Polak , czyli "tania siła robocza"
Jesteśmy na szarym końcu, gdy chodzi o zarobki wśród mniejszości narodowych na
Wyspach. Z etykietką "taniej siły roboczej" chyba nam do twarzy. Sami ją sobie
przylepiliśmy.
W publikowanych co jakiś czas badaniach zlecanych przez związki zawodowe lub instytucje
naukowe, jako mniejszość zarabiamy kiepściutko. Wyprzedzają nas emigranci z różnych
kontynentów i nie chodzi tylko o Amerykę Północną. Akurat Amerykanie pracujący w
Wielkiej Brytanii, wyprzedzają w zarobkach nawet rdzennych Wyspiarzy, czyli Anglików,
Walijczyków, Szkotów i Irlandczyków. My, tymczasem, przeważnie jesteśmy sto... funtów
za Afryką.
Nie wszyscy, to oczywiste. Są rodacy - i to nie jakieś sporadyczne wyjątki - zarabiający po
30, 50, a nawet 100 tysięcy rocznie (w Wielkiej Brytanii wysokość wynagrodzenia podaje
się najczęściej w rozliczeniu rocznym). Nieporównanie większa jest jednak grupa
balansująca na granicy stawki minimalnej albo opłacana poniżej wymaganego prawem
minimum. Stąd taki wynik w statystykach. Za proste prace fizyczne trudno spodziewać się
cudów. Rzecz w tym, że wcale niemało Polaków na Wyspach jest wynagradzanych marnie,
choć to co robią wymaga większego wysiłku głowy albo mięśni, niż machanie szczotką.
Dzieje się tak czasem na własne życzenie pracownika albo w przekonaniu, że... tak musi
być. Przecież jesteśmy "tanią siłą roboczą".
Zaradni aż za bardzo
Jak to nie, a niby kiedy byliśmy siłą drogą? Ani w ekonomicznej fikcji PRL-u, ani po tak
zwanych przemianach ustrojowych, wynagrodzenie przeciętnego Kowalskiego nie miało
zazwyczaj wiele wspólnego z godziwą zapłatą za wykonaną pracę. Godziwą, czyli taką, za
którą można się utrzymać z rodziną nie tylko "o chlebie i o wodzie", zapłacić ratę kredytu za
dom albo samochód, odłożyć coś na wczasy albo na czarną godzinę.
Trzeba więc było jakoś sobie radzić. O szczegóły tego „radzenia sobie” pytać nie wypadało,
ale słynna polska "zaradność" zawsze była powodem naszej wielkiej dumy. "Zaradny" Polak
gotów był pracować za pół, a choćby i za ćwierć tego co się należało. To był (i w sumie
nadal jest) jeden ze sposobów "radzenia sobie". Znamy też inny, specyficzny rodzaj
"zaradności" ocierający się o Kodeks Karny. Z czasem przyjęliśmy to jako całkowicie
normalne. W kraju i zagranicą.
Również na Wyspach wyrobiliśmy sobie "markę" tanich pracowników, tak naprawdę na
długo przez otwarciem brytyjskiego rynku pracy. Mało się o tym mówi, a właściwie nic się
nie mówi, że Polacy przyjeżdżali za chlebem do Wielkiej Brytanii na długo przez 2004
rokiem. Oczywiście do pracy na czarno. Nierzadko znajdowali zatrudnienie u rodaków z
emigracji powojennej albo w instytucjach, na przykład w polskich domach pogodnej
starości.
Zupełnie nieporównywalny z dzisiejszym kurs funta do złotówki robił swoje. Pieniądze
śmieszne dla Brytyjczyka, dla Polaka były fortuną. Już wówczas wyrabialiśmy sobie opinię
pracowników tanich jak barszcz. Po 2004 roku udanie kontynuowaliśmy dzieło
przekonywania świata o niewygórowanej cenie naszej pracy.
1
Za psie pieniądze
Był w Polsce taki czas, że co drugi wójt pierwszej lepszej zapyziałej gminy snuł ambitne
plany stworzenia na swoim terenie Specjalnej Strefy Ekonomicznej i ściągnięcia
strategicznych inwestorów. Przyciśnięty przez reportera lokalnej gazety o szczegóły
ujawniał, iż atutem gminy są piękne krajobrazy, czysta woda w pobliskim jeziorze i... tania
siła robocza. Można było dostać białej gorączki słysząc to z ust kogoś inkasującego co
miesiąc grube tysiące złotych. Pamiętam, że pisałem wtedy jakieś zjadliwe felietony
zachęcając włodarzy miast i gmin aby zakosztowali uroków bycia tanią siłą roboczą. Zdaje
się, że mało kto rozumiał o co naprawdę chodzi. Ewentualnie padał argument typu: "Lepiej
zarobić cokolwiek niż nic". Do niektórych absolutnie nie docierało, że to zwykłe upodlanie
ludzi.
Można przypuszczać, że gros emigrantów, to właśnie ta "tania siła", której ostatecznie
zbrzydło tyranie za półdarmo. Ale w głowie to i owo zostało. Funkcjonuje także
przeświadczenie, że bycie konkurencyjnym oznacza przede wszystkim bycie najtańszym. Ta
"filozofia" absolutnie odpowiada Wyspiarzom, bo tu okazali się nad wyraz pojętni i skłonni
do przyjęcia naszej "optyki". To rzecz jasna uogólnienie, podobnie jak często słyszane na
Wyspach stwierdzenie: "U Polaka, nie zarobisz".
Nie ulega wątpliwości, że wśród licznych polskich firm w UK są takie, gdzie wynagrodzenia
nie odstają od standardów w danej branży. Stereotyp rodaka, który chce nas wyżyłować za
najmniej jak się da, funkcjonuje jednak w najlepsze. Niekoniecznie bez podstaw. Zarobki w
polskich firmach i instytucjach w Londynie, to mocno delikatny temat. Od szefów można
nierzadko usłyszeć, że nieustannie dokładają do interesu, nie mają za co kupić dziecku
lizaka, sami ledwie wiążą koniec z końcem. W ogóle dawno już zamknęliby biznes, ale są
patriotami i szkoda im rodaków, których zatrudniają. Te śpiewki o dokładaniu oraz niedoli,
jaka nieustannie towarzyszy biznesmenom, znamy doskonale z Polski.
Ciekawe jednak, że podobny "repertuar" prezentują także Polacy, którym nigdy nie było
dane mieszkać w Polsce. W tym, również ci ze starej emigracji, a także urodzeni poza
krajem. Widać, tak już mamy. Jak nietrudno zauważyć, umiejętność cenienia samego siebie,
a także doceniania innych, pozostawia w naszym narodzie cokolwiek do życzenia.
Zwłaszcza w wymiarze praktycznym, bo z wygłaszaniem wzniosłych komunałów jacy to
my świetni, zdolni i w ogóle debeściaki, większych problemów akurat nie ma. Tyle, że nic z
tego nie wynika. Dopóki nie zaczniemy naprawdę sami siebie doceniać, pozostaniemy z
etykietką "taniej siły roboczej". Inni nam jej nie odkleją na pewno.
Z Londynu dla polonia.wp.pl
Robert Małolepszy
(wp.pl)
2011-01-19 (12:55)
2