46
46
46
46
– VRHEDNY, CZY MÓGŁBYŚ PRZESTAĆ SIĘ TAK UŚMIECHAĆ? Zaczynasz działać
mi na nerwy.
V pokazał Butchowi środkowy palec i wrócił do swojej kawy. Zbliżała się noc, a to
znaczyło, że... za dwadzieścia osiem minut... będzie wolny.
Poza tym jego myśli krążyły już gdzie indziej. Zamierzał udać się do domu Jane i
sprawić jej jakąś romantyczną niespodziankę. Nie był pewien, co by to mogło być, może
jakieś kwiaty albo coś w tym stylu. Przyniesie kwiaty i zainstaluje system bezpieczeństwa.
Najlepszy dowód miłości to podarowanie czujników ruchu.
Boże, naprawdę był zbity z tropu.
Powiedziała, że wróci do domu około dziewiątej, więc wymyślił, że przystroi trochę jej
sypialnię i zostanie z nią do północy.
Z wyjątkiem tych pięciu godzin, które miały mu zająć poszukiwania.
Butch przeglądał dział sportowy w gazecie, naraz przechylił się w kierunku Marissy,
pocałował ją w ramię, i znów wrócił do czytania. Zerknęła na niego znad papierkowej roboty,
jaką wykonywała dla Azylu, pogładziła go po ramieniu i także wróciła do pracy. Na jej szyi
widać było świeży ślad po pieszczotliwym ugryzieniu, a wyraz twarzy zdradzał, że jest
bardzo zadowolona.
V drgnął i spojrzał na stojący przed nim kubek kawy. Pomyślał, że między nim a Jane
nigdy tak nie będzie, gdyż nigdy razem nie zamieszkają. Nawet gdyby opuścił Bractwo, nie
będzie mógł z nią przebywać za dnia ze względu na światło dzienne, a ona nie mogła się tu
przenieść. Nie chciał jej narażać: To, że wiedziała o istnieniu jego rasy, było wystarczająco
ryzykowne. Wszystko, co dotyczyło Bractwa, mogło spowodować jakieś niebezpieczeństwo.
Obejmując dłońmi kubek i huśtając się na krześle, V cały czas martwił się o przyszłość.
Było im razem dobrze, ale te przymusowe rozłąki źle na nich wpływały. Już czuł się spięty na
myśl, że w nocy będzie musiał ją zostawić.
Chciał jej bliskości dwadzieścia cztery godziny na dobę, przez siedem dni w tygodniu.
Sam jej głos w telefonie mu nie wystarczał, chociaż taki kontakt był lepszy niż żaden. Ale czy
mieli jakieś inne wyjście?
Znowu rozległ się szelest papieru przypominający, że Butch właśnie teraz koncentrował
się na gazecie. Chryste, w jaki on okropny sposób obchodził się z gazetami, zawsze je gniótł.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
To samo było z magazynami. Butch wcale ich nie czytał, a jednak zawsze były podarte, jak
tylko dostały się w jego ręce.
Butch ponownie zerknął na Marissę, a V już wiedział, że tych dwoje zaraz opuści
kuchnię i wcale nie dlatego, że skończyli już pić kawę.
Zabawne, potrafił przewidzieć, co się za chwilę wydarzy, i nie dlatego, że usłyszał
kolejne westchnienie, ani dlatego, że czytał w ich myślach. Feromony Butcha wyraźnie
działały na Marissę. To było tak, jakby V już ich widział zamykających się w spiżarni czy
tylnej sypialni w Bunkrze. Potrafił jedynie odczytywać myśli Jane, ale nie zawsze. Podrapał
się po piersi i pomyślał o tym, co powiedziała Pani Kronik... że jego wizje i prorocza
zdolność nie były zbyt jasne z powodu tego, czego zaznał w swym życiu. No i że mogły w
każdej chwili powrócić. Rzecz w tym, że teraz miał Jane, więc czy to nie była już przeszłość?
Znalazł swoją kobietę. Był z nią. Koniec tej historii.
Napił się kawy. Podrapał się po piersi.
Nocny koszmar powrócił tego ranka.
Po tamtym zdarzeniu, kiedy nie mógł oddać już więcej strzałów, zdecydował, że coś w
tym musi być. Podświadomie wyczuwał, że jego życie wciąż pozostaje pod jakąś kontrolą. I
że zakochał się wcale nieprzypadkowo.
To musiało się wydarzyć. Z jakiegoś powodu musiało.
– Dziesięć minut – wyszeptał Butch do ucha Marissy. – Dasz mi choć dziesięć minut,
zanim pójdziesz? Proszę, kochanie...
V przewrócił oczami zirytowany z powodu tych głupawych zalotów. To był znak, że
jeszcze nie pozbył się testosteronu.
– Kochanie... mogę?
V chwycił kubek.
– Marissa, możesz rzucić czymś w tego gnojka? To mizdrzenie się działa mi na nerwy.
– Może znajdzie się trochę czasu. – Marissa chowała papiery ze śmiechem, potem
rzuciła Butchowi znaczące spojrzenie. – Dziesięć minut i lepiej zacznij już je odliczać.
Butch zerwał się z krzesła, jakby ktoś je podpalił.
– Muszę zawsze?
– Mmmm... Tak, musisz.
Kiedy ich usta zetknęły się w pocałunku, V prychnął:
– Bawcie się dzieciaki gdzie indziej.
Właśnie wyszli, gdy nagle wparował Zbihr.
– Cholera... cholera... cholera... – sapał.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Co się dzieje, mój bracie?
– Mam prowadzić zajęcia, a jestem już spóźniony.– Zbihr chwycił kawałek rogala,
wyjął udko indyka z lodówki i ćwiartkę lodów z zamrażarki. – Cholera.
– To jest twoje śniadanie?
– Zamknij się. To prawie jak kanapka z indykiem.
– Nie licząc majonezu.
– Cokolwiek. – Skierował się do wyjścia. – A przy okazji, Furiath znów tu jest i
przyprowadził ze sobą tę Wybrankę. Lepiej, żebyś wiedział, żebyś się nie zdziwił,
widząc tu szwendającą się dziewczynę.
Cóż za niespodzianka.
– Jak on się miewa?
Zbihr milczał przez chwilę.
– Nie mam pojęcia. Trudno się z sukinsynem dogadać.
– Coś podobnego. A ty jesteś kandydatem do The View?
– Zaraz po tobie.
– Niesamowite. – V pokręcił głową. – Człowieku, jestem jego dłużnikiem.
– Tak, jesteś. Wszyscy jesteśmy.
– Zaczekaj, Z. – V rzucił mu łyżeczkę. – Z pewnością będziesz jej potrzebował.
Z chwycił ją w locie.
– O, dzięki. Bella wciąż chodzi mi po głowie, czujesz to?
Zamknął za sobą drzwi.
Rozkoszując się ciszą, jaka nastała, V ze spokojem szykował sobie coś do picia. Kawa
zdążyła już wystygnąć, jeszcze parę minut i zrobiłaby się lodowata. Zupełnie nie do wypicia.
Tak... Doskonale wiedział, co znaczy myśleć w kółko o kobiecie.
Wiedział to z własnego doświadczenia.
Cormia czuła, jak Furiath bez przerwy wierci się w łóżku.
Trwało to godzinami. Przez cały dzień nie zmrużyła oka i była pewna, że on też.
Wreszcie przestał się przewracać z boku na bok.
Mamrotał coś o chłoście. Wyglądało to tak, jakby wciąż było mu niewygodnie, więc
martwiła się, że to wszystko przez nią... Chociaż nie wiedziała, w jaki sposób miałaby mu
przeszkadzać. Łoże było obszerne.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
To było dziwne uczucie. Dawał jej szczęście samą swą obecnością. Fakt, że leżał po
drugiej stronie łoża, sprawiał jej prawdziwą przyjemność. Czuła się przy nim bezpiecznie,
chociaż prawie go nie znała.
Najsamiec znów się poruszył, jęknął i...
Cormia podskoczyła, kiedy jego ręka znalazła się na jej ramieniu.
On również. Z jego gardła wydobył się niski pomruk, a następnie uniósł dłoń i ponownie
ją opuścił, jakby chciał sprawdzić, co takiego leży przy nim w łóżku.
Spodziewała się, że się wycofa.
Jednak się myliła.
Zastygła w bezruchu, gdy znowu jęknął dość donośnie i wydobywając rękę spod kołdry,
dotknął jej ramienia, a następnie talii. Miała wrażenie, że przechodzi jakiś test Przysunął do
niej swe potężne udo, poczuła, jak coś ciężkiego przygniotło jej biodro. Przesuwał rękę
wzdłuż jej ciała i zanim się zorientowała, zsunął okrywającą ją szatę.
Mruczał coraz głośniej, przyciągając ją do siebie. Zaparło jej dech w piersiach, ale nie
było czasu na jakąkolwiek reakcję. Przyłożył swe usta do jej szyi, całował delikatnie jej skórę,
aż robiło jej się gorąco. Naraz jego biodra zaczęły się poruszać. Płynne ruchy w przód i w tył
sprawiały, że poczuła mrowienie między nogami. Coś się w nią wciskało.
Bez ostrzeżenia otoczył ją ramionami, odwrócił na plecy, a jego wspaniałe włosy opadły
na jej twarz. Wsunął swe grube udo między jej uda, wciskał się w nią i wysuwał, głaskał jej
ciało, a ona wiedziała, że właśnie uprawia z nią seks. Był wielki w porównaniu z nią, lecz nie
czuła się wzięta przemocą i wcale jej to nie przerażało. Cokolwiek działo się między nimi, to
było to, czego sama pragnęła. Coś... czego pożądała.
Ostrożnie położyła swe dłonie na jego plecach. Miał potężne mięśnie, które napinały się
przy każdym ruchu. Gdy zaczęła go dotykać, mruknął, jakby mu się to podobało, więc
zastanawiała się, co może odczuwać, gdy ona tak gładzi jego nagą skórę.
Pochylił się w jedną stronę, ujął jej dłoń i położył między ich ciałami.
Oboje ciężko oddychali, łącząc się w jedność. Rozkoszowała się bijącym od niego
ciepłem, jego wielkim, jędrnym ciałem... a także gładkością jego skóry... i siłą, jaka w nim
drzemała. Chwyciła go gwałtownie, czując jakby ogień rozpalający ją od środka.
A wtedy on krzyknął, wykonał ruch biodrami do przodu i wierzgnął nogami. Chwilę
później coś ciepłego i gęstego wytrysnęło na jej brzuch.
Och, święta Panienko, czyżby go zraniła?
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Furiath obudził się, siedząc okrakiem na Cormii, która trzymała w ręku jego członek.
Przeżywał właśnie wspaniały orgazm. Próbował powstrzymać swe ciało przed miotającymi
nim spazmami, ale nie udawało mu się to nawet wtedy, kiedy zdał sobie sprawę z tego, że
wytryskuje wprost na nią.
Gdy doznania minęły, stoczył się gwałtownie na łóżko. A potem było już tylko gorzej.
– Bardzo przepraszam – powiedziała, gapiąc się na niego przerażona.
– Za co? – Cholera, jego głos zabrzmiał ostro. A to przecież on powinien ją przeprosić.
– Zraniłam cię... zacząłeś krwawić.
O słodki Jezu.
– Ależ... to nie była krew.
Odrzucił na bok kołdrę, chcąc wstać, ale zaraz zdał sobie sprawę z tego, że jest zupełnie
nagi i musi przeszukać łóżko, aby znaleźć swój szlafrok. Zarzucił go szybko na siebie i
pognał do łazienki po ręcznik.
Kiedy wrócił, mógł sobie tylko wyobrazić, jak bardzo chciała to z siebie powycierać.
Nieźle namieszał i nabałaganił.
– Pozwól mi... – Chwycił szatę leżącą na podłodze. O nie, ona też była naga. Świetnie.
– Może powinnaś się wytrzeć.
Rozejrzał się dookoła, w końcu podał jej ręcznik.
– Weź.
Kątem oka obserwował, jak niezdarnie wyciera się pod pościelą i ogarnęło go
obrzydzenie do samego siebie. Jezu... Jaki z niego rozpustnik. Zbałamucił nieszczęsną
samicę.
Kiedy oddawała mu ręcznik, powiedział:
– Nie możesz ze mną zostać. To nie w porządku. Musisz mieć oddzielny pokój.
Nastała chwila ciszy, zanim się odezwała:
– Tak, panie.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
47
47
47
47
GDY ZAPADŁA NOC, John przebywał w podziemnej sali gimnastycznej na treningu.
Trzymając sztylet w prawej dłoni, przybrał pozę pełnej gotowości. Kiedy Zbihr zagwizdał,
John i cała reszta wykonali ćwiczenie: cios w kierunku klatki piersiowej przeciwnika, cięcie
pod kątem, krok naprzód 1 dźgnięcie poniżej mostka.
– John, pozostań czujny!
Cholera, znowu wszystko spieprzył. Czując się kompletnym, bezużytecznym
nieudacznikiem, próbował znaleźć rytm w tej sytuacji, ale nie potrafił wyważyć ciężaru ciała i
nic mu nie wychodziło.
– John, przestań! – Zbihr stanął za nim, chwycił go za ramiona i pokazał, w jaki
sposób ma wykonywać ruchy. Ciągle powtarzała się ta sytuacja. – Przyjmijcie pozycję
gotowości!
John rozluźnił się, zaczekał na gwizdek... i znów mu nie wyszło.
W chwili, kiedy Zbihr przechadzał się w pobliżu, John nie był w stanie spojrzeć bratu w
oczy.
– Nie poddawaj się, próbuj dalej. – Z chwycił ostrze i włożył je w lewą dłoń Johna.
John pokręcił głową. Był praworęczny.
– Chociaż spróbuj. Ćwiczymy dalej!
Kolejna pozycja gotowości. Kolejny gwizdek. I kolejny pieprzony zawód.
Ale tym razem nie było zawodu. Naraz ciało Johna, jakby za dotykiem czarodziejskiej
różdżki, zachowało się jak naciągnięta struna. Wszystkie jego członki współgrały ze sobą,
ułożyły się tak, jak powinny. Wykonał idealne ruchy sztyletem.
Po zakończeniu treningu na jego twarzy pojawił się uśmiech. Do czasu, póki nie natknął
się na spojrzenie Z. Brat dziwnie się w niego wpatrywał, jednak po chwili jakby się
opamiętał.
– Lepiej, John. Znacznie lepiej.
John spojrzał na ostrze trzymane w dłoni. Przyszło mu do głowy bolesne wspomnienie,
gdy odprowadzał Sarelle do samochodu, kilka dni przed tym, jak została zabita. Będąc u jej
boku, żałował, że nie ma sztyletu, brakowało mu poczucia jego ciężaru w dłoni. Wtedy to
była jego prawa dłoń. Dlaczego więc zmiana dała efekt?
– Zaczynamy znowu! – zawołał Z.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Powtórzyli cały zestaw ćwiczeń dwadzieścia trzy razy, potem pracowali nad następnym,
który obejmował klęknięcie i gwałtowny wyskok. Z pilnował, aby trzymali linię, zachowali
odpowiednią postawę itd.
Nie musiał już poświęcać specjalnej uwagi Johnowi, który wreszcie załapał, o co w tym
wszystkim chodzi.
Po zajęciach John ruszył do szatni, ale Z go zawołał i zaprowadził do magazynu sprzętu,
gdzie między innymi trzymane też były sztylety.
– Odtąd tego będziesz używał. – Z wręczył Johnowi sztylet z niebieską rękojeścią. –
Przeznaczony do lewej dłoni.
John wypróbował go i poczuł się nawet silniejszy. Już miał zamiar podziękować bratu,
gdy zauważył coś dziwnego. Z przyglądał mu się ze zmarszczonym czołem, zupełnie tak
samo jak tam, na sali.
John wetknął ostrze za pasek od kimona i zapytał:
O co chodzi? Nie trzymam właściwej pozycji?
Z podrapał się w rękę w miejscu, gdzie miał wytatuowaną czaszkę.
– Lepiej mnie zapytaj, ilu jest leworęcznych wojowników.
John wstrzymał oddech, ogarnęło go jakieś dziwne uczcie.
Ilu?
– Znany był tylko jeden. Zapytaj mnie, kto to był.
No więc kto?
– Hardhy. H był leworęczny.
John wpatrywał się w swoją lewą rękę. Jego ojciec.
– A ty poruszasz się jak on – wymamrotał Z. – Mówiąc szczerze, to niesamowite.
Zupełnie jakbym patrzył na niego.
Naprawdę?
– Tak, miał płynne ruchy jak ty. I w ogóle we wszystkim go przypominasz. – Z klepnął
go w ramię. – Lewy. Bądź tu mądry.
John patrzył, jak brat się oddala, potem znów spojrzał na swoją dłoń.
Nie pierwszy raz zastanawiał się, jaki był jego ojciec. Jaki miał głos. Jak się zachowywał.
Boże, jak bardzo chciał mieć o nim jakieś informacje.
Może któregoś dnia będzie mógł zapytać Zbihra, chociaż obawiał się, że nie wytrzyma
tego emocjonalnie.
Mężczyzna zawsze powinien być twardy. Szczególnie przed obliczem swojego brata.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Jane wjechała do garażu, sypiąc przekleństwami. Jedenasta trzydzieści cztery. Była
spóźniona na spotkanie z V o dwie i pół godziny.
Od samego początku wszystko wskazywało na to, że się spóźni. Już miała na sobie
płaszcz i spakowała torbę, ale zanim wyszła, co rusz pojawiał się ktoś z jakimiś pytaniami.
Potem pogorszył się stan jednej pacjentki, więc musiała ją zbadać, a potem porozmawiać z jej
rodziną.
Napisała Vrhednemu wiadomość, że będzie trochę później Potem wysłała kolejną, gdy
okazało się, że jeszcze musi zostać w szpitalu. Odpisał jej, że nie ma sprawy. Na końcu
zadzwoniła, że podróż do domu zajmie jej dużo więcej czasu ze względu na objazd.
Wysiadła z samochodu podekscytowana myślą, że zaraz zobaczy Vrhednego, ale mimo
wszystko czuła się wyczerpana. Dzień był długi i męczący, a poprzedniej nocy przecież w
ogóle nie spała.
Jak tylko weszła do kuchni, od razu zawołała:
– Przepraszam za spóźnienie!
– W porządku. – jego głos dobiegał z salonu.
Przeszła kawałek dalej... i stanęła jak wryta. W mroku zauważyła Vrhednego siedzącego
na kanapie z nogą założoną na nogę. Obok leżała jego skórzana kurtka, spod której wystawał
bukiet kalii. V był nieruchomy jak posąg.
O cholera.
– Hej – przywitała go, rzucając torbę i płaszcz na stół w jadalni.
– Hej. – Wyprostował nogi i oparł łokcie na kolanach. – Wszystko w porządku w
szpitalu?
– Tak. Po prostu miałam pełne ręce roboty.– Usiadła przy kwiatach. – Są wspaniale.
– Przyniosłem je dla ciebie.
– Naprawdę przepraszam. Zasłonił jej usta dłonią.
– Nie musisz. Mogę sobie wyobrazić, jak to jest.
Zmierzyła go wzrokiem i od razu wiedziała, że nawet nie próbował jej o nic obwiniać;
był tylko rozczarowany. A to sprawiało, że czuła się jeszcze gorzej.
– Wyglądasz na zmęczoną – powiedział. – Myślę, że najlepsze, co mogę zrobić, to
położyć cię do łóżka.
Pochyliła się i pogładziła palcem wskazującym jeden z kwiatów. Podobało jej się to, że
nie przyniósł róż, które były takie przeciętne. Kalie miały rzadko spotykany odcień
brzoskwiniowy. Piękny.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Naprawdę? – Pomimo że na niego nie patrzyła, wiedziała. że się uśmiechnął. – O
czym myślałaś?
– O wszystkim i niczym, lak bardzo chciałabym zasypiać przy tobie każdej nocy.
Nie powiedziała, że odrzuciła możliwość wyjazdu do Columbii i że mogłaby spróbować
zdobyć posadę w Nowym Jorku, związaną nawet z jeszcze większą odpowiedzialnością.
Zgodziłaby się na wszystko, gdyby tylko mogła spędzać więcej czasu z V. Wciąż chciała
dowodzić. ale trzeba włożyć trochę wysiłku, zanim się osiągnie to. czego się pragnie. I A
jeżeli wydaje się. że wszystko tak od razu się uda. to jest to na pewno nieprawda.
Naraz ogarnęło ją ziewanie. Cholera, naprawię była zmęczona.
V wstał i podsunął jej ramię.
– Czas na ciebie Możesz trochę pospać przy mnie.
Pozwoliła, aby ją zaniósł na górę. rozebrał i wsadził pod prysznic. Czekała, aż do niej
dołączy, ale pokręcił przecząco głową.
– Gdybym to zrobił, nie wypuściłbym cię przez następne dwie godziny. – Popatrzył
lubieżnie na jej piersi. – Och... Chryste... Ja tylko... Kurwa, miałem zaczekać na ciebie
na zewnątrz.
Uśmiechnęła się, kiedy zamknął szklane drzwi kabiny prysznicowej, a jego ciemna
sylwetka zaczęła przesuwać się w kierunku sypialni. Dziesięć minut później wykąpana z
wyszorowanymi zębami, założyła koszulkę nocną.
Vrhedny przygotował już łóżko do spania.
– Wskakuj – rozkazał.
– Nienawidzę wykonywania rozkazów – wymamrotała.
– Ale robisz to dla mnie. Wyjątkowo. Ułóż się wygodnie.
Po chwili leżeli już razem w łóżku. Podłożył ramię pod jej głowę i przytulił się do niej, a
ona rozkoszowała się jego zapachem. Czuła ukojenie, gdy gładził ją po plecach.
Po chwili powiedziała w ciemności:
– Straciliśmy dziś pacjentkę.
– Cholera, tak mi przykro.
– Tak... nie było dla niej ratunku. Czasami po prostu o tym wiesz od początku. Ja
wiedziałam. Cały czas bardzo się staraliśmy, zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy,
ale tak naprawdę... Tak naprawdę wiedziałam, że to na próżno.
– To musi być straszne przeżycie.
– Okropne. To właśnie ja musiałam porozmawiać z jej rodziną, ale chociaż dobrze się
stało, że byli w szpitalu, gdy odeszła. A w przypadku mojej siostry? Hannah umarła w
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
samotności. Nie mogę tego znieść. – Jane wyobraziła sobie młodą kobietę, której serce
oddano do transplantacji. – Śmierć jest niesamowita. Wielu ludzi myśli, że to jedna
chwila i po wszystkim, ale bardzo często jest to cały proces. Coś takiego jak zamykanie
sklepu na koniec dnia. Przeważnie możesz się zorientować, że coś jest nie tak, dopóki
nie pogasisz świateł i nie zamkniesz drzwi na kłódkę. Jako lekarz mogę ratować ludzi,
opatrując im rany, przetaczając więcej krwi, czy podając leki. Ale czasami... czasami
właściciel sklepu po prostu wychodzi i nie zatrzymasz go, choćbyś nie wiadomo jak się
starał. – Zaśmiała się z zakłopotaniem – Przepraszam, chyba nie myślisz, że mam
obsesję?
Pogładził ją po twarzy.
– Nie, z pewnością nie masz. Jesteś wspaniała.
– Tylko tak mówisz. – Ziewnęła szeroko.
– Nieprawda, tak myślę. – Ucałował jej czoło – A teraz śpij. Musiała zasnąć, gdyż
jakiś czas później poczuła, jak wstaje.
– Nie odchodź.
– Muszę. Patroluję miasto.
Wstał. Był taki potężny. Ciemne włosy rozświetlało mu wpadające przez okno
przyćmione światło latarni ulicznych.
Uderzyła ją fala smutku, zamknęła więc oczy.
– Hej – pocieszał ją, siadając obok. – Nic z tych rzeczy, Nie smucimy się. Ani ty, ani
ja. Nie smucimy się.
Zaśmiała się cicho.
– Skąd wiedziałeś, co czuję? Może było po mnie widać?
Dotknął koniuszka nosa.
– Wyczułem to w powietrzu. To coś takiego jak wiosenny deszcz.
– Nienawidzę tego zasranego „do widzenia”.
– Ja też. – Musnął wargami jej czoło. – Masz to. – Ściągnął z siebie koszulę z długimi
rękawami, zwinął ją i podłożył jej pod policzek. – Udawaj, że to ja.
Wzięła głęboki oddech, poczuła jego zapach i trochę się uspokoiła. Kiedy stał tak nad
nią, wydawał się silny i potężny jak jakiś superbohater.
– Proszę... Bądź ostrożny.
– Zawsze jestem. – Nachylił się nad nią i znów ją pocałował. – Kocham cię.
Kiedy chciał odejść, uniosła się i chwyciła go za ramię. Nie potrafiła wydusić z siebie
słowa, ale cisza wszystko wyjaśniała.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Też nienawidzę rozstań – odparł szorstko. – Ale wrócę. Obiecuję.
Uraczył ją kolejnym pocałunkiem, a następnie skierował się do drzwi. Kiedy usłyszała,
jak schodzi po schodach, potem zakłada płaszcz, przycisnęła do twarzy jego koszulę i
zamknęła oczy.
W tym samym momencie rozległ się trzask dochodzący z garażu znajdującego się
naprzeciwko jej domu. Ktoś otworzył drzwi i odpalił silnik samochodu, robiąc przy tym tyle
hałasu, że nie mogła tego znieść.
Nakryła głowę poduszką i omal nie zaczęła krzyczeć.
Vrhedny wcale nie czuł się szczęśliwy, biorąc pochwę ze sztyletem. Był roztargniony,
zły, obolały jak cholera i desperacko potrzebował papierosa oraz swojej gry w kulki przed
wyjściem w miasto. Czuł się kompletnie wyczerpany, jakby ciężki worek wisiał mu na
ramieniu.
– Vrhedny! Zaczekaj! – Głos Jane dobiegł z góry akurat w chwili, kiedy miał się
zdematerializować. – Zaczekaj!
Tupot jej stóp na schodach rozlegał się coraz donośniej, aż wybiegła zza narożnika, a
jego koszula powiewała, sięgając jej prawie do kolan.
– Co?
– Mam pomysł. Co prawda jest szalony, ale zarazem bardzo sprytny. – Z wypiekami
na policzkach i iskrzącymi oczami wydawała się niezwykle piękna. Jak nikt inny. – Co
by było, gdybym się przeniosła razem z tobą?
Pokręcił głową.
– Bardzo bym chciał, ale...
– Mogłabym zostać prywatnym chirurgiem w Bractwie.
O, cholera...
– Co?
– Naprawdę powinniście mieć chirurga. Mówiłeś, że są jakieś komplikacje z
Agrhesem. Mogłabym je rozwiązać. Mogłabym zatrudnić pielęgniarki do pomocy,
zadbać o odpowiedni sprzęt i wszystkim kierować. Mówiłeś, że w Bractwie tygodniowo
jest przynajmniej trzech, czterech rannych, prawda? Do tego dochodzi ciąża Belli, a w
przyszłości prawdopodobnie pojawi się więcej dzieci.
– Jezu... Chciałabyś założyć tam szpital?
– Tak, ale chciałabym dostać coś w zamian.
– Mnie? – zapytał uszczęśliwiony.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Zaśmiała się.
– Oczywiście, że tak. Ale coś jeszcze.
– Co takiego?
– Szansę, aby dogłębnie poznać twoją rasę. Moją drugą miłością jest genetyka. Jeżeli
mogłabym spędzić kolejne dwie dekady na uzupełnianiu wiedzy o was i analizowaniu
różnic pomiędzy ludźmi a wampirami, mogłabym wtedy powiedzieć, że czuję się
spełniona. Pragnę dowiedzieć się, skąd się wzięliście, jak funkcjonują wasze ciała i
dlaczego nie chorujecie na raka. Muszę nauczyć się tylu rzeczy o was, Vrhedny.
Rzeczy, które mogą przynieść korzyść obydwu rasom. Ja nie traktuję was ja
doświadczalne świnki morskie... No dobrze, może trochę tak. Ale nie w tak okrutny
sposób. Nie myślę o was obiektywnie, jak to miało miejsce, zanim cię poznałam.
Kocham cię i chcę się od ciebie uczyć.
Gapił się na nią z zapartym tchem.
– Proszę, powiedz tak...
Przycisnął ją do piersi.
– Tak. Tak... jeżeli Ghrom nie będzie miał nic przeciwko temu i jeśli się z nim
dogadasz... To wtedy tak.
Poczuł, jak mocno obejmuje go ramionami.
Do jasnej cholery, poczuł się nagle, jakby dostał skrzydeł. Był cały i zdrowy, solidnej
budowy, miał sprawny umysł i serce i idealną kondycję.
A jednak niemal dostał zawału, gdy rozległ się dźwięk jego komórki. Z wahaniem
wyciągnął ją ze schowka przy pasku:
– Co?... Jestem z Jane... Chcesz się ze mną spotkać tutaj?... Właśnie w tej chwili?...
Tak... Kurwa... Dobrze, do zobaczenia, Hollywood.
– To był Rankohr.
– Sądzisz, że będziemy mogli się przenieść?
– Tak. Ghrom byłby bardziej zadowolony, gdybyś była w naszym świecie. –
Przejechał rękojeścią sztyletu po jej policzku. –I ja także. Tylko nigdy nie sądziłem, że
poświęcisz swoje życie.
– Przecież go nie poświęcam. Będę żyła trochę inaczej, ale to nie znaczy, że je
poświęcam. Chodzi mi o to, że... tak naprawdę raczej nie mam przyjaciół. – Z
wyjątkiem Manello. – I nic mnie tu nie trzyma... Byłam nastawiona na to, aby zamienić
Caldwell na Manhattan. Poza tym... będę znacznie szczęśliwsza, przebywając z tobą.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Spojrzał jej w twarz. Kochał te mocne rysy, krótko przystrzyżone włosy i przenikliwe
oczy w kolorze lasu.
– Nigdy nie poprosiłbym cię o to, wiesz... żebyś dla mnie rzuciła wszystko, co tu masz.
– Jednym z powodów jest to, że cię kocham.
– Zdradzisz mi później pozostałe?
– Może. – Wsunęła dłoń między jego nogi i zaczęła robić mu masaż, co znowu zaparło
mu dech w piersiach. – Może również będę mogła ci pokazać.
Przyległ wargami do jej warg, wsunął język między jej zęby i przycisnął ją do ściany. Nie
dbał o to, czy Rankohr już czeka na niego w umówionym miejscu.
Znowu rozległ się dźwięk komórki.
V odwrócił głowę i wyjrzał przez okno. Rankohr spacerował wzdłuż trawnika, trzymając
komórkę przy uchu. Co chwila oglądał się za siebie. Spojrzał na zegarek, po czym wystawił
środkowy palec w kierunku V.
V w odpowiedzi pokazał mu pięść.
– Wrócę przed świtem – powiedział do Jane. – Czekaj na mnie nago.
– Nie wolałbyś sam mnie rozebrać?
– Nie, ponieważ podarowałem ci tę koszulę i chciałbym, żebyś przesypiała w niej
każdą noc, dopóki nie znajdziesz się ze mną w moim łóżku. Bądź naga, kiedy wrócę.
– Zobaczymy.
Czuł, jak krew pulsuje mu w całym ciele. Z trudem się powstrzymywał, aby się na nią nie
rzucić. Ona o tym wiedziała, zdradzało ją to pełne erotyzmu spojrzenie.
– Boże, jak ja cię kocham – powiedział.
– Wiem o tym. A teraz wracaj do swoich spraw. Będę na ciebie czekała.
Uśmiechnął się do niej.
– Kochałabyś mnie nadal, gdybym zabił dla ciebie?
– Kochałabym cię tak samo.
Pocałował ją i wyszedł, rozpływając się w powietrzu. chciał się upewnić, czy zvidh jest
na miejscu. A niech to, zaczęło padać. No cóż, wolałby spędzić o wiele więcej czasu z Jane
niż ze swoim bratem... rzucił więc przelotne spojrzenie w jego stronę.
– Pięć minut dłużej i już byś nie żył? – rzucił w stronę V. – Jesteś tu przez swoją
kobietę, a ja będę tutaj tkwił, dopóki nie przyjdzie lato.
– Jesteś...
V zmarszczył się i spojrzał na sąsiedni dom. Oślepił go blask światła dobiegający spod
podniesionych do połowy drzwi garażowych. Rozległo się trzaśnięcie drzwi samochodu, a
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
chwilę później wszędzie dookoła rozprzestrzenił się słodki, omdlewający zapach. To było coś
takiego, jakby ktoś rozsypał na wietrze pełno cukru pudru.
– O... Boże, nie...
I właśnie w tym momencie Jane otworzyła drzwi swego domu i wybiegła, trzymając w
rękach jego skórzaną kurtkę. Wiatr rozdymał jego koszulę, którą miała na sobie.
– Zapomniałeś! – wołała.
To było najgorsze, co mogło się zdarzyć. Kojarzył fragmenty tego zdarzenia, to było
objawienie: nawiedzający go sen zmienił się w rzeczywistość.
– Nie! – krzyknął.
Wszystko, co wydarzyło się w przeciągu kilku następnych sekund, dla niego trwało
wieki. Rankohr patrzył na niego, jakby zwariował. Jane przebiegła przez trawnik. Przybrał
swą postać, gdyż ogarnął go strach.
Od strony tamtego otwartego garażu usłyszał, że ktoś pociągnął za spust.
Wszędzie panowała cisza, a mimo to nie było słychać strzału. V wykonał nagły ruch w
kierunku Jane, chcąc ją sobą zasłonić. Jednak zawiódł. Dostała w plecy, kula przeszła przez
jej mostek, przeszywając ją na wylot, potem trafiła go w ramię. Chwycił ją, nim padła na
ziemię, okropny ból szarpnął jego piersią.
Gdy oboje upadli, Rankohr rzucił się w pogoń za mordercą, ale V nawet tego nie
zauważył. Zdawał sobie sprawę jedynie z tego, że senny koszmar się spełnił: widział krew na
swojej koszuli. Jego serce rwało się w agonii. Czuł zbliżającą się śmierć... ale nie do niego.
Do Jane.
– Dwie minuty – wyszeptała, zanim jej ręka opadła na jego pierś. – Zostało mi mniej
niż dwie... minuty.
Zdawała sobie sprawę z tego, że dostała w aortę.
– Umieram...
Odwróciła głowę i chwyciła go za ramię.
– Zostań. Cholera... Nie odchodź...
Jakby jeszcze chciała coś powiedzieć.
– Pieprzyć to!
– Vrhedny... – Jej oczy przesłaniała już mgła. – Weź mnie za rękę. Nie zostawiaj mnie.
Nie możesz... Nie pozwól mi odejść samej.
– Wszystko będzie dobrze. – Próbował ją podnieść na duchu. – Zabieram cię do
Agrhesa.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Vrhedny. To ci się nie uda. Weź mnie za rękę. Odchodzę... O, kurwa... – szeptała,
szlochając. – Kocham cię.
– Nie!
– Kocham...
– Nie!
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
48
48
48
48
PANI KRONIK WPATRYWAŁA SIĘ W siedzącego na jej dłoni ptaszka, ogarnięta
nagłym lękiem.
Och... cóż za nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Och, co za okropny los.
To się stało. Zdarzenie, które przeczuwała i którego od dawna się obawiała. Nastąpił
wielki przełom w jej życiu. Została ukarana.
Tamta kobieta... tamta kobieta ze świata człowieków, którą pokochał jej syn, umarła w
tak ważnym momencie. Zmarła w jego ramionach.
Drżącą dłonią posadziła ptaszka na gałęzi obsypanego białymi kwiatami drzewa, a sama
podeszła do fontanny. Siadając na marmurowym brzegu, poczuła się tak, jakby zamiast
lekkich szat miała na sobie ciężkie łańcuchy.
Strata jej syna była dla niej jak własna. To ona sprowadziła na niego nieszczęście:
złamała zasady. Trzysta lat temu.
Na początku pozwolono jej dać tylko jedno życie i kiedy tylko osiągnęła swą dojrzałość,
zrodziła je. Ale potem zrobiła to znowu. Dała kolejne życie, co nie powinno nastąpić, i
dlatego owoc, który wydała na świat, został przeklęty. Los jej syna, Vrhednego – wszystko,
co go spotkało, od stosunków z ojcem, przez brak wszelkich uczuć w dojrzałym życiu, po
skazanie na śmiertelną agonię – był dla niej karą za nieposłuszeństwo. Z tego powodu
odczuwała straszny ból, cierpiała tysiąckrotnie.
Chciała się wypłakać przed swym Ojcem, ale wiedziała, że to niemożliwe. Wybory,
jakich dokonała, nie były Mu miłe i sama musiała ponieść konsekwencje.
Kiedy ich wymiar jej dosięgnął i widziała, przez co przechodzi jej syn, odczuwała jego
agonię jak własną, czuła taki sam wstrząs jak on, przeżywała ten sam horror. Przeżywała
także śmierć jego kochanki, tak jakby to ona sama przy tym była zamiast niego. Stopniowy
chłód ciała kobiety, krew spływającą na jego pierś i zanik bicia serca. A potem, tak, potem też
słyszała cicho wypływające z ust jej syna słowa miłości czuła zapach śmierci, ogarniał ją
dokładnie taki sam strach, jaki ogarnął jego.
Ona, mająca nieograniczoną moc, była w tej sytuacji zupełnie bezsilna, ponieważ losem i
konsekwencjami zarządzał jej Ojciec. Tylko On znał mapę wieczności, znał wszystkie
wybory podjęte i niepodjęte, wszystkie ścieżki przebyte i nieprzebyte. Był Księgą, Stroną i
nieścieralnym Atramentem w jednym.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
A ona, niestety, nie.
I dlatego nie mógł do niej przybyć. To było jej przeznaczenie: cierpieć z powodu
niewinnego życia, które sama ofiarowała, czego nie powinna była robić. Jej syn już od
początku był martwy, dlatego że kiedyś dokonała takich, a nie innych wyborów.
Pani Kronik, dając upust swoim emocjom, zrzuciła szaty na marmurową posadzkę.
Czując się znacznie lżejsza, zanurzyła się w wodzie fontanny i od razu zaznała ukojenia.
Krople wody na jej ciele łączyły się ze sobą, aż w końcu przybrały postać chmury, która
uniosła się nad dziedzińcem, a następnie zamieniła w deszcz łez.
Ptaszki siedzące pośród gałęzi drzewa obsypanego białymi kwiatami wystawiły dziobki,
usiłując chwytać spadające krople. Nagle wszystkie jednocześnie poderwały się z gałęzi i
sfrunęły do fontanny. Rozsiadając się dookoła, skierowały się dziobkami na zewnątrz.
Towarzyszyły jej w tym smutku i żalu, towarzyszyły jej tak, jakby każdy z osobna mógł
jakoś jej pomóc.
Jak zawsze okazywały swe oddanie i dozgonną przyjaźń.
Jane była świadoma tego, że nie żyje.
Wiedziała o tym, ponieważ wszędzie otaczała ją mgła, a przed nią stał ktoś, kto wyglądał
jak jej zmarła siostra.
Była więc niemal pewna, że znalazła się w piekle. Ale... Czy nie powinna czuć się
zdenerwowana albo coś w tym rodzaju? Czyż nie powinna martwić się o Vrhednego?
Czyż nie powinna być przerażona spotkaniem z młodszą siostrą?
– Hannah? – zapytała, ponieważ chciała się upewnić, czy to, co widzi, jest prawdziwe.
– Czy to ty?
– Coś w tym rodzaju. – Widmo jej siostry wzruszyło ramionami, sprawiając, że śliczne
rude włosy też się poruszymy. – Tak naprawdę jestem tylko posłańcem.
– Ale wyglądasz zupełnie jak ona.
– Oczywiście, że tak. To, co teraz widzisz, to twoje wyobrażenie, kiedy o niej myślisz.
– Dobrze... To jest jakby Strefa Mroku. Albo zaczekaj, może ja po prostu śnię? –
Czułaby się cholernie zaskoczona, gdyby to, o czym teraz pomyślała, zdarzyło się
naprawdę.
– Nie, ty przeniknęłaś. Teraz jesteś pośrodku.
– Pośrodku czego?
– Jesteś pomiędzy. Ani tutaj, ani tam.
– Możesz mi to trochę dokładniej wyjaśnić?
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Właściwie nie. – Widmo Hannah uśmiechnęło się anielsko. – Ale tu jest moja
wiadomość. Musisz pozwolić mu odejść, Jane. Jeśli chcesz zaznać pokoju, musisz mu
na to pozwolić.
Jeśli tym kimś był Vrhedny, to nie mogło się zdarzyć.
– Nie mogę tego zrobić.
– Musisz. Inaczej się tu zgubisz. Właściwie masz tak wiele czasu, że możesz nie
znajdować się ani tu, ani tam.
– A wtedy co się stanie?
– Zagubisz się na zawsze. – Widmo Hannah przybrało poważny ton. – Musisz
pozwolić mu odejść, Jane.
– Ale jak?
– Wiesz jak. I jeśli to zrobisz, będziesz mogła zobaczyć prawdziwą mnie po tamtej
stronie. Pozwól. Mu. Iść.
Posłaniec, czy cokolwiek to było, zniknął.
Jane rozejrzała się dookoła, pozostawiona samej sobie. Wszędzie była mgła. Tak gęsta
jak chmura deszczu i tak bezgraniczna jak horyzont.
Ogarnął ją strach. To nie było w porządku. Naprawdę nie chciała się tutaj znaleźć.
Nagle poczuła, że musi się spieszyć, jakby zostawało jej niewiele czasu i nawet nie
wiedziała, skąd o tym wie. Poza tym myślała o Vrhednym. Jeżeli to, że ma pozwolić mu
odejść, znaczyło to samo, co przestać go kochać, nie była w stanie tego zrobić.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
49
49
49
49
VRHEDNY JECHAŁ AUDI NALEśĄCYM DO JANE przez deszcz, gdy nagle w
połowie drogi do kliniki Aghresa zdał sobie sprawę, że nie było jej z nim w samochodzie.
Za to były tam jej zwłoki.
Uczucie paniki było jedyną energią w tej zamkniętej przestrzeni, jego serce jedynym,
które w tym momencie biło, oczy jedyne, które mrugały.
Wiedział, że ona nie żyje, a przecież jego mózg temu ciągle zaprzeczał.
V zdjął nogę z gazu, a audi zaczęło zwalniać. W końcu zatrzymało się na środku ulicy.
Droga numer 22 była pusta, prawdopodobnie z powodu wiosennej, burzowej pogody, ale i tak
stanąłby na samym środku drogi, nawet jeśli w tym momencie na ulicy byłby taki ruch, jaki
jest w godzinach szczytu.
Jane była na siedzeniu pasażera. Pasy bezpieczeństwa przylegały do jej ran w klatce
piersiowej i trzymały ją mocno w pozycji pionowej niczym jakiś pakunek.
Nie odwrócił głowy.
Nie mógł na nią patrzeć.
Skierował wzrok prosto przed siebie, wzdłuż podwójnej żółtej linii na drodze.
Wycieraczki samochodu poruszały się tam i z powrotem, a ich rytmiczne bicie
przypominało dźwięk staromodnego zegara: Tik... Tak... Tik... Tak...
Upływ czasu nie był już aż tak istotny. Jak też jakikolwiek pośpiech.
Tik... Tak... Tik... Tak...
Czuł, że też powinien być martwy, biorąc pod uwagę ból, jaki odczuwał w klatce
piersiowej. Zastanawiał się, jak mógł być jeszcze przytomny, odczuwając aż taki ból.
Tik... Tak...
Przed nim pojawił się zakręt, z lasu wyłaniała się powoli asfaltowa droga. Przypadkowo
zauważył, że drzewa były mocno stłoczone, a bezlistne gałęzie przeplatały się, sprawiając
wrażenie czarnej koronki.
Tak...
To nadeszło nagle. Zobaczył ścianę, bardzo delikatnie zdobioną... oświetloną jasnym,
jaskrawym światłem. Podczas gdy zastanawiał się nad źródłem światła...
Zdał sobie sprawę, że to reflektory jego samochodu.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Dźwięk klaksonu przywrócił go do rzeczywistości. Przekręcając kierownicę w prawo,
nacisnął pedał gazu. Inny samochód przemknął obok niego po śliskim chodniku, po czym
przywrócił swój dawny kierunek jazdy, niknąc w oddali. V ponownie zwrócił uwagę na las i
ponownie w krótkich odstępach czasu otrzymał resztę wizji niczym film. W otępiałym
zniesmaczeniu przyglądał się, jak podejmuje działania, które były niewątpliwie oparte na
wyzysku. Doświadczał przyszłych zdarzeń, w miarę ich objawiania się, bacznie je
zapamiętując. Gdy nic więcej już nie zostało ujawniane, zaczął oddalać się od Caldwell ze
zdwojoną prędkością i desperacką determinacją.
Słysząc dźwięk komórki, sięgnął po nią na tylne siedzenie. Następnie zjechał na pobocze,
wyjął z komórki czip, położył na tablicy rozdzielczej i rozgniótł go pięścią.
– Gdzie on, u licha, jest?
Furiath odsunął się na bok. Ghrom chodził nerwowo po gabinecie. Wszyscy bracia
wiedzieli, że gdy król zaczyna chodzić w ten sposób, należy jak najszybciej się usunąć, jeśli
nie chce się być wdeptanym w dywan.
Tyle tylko, że on czekał na odpowiedź na swoje pytanie.
– Czy ja mówię tu do siebie? Gdzie, do licha, jest V?
Furiath odchrząknął.
– Do końca tak naprawdę nie wiemy. GPS przestał działać jakieś dziesięć minut temu.
– Przestał działać?
– Po prostu zamilkł. Zazwyczaj gdy on ma przy sobie telefon, to GPS miga, ale... no.
aktualnie nie mamy nawet tego.
– Świetnie. Po prostu wspaniale.
Ghrom zmierzył wzrokiem swoje otoczenie i z grymasem wytarł oczy. Ostatnimi czasy
miewał bóle głowy, prawdopodobnie zbyt wiele czytał.
Rankohr zaklął i odłożył słuchawkę.
– Nadal nie pojawił się u Aghresa. Słuchajcie, może on pojechał, by ją gdzieś
pochować? Ziemia jest zmarznięta, ale z jego siłą to nie powinien być problem.
– Naprawdę uważasz, że ona nie żyje? – wymamrotał Ghrom.
– Z tego, co widziałem, dostała prosto w klatkę piersiową. Zanim zdążyłem wrócić po
zabiciu tamtego reduktora, ich już nic było. Samochodu również. Ale... no tak, nic
wydaje mi się, by ona przeżyła.
Ghrom spojrzał na Butcha, który siedział cicho.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Czy wiesz, juk możemy znaleźć którąkolwiek z samic, których używał do
dokrwiania się i seksu?
Gliniarz pokręcił głową.
– Nie jestem w stanie znaleźć nawet jednej. Tę część swego życia trzymał w ścisłej
tajemnicy.
– Więc nie jesteśmy w stanie go w ten sposób wytropić. Coraz więcej dobrych
informacji. Czy jest jakiś powód, by myśleć, że mógł się udać do tego swojego
apartamentu?
– Wstąpiłem tam w drodze powrotnej – powiedział Butch. – Nie było go tam i szczerze
wątpię, by tam się udał. Biorąc pod uwagę to, w jakich celach on tego miejsca używał.
– I zostały nam jedynie dwie godziny pory nocnej.
Ghrom usiadł przy biurku.
Nagle zadzwonił telefon Butcha.
– V?... O, witaj kochanie. Nie... jeszcze nic... tak. Zrobię to, obiecuję. Kocham cię.
Ghrom odwrócił się w stronę kominka i przez chwilę milczał. Bez wątpienia rozmyślał
tak jak wszyscy nad możliwymi rozwiązaniami. Które były... właściwie żadne. Vrhedny mógł
być teraz wszędzie. Nawet gdyby bracia rozjechali się we wszystkie strony świata, to
przypominałoby to szukanie igły w stogu siana. Poza tym stało się oczywiste, że V pozbył się
czipa. Nie chciał, by go odnaleziono.
– Panowie, granat został odbezpieczony. Teraz pozostało jedynie pytanie, co zostanie
wysadzone – w końcu powiedział Ghrom.
V wybrał miejsce na wypadek samochodowy z dużą ostrożnością. Chciał, by znajdowało
się ono w miarę blisko ich miejsca przeznaczenia. jednak na tyle daleko, by móc zachować
dyskrecję, i gdy tylko dotarł na odpowiednią odległość. Napotkany zakręt na drodze wydał
mu się dość użyteczny. Idealnie. Odpiął pas bezpieczeństwa i nacisnął na gaz... Silnik ryczał,
koła wirowały coraz szybciej i szybciej na śliskiej drodze. Samochód zamienił się w potężny
ładunek energii kinetycznej.
Zamiast podążać ostrym skrętem. V kierował się na linię drzew. Jak posłuszne dziecko
samochód zjechał ze wzniesienia i na ułamek sekundy zatrzymał się w powietrzu. Lądowanie
wyrzuciło V z siedzenia kierowcy, sprawiając, że uderzył głową w dach. a potem poleciał
naprzód. Poduszki powietrzne wystrzeliły, samochód przedzierał się przez drzewa, krzaki i...
Dąb był ogromny. Duży i mocny jak dom.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
To co uratowało V od zagłady, to była zmiażdżona klatka która powstała ze
zmiażdżonego audi. Siła uderzenia sprawiła, że V ponownie uderzył głową w poduszkę
powietrzną. Przez okno przebiła się gałąź.
W uszach V dzwoniło tak, jakby działał w nich alarm przeciwpożarowy, a jego ciało
przeprowadzało samoistnie badania, czy są w nim jakieś odłamki. Oszołomiony, krwawiąc z
ran zadanych mu przez gałąź, otworzył siłą drzwi i wypadł z samochodu. Zdążył wziąć parę
oddechów, gdy usłyszał szum silnika i syk schodzącego powietrza z poduszek
bezpieczeństwa. Deszcz, spadając dostojnie na ziemię, tworzył płytkie kałuże.
Tak szybko, jak tylko mógł, okrążył samochód, by dotrzeć do Jane. Siła uderzenia rzuciła
ją do przodu. Jej krew znaczyła teraz szybę, tablicę rozdzielczą i siedzenie. To było dokładnie
to, czego chciał. Pochylił się ku niej, odpiął jej pas i podniósł ją tak delikatnie, jakby była
żywa. Zanim zaczął wchodzić w las, wziął z samochodu swoją skórzaną kurtkę i owinął nią
Jane, by chronić ją przed zimnem.
Przedzierał się przez las, moknąc coraz bardziej, aż wreszcie był tak samo mokry jak
drzewa i stał się tylko jeszcze jednym obiektem, z którego spływała woda. Okrężną drogą
szedł do ich miejsca przeznaczenia.
Wreszcie dotarł do wejścia jaskini. Nie przejmował się sprawdzeniem, czy ktokolwiek za
nim podąża. Wiedział, że jest sam.
Wszedł do dziury w ziemi, a dźwięk deszczu cichł, w miarę jak on posuwał się do
przodu. Zlokalizował w swojej pamięci haczyk w skale, który należało pociągnąć. Dziewięć
stóp granitowej płyty przesunęło się i wszedł do korytarza, zbliżając się do żelaznych wrót.
Wykorzystując siłę swego umysłu, otworzył zamki. Bariera zniknęła bezdźwięcznie, a skała
zasunęła się za nim.
Pomieszczenie spowijała czerń, a powietrze było bardzo gęste. Zapalił kilka pochodni, a
potem udał się w stronę Krypty. Po obu stronach kulistego pomieszczenia, na półkach, które
sięgały jakieś dwadzieścia stóp wzwyż, znajdowały się tysiące ceramicznych słojów
zawierających serca reduktorów zabitych przez Bractwo. Nie patrzył na nie. Wzrok zwrócił
przed siebie. Niósł swoją ukochaną, a jego mokre buty pozostawiały ślady na błyszczącej,
czarnej, marmurowej posadzce.
Niedługo potem wszedł do środka Krypty, ogromnej, podziemnej jaskini. Pod wpływem
jego woli czarne świece na świecznikach zapaliły się, oświecając stalaktyty w kształcie
sztyletów i masywne marmurowe płyty, które tworzyły ścianę za ołtarzem.
Płyty były takie same jak te, które widział w swojej wizji. Gdy patrzył w dal ulicy 22,
zobaczył obraz tej pamiętnej ściany. Nazwiska osób przez pokolenia służących w Bractwie
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
tworzyły subtelny, delikatny wzór wyglądający z daleka jak koronka. Tak jak tamte gałęzie
drzew.
Ołtarz był prymitywny, ale potężny: wielki kamienny blok postawiony na dwóch grubych
belkach. W środku czaszka pierwszego członka Bractwa Czarnego Sztyletu, najświętsza z
relikwii, jaką posiadali bracia. Pchnął ją na bok i położył Jane. Całkowicie zbladła, a jej biała
dłoń, która bezwładnie opadła, wstrząsnęła nim. Delikatnie położył ją na jej piersi.
Odsuwał się, aż jego plecy dotknęły ściany. W świetle świec, okryta jego kurtką,
wyglądała tak, jakby spała.
Prawie.
Myślał o jaskini obozu wojowników. Potem zobaczył siebie używającego swojej ręki do
walki z pre–transem i z ojcem.
Odpiął rękawicę i zdjął ją ze swojej świecącej dłoni.
To, nad czym teraz rozmyślał, było wbrew prawu natury i jego gatunku.
Przywrócenie zmarłego do życia nie było ani odpowiednim, ani też dopuszczalnym
sposobem działania. I nie tylko z tego względu, że było to królestwo Omegi. Kroniki Rasy, te
wielkie tomy historii, dawały tego tylko dwa przykłady i żaden z nich nie kończył się dobrze.
A wręcz przeciwnie – tragicznie.
Ale on był inny. To było co innego. Jane była inna. On chciał to zrobić z miłości, podczas
gdy przykłady, o których czytał, bazowały na nienawiści. Jeden dotyczył mordercy, którego
wskrzeszono, by wykorzystać go jako broń, a drugi kobiety, którą przywrócono do życia z
nienawiści.
Na jego korzyść przemawiało więcej faktów. Uleczył Butcha, wypędzając z gliniarza
Zło, po tym jak rozprawił się z reduktorami. Mógłby zrobić to samo dla Jane. Był tego
pewien.
Usunął z pamięci te nieudane próby użycia czarnej magii w królestwie Omegi i skupił się
na swojej miłości do tej samicy.
Człowieczeństwo Jane nie było problemem. Reanimacja to akt przywracania życia, a
linia podziału była taka sama, niezależnie od gatunku. A on miał to, czego potrzebował.
Rytuał wymagał trzech rzeczy: czegoś od Omegi, trochę świeżej krwi i źródła elektrycznej
energii, na przykład błyskawicy.
Bądź, tak jak w tym przypadku, jego pieprzonej klątwy.
V wrócił do korytarza pełnego słojów i nie marnował czasu na wybieranie. Chwycił
pierwszy z brzegu, z małymi pęknięciami, w mrocznym brązowym kolorze, co znaczyło, że
jest stosunkowo nowy.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Powrócił do ołtarza, uderzył słojem o skałę, rozbijając go i odsłaniając to, co kryło się w
środku. Serce pokryte było czarną, tłustą substancją zakonserwowaną przez to, co płynęło w
żyłach Omegi. Mimo że dokładna natura wywoływania tego zjawiska w społeczności
reduktorów była nieznana, wiedziano, że „krew Omegi” wpływała pierwsza, zanim serce
zostało usunięte.
Zatem Vrhedny miał to, czego potrzebował od ich wroga.
Spojrzał na czaszkę pierwszego brata i nie zastanawiał się dwa razy, czy może użyć
świętej relikwii do celów niezgodnych z prawem. Wyjął jeden ze swoich sztyletów, skaleczył
się w rękę i wiat trochę krwi do srebrnego kielicha w górnej części czaszki. Potem wziął w
rękę serce reduktora i ścisnął je z całych sił.
Czarne krople wysublimowanego Zła wezbrały i wpadły do kielicha, mieszając się z jego
krwią. Grzeszność tej cieczy miała w sobie magię sprzeczną z zasadami sprawiedliwych. To
był ten rodzaj magii, która zamieniała torturę w sport i czerpała przyjemność z zadawania
cierpienia nie– winnym... ale też miała w sobie wieczność.
I tego właśnie potrzebował dla Jane.
– Nie!
Odwrócił się.
Pani Kronik pojawiła się tuż za nim. Kaptur opadał na jej twarz, przezroczystą,
przerażoną.
– Nie wolno ci tego zrobić.
Odwrócił się i zbliżył czaszkę do głowy Jane..
Przez głowę przemknęła mu dziwna myśl, że ona wie, jak I wygląda jego wnętrze, a on
niedługo pozna jej.
– W tym nie ma żadnej równowagi! śadnej pewności!
V zdjął swoją kurtkę z Jane. Powstała na niej plama krwi była jak strzał w dziesiątkę, w
sam środek jej klatki piersiowej.
– Ona powróci nie taka, jaką znasz – syczała matka. – Wróci pod postacią Zła. To
właśnie osiągniesz.
– Kocham ją. Mogę się nią zająć tak jak Butchem.
– Twoja miłość nie zmieni rezultatów. To jest zabronione!
Spojrzał na matkę. Jakże ją nienawidził.
– Chcesz równowagi? Handlu? Chcesz mi to wbić do głowy, zanim zdążę to zrobić?
Dobrze! Co chcesz zrobić? Usidliłaś Rankohra z jego klątwą do końca jego pieprzonego
życia, co więc mnie zrobisz?
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Równość nie jest prawem ustanowionym przeze mnie!
– Więc przez kogo?! I ile, do diabła, jestem dłużny?
Wyglądało na to, że Pani Kronik potrzebowała chwili by się skoncentrować.
– To jest ponad tym, co jestem w stanie ofiarować, bądź też nie. Jej już nie ma. Gdy
czyjeś ciało jest w takim stanie jak jej, nie ma już odwrotu.
– Kłamiesz!
Pochylił się nad Jane i przygotował do otwarcia jej klatki piersiowej.
– Po tym wszystkim będziesz musiał po wsze czasy ją potępić. Będzie musiała udać
się prosto do Omegi, a ty będziesz musiał ją tam wysłać. Stanie się zła, a ty będziesz
zmuszony ją unicestwić.
Spojrzał na nieruchomą twarz Jane. Przypomniał sobie jej uśmiech. Próbował odnaleźć
go na jej martwej twarzy. Nie udało mu się.
– Równowaga... – wyszeptała.
Dotknął niezranioną dłonią jej zimnego policzka i zastanawiał się nad tymi wszystkimi
rzeczami, jakie był w stanie dać bądź ofiarować.
– Tu nie chodzi tylko o równowagę – powiedziała Pani Kronik. – Niektóre rzeczy są
po prostu zakazane.
Gdy rozwiązanie stało się dla niego jasne, nie słyszał już nic z tego, co mówiła jego
matka.
Podniósł swoją drogocenną, sprawną rękę, tę, którą mógł dotykać ludzi i rzeczy, tę, która
była taka, jaka być powinna, bo nie była obarczona żadnym przeklętym ciężarem zniszczenia.
Swoją dobrą rękę.
Położył ją na ołtarzu, rozpościerając palce i wyginając ją w pionie. Następnie wyjął
sztylet i przyłożył jego ostrze do skóry. Gdy pochylił się, ostra broń przebiła się przez nią aż
do kości.
– Nie! – krzyknęła Pani Kronik.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
50
50
50
50
JANE MIAŁA CORAZ MNIEJ CZASU. I wiedziała to niczym pacjent, którego stan
zdrowia się pogarsza. Jej wewnętrzny zegar włączył się, a alarm zaczął wysyłać różne
sygnały.
– Nie chcę od niego odejść – rzekła do pustki.
Jej głos nie uciekł zbyt daleko i zauważyła, że mgła wydawała się bardziej gęsta... tak
gęsta, że zaczęła przesłaniać jej nogi. I wtedy ją olśniło. Jej stopy nie były już okryte zimną
grozą. Jeśli czegoś nie zrobi, to rozpłynie się w otaczającej ją nicości.
Pozostanie na zawsze samotna, tęskniąc za miłością, którą zawsze czuła. Smutny,
odsunięty duch.
Emocje brały już górę i właśnie one sprawiły, że łzy zaczęły napływać jej do oczu.
Jedynym sposobem na ocalenie siebie było pozwolenie, by tęsknota za Vrhednym odeszła; to
był klucz do tych drzwi. Jeśli jednak by to zrobiła, czułaby się tak, jakby go opuściła i
zostawiła, by samotnie przeciwstawił się gorzkiej i zimnej przyszłości.
Przede wszystkim potrafiła sobie wyobrazić, jak ona by się czuła, gdyby to on umarł.
Mgła stawała się coraz gęściejsza, a temperatura ciągle spadała. Spojrzała w dół. Jej nogi
znikały... najpierw kostki u nóg, teraz łydki. Wtapiała się w nicość i powoli jej ciało ulegało
rozproszeniu.
Jane zaczęła płakać, gdy zdała sobie sprawę z tego, co musiała zrobić i jak bardzo było to
egoistyczne.
Jak jednak miałaby to zrobić?
Mgła skradała się już do jej ud. Wpadła w panikę. Mimo wszystko nie wiedziała, jak ma
zrobić to, co zrobić musi...
Odpowiedź, która nagle nadeszła, była bardzo prosta.
O... Boże... by to zrobić, musiała zaakceptować to, co nie mogło już ulec zmianie.
Nadzieja na wymuszenie zmiany losu... bądź podejmowanie walki z wyższymi siłami i
staranie się, by one poddały się twojej woli... bądź błaganie o ocalenie z takiego powodu, iż
wie się lepiej, było bezcelowe. Odpuszczenie dawało to, że patrzyłeś przed siebie jasnymi
oczami, zdając sobie sprawę, że nieskrępowany wybór był wyjątkiem, a los – zasadą.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Targowanie się tu nie występuje. Czy też podjęcie próby jakiejkolwiek kontroli.
Poddawałeś się i zdawałeś sobie sprawę, że osoba, która kochasz, nie jest już twoją
przyszłością i że nie jesteś w stanie nic z tym zrobić.
Zaczęła płakać i łzy padały w mglistą otchłań. Zaprzestawała usilnej walki o to, by nadal
być w jakiś sposób związaną z żyjącym Vrhednym. W trakcie tego procesu nie było w niej
żadnej wiary czy optymizmu, była tak pusta jak mgła wokół niej. Będąc ateistką za życia,
zdała sobie sprawę, że po śmierci nic nie uległo zmianie. W nic nie wierzyła, a teraz stawała
się niczym.
I wtedy stał się cud.
Nad jej głową rozpostarło się światło, osłaniając i wypełniając ją czymś, co było jak
miłość, którą czuła do Vrhednego – było to niczym błogosławieństwo.
Podczas gdy była ciągnięta w górę jak stokrotka wyrwana z ziemi przez delikatną dłoń,
zdała sobie sprawę, że nadal mogła kochać tego, kogo kochała, mimo że już z nim nie była.
Ich różne drogi nie bezcześciły i nie odcinały tego, co czuła. Sprawiło to, że jej uczucie
zostało okryte jakby wielowarstwowym płaszczem gorzkiej tęsknoty, nie zmieniając się.
Mogła go kochać i czekać na niego po drugiej stronie życia.
Przede wszystkim dlatego, że miłość była długowieczna i nie podlegała kaprysom
śmierci.
Jane była wolna... unosiła się w górę.
Cierpliwość Furiatha była już na wyczerpaniu.
Musiał jednak poczekać w kolejce, jeśli chciał wpaść w szał, ponieważ wszyscy bracia
byli już na krawędzi. W szczególności Butch, który krążył wokół pokoju jak więzień w
pojedynczej celi.
Brak jakichkolwiek wieści od Vrhednego. śadnych telefonów. Nic. A świt zbliżał się
niczym towarowy pociąg.
Butch zatrzymał się.
– Gdzie urządzilibyście pogrzeb dla krwiczki?
Ghrom zmarszczył brwi.
– W Krypcie.
– Myślisz, że on ją tam zabrał?
– Nigdy nie był za bardzo za tymi wszystkimi rytuałami, a co do matki, która go
porzuciła...? – Ghrom pokręcił głową. – On by tam nie poszedł. Poza tym zdawałby
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
sobie sprawę z tego, że to jedno z miejsc, gdzie byśmy go szukali. A jemu cholernie
teraz zależy na samotności. Wątpię, by chciał widowni w czasie jej pogrzebu.
– Racja.
Butch ponownie zaczął krążyć. Stary zegar wskazywał czwartą trzydzieści rano.
– Wiesz co? Pojadę to jednak sprawdzić. Nie wytrzymam tu ani sekundy dłużej.
Ghrom wzruszył ramionami.
– Ja w zasadzie też mogę. I tak nie mam tu nic lepszego do roboty.
Furiath także wstał. Nie był w stanie czekać ani chwili dłużej.
– Jadę z wami. Ktoś musi wam pokazać, gdzie jest wejście.
Ponieważ Butch nie był w stanie się teleportować, ruszyli do cadillaca, Furiath włączył
silnik i ruszyli przez las. Kierował się prosto w stronę Krypty, nie zawracając sobie głowy
drogą okrężną. Niedługo miało wzejść słońce.
Byli cicho, dopóki Furiath nie zatrzymał się u wejścia do jaskini.
– Czuję krew – powiedział Butch – chyba go mamy!
Tak, w powietrzu czuć było ludzką krew. Bez wątpienia V wniósł Jane do środka.
Cholera. Wślizgnęli się przez ukryte drzwi i skierowali do żelaznej bramy. Jedna jej
część była otwarta i widać było ślady mokrych stóp biegnących do pokoju ze słojami.
– On tu jest! – powiedział Butch z ulgą.
No tak, tylko dlaczego V, który nienawidził swojej matki. miałby pochować ukochaną
kobietę zgodnie z tradycjami Pani Kronik?
Nie zrobiłby tego.
Kiedy tylko ruszyli w dół korytarza, Furiath zaczął mieć złe przeczucia... zwłaszcza gdy
dotarli już do jego końca i zobaczył puste miejsce na półce. Brakowało słoja jednego z
reduktorów. O nie... O... Boże, nie. Powinni przynieść ze sobą więcej broni.
Jeśli V zrobił to, czego obawiał się Furiath, broń im będzie potrzebna.
– Poczekajcie!
Zatrzymał się, wziął pochodnię ze ściany i podał ją Butchowi. Potem wziął następną dla
siebie. Złapał Butcha za ramię.
– Bądź gotów do walki.
– Dlaczego? V może się wściec, że przyszliśmy, ale na pewno nie zrobi się agresywny.
– To Jane będzie przyczyną zmartwienia.
– O czym, u licha, mówisz...
– Wydaje mi się, że mógł podjąć próbę sprowadzenia jej z powrotem. Gdzieś
niedaleko nastąpił wybuch, wypełniając pomieszczenie bardzo jasnym światłem.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Cholera! – krzyknął Butch. – Nawet mi nie mów, że byłby w stanie to zrobić?
– Jeśli umarłaby Marissa, czy mając szansę ściągnięcia jej z powrotem, nie
skorzystałbyś z niej?
Wpadli z impetem do jaskini i zamarli zszokowani.
– Co to jest? – dyszał Butch.
– Ja... ja nie mam pojęcia.
Powoli podeszli do ołtarza. Byli dosłownie sparaliżowani tym, co widzieli. Ujrzeli
rzeźbę, popiersie Jane – jej głowę i ramiona. Wykonano ją w szarym kamieniu, a
podobieństwo było tak duże, że przypominało fotografię. Albo hologram. Światło ze świec
rzucało cienie na jej rysy i zdawało się, że ją ożywia.
Na dalekim końcu płyty dostrzegli ceramiczny słój, świętą czaszkę oraz coś, co
wyglądało na zniekształcone, pokryte olejem serce.
Po drugiej stronie ołtarza stał V, opierający się o ścianę z nazwiskami. Miał zamknięte
oczy i trzymał ręce na kolanach.
Jeden z jego nadgarstków był owinięty czarnym materiałem i brakowało jednego z jego
sztyletów. W powietrzu czuć było dym.
– V?
Butch podszedł i ukląkł przy swoim współtowarzyszu.
Furiath odszedł w stronę ołtarza. Rzeźba była odbiciem Jane, tak prawdziwym, że można
by pomyśleć, iż ona żyje i oddycha. Wyciągnął rękę, czując nieodpartą chęć dotknięcia jej
twarzy. Kiedy jednak jego palec dotknął rzeźby, popiersie rozpadło się.
Cholera. To nie było zrobione z kamienia, tylko z popiołu. A teraz pozostał tylko
niepozorny kopczyk.
Furiath zwrócił się do Butcha.
– Powiedz mi, że V żyje?
– No cóż, przynajmniej oddycha.
– Zabierzmy go do domu. – Furiath spojrzał na prochy. – Zabierzmy ich obydwoje do
domu.
Potrzebował czegoś, w co mógłby wsypać prochy Jane, i jedno było pewne – nie
zamierzał użyć do tego słoja na serce reduktora. Rozejrzał się wokoło. Niczego nie znalazł.
Zdjął więc swoją jedwabną koszulę i rozłożył ją na ołtarzu. Nic lepszego nie mógł zrobić,
a kończył się im czas.
Nadchodził świt i tego nie można było odwrócić.