. Wyobraził sobie, że jeśli udałoby się przetłumaczyć ten gwizd, znaczyłby on mniej więcej: „Ko­cham cię, ale odleć". Ptak odpowiedział tym samym.

- Te ptaki - matka powiedziała to dziwnym, jakby odległym głosem - są na­prawdę moją jedyną radością. Wiesz dlaczego?

- Nie.

Cóż, niezupełnie. Całkiem zapomniał, jaki to dzień

- Ja...

- Ponieważ tego dnia trzysta trzy lata temu wydałam cię na świat, jestem w na­stroju, żeby oddać ci przysługę, o jaką prosisz. Jak również tę, która nie została wypo­wiedziana choć jasna jest niczym księżyc w pełni.

Oczy V zapłonęły. Nadzieja, niezwykle niebezpieczna emocja, zatliła się w klat­ce piersiowej niewielkim płomyczkiem. Ptaki szczebiotały wesoło, jakby przewidując jego radość.

- Vrhedny, synu Krhviopija, dostaniesz ode mnie dwie rzeczy, na których ci naj­bardziej zależy. Pozwolę, aby twój brat Furiath zastąpił cię w ceremonii. Będzie do­brym Najsamcem, łagodnym i uprzejmym dla Wybranek, służąc dobrym rodowodem naszemu gatunkowi.

V zamknął oczy, czując ogromną ulgę. Tak wielką, że aż się zachwiał.

V spojrzał na nią, starając się nie stracić panowania.

- Mój brat będzie chciał walczyć. Będzie chciał walczyć, żeby żyć po tamtej stronie.

Furiath na pewno nie zniósłby, gdyby nie mógł choć raz jeszcze zobaczyć Belli.

- A ja na to pozwolę. Przynajmniej do momentu, w którym szeregi Bractwa zo­staną zasilone.

Pani Kronik podniosła świecące ręce do kaptura i zakryła twarz. Następnie bez­głośnie przepłynęła po marmurowej posadzce do niewielkich białych drzwi, które zawsze kojarzył z wejściem do jej prywatnych kwater.

Jeśli nie będzie to ujmą - krzyknął za nią - czy mogę jeszcze o coś prosić?

Przystanęła i nie odwracając się do niego, powiedziała:

„Wyrzekam się ciebie jako syna. Jesteś wolny ode mnie, a ja od ciebie. Bądź zdrów, wojowniku.

Zatrzasnęła drzwi, potem zamknęła je na klucz. Ptaki ucichły, jakby tylko jej obecność wywoływała chęć śpiewu.

V stał na dziedzińcu i słuchał łagodnego szumu wody w fontannie. Miał matkę przez całe sześć dni.

Nie mógł powiedzieć, że za nią tęsknił. Albo że był wdzięczny za przywrócenie go do życia. Jakkolwiek by patrzeć, próbowała przecież wszystkiego go pozbawić.

Kiedy materializował się z powrotem w rezydencji, aby zdać raport, zdał sobie sprawę, że nawet gdyby jego matka nie wyraziła zgody, i tak wybrałby Jane, a nie ją. Niezależnie od ceny.

Pani Kronik wiedziała to od początku. Dlatego właśnie się go wyparła.

Mniejsza z tym. Jedyne, na czym mu teraz zależało, to być blisko Jane. Sytuacja się poprawiała, ale nie zamierzał osiadać na laurach. Przecież Jane mogła się nie zgo­dzić. Mogła wybrać życie, które znała, zamiast niebezpiecznego współistnienia z wampirem.

Do diabła z tym, pragnął, żeby wybrała jego.

V pojawił się w swojej sypialni i rozpamiętywał noc spędzoną z Jane... I wtedy uświadomił sobie, że zrobił coś niewybaczalnego: miał wtedy wytrysk. W niej. Do cholery. Tak się zatracił, że zapomniał, iż zostawił cząstkę siebie. Jane pewnie traci te­raz zmysły.

Ale z niego sukinsyn. Bezmyślny, samolubny sukinsyn. Czy on naprawdę my­ślał, że ma jej coś do zaoferowania?

Rozdział czterdziesty

Gdy zapadła noc, Furiath założył szatę z białego jedwabiu na ceremonię Naj-samca. Nie czuł jej na skórze, ale nie dlatego, że była wykonana z tak miękkiego ma­teriału. Przez dwie ostatnie godziny palił skręta za skrętem, dlatego był całkowicie odrętwiały.

A jednak nie aż tak napruty, żeby nie wiedzieć, kto stoi za drzwiami, i to nim usłyszał pukanie.

- Jest moim świadkiem. - Furiath zgniótł papierosa, wyciągnął następnego i za­palił.

- Miał specjalny układ. Nadal będę walczył, ale chcę tam zostać. Wstrzymała oddech; on oglądał swoje odbicie w lustrze. Miał wilgotne i poplątane

włosy, więc wziął szczotkę i zaczął je nią szarpać.

- Furiath, co ty... Nie pójdziesz przecież na ceremonię łysy... Stój. Boże, wyry­wasz sobie włosy. - Podeszła do niego od tyłu, zabrała mu szczotkę i wskazała na szezlong stojący obok okna. - Usiądź. Pozwól, że ja to zrobię.

- Nie, dziękuję, mogę...

- Jesteś dla siebie zbyt surowy. Proszę. - Lekko popchnęła go w lewo. - Ja to zrobię.

Bez konkretnego powodu, a może z wielu niewłaściwych, podszedł i usiadł, krzyżując ręce na piersi. Bella zaczęła od spodu jego grzywy, najpierw rozczesując końce, aż, pnąc się ku górze, dotarła do czubka głowy. Potem powoli schodziła znów w dół.

Wolną ręką przygładzała rozczesane już włosy. Odgłos szczotkowania oraz jej zapach były niczym gorzko-słodkie przyjemności, które go dosłownie obezwładniały.

Łzy zaległy warstwą na jego rzęsach. Spotkanie z nią zdawało się okrucień­stwem. Choć zawsze przecież było w jego życiu coś, co pozostawało poza zasięgiem jego ręki. Najpierw całe dekady szukał brata bliźniaka, czując, że Zbihr gdzieś żyje, a on nie może go uratować. Potem uwolnił brata tylko po to, by zobaczyć, że wciąż jest oddalony. Wiek po ucieczce od Posiadaczki Zbihra to kolejne piekło, które Furiath spędził w oczekiwaniu, aż Z wreszcie straci panowanie nad sobą, a potem interwe­niował, kiedy tak właśnie się stało. I znów martwił się, kiedy nadejdzie następne za­łamanie.

A potem poznali Bellę i obaj się w niej zakochali. Bella była jak niekończąca się katusza dla jego duszy.

Furiath przetarł oczy, kiedy szczotka ponownie zaczęła przesuwać się po wło­sach. Ten moment ciszy byl ich pożegnaniem, ona też to wiedziała. I płakała. Poczuł świeże ukłucie wilgoci w powietrzu.

Chociaż nie płakała z tych samych powodów, co on. Płakała z litości nad nim i jego przyszłością, a nie dlatego, że go kochała i serce jej się krajało. Będzie tęsknić, tak. Martwić się o niego, na pewno. Ale nie rozpaczać.

W tym momencie powinien to przerwać, ale nie mógł Był zatopiony w smutku.

Oczywiście, zobaczy się ze Zbihrem po Drugiej Stronie. Ale nie z nią... nie mógł wyobrazić sobie, że ona przechodzi, aby się z nim spotkać. Poza tym nie byłoby to właściwe, jako że on będzie Najsamcem, i nie wyglądałoby dobrze, gdyby miał pry­watne spotkania z samicą z zewnątrz. Nawet jeśli to krwiczka jego brata bliźniaka. Najsamiec zobowiązywał się wobec Wybranki żyć w monogamii w myśli, uczynku i zachowaniu.

Wtedy nagle go olśniło. Dziecko. Nie będzie miał okazji zobaczyć ich potomka. Może tylko na zdjęciach.

Szczotka przejechała z góry głowy aż po kark. Zamknąwszy oczy, dał się po­nieść jej rytmicznym ruchom.

Przerwała i stanęła naprzeciwko.

- Chcę, żebyś pokochał kogoś naprawdę, nie tak, jak myślisz, że kochasz mnie. Zmarszczył brwi.

ja.

To ją na chwilę zatkało. Po chwili powiedziała:

- Proszę, powiedz, że nie w klubie, nie w...

Po chwili trwającej wieki wyciągnęła rękę ze szczotką, przez krótki moment byli połączeni drewnianą rączką.

Pokręciła głową.

- Bella, przestań.

- Mężczyzną, który poświęcił nogę, aby uratować brata bliźniaka. Który dziel­nie walczył za swoją rasę. Kto poświęca swoją przyszłość na rzecz szczęścia brata -nie można być bardziej szlachetnym. - Patrzyła na niego kamiennym wzrokiem. - Nie mów mi, kim jesteś. Widzę, jaki jesteś, i to wyraźniej niż ty.

Krążył po pokoju, dopóki nie dotarł znów do toaletki. Miał nadzieję, że po Dru­giej Stronie nie ma luster. Nienawidził swojego odbicia. Od zawsze.

- Furiath...

- Odejdź - zachrypiał. - Proszę, wyjdź. - Kiedy nie posłuchała, odwrócił się. -Na litość boską, nie każ mi załamywać się na twoich oczach. Chcę zachować dumę. To jedyna rzecz, która jeszcze utrzymuje mnie w pionie.

Zakryła ręką usta i zamrugała szybko. Następnie podparła się i przemówiła w Starym Języku:

- Niech szczęście ci sprzyja, Furiacie, synu Aghona. Niech twe stopy powiodą cię prostą ścieżką, a noc spadnie miękkim pledem na twe ramiona.

Ukłonił się.

-Tobie również, Bello, ukochana nallo mego brata z krwi Zbihra.

Kiedy drzwi zamknęły się za nią, Furiath opadł na łóżko i włożył skręta do ust. Rozejrzał się po pokoju, który zajął, odkąd Bractwo przeprowadziło się do rezydencji, i nagle dotarło do niego, że nigdy nie był to dla niego dom. Raczej pokój gościnny... Luksusowy, anonimowy pokój gościnny... Cztery ściany zawieszone ładnymi olejny­mi obrazami, dobre dywany na podłodze i bogate niczym kobieca suknia balowa za­słony w oknach.

Miło byłoby mieć dom.

Nigdy go nie miał. Odkąd Zbihr został uprowadzony w dzieciństwie, ich ma-manh zamknęła się w podziemiach, a ojciec ruszył w pogoń za opiekunką, która uprowadziła małego. Dorastając, Furiath żył wśród ruchomych wprawdzie i oddycha­jących, ale tylko cieni domostwa. Wszyscy, nawet psańcy udawali, że żyją. Nie było słychać śmiechu. Żadnej radości. Żadnego kalendarza ceremonii.

Żadnych uścisków.

Furiath nauczył się siedzieć cicho i nie wchodzić nikomu w drogę. To w sumie było najlepsze, co mógł zrobić. Był repliką utraconego, przypomnieniem bólu, który czuli wszyscy. Wkrótce zaczął nosić kapelusze, aby zakryć twarz, chodził, powłócząc nogami i kuląc się, aby wydać się mniejszym, mniej dostrzegalnym.

Kiedy tylko przeszedł przemianę, wyruszył na poszukiwanie brata. Nikt nie ma­chał mu na pożegnanie. Zniknięcie Z wyczerpało całą zdolność członków rodziny do tęsknoty, tak więc nic nie zostało dla Furiatha.

Co w gruncie rzeczy nie było niczym złym. Raczej ułatwieniem.

Jakieś dziesięć lat później dowiedział się od dalekiego kuzyna, że matka umarła we śnie. Natychmiast wrócił do domu, jednak pogrzeb odbył się już bez niego. Osiem lat później zmarł ojciec. Furiathowi udało się dotrzeć na pogrzeb i to była ostatnia noc, jaką spędził w domu rodzinnym. Później dom został sprzedany, psańcy się roze­szli, a jego rodzice jakby nigdy nie istnieli.

Brak zakorzenienia nie był dla niego niczym nowym. Był wiecznym tułaczem, a Druga Strona także nie stanowiła dobrego gruntu pod dom. Nie będzie tam przecież brata bliźniaka. Albo braci. Lub...

Powściągnął się. Nie pozwolił sobie na myśli o Belli.

Kiedy wstał i pozwolił protezie przejąć ciężar ciała, pomyślał, że to ironia losu, że takiemu nomadzie jak on brakuje kończyny.

Wsunął kilka skrętów do kieszeni i był już prawie za drzwiami, gdy nagle stanął i odwrócił się. W trzech krokach dotarł do garderoby, otworzył metalowe drzwi trze­ma obrotami klucza, sięgnął obiema dłońmi do środka. Wyciągnął czarny sztylet.

Wziął go w dłoń. Był perfekcyjnie wyważony i miał idealny uchwyt. Vrhedny zrobił go dla niego... Ile to już? Siedemdziesiąt pięć lat temu... taaa, tego lata będzie siedemdziesiąt pięć lat, odkąd wstąpił do Bractwa.

Przyjrzał się ostrzu w świetle. Siedemdziesiąt pięć lat wytrzebiania reduktorów, a na ostrzu nie było ani jednej rysy. Wyjął drugi, taki sam, a jednak inny. V był mi­strzem w swoim fachu, bez wątpienia.

Oglądając broń i ważąc jej ciężar, przypominał sobie, jak wcześniej tego wie­czoru Vrhedny stanął w drzwiach i oznajmił, że Pani Kronik zezwoliła na zamianę

Najsamców. Brat, zawsze taki zimny, tym razem miał w oczach płomień, Życie i nadzieję oraz jaśniejący cel.

Furiath wetknął jeden sztylet za satynowy pas, a drugi z powrotem umieścił w sejfie. Potem sztywno zawrócił do drzwi.

„Miłość warta jest poświęcenia", pomyślał, gdy opuszczał pokój. Nawet jeśli nie jego miłość.

W tym samym momencie Vrhedny materializował się na końcu ulicy przed mieszkaniem Jane. W środku nie paliły się światła; korciło go, aby wejść, ale pozostał w cieniu.

Miał mętlik w głowie. Czuł straszne wyrzuty z powodu Furiatha i potwornie się bał tego, co powie Jane. Zmartwienie na myśl o przyszłym życiu z człowiekiem. W mordę, martwił się nawet o Wybrankę, która musiała nadrabiać za resztę gatunku.

Spojrzał na zegarek. Była ósma. Zapewne Jane niedługo będzie w domu...

Drzwi garażu należącego do mieszkania obok podniosły się z jękiem i wycofał się z nich zupełnie nieciekawy minivan. Hamulce zaskrzypiały, kiedy zatrzymał się za podjazdem i kierowca wrzucił jedynkę.

V zmarszczył brwi, bez wyraźnego powodu poczuł niepokój. Pociągnął nosem, ale stał pod wiatr, więc nie mógł złapać zapachu.

Świetnie, więc wpada też w paranoję - co, obok wszechobecnego niepokoju i narcystycznego zachowania, które ostatnio rozwinął, oznaczało, że przerobił już dziś klasyfikację zaburzeń psychicznych.

Sprawdził godzinę, tak po prostu. Minęły dwie minuty. Świetnie.

Zadzwoniła jego komórka, odebrał z ulgą, ponieważ szukał sposobu na zabicie czasu.

- Coś się dzieje z twoimi komputerami.

- Ciekawe. - V zastanawiał się, co przykuło uwagę gościa. Może wydruki zdjęć, na których była data? Nawet jeśli nie było na nich oznaczenia pacjenta, ten cały Ma-nello był wystarczająco bystry, żeby powiązać je z blokiem operacyjnym i dojść, kogo Jane operowała. To wprawdzie nie koniec świata, ponieważ w karcie Micheal Klo-snick dostał wypis AMA, a jednak...

Konfrontacja w miejscu publicznym może być nieco paskudna, nawet po godzi­nach, ale Bóg jeden wie, w co jeszcze doktorek mógł się wplątać.

„Cholera, pomyślał V. Co mogę zaoferować Jane: tajemnice, kłamstwa, niebez­pieczeństwo". Był samolubnym, egoistycznym sukinsynem, a co gorsza, rujnował życie Furiatha tylko po to, by zrujnować życie także jej.

W ulicę skręcił samochód. Audi Jane.

Kiedy się rozłączył, nie był pewien, czy potrafi jej to zrobić. Gdyby teraz od­szedł, jeszcze zdążyłby dostać się na Drugą Stronę, zanim Furiath złoży przysięgę Najsamca. Cholera.

Rozdział czterdziesty pierwszy

Jane wycofała samochód do garażu, zaparkowała i siedziała z włączonym silni­kiem. Na siedzeniu pasażera leżały wyniki tomografii komputerowej, które ona i Ma-nello zwędzili. Wielkie nic. Żadnego guza, żadnego tętniaka czy czegokolwiek nie w porządku.

Powinna czuć ulgę, ale brak wytłumaczenia tylko bardziej ją niepokoił, ponie­waż jej procesy myślowe nadal były powolne i nieporadne. Prawie jakby ścieżki neu­ronowe w jej głowie musiały omijać jakieś przeszkody. A klatka piersiowa nadal bola­ła jak cholera...

Nagle w światłach jej samochodu stanął mężczyzna - ogromny facet o ciemnych włosach, koziej bródce i odziany w skórzane spodnie. Poza nim krajobraz rozmazywał się, jakby wyszedł z mgły. Jane momentalnie zalała się łzami.

Ten mężczyzna... Ta zjawa... Był jej cieniem, wytworem jej wyobraźni. Wciąż powracająca postać, którą znała, której jednak nie mogła rozpoznać. Którą opłakiwała, ale nie mogła jej umiejscowić. To wszystko miało sens...

Z następnym oddechem ból uderzył w jej skronie miażdżącym ciężarem.

Ale zamiast przeciąć ją na wskroś, rozproszył się, zanikł, nie zostawiając nawet śladu. Zaraz po nim pojawiły się obrazy - ona operująca tego człowieka, potem po­rwanie i przetrzymywanie w pokoju z nim... wreszcie oni razem... ona... zakochująca się w nim... i porzucona. V.

Wspomnienia wiły się w pamięci, kiedy próbowała znaleźć punkt zaczepienia w niepewnej rzeczywistości. To nie mogło się dziać naprawdę. On nie mógł wrócić. On nie miał wrócić.

Musi śnić.

- Jane. - Zjawa jej ukochanego przemówiła.

O, Boże...

Jego głos brzmiał tak samo jak kiedyś, głęboki i piękny, muskał jej ucho niczym czerwony jak wino jedwab.

-Jane...

Grzebiąc przy stacyjce, wyłączyła światła i wysiadła z samochodu. Czuła zimne powietrze na mokrych policzkach, a serce jej waliło.

- Skąd mam to wiedzieć? - Głos jej się załamał i dotknęła skroni. - Nic już nie wiem. Nie mogę już... normalnie myśleć.

- To moja wina. To wszystko moja wina. - Napięcie i smutek odbite na jego dumnej twarzy rozwiały jej niepewność, dając jakiś grunt pod nogami.

Wzięła głęboki oddech i pomyślała o Russellu Crowpod koniec Pięknego umysłu. Wziąwszy się w garść, podeszła do postaci, która zdawała się być V, położyła dwa palce na jego ramieniu i pchnęła.

Stał tam niczym skała. I pachniał tak samo... egzotycznymi przyprawami. A jego oczy - te wspaniałe diamentowe oczy - błyszczały jak zawsze.

- Nie?

Pokręcił głową.

- Nie mogłem tego zrobić. Nie mogę być z nikim innym, tylko z tobą. Nie wiem, czy mnie zechcesz...

Zanim jakakolwiek świadoma myśl pojawiła się w jej głowie, skoczyła i uczepiła się go, mając gdzieś barierę gatunków czy okoliczności. Po prostu go potrzebowała. Reszta to czcza gadanina.

- Oczywiście, że cię chcę - powiedziała mu prosto w ucho. - Kocham cię.

Wydobył z siebie jakieś zachrypłe słowo, wgniatając ją w siebie. Kiedy stwier­dziła, że nie może już oddychać, tak mocno ją ściskał, pomyślała: „Tak, to naprawdę on". I tym razem nie zamierzał jej wypuścić.

Dzięki Bogu.

Vrhedny piał z radości, kiedy unosił Jane nad ziemią. Z okrzykiem triumfu wniósł ją do mieszkania, przystając tylko po to, aby zamknąć garażowe drzwi.

- Myślałam, że wariuję - powiedziała, kiedy posadził ją na kuchennym blacie.

- Naprawdę.

Nie mógł się już doczekać, kiedy znów z nią będzie się kochał, ale pohamował prymitywne pragnienia. Na litość boską, powinien dać jej trochę czasu na rozmowę. Naprawdę.

Cholera, ale jej pragnął.

- Przepraszam... cholera, Jane, przepraszam, że musiałem wymazać to wszystko, naprawdę. Wyobrażam sobie, że byłaś strasznie zdezorientowana. I przerażona.

Jej dłonie powędrowały do jego twarzy, jakby nadal nie mogła uwierzyć, że on naprawdę tu jest.

- Jak udało ci się uniknąć małżeństwa?

- Jeden z moich braci zajął moje miejsce. — V zamknął oczy, kiedy jej dłonie gładziły jego policzki i nos, podbródek i skronie.

- Naprawdę?

- To Furiath, ten, którym się wtedy zajęłaś. Nie wiem, jak mu się odwdzięczę. Nagle jego męskość zesztywniała, ignorując dobre maniery i rozsądek.

Niemożliwe.

- Cóż, możemy spróbować.

Popatrzył na nią.

- Chodzi o to, że jeśli zechcesz ze mną zostać, będziesz musiała porzucić ten świat. Będziesz musiała porzucić swoją pracę. Będziesz musiała... tak, to transakcja z rodzaju: wszystko albo nic.

- Och... - Zmarszczyła brwi. - Ja, hm, nie jestem pewna...

Hm... Skoro mówimy o robieniu. Jego oczy wędrowały po jej ciele. I jedyne, co widział, to jej nagość.

- V - powiedziała cicho. - Na co patrzysz?

- Na moją kobietę. Zaśmiała się miękko.

- Co to może być...? - Zaczął wyczuwać wilgotny zapach jej podniecenia. Wziął jej rękę i położył sobie na kroczu.

Płynnym ruchem obnażył kły i z sykiem przebił kołnierz kitla, rozdzierając ma­teriał. Pod spodem miała biały bawełniany stanik, na całe szczęście zapinany z przo­du. Już po chwili przyssał się do jednego z sutków.

Podróż do sypialni była ciekawa, z częstymi postojami, w efekcie była naga, za­nim jeszcze położył ją na łóżku. Kwestią chwili było zrzucenie skórzanych spodni i koszuli; kiedy wspinał się na nią, miał otwarte usta i kły w pełni wysunięte.

Uśmiechnęła się.

- Spragniony?

- Tak.

Eleganckim ruchem przechyliła podbródek, dając mu dostęp do szyi, a on spene­trował ją podwójnie, pomiędzy udami i na szyi. Kiedy brał ją, wbiła paznokcie w jego plecy i oplotła jego biodra nogami.

Skończyli się kochać po dobrych dwóch godzinach; kiedy tak leżał w ciemności obok niej, zaspokojony, liczył błogosławieństwa, jakimi go obdarzono. Zaśmiał się ci­cho.

- Nie?

-To... To zbyt wiele, na co mógłbym liczyć. - Pocałował ją w skroń, zamknął oczy i pozwolił sobie powoli osuwać się w drzemkę.

Ale nagle jakiś czarny cień zawisł nad nim, wyzwalając lęk i budząc panikę. Tłu­maczył sobie, że to reakcja na wcześniejsze przeżycia, na przekonanie, iż stracił szan­sę bycia z ukochaną i jakiś czas musi minąć, zanim się uspokoi.

Wyjaśnienie nie było jednak przekonujące. Wiedział, że chodzi o coś innego... coś zbyt przerażającego, aby się nad tym zastanawiać, jakaś ukryta bomba.

Obawiał się, że przeznaczenie jeszcze z nimi nie skończyło.

Rozdział czterdziesty drugi

Po drugiej Stronie Furiath schodził ze zbocza W kierunku amfiteatru, a towa­rzyszyli mu Z i Ghrom. Pani Kronik i przełożona czekały na scenie, obie odziane w

czerń. Przełożona nie wydawała się zadowolona. Patrzyła zmrużonymi oczami, wargi

miała zaciśnięte, a rękami kurczowo obejmowała medalion zwisający z szyi. Trudno za to było odczytać wyraz twarzy Pani Kronik, bo ją skrywała. Zresztą Furiath i tak był pewien, że nie zdołałby rozszyfrować jej myśli.

Zatrzymał się przed złotym tronem, jednak nie usiadł. Chociaż może to byłby dobry pomysł. Miał wrażenie, że się unosi. Jego ciało płynęło, nie szło, głowa ode­rwana od ramion. „To pewnie przez te ilości czerwonych dymków, których się na-wdychałem", pomyślał. Albo fakt, że żenił się z ponad trzema tuzinami kobiet.

Dobry Boże.

- Ghromie, synu Ghroma - odezwała się Pani Kronik, — Zbliż się i pozdrów mnie. Ghrom podszedł do krawędzi sceny i ukląkł.

- Nie.

Kiedy wszyscy zwrócili głowy w jego stronę, powiedział:

- Zostanę tutaj. Będę walczył, lecz zostanę tu. - Schylił się lekko w ukłonie, żeby złagodzić swą arogancję. - Jeśli to nie uczyni afrontu.

Zdumiony Zbihr otworzył usta, a na pokrytej bliznami twarzy malowało się pyta­nie: „Co ty, do diabła, sobie myślisz?" Ale Pani Kronik zaśmiała się krótko, co go po­wstrzymało.

- Niech tak będzie. Wybranka tak by wolała, ja również. Teraz powstań, Ghromie, synu Ghroma, i zacznijmy.

Kiedy Ghrom wyprostował się, Pani Kronik opuściła kaptur.

- Furiacie, synu Aghona, proszę, byś przyjął na siebie rolę Najsamca. Czy wy­rażasz zgodę?

Nie czuł nóg, kiedy pokonywał krótką drogę i kilka stopni, nie czuł marmuru do­tykającego kolan, kiedy ukląkł przed Panią Kronik. Gdy położyła rękę na jego głowie, nie drżał, nie myślał, nawet nie zamrugał. Czuł, jakby siedział na miejscu pasażera, obok nieprzewidywalnego kierowcy. Poddanie się było po prostu wskazane.

Dziwne, bo przecież podjął decyzję. Sam się zgłosił. Tak, ale Bóg jeden wie, do­kąd ta decyzja go zaprowadzi.

Pani Kronik wypowiadała nad nim niezrozumiałe często słowa w Starym Języku.

-Powstań i podnieś oczy - rzekła w końcu Pani Kronik. - Przedstawiam ci twoje partnerki, nad którymi masz władzę. Ich ciała będą ci służyć.

Wstał i zobaczył, że kurtyna została uniesiona. W rzędzie stały Wybranki, wszystkie w krwistoczerwonych szatach, błyszczące niczym rubiny pośród bieli. Wszystkie jak jedna zgięły się w pokłonie. W mordę... Naprawdę to zrobił. Nagle na scenę wskoczył Z i złapał go za ramię. „Co, do.. A taaak, jakoś dziwnie przechylał się na jedną stronę. Gdyby nie Z, prawdopodobnie by się przewrócił, a to raczej nie wy­glądałoby dobrze.

Głos Pani Kronik unosił się, odbijając się echem od wzgórz.

Świątynia na szczycie wzgórza postawiona była w stylu rzymskim. Na ogrom­nych, dwuskrzydłowych drzwiach umieszczone były dwa złote węzły zamiast gałek. Obrócił prawy, pchnął drzwi i wszedł do środka.

Jego ciało instynktownie zesztywniało od unoszącego się w powietrzu zapachu -odurzająca mikstura jaśminu i słodkiego kadzidła, wabiąca, podniecająca. Efekt za­mierzony. Dalej przed nim wisiała wielka biała kurtyna, a pomiędzy fałdami prześwi­tywało złowieszcze światło, migotliwe błyszczenie setki świec.

Odsłonił kurtynę i cofnął się, a jego podniecenie nieco osłabło.

Wybranka, która miała z nim jako pierwsza współżyć, leżała rozpostarta na mar­murowej platformie, na poduszce, a z sufitu spływała zasłona prosto na jej twarz. Jej rozwarte nogi zostały związane białymi, satynowymi wstęgami, podobnie jak ręce. Płachta cienka jak mgiełka przykrywała jej nagie ciało.

Fundament rytuału był oczywisty. Dziewczyna była naczyniem ofiarnym, anoni­mową reprezentantką reszty. On był trzymającym wino, tym, który miał napełnić jej ciało. I chociaż było to nie do przyjęcia, przez ułamek sekundy myślał, że chce ją po­siąść.

„Moja", pomyślał. Zgodnie z prawem, zwyczajem i wszelkim objawieniem nale­żała do niego tak samo jak jego sztylety, jak włosy na jego głowie. A on chciał w nią wejść. Chciał w niej dojść.

Jednak tak się nie stanie. Jego przyzwoita strona pokonała instynkty. Dziewczy­na była przerażona. Płakała cichutko i chyba przygryzała wargę, usiłując to ukryć, a drżała tak mocno, że jej członki były niczym taktomierze strachu. - Spokojnie - po­wiedział miękko. Drgnęła. Potem drżenie powróciło ze zdwojoną siłą. Nagle wkurzył się. To oburzające, że ta biedna kobieta została wystawiona jak jakieś zwierzę. I cho­ciaż sam był podobnie wykorzystywany, przyszedł tu przecież z własnej woli. Miał jednak duże wątpliwości, czy w jej przypadku też tak było, biorąc pod uwagę fakt, że została podwójnie skrępowana.

Furiath sięgnął w górę, złapał zasłonę zakrywającą jej twarz i zerwał ją jednym ruchem.

Do diabla. Szlochanie kobiety nie było powstrzymywane przygryzaniem wargi — została po prostu zakneblowana, a głowę przywiązano jej do łóżka. Po poczerwienia­łej twarzy płynęły łzy, a mięśnie szyi napinały się desperacko - krzyczała, choć nie mogła wydobyć żadnego dźwięku. A oczy miała wytrzeszczone z przerażenia.

Wyrwał knebel.

- Spokojnie...

Dyszała, a on, uznając za słuszną teorię, że czyny mówią głośniej niż słowa, roz­wiązał pęta na jej czole i wyplątał je z jej długich blond włosów.

Kiedy uwolnił jej wiotkie ramiona, natychmiast zakryła piersi i łono. Bez waha­nia, zanim rozplątał węzły krępujące nogi, zakrył ją zasłoną, którą wcześniej zerwał. Potem odstąpił od niej, przeszedł całą długość świątyni i oparł się o ścianę. Stwierdził, że dzięki temu dziewczyna poczuje się bezpieczniej.

Spuszczając wzrok, widział tylko ją: Wybranka była blada i miała blond włosy, a do tego jaskrawozielone oczy. Miała piękne rysy. Gdy na nią patrzył, na myśl przy­chodziły mu porcelanowe lalki. No i pachniała jaśminem. Boże, była zbyt delikatna na takie tortury. Zbyt wartościowa, by znieść parzenie się z nieznajomym.

Chryste. Ale bagno.

Furiath pozwolił przedłużać się ciszy, mając nadzieję, że dziewczyna przyzwy­czai się do jego obecności. On tymczasem zastanowi się, co robić dalej. Na pewno nie będzie uprawiać seksu.

Jane nie była miłośniczką musicalu Sound of Music, ale wymiatała jak Julie An­drews, leżąc w łóżku i obserwując, jak V usiłuje znaleźć swoje ubranie. Kurczę, stan zakochania naprawdę sprawia, że chcesz wyrzucić ręce w górę i wirować w słońcu z głupkowatym, radosnym uśmiechem na twarzy. Poza tym miała jeszcze krótkie jasne włosy, więc wszystko by pasowało. Ale skórzane spodnie to już za dużo.

Był tylko jeden mały problem.

- Powiedz, zamierzasz zrobić mu krzywdę? - zapytała, kiedy V naciągał spodnie. - Powiedz, że mój szef nie skończy z połamanymi nogami.

- Ależ skąd. - V założył czarną koszulę, która napięła się na jego piersi. - Tylko się upewnię, że jest czysty i że sprawa ze zdjęciem mojej pikawy jest załatwiona.

- Dasz znać, jak poszło? Popatrzył na nią z diabelskim uśmieszkiem.

- Mądra kobieta. — V podszedł i usiadł na krawędzi łóżka, a jego diamentowe oczy nadal jaśniały po seksie. - Kiedy chodzi o ciebie, ten chirurg musi się mieć na baczności.

Wzięła jego obnażoną dłoń, wiedząc, że nie pozwalał zbliżać się do tej zakrytej rękawiczką.

V pochylił się i pocałował ją.

- Przyjdę prosto od niego, dobrze? Wtedy będziesz mogła spojrzeć mi w oczy i będziesz wiedziała, że facet wciąż oddycha. A teraz już na poważnie. Chcę przysłać po południu Fritza ze sprzętem, żeby okablował mieszkanie. Masz dodatkowy klucz do garażu?

- Tak, w kuchni, w szufladzie pod telefonem.

- Ś wietnie. Wezmę go. - Przejechał palcem po jej szyi, okrążając najnowszy ślad swoich zębów. - Każdego wieczoru kiedy wrócisz do domu, będę czekał. Każde­go ranka, zanim będę musiał wrócić do posiadłości, będę tu. Każdego wolnego wie­czoru będę tu. Ukradniemy czas zawsze, kiedy tylko będziemy mogli i gdzie będzie­my mogli. A kiedy nie będziemy razem, porozmawiamy przez telefon.

,,Jak każdy normalny związek", pomyślała, a sama myśl o jego prozaicznej stro­nie była niezwykle miła. Byli dwojgiem ludzi, którzy po prostu chcieli poświęcić się związkowi. I tego przecież chce się od osoby, w której się jest zakochanym.

-Jakie jest twoje pełne imię? - zamruczała. - Właśnie uświadomiłam sobie, że znam cię tylko jako V.

- Vrhedny. Jane ścisnęła jego dłoń.

Odchrząknęła.

- Dawno, całe wieki temu, siedziałam z siostrą w sypialni. Między nami leżała tablica ouija, zadawałyśmy jej pytania. — Spojrzała na niego. - Ty byłeś moją odpo­wiedzią.

- Na jakie pytanie?

- Kogo... kogo poślubię.

V uśmiechnął się powoli, tak jak to robi cholernie zadowolony z siebie mężczy­zna.

- Znaczy, że chcesz za mnie wyjść? Zaśmiała się.

- Tak, pewnie. Wskoczę w białą kieckę i jazda przed ołtarz... Z jego twarzy zniknął złośliwy uśmieszek.

- Pytam poważnie.

- O, Boże...

- To znaczy „nie"? Jane wyprostowała się.

- Ja... Ja nie sądziłam, że kiedyś wyjdę za mąż. Skrzywił się.

- Dobra, nie do końca takiej odpowiedzi oczekiwałem...

- Nie!

- No co ty, jestem chirurgiem, dobrze sobie radzę z nożami.

- Moi bracia to zrobią, chociaż pewnie dadzą ci wyryć jedną literkę. Mmm, staje mi na samą myśl. - Pocałował ją. - Kurczę, jesteś w moim typie.

- Czy mnie też będą cięli?

- Skąd! Tylko mężczyźni są temu poddawani, żeby było wiadomo, do kogo należą.

V opuścił powieki i wydał z siebie pomruk.

- Hej, a dostanę pier ścionek?

- Jeśli chcesz, kupię ci brylant wielkości twojej głowy. -Rzeczywi ście, jakbym się stroiła. Ale skąd ludzie będą wiedzieć, że jestem zamężna?

Pochylił się do przodu i wtulił w jej szyję. - Czujesz mój zapach? - Boże... pewnie. Uwielbiam go. Musnął ustami jej brodę.

- Jesteś teraz w niego spowita. Jest w środku, w tobie. W ten sposób moi po­bratymcy będą wiedzieć, kto jest twoim partnerem. To też forma ostrzeżenia.

- Ostrzeżenia? - westchnęła, a rozmarzenie zawładnęło jej ciałem.

- Dla innych samców. Mówi, kto ich dopadnie ze sztyletem, jeśli cię dotkną. Dobra, to nie powinno napawać erotyzmem, a jednak wręcz obezwładniało.

- Partnerstwo bierzesz na poważnie, co?

- Związani samcy są niebezpieczni. - Jego głos brzmiał w jej uchu jak mrucze­nie. - Zabijamy, żeby chronić nasze samice. Tak już jest. - Ściągnął z niej kołdrę, roz­piął rozporek i rozsunął dłońmi jej uda. - Także oznaczamy, co nasze. A skoro nie będę cię widział przez następne dwanaście godzin, myślę, że zostawię jeszcze trochę zapachu na tobie.

Rzucił się do przodu biodrami, a Jane jęknęła. Przyjmowała go już tyle razy, ale zawsze jego rozmiar ją szokował. Odchylił jej głowę do tyłu, chwytając za włosy, a jego język wbił się pomiędzy jej wargi. Ale zaraz przestał.

- Dzisiaj zostaniemy połączeni. Ghrom będzie przewodniczył. Butch i Marissa będą świadkami. Chcesz też ślubu w kościele? Musiała się roześmiać. Oboje uwielbia­li się rządzić, jak nic. Na szczęście nie zamierzała się z nim kłócić w tej sprawie.

Wbiła paznokcie w jego biodra i wygięła się.

Odsunął jej włosy do tyłu. Kiedy jego penis pulsował w niej, powiedział:

- Nie musisz być religijna, żeby wierzyć.

- Ale można też wieść całkiem przyjemne życie jako ateista. Wierz mi. - Wsunę­ła ręce pod jego koszulę, czując każdy muskuł jego silnych pleców. - Myślisz, że moja siostra jest teraz w niebie i zajada się ulubionymi lodami? Nie. jej ciało pogrzebano lata temu, teraz niewiele już z niej zostało. Wiele razy widziałam śmierć. Wiem, co się dzieje, kiedy odejdziemy, i nie ma Boga, który by nas wybawił, Vrhedny. Nie wiem, kim lub czym jest ta twoja Pani Kronik, ale jestem cholernie pewna, że nie Bogiem.

Cień uśmiechu przemknął po jego twarzy.

Dotknęła jego twarzy, usiłując wyobrazić sobie przyszłość, po czym przeklęła.

- Nie będziesz o tym myśleć. Poza tym... Jest sposób, by spowolnić ten proces. Chociaż nie wiem, czy będziesz nim zainteresowana.

- Nie obchodzi mnie to jeśli to miałoby przedłużyć życie z tobą, zjadłabym pa­dlinę leżącą przy drodze.

Jego biodra pchnęły ją i cofnęły się.

- To wbrew mojemu prawu.

Jane zrozumiała, zanim jeszcze podniósł swój nadgarstek do ust. Kiedy zatrzy­mał się, powiedziała:

- Zrób to.

Wgryzł się, a potem nakłuł jej wargi. Jane zamknęła oczy i otworzyła usta i...

Jasny gwint.

Smakował jak porto. A uderzył ją ten smak jak dziesięć butelek trunku równo­cześnie, w głowie zakręciło się już po jednym łyku. Nie przerwała. Piła, jakby jego krew miała utrzymać ich razem, mgliście zdając sobie sprawę, że V pompował w nią, dziko warcząc.

Teraz V był w niej na wszystkie możliwe sposoby: jego słowa dźwięczały w jej głowie, jego członek pulsował w jej ciele, w ustach czuła jego krew, w nozdrzach za­pach.

I miał rację. To było boskie uczucie.

Rozdział czterdziesty trzeci

Zakrywając pierści białą zasłoną, Cormia patrzyła zdumiona na drugi koniec świątyni. Kimkolwiek był ten mężczyzna, to nie był Vrhedny, syn Krhviopija.

Jednak to zdecydowanie wojownik. Był wielki, a jego ramiona szerokie jak łoże, na którym leżała. Jego rozmiar ją

przerażał... dopóki nie spojrzała na jego dłonie. Eleganckie, o długich palcach i szerokim śródręczu. Silne, ale zgrabne. Tymi właśnie dłońmi ją uwolnił i nie zrobił jej nic więcej.

Mimo to czekała, aż na nią nakrzyczy. Potem czekała, aż coś powie. W końcu czekała, aż na nią spojrzy.

„Ma piękne włosy", myślała w ciszy. Długie do ramion i o tak wielu kolorach. Fale w odcieniach od jasnego blondu, przez głęboką czerwień, aż po ciemny brąz. Ja­kiego koloru były jego oczy?

Cisza.

Nie była pewna, jak szybko płynie czas. Wiedziała, że płynie, płynął nawet po Drugiej Stronie. Jednak jak długo już tak trwali? Pragnęła, żeby się odezwał, chyba że o to chodziło. Może on czekał na nią.

- Nie jesteś tym... - odezwała się, kiedy podniósł wzrok. Jego oczy były żółte. Olśniewający, ciepły kolor, który

przypominał jej ulubiony owoc, cytrynę. Kiedy na nią spojrzał, poczuła falę cie­pła płynącą przez ciało.

- Nie jestem tym, kogo się spodziewałaś? - Jego głos, gładki i niski i... uprzejmy. - Nie powiedzieli ci?

Pokręciła głową, nagle nie znajdując słów. I nie dlatego, że była przerażona.

- Okoliczności się zmieniły i ja zająłem miejsce brata. - Położył dłoń na szero­kim torsie. - Jestem Furiath.

- Furiath. To imię wojownika.

Musiał się z nią jednak połączyć w akcie seksualnym. Taki był cel tego czasu, który spędzali razem, a przecież na początku, kiedy się zjawił, wyczuła jego podniece­nie. Chociaż teraz. ... już nie było po nim śladu

Sięgnęła swojej twarzy. Może kiedy zobaczył, jak wygląda nie chciał dokończyć rytuału? Czy jego zdaniem była nieurodziwa?

Czym się tak niepokoiła? Przecież nie chciała z nim współżyć. Z nikim. To bę­dzie bolało, tak powiedziała przełożona. I nieważne, jak piękny był ten brat, był jej zupełnie nieznany.

- Nie.

Cormia schowała podbródek.

- Ale wtedy wszyscy będą wiedzieli, że cię zawiodłam.

- Co z tego, jeśli dziś nie zakończymy ceremonii? Mamy czas. - Zmarszczył brwi i rozejrzał się. - Hej... Chcesz się stąd wyrwać?

Jej brwi wystrzeliły w górę.

- Dobra, sprawa wygląda tak: jestem Najsamcem i ma być, jak powiem. - Z opanowaniem zmierzył ją wzrokiem. - Znaczy. Ty wiesz lepiej ode mnie. Czy nie mam

racji?

Odwrócił się plecami, a po chwili dziewczyna stała już owinięta tkaniną. Nigdy by tego nie przewidziała - ani zastępstwa ani jego uprzejmości, ani urody. Ponieważ naprawdę jej się podobał.

- Jestem... gotowa.

Podszedł do drzwi, a ona podążyła za nim. Z bliska był jeszcze większy... a do

tego uroczo pachniał Egzotycznymi przyprawami, łaskoczącymi w nozdrza. Otworzył wrota i zobaczyła przed sobą biały horyzont. Zawahała się.

- Co się stało?

Nie potrafiła opisać słowami wstydu Czuła, że jest samolubna, odczuwając ulgę.

I bała się, że jej niedoskonałości zostaną przeniesione na wszystkie Wybranki. Poczu­ła ucisk w żołądku.

- Nie wypełniłam swojej powinności.

- Nikogo nie zawiodłaś, po prostu opóźniliśmy s..., ee. współżycie. W końcu do tego dojdzie.

Mimo to nie mogła zagłuszyć rozbrzmiewających w głowie głosów ani lęków.

- Cóż, są wszystkim, co mam. Wszystkim, co znam. - Poza tym przełożona za­groziła, że wykluczy ją, jeśli nie podtrzyma tradycji. - Bez nich jestem sama.

Obserwował ją przez dłuższą chwilę.

- Jak ci na imię?

- Cormia.

- Cóż... Cormio, już nie będziesz sama. Teraz masz mnie. I wiesz co? Darujmy sobie spacer, mam lepszy pomysł.

Włamania były specjalnością V. Nie miał problemu z sejfami, zamkami, domami biurami. Nieważne, czy był to lokal mieszkalny, czy komercyjny, wszystko łatwi­zna.

Tak więc rozpracowanie drzwi do wspaniałego gabinetu na Oddziale Chirurgii St. Francis Medical Center także było łatwizną.

Wślizgując się, nie zapomniał wyemitować zvidhu, aby zasłonić kamery ochrony i upewnić się, że nie zobaczą go ludzie przebywający w sektorze administracyjnym kompleksu.

Kurczę . to były naprawdę niezłe kwatery. Ogromna recepcja. okazała i w ogóle, drewniane panele na ścianach i orientalne kwiaty. Dwa pomocnicze biura oznaczone... Właśnie tam było biuro Jane.

V podszedł do drzwi i położył palec na miedzianej plakietce z nazwiskiem. Na wypolerowanej powierzchni wyryto: DR JANE WHITCOMB, DYREKTOR ODDZIA­ŁU URAZOWEGO.

Zajrzał do środka. W powietrzu unosił się jej zapach, na stole konferencyjnym leżał złożony jeden z jej fartuchów. Biurko zawalone było papierami i aktami oraz karteczkami samoprzylepnymi, fotel odepchnięty, jakby wychodziła w pośpiechu, może do jakiegoś nagłego wypadku. Na ścianie wisiały dyplomy i certyfikaty, dowo­dy jej poświęcenia dla doskonałości.

Pomasował swój mostek.

Do diabła, jak miało się między nimi ułożyć? Ona pracowała do późna. On miał ograniczony czas nocnych odwiedzin. A jeśli to będzie za mało?

Ale musiało wystarczyć. Nie zamierzał prosić, aby rzuciła dla niego dorobek swojego życia. To tak, jakby ona chciała, żeby wyrzekł się Bractwa.

Kiedy usłyszał jakiś szept, spojrzał na drugą stronę recepcji.

Czas załatwić sprawę z doktorem Manello. „Nie zabijaj go", powiedział sobie, idąc w stronę uchylonych drzwi. Popsułby wszystko, gdyby musiał zadzwonić do Jane i powiedzieć, że jej szef robi za nawóz.

V zatrzymał się i zajrzał do ogromnego biura. Mężczyzna siedział za iście prezy­denckim biurkiem, przeglądając papiery, chociaż była druga nad ranem.

Nagłe facet podniósł głowę i zmarszczył brwi. - Kto tam?

„Nie zabijaj go. Jane byłaby załamana". Och, ale miał na to ogromną ochotę. Bez przerwy widział tego gościa na kolanach, wyciągającego ręce do twarzy Jane, a obraz ten nie poprawił mu humoru.

Vrhedny pchnął drzwi i zajrzał do umysłu doktorka, zamrażając go niczym sztukę mięsa.

- Masz zdjęcia mojego serca, doktorku, chcę je dostać z powrotem. Gdzie one są? - przesłał myśl.

Facet zamrugał.

-Tu... na moim biurku. Kim... jesteś?

Pytanie zaskoczyło go. Zazwyczaj ludzie pozostający pod jego wpływem nie ro­zumowali samodzielnie. V podszedł i spojrzał na stertę papierów.

Chciał powiedzieć: „Cholernym partnerem Jane, człowieku". Kurde, chciał to wytatuować na pieprzonym czole tego gościa, żeby nie zapomniał do końca życia, że Jane jest zajęta.

Znalazł teczkę, potem podszedł do komputera.

- Jane.

Dźwięk tego imienia wydobywający się z gęby sukinsyna nie spodobał się V, ale puścił to mimo uszu.

- Kto jeszcze?

- Nikt, o kim wiem. Próbowałem wysłać je do Columbii, ale nie... poszło. Kim jesteś?

- Lichem. - V przeszukał na wszelki wypadek umysł chirurga. Właściwie nic tam nie było. Czas wracać.

Musiał jednak wiedzieć jeszcze jedną rzecz.

- Powiedz mi coś, doktorku. Gdyby kobieta była zamężna, podrywałbyś ją? Szef Jane zmarszczył brwi, potem pokręcił wolno głową.

Nim skierował się do drzwi, pomyślał, że mógłby rozmieścić w jego głowie wy-zwalacze, wydrążyć ścieżki neuronowe, żeby sukinsyn zawsze, kiedy pomyśli o Jane w kategoriach seksu, czuł strach albo mdłości, albo wybuchał płaczem jak kompletny mięczak. Mimo wszystko trening szkodliwych odruchów był zbawieniem, jeśli chodzi o deprogramowanie. Ale V nie był symphatą, więc ciężko by to było zrobić, nie anga­żując się czasowo. Poza tym coś takiego mogło doprowadzić kogoś do szaleństwa. Szczególnie kogoś o tak silnym umyśle jak Manello.

V ostatni raz zmierzył rywala wzrokiem. Chirurg patrzył na niego zdezorientowany, ale bez lęku, w spojrzeniu widać było raczej agresję. V nie chciał tego przyznać, ale istotnie facet mógłby być dobrą partią dla Jane. Drań.

Vrhedny już miał odchodzić, kiedy przed oczami stanęła mu wizja tak rzeczywista jak te, które miewał, zanim całkowicie zniknęły.

Właściwie to nie była wizja. To było jedno słowo. I nie miało ono jakiegokolwiek sensu.

Bracie.

Dziwne.

V wypucował doktora z jakichkolwiek wspomnień i zdematerializował się.

Manny Manello oparł łokcie na blacie biurka, pomasował skronie i jęknął. Ból głowy wypracował sobie własne tętno, a czaszka przeobraziła się w kabinę pogłoso wą. Na dodatek kręciło mu się w głowie, przypadkowe myśli odbijały się, tworząc miszmasz nic nieznaczących informacji: musiał oddać samochód do przeglądu, musiał

przejrzeć te zgłoszenia mieszkaniowe, nie miał już Sama Adamsa, jego poniedział­kowy mecz bejsbola musiał zostać przełożony na środę.

Dziwne, miał wrażenie, że to całe kłębowisko niczego specjalnego miało na celu ukrycie czegoś istotnego.

Bez konkretnego powodu miał przed oczami obraz szydełkowanej fiołkowej na­rzuty, która leżała na fiołkowej kanapie matki w jej fiołkowym pokoju gościnnym. Tej cholernej narzuty nigdy nie wolno było wziąć do ogrzania się, Bóg musiał cię mieć w swojej opiece, jeśli próbowałeś ją ściągnąć. Jedynym celem narzuty było zakrycie pla­my, którą kiedyś zrobił ojciec, zrzuciwszy z talerza spaghetti. Bądź co bądź nie za wiele można było zdziałać butelką spryskiwacza, a ten szajs z puszki zawierał czerwo­ny barwnik. A to nie wyglądało dobrze na fiołkowym obiciu.

Rozproszone myśli, zupełnie jak ta narzuta, zasłaniały jakąś plamę w jego umy­śle, ale kompletnie nie wiedział jaką.

Przetarł oczy i spojrzał na zegarek. Druga nad ranem.

Czas iść do domu.

Kiedy pakował swoje rzeczy, znów miał wrażenie, że umyka mu coś ważnego i cały czas przeszukiwał lewą część biurka. Była tam jakaś wyrwa w papierach. Puste miejsce po teczce.

Coś zostało stąd zabrane. Wiedział to. Tylko nie mógł dojść, co to było, a im bardziej starał się sobie przypomnieć, tym bardziej bolała go głowa. Podszedł do drzwi. Naprawdę potrzebował urlopu.

Rozdział czterdziesty czwarty

Być może nie był to najlepszy pomysł, uznał Furiath, przystając w przejściu obok swej sypialni w rezydencji Bractwa. W końcu gospodarze i tak byli zajęci, więc nie mógł się jeszcze do nikogo zwrócić. Ale sprawy nie przedstawiały się dobrze.

Bzdura.

Na krawędzi łóżka siedziała Cormia z zasłoniętymi piersiami, a oczy jej wyglą­dały jak dwie kulki. Była w takim szoku, że chciał ją zabrać z powrotem na Drugą Stronę, ale nic lepszego jej tam nie czekało. Nie chciał, aby spotkała się z plutonem egzekucyjnym przełożonej. Trzeba było jakoś temu zaradzić.

- Gdybyś czegoś potrzebowała, to jestem w pokoju obok. - Wychylił się i wska­zał na lewo. - Liczę na to, że możesz tu zostać jeden dzień lub coś około tego i trochę odpocząć. Miej chwilę czasu dla siebie. Dobrze?

Skinęła, jasne włosy opadały jej na ramiona. Podobał mu się ten kolor, zwłaszcza w przyćmionym świetle lampki nocnej. Przypominał wypolerowane drewno sosnowe, lśniące i żółte.

Powędrowała wzrokiem dookoła, potem zatrzymała się na nim.

Serce mu zamarło. Był skończony. I to przez kogoś, komu najbardziej obawiał się wyjaśnić całą sprawę. Ona była gorsza niż Ghrom. Zebrał się w sobie, zanim zdołał na nią spojrzeć.

- Tak, wróciłem, ale tylko na chwilę.

- Myślałam, że wróciłeś... Och, witaj. - Bella spostrzegła Cormię i uśmiechnęła się do niej. - Mam na imię Bella. A ty jesteś... ?

Gdy nie doczekała się odpowiedzi, Furiath powiedział:

- To jest Cormia. Ona jest Wybranką, z którą... zaprzyjaźniłem się. Cormia, to jest Bella.

Cormia wstała i pokłoniła się tak nisko, że włosami prawie zamiotła podłogę:

- Wasza Wysokość.

Bella oswobodziła swą dłoń z uścisku:

- Miło mi cię poznać, Cormio. Ale proszę, w tym domu nie zachowujemy się tak ceremonialnie.

Cormia wyprostowała się i przytaknęła.

Potem zapanowała niezmiernie długa cisza.

Furiath przełknął ślinę. Nie wyszło chyba aż tak niezręcznie.

Cormia wpatrywała się w tamtą kobietę i bez słów potrafiła poznać całą jej histo­rię. Więc dlatego Najsamiec nie chciał się parzyć. To była kobieta, której naprawdę pragnął. Widać to było po jego błądzącym za nią wzroku, obniżającym się głosie i tym, jak jego ciało rozpalało się na jej widok.

Poza tym spodziewała się dziecka.

Cormia przeniosła wzrok na Najsamca. Spodziewała się dziecka, ale to nie on był ojcem. Patrzył na nią z tęsknotą, a nie jak na swą własność.

Ach tak, więc dlatego wkroczył do akcji, kiedy syn Krhviopija zmienił swe za­miary. Najsamiec chciał zapomnieć o tej kobiecie, ponieważ tak bardzo jej pragnął, a nie była mu ona pisana.

Przestępował z nogi na nogę, spoglądając przez pokój. Potem uśmiechnął się lekko:

- Ile minut straciłaś? Kobieta... Bella... odwzajemniła uśmiech:

Dwie pary wpatrzonych w siebie oczu. Uczucie i smutek promieniowały bla­skiem wokół niej. A lekkie rumieńce na jego policzkach mówiły, że nie była to zwy­kła miłość.

Cormia podciągnęła kawałek szaty aż do policzka, zasłaniając szyję.

- Co będzie, jeśli odprowadzę cię do twojego pokoju? - zapytał Furiath, zbliża­jąc się do Belli i oferując jej swe ramię. - Tak czy owak, chciałbym zobaczyć się z Z.

Bella przewróciła oczami.

Rumieniec na jego policzkach pojaśniał. Spojrzał na Cormię.

- Pójdę ją ułożyć do snu, a potem znów będę w swoim pokoju, gdybyś czegoś potrzebowała, dobrze?

Cormia przytaknęła i obserwowała zamykające się za nimi drzwi. Pozostawiona samej sobie, znów usiadła na łóżku.

Droga Pani Kronik... Poczuła się maleńka. Maleńka na wielkim materacu. Ma­leńka w przestronnym pokoju. Maleńka wobec otaczających ją kolorów i struktur.

Ale sama tego chciała, czyż nie? Przyglądając się ceremonii, myślała, że właśnie tego chce.

Nie udało jej się tylko stać niewidzialną.

Rozglądając się po pokoju, nie była w stanie pojąć, gdzie się znajduje i już tęsk­niła za swoją małą, jasną przestrzenią po Drugiej Stronie.

Kiedy przyszli z zaświatów, zabrali coś z sąsiedniej komnaty, coś, co według niego było jego własnością. Pierwszą myślą, jaka przyszła jej do głowy, było uświa­domienie sobie, jak bardzo podobał jej się ten zapach. Trochę jak zapach dymu, dość

ostry... od razu zaczął jej się z nim kojarzyć. Kolejną myślą było to, że przesyt kolo­rów, struktur i form był przytłaczający.

Ale to było wtedy, zanim wyprowadził ją na korytarz, a ona była zupełnie przy­bita. Prawdę mówiąc, mieszkał w pałacu, gdzie hol był wielkości największej świątyni po Drugiej Stronie. Nie mogła oderwać oczu od wysokich sklepień z malowidłami przedstawiającymi wojowników, tak kunsztownymi jak drogocenne klejnoty. Kiedy wychylała się przez balustradę, widok mozaikowej posadzki poniżej przyprawiał ją o zawrót głowy.

Była zdumiona, gdy zaprowadził ją do pokoju, w którym obecnie przebywała.

Nie czuła już trwogi. Teraz była w szoku pod wpływem przesytu otaczających bogactw. Po tej stronie powietrze było rzadkie, pełne obcych zapachów, co drażniło jej nos. Poza tym przemieszczało się jednostajnie. Na twarzy i na włosach odczuwała prądy powietrza, również na szacie, którą się osłaniała.

Rzuciła spojrzenie w kierunku drzwi. Dochodziły stamtąd dziwne dźwięki. Cała rezydencja skrzypiała, co i raz słyszała jakieś odgłosy.

Skulona, podwinęła pod siebie stopy i spojrzała na zdobiony stolik stojący na prawo od łóżka. Nie była głodna, ale nie wiedziała, jak poprosić o jedzenie w razie potrzeby. I nie miała też pojęcia, jak użyć tego czegoś, co on nazywał telefonem.

Za oknami rozległ się niepokojący ryk, więc nadstawiła uszu. Czy po tej stronie żyły smoki? Czytała o nich i mimo zapewnień Furiatha, że jest całkowicie bezpieczna, zaniepokoiła się. Może czyhają tu jednak niebezpieczeństwa, z których nie zdaje sobie sprawy.

A może to tylko wiatr? Właściwie sama nie była pewna, mogła się przecież po­mylić.

Chwyciła satynową poduszkę z frędzlami. Przyciskając ją do swej piersi, gła­skała jedwab, próbując w ten sposób się uspokoić.

„To była kara", pomyślała. Czuła się coraz bardziej przybita. To dlatego, że do­browolnie opuściła Drugą Stronę.

Jej modlitwy zostały wysłuchane. Chciała przecież znaleźć się w tym miejscu. A teraz jedyne, czego pragnęła, to wrócić do domu.

Rozdział czterdziesty piąty

Jane siedziała w kuchni, trzymając przed sobą kubek. Słońce właśnie wschodzi­ło, słabe promienie przedzierały się już przez gałęzie drzew. Vrhedny wyszedł jakieś dwadzieścia minut temu, ale wcześniej zrobi! jej kakao, które właśnie kończyła pić.

Bardzo za nim tęskniła, pomimo że tej nocy spędzili ze sobą tak wiele czasu. V wrócił do niej po rozmowie z Mannym i dodał jej otuchy wiadomością, że szef nadal żyje i jest cały i zdrowy. Potem otoczył ją ramionami, przeniósł na łóżko i zaczęli się kochać. Zrobili to dwa razy.

Wyszedł dosłownie przed chwilą, ale żeby czas tak bardzo jej się nie dłużył, słońce musiałoby tylko wschodzić i zachodzić. Tymczasem będzie na niego czekała godzinami.

Oczywiście mogła zadzwonić albo napisać maila, mogli też wpaść na siebie nocą. To jednak nie było to samo. Chciała zasypiać przy nim i spędzać z nim więcej czasu, a nie tylko kilka godzin, które dla niej znajdzie przed walką albo powrotem do swego domu.

A ze względów logistycznych... czy powinna wykorzystać możliwość przenie­sienia się do Columbii? Byłaby znacznie dalej od niego, ale czy to miało znaczenie? Mógł przybyć wszędzie, w każdej chwili. Wciąż jednak tak daleka przeprowadzka nie wydawała się dobrym pomysłem. Poza tym raz już został postrzelony, więc jeżeli będzie jej potrzebował? Nie mogłaby mu wtedy pomóc.

Do tego wszystkiego dochodził jeszcze pomysł prowadzenia własnej pracowni. Jak w takim razie miałaby go zrealizować? Zdolności przywódcze były jej główną ce­chą charakteru, a podróż do Columbii kojarzyła jej się z wyzwaniem, nawet jeśli mia­łoby minąć pięć lat albo coś około tego, zanim zostałaby szefem.

Pod warunkiem, że wciąż byliby nią zainteresowani i że w ogóle dostałaby tę pracę.

Jane spojrzała na kubek z chłodnym już kakao.

Pomysł, który wpadł jej do głowy, był niedorzeczny. Absolutnie niedorzeczny. Dlatego zaraz przestała o tym myśleć.

Wstając od stołu, włożyła kubek do zmywarki, a następnie poszła pod prysznic. Pół godziny później wyjeżdżała już z garażu, lecz zaraz natknęła się na minivana, który skręcał na sąsiedni podjazd.

Rodzina. Wspaniale.

Na szczęście szybko dostała się do centrum. Na Trade Street ruch był niewielki, trafiała na same zielone światła, zatrzymała się dopiero na czerwonym naprzeciwko biur „Caldwell Courier Journal".

Kiedy stanęła, rozległ się dźwięk jej komórki. Z pewnością dzwonili z biura ob­sługi abonenta.

- Whitcomb - przedstawiła się.

- Witam, pani doktor. Mówi pani facet. Uśmiechnęła się zmieszana:

- Hej.

- Hej. - W słuchawce dało się słyszeć stłumiony szelest, zupełnie taki sam, jaki rozlegał się, gdy V przewracał się w łóżku. - Gdzie jesteś?

Och, Boże, wyobraziła sobie, jak cudownie wyglądał w swych czarnych szatach.

Jego głos się obniżył.

- Co masz na sobie?

- Fartuch lekarski.

- Mmmm. Seksownie. Zaśmiała się.

- Wyglądam prawie tak, jakbym miała na sobie worek.

Światło się zmieniło i Jane musiała przypomnieć sobie, że prowadzi samochód. Wstrzymując oddech, zapytała:

Odpowiedział, a ona o mały włos nie wjechała w zaparkowany na poboczu sa­mochód.

- Vrhedny...

- Niech mi pani powie, co mam zrobić, pani doktor. Niech mi pani powie, co mam zrobić z moją ręką.

Jane przełknęła ślinę, zjechała na pobocze... i udzieliła mu szczegółowych wskazówek.

Furiath nasypał tytoniu, polizał papier i skręcił papierosa. Kiedy go zapalił, oparł się o poduszki. Ubrany w swój ulubiony jedwabny szlafrok w królewskich kolorach -niebieskim i purpurowym odstawił protezę i oparł ją o stolik nocny.

Wreszcie się uspokoił po powrocie do domu. pogodził się też z Bellą, a teraz re­laksował się przy skręcie.

Spotkanie z przełożoną bardzo wytrąciło go z równowagi.

Kobieta pojawiła się w rezydencji około pół godziny po tym. jak przybył wraz z Cormią z Drugiej Strony. Furiath zabrał ją do biblioteki i przed obliczem Ghroma wy­tłumaczył, że wszystko poszło tak jak powinno teraz jednak zmienił zdanie i chciał wrócić na trochę do siebie.

Przełożona nie była tym zachwycona Wyniosłym tonem oznajmiła, że jako re­prezentująca Wybranki, pomimo wszelkich zapewnień ze strony Najsamca. żąda spo­tkania z Cormia w celu wyjaśnienia, co naprawdę wydarzyło się w świątyni — czy ceremonia została zakończona, czy też nie.

Furiathowi od razu się nie spodobała, jej przenikliwe spojrzenie zdradzało nie­czyste zamiary wobec Cormii.

Nie mógł do tego dopuścić. Z uśmiechem na twarzy przypomniał tej dziwce, że jako Najsamiec nie jest jej poddanym i dlatego razem z Cormią wróci na Drugą Stro­nę. Kiedy przyjdzie na to czas. Ani chwili wcześniej.

Wiedziała, że ma ją w garści, jej oczy zapałały nienawiścią.

Niech idzie, gdzie chce, najchętniej wysłałby ją do piekła. Nie był pewien, jak to zrobić, ale absolutnie nie chciał tu kogoś takiego. Była zbyt podła.

Furiath zaciągał się dymem. Nie wiedział, jak długo Cormia może z nim zostać. Chryste, był w stu procentach pewien. że dziewczyna bardzo pragnie wrócić. A wie­dział, że nie może jej do niczego zmuszać, sama musi zadecydować, kiedy ta chwila nastąpi

A co z nim? No tak... część jego chciała wydostać się z tej rezydencji, ale Cor-mia powinna na razie tu przebywać. Albo wspólnie udadzą się na Drugą Stronę i zo­staną tam razem.

Wypuścił dym i niedbale potarł prawą nogę poniżej kolana. tam gdzie pozostał kikut, jak zwykle nad ranem odczuwał w niej ból. Nagle ktoś zastukał do drzwi. - Proszę.

Drzwi uchyliły się powoli, więc już wiedział, kto za nimi stoi.

- Co się stało?

Zamiast odpowiedzieć, stała milcząc, ze wzrokiem wbitym w podłogę.

- Cormio, odezwij się. Powiedz, o co chodzi. Pochyliła się nisko i przemówiła z

tej pozycji:

- Jaśnie Panie, jestem...

- Bez tych ceregieli, proszę. - Chciał zejść z łóżka, ale zdał sobie sprawę, że nie założył protezy. Cofnął się na poprzednie miejsce, nie będąc pewnym, jak by się po­czuła, gdyby zauważyła, że jest kaleką. - Po prostu powiedz, czego potrzebujesz?

Odchrząknęła.

- Więc nie sądzisz, że powinnam przebywać w twej komnacie? Zdziwiony uniósł brwi.

Zmarszczył czoło. Wcale nie chciała z nim zostać. Po dłuższej chwili pomyślał, że jednak tak. Czuł się cholernie niezręcznie, mówiąc:

- Jeśli chcesz... możesz tu zostać. Możemy przynieść dodatkowe łóżko.

- A co jest nie tak z tym?

Chciała dzielić z nim łóżko? Dlaczego? Ale niech tak będzie.

- Tak, zanosi się na burzę. Ale ściany są solidne, kamienne.

Myślał, że jeszcze coś powie, o coś go zapyta, a kiedy tak się nie stało, zro­zumiał nagle, jak wygląda ta cala sytuacja. Był idiotą. Zabrał ją z jedynego świata, jaki znała, i sprowadził w zupełnie obcy. Tutaj otaczały ją rzeczy, które dla niego były oczywiste. Ale jak ona mogła się czuć bezpiecznie, skoro nie rozróżniała, co może być groźne, a co nie?

- Słuchaj, chcesz tu zostać? Ze mną nic ci nie grozi. - Rozejrzał się, szukając miejsca, gdzie by rozstawić łóżko polowe. - Wystarczająco dużo tu miejsca na drugie łóżko.

A więc o to chodziło.

- W porządku.

Położyła się przy nim. Opatuliła się pościelą i ułożyła się twarzą do niego. Tego się nie spodziewał, zwłaszcza że udawała sen.

Furiath wypalił cygaro i pomyślał, że musi jakoś wybrnąć z tej sytuacji. Absurd.

Prędzej czy później będzie musiała poznać prawdę o jego nodze.

Odsunął kołdrę, zamocował protezę i wstał. Słysząc jej oddech przechodzący w lekki świst i czując na sobie jej spojrzenie, pomyślał, jak bardzo musiała być przerażo­na. Jako Wybranka przyzwyczajona była przecież do doskonałości.

- Nie mam nogi, ale to żaden problem.

Miał na myśli fakt, że jego proteza była idealnie dopasowana i doskonale speł­niała swoją funkcję.

- Zaraz wracam.

Poczuł ulgę, zamykając za sobą drzwi od łazienki. Spędził tam więcej czasu niż

zazwyczaj, czyszcząc zęby i zajmując się osobistą toaletą. Kiedy zaczął przesta­wiać

waciki do czyszczenia uszu i lekarstwa w szafce, pomyślał, że czas wrócić do sypial­ni.

Kiedy otworzył drzwi, leżała dokładnie tak samo jak przedtem, na brzegu łóżka, wlepiając w niego wzrok.

Gdy przechodził przez pokój, pragnął, aby wreszcie przestała tak na niego pa­trzeć, szczególnie w chwili, gdy zdejmował protezę. Nakrywając się kołdrą, próbował się uspokoić.

Jednak tak się nie dało. Marzł przykryty tylko do połowy.

Rzucał przelotne spojrzenia na rozciągnięty między nimi materac wielkości bo­iska do piłki nożnej. To taka przestrzeń, jakby Cormia znajdowała się w innym poko­ju. — Zaraz zgaszę światło.

Uniosła głowę znad poduszek, a następnie znowu ją opuściła. Zgasił lampkę... i głębiej wślizgnął się pod kołdrę.

Leżał sztywno obok niej w ciemnościach. Boże... Nigdy wcześniej z nikim nie spał. Właściwie tylko raz, na prośbę Belli, z V i Butchem, ale to dlatego, że oni byli nieprzytomni. Poza tym byli mężczyznami, podczas gdy... no tak, Cormia nie była mężczyzną.

Wziął głęboki oddech. Pachniała jaśminem. Kiedy zamknął oczy, myślał o tym, że chciałby, aby była zwykłym śmiertelnikiem jak on. Zapowiadał się długi dzień. Po­winien jednak uprzeć się przy łóżku polowym.

Rozdział czterdziesty szósty

-Vrhedny, czy mógłbyś przestać się tak uśmiechać? Zaczynasz działać mi na nerwy.

V pokazał Butchowi środkowy palec i wrócił do swojej kawy. Zbliżała się noc, a to znaczyło, że... za dwadzieścia osiem minut... będzie wolny.

Poza tym jego myśli krążyły już gdzie indziej. Zamierzał udać się do domu Jane i sprawić jej jakąś romantyczną niespodziankę. Nie był pewien, co by to mogło być, może jakieś kwiaty albo coś w tym stylu. Przyniesie kwiaty i zainstaluje system bez­pieczeństwa. Najlepszy dowód miłości to podarowanie czujników ruchu.

Boże, naprawdę był zbity z tropu.

Powiedziała, że wróci do domu około dziewiątej, więc wymyślił, że przystroi trochę jej sypialnię i zostanie z nią do północy.

Z wyjątkiem tych pięciu godzin, które miały mu zająć poszukiwania.

Butch przeglądał dział sportowy w gazecie, naraz przechylił się w kierunku Ma-rissy, pocałował ją w ramię, i znów wrócił do czytania. Zerknęła na niego znad papier­kowej roboty, jaką wykonywała dla Azylu, pogładziła go po ramieniu i także wróciła do pracy. Na jej szyi widać było świeży ślad po pieszczotliwym ugryzieniu, a wyraz twarzy zdradzał, że jest bardzo zadowolona.

V drgnął i spojrzał na stojący przed nim kubek kawy. Pomyślał, że między nim a Jane nigdy tak nie będzie, gdyż nigdy razem nie zamieszkają. Nawet gdyby opuścił Bractwo, nie będzie mógł z nią przebywać za dnia ze względu na światło dzienne, a ona nie mogła się tu przenieść. Nie chciał jej narażać: To, że wiedziała o istnieniu jego rasy, było wystarczająco ryzykowne. Wszystko, co dotyczyło Bractwa, mogło spowo­dować jakieś niebezpieczeństwo.

Obejmując dłońmi kubek i huśtając się na krześle, V cały czas martwił się o przyszłość. Było im razem dobrze, ale te przymusowe rozłąki źle na nich wpływały. Już czuł się spięty na myśl, że w nocy będzie musiał ją zostawić.

Chciał jej bliskości dwadzieścia cztery godziny na dobę, przez siedem dni w ty­godniu. Sam jej głos w telefonie mu nie wystarczał, chociaż taki kontakt był lepszy niż żaden. Ale czy mieli jakieś inne wyjście?

Znowu rozległ się szelest papieru przypominający, że Butch właśnie teraz kon­centrował się na gazecie. Chryste, w jaki on okropny sposób obchodził się z gazetami, zawsze je gniótł. To samo było z magazynami. Butch wcale ich nie czytał, a jednak zawsze były podarte, jak tylko dostały się w jego ręce.

Butch ponownie zerknął na Marissę, a V już wiedział, że tych dwoje zaraz opu­ści kuchnię i wcale nie dlatego, że skończyli już pić kawę.

Zabawne, potrafił przewidzieć, co się za chwilę wydarzy, i nie dlatego, że usły­szał kolejne westchnienie, ani dlatego, że czytał w ich myślach. Feromony Butcha wy­raźnie działały na Marissę. To było tak, jakby V już ich widział zamykających się w spiżarni czy tylnej sypialni w Bunkrze. Potrafił jedynie odczytywać myśli Jane, ale nie zawsze. Podrapał się po piersi i pomyślał o tym, co powiedziała Pani Kronik... że jego wizje i prorocza zdolność nie były zbyt jasne z powodu tego, czego zaznał w swym życiu. No i że mogły w każdej chwili powrócić. Rzecz w tym, że teraz miał Jane, więc czy to nie była już przeszłość? Znalazł swoją kobietę. Był z nią. Koniec tej historii.

Napił się kawy. Podrapał się po piersi.

Nocny koszmar powrócił tego ranka.

Po tamtym zdarzeniu, kiedy nie mógł oddać już więcej strzałów, zdecydował, że coś w tym musi być. Podświadomie wyczuwał, że jego życie wciąż pozostaje pod ja­kąś kontrolą. I że zakochał się wcale nieprzypadkowo.

To musiało się wydarzyć. Z jakiegoś powodu musiało.

V przewrócił oczami zirytowany z powodu tych głupawych zalotów. To był znak, że jeszcze nie pozbył się testosteronu.

- Kochanie... mogę?

V chwycił kubek.

Butch zerwał się z krzesła, jakby ktoś je podpalił.

Kiedy ich usta zetknęły się w pocałunku, V prychnął:

- Bawcie się dzieciaki gdzie indziej. Właśnie wyszli, gdy nagle wparował

Zbihr.

- Cokolwiek. - Skierował się do wyjścia. - A przy okazji, Furiath znów tu jest i przyprowadził ze sobą tę Wybrankę. Lepiej, żebyś wiedział, żebyś się nie zdziwił, widząc tu szwendającą się dziewczynę.

Cóż za niespodzianka.

Rozkoszując się ciszą, jaka nastała, V ze spokojem szykował sobie coś do picia.

Kawa zdążyła już wystygnąć, jeszcze parę minut i zrobiłaby się lodowata. Zupeł­nie

nie do wypicia.

Tak... Doskonale wiedział, co znaczy myśleć w kółko o kobiecie. Wiedział to z własnego doświadczenia.

Cormia czuła, jak Furiath bez przerwy wierci się w łóżku.

Trwało to godzinami. Przez cały dzień nie zmrużyła oka i była pewna, że on też. Wreszcie przestał się przewracać z boku na bok.

Mamrotał coś o chłoście. Wyglądało to tak, jakby wciąż było mu niewygodnie, więc martwiła się, że to wszystko przez nią... Chociaż nie wiedziała, w jaki sposób miałaby mu przeszkadzać. Łoże było obszerne.

To było dziwne uczucie. Dawał jej szczęście samą swą obecnością. Fakt, że leżał po drugiej stronie łoża, sprawiał jej prawdziwą przyjemność. Czuła się przy nim bez­piecznie, chociaż prawie go nie znała.

Najsamiec znów się poruszył, jęknął i...

Cormia podskoczyła, kiedy jego ręka znalazła się na jej ramieniu. On również. Z jego gardła wydobył się niski pomruk, a następnie uniósł dłoń i ponownie ją opuścił, jakby chciał sprawdzić, co takiego leży przy nim w łóżku.

Spodziewała się, że się wycofa. I Jednak się myliła.

Zastygła w bezruchu, gdy znowu jęknął dość donośnie i wydobywając rękę spod kołdry, dotknął jej ramienia, a następnie talii. Miała wrażenie, że przechodzi jakiś test Przysunął do niej swe potężne udo, poczuła, jak coś ciężkiego przygniotło jej biodro. Przesuwał rękę wzdłuż jej ciała i zanim się zorientowała, zsunął okrywającą ją szatę.

Mruczał coraz głośniej, przyciągając ją do siebie. Zaparło jej dech w piersiach, ale nie było czasu na jakąkolwiek reakcję. Przyłożył swe usta do jej szyi, całował deli­katnie jej skórę, aż robiło jej się gorąco. Naraz jego biodra zaczęły się poruszać. Płynne ruchy w przód i w tył sprawiały, że poczuła mrowienie między nogami. Coś się w nią wciskało.

Bez ostrzeżenia otoczył ją ramionami, odwrócił na plecy, a jego wspaniałe włosy opadły na jej twarz. Wsunął swe grube udo między jej uda, wciskał się w nią i wysu­wał, głaskał jej ciało, a ona wiedziała, że właśnie uprawia z nią seks. Był wielki w po­równaniu z nią, lecz nie czuła się wzięta przemocą i wcale jej to nie przerażało. Co­kolwiek działo się między nimi, to było to, czego sama pragnęła. Coś... czego pożądała.

Ostrożnie położyła swe dłonie na jego plecach. Miał potężne mięśnie, które napi­nały się przy każdym ruchu. Gdy zaczęła go dotykać, mruknął, jakby mu się to podo­bało, więc zastanawiała się, co może odczuwać, gdy ona tak gładzi jego nagą skórę.

Pochylił się w jedną stronę, ujął jej dłoń i położył między ich ciałami.

Oboje ciężko oddychali, łącząc się w jedność. Rozkoszowała się bijącym od nie­go ciepłem, jego wielkim, jędrnym ciałem... a także gładkością jego skóry... i siłą, jaka w nim drzemała. Chwyciła go gwałtownie, czując jakby ogień rozpalający ją od środka.

A wtedy on krzyknął, wykonał ruch biodrami do przodu i wierzgnął nogami. Chwilę później coś ciepłego i gęstego wytrysnęło na jej brzuch.

Och, święta Panienko, czyżby go zraniła?

Furiath obudził się, siedząc okrakiem na Cormii, która trzymała w ręku jego członek. Przeżywał właśnie wspaniały orgazm. Próbował powstrzymać swe ciało przed miotającymi nim spazmami, ale nie udawało mu się to nawet wtedy, kiedy zdał sobie sprawę z tego, że wytryskuje wprost na nią.

Gdy doznania minęły, stoczył się gwałtownie na łóżko. A potem było już tylko

gorzej.

Odrzucił na bok kołdrę, chcąc wstać, ale zaraz zdał sobie sprawę z tego, że jest zupełnie nagi i musi przeszukać łóżko, aby znaleźć swój szlafrok. Zarzucił go szybko na siebie i pognał do łazienki po ręcznik.

Kiedy wrócił, mógł sobie tylko wyobrazić, jak bardzo chciała to z siebie powy-cierać. Nieźle namieszał i nabałaganił.

- Pozwól mi... - Chwycił szatę leżącą na podłodze. O nie, ona też była naga. Świetnie. - Może powinnaś się wytrzeć.

Rozejrzał się dookoła, w końcu podał jej ręcznik.

- Weź.

Kątem oka obserwował, jak niezdarnie wyciera się pod pościelą i ogarnęło go obrzydzenie do samego siebie. Jezu... Jaki z niego rozpustnik. Zbałamucił nieszczęsną samicę.

Kiedy oddawała mu ręcznik, powiedział:

Rozdział czterdziesty siódmy

Gdy zapadła noc, John przebywał w podziemnej sali gimnastycznej na treningu. Trzymając sztyłet w prawej dłoni, przybrał pozę pełnej gotowości. Kiedy Zbihr za­gwizdał, John i cała reszta wykonali ćwiczenie: cios w kierunku klatki piersiowej przeciwnika, cięcie pod kątem, krok naprzód 1 dźgnięcie poniżej mostka.

- John, pozostań czujny!

Cholera, znowu wszystko spieprzył. Czując się kompletnym, bezużytecznym

nieudacznikiem, próbował znaleźć rytm w tej sytuacji, ale nie potrafił wyważyć cięża­ru ciała i nic mu nie wychodziło.

- John, przestań! - Zbihr stanął za nim, chwycił go za ramiona i pokazał, w jaki sposób ma wykonywać ruchy. Ciągle powtarzała się ta sytuacja. - Przyjmijcie pozycję gotowości!

John rozluźnił się, zaczekał na gwizdek... i znów mu nie wyszło. W chwili, kiedy Zbihr przechadzał się w pobliżu, John nie był w stanie spojrzeć bratu w oczy.

- Nie poddawaj się, próbuj dalej. - Z chwycił ostrze i włożył je w lewą dłoń Johna.

John pokręcił głową. Był praworęczny. - Chociaż spróbuj. Ćwiczymy dalej! Ko­lejna pozycja gotowości. Kolejny gwizdek. I kolejny pieprzony zawód.

Ale tym razem nie było zawodu. Naraz ciało Johna, jakby za dotykiem czaro­dziejskiej różdżki, zachowało się jak naciągnięta struna. Wszystkie jego członki współgrały ze sobą, ułożyły się tak, jak powinny. Wykonał idealne ruchy sztyletem.

Po zakończeniu treningu na jego twarzy pojawił się uśmiech. Do czasu, póki nie natknął się na spojrzenie Z. Brat dziwnie się w niego wpatrywał, jednak po chwili jak­by się opamiętał.

— Lepiej, John. Znacznie lepiej.

John spojrzał na ostrze trzymane w dłoni. Przyszło mu do głowy bolesne wspo­mnienie, gdy odprowadzał Sarelle do samochodu, kilka dni przed tym, jak została za­bita. Będąc u jej boku, żałował, że nie ma sztyletu, brakowało mu poczucia jego cięża­ru w dłoni. Wtedy to była jego prawa dłoń. Dlaczego więc zmiana dała efekt?

— Zaczynamy znowu! — zawołał Z.

Powtórzyli cały zestaw ćwiczeń dwadzieścia trzy razy, potem pracowali nad na­stępnym, który obejmował klęknięcie i gwałtowny wyskok. Z pilnował, aby trzymali linię, zachowali odpowiednią postawę itd.

Nie musiał już poświęcać specjalnej uwagi Johnowi, który wreszcie załapał, o co w tym wszystkim chodzi.

Po zajęciach John ruszył do szatni, ale Z go zawołał i zaprowadził do magazynu sprzętu, gdzie między innymi trzymane też były sztylety.

— Odtąd tego będziesz używał. — Z wręczył Johnowi sztylet z niebieską ręko­jeścią. - Przeznaczony do lewej dłoni.

John wypróbował go i poczuł się nawet silniejszy. Już miał zamiar podziękować bratu, gdy zauważył coś dziwnego. Z przyglądał mu się ze zmarszczonym czołem, zu­pełnie tak samo jak tam, na sali.

John wetknął ostrze za pasek od kimona i zapytał:

O co chodzi? Nie trzymam właściwej pozycji?

Z podrapał się w rękę w miejscu, gdzie miał wytatuowaną czaszkę.

- Lepiej mnie zapytaj, ilu jest leworęcznych wojowników. John wstrzymał oddech, ogarnęło go jakieś dziwne uczcie.

Ilu?

- Znany był tylko jeden. Zapytaj mnie, kto to był.

No więc kto?

- Hardhy. H był leworęczny.

John wpatrywał się w swoją lewą rękę. Jego ojciec.

- A ty poruszasz się jak on - wymamrotał Z. - Mówiąc szczerze, to niesamo­wite. Zupełnie jakbym patrzył na niego.

Naprawdę?

- Tak, miał płynne ruchy jak ty. I w ogóle we wszystkim go przypominasz. - Z klepnął go w ramię. - Lewy. Bądź tu mądry.

John patrzył, jak brat się oddala, potem znów spojrzał na swoją dłoń.

Nie pierwszy raz zastanawiał się, jaki był jego ojciec. Jaki miał głos. Jak się za­chowywał. Boże, jak bardzo chciał mieć o nim jakieś informacje.

Może któregoś dnia będzie mógł zapytać Zbihra, chociaż obawiał się, że nie wy­trzyma tego emocjonalnie.

Mężczyzna zawsze powinien być twardy. Szczególnie przed obliczem swojego brata.

Jane wjechała do garażu, sypiąc przekleństwami. Jedenasta trzydzieści cztery. Była spóźniona na spotkanie z V o dwie i pół godziny.

Od samego początku wszystko wskazywało na to, że się spóźni. Już miała na so­bie płaszcz i spakowała torbę, ale zanim wyszła, co rusz pojawiał się ktoś z jakimiś pytaniami. Potem pogorszył się stan jednej pacjentki, więc musiała ją zbadać, a potem porozmawiać z jej rodziną.

Napisała Vrhednemu wiadomość, że będzie trochę później Potem wysłała kolej­ną, gdy okazało się, że jeszcze musi zostać w szpitalu. Odpisał jej, że nie ma sprawy.

Na końcu zadzwoniła, że podróż do domu zajmie jej dużo więcej czasu ze względu na objazd.

Wysiadła z samochodu podekscytowana myślą, że zaraz zobaczy Vrhednego, ale mimo wszystko czuła się wyczerpana. Dzień był długi i męczący, a poprzedniej nocy przecież w ogóle nie spała.

Jak tylko weszła do kuchni, od razu zawołała:

- Przepraszam za spóźnienie!

-- Wyglądasz na zmęczoną - powiedział. - Myślę, że najlepsze, co mogę zrobić, to położyć cię do łóżka.

Pochyliła się i pogładziła palcem wskazującym jeden z kwiatów. Podobało jej się to, że nie przyniósł róż, które były takie przeciętne. Kalie miały rzadko spotykany od­cień brzoskwiniowy. Piękny.

nocy.

Nie powiedziała, że odrzuciła możliwość wyjazdu do Columbii i że mogłaby spróbować zdobyć posadę w Nowym Jorku, związaną nawet z jeszcze większą odpo­wiedzialnością. Zgodziłaby się na wszystko, gdyby tylko mogła spędzać więcej czasu z V. Wciąż chciała dowodzić. ale trzeba włożyć trochę wysiłku, zanim się osiągnie to. czego się pragnie. I A jeżeli wydaje się. że wszystko tak od razu się uda. to jest to na pewno nieprawda.

Naraz ogarnęło ją ziewanie. Cholera, naprawię była zmęczona. V wstał i podsunął jej ramię.

- Och... Chryste... Ja tylko.Kurwa, miałem zaczekać na ciebie na zewnątrz. Uśmiechnęła się, kiedy zamknął szklane drzwi kabiny prysznicowej, a jego-

ciemna sylwetka zaczęła przesuwać się w kierunku sypialni. Dziesięć minut później, wykąpana z wyszorowanymi zębami, założyła koszulkę nocną. Vrhetlny przygotował już łóżko do spania.

- Ale robisz to dla mnie. Wyjątkowo. Ułóż się wygodnie.

Po chwili leżeli już razem w łóżku. Podłożył ramię pod jej głowę i przytulił się

do niej, a ona rozkoszowała się jego zapachem. Czuła ukojenie, gdy gładził ją po plecach.

Po chwili powiedziała w ciemności:

- Tak... nie było dla niej ratunku. Czasami po prostu o tym wiesz od początku. Ja wiedziałam. Cały czas bardzo się staraliśmy, zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, ale tak naprawdę... Tak naprawdę wiedziałam, że to na próżno.

-To musi być straszne przeżycie.

- Okropne. To właśnie ja musiałam porozmawiać z jej rodziną, ale chociaż do­brze się stało, że byli w szpitalu, gdy odeszła. A w przypadku mojej siostry? Hannah umarła w samotności. Nie mogę tego znieść. - Jane wyobraziła sobie młodą kobietę, której serce oddano do transplantacji. - Śmierć jest niesamowita. Wielu ludzi myśli, że to jedna chwila i po wszystkim, ale bardzo często jest to cały proces. Coś takiego jak zamykanie sklepu na koniec dnia. Przeważnie możesz się zorientować, że coś jest nie tak, dopóki nie pogasisz świateł i nie zamkniesz drzwi na kłódkę. Jako lekarz mogę ratować ludzi, opatrując im rany, przetaczając więcej krwi, czy podając leki. Ale cza­sami... czasami właściciel sklepu po prostu wychodzi i nie zatrzymasz go, choćbyś nie wiadomo jak się starał. - Zaśmiała się z zakłopotaniem - Przepraszam, chyba nie my­ślisz, że mam obsesję?

Pogładził ją po twarzy.

Wstał. Był taki potężny. Ciemne włosy rozświetlało mu wpadające przez okno przyćmione światło latarni ulicznych.

Uderzyła ją fala smutku, zamknęła więc oczy.

- Hej - pocieszał ją, siadając obok. - Nic z tych rzeczy, Nie smucimy się. Ani ty, ani ja. Nie smucimy się.

Zaśmiała się cicho.

- Ja też. - Musnął wargami jej czoło. - Masz to. - Ściągnął z siebie koszulę z dłu­gimi rękawami, zwinął ją i podłożył jej pod policzek. - Udawaj, że to ja.

Wzięła głęboki oddech, poczuła jego zapach i trochę się uspokoiła. Kiedy stał tak nad nią, wydawał się silny i potężny jak jakiś superbohater.

- Proszę... Bądź ostrożny.

- Też nienawidzę rozstań - odparł szorstko. - Ale wrócę. Obiecuję. Uraczył ją kolejnym pocałunkiem, a następnie skierował się do drzwi. Kiedy

usłyszała, jak schodzi po schodach, potem zakłada płaszcz, przycisnęła do twarzy jego koszulę i zamknęła oczy.

W tym samym momencie rozległ się trzask dochodzący z garażu znajdującego się naprzeciwko jej domu. Ktoś otworzył drzwi i odpalił silnik samochodu, robiąc przy tym tyle hałasu, że nie mogła tego znieść.

Nakryła głowę poduszką i omal nie zaczęła krzyczeć.

Vrhedny wcale nie czuł się szczęśliwy, biorąc pochwę ze sztyletem. Był roztar­gniony, zły, obolały jak cholera i desperacko potrzebował papierosa oraz swojej gry w kulki przed wyjściem w miasto. Czuł się kompletnie wyczerpany, jakby ciężki worek wisiał mu na ramieniu.

- Vrhedny! Zaczekaj! - Głos Jane dobiegł z góry akurat w chwili, kiedy miał się zdematerializować. - Zaczekaj!

Tupot jej stóp na schodach rozlegał się coraz donośniej, aż wybiegła zza narożni­ka, a jego koszula powiewała, sięgając jej prawie do kolan.

- Co?

- Mam pomysł. Co prawda jest szalony, ale zarazem bardzo sprytny. - Z wypie­kami na policzkach i iskrzącymi oczami wydawała się niezwykle piękna. Jak nikt inny. - Co by było, gdybym się przeniosła razem z tobą?

Pokręcił głową.

O, cholera...

- Co?

- Szansę, aby dogłębnie poznać twoją rasę. Moją drugą miłością jest genetyka. Jeżeli mogłabym spędzić kolejne dwie dekady na uzupełnianiu wiedzy o was i anali­zowaniu różnic pomiędzy ludźmi a wampirami, mogłabym wtedy powiedzieć, że czuję się spełniona. Pragnę dowiedzieć się, skąd się wzięliście, jak funkcjonują wasze ciała i dlaczego nie chorujecie na raka. Muszę nauczyć się tylu rzeczy o was, Vrhedny. Rzeczy, które mogą przynieść korzyść obydwu rasom. Ja nie traktuję was jak do­świadczalne świnki morskie... No dobrze, może trochę tak. Ale nie w tak okrutny sposób. Nie myślę o was obiektywnie, jak to miało miejsce, zanim cię poznałam. Ko­cham cię i chcę się od ciebie uczyć.

Gapił się na nią z zapartym tchem.

- Proszę, powiedz tak... Przycisnął ją do piersi.

- Tak. Tak... jeżeli Ghrom nie będzie miał nic przeciwko temu i jeśli się z nim dogadasz... To wtedy tak.

Poczuł, jak mocno obejmuje go ramionami.

Do jasnej cholery, poczuł się nagle, jakby dostał skrzydeł. Był cały i zdrowy, so­lidnej budowy, miał sprawny umysł i serce i idealną kondycję.

A jednak niemal dostał zawału, gdy rozległ się dźwięk jego komórki. Z waha­niem wyciągnął ją ze schowka przy pasku:

- Co?... Jestem z Jane... Chcesz się ze mną spotkać tutaj?... Właśnie w tej chwi­li?... Tak... Kurwa... Dobrze, do zobaczenia, Hollywood.

- Przecież go nie poświęcam. Będę żyła trochę inaczej, ale to nie znaczy, że je poświęcam. Chodzi mi o to, że... tak naprawdę raczej nie mam przyjaciół. - Z wyjąt­kiem Manello. — I nic mnie tu nie trzyma... Byłam nastawiona na to, aby zamienić Caldwell na Manhattan. Poza tym... będę znacznie szczęśliwsza, przebywając z tobą.

Spojrzał jej w twarz. Kochał te mocne rysy, krótko przystrzyżone włosy i przeni­kliwe oczy w kolorze lasu.

- Nigdy nie poprosiłbym cię o to, wiesz... żebyś dla mnie rzuciła wszystko, co tu masz.

Przyległ wargami do jej warg, wsunął język między jej zęby i przycisnął ją do ściany. Nie dbał o to, czy Rankohr już czeka na niego w umówionym miejscu. Znowu rozległ się dźwięk komórki.

- Wrócę przed świtem - powiedział do Jane. - Czekaj na mnie nago.

- Nie wolałbyś sam mnie rozebrać?

- Nie, ponieważ podarowałem ci tę koszulę i chciałbym, żebyś przesypiała w niej każdą noc, dopóki nie znajdziesz się ze mną w moim łóżku. Bądź naga, kiedy wrócę.

- Zobaczymy.

Czuł, jak krew pulsuje mu w całym ciele. Z trudem się powstrzymywał, aby się na nią nie rzucić. Ona o tym wiedziała, zdradzało ją to pełne erotyzmu spojrzenie.

- Boże, jak ja cię kocham - powiedział.

- Wiem o tym. A teraz wracaj do swoich spraw. Będę na ciebie czekała. Uśmiechnął się do niej.

Pocałował ją i wyszedł, rozpływając się w powietrzu. chciał się upewnić, czy zvidh jest na miejscu. A niech to, zaczęło padać. No cóż, wolałby spędzić o wiele wię­cej czasu z Jane niż ze swoim bratem... rzucił więc przelotne spojrzenie w jego stronę.

- Jesteś...

V zmarszczył się i spojrzał na sąsiedni dom. Oślepił go blask światła dobiegają­cy spod podniesionych do połowy drzwi garażowych. Rozległo się trzaśnięcie drzwi samochodu, a chwilę później wszędzie dookoła rozprzestrzenił się słodki, omdlewają­cy zapach. To było coś takiego, jakby ktoś rozsypał na wietrze pełno cukru pudru.

- O... Boże, nie...

I właśnie w tym momencie Jane otworzyła drzwi swego domu i wybiegła, trzy­mając w rękach jego skórzaną kurtkę. Wiatr rozdymał jego koszulę, którą miała na so­bie.

- Zapomniałeś! - wołała.

To było najgorsze, co mogło się zdarzyć. Kojarzył fragmenty tego zdarzenia, to było objawienie: nawiedzający go sen zmienił się w rzeczywistość.

- Nie! - krzyknął.

Wszystko, co wydarzyło się w przeciągu kilku następnych sekund, dla niego trwało wieki. Rankohr patrzył na niego, jakby zwariował. Jane przebiegła przez traw­nik. Przybrał swą postać, gdyż ogarnął go strach.

Od strony tamtego otwartego garażu usłyszał, że ktoś pociągnął za spust.

Wszędzie panowała cisza, a mimo to nie było słychać strzału. V wykonał nagły ruch w kierunku Jane, chcąc ją sobą zasłonić. Jednak zawiódł. Dostała w plecy, kula przeszła przez jej mostek, przeszywając ją na wylot, potem trafiła go w ramię. Chwy­cił ją, nim padła na ziemię, okropny ból szarpnął jego piersią.

Gdy oboje upadli, Rankohr rzucił się w pogoń za mordercą, ale V nawet tego nie zauważył. Zdawał sobie sprawę jedynie z tego, że senny koszmar się spełnił: widział krew na swojej koszuli. Jego serce rwało się w agonii. Czuł zbliżającą się śmierć... ale nie do niego. Do Jane.

- Dwie minuty - wyszeptała, zanim jej ręka opadła na jego pierś. - Zostało mi mniej niż dwie... minuty.

Zdawała sobie sprawę z tego, że dostała w aortę.

- Umieram...

Odwróciła głowę i chwyciła go za ramię.

- Zostań. Cholera... Nie odchodź... Jakby jeszcze chciała coś powiedzieć.

- Pieprzyć to!

- Nie!

Rozdział czterdziesty ósmy

Pani Kronik wpatrywała się w siedzącego na jej dłoni ptaszka, ogarnięta na­głym lękiem.

Och... cóż za nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Och, co za okropny los.

To się stało. Zdarzenie, które przeczuwała i którego od dawna się obawiała. Na­stąpił wielki przełom w jej życiu. Została ukarana.

Tamta kobieta... tamta kobieta ze świata człowieków, którą pokochał jej syn, umarła w tak ważnym momencie. Zmarła w jego ramionach.

Drżącą dłonią posadziła ptaszka na gałęzi obsypanego białymi kwiatami drzewa, a sama podeszła do fontanny. Siadając na marmurowym brzegu, poczuła się tak, jakby zamiast lekkich szat miała na sobie ciężkie łańcuchy.

Strata jej syna była dla niej jak własna. To ona sprowadziła na niego nieszczęście: złamała zasady. Trzysta lat temu.

Na początku pozwolono jej dać tylko jedno życie i kiedy tylko osiągnęła swą dojrzałość, zrodziła je. Ale potem zrobiła to znowu. Dała kolejne życie, co nie powinno nastąpić, i dlatego owoc, który wydała na świat, został przeklęty. Los jej syna, Vrhednego - wszystko, co go spotkało, od stosunków z ojcem, przez brak wszelkich

uczuć w dojrzałym życiu, po skazanie na śmiertelną agonię - był dla niej karą za nie­posłuszeństwo. Z tego powodu odczuwała straszny ból, cierpiała tysiąckrotnie.

Chciała się wypłakać przed swym Ojcem, ale wiedziała, że to niemożliwe. Wy­bory, jakich dokonała, nie były Mu miłe i sama musiała ponieść konsekwencje.

Kiedy ich wymiar jej dosięgnął i widziała, przez co przechodzi jej syn, odczuwała jego agonię jak własną, czuła taki sam wstrząs jak on, przeżywała ten sam horror. Przeżywała także śmierć jego kochanki, tak jakby to ona sama przy tym była zamiast niego. Stopniowy chłód ciała kobiety, krew spływającą na jego pierś i zanik bicia ser­ca. A potem, tak, potem też słyszała cicho wypływające z ust jej syna słowa miłości czuła zapach śmierci, ogarniał ją dokładnie taki sam strach, jaki ogarnął jego.

Ona, mająca nieograniczoną moc, była w tej sytuacji zupełnie bezsilna, ponie­waż losem i konsekwencjami zarządzał jej Ojciec. Tylko On znał mapę wieczności, znał wszystkie wybory podjęte i niepodjęte, wszystkie ścieżki przebyte i nieprzebyte. Był Księgą, Stroną i nieścieralnym Atramentem w jednym.

A ona, niestety, nie.

I dlatego nie mógł do niej przybyć. To było jej przeznaczenie: cierpieć z powodu niewinnego życia, które sama ofiarowała, czego nie powinna była robić. Jej syn już od początku był martwy, dlatego że kiedyś dokonała takich, a nie innych wyborów.

Pani Kronik, dając upust swoim emocjom, zrzuciła szaty na marmurową posadz­kę. Czując się znacznie lżejsza, zanurzyła się w wodzie fontanny i od razu zaznała ukojenia. Krople wody na jej ciele łączyły się ze sobą, aż w końcu przybrały postać chmury, która uniosła się nad dziedzińcem, a następnie zamieniła w deszcz łez.

Ptaszki siedzące pośród gałęzi drzewa obsypanego białymi kwiatami wystawiły dziobki, usiłując chwytać spadające krople. Nagle wszystkie jednocześnie poderwały się z gałęzi i sfrunęły do fontanny. Rozsiadając się dookoła, skierowały się dziobkami na zewnątrz.

Towarzyszyły jej w tym smutku i żalu, towarzyszyły jej tak, jakby każdy z osob­na mógł jakoś jej pomóc.

Jak zawsze okazywały swe oddanie i dozgonną przyjaźń.

Jane była świadoma tego, że nie żyje.

Wiedziała o tym, ponieważ wszędzie otaczała ją mgła, a przed nią stał ktoś, kto wyglądał jak jej zmarła siostra.

Była wi ęc niemal pewna, że znalazła się w piekle. Ale... Czy nie powinna czuć się zdenerwowana albo coś w tym rodzaju? Czyż nie powinna martwić się o Vrhed-nego? Czyż nie powinna być przerażona spotkaniem z młodszą siostrą?

- Hannah? - zapytała, ponieważ chciała się upewnić, czy to, co widzi, jest praw­dziwe. - Czy to ty?

- Coś w tym rodzaju. - Widmo jej siostry wzruszyło ramionami, sprawiając, że śliczne rude włosy też się poruszymy

Jeśli tym kimś był Vrhedny, to nie mogło się zdarzyć.

Posłaniec, czy cokolwiek to było, zniknął. Jane rozejrzała się dookoła, pozosta­wiona samej sobie. Wszędzie była mgła. Tak gęsta jak chmura deszczu i tak bezgra­niczna jak horyzont.

Ogarnął ją strach. To nie było w porządku. Naprawdę nie chciała się tutaj zna­leźć.

Nagle poczuła, że musi się spieszyć, jakby zostawało jej niewiele czasu i nawet nie wiedziała, skąd o tym wie. Poza tym myślała o Vrhednym. Jeżeli to, że ma pozwo­lić mu odejść, znaczyło to samo, co przestać go kochać, nie była w stanie tego zrobić.

Rozdział czterdziesty dziewiąty

Vrhedny jechał audi należącym do Jane przez deszcz, gdy nagle w połowie drogi do kliniki Aghresa zdał sobie sprawę, że nie było jej z nim w samochodzie. Za to były tam jej zwłoki.

Uczucie paniki było jedyną energią w tej zamkniętej przestrzeni, jego serce jedy­nym, które w tym momencie biło, oczy jedyne, które mrugały.

Wiedział, że ona nie żyje, a przecież jego mózg temu ciągle zaprzeczał.

V zdjął nogę z gazu, a audi zaczęło zwalniać. W końcu zatrzymało się na środku ulicy. Droga numer 22 była pusta, prawdopodobnie z powodu wiosennej, burzowej pogody, ale i tak stanąłby na samym środku drogi, nawet jeśli w tym momencie na uli­cy byłby taki ruch, jaki jest w godzinach szczytu.

Jane była na siedzeniu pasażera. Pasy bezpieczeństwa przylegały do jej ran w klatce piersiowej i trzymały ją mocno w pozycji pionowej niczym jakiś pakunek. Nie odwrócił głowy. Nie mógł na nią patrzeć.

Skierował wzrok prosto przed siebie, wzdłuż podwójnej żółtej linii na drodze. Wycieraczki samochodu poruszały się tam i z powrotem, a ich rytmiczne bicie przy­pominało dźwięk staromodnego zegara:

Tik... Tak... Tik... Tak...

Upływ czasu nie był już aż tak istotny. Jak też jakikolwiek pośpiech.

Tik... Tak... Tik... Tak...

Czuł, że też powinien być martwy, biorąc pod uwagę ból, jaki odczuwał w klatce piersiowej. Zastanawiał się, jak mógł być jeszcze przytomny, odczuwając aż taki ból.

Tik... Tak...

Przed nim pojawił się zakręt, z lasu wyłaniała się powoli asfaltowa droga. Przy­padkowo zauważył, że drzewa były mocno stłoczone, a bezlistne gałęzie przeplatały się, sprawiając wrażenie czarnej koronki.

Tak...

To nadeszło nagle. Zobaczył ścianę, bardzo delikatnie zdobioną... oświetloną ja­snym, jaskrawym światłem. Podczas gdy zastanawiał się nad źródłem światła... Zdał sobie sprawę, że to reflektory jego samochodu.

Dźwięk klaksonu przywrócił go do rzeczywistości. Przekręcając kierownicę w prawo, nacisnął pedał gazu. Inny samochód przemknął obok niego po śliskim chodni­ku, po czym przywrócił swój dawny kierunek jazdy, niknąc w oddali. V ponownie zwrócił uwagę na las i ponownie w krótkich odstępach czasu otrzymał resztę wizji ni­czym film. W otępiałym zniesmaczeniu przyglądał się, jak podejmuje działania, które były niewątpliwie oparte na wyzysku. Doświadczał przyszłych zdarzeń, w miarę ich objawiania się, bacznie je zapamiętując. Gdy nic więcej już nie zostało ujawniane, za­czął oddalać się od Caldwell ze zdwojoną prędkością i desperacką determinacją.

Słysząc dźwięk komórki, sięgnął po nią na tylne siedzenie. Następnie zjechał na pobocze, wyjął z komórki czip, położył na tablicy rozdzielczej i rozgniótł go pięścią.

- Gdzie on, u licha, jest?

Furiath odsunął się na bok. Ghrom chodził nerwowo po gabinecie. Wszyscy bra­cia wiedzieli, że gdy król zaczyna chodzić w ten sposób, należy jak najszybciej się usunąć, jeśli nie chce się być wdeptanym w dywan.

Tyle tylko, że on czekał na odpowiedź na swoje pytanie.

Ghrom zmierzył wzrokiem swoje otoczenie i z grymasem wytarł oczy. Ostatnimi czasy miewał bóle głowy, prawdopodobnie zbyt wiele czytał. Rankohr zaklął i odłożył słuchawkę.

Ghrom spojrzał na Butcha, który siedział cicho.

- Czy wiesz, juk możemy znaleźć którąkolwiek z samic, których używał do dokrwiania się i seksu?

Gliniarz pokręcił głową.

- Nie jestem w stanie znaleźć nawet jednej. Tę część swego życia trzymał w ści­słej tajemnicy.

- I zostały nam jedynie dwie godziny pory nocnej. Ghrom usiadł przy biurku.

Nagle zadzwonił telefon Butcha.

- V?... O, witaj kochanie. Nie... jeszcze nic... tak. Zrobię to, obiecuję. Kocham

cię.

Ghrom odwrócił się w stronę kominka i przez chwilę milczał. Bez wątpienia roz­myślał tak jak wszyscy nad możliwymi rozwiązaniami. Które były... właściwie żadne. Vrhedny mógł być teraz wszędzie. Nawet gdyby bracia rozjechali się we wszystkie strony świata, to przypominałoby to szukanie igły w stogu siana. Poza tym stało się oczywiste, że V pozbył się czipa. Nie chciał, by go odnaleziono.

- Panowie, granat został odbezpieczony. Teraz pozostało jedynie pytanie, co zo­stanie wysadzone - w końcu powiedział Ghrom.

V wybrał miejsce na wypadek samochodowy z dużą ostrożnością. Chciał, by znajdowało się ono w miarę blisko ich miejsca przeznaczenia. jednak na tyle daleko, by móc zachować dyskrecję, i gdy tylko dotarł na odpowiednią odległość. napotkany zakręt na drodze wydał mu się dość użyteczny. Idealnie. Odpiął pas bezpieczeństwa i nacisnął na gaz... Silnik ryczał, kola wirowały coraz szybciej i szybciej na śliskiej dro­dze. Samochód zamienił się w potężny ładunek energii kinetycznej.

Zamiast podążać ostrym skrętem. V kierował się na linię drzew. Jak posłuszne dziecko samochód zjechał ze wzniesienia i na ułamek sekundy zatrzymał się w powie trzu. Lądowanie wyrzuciło V z siedzenia kierowcy, sprawiając, że uderzył głową w dach. a potem poleciał naprzód. Poduszki powietrzne wystrzeliły, samochód przedzie­rał się przez drzewa, krzaki i...

Dąb był ogromny. Duży i mocny jak dom.

To co uratowało V od zagłady, to była zmiażdżona klatka która powstała ze zmiażdżonego audi. Siła uderzenia sprawiła, że V ponownie uderzył głową w po­duszkę powietrzną. Przez okno przebiła się gałąź.

W uszach V dzwoniło tak, jakby działał w nich alarm przeciwpożarowy, a jego ciało przeprowadzało samoistnie badania, czy są w nim jakieś odłamki. Oszołomiony, krwawiąc z ran zadanych mu przez gałąź, otworzył siłą drzwi i wypadł z samochodu. Zdążył wziąć parę oddechów, gdy usłyszał szum silnika i syk schodzącego powietrza z poduszek bezpieczeństwa. Deszcz, spadając dostojnie na ziemię, tworzył płytkie kałuże.

Tak szybko, jak tylko mógł, okrążył samochód, by dotrzeć do Jane. Siła uderze­nia rzuciła ją do przodu. Jej krew znaczyła teraz szybę, tablicę rozdzielczą i siedzenie. To było dokładnie to, czego chciał. Pochylił się ku niej, odpiął jej pas i podniósł ją tak delikatnie, jakby była żywa. Zanim zaczął wchodzić w las, wziął z samochodu swoją skórzaną kurtkę i owinął nią Jane, by chronić ją przed zimnem.

Przedzierał się przez las, moknąc coraz bardziej, aż wreszcie był tak samo mokry jak drzewa i stał się tylko jeszcze jednym obiektem, z którego spływała woda. Okręż­ną drogą szedł do ich miejsca przeznaczenia.

Wreszcie dotarł do wejścia jaskini. Nie przejmował się sprawdzeniem, czy kto­kolwiek za nim podąża. Wiedział, że jest sam.

Wszedł do dziury w ziemi, a dźwięk deszczu cichł, w miarę jak on posuwał się do przodu. Zlokalizował w swojej pamięci haczyk w skale, który należało pociągnąć. Dziewięć stóp granitowej płyty przesunęło się i wszedł do korytarza, zbliżając się do żelaznych wrót. Wykorzystując siłę swego umysłu, otworzył zamki. Bariera zniknęła bezdźwięcznie, a skała zasunęła się za nim.

Pomieszczenie spowijała czerń, a powietrze było bardzo gęste. Zapalił kilka po­chodni, a potem udał się w stronę Krypty. Po obu stronach kulistego pomieszczenia, na półkach, które sięgały jakieś dwadzieścia stóp wzwyż, znajdowały się tysiące ce­ramicznych słojów zawierających serca reduktorów zabitych przez Bractwo. Nie pa­trzył na nie. Wzrok zwrócił przed siebie. Niósł swoją ukochaną, a jego mokre buty pozostawiały ślady na błyszczącej, czarnej, marmurowej posadzce.

Niedługo potem wszedł do środka Krypty, ogromnej, podziemnej jaskini. Pod wpływem jego woli czarne świece na świecznikach zapaliły się, oświecając stalaktyty w kształcie sztyletów i masywne marmurowe płyty, które tworzyły ścianę za ołtarzem.

Płyty były takie same jak te, które widział w swojej wizji. Gdy patrzył w dal ulicy 22, zobaczył obraz tej pamiętnej ściany. Nazwiska osób przez pokolenia służą­cych w Bractwie tworzyły subtelny, delikatny wzór wyglądający z daleka jak koronka. Tak jak tamte gałęzie drzew.

Ołtarz był prymitywny, ale potężny: wielki kamienny blok postawiony na dwóch grubych belkach. W środku czaszka pierwszego członka Bractwa Czarnego Sztyletu, najświętsza z relikwii, jaką posiadali bracia. Pchnął ją na bok i położył Jane. Całkowi­cie zbladła, a jej biała dłoń, która bezwładnie opadła, wstrząsnęła nim. Delikatnie po­łożył ją na jej piersi.

Odsuwał się, aż jego plecy dotknęły ściany. W świetle świec, okryta jego kurtką, wyglądała tak, jakby spała. Prawie.

Myślał o jaskini obozu wojowników. Potem zobaczył siebie używającego swojej ręki do walki z pre-transem i z ojcem.

Odpiął rękawicę i zdjął ją ze swojej świecącej dłoni.

To, nad czym teraz rozmyślał, było wbrew prawu natury i jego gatunku.

Przywrócenie zmarłego do życia nie było ani odpowiednim, ani też dopuszczal­nym sposobem działania. I nie tylko z tego względu, że było to królestwo Omegi. Kroniki Rasy, te wielkie tomy historii, dawały tego tylko dwa przykłady i żaden z nich nie kończył się dobrze. A wręcz przeciwnie - tragicznie.

Ale on był inny. To było co innego. Jane była inna. On chciał to zrobić z miłości, podczas gdy przykłady, o których czytał, bazowały na nienawiści. Jeden dotyczył mordercy, którego wskrzeszono, by wykorzystać go jako broń, a drugi kobiety, którą przywrócono do życia z nienawiści.

Na jego korzyść przemawiało więcej faktów. Uleczył Butcha, wypędzając z gli­niarza Zło, po tym jak rozprawił się z reduktorami. Mógłby zrobić to samo dla Jane. Był tego pewien.

Usunął z pamięci te nieudane próby użycia czarnej magii w królestwie Omegi i skupił się na swojej miłości do tej samicy.

Człowieczeństwo Jane nie było problemem. Reanimacja to akt przywracania ży­cia, a linia podziału była taka sama, niezależnie od gatunku. A on miał to, czego po­trzebował. Rytuał wymagał trzech rzeczy: czegoś od Omegi, trochę świeżej krwi i źródła elektrycznej energii, na przykład błyskawicy.

Bądź, tak jak w tym przypadku, jego pieprzonej klątwy.

V wrócił do korytarza pełnego słojów i nie marnował czasu na wybieranie. Chwycił pierwszy z brzegu, z małymi pęknięciami, w mrocznym brązowym kolorze, co znaczyło, że jest stosunkowo nowy.

Powrócił do ołtarza, uderzył słojem o skałę, rozbijając go i odsłaniając to, co kryło się w środku. Serce pokryte było czarną, tłustą substancją zakonserwowaną przez to, co płynęło w żyłach Omegi. Mimo że dokładna natura wywoływania tego zjawiska w społeczności reduktorów była nieznana, wiedziano, że „krew Omegi" wpływała pierwsza, zanim serce zostało usunięte.

Zatem Vrhedny miał to, czego potrzebował od ich wroga. Spojrzał na czaszkę pierwszego brata i nie zastanawiał się dwa razy, czy może użyć świętej relikwii do celów niezgodnych z prawem. Wyjął jeden ze swoich sztyle­tów, skaleczył się w rękę i wiat trochę krwi do srebrnego kielicha w górnej części czaszki. Potem wziął w rękę serce reduktora i ścisnął je z całych sił.

Czarne krople wysublimowanego Zła wezbrały i wpadły do kielicha, mieszając się z jego krwią. Grzeszność tej cieczy miała w sobie magię sprzeczną z zasadami sprawiedliwych. To był ten rodzaj magii, która zamieniała torturę w sport i czerpała przyjemność z zadawania cierpienia nie- winnym... ale też miała w sobie wieczność. I tego właśnie potrzebował dla Jane.

- Nie!

Odwrócił się.

Pani Kronik pojawiła się tuż za nim. Kaptur opadał na jej twarz, przezroczystą, przerażoną.

- Nie wolno ci tego zrobić. Odwrócił się i zbliżył czaszkę do głowy Jane..

Przez głowę przemknęła mu dziwna myśl, że ona wie, jak I wygląda jego wnę­trze, a on niedługo pozna jej.

- W tym nie ma żadnej równowagi! Żadnej pewności! V zdjął swoją kurtkę z Jane. Powstała na niej plama krwi

I była jak strzał w dziesiątkę, w sam środek jej klatki piersiowej.

- Ona powróci nie taka, jaką znasz - syczała matka. - Wróci pod postacią Zła. To właśnie osiągniesz.

Wyglądało na to, że Pani Kronik potrzebowała chwili by się skoncentrować.

- To jest ponad tym, co jestem w stanie ofiarować, bądź też nie. Jej już nie ma. Gdy czyjeś ciało jest w takim stanie jak jej, nie ma już odwrotu.

- Kłamiesz!

Pochylił się nad Jane i przygotował do otwarcia jej klatki piersiowej.

- Po tym wszystkim będziesz musiał po wsze czasy ją potępić. Będzie musiała udać się prosto do Omegi, a ty będziesz musiał ją tam wysłać. Stanie się zła, a ty bę­dziesz zmuszony ją unicestwić.

Spojrzał na nieruchomą twarz Jane. Przypomniał sobie jej uśmiech. Próbował odnaleźć go na jej martwej twarzy. Nie udało mu się.

- Równowaga... - wyszeptała.

Dotknął niezranioną dłonią jej zimnego policzka i zastanawiał się nad tymi wszystkimi rzeczami, jakie był w stanie dać bądź ofiarować.

- Tu nie chodzi tylko o równowagę - powiedziała Pani Kronik. - Niektóre rzeczy są po prostu zakazane.

Gdy rozwiązanie stało się dla niego jasne, nie słyszał już nic z tego, co mówiła jego matka.

Podniósł swoją drogocenną, sprawną rękę, tę, którą mógł dotykać ludzi i rzeczy, tę, która była taka, jaka być powinna, bo nie była obarczona żadnym przeklętym cię­żarem zniszczenia.

Swoją dobrą rękę.

Położył ją na ołtarzu, rozpościerając palce i wyginając ją w pionie. Następnie wyjął sztylet i przyłożył jego ostrze do skóry. Gdy pochylił się, ostra broń przebiła się przez nią aż do kości.

- Nie! - krzyknęła Pani Kronik.

Rozdział pięćdziesiąty

Jane miała coraz mniej czasu. I wiedziała to niczym pacjent, którego stan zdro­wia się pogarsza. Jej wewnętrzny zegar włączył się, a alarm zaczął wysyłać różne sy­gnały.

- Nie chcę od niego odejść - rzekła do pustki.

Jej głos nie uciekł zbyt daleko i zauważyła, że mgła wydawała się bardziej gę­sta... tak gęsta, że zaczęła przesłaniać jej nogi. I wtedy ją olśniło. Jej stopy nie były już okryte zimną grozą. Jeśli czegoś nie zrobi, to rozpłynie się w otaczającej ją nicości.

Pozostanie na zawsze samotna, tęskniąc za miłością, którą zawsze czuła. Smutny, od­sunięty duch.

Emocje brały już górę i właśnie one sprawiły, że łzy zaczęły napływać jej do oczu. Jedynym sposobem na ocalenie siebie było pozwolenie, by tęsknota za Vrhed-nym odeszła; to był klucz do tych drzwi. Jeśli jednak by to zrobiła, czułaby się tak, jakby go opuściła i zostawiła, by samotnie przeciwstawił się gorzkiej i zimnej przy­szłości. Przede wszystkim potrafiła sobie wyobrazić, jak ona by się czuła, gdyby to on umarł.

Mgła stawała się coraz gęściejsza, a temperatura ciągle spadała. Spojrzała w dół. Jej nogi znikały... najpierw kostki u nóg, teraz łydki. Wtapiała się w nicość i powoli jej ciało ulegało rozproszeniu.

Jane zaczęła płakać, gdy zdała sobie sprawę z tego, co musiała zrobić i jak bar­dzo było to egoistyczne.

Jak jednak miałaby to zrobić?

Mgła skradała się już do jej ud. Wpadła w panikę. Mimo wszystko nie wiedziała, jak ma zrobić to, co zrobić musi...

Odpowiedź, która nagle nadeszła, była bardzo prosta.

O... Boże... by to zrobić, musiała zaakceptować to, co nie mogło już ulec zmia­nie. Nadzieja na wymuszenie zmiany losu... bądź podejmowanie walki z wyższymi siłami i staranie się, by one poddały się twojej woli... bądź błaganie o ocalenie z takie­go powodu, iż wie się lepiej, było bezcelowe. Odpuszczenie dawało to, że patrzyłeś przed siebie jasnymi oczami, zdając sobie sprawę, że nieskrępowany wybór był wy­jątkiem, a los — zasadą.

Targowanie się tu nie występuje. Czy też podjęcie próby jakiejkolwiek kontroli. Poddawałeś się i zdawałeś sobie sprawę, że osoba, która kochasz, nie jest już twoją przyszłością i że nie jesteś w stanie nic z tym zrobić.

Zaczęła płakać i łzy padały w mglistą otchłań. Zaprzestawała usilnej walki o to, by nadal być w jakiś sposób związaną z żyjącym Vrhednym. W trakcie tego procesu nie było w niej żadnej wiary czy optymizmu, była tak pusta jak mgła wokół niej. Bę dąc ateistką za życia, zdała sobie sprawę, że po śmierci nic nie uległo zmianie. W nic nie wierzyła, a teraz stawała się niczym.

I wtedy stał się cud.

Nad jej głową rozpostarło się światło, osłaniając i wypełniając ją czymś, co było jak miłość, którą czuła do Vrhednego - było to niczym błogosławieństwo.

Podczas gdy była ciągnięta w górę jak stokrotka wyrwana z ziemi przez delikat­ną dłoń, zdała sobie sprawę, że nadal mogła kochać tego, kogo kochała, mimo że już z nim nie była. Ich różne drogi nie bezcześciły i nie odcinały tego, co czuła. Sprawiło to, że jej uczucie zostało okryte jakby wielowarstwowym płaszczem gorzkiej tęskno­ty, nie zmieniając się. Mogła go kochać i czekać na niego po drugiej stronie życia. Przede wszystkim dlatego, że miłość była długowieczna i nie podlegała kaprysom śmierci.

Jane była wolna... unosiła się w górę.

Cierpliwość Furiatha była już na wyczerpaniu.

Musiał jednak poczekać w kolejce, jeśli chciał wpaść w szał, ponieważ wszyscy bracia byli już na krawędzi. W szczególności Butch, który krążył wokół pokoju jak więzień w pojedynczej celi.

Brak jakichkolwiek wieści od Vrhednego. Żadnych telefonów. Nic. A świt zbli­żał się niczym towarowy pociąg.

Butch zatrzymał się.

- Gdzie urządzilibyście pogrzeb dla krwiczki? Ghrom zmarszczył brwi.

- Nigdy nie był za bardzo za tymi wszystkimi rytuałami, a co do matki, która go porzuciła...? - Ghrom pokręcił głową. - On by tam nie poszedł. Poza tym zdawałby sobie sprawę z tego, że to jedno z miejsc, gdzie byśmy go szukali. A jemu cholernie teraz zależy na samotności. Wątpię, by chciał widowni w czasie jej pogrzebu.

- Racja.

Butch ponownie zaczął krążyć. Stary zegar wskazywał czwartą trzydzieści rano. -Wiesz co? Pojadę to jednak sprawdzić. Nie wytrzymam tu ani sekundy dłużej. Ghrom wzruszył ramionami.

- Ja w zasadzie też mogę. I tak nie mam tu nic lepszego do roboty. Furiath także wstał. Nie był w stanie czekać ani chwili dłużej.

- Jadę z wami. Ktoś musi wam pokazać, gdzie jest wejście. Ponieważ Butch nie był w stanie się teleportować, ruszyli do cadillaca, Furiath włączył silnik i ruszyli przez las. Kierował się prosto w stronę Krypty, nie zawracając sobie głowy drogą okrężną. Niedługo miało wzejść słońce.

Byli cicho, dopóki Furiath nie zatrzymał się u wejścia do jaskini.

- Czuję krew - powiedział Butch - chyba go mamy! Tak, w powietrzu czuć było ludzką krew. Bez wątpienia V wniósł Jane do środka.

Cholera. Wślizgnęli się przez ukryte drzwi i skierowali do żelaznej bramy. Jedna jej część była otwarta i widać było ślady mokrych stóp biegnących do pokoju ze słoja­mi.

- On tu jest! - powiedział Butch z ulgą.

No tak, tylko dlaczego V, który nienawidził swojej matki. miałby pochować uko­chaną kobietę zgodnie z tradycjami Pani Kronik? Nie zrobiłby tego.

Kiedy tylko ruszyli w dół korytarza, Furiath zaczął mieć złe przeczucia... zwłasz­cza gdy dotarli już do jego końca i zobaczył puste miejsce na półce. Brakowało słoja jednego z reduktorów. O nie... O... Boże, nie. Powinni przynieść ze sobą więcej broni. Jeśli V zrobił to, czego obawiał się Furiath, broń im będzie potrzebna.

- Poczekajcie!

Zatrzymał się, wziął pochodnię ze ściany i podał ją Butchowi. Potem wziął na­stępną dla siebie. Złapał Butcha za ramię.

- Bądź gotów do walki.

- Dlaczego? V może się wściec, że przyszliśmy, ale na pewno nie zrobi się agresywny.

- Wydaje mi się, że mógł podjąć próbę sprowadzenia jej z powrotem. Gdzieś niedaleko nastąpił wybuch, wypełniając pomieszczenie bardzo jasnym światłem.

- Cholera! - krzyknął Butch. - Nawet mi nie mów, że byłby w stanie to zrobić?

- Jeśli umarłaby Marissa, czy mając szansę ściągnięcia jej z powrotem, nie skorzystałbyś z niej?

Wpadli z impetem do jaskini i zamarli zszokowani.

Powoli podeszli do ołtarza. Byli dosłownie sparaliżowani tym, co widzieli. Uj­rzeli rzeźbę, popiersie Jane - jej głowę i ramiona. Wykonano ją w szarym kamieniu, a podobieństwo było tak duże, że przypominało fotografię. Albo hologram. Światło ze świec rzucało cienie na jej rysy i zdawało się, że ją ożywia.

Na dalekim końcu płyty dostrzegli ceramiczny słój, świętą czaszkę oraz coś, co wyglądało na zniekształcone, pokryte olejem serce.

Po drugiej stronie ołtarza stał V, opierający się o ścianę z nazwiskami. Miał za­mknięte oczy i trzymał ręce na kolanach.

Jeden z jego nadgarstków był owinięty czarnym materiałem i brakowało jednego z jego sztyletów. W powietrzu czuć było dym.

- V?

Butch podszedł i ukląkł przy swoim współtowarzyszu.

Furiath odszedł w stronę ołtarza. Rzeźba była odbiciem Jane, tak prawdziwym, że można by pomyśleć, iż ona żyje i oddycha. Wyciągnął rękę, czując nieodpartą chęć dotknięcia jej twarzy. Kiedy jednak jego palec dotknął rzeźby, popiersie rozpadło się. Cholera. To nie było zrobione z kamienia, tylko z popiołu. A teraz pozostał tylko nie­pozorny kopczyk.

Furiath zwrócił się do Butcha.

- Zabierzmy go do domu. - Furiath spojrzał na prochy. - Zabierzmy ich oby­dwoje do domu.

Potrzebował czegoś, w co mógłby wsypać prochy Jane, i jedno było pewne - nie zamierzał użyć do tego słoja na serce reduktora. Rozejrzał się wokoło. Niczego nie znalazł.

Zdjął więc swoją jedwabną koszulę i rozłożył ją na ołtarzu. Nic lepszego nie mógł zrobić, a kończył się im czas.

Nadchodził świt i tego nie można było odwrócić.

Rozdział pięćdziesiąty pierwszy

Dwa dni później Furiath postanowił przejść na Drugą Stronę Przełożona doma­gała się spotkania, a on nie chciał tego już odkładać. Poza tym musiał wydostać się z rezydencji.

Śmierć Jane wpłynęła na wszystkich. Utrata krwiczki, bo była nią przecież, mimo że nie byli z V formalnie w związku zawsze była czymś strasznym. Jednak śmierć z rąk przeciwnika była nie do zniesienia. Co gorsza, stało się to w mniej niż rok po śmierci Wellsie, która również została zamordowana - to dowodziło tylko jed­nego, że członkowie Bractwa byli szczególnie zagrożeni przez reduktorów.

Tohrtur dowiedział się tego jako pierwszy. Teraz również Vrhedny.

Boże, zastanawiali się teraz, czy V pozostanie. Tohr wyjechał po zamordowaniu Wellsie i nikt go już od tamtej pory nie widział, ani o nim nie słyszał. Mimo że Ghrom utrzymywał, że brat ciągle żyje, pozostali stracili nadzieję. Być może zdecyduje się wrócić w przyszłej erze. A może umrze gdzieś samotnie w świecie. Jednak wątpliwe

było, by zjawił się w najbliższej przyszłości, i, cholera, następnym miejscem może okazać się Zanikh.

Cholera... Biedny Vrhedny.

W chwili obecnej V przebywał w swoim pokoju w Bunkrze, leżąc obok mosięż­nej urny, w którą w końcu Furiath włożył prochy Jane. Według Butcha brat nic dotąd nie powiedział ani nie zjadł, mimo że jego oczy były najwyraźniej otwarte. Było ja­sne, że nie miał zamiaru wyjaśniać, co się stało w Krypcie.

Furiath, przeklinając, klęknął przy swoim łóżku i nałożył medalion na szyję. Po­dążył do sanktuarium Wybranek, cały czas myśląc o Cormii. Ona również pozostała w swoim pokoju, mało jedząc i mówiąc. Często do niej zaglądał, nie wiedział jednak, co mógłby dla niej zrobić, poza przynoszeniem książek, które bardzo lubiła. Zwłaszcza Jane Austen, mimo że nie potrafiła zrozumieć pojęcia fikcji, bądź - jak to sama okre­ślała - dobrze skonstruowanego kłamstwa.

Furiath zmaterializował się w amfiteatrze, ponieważ nie znał jeszcze zbyt dobrze terenu. Uznał, że to będzie dobry punkt wyjścia. Ależ to było dziwne, stać tak pośrod­ku rzeczy które wszystkie były koloru białego. Dziwniejsze jednak było obejść scenę dookoła i przyjrzeć się różnym rodzajom białych świątyń. To przeklęte miejsce było chodzącą reklamą Cloroxu. Żadnego innego koloru. I było tak cicho. Zadziwiająco cicho.

Wybrał kierunek, ale zanim ruszył, już zaczął się martwić, że może zostać na­padnięty przez bandę Wybranek, a wcale nie śpieszyło mu się stanąć twarzą w twarz z przełożoną. Dla zabicia czasu zdecydował, że przyjrzy się temu, co znajduje się w jed­nej ze świątyń. Wybrawszy całkowicie przypadkowo, wspiął się po marmurowych schodach tylko po to, by dotrzeć do zamkniętych drzwi.

Marszcząc brwi, pochylił się i przyjrzał dużej, dziwnie ukształtowanej dziurce od klucza. Pod wpływem impulsu zdjął medalion i wsadził go w nią. No proszę, to coś było kluczem.

Podwójne drzwi otworzyły się bezdźwięcznie, a on był bardzo zaskoczony tym, co znajdowało się w środku. Po obu stronach pod ścianami dostrzegł kosze wypełnio

ne szlachetnymi kamieniami. Krążył wśród tych bogactw, co i raz zatrzymując się i biorąc w dłonie błyszczące kamienie.

Jednak to nie wszystko, co znajdowało się w środku. Z tyłu stały szklane skrzy­nie. Podszedł i zaczął się im przyglądać. Oczywiście nie były zakurzone, wyraźnie było widać, że ktoś je systematycznie czyści. Trudno mu było sobie wyobrazić jakie­kolwiek zanieczyszczenia w tym miejscu, nawet jeśli chodzi o takie mikroskopijnej wielkości.

Wewnątrz skrzyń znajdowały się fascynujące obiekty pochodzące z realnego świata. Można tam było znaleźć staromodne okulary, porcelanową orientalną misę, butelkę whisky rocznik 1930, hebanowe pudełko na papierosy, kobiecy wachlarz z białych piór.

Zastanawiał się, w jaki sposób to wszystko się tu znalazło. Niektóre z tych rze­czy, mimo że całkiem stare, były w świetnym stanie i oczywiście czyściutkie i błysz­czące.

Zatrzymał się nad czymś, co wyglądało jak starożytna książka. - O cholera...

Skórzana okładka była w strzępach, jednak wytłoczony tytuł był

nadal widocz­ny: HARDHY. SYN MROKHA.

Furiath pochylił się zdumiony. To była książka H... najprawdopodobniej pamięt­nik.

Otworzył skrzynię i zmarszczył brwi, czując wydobywający się ze środka za­pach. Proch strzelniczy?

Spojrzał na zebrane przedmioty. W najdalszym kącie dostrzegł stary pistolet, rozpoznał model i markę na podstawie podręcznika o broni palnej, z którego uczył. To był colt navy z 1890 roku, kaliber 36, sześciostrzałowy rewolwer. I widać było, że był niedawno używany.

Wyjął go, otworzył magazynek, obejrzał nabój. Był kulisty... i nierówny, tak jak­by był ręcznie robiony.

Widział już kiedyś ten kształt. Gdy wymazywał wyniki testów zdrowotnych V z komputera w St. Francis, spojrzał na rentgen klatki piersiowej, który znajdował się nieopodal... i zobaczył kulisty, lekko nieregularny ślad po kuli w płucu jego brata.

- Przybyłeś tu, by się ze mną zobaczyć?

Furiath obrócił się i zobaczył przed sobą przełożoną. Kobieta stała w drzwiach, ubrana w taką samą białą szatę, jaką wszystkie tu nosiły. Na jej szyi dostrzegł medalion, do­kładnie taki sam jak jego.

Podnosząc książkę, przyglądał się jej uważnie.

W jej oczach można było zobaczyć irytację.

- Musi być zachowany porządek. Spędziłam lata, trenując Wybranki, by wy­pełniały swoje obowiązki w odpowiedni sposób.

- No tak. Więc Najsamiec, który się zjawia, musi być dla ciebie dużym pro­blemem. Bo teraz ja dowodzę, nieprawdaż?

Jej głos obniżył się.

Jej jadowite spojrzenie potwierdziło tylko podejrzenia - to przełożona postrzeliła Vrhednego. Z broni wyjętej ze skrzyni. Chciała pozostać u władzy, zdawała sobie sprawę z tego, że jeśli przybędzie Najsamiec, będzie musiała mu być posłuszna. Męż­czyźnie. Mogła nawet zupełnie stracić władzę, choćby tylko z tego powodu, że męż­czyźnie nie spodobałyby się jej oczy.

Gdy nie udało jej się zabić V, wycofała się... ale wkrótce spróbowała ponownie. Bez wątpienia była dość inteligentna i przebiegła, by bronić swojego terytorium do momentu, w którym bracia albo uciekliby, albo rola Najsamca stałaby się przekleń­stwem.

- Wydaje mi się, że chciałaś coś powiedzieć, nieprawdaż? Przełożona zdjęła medalion z szyi.

- Tyś jest Najsamcem i ty tutaj dowodzisz.

- Dobrze. Skoro już to ustaliliśmy - ponownie poklepał pamiętnik Hardhego — zabieram to ze sobą.

- Czyli nie będzie naszego spotkania?

Podszedł do niej, myśląc, że gdyby była facetem, skręciłby jej kark.

- Nie, teraz nie. Muszę wspólnie z Panią Kronik czymś się zająć. - Pochylił się i powiedział wprost do jej ucha: - Ale wrócę po ciebie.

Rozdział pięćdziesiąty drugi

Vrhedny nigdy przedtem nie płakał. Nigdy. Doszedł nawet do wniosku, że pew­nie urodził się bez kanalików łzowych.

Zdarzenia, które miały miejsce aż do teraz, nie zmieniły tego. Gdy Jane leżała martwa w jego ramionach, także nie płakał. Gdy próbował odciąć sobie rękę w Kryp­cie jako ofiarę, a ból był niesamowity, nie polały się łzy. Także wtedy, gdy jego znie­nawidzona matka odwiodła go od tego, co zamierzał zrobić, jego policzki były suche.

Nawet wtedy, gdy Pani Kronik dotknęła ręką ciała Jane, a on w zaskoczeniu pa­trzył, jak jego ukochana zamienia się w popiół, nie płakał. Teraz jednak płakał.

Po raz pierwszy w swoim życiu. Łzy spływały po jego twarzy i moczyły jego po­duszkę.

Zaczął płakać, gdy dotarła do niego wizja Butcha i Marissy siedzących na kana­pie w pokoju gościnnym w Bunkrze. Żywa... taka żywa. V nie tylko słyszał w głowie ich myśli, ale wiedział też, że Butch wyobrażał sobie Marissę na ich łóżku w czarnym staniku i niebieskich dżinsach. A Marissa wyobrażała sobie jego zdejmującego jej niebieskie dżinsy i wkładającego swoją głowę pomiędzy jej uda.

V wiedział, że za sześć minut Butch weźmie szklankę z pomarańczowym so­kiem, którą Marissa trzyma w ręce, i postawi na stoliku kawowym. Rozleje sok na dżinsy Marissy, gdyż szklanka wyląduje na rogu magazynu sportowego. Glina wyko­rzysta to, by ją stamtąd zabrać i rozebrać.

Tylko że w drodze zatrzymają się przy drzwiach V i stracą zainteresowanie sek­sem. Ze smutnymi oczami udadzą się do swojego wspólnego łoża i będą się po prostu przytulać w ciszy.

V zakrył twarz ramieniem i zaczął płakać. Jego wizje znów się pojawiły, jego przekleństwo powróciło. To oznaczało, że jego egzystencja od tej pory będzie ograniczała się jedynie do

jednego: bycia pustą skorupą, która leżała obok prochów swojej ukochanej.

I oczywiście po chwili usłyszał Butcha i Marissę podążających korytarzem, usły­szał, jak zatrzymali się przy jego drzwiach, a potem cicho zamykali drzwi do swojego pokoju. Przez ścianę pomiędzy pokojami nie docierały żadne odgłosy seksu - żadnego uderzania o nią zagłówkiem od łóżka, żadnych gardłowych okrzyków.

Dokładnie tak jak przewidział. W ciszy V wytarł łzy, a potem spojrzał na swoje ręce. Lewa jeszcze trochę bolała, prawa świeciła jak zwykle, a jego łzy były białe na tle jego wewnętrznego blasku. Białe jak tęczówki jego oczu.

Wziął głęboki oddech i spojrzał na zegarek.

Tylko jedno utrzymywało go przy życiu, zmrok. Było całkiem pewne, że do tej pory zabiłby się. Wziąłby swojego glocka, wsadził lufę w usta i przeszył głowę na wylot, gdyby nie zmrok.

Pomniejszenie społeczności reduktorów stało się jego osobistą misją. Zajmie mu to resztę życia, ale nic innego mu przecież nie pozostało. Wolałby w tym celu opuścić Bractwo, ale bez niego Butch by zginął, więc będzie musiał jednak zostać.

Nagle zmarszczył brwi i skierował wzrok w stronę drzwi.

Po chwili ponownie wytarł policzki i powiedział:

- Dziwię się, że po prostu nie wejdziesz.

Drzwi otworzyły się. Po drugiej stronie w korytarzu stała Pani Kronik, od stóp do głów zakryta czarną szatą.

- Nie byłam pewna, czy będę mile widziana w tym pokoju.

Nawet nie uniósł głowy z poduszki, nie miał zamiaru w żaden sposób okazywać jej szacunku.

- Chrzań się.

Widać było, że to ją dotknęło. Nie zważał jednak, czy jej cenne uczucia ucierpia­ły.

- I zwracam ci to — powiedziała Pani Kronik. - W szczególny sposób. Vrhedny nie zważał już na jej słowa, nie potrafił pojąć tego, co widział. To była

Jane... w pewien sposób. Twarz Jane i jej ciało, ale... była przejrzysta.

- Jane?

- Nie musisz mi dziękować. Wiedz tylko, że twoją klątwą jest sposób, w jaki możesz ją dotknąć. Do widzenia.

Mimo że zazwyczaj ponowne łączenie się zakochanych jest romantyczne, to było mało komfortowe i dziwne.

I nie tylko z tego względu, że Jane przypominała ducha.

Vrhedny wyglądał tak, jakby miał zaraz zemdleć. To, co było najbardziej bole­sne, to fakt, że mogła mu się w tej formie nie spodobać, a wtedy co z nią będzie? Gdy Pani Kronik przybyła do niej do nieba, czy czymkolwiek to miejsce było, i dała jej możliwość powrotu, odpowiedź nie wymagała dużego namysłu. Jednak teraz, gdy stała przed zupełnie zszokowanym samcem, nie była już aż tak pewna, czy dokonała właściwego wyboru. Może przesadzi...

Wstał, podszedł do niej i położył swą świecącą dłoń na jej twarzy. Z westchnie­niem wtuliła się w jego dłoń i w ciepło jego ciała.

- Czy to ty? - powiedział ochryple.

Przytaknęła i dotknęła jego lekko czerwonych policzków.

- Płakałeś. Złapał ją za rękę.

- Czuję cię.

- Ja ciebie też.

Dotknął jej szyi, jej ramienia, jej mostka. Podniósł jej ramię i spojrzał na nie... no cóż, raczej przez nie.

- A więc... mogę siadać — powiedziała. — Chodzi mi o to, że jak tam czeka­łam, to usiadłam na kanapie. Przesunęłam też obraz na ścianie i włożyłam centa do twojego naczynia z drobnymi, i podniosłam czasopismo. To trochę dziwne, ale wy­starczy się tylko trochę skoncentrować.

Cholera, nie wiedziała, co mówi.

- Pani Kronik powiedziała, że mogę jeść, ale nie muszę. Powiedziała, że mogę też pić. Nie za bardzo rozumiem, jak to wszystko działa, ale wydaje się, że ona wie, No tak. Więc wydaje mi się, że to chwilę zajmie, zanim wszystko opanuję, ale...

Położył rękę na jej włosach. Były takie jak kiedyś. Jej nieistniejące ciało odbiera­ło bodźce jak kiedyś.

Zmarszczył brwi i spojrzał wściekły.

- Powiedziała, że to wymaga poświęcenia. Sprowadzenie kogoś z powrotem. Co jej dałaś?

Pokręcił głową i wyglądało na to, że chciał coś powiedzieć. Jednak otoczył ją bardzo mocno ramionami i trzymał w swoim świecącym, drżącym ciele. W przeci­wieństwie do innych przypadków, kiedy to musiała się koncentrować, ten uścisk z V po prostu się stał. Przy nim zachowywała cielesność bez żadnego wysiłku z jej strony.

Jego oddech zdradzał, że płacze, ale wiedziała, że jeśli tylko o tym wspomni albo spróbuje go pocieszać, natychmiast przestanie. Przytulała więc go tylko i pozwalała jego emocjom znaleźć ujście.

Potem znów musiała się skupiać, by utrzymać kontakt.

- Myślałem, że już nigdy nie będę mógł cię przytulić - powiedział łamiącym się głosem.

Jane zamknęła oczy i pomyślała o tamtej chwili we mgle, kiedy pozwoliła mu odejść. Gdyby tego nie zrobiła, nie byliby tutaj, nieprawdaż?

„Chrzanić wolną wolę", myślała. Będzie polegała na przeznaczeniu, nieważne jak bardzo będzie to bolesne i na jak długo. Miłość w swoich różnych formach zawsze przetrwa. Jest nieskończona. Wieczna. Trwała. Jane nie wiedziała, kim bądź czym jest Pani Kronik, nie miała pojęcia, gdzie była wtedy albo w jaki sposób udało się jej wró­cić. Ale jednego była pewna.

Rozdział pięćdziesiąty trzeci

Następnego wieczoru John nie miał zajęć, więc udał się na wieczerzę z braćmi i samicami. Atmosfera panująca w domu z pewnością była lżejsza niż w ciągu paru ostatnich tygodni. Ale to oczywiste, że on nie podzielał tej beztroski.

-Więc - mówił Furiath - udałem się do Pani Kronik i powiedziałem jej o naboju.

- Jezu. Ta przełożona. - Vrhedny pochylił się, biorąc Jane za rękę. - A podej­rzewałem, że to był reduktor.

V nie puszczał jej, jakby obawiał się, że ona zniknie. Co było całkiem zrozumia­łe. John starał się nie przyglądać jej zbyt intensywnie, ale trudno było tego nie robić. Miała na sobie jedną z koszul V i dżinsy, a leżało to na niej całkiem normalnie. Jed­nak to, co było w tych ciuchach... no cóż, można było przypuszczać, że było duchem.

- Oczywiście, że tak - powiedział Furiath, odwracając się do Belli i podając jej maselniczkę. - My również. Ale ta samica miała dość mocny motyw. Chciała zostać przy władzy i, oczywiście, z Najsamcem w tle to było niemożliwe. Klasyczny scena­riusz gry o władzę.

Furiath spojrzał na cichą blondynkę, która siedziała po drugiej stronie i jadła ze spuszczonym wzrokiem. Ludzie, Wybranka była piękna... piękna w anielski sposób, do tego otaczał ją nieziemski blask. Ale nie była szczęśliwa.

No, może poza momentami, kiedy spoglądała na Furiatha. Kiedy mówił lub pa­trzył w stronę Belli.

Ghrom siedzący na drugim końcu stołu jasno wyraził swoje zdanie.

- Przełożona musi umrzeć.

Furiath odchrząknął, odbierając maselniczkę od Belli.

- Możesz uznać to za... załatwione, mój panie. Niech to licho, czy Furiath właśnie...

- Dobrze. - Ghrom skinął głową, dając znak, że doskonale wszystko zrozumiał i zatwierdził. - Kto ją zastąpi?

- Pani Kronik pytała, kogo chciałbym widzieć w tej roli, ale ja nie miałem żad­nej...

- Jeśli nie byłoby to obrazą, czy mogłabym zasugerować Wybrankę Amalyę? Jest ciepła i miła i ma odpowiedni staż.

Żółte oczy Furiatha przejrzały samicę na wylot, ale jego twarz wyrażała zdystan­sowanie, tak jakby nie wiedział, co ma powiedzieć czy zrobić.

- Zatem to będzie ta, którą bym chciał na to stanowisko. Dziękuję.

Jej oczy spotkały się na chwilę z jego oczami, przez jej policzki przebiegł lekki, różowy rumieniec. Ale wtedy Furiath odwrócił wzrok, ona również.

- Wszyscy dziś mamy wolne - powiedział nagle Ghrom. - Potrzebujemy tro­chę czasu spędzić razem.

Rankohr parsknął zza stołu.

- Chyba nie każesz nam znów grać w Monopol, co?

- Tak.

Zbiorowy jęk wydobył się z ust wszystkich braci, ale został zignorowany przez Ghroma.

- Może ktoś ma ochotę na deser? - powiedział z uśmiechem.

Gdy „tak, poproszę" wypełniło pokój, John złożył serwetkę i poprosił o pozwolenie na odejście od stołu. Beth skinęła głową. Wstał i udał się w stronę tunelu pod wielkimi schodami. Dojście do ośrodka treningowego nie zajęło mu dużo czasu, zwłaszcza że czuł się coraz lepiej w swoim ciele.

Gdy wszedł do gabinetu Tohra, rozejrzał się dookoła. Odkąd brat zniknął, miej­sce mało się zmieniło. Może poza jednym, że ten szkaradny, pistacjowy fotel był teraz w gabinecie Ghroma.

John usiadł przy biurku. Wszędzie leżały dokumenty i pliki, niektóre oznaczone „Do wysłania".

John położył ręce na oparciach biurowego krzesła, prowadząc je po nich w tę i z powrotem. Nienawidził tego, jak się teraz czuł. Nienawidził tego, że V odzyskał Jane, a Tohr utracił Wellsie na zawsze. To nie było sprawiedliwe. I nie tylko dla Tohra. John pragnąłby, by duch Wellsie był też w jego życiu. Ale tylko Vrhedny był tym, który uzyskał dar. I Rankohr. Mary.

Co, u licha, sprawiło, że są tacy wyjątkowi? Położył głowę na rękach i czuł się jak ostatni drań. Zazdroszczenie komuś szczęścia i powodzenia było czymś okrop­nym, w szczególności, jeśli się tego kogoś miłowało. Ale ta tęsknota za Wellsie i Toh-rem była tak cholernie trudna i. . ..

- Hej!

John spojrzał w górę. Z stał w gabinecie, mimo że Bóg jeden wiedział, jak on to zrobił.

John pokręcił głową i spojrzał w dół. Na samym szczycie sterty papierów za­uważył teczkę Lahsera i zaczął o nim myśleć. Cholera, między nimi musiało dojść do zwarcia. Wszystko było tylko kwestią czasu.

- Wiesz - powiedział Z - często zastanawiałem się, dlaczego ja, a nie Furiath. John spojrzał z dezaprobatą.

- No tak, zastanawiałem się, dlaczego byłem tym, którego zabrano i który skończył tam, gdzie ja skończyłem. Nie byłem jedyny. Furiath nadal zamęcza się tym, że to byłem ja, a nie on. — Z skrzyżował ręce na piersi. — Problem w tym, że zasta­nawianie się, dlaczego coś stało się komuś, a nie tobie, nigdy do niczego nie prowa­dzi.

Chcę, by Wellsie wróciła.

Brakuje mi Tohra.

- Jak nam wszystkim.

No tak, John nie był jedynym, który cierpiał. Musiał o tym pamiętać.

- Mam coś dla ciebie.

Z podszedł do szafy i otworzył ją.

- Furiath dał mi to wczoraj. Mieliśmy ci to dać dopiero w twoje urodziny, ale chrzanić to, potrzebujesz tego dzisiaj.

Z podszedł do biurka ze starą, skórzaną książką w rękach. Położył ją na sa­mym szczycie dokumentów, przykryje okładkę wielką dłonią.

- Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, John.

Podniósł dłoń, a John spojrzał w dół. Nagle jego serce zatrzymało się.

Wyciągnął drżącą rękę i prześledził napis na zniszczonej okładce: HARDHY, SYN MROKHA.

Delikatnie ją otworzył.

Wewnątrz, pięknie zapisane, znajdowały się niezliczone wprost słowa i symbole, mądrości życiowe, zapisane dawno, dawno temu. Jego ojciec spisał je w Starym Języ­ku.

John zakrył usta dłonią, przerażony, że zaraz zacznie szlochać.

Tylko że jak podniósł wzrok, był już w pokoju sam.

Z pozwolił mu pozostać sam na sam ze swoją dumą.

A teraz... dając mu pamiętnik jego ojca... również radością.

Tuż po wieczerzy Vrhedny przeniósł się na dziedziniec Pani Kronik. Był trochę zdziwiony, że uzyskał na to zgodę, biorąc pod uwagę ich relacje, ale cieszył się, że tak się stało.

Kiedy w pełni się zmaterializował, zmarszczył brwi i skierował wzrok na białe, marmurowe wzgórza, kolumnady i na strefę należącą do Wybranek. Coś się zmieniło. Nie był pewien co, ale coś...

- Witaj, panie.

Odwrócił się. Jedna z Wybranek stała obok tego, co uważał za drzwi do prywat­nych kwater Pani Kronik. Ubrana była w białe szaty i miała kok na głowie. Rozpoznał w niej te, która miała za zadanie skontrolować Cormię po ceremonii prezentacyjnej.

- Amalya.

Zdziwiona była tym, że pamięta jej imię.

- Wasza miłość.

A więc to ona byłą osobą, którą Cormia zaproponowała na stanowisko przełożo­nej. To miało sens. Kobieta wydawała się bardzo łagodna.

- Jestem tu, bo chcę się widzieć z Panią Kronik. Choć zdawał sobie sprawę, że zapewne była tego świadoma.

- Wrócę jutro. Wybranka ukłoniła się nisko.

- Z całym szacunkiem, panie, jestem głęboko przekonana, że jutro jeszcze może być niedysponowana.

Jej ton głosu był bardzo łagodny. To było tak, jakby nie śmiała sama o to zapy­tać.

No, do licha. Co dokładnie chciałby powiedzieć?

Syn.

Nie, aż tak daleko nie powinien się posuwać. Nawet po powrocie Jane ta etykieta wydawała się nieszczera.

- Tylko Vrhedny. Powiedz jej, że Vrhedny przybył powiedzieć „dziękuję". Wybranka ponownie ukłoniła się, a na jej twarzy malował się smutek.

- Jak sobie życzysz, panie.

Patrzył, jak samica odwraca się i znika za małymi, zdobionymi drzwiami.

Chwila. Czy ona powiedziała „poświęcenie" ? Jakie poświęcenie?

Ponownie rozejrzał się, skupiając uwagę na fontannie. Nagle odgłos wydawany przez wodę wydał mu się dziwny. Kiedy przybywał wcześniej...

V powoli odwrócił głowę.

Białe drzewo z białymi kwiatami było puste. Zniknęły wszystkie ptaki.

Tego właśnie brakowało. Ptaków Pani Kronik. Gałęzie drzewa były pozbawione koloru, powietrze było pozbawione ich wesołego wołania.

Samotność tego miejsca go poraziła, a pusty dźwięk opadającej wody tylko to potęgował.

O Boże. To było to poświęcenie.

Oddała swoją miłość na rzecz jego.

W swoich prywatnych kwaterach Pani Kronik wiedziała, że odszedł. Czuła, jak przemieszcza się do świata zewnętrznego.

Wybranka Amalya przybliżyła się w ciszy.

- Jeśli nie będzie to obrazą, przemówię.

Pani Kronik zaczekała, aż Wybranka odejdzie, wtedy odwróciła się i spojrzała na

swój apartament. Pokoje były wystarczająco wielkie do bezpiecznej przechadzki.

Jako że nie jadła ani nie spała, sypialnia i jadalnia były wielkimi powierzchniami do

podróżowania.

Wszystko było teraz takie ciche.

Przenosiła się z pokoju do pokoju, zaniepokojona. Zawiodła swojego syna na tak wiele sposobów i nie mogła go winić za odrzucenie. Jednak to nadal bolało.

Z przerażeniem patrzyła w daleki kąt swoich pokoi, na miejsca, w których nie była od dwóch stuleci.

Zawiodła następnego, czyż nie?

Z ciężkim sercem podeszła i otworzyła podwójnie zamknięte drzwi. W mgnieniu oka pieczęć została złamana, a spora mgiełka uniosła się od zmiany wilgotności. Czy to naprawdę było aż tak dawno temu?

Pani Kronik weszła do środka i spojrzała na zacienioną postać unoszącą się nad podłogą.

Jej córka. Jednojajowy bliźniak V. Payne.

Pani Kronik już od dawna wychodziła z założenia, że bezpieczniej i lepiej jest dla jej córki odpoczywać w ten sposób. Jednak teraz nie była już tego taka pewna. Wybory, jakich dokonała za swojego syna, kończyły się źle. Być może tak też było w przypadku jej młodej.

Pani Kronik przyglądała się twarzy córki. Payne nie była taka jak inne samice, była inna od urodzenia. Miała instynkt wojownika i chęć do walki po swoim ojcu i z podobną chęcią zadawała się z Wybrankami, jak lew z myszą.

Być może nadszedł już czas, by uwolnić córkę, tak jak uwolniła syna. To wyda­wało się sprawiedliwe. Ochrona okazała się wątpliwą cnotą.

Mimo wszystko nadal niechętnie myślała o rozstaniu.

Zwłaszcza że nie było powodu, by jej córka darzyła ją większą miłością niż syn. Straciłaby ich oboje.

Kiedy tak walczyła z myślami, jej instynkt podążył na dziedziniec, aby śpiew ptaków przyniósł ukojenie. Jednak nie było tam nic Brak było wesołych śpiewów, które mogłyby jej ulżyć

I tak Pani Kronik pozostała w swoich prywatnych kwaterach, lewitując poprzez ciche, niewzruszone powietrze, poprzez nieskończone ścieżki pustych pokoi. Czas mijał, nieskończona natura jej nieistnienia była jak płaszcz igieł, który ją pokrywał tysiącami ukłuć bólu i smutku.

Nie dane jej było zaznać ulgi, pokoju, dobroci, komfortu. Była taka jak zawsze -sama w środku świata, który stworzyła.

Rozdział pięćdziesiąty czwarty

była w mieszkaniu Manny'ego Manello jeden czy dwa razy. Widywali się w szpitalu.

Rany, była tam masa sprzętu dla prawdziwych facetów. Naprawdę same męskie rzeczy. Jeszcze trochę więcej sprzętu sportowego wokoło i poczułaby się jak w profe­sjonalnym klubie treningowym

W pewien sposób przypominało jej to Bunkier.

Krążyła po jego pokoju, oglądając płyty CD i DVD, czasopisma. Tak, było to całkiem pewne, że dogadaliby się bez problemu z Butchem i V. Pewne było też, że tak jak oni ma wykupioną prenumeratę magazynu sportowego na całe życie. Trzymał też stare wydania. Jak oni. I przepadał za swoim alkoholem.

Schyliła się i skoncentrowała energię na tym, by podnieść ostatnie wydanie ma­gazynu sportowego. Nagle zdała sobie sprawę, że jest duchem dokładnie już jeden dzień. Minęła doba, odkąd pojawiła się z Panią Kronik w pokoju V.

Wszystko powoli się układało. Seks był tak samo udany jak wtedy, kiedy żyła. W zasadzie miała się spotkać z V w jego apartamencie pod koniec dzisiejszego wie­czoru. Chciał być, jak to ujął, „rozpracowany". Jego oczy aż jaśniały od oczekiwania, a ona była bardziej niż chętna ulec swojemu mężczyźnie.

Absolutnie.

Jane opuściła magazyn i pospacerowała wokoło jeszcze chwilę, a potem stanęła, oczekując, przy jednym z okien.

To będzie trudne. Żegnanie się jest trudne.

Razem z V omówili, jak poradzić sobie z jej odejściem ze świata ludzi. Wypadek samochodowy, który upozorował, pozwoli wyjaśnić jej zniknięcie. Jasne, że jej ciało nigdy nie zostanie odnalezione, ale okolica, w której pozostawił audi, jest zalesiona i górzysta. Prawdopodobnie policja zamknie dochodzenie po przeprowadzeniu poszuki­wań, ale konsekwencje były mało istotne. Nigdy nie miała zamiaru wrócić. Więc to się nie liczyło.

Jeśli chodzi o jej rzeczy, jedyną wartościową w jej mieszkaniu było zdjęcie jej i Hannah. V wrócił i wziął je dla niej. Reszta jej rzeczy zostanie ostatecznie sprzedana przez adwokata, którego mianowała zarządcą swojego majątku jeszcze dwa lata temu. Uzyskane wpływy pieniężne zostaną wysłane do St. Francis.

Będzie jej brakowało książek, ale V obiecał, że da jej nowe. I mimo że to nie było do końca to samo, miała nadzieję, że w miarę upływu czasu i do nich się przy-wiąże.

Manny był jedyną niewyjaśnioną kwestią...

Zabrzmiał brzęk kluczy, potem otworzyły się drzwi. Jane cofnęła się w cień. Wszedł Manny. Upuścił czarną torbę na podłogę i poszedł do kuchni.

Wyglądał na wykończonego. I na pozbawionego czegoś.

W pierwszej chwili chciała podejść do niego, ale wiedziała, że lepiej będzie jak poczeka, aż on zaśnie. Dlatego przyszła tak późno, miała nadzieję, że będzie już w łóżku.

Wyraźnie pracował aż do momentu, w którym nie był w stanie utrzymać się już na nogach...

Gdy wszedł do pokoju, trzymając w ręce szklankę wody, zatrzymał się, spojrzał w jej stronę z dezaprobatą... i kontynuował swoją drogę do sypialni.

Usłyszała prysznic. Kroki. Potem małe przekleństwo, tak jakby przeciągał się na łóżku.

Czekała i czekała. ..i w końcu poszła korytarzem.

Manny leżał na łóżku w ręczniku zawiniętym wokół pasa i patrzył w sufit.

Ten człowiek nie miał zamiaru szybko zasnąć.

Weszła w promień światła rzucany przez lampę.

- Hej.

Jego głowa odwróciła się w jej stronę, a następnie szybko siadł

- Co...

- Oczywiście, że tak. Takie są sny. - Objęła się ramionami. - Chcę, byś wie­dział, że mam się dobrze. Naprawdę. Jestem szczęśliwa tam, gdzie zostałam wysłana.

Nie było sensu mówienie, że nadal jest w Caldwell.

- Jane - jego głos się załamał.

- Wiem, czułabym się podobnie, gdybyś... odszedł.

- Mnie ciebie też. - Znów potarł twarz. - Mam na myśli to, że już mi ciebie bra­kuje. Mam tego dość. W pewnym stopniu... do licha, myślałem, że będziemy razem, ty i ja. To było jak przeznaczenie. Cholera, byłaś jedyną kobietą, jaką znałem, która była w takim samym stopniu silna jak ja Ale no tak..., chyba nie było nam to pisane.

- Na pewno jest tam ktoś, i to lepszy.

- Ach tak? Daj mi jej numer, zanim wrócisz do nieba. Jane uśmiechnęła się lekko, a potem ponownie spoważniała.

- Nie zrobisz nic głupiego, prawda?

Podniósł rękę i zaczął mówić wyraźnie ze ściśniętym gardłem.

- Wróć i odwiedź mnie czasami.

Śmieszne, ale jak znikała, miała dziwne przeczucie, że znów go zobaczy. Tak, to było dziwne. Tak jak ta wizja wypadku samochodowego i uczucie, że już nigdy nie zawita do St. Francis. Wiedziała, że drogi jej i Manny'ego Mannello

znów

się skrzyżują.

Ta myśl dawała jej ukojenie. Nienawidziła siebie za to, że musiała go porzucić. Naprawdę tak było.

Epilog

Tydzień później...

Vrhedny zdjął gorącą czekoladę z kuchenki i wyłączył palnik. Gdy wlewał ją do kubka, usłyszał krzyk „O mój Boże!".

W kuchni zobaczył Rankohra stojącego w środku Jane niczym w basenie, do którego przypadkiem wszedł. Jak tylko Vrhedny zaczął warczeć na brata i wyszcze­rzył zęby, rozdzielili się.

Rankohr trzymał ręce w górze.

- Nie widziałem jej! Naprawdę! Jane zaczęła się śmiać.

- To nie była jego wina. Nie za bardzo się koncentrowałam, więc stałam się wyblakła...

V jej przerwał.

- Odtąd Rankohr będzie bardziej ostrożny, prawda, braciszku? Implikacja tego zdania była dość jasna -albo będzie uważał, albo źle skończy.

Vrhedny podniósł kubek i podał go Jane. Kiedy ona unosiła się nad powierzch­nią, pocałował ją w szyję, a potem lekko przytulił.

Dla niego była taka sama jak kiedyś, ale dla reszty była czymś innego rodzaju. Nosiła ubrania, ale jeśli się nie skupiała, a ktoś na nią wpadł, tkaniny zapadały się, jakby nic w nich nie było, a osoba na jej drodze dosłownie przez nią przechodziła.

To było trochę dziwne. W dodatku, jeśli zdarzyło się, że był to któryś z braci, to V miał poczucie, że jego terytorium zostało naruszone. Dla wszystkich była to nowa sytuacja, on i Jane wspólnie pracowali nad jej przystosowaniem się do nowego trybu życia, a to nie zawsze było łatwe.

Ale kogo, u licha, to obchodziło? Mieli siebie nawzajem.

- A więc dziś idziesz do Azylu? - spytał.

- Tak, mój pierwszy dzień w nowej pracy. Nie mogę się doczekać! - Oczy Jane aż błyszczały. - Potem mam zamiar tu wrócić i uporządkować cały sprzęt do mojej kliniki. Zdecydowałam się wyuczyć dwie psanki na pielęgniarki. Wydaje mi się, że najlepsze w zakresie bezpieczeństwa byłoby...

Kiedy Jane mówiła o swoich planach dotyczących kliniki Bractwa i co ma za­miar zrobić dla Azylu, V zaczął się uśmiechać.

- Co takiego?

Obejrzała się, otrzepała swój biały płaszcz, a potem spojrzała za siebie.

- Dobrze. Wydaje mi się, że Marissa ma problem z siecią i chciała z tobą o tym porozmawiać.

Nawet nie będąc tego w pełni świadomym, przyciągnął ją do siebie i po prostu ją przytulił. To było dokładnie to, czego chciał, to przenikanie się istnień, ta bliskość, ten wspólny cel. Ich dwoje, razem.

- Do czego?

- Hej, co się dzieje? Psaniec ukłonił się.

Kiedy odchodził, czuł na sobie jej wzrok. I podobało mu się to. Podobało mu się to wszystko. On...

No, do diabla, był przepełniony radością, co?

Jak tylko dotarł do holu, znalazł to, co Fritz mu zostawił na stole u stóp schodów.

Początkowo nie był pewien, co z tym zrobić... nie chciał zepsuć. W końcu wziął delikatnie w dłonie i udał się do biblioteki. Zamknął podwójne drzwi i wysłał prośbę na Drugą Stronę.

No tak, oczywiście, że nie zachował przepisów co do ubioru, ale był trochę zaję­ty tym, co trzymał w dłoniach.

Gdy otrzymał zgodę, zmaterializował się na dziedzińcu Pani Kronik i został przywitany przez tę samą Wybrankę co ostatnio. Amalya zaczęła się kłaniać, szybko jednak podniosła wzrok, słysząc śpiew dochodzący z jego złożonych dłoni.

Podszedł do białego drzewa z białymi kwiatami i otworzył ręce. Uwolniony ptak od razu pofrunął na gałąź, jakby doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że to jego nowy dom.

Bystry ptak przemieszczał się z góry na dół bladego drzewa, jego małe nóżki za­jęte były łapaniem i puszczaniem. Poruszył dziobem kwiat... podniósł nóżkę i podra­pał się nią po szyi.

V położył dłonie na biodrach i zmierzył, jak duża przestrzeń była pomiędzy gałę­ziami. Będzie musiał przynieść ogromną ilość ptaków. Głos Wybranki był przepełniony emocjami.

Oczy Wybranki przepełnione były wdzięcznością.

- Zatrzyma je. A one będą trzymać ją z daleka od jej samotności. V wziął głęboki oddech.

- No tak. Dobrze. Ponieważ...

Pozwolił, by to słowo zostało uniesione przez wiatr, a Wybranka powiedziała ła­godnie:

drzewa. Wyobraził sobie, że gałęzie znów są nimi zapełnione.

- Prawda - powiedział.

Bez słowa przeniósł się z powrotem do życia, które zostało mu ofiarowane, które prowadził, które znał. I po raz pierwszy był wdzięczny za to, że się na tym świecie urodził.

San sas/ia 1981

Scatt sas/ia 1981

Scan sasha 1981



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
J R Ward Bractwo Czarnego Sztyletu 05 Śmiertelna Klątwa Rozdział 11 15
J R Ward Bractwo Czarnego Sztyletu 05 Śmiertelna Klątwa Rozdział 7 10
J R Ward Bractwo Czarnego Sztyletu 05 Śmiertelna Klątwa Rozdział 31 35
J R Ward Bractwo Czarnego Sztyletu 05 Śmiertelna Klątwa Rozdział 4 6
J R Ward Bractwo Czarnego Sztyletu 05 Śmiertelna Klątwa Rozdział 41 45
J R Ward Bractwo Czarnego Sztyletu 05 Śmiertelna Klątwa Rozdział 46 50
J R Ward Bractwo Czarnego Sztyletu 05 Śmiertelna Klątwa Rozdział 3
J R Ward Bractwo Czarnego Sztyletu 05 Śmiertelna Klątwa Rozdział 26 30
J R Ward Bractwo Czarnego Sztyletu 05 Śmiertelna Klątwa Rozdział 21 25
J R Ward Bractwo Czarnego Sztyletu 05 Śmiertelna Klątwa Prolog Rozdział 1 2
J R Ward Bractwo Czarnego Sztyletu 05 Śmiertelna Klątwa Rozdział 16 20
J R Ward Bractwo Czarnego Sztyletu 05 Śmiertelna Klątwa Rozdział 36 40
Ward J R Bractwo Czarnego Sztyletu Ofiara Krwi
Ward J R Bractwo Czarnego Sztyletu Mroczny Kochanek
J R Ward Bractwo Czarnego Sztyletu 06 Dziedzictwo Krwi Prolog Rozdział 1
Bractwo Czarnego Sztyletu Lover Reborn Rozdział 70

więcej podobnych podstron