Kornel Filipowicz Ślub w małym drewnianym kościółku

background image

Ślub w małym drewnianym kościółku

Na szczyt wzgórza wspinaliśmy się stromą, kamienistą drogą, ale teraz

wydostaliśmy się już na wygodną ścieżkę prowadzącą przez młody, świerkowy las.

Wziąłem Joannę za rękę i szliśmy w milczeniu, dosyć od siebie daleko, połączeni

tylko dłońmi. Nie wiem, o czym Joanna myślała, ja myślałem o czymś, czego nie

chciałbym jej powiedzieć. Wyobraziłem sobie mianowicie, że jesteśmy już

małżeństwem, i zrobiło mi się smutno, gdyż uczułem, że odeszło od nas coś, co

już nigdy do nas nie wróci. Jakby pozbawiono nas swobody wyboru i odebrano

nam nasze pierwsze i najważniejsze prawo, prawo dobrowolności naszego

związku, i odtąd będziemy już musieli żyć i robić wszystko pod przymusem.

Odebrano nam? Nie, gorzej, to my sami pozbawiliśmy się tego prawa, godząc się

na ślub przed ołtarzem, to my sami nałożyliśmy na siebie pęta, których nie

będziemy już mogli nigdy zerwać. Puściłem rękę Joanny, udając, że sięgam po

chusteczkę, gdyż nagle przeraziłem się, że Joanna w jakiś sposób mogłaby się

dowiedzieć o tym, co ja myślę. A przecież ja w tej chwili niczego bardziej nie

pragnąłem, niż wziąć z nią ślub, to znaczy związać się z tą właśnie kobietą na

zawsze!

Tydzień temu, po wizycie u księdza Suchowol-skiego, napisałem do Joanny

list. Czekałem bardzo długo na odpowiedź, dopiero wczoraj dostałem kartkę, na

której było tylko jedno zdanie, że Joanna przyjeżdża i prosi, abym, jeśli mogę,

czekał na nią o dziesiątej rano na stacji. Potem jechaliśmy furmanką,

siedzieliśmy koło siebie na wysokim, twardym siedzeniu okrytym szorstkim,

samodziałowym kocem. W nogach leżała mała, żółta walizka Joanny. Przed

sobą mieliśmy zgarbione plecy furmana w przefarbowanym na brązowo płaszczu

wojskowym. Kiedy wóz wyjechał za miasto, przestał trząść na kocich łbach, a

konie powoli zaczęły wspinać się na górkę, wziąłem Joannę za rękę i

popatrzyłem na jej twarz. Joanna nie odwróciła do mnie głowy, nawet nie

uśmiechnęła się; może tylko jej usta się uśmiechnęły. Podniosła nieco głowę i

wciągnęła nozdrzami zapach unoszący się nad zagonem kwitnącego łubinu,

który właśnie mijaliśmy. Spytałem:

-Joanno, powiedz, przywiozłaś metrykę, kenkartę i dowód zameldowania?

-Nie...

background image

- Dlaczego, kochana, nie przywiozłaś?

- Przywiozłam, przywiozłam - odpowiedziała Joanna

zniecierpliwionym tonem, jakby się na mnie o coś gniewała.

Furmanka zatrzymała się przed krzywym gankiem wspartym na dwóch

słupkach. Wyskoczyłem i po chwili wróciłem z paczką owiniętą papierem

pakunkowym i przewiązaną sznurkiem. Położyłem paczkę koło walizki Joanny,

konie zaraz ruszyły.

- Co masz w tej paczce? - spytała Joanna.

- Kura - zabita, oskubana, sprawiona, tylko włożyć do rondla. Na

jutro. Na przyjęcie weselne... -powiedziałem Joannie na ucho, żeby furman nie

słyszał.

Potem przejechaliśmy wysoki, grabowy las i na skraju lasu zatrzymaliśmy

się przed domem, w którym mieszkałem. Zjedliśmy barszcz i ziemniaki ze

skwarkami. Na stole postawiłem flakon z kwitnącą gałązką kasztana. Joannie

bardzo się ten kwiat kasztana podobał, prawie cały czas rozmawialiśmy o

roślinach i drzewach. Po obiedzie zmywaliśmy talerze i garnki, potem Joanna na

godzinę położyła się - a teraz właśnie idziemy do Ustkowa. Las skończył się,

przed nami są łąki i pola schodzące w dolinę rzeki płynącej wśród drzew. Po

drugiej stronie rzeki widać wieś zanurzoną w kwitnących biało sadach, a

trochę z boku, na małym pagórku, drewniany kościółek otoczony lipami, których

korony wznoszą się wyżej dachu i prawie zupełnie go zakrywają. Przystajemy na

chwilę i patrzymy na krajobraz, który rozpościera się u naszych stóp. Mówię

doJoanny:

- Popatrz, tam, w dole, między drzewami, leży Ustków. A trochę w

lewo, prawie niewidoczny, bo zasłonięty także drzewami, jest właśnie ten mały,

drewniany kościółek, o którym ci pisałem.

- Tak - powiedziała Joanna - ale to jeszcze dosyć daleko.

- Nie, niedaleko. Teraz już cały czas z górki, będziemy tam za

kwadrans.

Zbiegliśmy na przełaj przez łąkę, potem szliśmy jarem, pod baldachimem

drzew, których gałęzie przeświecające słońcem stykały się nad naszymi głowami.

Było tu chłodno i trochę mroczno, ze stromych brzegów jaru ściekały strużki

rdzawej wody. Do wsi było już niedaleko, oddzielała nas od niej tylko rzeka.

Stanęliśmy na jej brzegu: woda była czysta, ale trochę wezbrana i dość szeroko

background image

rozlana.

- Nie ma mostu? - spytała Joanna.

-Jest, ale kilometr wyżej, trzeba by obchodzić. Wezmę cię na barana i

przeniosę. Mam na sobie kąpielówki, zresztą tu wszędzie płytko, najwyżej do

kolan.

- Mogę przecież zdjąć pantofle i pończochy i przejść - powiedziała

Joanna.

- Nie, przeniosę cię na drugą stronę.

- Przesąd? - spytała Joanna.

- Ach, nie! Mówiłaś przecież, że jesteś trochę przeziębiona.

- Byłam, głupstwo. Mogę przejść.

- Nie, bo woda jeszcze bardzo zimna.

Usiadłem, zdjąłem trzewiki, skarpety i spodnie.

Potem wziąłem Joannę na barana. Woda była rzeczywiście zimna. Szedłem

powoli, trzymałem się krawędzi usianego twardym żwirem brodu, ale czasem

zapadałem się do pół uda. Joanna trzymała mnie rękami za szyję i obejmowała

w pasie nogami. Czułem jej ciało na swoich plecach.

- Ciężko ci? - spytała.

- Nie. Ale chyba trochę przytyłaś? - powiedziałem, żeby jej zrobić

przyjemność, bo Joanna zawsze była zdania, że ma za mało kobiecą figurę.

- Może, bo nie ma teraz w ogóle mięsa i mama codziennie na obiad

robi kluski. Już mi nosem wyłażą.

Na drugim brzegu usiedliśmy na mojej marynarce, żeby mi nogi obeschły, i

zapaliliśmy papierosa. Powiedziałem:

- Najgorsze już mamy poza sobą. - Joanna spojrzała na mnie.

Dodałem więc po chwili, aby nie było wątpliwości, że mam na myśli przejście

przez rzekę: - Wrócimy naokoło, przez most. A jutro albo pojutrze przyjdziemy tu

na ryby, dobrze?

- Dobrze, jak będzie pogoda. Tu jest dosyć ładnie. A ryby są?

- Są duże klenie. Tam w prawo, za zakrętem, jest kilka bardzo

głębokich miejsc. Weźmiemy ze sobą coś do jedzenia i picia i możemy tam być

cały dzień.

Wyobraziłem sobie, jak tam wygląda: szeroka, spokojna toń wody, sucha,

piaszczysta łąka porośnięta mmiankiem i macierzanką, topole i sosny. Było tam

background image

tak ładnie, że doznałem aż jakiegoś przykrego uczucia niepokoju i zagrożenia -

jakby teraz, gdy na świecie jest wojna, w pięknie czaiło się jakieś

niezrozumiałe, straszliwe niebezpieczeństwo. Joanna patrzyła w tamtą stronę.

Powiedziałem:

- Tam jest naprawdę bardzo ładnie.

Joanna odwróciła głowę, spojrzała na mnie i uśmiechnęła się. Wstaliśmy i

ruszyliśmy dalej. Przeszliśmy przez wieś, tak spokojną, jakby nieza-mieszkaną.

W ogrodach, przed oknami domów, kwitły bzy. W sadach, wśród zieleniejących,

okwit-łych już wiśni i czereśni, jabłonie i grusze wyglądały jak białe bukiety. Na

drodze było pusto, w piasku grzebały się kury i wróble, zza płotów odzywały się

czasem psy znudzonymi głosami, na od-czepnego. Skręciliśmy z drogi w prawo, w

krótką aleję lipową. Na końcu alei stał kościół i wyglądał nie jak zbudowany

przez ludzi, ale jakby wyrósł sam, jak wyrasta grzyb spod ziemi, pod drzewem.

Nabożeństwo jeszcze nie skończyło się, gromada ludzi stała na zewnątrz,

zwrócona twarzami w stronę otwartych szeroko wrót kościoła i wpatrzona w jego

ciemne, migocące żółtymi światłami wnętrze. Minęliśmy kościół i usiedliśmy pod

omszałym, kamiennym murkiem, na stercie dębowych bali. Po drugiej stronie

drogi, naprzeciw kościoła, stała murowana, obrośnięta dzikim winem plebania.

Powiedziałem:

- Poczekamy tu na księdza Suchowolskiego. Zobaczymy go, jak będzie

wracał, i wtedy pójdziemy.

Słońce zachodziło za górę i zaczynało kłaść wielki cień na pola, ale tu, gdzie

siedzieliśmy, świeciło jeszcze i było jasno jak w południe. Pachniały słodko

jakieś kwiaty - jaśminy, a może kwitnące żółto na kościelnym murku

rozchodniki? Z kościoła słychać stłumione dźwięki organów, potem organy

milkną i rozlega się bardzo cicho dźwięk, jakby po śniegu biegł koń, ciągnąc za

sobą bezgłośnie sanie, pobrzękując tylko janczarkami. Potem nastaje zupełna

cisza i po chwili, przy wtórze basów organowych, rozlega się pieśń:

Do Twej dążym kaplicy,

Co z brzegu czeka nas.

Wśród wichrów, nawałnicy,

W pochmurny, słotny czas...

Nie patrzę na Joannę, przymykam oczy, mówię:

― Wiesz, źle jakoś dzisiaj spałem.

background image

Joanna nie odzywa się. Myślę o czymś, czego nie chciałbym jej powiedzieć.

To coś byłoby dosyć trudno wyrazić słowami. Chodzi o jakieś uczucie, trzeba by

było dużo mówić, żeby je wypowiedzieć. W tym spokoju, w kwitnieniu, w

zapachach, dźwiękach - było coś ponad miarę szczęścia, jakiego wolno nam

zaznać w kraju, który był w niewoli.

*

Gospodyni księdza Suchowolskiego wprowadziła nas, poprosiła, abyśmy

usiedli, i powiedziała, że ksiądz proboszcz zaraz przyjdzie. Stała chwilę z

rękami opartymi na wysokiej poręczy odsuniętego nieco od stołu krzesła, na

którym pewnie siadywał ksiądz Suchowolski. Gospodyni była wysoka, chuda,

miała ciemne włosy i czarne, blisko siebie osadzone oczy. Spytała, którędy szliśmy

i czy widzieliśmy, jak pięknie tego roku kwitną w Ust-kowie bzy. Potem wyszła,

zostawiając nas samych. Siedzieliśmy koło siebie przy długim stole nakrytym

białą, kratkowaną ceratą. W każdej kratce była mała, bladoliliowa różyczka.

Naprzeciw nas, na ścianie, wisiał wielki, czarny krzyż z Chrystusem

pomalowanym lakierem na biało. Z otwartej szeroko rany w boku, z rąk, nóg i

spod cierniowej korony Chrystusa ciekła czerwona krew. Na innej ścianie wisiały

oprawione w złote ramki fotografie z seminarium duchownego, 2 misji i wizytacji

parafii przez biskupa. Między oknami wychodzącymi na ogród stał przy ścianie

wysoki, oszklony zegar z okrągłą, srebrną tarczą, dwoma ciężarkami na

łańcuszkach i wahadłem, które kiwało się powoli na boki, jakby 2 trudem

pokonując siłę własnego bezwładu, i zdawało się, że za chwilę stanie. Ale zegar

szedł, tykał twardo i głośno i nie spóźniał się. Dochodziła siódma. Milczeliśmy

oboje 2 Joanną. W pokoju było mroczno i jakoś obco, ale pomyślałem, że ślub

będziemy przecież brać nie tu, lecz w małym drewnianym kościółku pachnącym

cedrem i ziołami. Taki ślub będzie dla nas, niewierzących, czymś zupełnie

możliwym do przyjęcia. Pomyślałem też, że niepotrzebnie się martwiłem. Po ślubie

nic się przecież nie zmieni. To się dokona jakby poza nami, nie dotykając

naszych uczuć, nie niszcząc ich ani nie zmieniając. Nawet gdyby się to miało

stać dzisiaj, zaraz, za chwilę, nic się w nas i w naszych uczuciach nie zmieni.

Ksiądz Suchowolski mówił, że świadkowie to głupstwo, dwie osoby zawsze się

na probostwie znajdą. Próbowałem sobie wyobrazić, co będziemy robić, jak

wrócimy do domu. Trzeba jeszcze dzisiaj nastawić kurę, bo nie wiadomo, ile się

będzie gotować. Jutro się cłogotuje. Mam trochę pszennej mąki, spróbujemy

background image

zrobić słodką bułkę. Będzie zabawa, nawet gdyby pieczywo się nie udało. Mam

też herbatę, do której się nie przyznawałem, jest zawinięta w staniol i w

pergamin, będzie tego na dwa zaparzenia. Albo na jedno, ale takie, że będzie

wiadomo, że to herbata.

Skrzypnęły drzwi i, rozchylając portierę, wszedł ksiądz Suchowolski. Podał

nam na przywitanie dłoń, uśmiechnął się porozumiewawczo najpierw do mnie,

potem do Joanny, i usiadł na tym właśnie odsuniętym nieco przez gospodynię

krześle. Powiedział, zwracając się do Joanny:

- No, jakąż pani miała podróż?

- Niezłą, tylko był okropny ścisk i prawie całą drogę stałam.

- Takie to teraz podróże. Kto nie musi jeździć, to najlepiej robi,

siedząc w domu. Ale pogody mamy piękne, prawda? Cieplutko, w nocy

przelatują drobne deszczyki, wszystko rośnie i kwitnie, jak złoto!

Ksiądz Suchowolski mówiąc o niewygodach podróży, miał minę poważną,

nawet smutną, ale kiedy przeszedł na pogodę, jego twarz rozjaśniła się i

promieniowała radością. Szukałem w myśli sposobu naprowadzenia rozmowy na

temat ślubu, a w ogóle to nie wiedziałem, co mówić, zacząłem więc bąkać:

- Naprawdę piękna pogoda. Będzie tego roku dużo owocu, jabłonie

bardzo ładnie kwitną.

- Tak, ma pan rację, pięknie kwitną tego roku - podjął ksiądz

Suchowolski z ożywieniem -i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie nornice. U mnie,

proszę państwa - zupełna katastrofa. Posadziłem zeszłego roku na jesieni

dwadzieścia cztery, całkiem dokładnie: dwadzieścia pięć jabłoni, wyborowych,

od Śląskiego, siedem „starkingów”, po sześć „jonathanów”, „pięknej z Boskop” i

„królowej renet”. Dwuletnie, młode, zdrowe, drzewko w drzewko jak malowanie.

Posadziłem, okręciłem słomą, żeby zające nie pogryzły kory, pomodliłem się,

czekam. No i tego roku, wcześnie, pięknie zakwitły. Kwiat duży, zdrowy - aż się

śmieje. Ale po niejakim czasie, proszę państwa, patrzę ja - co to? Kwiat więdnie,

nie zawiązuje, schnie, opada. I tak po kolei, jedno drzewko, drugie, trzecie,

dziesiąte. Kiż diabeł? Oglądam, chucham, dmucham, podlewam. Aż w zeszłym

tygodniu przyjechał do mnie z sąsiedztwa ksiądz Wo-rytko, zawołany ogrodnik i

sadownik, mówi: „Ksiądz zobaczy”. Pociągnął pierwsze drzewko z brzegu za

pieniek - i wyciągnął z ziemi patyk! Bez korzeni, na końcu ogryziony kłykieć. I

tak wszystkie drzewka. Nornice, proszę państwa, nornice. Zjadły to, co

background image

najważniejsze - korzeń, którym drzewko wrasta w naszą ziemię, trzyma się jej,

pije z niej wodę, odżywia się, aby rosnąć, kwitnąć i rodzić. Tak, proszę

państwa.

W czasie kiedy ksiądz Suchowolski namiętnie oskarżał żyjące pod ziemią

stworzenia, które zniszczyły mu młody sad, zegar wybił szybko cztery razy, a

potem powoli, głębokim basem, godzinę siódmą. Ksiądz Suchowolski zamilkł,

złożył ręce i oparł je na ceracie. Jego twarz, przedtem wzburzona i zacięta,

uspokoiła się teraz i złagodniała. Uśmiechnął się do nas i nareszcie spytał:

- No więc z czym do mnie, mili państwo, przychodzicie?

- Narzeczona przywiozła metrykę i wszystko to, o czym ksiądz mówił, jak

byłem poprzednim razem.

Udało mi się sformułować nieźle to zdanie, tylko słowo „narzeczona” nie

chciało mi jakoś przejść przez usta. Nigdy w ten sposób przed nikim ani przed

samym sobą Joanny nie nazywałem. To słowo wydawało mi się dziecinne, dobre

do zabawy w narzeczeństwo i śluby, które się bierze, mając lat sześć czy

siedem, w ogródku, wśród kwitnących krzaków, przed ołtarzem umajonym

kwiatami powoju i kaczeńcami wetkniętymi w słoiki po musztardzie. Ksiądz

Suchowolski wyciągnął obie ręce przez stół w stronę Joanny. Joanna otworzyła

torebkę, wyjęła papiery i podała księdzu Suchowolskie-mu. Rozłożył je przed sobą

na stole i czytał. Uprzytomniłem sobie w tej chwili śmieszną rzecz - że taki ślub

w ogródku brałem, mając lat siedem, moją narzeczoną była młodsza ode mnie o

rok, ale w sprawach ślubów bardzo oblatana Małgosia, córka organisty. Ołtarz

zrobiliśmy ze skrzynki przykrytej białą serwetką z frędzlami, zwędzoną przez

Małgosię z kredensu. Nad ołtarzem wisiał krzyż z dwóch patyczków związanych

łodygą trawy. Pamiętam, że w czasie ślubu znaleźliśmy pod krzakiem dzikiego

bzu coś, co odwróciło naszą uwagę - nie wiem już, co to było - jakieś gniazdko

ptaka, a może po prostu zdechłą mysz, i ślub zamienił się w jakąś inną zabawę,

jak to bywa tylko w dzieciństwie albo we śnie. Uczułem, jak wraz z tym

wspomnieniem przepłynęło przeze mnie dziwne, ciepłe uczucie związane z jakimś

naiwnym przeżyciem erotycznym z tamtych czasów, być może nawet, że

uśmiechnąłem się sam do siębie. Ksiądz Suchowolski oglądał bardzo dokładnie,

po kolei, papiery, potem złożył ostrożnie metrykę, bo była trochę naddarta i

poprze-cierana na zgięciach, i powiedział:

- No, pięknie.

background image

- To, proszę księdza, kiedy mamy przyjść? -spytałem.

- A to już od państwa zależy. Ale przedtem trzeba załatwić takie

rzeczy: uzyskać w kurii dyspensę od przedkładania pełnej metryki urodzenia dla

pana, czyli zgodę na zawarcie ślubu na podstawie wyciągu metrykalnego. To

będzie, jak sądzę, załatwione szybko i pozytywnie, zważywszy, że urodził się pan

na tak zwanych terenach wschodnich, praktycznie w tej chwili niedostępnych.

Trzeba też będzie uzyskać zgodę dla panny młodej na zawarcie przez nią ślubu

poza jej miejscem zamieszkania, ale to także zwykła formalność. Następnie damy

na zapowiedzi, a za trzy tygodnie spowiedź, komunia - i dam państwu ślub -

zakończył ksiądz Suchowolski wesoło.

- Trzy tygodnie?! - spytałem o wiele za głośno, prawie krzyknąłem.

- Tak. Chodzi o wyeliminowanie ewentualnych przeszkód...

- Żadne przeszkody nie istnieją!

- Chcę w to wierzyć, ale takie są zwyczaje w naszym Kościele - i

Kościół ma rację, gdyż pośpiech jest złym doradcą tam, gdzie chodzi o tak ważny

akt, jak związek na całe życie. - Ksiądz Suchowolski powiedział to surowym

tonem i skarcił mnie wzrokiem.

- Przecież tydzień temu ksiądz powiedział, że

będziemy mogli wziąć ślub za dwa dni! Że to wszystko da się załatwić od

ręki!

- Powiedziałem, ale nazajutrz opadły mnie wątpliwości i aby się

upewnić, pojechałem do kurii. Okazało się, że nie udzielamy już dyspensy od

zapowiedzi. Trzeba też załatwić to wszystko, o czym mówiłem, gdyż życie

Kościoła powraca do pewnych koniecznych norm.

- Ale, proszę księdza, wojna jeszcze się nie skończyła. Jakżeż można

mówić o normalizacji - kiedy wszyscy żyjemy w kraju podbitym przez wroga,

okupowanym, w państwie wymazanym z mapy i wyjętym spod prawa? Wszyscy

jesteśmy zagrożeni, jest bardzo wiele ludzi, którzy nie mogą mieszkać tam, gdzie

mieszkali, i zajmować się tym, czym by chcieli. Ludzie kryją się, uciekają przed

prześladowaniem, aresztowaniem, wywiezieniem, rozstrzelaniem. Ja na przykład,

proszę księdza, nie wiem, gdzie będę za trzy tygodnie, ale na pewno nie w

Ustkowie. Nie będziemy mogli przyjść do księdza za trzy tygodnie po prostu

dlatego, że będziemy zbyt daleko!

W tym, co powiedziałem, musiało być coś rozpaczliwie głupiego.

background image

Zagalopowałem się! Spostrzegłem, że Joanna i ksiądz Suchowolski dziwnie na

mnie patrzą, ale nie wiedziałem, o czym myślą. Ksiądz Suchowolski spytał:

- Wyjeżdża pan?

-Tak, wyjeżdżam.

Ksiądz Suchowolski rozłożył bezradnie ręce, potem powiedział:

-Jeśli państwo wytrwacie w postanowieniu zawarcia ślubu - to prędzej czy

później spotkamy się. Jeśli nie ze mną, to z którymś z moich kolegów, kapłanów,

i za jego pośrednictwem weźmiecie ślub przed tym samym Bogiem. Nasz kraj jest

wielki, ale w każdym zakątku znajdzie się kościół i parafia. - Ksiądz Suchowolski

wyciągnął przed siebie ręce i trzymał je tak, jakby chciał pokazać, że droga do

ołtarza będzie stać dla nas zawsze otworem. Zapanowała cisza, w której dwa

uderzenia zegara rozległy się niespodziewanie jak dwa wystrzały.

- O ósmej godzina policyjna - powiedziała Joanna.

Trudno było wymyślić w tej chwili coś mądrzejszego i bardziej realnego.

- Prawda, prawda. A państwo teraz dokąd? -ksiądz Suchowolski

popatrzył na Joannę. Jego oczy były ciemne i podobnie osadzone jak oczy

gospodyni.

-Wracamy do Karczy.

- Spokojnie, powolutku, nie śpiesząc się - za pół godziny będziecie -

powiedział ksiądz Suchowolski radośnie, jakby ucieszony tym, że może udzielić

nam pomyślnej nareszcie i ścisłej jednocześnie informacji. Wstał od stołu,

odprowadził nas do drzwi i wyciągnął na pożegnanie obie ręce. - Z Bogiem,

drodzy państwo, idźcie z Bogiem!

W sionce minęliśmy się z gospodynią księdza, niosła w rękach zapaloną

lampę naftową, wielką, okrytą jasnozieloną umbrą. Powiedzieliśmy gospodyni

„dobranoc” i wyszliśmy na dwór.

Tam, w pokoju, panował mrok, ale tu, mimo że

już po zachodzie słońca, jest jeszcze widno jak w dzień. Niebo jest

przeźroczyste, całe świeci jasno jak wielka lampa. Mijamy okryty drzewami

kościół, pachnący więdnącymi kwiatami i kadzidłem, skręcamy drogą w prawo,

na most. Idziemy w milczeniu, na moście przystajemy. Opieramy ręce na

balustradzie i patrzymy na rzekę. Z góry, z zadrzewionego wąwozu, zawiewa lekki,

chłodny i wilgotny wiatr. Joanna oparła nogę na belce, na krawędzi mostu. Patrzę

na pantofel Joanny, tak mi znajomy i bliski, że mam dla niego jakiś bardzo

background image

dziwny rodzaj zainteresowania, a nawet uczucia - i dopiero teraz widzę, że

Joanna przyszyła do pantofla brakujący guziczek, trochę inny i nieco większy

od tamtego, zgubionego, ale bardzo podobny. Widzę także, że pończocha na

nodze Joanny jest w dwóch miejscach pocerowana bardzo drobnym ściegiem i

starannie dobranym jedwabiem - i nagle robi mi się okropnie głupio i smutno.

Głupio, smutno i ogarnia mnie uczucie wstydu. Nie, to wcale nie z tego

powodu, że namówiłem Joannę, która była zawsze niechętna naszemu ślubowi,

a teraz, kiedy się zgodziła, to nic z tego nie wyszło, a więc jakbym ją nabrał. Nie,

wcale o tym nie myślę, nie myślę o niczym. Czuję tylko, że z moich oczu

wypłynęły łzy. Stało się to bez mojej wiedzy, niechcący, bez powodu, tak

zwyczajnie, jak wypływa strumień ze źródła. Zaciskam powieki i odwracam głowę.

Czuję na swojej ręce dotknięcie dłoni Joanny. Joanna mówi:

- Chodźmy, jest już późno.

Idziemy w milczeniu. Joanna trzyma mnie za rękę

i czasem lekko ściska moją dłoń. Wiem, że Joanna nie chce mi niczego

specjalnego powiedzieć, to znaczy tylko, że ona jest, istnieje, że jesteśmy ze

sobą złączeni i że spędzimy razem, być może jeszcze dzisiaj spokojną, noc.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Drewniane Kościoly
Drewniane Kościoly
Kornel Filipowicz Spotkanie i rozstanie 2
Kornel Filipowicz MIĘDZY SNEM A SNEM
Kornel Filipowicz Jutro także będzie dzień
Kornel Filipowicz Śmierć mojego antagonisty 2
Kornel Filipowicz Klementyna
Kornel Filipowicz Świadek, który nie umiał mówić
Kornel Filipowicz Modlitwa za odjeżdżających
Kornel Filipowicz Kobieta czeka 2
Kornel Filipowicz i Wisława Szymborska
Kornel Filipowicz ROZSTANIE I SPOTKANIE OPOWIADANIA OSTATNIE
Kornel Filipowicz Dziewczyna z lalką, czyli o potrzebie  smutku i samotności
Kornel Filipowicz MIEJSCE I CHWILA
Kornel Filipowicz Prawo łaski

więcej podobnych podstron