41
41
41
41
JANE WYCOFAŁA SAMOCHÓD DO GARAśU, zaparkowała i siedziała z włączonym
silnikiem. Na siedzeniu pasażera leżały wyniki tomografii komputerowej, które ona i Manello
zwędzili. Wielkie nic. śadnego guza, żadnego tętniaka czy czegokolwiek nie w porządku.
Powinna czuć ulgę, ale brak wytłumaczenia tylko bardziej ją niepokoił, ponieważ jej
procesy myślowe nadal były powolne i nieporadne. Prawie jakby ścieżki neuronowe w jej
głowie musiały omijać jakieś przeszkody. A klatka piersiowa nadal bolała jak cholera...
Nagle w światłach jej samochodu stanął mężczyzna – ogromny facet o ciemnych
włosach, koziej bródce i odziany w skórzane spodnie. Poza nim krajobraz rozmazywał się,
jakby wyszedł z mgły. Jane momentalnie zalała się łzami.
Ten mężczyzna... Ta zjawa... Był jej cieniem, wytworem jej wyobraźni. Wciąż
powracająca postać, którą znała, której jednak nie mogła rozpoznać. Którą opłakiwała, ale nie
mogła jej umiejscowić. To wszystko miało sens...
Z następnym oddechem ból uderzył w jej skronie miażdżącym ciężarem.
Ale zamiast przeciąć ją na wskroś, rozproszył się, zanikł, nie zostawiając nawet śladu.
Zaraz po nim pojawiły się obrazy – ona operująca tego człowieka, potem porwanie i
przetrzymywanie w pokoju z nim... wreszcie oni razem... ona... zakochująca się w nim... i
porzucona.
V.
Wspomnienia wiły się w pamięci, kiedy próbowała znaleźć punkt zaczepienia w
niepewnej rzeczywistości. To nie mogło się dziać naprawdę. On nie mógł wrócić. On nie miał
wrócić.
Musi śnić.
– Jane. – Zjawa jej ukochanego przemówiła. – O, Boże...
Jego głos brzmiał tak samo jak kiedyś, głęboki i piękny, muskał jej ucho niczym
czerwony jak wino jedwab.
– Jane...
Grzebiąc przy stacyjce, wyłączyła światła i wysiadła z samochodu.
Czuła zimne powietrze na mokrych policzkach, a serce jej waliło.
– Jesteś prawdziwy?
– Tak.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Skąd mam to wiedzieć? – Głos jej się załamał i dotknęła skroni. – Nic już nie wiem.
Nie mogę już... normalnie myśleć.
– Jane... – wydyszał. – Tak mi przykro...
– Nie jestem zdrowa na umyśle.
– To moja wina. To wszystko moja wina. – Napięcie i smutek odbite na jego dumnej
twarzy rozwiały jej niepewność, dając jakiś grunt pod nogami.
Wzięła głęboki oddech i pomyślała o Russellu Crowpod koniec Pięknego umysłu.
Wziąwszy się w garść, podeszła do postaci, która zdawała się być V, położyła dwa palce na
jego ramieniu i pchnęła.
Stał tam niczym skała. I pachniał tak samo... egzotycznymi przyprawami. A jego oczy –
te wspaniałe diamentowe oczy – błyszczały jak zawsze.
– Myślałam, że odszedłeś na dobre – wyszeptała. – Dlaczego...
W tym momencie miała tylko nadzieję, że zrozumie, co się dzieje i dlaczego wrócił.
– Już mnie nie swatają.
Jej oddech zamarł.
– Nie?
Pokręcił głową.
– Nie mogłem tego zrobić. Nie mogę być z nikim innym, tylko z tobą. Nie wiem, czy
mnie zechcesz...
Zanim jakakolwiek świadoma myśl pojawiła się w jej głowie, skoczyła i uczepiła się go,
mając gdzieś barierę gatunków czy okoliczności. Po prostu go potrzebowała. Reszta to czcza
gadanina.
– Oczywiście, że cię chcę – powiedziała mu prosto w ucho. – Kocham cię.
Wydobył z siebie jakieś zachrypłe słowo, wgniatając ją w siebie. Kiedy stwierdziła, że
nie może już oddychać, tak mocno ją ściskał, pomyślała: „Tak, to naprawdę on”. I tym razem
nie zamierzał jej wypuścić.
Dzięki Bogu.
Vrhedny piał z radości, kiedy unosił Jane nad ziemią. Z okrzykiem triumfu wniósł ją do
mieszkania, przystając tylko po to, aby zamknąć garażowe drzwi.
– Myślałam, że wariuję – powiedziała, kiedy posadził ją na kuchennym blacie. –
Naprawdę.
Nie mógł się już doczekać, kiedy znów z nią będzie się kochał, ale pohamował
prymitywne pragnienia. Na litość boską, powinien dać jej trochę czasu na rozmowę.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Naprawdę.
Cholera, ale jej pragnął.
– Przepraszam... cholera, Jane, przepraszam, że musiałem wymazać to wszystko,
naprawdę. Wyobrażam sobie, że byłaś strasznie zdezorientowana. I przerażona.
Jej dłonie powędrowały do jego twarzy, jakby nadal nie mogła uwierzyć, że on naprawdę
tu jest.
– Jak udało ci się uniknąć małżeństwa?
– Jeden z moich braci zajął moje miejsce. – V zamknął oczy, kiedy jej dłonie gładziły
jego policzki i nos, podbródek i skronie.
– Naprawdę?
– To Furiath, ten, którym się wtedy zajęłaś. Nie wiem, jak mu się odwdzięczę.
Nagle jego męskość zesztywniała, ignorując dobre maniery i rozsądek.
– Słuchaj, Jane, chcę, żebyś ze mną zamieszkała. Chcę cię mieć przy sobie.
Przez jej głos przebijał śmiech:
– Doprowadzę cię do szału.
Niemożliwe.
– Cóż, możemy spróbować.
Popatrzył na nią.
– Chodzi o to, że jeśli zechcesz ze mną zostać, będziesz musiała porzucić ten świat.
Będziesz musiała porzucić swoją pracę. Będziesz musiała... tak, to transakcja z rodzaju:
wszystko albo nic.
– Och... – Zmarszczyła brwi. – Ja, hm, nie jestem pewna...
– Wiem. Wiem, że nie powinienem cię o to prosić, i prawda jest taka, że nie chcę,
żebyś kończyła z tym życiem. – To była święta prawda. – Dlatego coś wymyślimy.
Będę do ciebie przychodził albo znajdziemy jakieś mieszkanie, gdzieś daleko, gdzie
będziemy mogli spędzać wolne dni. – Rozejrzał się po kuchni. – Ale i tak okabluję to
mieszkanie. śeby było bezpieczne. Będę je monitorować.
– Dobrze. – Strząsnęła płaszcz z ramion. – Rób, co musisz.
Hm... Skoro mówimy o robieniu. Jego oczy wędrowały po jej ciele. I jedyne, co widział,
to jej nagość.
– V – powiedziała cicho. – Na co patrzysz?
– Na moją kobietę.
Zaśmiała się miękko.
– Masz coś na myśli?
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Może.
– Co to może być...? – Zaczął wyczuwać wilgotny zapach jej podniecenia.
Wziął jej rękę i położył sobie na kroczu.
– Zgadnij.
– Ach... to... znowu...
– Zawsze.
Płynnym ruchem obnażył kły i z sykiem przebił kołnierz kitla, rozdzierając materiał. Pod
spodem miała biały bawełniany stanik, na całe szczęście zapinany z przodu. Już po chwili
przyssał się do jednego z sutków.
Podróż do sypialni była ciekawa, z częstymi postojami, w efekcie była naga, zanim
jeszcze położył ją na łóżku. Kwestią chwili było zrzucenie skórzanych spodni i koszuli; kiedy
wspinał się na nią, miał otwarte usta i kły w pełni wysunięte.
Uśmiechnęła się.
– Spragniony?
– Tak.
Eleganckim ruchem przechyliła podbródek, dając mu dostęp do szyi, a on spenetrował ją
podwójnie, pomiędzy udami i na szyi. Kiedy brał ją, wbiła paznokcie w jego plecy i oplotła
jego biodra nogami.
Skończyli się kochać po dobrych dwóch godzinach; kiedy tak leżał w ciemności obok
niej, zaspokojony, liczył błogosławieństwa, jakimi go obdarzono. Zaśmiał się cicho.
– Co? – zapytała.
– Nawet z moimi zdolnościami patrzenia w przyszłość, nigdy bym tego nie
przewidział.
– Nie?
– To... To zbyt wiele, na co mógłbym liczyć. – Pocałował ją w skroń, zamknął oczy i
pozwolił sobie powoli osuwać się w drzemkę.
Ale nagle jakiś czarny cień zawisł nad nim, wyzwalając lęk i budząc panikę. Tłumaczył
sobie, że to reakcja na wcześniejsze przeżycia, na przekonanie, iż stracił szansę bycia z
ukochaną i jakiś czas musi minąć, zanim się uspokoi.
Wyjaśnienie nie było jednak przekonujące. Wiedział, że chodzi o coś innego... coś zbyt
przerażającego, aby się nad tym zastanawiać, jakaś ukryta bomba.
Obawiał się, że przeznaczenie jeszcze z nimi nie skończyło.
– Dobrze się czujesz? – zapytała Jane. – Drżysz.
– Nic mi nie jest. Jak długo jesteś przy mnie, nic mi nie będzie.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
42
42
42
42
PO DRUGIEJ STRONIE FURIATH SCHODZIŁ ZE ZBOCZA W kierunku amfiteatru, a
towarzyszyli mu Z i Ghrom. Pani Kronik i przełożona czekały na scenie, obie odziane w
czerń. Przełożona nie wydawała się zadowolona. Patrzyła zmrużonymi oczami, wargi miała
zaciśnięte, a rękami kurczowo obejmowała medalion zwisający z szyi. Trudno za to było
odczytać wyraz twarzy Pani Kronik, bo ją skrywała. Zresztą Furiath i tak był pewien, że nie
zdołałby rozszyfrować jej myśli.
Zatrzymał się przed złotym tronem, jednak nie usiadł. Chociaż może to byłby dobry
pomysł. Miał wrażenie, że się unosi. Jego ciało płynęło, nie szło, głowa oderwana od ramion.
„To pewnie przez te ilości czerwonych dymków, których się nawdychałem”, pomyślał. Albo
fakt, że żenił się z ponad trzema tuzinami kobiet.
Dobry Boże.
– Ghromie, synu Ghroma – odezwała się Pani Kronik, – Zbliż się i pozdrów mnie.
Ghrom podszedł do krawędzi sceny i ukląkł.
– Wasza miłość.
– Chcesz mnie o coś zapytać. Zrób to teraz, ale bacz na słowa.
– Jeśli mi wolno, chcę prosić, aby Furiatha dotyczył ten sam układ odnośnie do walki,
co Vrhednego. Potrzebujemy wojowników.
– Jestem skłonna przychylić się do tej prośby na razie. Zamieszka tam...
Furiath przerwał jej twardo:
– Nie.
Kiedy wszyscy zwrócili głowy w jego stronę, powiedział:
– Zostanę tutaj. Będę walczył, lecz zostanę tu. – Schylił się lekko w ukłonie, żeby
złagodzić swą arogancję. – Jeśli to nie uczyni afrontu.
Zdumiony Zbihr otworzył usta, a na pokrytej bliznami twarzy malowało się pytanie: „Co
ty, do diabła, sobie myślisz?” Ale Pani Kronik zaśmiała się krótko, co go powstrzymało.
– Niech tak będzie. Wybranka tak by wolała, ja również. Teraz powstań, Ghromie,
synu Ghroma, i zacznijmy.
Kiedy Ghrom wyprostował się, Pani Kronik opuściła kaptur.
– Furiacie, synu Aghona, proszę, byś przyjął na siebie rolę Najsamca. Czy wyrażasz
zgodę?
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Tak, wyrażam zgodę.
– Wejdź na podium i uklęknij przede mną.
Nie czuł nóg, kiedy pokonywał krótką drogę i kilka stopni, nie czuł marmuru
dotykającego kolan, kiedy ukląkł przed Panią Kronik. Gdy położyła rękę na jego głowie, nie
drżał, nie myślał, nawet nie zamrugał. Czuł, jakby siedział na miejscu pasażera, obok
nieprzewidywalnego kierowcy. Poddanie się było po prostu wskazane.
Dziwne, bo przecież podjął decyzję. Sam się zgłosił.
Tak, ale Bóg jeden wie, dokąd ta decyzja go zaprowadzi.
Pani Kronik wypowiadała nad nim niezrozumiałe często słowa w Starym Języku.
– Powstań i podnieś oczy – rzekła w końcu Pani Kronik. – Przedstawiam ci twoje
partnerki, nad którymi masz władzę. Ich ciała będą ci służyć.
Wstał i zobaczył, że kurtyna została uniesiona. W rzędzie stały Wybranki, wszystkie w
krwistoczerwonych szatach, błyszczące niczym rubiny pośród bieli. Wszystkie jak jedna
zgięły się w pokłonie.
W mordę... Naprawdę to zrobił.
Nagle na scenę wskoczył Z i złapał go za ramię. „Co, do..”. A taaak, jakoś dziwnie
przechylał się na jedną stronę. Gdyby nie Z, prawdopodobnie by się przewrócił, a to raczej
nie wyglądałoby dobrze.
Głos Pani Kronik unosił się, odbijając się echem od wzgórz.
– A zatem spełniło się. – Podniosła widmową rękę i wskazała świątynię na wzgórzu.
Udaj się do komnaty i weź pierwszą z nich, jak ma w zwyczaju mężczyzna.
Ręka Zbihra wbiła się w jego ramię.
– Chryste... Bracie...
– Przestań – syknął Furiath. – Wszystko będzie dobrze.
Oderwał się od brata bliźniaka ukłonił Pani Kronik i Ghromowi, następnie chwiejnym
krokiem zszedł ze schodów i skierował na wzgórze. Trawa pod jego stopami była miękka, a
ze wszystkich stron otaczało go dziwne, wszechobecne światło charakterystyczne dla Drugiej
Strony. śadnego pocieszenia. Czuł na karku spojrzenia Wybranek, a ich głód sprawiał, że
cały zesztywniał. I to pomimo otępiających oparów z czerwonego dymka.
Świątynia na szczycie wzgórza postawiona była w stylu rzymskim. Na ogromnych,
dwuskrzydłowych drzwiach umieszczone były dwa złote węzły zamiast gałek. Obrócił prawy,
pchnął drzwi i wszedł do środka.
Jego ciało instynktownie zesztywniało od unoszącego się w powietrzu zapachu –
odurzająca mikstura jaśminu i słodkiego kadzidła, wabiąca, podniecająca. Efekt zamierzony.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Dalej przed nim wisiała wielka biała kurtyna, a pomiędzy fałdami prześwitywało złowieszcze
światło, migotliwe błyszczenie setki świec.
Odsłonił kurtynę i cofnął się, a jego podniecenie nieco osłabło.
Wybranka, która miała z nim jako pierwsza współżyć, leżała rozpostarta na marmurowej
platformie, na poduszce, a z sufitu spływała zasłona prosto na jej twarz. Jej rozwarte nogi
zostały związane białymi, satynowymi wstęgami, podobnie jak ręce. Płachta cienka jak
mgiełka przykrywała jej nagie ciało.
Fundament rytuału był oczywisty. Dziewczyna była naczyniem ofiarnym, anonimową
reprezentantką reszty. On był trzymającym wino, tym, który miał napełnić jej ciało. I chociaż
było to nie do przyjęcia, przez ułamek sekundy myślał, że chce ją posiąść.
„Moja”, pomyślał. Zgodnie z prawem, zwyczajem i wszelkim objawieniem należała do
niego tak samo jak jego sztylety, jak włosy na jego głowie. A on chciał w nią wejść. Chciał w
niej dojść.
Jednak tak się nie stanie. Jego przyzwoita strona pokonała instynkty. Dziewczyna była
przerażona. Płakała cichutko i chyba przygryzała wargę, usiłując to ukryć, a drżała tak
mocno, że jej członki były niczym taktomierze strachu.
– Spokojnie – powiedział miękko.
Drgnęła. Potem drżenie powróciło ze zdwojoną siłą.
Nagle wkurzył się. To oburzające, że ta biedna kobieta została wystawiona jak jakieś
zwierzę. I chociaż sam był podobnie wykorzystywany, przyszedł tu przecież z własnej woli.
Miał jednak duże wątpliwości, czy w jej przypadku też tak było, biorąc pod uwagę fakt, że
została podwójnie skrępowana.
Furiath sięgnął w górę, złapał zasłonę zakrywającą jej twarz i zerwał ją jednym ruchem.
Do diabla. Szlochanie kobiety nie było powstrzymywane przygryzaniem wargi – została
po prostu zakneblowana, a głowę przywiązano jej do łóżka. Po poczerwieniałej twarzy
płynęły łzy, a mięśnie szyi napinały się desperacko – krzyczała, choć nie mogła wydobyć
żadnego dźwięku. A oczy miała wytrzeszczone z przerażenia.
Wyrwał knebel.
– Spokojnie...
Dyszała, a on, uznając za słuszną teorię, że czyny mówią głośniej niż słowa, rozwiązał
pęta na jej czole i wyplątał je z jej długich blond włosów.
Kiedy uwolnił jej wiotkie ramiona, natychmiast zakryła piersi i łono. Bez wahania, zanim
rozplątał węzły krępujące nogi, zakrył ją zasłoną, którą wcześniej zerwał. Potem odstąpił od
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
niej, przeszedł całą długość świątyni i oparł się o ścianę. Stwierdził, że dzięki temu
dziewczyna poczuje się bezpieczniej.
Spuszczając wzrok, widział tylko ją: Wybranka była blada i miała blond włosy, a do tego
jaskrawozielone oczy. Miała piękne rysy. Gdy na nią patrzył, na myśl przychodziły mu
porcelanowe lalki. No i pachniała jaśminem. Boże, była zbyt delikatna na takie tortury. Zbyt
wartościowa, by znieść parzenie się z nieznajomym.
Chryste. Ale bagno.
Furiath pozwolił przedłużać się ciszy, mając nadzieję, że dziewczyna przyzwyczai się do
jego obecności. On tymczasem zastanowi się, co robić dalej.
Na pewno nie będzie uprawiać seksu.
Jane nie była miłośniczką musicalu Sound of Music, ale wymiatała jak Julie Andrews,
leżąc w łóżku i obserwując, jak V usiłuje znaleźć swoje ubranie. Kurczę, stan zakochania
naprawdę sprawia, że chcesz wyrzucić ręce w górę i wirować w słońcu z głupkowatym,
radosnym uśmiechem na twarzy. Poza tym miała jeszcze krótkie jasne włosy, więc wszystko
by pasowało. Ale skórzane spodnie to już za dużo.
Był tylko jeden mały problem.
– Powiedz, zamierzasz zrobić mu krzywdę? – zapytała, kiedy V naciągał spodnie. –
Powiedz, że mój szef nie skończy z połamanymi nogami.
– Ależ skąd. – V założył czarną koszulę, która napięła się na jego piersi. – Tylko się
upewnię, że jest czysty i że sprawa ze zdjęciem mojej pikawy jest załatwiona.
– Dasz znać, jak poszło?
Popatrzył na nią z diabelskim uśmieszkiem.
– Nie ufasz mi w sprawie kochasia?
– Za grosz ci nie ufam.
– Mądra kobieta. – V podszedł i usiadł na krawędzi łóżka, a jego diamentowe oczy
nadal jaśniały po seksie. – Kiedy chodzi o ciebie, ten chirurg musi się mieć na
baczności.
Wzięła jego obnażoną dłoń, wiedząc, że nie pozwalał zbliżać się do tej zakrytej
rękawiczką.
– Manny wie, na ile sobie może ze mną pozwolić.
– Doprawdy?
– Powiedziałam mu. Zaraz po weekendzie. Mimo że nie pamiętałam ciebie, to po
prostu byłoby... nie w porządku.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
V pochylił się i pocałował ją.
– Przyjdę prosto od niego, dobrze? Wtedy będziesz mogła spojrzeć mi w oczy i
będziesz wiedziała, że facet wciąż oddycha. A teraz już na poważnie. Chcę przysłać po
południu Fritza ze sprzętem, żeby okablował mieszkanie. Masz dodatkowy klucz do
garażu?
– Tak, w kuchni, w szufladzie pod telefonem.
– Świetnie. Wezmę go. – Przejechał palcem po jej szyi, okrążając najnowszy ślad
swoich zębów. – Każdego wieczoru kiedy wrócisz do domu, będę czekał. Każdego
ranka, zanim będę musiał wrócić do posiadłości, będę tu. Każdego wolnego wieczoru
będę tu. Ukradniemy czas zawsze, kiedy tylko będziemy mogli i gdzie będziemy mogli.
A kiedy nie będziemy razem, porozmawiamy przez telefon.
,,Jak każdy normalny związek”, pomyślała, a sama myśl o jego prozaicznej stronie była
niezwykle miła. Byli dwojgiem ludzi, którzy po prostu chcieli poświęcić się związkowi. I
tego przecież chce się od osoby, w której się jest zakochanym.
– Jakie jest twoje pełne imię? – zamruczała. – Właśnie uświadomiłam sobie, że znam
cię tylko jako V.
– Vrhedny.
Jane ścisnęła jego dłoń.
– Słucham?
– Vrhedny. Wiem, że dla ciebie brzmi to dziwnie...
– Moment, moment... Jak to się pisze?
– V–r–h–e–d–n–y.
– Dobry... Boże.
– Co?
Odchrząknęła.
– Dawno, całe wieki temu, siedziałam z siostrą w sypialni. Między nami leżała tablica
ouija, zadawałyśmy jej pytania. – Spojrzała na niego. – Ty byłeś moją odpowiedzią.
– Na jakie pytanie?
– Kogo... kogo poślubię.
V uśmiechnął się powoli, tak jak to robi cholernie zadowolony z siebie mężczyzna.
– Znaczy, że chcesz za mnie wyjść?
Zaśmiała się.
– Tak, pewnie. Wskoczę w białą kieckę i jazda przed ołtarz...
Z jego twarzy zniknął złośliwy uśmieszek.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Pytam poważnie.
– O, Boże...
– To znaczy „nie”?
Jane wyprostowała się.
– Ja... Ja nie sądziłam, że kiedyś wyjdę za mąż.
Skrzywił się.
– Dobra, nie do końca takiej odpowiedzi oczekiwałem...
– Nie... To znaczy, dziwi mnie, że to takie... proste.
– Proste?
– Wyobrazić sobie siebie jako twoją żonę.
Zaczął się uśmiechać, ale po chwili uśmiech zniknął.
– Możemy przejść ceremonię według mojej tradycji, ale nie będzie ona oficjalna.
– Bo nie jestem jedną z was?
– Bo Pani Kronik mnie nienawidzi, więc prezentacja nie wchodzi w grę. Ale reszta jak
najbardziej. – Uśmiechnął się zawadiacko. – Szczególnie wycinanie.
– Wycinanie?
– Twoje imię na moich plecach. Kurde, już nie mogę się doczekać.
Jane gwizdnęła pod nosem.
– Ja to będę robić?
Zaśmiał się krótko.
– Nie!
– No co ty, jestem chirurgiem, dobrze sobie radzę z nożami.
– Moi bracia to zrobią, chociaż pewnie dadzą ci wyryć jedną literkę. Mmm, staje mi na
samą myśl. – Pocałował ją. – Kurczę, jesteś w moim typie.
– Czy mnie też będą cięli?
– Skąd! Tylko mężczyźni są temu poddawani, żeby było wiadomo, do kogo należą.
– Należą?
– Taak. Będę wtedy na każdy twój rozkaz. Będziesz mną władać. Robić ze mną, co
zechcesz. Dasz sobie radę?
– Już raz dałam, pamiętasz?
V opuścił powieki i wydał z siebie pomruk.
– Tak każdą pieprzoną minutę. Kiedy możemy to powtórzyć?
– Wyznacz datę i już tam jestem. – I nawet mogę założyć coś skórzanego. – Hej, a
dostanę pierścionek?
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Jeśli chcesz, kupię ci brylant wielkości twojej głowy.
– Rzeczywiście, jakbym się stroiła. Ale skąd ludzie będą wiedzieć, że jestem zamężna?
Pochylił się do przodu i wtulił w jej szyję.
– Czujesz mój zapach?
– Boże... pewnie. Uwielbiam go. Musnął ustami jej brodę.
– Jesteś teraz w niego spowita. Jest w środku, w tobie. W ten sposób moi pobratymcy
będą wiedzieć, kto jest twoim partnerem. To też forma ostrzeżenia.
– Ostrzeżenia? – westchnęła, a rozmarzenie zawładnęło jej ciałem.
– Dla innych samców. Mówi, kto ich dopadnie ze sztyletem, jeśli cię dotkną.
Dobra, to nie powinno napawać erotyzmem, a jednak wręcz obezwładniało.
– Partnerstwo bierzesz na poważnie, co?
– Związani samcy są niebezpieczni. – Jego głos brzmiał w jej uchu jak mruczenie. –
Zabijamy, żeby chronić nasze samice. Tak już jest. – Ściągnął z niej kołdrę, rozpiął
rozporek i rozsunął dłońmi jej uda. – Także oznaczamy, co nasze. A skoro nie będę cię
widział przez następne dwanaście godzin, myślę, że zostawię jeszcze trochę zapachu na
tobie.
Rzucił się do przodu biodrami, a Jane jęknęła. Przyjmowała go już tyle razy, ale zawsze
jego rozmiar ją szokował. Odchylił jej głowę do tyłu, chwytając za włosy, a jego język wbił
się pomiędzy jej wargi. Ale zaraz przestał.
– Dzisiaj zostaniemy połączeni. Ghrom będzie przewodniczył. Butch i Marissa będą
świadkami. Chcesz też ślubu w kościele?
Musiała się roześmiać. Oboje uwielbiali się rządzić, jak nic. Na szczęście nie zamierzała
się z nim kłócić w tej sprawie.
– Nie musi być nabożeństwa. Właściwie nie jestem wierząca.
– A powinnaś.
Wbiła paznokcie w jego biodra i wygięła się.
– To nie najlepszy moment na debaty teologiczne.
– Powinnaś wierzyć, Jane.
– Świat nie potrzebuje następnego świra religijnego.
Odsunął jej włosy do tyłu. Kiedy jego penis pulsował w niej, powiedział:
– Nie musisz być religijna, żeby wierzyć.
– Ale można też wieść całkiem przyjemne życie jako ateista. Wierz mi. – Wsunęła ręce
pod jego koszulę, czując każdy muskuł jego silnych pleców. – Myślisz, że moja siostra
jest teraz w niebie i zajada się ulubionymi lodami? Nie. jej ciało pogrzebano lata temu,
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
teraz niewiele już z niej zostało. Wiele razy widziałam śmierć. Wiem, co się dzieje,
kiedy odejdziemy, i nie ma Boga, który by nas wybawił, Vrhedny. Nie wiem, kim lub
czym jest ta twoja Pani Kronik, ale jestem cholernie pewna, że nie Bogiem.
Cień uśmiechu przemknął po jego twarzy.
– Udowodnienie, że się mylisz, będzie czystą przyjemnością.
– I niby jak to zrobisz? Przedstawisz mnie Stwórcy?
– Będę cię kochał tak mocno i tak długo, aż przekonam cię, że nie połączyło nas żadne
ziemskie stworzenie.
Dotknęła jego twarzy, usiłując wyobrazić sobie przyszłość, po czym przeklęła.
– Ale ja będę się starzeć.
– Ja również.
– Ale nie tak szybko jak ja. O, Jezu, V, będę...
Pocałował ją.
– Nie będziesz o tym myśleć. Poza tym... Jest sposób, by spowolnić ten proces.
Chociaż nie wiem, czy będziesz nim zainteresowana.
– Hmm, zastanówmy się. Hmm... owszem, będę.
– Nie wiesz, co to jest.
– Nie obchodzi mnie to jeśli to miałoby przedłużyć życie z tobą, zjadłabym padlinę
leżącą przy drodze.
Jego biodra pchnęły ją i cofnęły się.
– To wbrew mojemu prawu.
– Czy to jest zboczone?
– Dla twojej rasy? Tak.
Jane zrozumiała, zanim jeszcze podniósł swój nadgarstek do ust. Kiedy zatrzymał się,
powiedziała:
– Zrób to.
Wgryzł się, a potem nakłuł jej wargi. Jane zamknęła oczy i otworzyła usta i...
Jasny gwint.
Smakował jak porto. A uderzył ją ten smak jak dziesięć butelek trunku równocześnie, w
głowie zakręciło się już po jednym łyku. Nie przerwała. Piła, jakby jego krew miała utrzymać
ich razem, mgliście zdając sobie sprawę, że V pompował w nią, dziko warcząc.
Teraz V był w niej na wszystkie możliwe sposoby: jego słowa dźwięczały w jej głowie,
jego członek pulsował w jej ciele, w ustach czuła jego krew, w nozdrzach zapach.
I miał rację. To było boskie uczucie.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
43
43
43
43
Zakrywając piersi białą zasłoną, Cormia patrzyła zdumiona na drugi koniec świątyni.
Kimkolwiek był ten mężczyzna, to nie był Vrhedny, syn Krhviopija.
Jednak to zdecydowanie wojownik. Był wielki, a jego ramiona szerokie jak łoże, na
którym leżała. Jego rozmiar ją przerażał... dopóki nie spojrzała na jego dłonie. Eleganckie, o
długich palcach i szerokim śródręczu. Silne, ale zgrabne. Tymi właśnie dłońmi ją uwolnił i
nie zrobił jej nic więcej.
Mimo to czekała, aż na nią nakrzyczy. Potem czekała, aż coś powie. W końcu czekała, aż
na nią spojrzy.
„Ma piękne włosy”, myślała w ciszy. Długie do ramion i o tak wielu kolorach. Fale w
odcieniach od jasnego blondu, przez głęboką czerwień, aż po ciemny brąz. Jakiego koloru
były jego oczy?
Cisza.
Nie była pewna, jak szybko płynie czas. Wiedziała, że płynie, płynął nawet po Drugiej
Stronie. Jednak jak długo już tak trwali? Pragnęła, żeby się odezwał, chyba że o to chodziło.
Może on czekał na nią.
– Nie jesteś tym... – odezwała się, kiedy podniósł wzrok. Jego oczy były żółte.
Olśniewający, ciepły kolor, który przypominał jej ulubiony owoc, cytrynę. Kiedy na nią
spojrzał, poczuła falę ciepła płynącą przez ciało.
– Nie jestem tym, kogo się spodziewałaś? – Jego głos, gładki i niski i... uprzejmy. –
Nie powiedzieli ci?
Pokręciła głową, nagle nie znajdując słów. I nie dlatego, że była przerażona.
– Okoliczności się zmieniły i ja zająłem miejsce brata. – Położył dłoń na szerokim
torsie. – Jestem Furiath.
– Furiath. To imię wojownika.
– Tak.
– Wyglądasz na wojownika.
– Wyciągnął ku niej obie dłonie.
– Ale nie zrobię ci krzywdy. Nigdy cię nie skrzywdzę.
Przechyliła głowę na bok. Nie, nie skrzywdziłby. Był dla niej zupełnie obcy, trzy razy
większy, a jednak wiedziała, że nic jej nie zrobi.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Musiał się z nią jednak połączyć w akcie seksualnym. Taki był cel tego czasu, który
spędzali razem, a przecież na początku, kiedy się zjawił, wyczuła jego podniecenie. Chociaż
teraz... już nie było po nim śladu
Sięgnęła swojej twarzy. Może kiedy zobaczył, jak wygląda nie chciał dokończyć rytuału?
Czy jego zdaniem była nieurodziwa?
Czym się tak niepokoiła? Przecież nie chciała z nim współżyć. Z nikim. To będzie bolało,
tak powiedziała przełożona. I nieważne, jak piękny był ten brat, był jej zupełnie nieznany.
– Nie martw się – rzekł szybko, jakby odczytał jej myśli. – Nie będziemy...
Podciągnęła wyżej zasłonę.
– Nie?
– Nie.
Cormia schowała podbródek.
– Ale wtedy wszyscy będą wiedzieli, że cię zawiodłam.
– Ty zawiodłaś...? Jezu, nikogo nie zawiodłaś. – Przeczesał ręką włosy, a w grubych
kosmykach mieniły się refleksy świetlne. – Ja po prostu nie... Taa, to nie w porządku.
– Ale po to tu jestem. śeby z tobą współżyć i połączyć z tobą Wybranki. – Szybko
zamrugała. – Jeśli tego nie zrobimy, ceremonia będzie niedokończona.
– I co z tego?
– Ja... Nie rozumiem.
– Co z tego, jeśli dziś nie zakończymy ceremonii? Mamy czas. – Zmarszczył brwi i
rozejrzał się. – Hej... Chcesz się stąd wyrwać?
Jej brwi wystrzeliły w górę.
– I dokąd pójść?
– Nie wiem. Na spacer albo coś takiego..
– Powiedziano mi, że nie mogę stąd wyjść, dopóki...
– Dobra, sprawa wygląda tak: jestem Najsamcem i ma być, jak powiem. – Z
opanowaniem zmierzył ją wzrokiem. – Znaczy. Ty wiesz lepiej ode mnie. Czy nie mam
racji?
– Tak, jesteś tu panem. Tylko Pani Kronik stoi nad tobą.
Odepchnął się od ściany
– A więc chodźmy na spacer. Przynajmniej się poznamy biorąc pod uwagę naszą
sytuację.
– Ja... nic mam nic do ubrania.
– Owiń się zasłoną. Odwrócę się, żebyś mogła ją zawiązać.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Odwrócił się plecami, a po chwili dziewczyna stała już owinięta tkaniną. Nigdy by tego
nie przewidziała – ani zastępstwa ani jego uprzejmości, ani urody. Ponieważ naprawdę jej się
podobał.
– Jestem... gotowa.
Podszedł do drzwi, a ona podążyła za nim. Z bliska był jeszcze większy... a do tego
uroczo pachniał Egzotycznymi przyprawami, łaskoczącymi w nozdrza.
Otworzył wrota i zobaczyła przed sobą biały horyzont. Zawahała się.
– Co się stało?
Nie potrafiła opisać słowami wstydu Czuła, że jest samolubna, odczuwając ulgę. I bała
się, że jej niedoskonałości zostaną przeniesione na wszystkie Wybranki.
Poczuła ucisk w żołądku.
– Nie wypełniłam swojej powinności.
– Nikogo nie zawiodłaś, po prostu opóźniliśmy s..., ee. współżycie. W końcu do tego
dojdzie.
Mimo to nie mogła zagłuszyć rozbrzmiewających w głowie głosów ani lęków.
– Może powinniśmy po prostu to odbębnić? Zmarszczył brwi.
– Jezu... Ty naprawdę tak bardzo boisz się je rozczarować?
– Cóż, są wszystkim, co mam. Wszystkim, co znam. – Poza tym przełożona zagroziła,
że wykluczy ją, jeśli nie podtrzyma tradycji. – Bez nich jestem sama.
Obserwował ją przez dłuższą chwilę.
– Jak ci na imię?
– Cormia.
– Cóż... Cormio, już nie będziesz sama. Teraz masz mnie. I wiesz co? Darujmy sobie
spacer, mam lepszy pomysł.
Włamania były specjalnością V. Nie miał problemu z sejfami, zamkami, domami
biurami. Nieważne, czy był to lokal mieszkalny, czy komercyjny, wszystko łatwizna.
Tak więc rozpracowanie drzwi do wspaniałego gabinetu na Oddziale Chirurgii St.
Francis Medical Center także było łatwizną.
Wślizgując się, nie zapomniał wyemitować zvidhu, aby zasłonić kamery ochrony i
upewnić się, że nie zobaczą go ludzie przebywający w sektorze administracyjnym kompleksu.
Kurczę... to były naprawdę niezłe kwatery. Ogromna recepcja. okazała i w ogóle,
drewniane panele na ścianach i orientalne kwiaty. Dwa pomocnicze biura oznaczone...
Właśnie tam było biuro Jane.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
V podszedł do drzwi i położył palec na miedzianej plakietce z nazwiskiem. Na
wypolerowanej powierzchni wyryto: DR JANE WHITCOMB, DYREKTOR ODDZIAŁU
URAZOWEGO.
Zajrzał do środka. W powietrzu unosił się jej zapach, na stole konferencyjnym leżał
złożony jeden z jej fartuchów. Biurko zawalone było papierami i aktami oraz karteczkami
samoprzylepnymi, fotel odepchnięty, jakby wychodziła w pośpiechu, może do jakiegoś
nagłego wypadku. Na ścianie wisiały dyplomy i certyfikaty, dowody jej poświęcenia dla
doskonałości.
Pomasował swój mostek.
Do diabła, jak miało się między nimi ułożyć? Ona pracowała do późna. On miał
ograniczony czas nocnych odwiedzin. A jeśli to będzie za mało?
Ale musiało wystarczyć. Nie zamierzał prosić, aby rzuciła dla niego dorobek swojego
życia. To tak, jakby ona chciała, żeby wyrzekł się Bractwa.
Kiedy usłyszał jakiś szept, spojrzał na drugą stronę recepcji.
Czas załatwić sprawę z doktorem Manello.
„Nie zabijaj go”, powiedział sobie, idąc w stronę uchylonych drzwi. Popsułby wszystko,
gdyby musiał zadzwonić do Jane i powiedzieć, że jej szef robi za nawóz.
V zatrzymał się i zajrzał do ogromnego biura. Mężczyzna siedział za iście prezydenckim
biurkiem, przeglądając papiery, chociaż była druga nad ranem.
Nagłe facet podniósł głowę i zmarszczył brwi.
– Kto tam?
„Nie zabijaj go. Jane byłaby załamana”.
Och, ale miał na to ogromną ochotę. Bez przerwy widział tego gościa na kolanach,
wyciągającego ręce do twarzy Jane, a obraz ten nie poprawił mu humoru.
Vrhedny pchnął drzwi i zajrzał do umysłu doktorka, zamrażając go niczym sztukę mięsa.
– Masz zdjęcia mojego serca, doktorku, chcę je dostać z powrotem. Gdzie one są? –
przesłał myśl.
Facet zamrugał.
– Tu... na moim biurku. Kim... jesteś?
Pytanie zaskoczyło go. Zazwyczaj ludzie pozostający pod jego wpływem nie rozumowali
samodzielnie.
V podszedł i spojrzał na stertę papierów.
– Gdzie na biurku?
– Akta, tam. Kim... jesteś?
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Chciał powiedzieć: „Cholernym partnerem Jane, człowieku”. Kurde, chciał to
wytatuować na pieprzonym czole tego gościa, żeby nie zapomniał do końca życia, że Jane jest
zajęta.
Znalazł teczkę, potem podszedł do komputera.
– Gdzie są pliki?
– Nie ma. Kim... je...
– Nieważne, kim jestem. – Cholera, ten gnojek był wyjątkowy. Nie zostałby
naczelnym oddziału chirurgii, będąc wygodnisiem i mięczakiem. – Kto jeszcze wie o
tym zdjęciu?
– Jane.
Dźwięk tego imienia wydobywający się z gęby sukinsyna nie spodobał się V, ale puścił
to mimo uszu.
– Kto jeszcze?
– Nikt, o kim wiem. Próbowałem wysłać je do Columbii, ale nie... poszło. Kim jesteś?
– Lichem. – V przeszukał na wszelki wypadek umysł chirurga. Właściwie nic tam nie
było. Czas wracać.
Musiał jednak wiedzieć jeszcze jedną rzecz.
– Powiedz mi coś, doktorku. Gdyby kobieta była zamężna, podrywałbyś ją?
Szef Jane zmarszczył brwi, potem pokręcił wolno głową.
– Nie.
– Kto by pomyślał. To prawidłowa odpowiedź.
Nim skierował się do drzwi, pomyślał, że mógłby rozmieścić w jego głowie wyzwalacze,
wydrążyć ścieżki neuronowe, żeby sukinsyn zawsze, kiedy pomyśli o Jane w kategoriach
seksu, czuł strach albo mdłości, albo wybuchał płaczem jak kompletny mięczak. Mimo
wszystko trening szkodliwych odruchów był zbawieniem, jeśli chodzi o deprogramowanie.
Ale V nie był symphatą, więc ciężko by to było zrobić, nie angażując się czasowo. Poza tym
coś takiego mogło doprowadzić kogoś do szaleństwa. Szczególnie kogoś o tak silnym umyśle
jak Manello.
V ostatni raz zmierzył rywala wzrokiem. Chirurg patrzył na niego zdezorientowany, ale
bez lęku, w spojrzeniu widać było raczej agresję. V nie chciał tego przyznać, ale istotnie facet
mógłby być dobrą partią dla Jane.
Drań.
Vrhedny już miał odchodzić, kiedy przed oczami stanęła mu wizja tak rzeczywista jak te,
które miewał, zanim całkowicie zniknęły.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Właściwie to nie była wizja. To było jedno słowo. I nie miało ono jakiegokolwiek sensu.
Bracie.
Dziwne.
V wypucował doktora z jakichkolwiek wspomnień i zdematerializował się.
Manny Manello oparł łokcie na blacie biurka, pomasował skronie i jęknął. Ból głowy
wypracował sobie własne tętno, a czaszka przeobraziła się w kabinę pogłosową. Na dodatek
kręciło mu się w głowie, przypadkowe myśli odbijały się, tworząc miszmasz nic
nieznaczących informacji: musiał oddać samochód do przeglądu, musiał przejrzeć te
zgłoszenia mieszkaniowe, nie miał już Sama Adamsa, jego poniedziałkowy mecz bejsbola
musiał zostać przełożony na środę.
Dziwne, miał wrażenie, że to całe kłębowisko niczego specjalnego miało na celu ukrycie
czegoś istotnego.
Bez konkretnego powodu miał przed oczami obraz szydełkowanej fiołkowej narzuty,
która leżała na fiołkowej kanapie matki w jej fiołkowym pokoju gościnnym. Tej cholernej
narzuty nigdy nie wolno było wziąć do ogrzania się, Bóg musiał cię mieć w swojej opiece,
jeśli próbowałeś ją ściągnąć. Jedynym celem narzuty było zakrycie plamy, którą kiedyś zrobił
ojciec, zrzuciwszy z talerza spaghetti. Bądź co bądź nie za wiele można było zdziałać butelką
spryskiwacza, a ten szajs z puszki zawierał czerwony barwnik. A to nie wyglądało dobrze na
fiołkowym obiciu.
Rozproszone myśli, zupełnie jak ta narzuta, zasłaniały jakąś plamę w jego umyśle, ale
kompletnie nie wiedział jaką.
Przetarł oczy i spojrzał na zegarek. Druga nad ranem.
Czas iść do domu.
Kiedy pakował swoje rzeczy, znów miał wrażenie, że umyka mu coś ważnego i cały czas
przeszukiwał lewą część biurka. Była tam jakaś wyrwa w papierach.
Puste miejsce po teczce.
Coś zostało stąd zabrane. Wiedział to. Tylko nie mógł dojść, co to było, a im bardziej
starał się sobie przypomnieć, tym bardziej bolała go głowa.
Podszedł do drzwi.
Naprawdę potrzebował urlopu.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
44
44
44
44
BYĆ MOśE NIE BYŁ TO NAJLEPSZY POMYSŁ, uznał Furiath, przystając w
przejściu obok swej sypialni w rezydencji Bractwa. W końcu gospodarze i tak byli zajęci,
więc nie mógł się jeszcze do nikogo zwrócić. Ale sprawy nie przedstawiały się dobrze.
Bzdura.
Na krawędzi łóżka siedziała Cormia z zasłoniętymi piersiami, a oczy jej wyglądały jak
dwie kulki. Była w takim szoku, że chciał ją zabrać z powrotem na Drugą Stronę, ale nic
lepszego jej tam nie czekało. Nie chciał, aby spotkała się z plutonem egzekucyjnym
przełożonej. Trzeba było jakoś temu zaradzić.
– Gdybyś czegoś potrzebowała, to jestem w pokoju obok. – Wychylił się i wskazał na
lewo. – Liczę na to, że możesz tu zostać jeden dzień lub coś około tego i trochę
odpocząć. Miej chwilę czasu dla siebie. Dobrze?
Skinęła, jasne włosy opadały jej na ramiona. Podobał mu się ten kolor, zwłaszcza w
przyćmionym świetle lampki nocnej. Przypominał wypolerowane drewno sosnowe, lśniące i
żółte.
– Chciałabyś coś zjeść? – Gdy potrząsnęła głową, podszedł do telefonu i położył na
nim rękę.
– Jeśli zgłodniejesz, po prostu wybierz gwiazdkę i cztery, a ja zaprowadzę cię do
kuchni. Cokolwiek będziesz chciała, przyniosą ci.
Powędrowała wzrokiem dookoła, potem zatrzymała się na nim.
– Jesteś tu bezpieczna, Cormio. Nic złego ci się nic stanie.
– Furiath? Wróciłeś? – W dobiegającym zza drzwi głosie Belli słychać było
zaskoczenie i ulgę jednocześnie.
Serce mu zamarło. Był skończony. I to przez kogoś, komu najbardziej obawiał się
wyjaśnić całą sprawę. Ona była gorsza niż Ghrom.
Zebrał się w sobie, zanim zdołał na nią spojrzeć.
– Tak, wróciłem, ale tylko na chwilę.
– Myślałam, że wróciłeś... Och, witaj. – Bella spostrzegła Cormię i uśmiechnęła się do
niej. – Mam na imię Bella. A ty jesteś...?
Gdy nie doczekała się odpowiedzi, Furiath powiedział:
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– To jest Cormia. Ona jest Wybranką, z którą... zaprzyjaźniłem się. Cormia, to jest
Bella.
– Cormia wstała i pokłoniła się tak nisko, że włosami prawie zamiotła podłogę:
– Wasza Wysokość.
Bella oswobodziła swą dłoń z uścisku:
– Miło mi cię poznać, Cormio. Ale proszę, w tym domu nie zachowujemy się tak
ceremonialnie.
Cormia wyprostowała się i przytaknęła.
Potem zapanowała niezmiernie długa cisza.
Furiath przełknął ślinę. Nie wyszło chyba aż tak niezręcznie.
Cormia wpatrywała się w tamtą kobietę i bez słów potrafiła poznać całą jej historię. Więc
dlatego Najsamiec nie chciał się parzyć. To była kobieta, której naprawdę pragnął. Widać to
było po jego błądzącym za nią wzroku, obniżającym się głosie i tym, jak jego ciało rozpalało
się na jej widok.
Poza tym spodziewała się dziecka.
Cormia przeniosła wzrok na Najsamca. Spodziewała się dziecka, ale to nie on był ojcem.
Patrzył na nią z tęsknotą, a nie jak na swą własność.
Ach tak, więc dlatego wkroczył do akcji, kiedy syn Krhviopija zmienił swe zamiary.
Najsamiec chciał zapomnieć o tej kobiecie, ponieważ tak bardzo jej pragnął, a nie była mu
ona pisana.
Przestępował z nogi na nogę, spoglądając przez pokój. Potem uśmiechnął się lekko:
– Ile minut straciłaś?
Kobieta... Bella... odwzajemniła uśmiech:
– Jedenaście.
– Nie lada wycieczka na dół do holu. Pewnie chciałabyś już tam iść.
– Nie zajmie mi to aż tak wiele czasu.
Dwie pary wpatrzonych w siebie oczu. Uczucie i smutek promieniowały blaskiem wokół
niej. A lekkie rumieńce na jego policzkach mówiły, że nie była to zwykła miłość.
Cormia podciągnęła kawałek szaty aż do policzka, zasłaniając szyję.
– Co będzie, jeśli odprowadzę cię do twojego pokoju? – zapytał Furiath, zbliżając się
do Belli i oferując jej swe ramię. – Tak czy owak, chciałbym zobaczyć się z Z.
Bella przewróciła oczami.
– To tylko wymówka, naprawdę chcesz iść ze mną do łóżka.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Cormia drgnęła, a Najsamiec zaśmiał się, mrucząc:
– Tak, właściwie tak. Więc wszystko w porządku?
Dziewczyna zachichotała i chwyciła go pod łokieć. Powiedziała cicho miękkim głosem:
– Wszystko w porządku. Szczególnie z tobą... naprawdę dobrze się składa. Tak się
cieszę, że tu jesteś, odkąd... odkąd po prostu jesteś.
Rumieniec na jego policzkach pojaśniał. Spojrzał na Cormię.
– Pójdę ją ułożyć do snu, a potem znów będę w swoim pokoju, gdybyś czegoś
potrzebowała, dobrze?
Cormia przytaknęła i obserwowała zamykające się za nimi drzwi.
Pozostawiona samej sobie, znów usiadła na łóżku.
Droga Pani Kronik... Poczuła się maleńka. Maleńka na wielkim materacu. Maleńka w
przestronnym pokoju. Maleńka wobec otaczających ją kolorów i struktur.
Ale sama tego chciała, czyż nie? Przyglądając się ceremonii, myślała, że właśnie tego
chce.
Nie udało jej się tylko stać niewidzialną.
Rozglądając się po pokoju, nie była w stanie pojąć, gdzie się znajduje i już tęskniła za
swoją małą, jasną przestrzenią po Drugiej Stronie.
Kiedy przyszli z zaświatów, zabrali coś z sąsiedniej komnaty, coś, co według niego było
jego własnością. Pierwszą myślą, jaka przyszła jej do głowy, było uświadomienie sobie, jak
bardzo podobał jej się ten zapach. Trochę jak zapach dymu, dość ostry... od razu zaczął jej się
z nim kojarzyć. Kolejną myślą było to, że przesyt kolorów, struktur i form był przytłaczający.
Ale to było wtedy, zanim wyprowadził ją na korytarz, a ona była zupełnie przybita.
Prawdę mówiąc, mieszkał w pałacu, gdzie hol był wielkości największej świątyni po Drugiej
Stronie. Nie mogła oderwać oczu od wysokich sklepień z malowidłami przedstawiającymi
wojowników, tak kunsztownymi jak drogocenne klejnoty. Kiedy wychylała się przez
balustradę, widok mozaikowej posadzki poniżej przyprawiał ją o zawrót głowy.
Była zdumiona, gdy zaprowadził ją do pokoju, w którym obecnie przebywała.
Nie czuła już trwogi. Teraz była w szoku pod wpływem przesytu otaczających bogactw.
Po tej stronie powietrze było rzadkie, pełne obcych zapachów, co drażniło jej nos. Poza tym
przemieszczało się jednostajnie. Na twarzy i na włosach odczuwała prądy powietrza, również
na szacie, którą się osłaniała.
Rzuciła spojrzenie w kierunku drzwi. Dochodziły stamtąd dziwne dźwięki. Cała
rezydencja skrzypiała, co i raz słyszała jakieś odgłosy.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Skulona, podwinęła pod siebie stopy i spojrzała na zdobiony stolik stojący na prawo od
łóżka. Nie była głodna, ale nie wiedziała, jak poprosić o jedzenie w razie potrzeby. I nie miała
też pojęcia, jak użyć tego czegoś, co on nazywał telefonem.
Za oknami rozległ się niepokojący ryk, więc nadstawiła uszu. Czy po tej stronie żyły
smoki? Czytała o nich i mimo zapewnień Furiatha, że jest całkowicie bezpieczna,
zaniepokoiła się. Może czyhają tu jednak niebezpieczeństwa, z których nie zdaje sobie
sprawy.
A może to tylko wiatr? Właściwie sama nie była pewna, mogła się przecież pomylić.
Chwyciła satynową poduszkę z frędzlami. Przyciskając ją do swej piersi, głaskała
jedwab, próbując w ten sposób się uspokoić.
„To była kara”, pomyślała. Czuła się coraz bardziej przybita. To dlatego, że dobrowolnie
opuściła Drugą Stronę.
Jej modlitwy zostały wysłuchane. Chciała przecież znaleźć się w tym miejscu.
A teraz jedyne, czego pragnęła, to wrócić do domu.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
45
45
45
45
JANE SIEDZIAŁA W KUCHNI, trzymając przed sobą kubek. Słońce właśnie
wschodziło, słabe promienie przedzierały się już przez gałęzie drzew. Vrhedny wyszedł jakieś
dwadzieścia minut temu, ale wcześniej zrobi! jej kakao, które właśnie kończyła pić.
Bardzo za nim tęskniła, pomimo że tej nocy spędzili ze sobą tak wiele czasu. V wrócił do
niej po rozmowie z Mannym i dodał jej otuchy wiadomością, że szef nadal żyje i jest cały i
zdrowy. Potem otoczył ją ramionami, przeniósł na łóżko i zaczęli się kochać. Zrobili to dwa
razy.
Wyszedł dosłownie przed chwilą, ale żeby czas tak bardzo jej się nie dłużył, słońce
musiałoby tylko wschodzić i zachodzić. Tymczasem będzie na niego czekała godzinami.
Oczywiście mogła zadzwonić albo napisać maila, mogli też wpaść na siebie nocą. To
jednak nie było to samo. Chciała zasypiać przy nim i spędzać z nim więcej czasu, a nie tylko
kilka godzin, które dla niej znajdzie przed walką albo powrotem do swego domu.
A ze względów logistycznych... czy powinna wykorzystać możliwość przeniesienia się
do Columbii? Byłaby znacznie dalej od niego, ale czy to miało znaczenie? Mógł przybyć
wszędzie, w każdej chwili. Wciąż jednak tak daleka przeprowadzka nie wydawała się dobrym
pomysłem. Poza tym raz już został postrzelony, więc jeżeli będzie jej potrzebował? Nie
mogłaby mu wtedy pomóc.
Do tego wszystkiego dochodził jeszcze pomysł prowadzenia własnej pracowni. Jak w
takim razie miałaby go zrealizować? Zdolności przywódcze były jej główną cechą charakteru,
a podróż do Columbii kojarzyła jej się z wyzwaniem, nawet jeśli miałoby minąć pięć lat albo
coś około tego, zanim zostałaby szefem.
Pod warunkiem, że wciąż byliby nią zainteresowani i że w ogóle dostałaby tę pracę.
Jane spojrzała na kubek z chłodnym już kakao.
Pomysł, który wpadł jej do głowy, był niedorzeczny. Absolutnie niedorzeczny. Dlatego
zaraz przestała o tym myśleć.
Wstając od stołu, włożyła kubek do zmywarki, a następnie poszła pod prysznic. Pół
godziny później wyjeżdżała już z garażu, lecz zaraz natknęła się na minivana, który skręcał na
sąsiedni podjazd.
Rodzina. Wspaniale.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Na szczęście szybko dostała się do centrum. Na Trade Street ruch był niewielki, trafiała
na same zielone światła, zatrzymała się dopiero na czerwonym naprzeciwko biur „Caldwell
Courier Journal”.
Kiedy stanęła, rozległ się dźwięk jej komórki. Z pewnością dzwonili z biura obsługi
abonenta.
– Whitcomb – przedstawiła się.
– Witam, pani doktor. Mówi pani facet.
Uśmiechnęła się zmieszana:
– Hej.
– Hej. – W słuchawce dało się słyszeć stłumiony szelest, zupełnie taki sam, jaki
rozlegał się, gdy V przewracał się w łóżku. – Gdzie jesteś?
– W drodze do pracy. A ty?
– Właśnie leżę na plecach.
Och, Boże, wyobraziła sobie, jak cudownie wyglądał w swych czarnych szatach.
– Więc... Jane?
– Tak?
Jego głos się obniżył.
– Co masz na sobie?
– Fartuch lekarski.
– Mmmm. Seksownie.
Zaśmiała się.
– Wyglądam prawie tak, jakbym miała na sobie worek.
– Nieprawda. Wcale nie. Pasuje ci ten strój.
– A co ty masz na sobie?
– Nic... I niech pani zgadnie, gdzie trzymam rękę.
Światło się zmieniło i Jane musiała przypomnieć sobie, że prowadzi samochód.
Wstrzymując oddech, zapytała:
– Gdzie?
– Pomiędzy nogami. Zgadnij na czym?
Och... najdroższy... Boże. Naciskając pedał gazu, zapytała:
– Na czym?
Odpowiedział, a ona o mały włos nie wjechała w zaparkowany na poboczu samochód.
– Vrhedny...
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Niech mi pani powie, co mam zrobić, pani doktor. Niech mi pani powie, co mam
zrobić z moją ręką.
Jane przełknęła ślinę, zjechała na pobocze... i udzieliła mu szczegółowych wskazówek.
Furiath nasypał tytoniu, polizał papier i skręcił papierosa. Kiedy go zapalił, oparł się o
poduszki. Ubrany w swój ulubiony jedwabny szlafrok w królewskich kolorach – niebieskim i
purpurowym odstawił protezę i oparł ją o stolik nocny.
Wreszcie się uspokoił po powrocie do domu. pogodził się też z Bellą, a teraz relaksował
się przy skręcie.
Spotkanie z przełożoną bardzo wytrąciło go z równowagi.
Kobieta pojawiła się w rezydencji około pół godziny po tym. jak przybył wraz z Cormią
z Drugiej Strony. Furiath zabrał ją do biblioteki i przed obliczem Ghroma wytłumaczył, że
wszystko poszło tak jak powinno teraz jednak zmienił zdanie i chciał wrócić na trochę do
siebie.
Przełożona nie była tym zachwycona Wyniosłym tonem oznajmiła, że jako
reprezentująca Wybranki, pomimo wszelkich zapewnień ze strony Najsamca. żąda spotkania
z Cormia w celu wyjaśnienia, co naprawdę wydarzyło się w świątyni – czy ceremonia została
zakończona, czy też nie.
Furiathowi od razu się nie spodobała, jej przenikliwe spojrzenie zdradzało nieczyste
zamiary wobec Cormii.
Nie mógł do tego dopuścić. Z uśmiechem na twarzy przypomniał tej dziwce, że jako
Najsamiec nie jest jej poddanym i dlatego razem z Cormią wróci na Drugą Stronę. Kiedy
przyjdzie na to czas. Ani chwili wcześniej.
Wiedziała, że ma ją w garści, jej oczy zapałały nienawiścią.
Niech idzie, gdzie chce, najchętniej wysłałby ją do piekła. Nie był pewien, jak to zrobić,
ale absolutnie nie chciał tu kogoś takiego. Była zbyt podła.
Furiath zaciągał się dymem. Nie wiedział, jak długo Cormia może z nim zostać. Chryste,
był w stu procentach pewien. że dziewczyna bardzo pragnie wrócić. A wiedział, że nie może
jej do niczego zmuszać, sama musi zadecydować, kiedy ta chwila nastąpi
A co z nim? No tak... część jego chciała wydostać się z tej rezydencji, ale Cormia
powinna na razie tu przebywać. Albo wspólnie udadzą się na Drugą Stronę i zostaną tam
razem.
Wypuścił dym i niedbale potarł prawą nogę poniżej kolana. tam gdzie pozostał kikut, jak
zwykle nad ranem odczuwał w niej ból.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Nagle ktoś zastukał do drzwi.
– Proszę.
Drzwi uchyliły się powoli, więc już wiedział, kto za nimi stoi.
– Cormia? To ty? – Usiadł, podciągając kołdrę na nogi,
Zza drzwi wychyliła się tylko jej jasna głowa.
– Wszystko w porządku?
Potrząsnęła głową i zapytała w Starym języku:
– Jeżeli to nie urazi Jaśnie Pana. czy wolno mi wstąpić do komnaty Waszej
Wysokości?
– Oczywiście, że możesz wejść i nie musisz zwracać się do mnie w ten sposób.
Wsunęła się do środka, zamykając za sobą drzwi. Opatulona białymi szatami wydawała
się tak krucha, przypominała raczej dziecko niż kobietę, którą w rzeczywistości była.
– Co się stało?
Zamiast odpowiedzieć, stała milcząc, ze wzrokiem wbitym w podłogę.
– Cormio, odezwij się. Powiedz, o co chodzi. Pochyliła się nisko i przemówiła z tej
pozycji:
– Jaśnie Panie, jestem...
– Bez tych ceregieli, proszę. – Chciał zejść z łóżka, ale zdał sobie sprawę, że nie
założył protezy. Cofnął się na poprzednie miejsce, nie będąc pewnym, jak by się
poczuła, gdyby zauważyła, że jest kaleką. – Po prostu powiedz, czego potrzebujesz?
Odchrząknęła.
– Jestem ci bliska, prawda?
– O, tak.
– Więc nie sądzisz, że powinnam przebywać w twej komnacie?
Zdziwiony uniósł brwi.
– Myślałem, że będzie dla ciebie lepiej, jak dostaniesz oddzielny pokój.
– Och.
Zmarszczył czoło. Wcale nie chciała z nim zostać.
Po dłuższej chwili pomyślał, że jednak tak. Czuł się cholernie niezręcznie, mówiąc:
– Jeśli chcesz... możesz tu zostać. Możemy przynieść dodatkowe łóżko.
– A co jest nie tak z tym?
Chciała dzielić z nim łóżko? Dlaczego? Ale niech tak będzie.
– Cormio, nie musisz przejmować się przełożoną ani innymi, którzy myślą, że nie
spełniasz swego obowiązku. Nikt nie ma zamiaru dowiadywać się, co tutaj robisz.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– To nie o to chodzi. Ten wiatr... Przynajmniej mam nadzieję, że to wiatr... Słychać go
w domu, prawda?
– Tak, zanosi się na burzę. Ale ściany są solidne, kamienne.
Myślał, że jeszcze coś powie, o coś go zapyta, a kiedy tak się nie stało, zrozumiał nagle,
jak wygląda ta cala sytuacja. Był idiotą. Zabrał ją z jedynego świata, jaki znała, i sprowadził
w zupełnie obcy. Tutaj otaczały ją rzeczy, które dla niego były oczywiste. Ale jak ona mogła
się czuć bezpiecznie, skoro nie rozróżniała, co może być groźne, a co nie?
– Słuchaj, chcesz tu zostać? Ze mną nic ci nie grozi. – Rozejrzał się, szukając miejsca,
gdzie by rozstawić łóżko polowe. – Wystarczająco dużo tu miejsca na drugie łóżko.
– To łóżko mi odpowiada.
– Dobrze, więc ja prześpię się na polowym.
– Dlaczego?
– Ponieważ wolałbym nie spać na podłodze.
Od okien nieźle ciągnęło, mógłby się przeziębić.
– Ale to łóżko jest wystarczająco duże dla nas obojga. Furiath spojrzał na nią z
niedowierzaniem. –Ach... tak.
– Powinniśmy je dzielić. – Wciąż miała spuszczone oczy, ale w jej głosie było coś
niezwykle przekonującego. – I powinnam im w końcu o tym powiedzieć.
A więc o to chodziło.
– W porządku.
Położyła się przy nim. Opatuliła się pościelą i ułożyła się twarzą do niego. Tego się nie
spodziewał, zwłaszcza że udawała sen.
Furiath wypalił cygaro i pomyślał, że musi jakoś wybrnąć z tej sytuacji.
Absurd.
Prędzej czy później będzie musiała poznać prawdę o jego nodze.
Odsunął kołdrę, zamocował protezę i wstał. Słysząc jej oddech przechodzący w lekki
świst i czując na sobie jej spojrzenie, pomyślał, jak bardzo musiała być przerażona. Jako
Wybranka przyzwyczajona była przecież do doskonałości.
– Nie mam nogi, ale to żaden problem.
Miał na myśli fakt, że jego proteza była idealnie dopasowana i doskonale spełniała swoją
funkcję.
– Zaraz wracam.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Poczuł ulgę, zamykając za sobą drzwi od łazienki. Spędził tam więcej czasu niż
zazwyczaj, czyszcząc zęby i zajmując się osobistą toaletą. Kiedy zaczął przestawiać waciki
do czyszczenia uszu i lekarstwa w szafce, pomyślał, że czas wrócić do sypialni.
Kiedy otworzył drzwi, leżała dokładnie tak samo jak przedtem, na brzegu łóżka,
wlepiając w niego wzrok.
Gdy przechodził przez pokój, pragnął, aby wreszcie przestała tak na niego patrzeć,
szczególnie w chwili, gdy zdejmował protezę. Nakrywając się kołdrą, próbował się uspokoić.
Jednak tak się nie dało. Marzł przykryty tylko do połowy.
Rzucał przelotne spojrzenia na rozciągnięty między nimi materac wielkości boiska do
piłki nożnej. To taka przestrzeń, jakby Cormia znajdowała się w innym pokoju.
– Zaraz zgaszę światło.
Uniosła głowę znad poduszek, a następnie znowu ją opuściła. Zgasił lampkę... i głębiej
wślizgnął się pod kołdrę.
Leżał sztywno obok niej w ciemnościach. Boże... Nigdy wcześniej z nikim nie spał.
Właściwie tylko raz, na prośbę Belli, z V i Butchem, ale to dlatego, że oni byli nieprzytomni.
Poza tym byli mężczyznami, podczas gdy... no tak, Cormia nie była mężczyzną.
Wziął głęboki oddech. Pachniała jaśminem. Kiedy zamknął oczy, myślał o tym, że
chciałby, aby była zwykłym śmiertelnikiem jak on. Zapowiadał się długi dzień. Powinien
jednak uprzeć się przy łóżku polowym.