Albert Wojt Szmaragdowy krucyfiks

background image




ALBERT WOJT




SZMARAGDOWY

KRUCYFIKS


WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ • WARSZAWA • 1986

background image

I


Jonathan Dembinsky z niekłamanym obrzydzeniem przełknął kolejny łyk ciepłej, luro-

watej whisky. Od blisko trzech godzin tkwił przy brudnym stoliku w obskurnym, motelowym
barze i gapił się przez dawno nie myte okno na zielono-pomarańczowy camping oznaczony
rzekomo szczęśliwym numerem siedem. Domek był już uwieczniony na kliszy kieszonkowe-
go aparatu fotograficznego, podobnie zresztą jak sportowy jaguar, jego mocno podtatusiały
właściciel i ruda niczym wiewiórka dama o wystających kościach policzkowych. Właśnie
zazdrosnemu mężowi owej damy zawdzięczał Jonathan dzisiejszą wycieczkę do motelu, nie
wspominając o spoczywającym w wewnętrznej kieszeni marynarki czeku na dwieście pięć-
dziesiąt dolarów. Analogiczna kwota mogła też stać się jego własnością w przypadku dosta-
rczenia zleceniodawcy przekonujących dowodów zdrady małżonki. Niestety okna pawilonu
numer siedem były zamknięte na głucho, a od środka zasłaniały je szczelne żaluzje i detektyw
nie miał możliwości dyskretnego sfotografowania grzesznej pary in flagranti. Forsowanie
drzwi przy użyciu wytrycha bądź siłą wiązałoby się z ryzykiem gwałtownej reakcji właścicie-
la motelu. W tej sytuacji Jonathanowi nie pozostawało nic innego, jak cierpliwie czekać, aż
damie i jej adoratorowi znudzą się amory, a potem sfotografować ich w momencie opuszcza-
nia campingu.

Prawdę powiedziawszy Dembinsky nigdy nie przepadał za śledzeniem niewiernych żon,

od dłuższego czasu tak się jednak składało, że musiał przyjąć z pocałowaniem ręki każde zle-
cone mu zadanie. Sam dobrze nie wiedział, czy wzrosła konkurencja, czy spadło zapotrzebo-
wanie na oferowane przez niego usługi, dość że bywały tygodnie, kiedy żaden klient nawet
nie zajrzał do klitki noszącej szumne miano biura a odnajmowanej za ciężkie pieniądze przy
jednej z głównych ulic Nowego Jorku. Nie raz już i nie dwa detektyw zastanawiał się nad
zwinięciem interesu i poszukaniem innego zajęcia ale w końcu zawsze trafiał się ktoś z mniej-
szym lub większym kłopotem, z którym sam nie umiał sobie poradzić, i z czekiem na kilka
dolarów

Gwałtowny łoskot otwieranych kopniakiem drzwi wyrwał Jonathana z zamyślenia.

Widok skórzanych kurtek policji stanowej nigdy nie nastrajał go optymistycznie. Teraz też
przeprowadził w duchu błyskawiczny rachunek sumienia, ale doszedł do wniosku, że tym
razem nikt nie powinien się do niego przyczepić. Miał właśnie zamiar spokojnie sięgnąć po
swoją whisky, kiedy przy stoliku zatrzymał się blisko dwumetrowy dryblas o twarzy żywo
przypominającej goryla.

— Wstań i połóż łapy na karku! — Ochrypły nie znoszący sprzeciwu głos mógł przy-

prawić o gęsią skórkę. — No, dalej!

Dembinsky bez słowa spełnił polecenie. Wiedział dobrze, że w takiej sytuacji żadne

protesty nie są wskazane.

— Coś ty za jeden? — Drugi z policjantów był nieco niższy, a wydatny brzuch i nalane

policzki nadawały mu niemal dobroduszny wygląd.

— W prawej, zewnętrznej kieszeni mam licencję i prawo jazdy — poinformował skwa-

pliwie.

— Prywatny szpicel? — Ten z twarzą goryla omal nie rozdarł Jonathanowi marynarki,

kiedy pakował mu rękę do kieszeni i wyciągał licencję detektywa. — Słyszałeś, Jack? Byle
pętak z Nowego Jorku wyobraża sobie, że bez pytania może węszyć po naszym terenie.

— Takie czasy, Bob, takie czasy. We łbach się ludziom poprzewracało.
— Teraz każdy lubi wtykać nos w nie swoje sprawy.
— I tak dobrze, że ten mały nie podskakuje.
— Tylko by spróbował!

background image

Zarechotali głośnym, głupawym śmiechem i niższy w przypływie dobrego humoru

przyłożył Jonathanowi łokciem po żebrach. Detektyw omal nie stracił równowagi. Pierwszy
kontakt z miejscowymi stróżami prawa nie wypadł najlepiej, mogło być jednak i gorzej.

— Czego tu szukasz? — Bob rozsiadł się wygodnie na jednym z krzeseł przy stoliku

Jonathana.

— Jeden facet jest cholernie ciekaw, z kim jego żona przyprawia mu rogi.
— Przyjechałeś za babką zrobić jej kilka fotek?
— Zgadza się.
— Gdzie ona teraz jest?
— W siódemce. — Dembinsky skinął znacząco w kierunku kolorowego domku.
— A co powiesz o jej adoratorze?
— Na razie wiem tylko, że ma czerwonego jaguara.
— Wpisali się do księgi motelowej?
— Jako państwo Smith.
— Co ty na to, Jack? — Policjant o twarzy goryla jak gdyby odrobinę złagodniał.
— Diabli wiedzą. Może mały nie łże.
— Może...
Zamilkli. Dembinsky dyskretnie rozejrzał się po barze. Wizyta policjantów wypłoszyła

nielicznych amatorów lurowatej whisky i taniego piwa. Nawet barman zniknął gdzieś na
zapleczu.

— Mam pewien pomysł, szpiclu! — Bob nieoczekiwanie chwycił detektywa za klapę

marynarki i pociągnął ku sobie. — My wyświadczymy ci dwie przysługi, a ty postawisz nam
butelkę.

— To brzmi całkiem interesująco — Jonathanowi przemknęła myśl, że w gruncie rze-

czy sprawy nie układają się najgorzej. — Co miałbym za tę flaszkę?

— Przede wszystkim uzębienie w komplecie i nie uszkodzoną gębę.
— A poza tym?
— Moglibyśmy zajrzeć do tej siódemki i sprawdzić, czy twoja lalunia nie schowała pod

łóżkiem bomby atomowej. Gdybyś przy okazji cyknął sobie fotkę, to byłaby już tylko twoja
prywatna sprawa.

— Jesteście równe chłopaki! — Dembinsky aż zatarł ręce z zadowolenia. — Spróbuję

wydębić od barmana coś lepszego od tej lury. — Wymownym ruchem odsunął swoją szkla-
nkę.

— To chodźmy, bo gołąbki gotowe jeszcze wyfrunąć z gniazdka.
Bob ociężale podniósł się z miejsca i bez pośpiechu ruszył do wyjścia, a Jack już

całkiem przyjaźnie poklepał Jonathana po ramieniu Chwilę później wszyscy trzej znaleźli się
na motelowym parkingu. Dembinsky sięgnął do kieszeni po niewielki, mieszczący się w dło-
ni, aparat fotograficzny i odruchowo zerknął na licznik. Zostało jeszcze niemal pół błony, nie
musiał więc zmieniać kasety.

— Co to za aparat? — W głosie niższego z policjantów zabrzmiała drwina. — Na

fotkach pewno nie można nikogo rozpoznać.

— Nie stać mnie na lepszy.
— Może to i lepiej. Nie będziesz płakał po stracie...
Bob zarechotał głośno Jonathan podejrzliwie zerknął na niego, ale było już za późno.

Fachowo wymierzony cios w okolicę dołka pozbawił detektywa oddechu, a dwa kolejne, w
nos i szczękę, rzuciły go na ziemię. W rozpaczliwym odruchu zwinął się w kłębek i schował
głowę. Zaczął liczyć kopniaki. Pamiętał jeszcze piąty. Przy szóstym poleciał niczym kamień
na samo dno Wielkiego Kanionu.

background image

II


Pamela Burger zdecydowanym ruchem zgasiła wypalonego do połowy papierosa.

Postanowiła, że nie będzie czekała nawet sekundy dłużej. Sięgnęła do torebki po puderniczkę,
by przytuszować liczne piegi na perkatym nosie, wielkim grzebieniem zaczesała rude włosy
bardziej na czoło i ruszyła do wyjścia. Gasiła właśnie światło w niespełna pięciometrowej
klitce, zwanej szumnie gabinetem, kiedy cichy brzęczyk poinformował ją, że ktoś otworzył
właśnie drzwi do poczekalni. Zjeżyła się niczym rozjuszona kotka.

— Nie dość, że od trzech tygodni nie płacisz mi ani centa, to jeszcze muszę wysiady-

wać w tej cholernej norze diabli wiedzą do której! — Rozpuściła język nie czekając na wej-
ście pryncypała. — Mam już tego po dziurki w nosie, rozumiesz?! Znajdź sobie inną frajerkę.
Ja zwijam manatki!

Odczekała chwilę, ale nikt nie przekroczył progu gabinetu. Z odrobiną niepokoju

pchnęła drzwi z dykty i mrożonego szkła. Na jednym z krzeseł stojących w mikroskopijnej
poczekalni siedział Dembinsky. Wyglądał, jakby przejechał po nim walec drogowy.

— Daj mi. szklaneczkę — wystękał
— Boże, co się stało?!
— Dwaj gliniarze pouczyli mnie, że nie należy wsadzać nosa w cudze sprawy.
— Nie rozumiem?
— Nigdy nie grzeszyłaś nadmiarem inteligencji! — westchnął z rezygnacją — Po

prostu policja z Hazleton uważa, że jeśli koleś miejscowego szeryfa ma ochotę kochać się z
panią Brandon, to ani mnie, ani staremu Brandonowi nic do tego. — Odruchowo przejechał
dłonią po obolałej i pokrwawionej twarzy, potem smętnie popatrzył na rozdarty rękaw skórza-
nej kurtki, by w końcu utkwić bezmyślne spojrzenie w sztywnej od błota nogawce spodni. —
Prawdę powiedziawszy sam nie wiem, jakim cudem stamtąd wróciłem. Tak mi dołożyli, że na
dobrą sprawę powinienem zakończyć jazdę na pierwszym przydrożnym drzewie.

— Biedaku...
— Przyniesiesz wreszcie tę whisky? Od pustej gadaniny jeszcze nikomu nie przestało

łupać w obolałej łepetynie.

Potulnie pobiegła do gabinetu, by po chwili wrócić ze szklanką wypełnioną w trzech

czwartych złocistym płynem. Detektyw wypił duszkiem i wymownym gestem poprosił o
jeszcze. Po drugiej porcji poczuł się znacznie lepiej. Wsunął do ust kostkę gumy do żucia i
wyprostował się na krześle.

— Ciekawe, czy stary Brandon będzie na tyle przyzwoity, by dołożyć mi choć ze dwie

setki za tę dzisiejszą historię? Muszę gościa zdrowo przycisnąć.

— Gdzieś koło południa pytał o ciebie jeden facet — przypomniała sobie sekretarka.
— Kto taki?
— Uciekinier ze wschodniej Europy, czy coś w tym rodzaju. Gadał niczym Murzyn z

buszu, niewiele z tego zrozumiałam, a nazwiska, gdyby nie wizytówka, w życiu bym nie
zapamiętała.

— Może Polak? — Dembinsky wyraźnie się ożywił.
— Diabli wiedzą. — Pamela wzruszyła ramionami. — Ja ich nie rozróżniam.
— Czego chciał?
— Jeśli o dziesiątej zajrzysz do baru naprzeciwko, to się dowiesz.
Jonathan zerknął na zegarek, który dziwnym trafem ominęły buty strażników prawa z

Hazleton. Do dwudziestej drugiej brakowało jeszcze trzech kwadransów, miał więc trochę
czasu na przygotowanie się do wyznaczonego spotkania. Dźwignął się z krzesła i pokuśtykał
do gabinetu. Pod wyszczerbioną szybą przykrywającą blat cokolwiek zdezelowanego biurka

background image

tkwiła elegancka wizytówka. Detektyw sięgnął po nią i na jego twarzy pojawił się nikły
uśmieszek. Potencjalnym klientem okazał się niejaki Antoni Paszczyński.

Ponad pół godziny później Dembinsky już w czystej koszuli i z poklejoną plastrami

twarzą pchnął oszklone drzwi. baru mieszczącego się niemal naprzeciwko jego biura. W śro-
dku panował półmrok. Czerwone ściany, obicia i kotary w oknach nasuwały dość dwuzna-
czne skojarzenia, co nie przeszkadzało zupełnie obściskującej się w jednym z kątów parze ani
kiwającemu się nad zastawionym puszkami po piwie stolikiem brodatemu jegomościowi w
bliżej nie określonym wieku. Jonathan ulokował się na wysokim stołku przy barze i zamówił
podwójną whisky. Nie pozostawało mu nic innego, jak cierpliwie czekać.

Minął dobry kwadrans i w szklaneczce pokazało się dno. Dembinsky zerknął na stojące-

go tuż obok barmana i miał ochotę poprosić go o następną porcję, kiedy skrzypnęły drzwi i w
progu stanął wysoki, postawny mężczyzna koło pięćdziesiątki. Inteligentna twarz, drogie
ubranie i rzucająca się w oczy pewność siebie znamionowały kogoś zajmującego znacznie
wyższą pozycję od przeciętnego bywalca taniego lokalu.

— Mister Paszczyński? — domyślił się Jonathan, kiedy mężczyzna podszedł do baru.

— Miło mi pana poznać.

— Witam. — Dłoń tamtego była zimna niczym u nieboszczyka i miękka, jak gdyby

wyjęto z niej wszystkie kości. — Pan jest tym detektywem z przeciwka?

— We własnej osobie. — Dembinsky sięgnął po swą licencję. — Czym mogę panu

służyć?

— Może siądziemy? — Paszczyński nie czekając na odpowiedź ruszył do stolika w ką-

cie, a Jonathan wyjął barmanowi z ręki butelkę, zabrał dwie szklaneczki i bez słowa pomasze-
rował za potencjalnym klientem.

— Pewno widział mnie pan w zeszły piątek w telewizji? — Paszczyński uznał, że przed

przystąpieniem do rzeczy lepiej uświadomić detektywowi, z jak ważną osobą ma do czynie-
nia. — Mój wywiad szedł na wszystkie stany północno-wschodniego wybrzeża.

— Przykro mi, ale oglądam wyłącznie baseball, koszykówkę i kronikę policyjną —

Dembinsky napełnił obie szklaneczki i zachęcającym gestem podniósł swoją. — Polityka
mnie nie interesuje.

Paszczyński skrzywił się, jakby połknął na surowo dżdżownicę.
— Cóż, mogłem się tego spodziewać — bąknął, usiłując ukryć zmieszanie. — Wię-

kszość Polaków już w drugim pokoleniu zapomina o swym rodowodzie. Ale przecież pańskie
nazwisko...

— Gadanie! Gdybym nazywał się Ford czy Rockefeller, nie musiałbym zaraz być

milionerem.

— Mówi pan po polsku?
— Ojczulek, świeć panie nad jego duszą, zadbał o tę część mojej edukacji. — Jonathan

przeszedł na polski i okazało się, że świetnie sobie radzi. — A później ja sam zgłębiałem
subtelności tej pięknej, chociaż nie zawsze, mowy — dodał.

— A chciałby pan odwiedzić rodzinne kąty?
— Urodziłem się po tej stronie Atlantyku
— Rozmowa z panem nie należy do najłatwiejszych.
— Po prostu moje szare komórki potrzebują bodźca w postaci kilku zielonych papier-

ków.

— Rozumiem. — Paszczyński uśmiechnął się półgębkiem. — Czy pięćdziesiąt kawał-

ków wystarczy, by pański mózg zaczął sprawniej pracować?

Detektyw przez chwilę spoglądał na tamtego z niedowierzaniem.
— Pięćdziesiąt kawałków? — powtórzył.
— Ni mniej, ni więcej.

background image

— To śmierdzi na odległość. — Wypita whisky błyskawicznie wywietrzała Jonathano-

wi z głowy, dzięki czemu jedyny logiczny wniosek nasunął się sam.

— Tylko trochę, panie Dembinsky, tylko trochę.
— Tyle płacą za podłożenie bomby albo wyprawienie kogoś na łono Abrahama.
— Za kogo, u diabła, mnie pan bierze? — W głosie Paszczyńskiego zabrzmiała niekła-

mana uraza. — Za gangstera czy zwariowanego terrorystę? Proszę przyjąć do wiadomości, że
w Polsce nie byłem byle kim. Szanowano mnie. poważano, cieszyłem się nieposzlakowaną
opinią!

— Czego pan właściwie ode mnie chce? — patetyczna przemowa tamtego nie zrobiła

większego wrażenia na detektywie.

— Już panu mówiłem, że chodzi o wyjazd do Polski.
— W jakim celu?
— Nieoczekiwany rozwój wypadków zmusił mnie do opuszczenia kraju w dużym po-

śpiechu. Nie zdążyłem zabrać wielu rzeczy stanowiących moją własność.

— A to, co zostało, skonfiskowały polskie władze?
— Nie wszystko. To i owo udało mi się schować.
— Teraz rozumiem. Pan chciałby, żebym za pięćdziesiąt kawałków zabawił się w prze-

mytnika?

— Niezupełnie — sprostował Paszczyński. — W przerzucie przez granicę pomogłaby

panu wskazana przeze mnie osoba. Pańskim zasadniczym zadaniem byłoby odzyskanie depo-
zytu.

— Innymi słowy, mam dopilnować, żeby w Polsce nikt nie wystawił pana do wiatru?
— Można to tak określić.
Umilkli. Jonathan przez dłuższą chwilę ważył usłyszane przed chwilą słowa. Wyprawa

do znanego jedynie ze słyszenia kraju przodków mogła ściągnąć na jego głowę całą masę tru-
dnych do przewidzenia kłopotów, z drugiej jednak strony perspektywa zarobienia pięćdziesię-
ciu tysięcy dolarów stanowiła nie lada pokusę. Ostatecznie uznał, że gra jest warta świeczki.

— Zgoda! — Skinął głową na znak, że przyjmuje zlecenie. — Będę dla pana pracował,

panie Paszczyński.

— Wiedziałem, że nie odmówi pan rodakowi.
— Pragnąłbym teraz usłyszeć coś bliższego na temat mojego zadania. — Dembinsky

wolał przystąpić do konkretów. — Przede wszystkim proszę mi powiedzieć, co i gdzie pan
schował.

— Zapewne słyszał pan o niebywałym rozkwicie kultury i sztuki w Polsce w szesna-

stym stuleciu?

— Prawdę powiedziawszy w ogóle niewiele wiem o Polsce.
— Trudno. Wyjaśnię panu rzeczy najistotniejsze. Z tego okresu — przystąpił do intere-

sującej go sprawy — zachowało się wiele cennych zabytków sztuki złotniczej Jednym z nich
był złoty krucyfiks wysadzany rubinami i szmaragdami. Historycy nie mogli się zgodzić co
do dokładnego czasu i miejsca powstania krucyfiksu, nie zdołali też ustalić, kto był jego
pierwszym właścicielem. Wiadomo tylko, że był własnością wielkich rodów magnackich, a
później przez blisko dwa stulecia przeleżał w ruinach jakiegoś zamczyska. Kilka lat temu stał
się on moją własnością.

Paszczyński sięgnął do kieszeni i położył przed detektywem duże, kolorowe zdjęcie.

Jonathan aż gwizdnął z podziwu. Wystarczył mu jeden rzut oka, by zorientować się, że wi-
dniejący na fotografii szesnastowieczny, bogato zdobiony krzyż wart jest majątek. Aby zdo-
być ten krucyfiks, warto było zainwestować kwotę nawet wielokrotnie wyższą niż obiecane
mu honorarium.

— Nie powiedział pan jeszcze, gdzie mógłbym zobaczyć krzyż w oryginale.
— Na jakiś miesiąc przed wyjazdem z Polski powierzyłem go serdecznemu przyjacielo-

background image

wi z dawnych czasów, niejakiemu Tomaszowi Drawskiemu. Niestety Tomasz zmarł, a ja nie
wiem, co zrobił z krucyfiksem.

— Nie ma pan w Polsce nikogo, kto zechciałby panu pomóc?
— Zaprzyjaźniony adwokat, Adam Poniszyński, przez blisko rok czynił starania, by tra-

fić na jakiś ślad krucyfiksu. Sprawą zajmował się również mój kuzyn, Benedykt Sładkowski.
Niestety obaj nie mieli szczęścia.

— I pomyślał pan, żeby odnalezienie szmaragdowego krzyża powierzyć mojej skro-

mnej osobie?

— Otóż to.
— Czuję się zaszczycony, ale jest jeden problem.
— Mianowicie?
— Szczerze wątpię, czy polskie władze zechcą honorować moją licencję prywatnego

detektywa.

— Na to nie możemy liczyć. Musi pan pojechać do kraju incognito, najlepiej pod pozo-

rem odwiedzenia rodziny albo jako drobny businessman mający ochotę na założenie firmy
polonijnej. Zresztą niech pan sam ruszy głową. W końcu za to panu płacę.



III


Potężne podmuchy wiatru z przeraźliwym wyciem pędziły przez przełęcz tumany

śniegu. Leśniczy Pęczyna spróbował zrobić jeszcze kilka kroków, ale wiedział już, że dzisiaj
nie dokończy codziennego obchodu. Miał dosyć zmagania z wichurą, a nic nie zapowiadało
rychłej poprawy pogody. Raz po raz tracił równowagę lądował po pas w zaspach, śnieg
zalepiał mu usta i oczy, wciskał się za kołnierz i pod czapkę. Nie pozostawało nic innego, jak
dać za wygraną.

Leśniczy przystanął przy jakiejś rachityczne, jodełce i przez dłuższą chwilę wytężał

wzrok Dobrze wiedział, ze od ściany lasu dzieli go ni więcej niż pięćdziesiąt metrów, cóż,
kiedy z powodu zawiei nie widział dalej aniżeli na odległość wyciągniętej ręki. Mimo wszy-
stko postanowił zaryzykować Skręcił w prawo i ruszył w dół po niezbyt stromym stoku.

Pierwszych kilkanaście kroków przebył szczęśliwie, choć przyszło mu brnąć po kolana

w śniegu. Zgodnie z przewidywaniami dotarł do rozłożystej jodły, chwilę później zamajaczy-
ły przed nim kontury dwóch niższych, rosnących tuż przy sobie. Jeszcze parę metrów i nagle
stanął niezdecydowany. Teraz powinien mijać stary modrzew ze zwęglonym przez piorun
czubkiem. Nie dalej jak przedwczoraj widział drzewo rosnące na skraju niewielkiej rozpadli-
ny, ale dzisiaj nie było po nim nawet śladu.

Pęczyna posunął się o krok, potem przyklęknął, próbując sprawdzić nachylenie stoku.

Poczuł na plecach zimny pot. Pamiętał, że kilkadziesiąt metrów dalej, z prawej strony, zaczy-
nała się przepaść. Gdyby teraz zabłądził, mógłby nie dożyć jutra. Po chwili wahania wstał i
skręcił nieco w lewo. Przeszedł dwa kroki i nagłe uderzenie wichury rzuciło go w śnieg. Nie-
zdarnie zaczął gramolić się z zaspy, ale lewa noga uwięzła mu pod czymś twardym. Miotając
soczyste przekleństwa odgarnął rękami śnieg. Odetchnął z wyraźną ulgą. Okazało się, że po-
szukiwany modrzew po prostu nie wytrzymał zawieruchy.

Niespełna kwadrans później Pęczyna dotarł do skraju lasu. Krzepkie świerki trzeszcząc

i stękając uginały się pod naporem wiatru, ale w porównaniu z otwartą przestrzenią przełęczy
było tu zaciszniej. Leśniczy przedarł się przez kilkumetrowy pas krzaków i dotarł do niezbyt
głębokiego wąwozu. Dnem biegła wąska, leśna droga. Teraz mógł już wracać do leśniczówki

background image

nawet z zamkniętymi oczami.

Przez pierwsze pół kilometra wąwóz prowadził stromo w dół, potem droga skręciła w

lewo i spadek wyraźnie złagodniał. Jeszcze kilka minut marszu, kolejny zakręt, krótkie, choć
ostre podejście i Pęczyna znalazł się na sąsiednim zboczu. Gdyby nie lata spędzone w górach,
pewno przeżegnałby się ze zdumieniem. Panował tutaj idealny spokój i nic nie wskazywało
na to, by tuż obok, za górskim grzbietem, szalała zawierucha. Śnieg tutaj ledwo prószył, a
lekki wiaterek kojarzył się raczej z wiosenną pogodą niż ze środkiem zimy

Za kolejnym zakrętem leśniczy dotarł do rozległej polany Droga prowadziła jej górnym

skrajem, a poniżej gładki stok opadał stromo aż do koryta zamarzniętego teraz potoku. Dalej
zaczynał się dziki, poszarpany grzbiet, którym latem można było dotrzeć do uczęszczanej
przez turystów i wczasowiczów Przechyby.

Pęczyna przystanął, by nieco odpocząć. Niespełna półtora kilometra od niego, po dru-

giej stronie potoku, szalała zadymka, podobnie jak na pozostawionej za plecami przełęczy.
Zastanawiał się właśnie, czy przed leśniczówką śnieżyca nie dopadnie go znowu, kiedy nieo-
czekiwanie wiatr zmienił kierunek. Na polanie zaś kotłowało się niczym w piekle, ale mo-
ment wcześniej wichura odrzuciła śnieżną zasłonę z przeciwległego stoku. Dosłownie przez
mgnienie oka widoczna była schowana w głębokim załamaniu maleńka, zaniedbana chałupka
starego Grybuchy. Leśniczy najprawdopodobniej nie zwróciłby na nią uwagi, gdyby nie wy-
dobywający się z jednego z okien pióropusz ognia.

Śnieżny tuman znowu zasłonił wszystko, minęło jednak dobrych kilka sekund, nim

Pęczyna zdołał ruszyć się z miejsca. Chciał wierzyć że uległ przywidzeniu. Gdyby obejście
paliło się rzeczywiście, trudno byłoby nawet marzyć o jakiejkolwiek pomocy. Jedyna dostęp-
na zimą droga do chałupy liczyła z górą siedem kilometrów, a i tak nie przejechałby teraz
tamtędy żaden samochód. Leśniczy zdawał sobie sprawę, że na nic się nie zda jego wysiłek,
ale nie pozostawało mu nic innego, jak biec co sił w nogach do leśniczówki, a potem w kilku
chłopa spróbować dotrzeć do obejścia Grybuchy.



IV


Samolot miękko dotknął płyty lotniska. Jeszcze przez dłuższą chwilę basowo grzmiały

potężne silniki, a potem jasnowłosa stewardesa oznajmiła pasażerom, że wylądowali w Porcie
Lotniczym na Okęciu. Dembinsky bez pośpiechu ruszył do wyjścia. Na schodkach sięgnął go
mroźny, orzeźwiający powiew wiatru. Jonathan poczuł coś w rodzaju rozrzewnienia W końcu
pierwszy raz w życiu miał stanąć na ziemi przodków

Sympatyczna celniczka nawet nie zajrzała do walizki detektywa, za to wysoki,

ciemnowłosy oficer ze starannie przystrzyżonym wąsikiem długo obracał w ręku amerykański
paszport

— Pan do rodziny? — zapytał domyślnie.
— Raczej w interesach — sprostował Dembinsky. — Doszły mnie słuchy, że wasz rząd

zezwolił na zakładanie firm polonijnych. Przypadkowo mam trochę wolnych dolarów, przyje-
chałem więc zobaczyć, jaki tu można zrobić business.

— Reprezentuje pan branżę kosmetyczną czy dziewiarstwo?
— Farby i lakiery. — Jonathan sięgnął do kieszeni po jedną z zamówionych tuż przed

wyjazdem wizytówek.

— Lakierów brakuje na naszym rynku. - Oficer zdecydował się zwrócić paszport. —

Życzę panu, by już wkrótce mógł pan uruchomi swoją wytwórnię.

background image

Na postoju taksówek uformowała się spora kolejka. Detektyw pomyślał, że będzie

musiał wynająć samochód, ale na razie nie pozostawało mu nic innego, jak cierpliwie czekać
Taksówki podjeżdżały rzadko i zdążył porządnie zmarznąć, nim przyszła jego kolej, toteż do
hotelu „Forum” dotarł w dość kiepskim humorze.

Wbrew negatywnym opiniom Paszczyńskiego o polskich hotelach pokój Jonathana był

ładny, łazienka przy nim czysta, a wyposażenie na zupełnie przyzwoitym poziomie. Detektyw
wziął prysznic, zmienił koszulę i miał właśnie zamiar zejść do restauracji na kolację, kiedy
jego wzrok padł na aparat telefoniczny. Przemknęła mu myśl, że na dobrą sprawę nic nie stoi
na przeszkodzie, by od razu przystąpić do realizacji zleconego zadania. Sięgnął po słuchawkę
i chwilę później uzyskał połączenie.

— Słucham, Sładkowski — Głos tamtego był nieprzyjemny, szorstki, jak gdyby zachry-

pnięty.

— Mówi Jonathan Dembinsky.
— Witam, witam! Antoni pisał mi, że pan przyjedzie.
— Moglibyśmy się dzisiaj spotkać?
— Nawet zaraz. Gdzie pan się zatrzymał?
— W „Forum”.
— Będę u pana mniej więcej za godzinę.
— Proszę mnie szukać w restauracji. Prawdę powiedziawszy jestem wściekle głodny.
— Jak pana poznam?
— Proszę się o to nie martwić. W Stanach przeglądałem album ze zdjęciami całej rodzi-

ny pana Antoniego.

Kwadrans później detektyw zjechał windą do restauracji. W sali było sporo gości, na

szczęście jednak nie miał większych kłopotów ze znalezieniem wolnego stolika. Zamówił coś
na chybił trafił, ledwie rzuciwszy okiem na menu, i ciekawie rozejrzał się po sali. Towarzy-
stwo było dość zróżnicowane. Najbardziej rzucały się w oczy dwie liczne, bardzo hałaśliwe i
najwyraźniej wrogo do siebie nastawione, grupy Arabów. Trzech młodych Murzynów
wytrwale wędrowało po sali, usiłując znaleźć nie tyle odpowiedni stolik, co chętne do zabawy
partnerki. Filigranowy Japończyk, czy Koreańczyk, z ożywieniem opowiadał coś wysokiej
blondynie „przy kości”. Kilka niebrzydkich przedstawicielek najstarszego zawodu świata spo-
kojnie oczekiwało na klientów. Inni goście jakoś nie zwrócili uwagi Jonathana, może z wyją-
tkiem drobnej dziewczęco wyglądającej szatynki w towarzystwie siwego, postawnego męż-
czyzny po pięćdziesiątce. Zastanawiał się przez chwilę, czy to córka z ojcem, przygodni
znajomi, czy tez nie najlepiej dobrana para, wkrótce jednak jego rozmyślania przerwał kelner,
który postawił przed nim sznycel z groszkiem i szklaneczkę whisky.

Dembinsky kończył właśnie posiłek, kiedy w sali pojawił się wysoki, nienaturalnie

chudy mężczyzna z pokaźną łysiną i rzadką, ryżawą bródką. Detektyw zapraszającym gestem
wskazał mu wolne krzesło przy swoim stoliku.

— Pan Sładkowski, jeśli się nie mylę — rzucił domyślnie.
— Jak pan widzi, jestem punktualny.
— Może od razu przystąpimy do rzeczy?
— Antoni zobowiązał mnie, żebym udzielił panu wszelkiej pomocy zarówno podczas

pańskich poszukiwań w kraju, jak i przy ewentualnym przerzucie krzyża przez granicę.
Proszę mną dysponować.

— Przede wszystkim chciałbym wiedzieć, w jakich okolicznościach Paszczyński po-

wierzył krucyfiks Drawskiemu?

— Akurat na ten temat nic nie mogę panu powiedzieć — Sładkowski uśmiechnął się

blado. — Antoni nie poinformował mnie o zamiarze przekazania komuś szmaragdowego
krzyża. Do ostatniej chwili byłem przekonany, że trzyma go w sejfie w swojej willi na Sady-

background image

bie. Dopiero po wyjeździe Paszczyńskiego na Zachód zorientowałem się w sytuacji.

— Rozmawiał pan z Tomaszem Drawskim?
— Nie zdążyłem. Umarł, zanim Antoni upoważnił mnie do odbioru krucyfiksu.
— Czy to było zabójstwo?
— Zwyczajny zawał.
— Policja wdrożyła śledztwo?
— Niby po co? — W oczach Sładkowskiego pojawiło się nie ukrywane zdziwienie. —

Przecież Drawski umarł w szpitalu, a wcześniej chorował na serce.

— Nie chce mi się wierzyć, żeby przed śmiercią nie powiedział nikomu, gdzie szukać

szmaragdowego krucyfiksu

— Niestety, to zupełnie prawdopodobne. Ponoć zasłabł na ulicy i już nie odzyskał

przytomności.

— Czy mieszkał sam?
— Z siostrzeńcem, niejakim Alfredem Daleckim. Rozmawiałem z nim, ale zrobił wie-

lkie oczy, kiedy spytałem o złoty krzyż wysadzany drogimi kamieniami.

— Trzeba było rozejrzeć się po domu Drawskiego.
— Dalecki niezbyt przychylnie ustosunkował się do tego pomysłu. Ostatecznie wyraził

zgodę, choć prawdę powiedziawszy poszukiwania przeprowadziliśmy bardzo pobieżnie.

— Czyżby siostrzeńcowi Drawskiego nie zależało na odnalezieniu krucyfiksu?
— Tego nie wiem. W każdym razie zapewnił mnie, że w domu jego wuj na pewno nie

trzymał żadnych cennych rzeczy.

— Zadowolił się pan tym wyjaśnieniem?
— Nie miałem innego wyjścia
— Mógł pan w czasie jego nieobecności przetrząsnąć wszystkie kąty.
— Ależ szanowny panie! — Benedykt Sładkowski aż poczerwieniał z oburzenia. — Za

kogo pan mnie ma? Może w Stanach są inne zwyczaje, ale ja nie miąłem zamiaru bawić się
we włamywacza.

— W porządku! — Jonathan nie próbował podejmować dyskusji. — Nie chciałem pana

urazić. Załóżmy zresztą, że Drawski rzeczywiście nie trzymał krucyfiksu u siebie. Pozostaje
jednak pytanie, co z nim zrobił?

— Rozmawiałem z byłą żoną Tomasza, panią Lucyną, z jego młodszym bratem, a

nawet z przyjaciółką, którą Drawski zafundował sobie na stare lata. Dotarcie do tych osób
kosztowało mnie wiele zachodu, niestety nie dowiedziałem się od nich niczego. Między inny-
mi i z tego powodu napisałem Antoniemu, że powinien zaangażować jakiegoś fachowca.

— Najpierw zdecydowaliście się na miejscowego adwokata?
— Antoni znał Poniszyńskiego i życzył sobie, żebym się z nim skontaktował. Uważam

jednak, że nie był to najlepszy wybór.

— Gość nic nie zwojował?
— W każdym razie tak twierdzi.
— Czyżby miał pan powody, by mu nie ufać?
Sładkowski na moment zawahał się. Najwyraźniej nie wiedział, co odpowiedzieć. Z

kłopotu wybawił go kelner, który w nadziei na kolejne zamówienie stanął właśnie przy ich
stoliku.

— Co podać szanownym panom? — Ukłonił się nisko. — Jeśli panowie pozwolą, pole-

całbym...

— Dziękujemy — szorstko przerwał detektyw. — Należność za sznycel i whisky pro-

szę dopisać do mego rachunku.

Kelner popatrzył na Jonathana z nie ukrywaną urazą. Przez chwilę stał jeszcze w bezru-

chu, jak gdyby czekał na zmianę nierozsądnej decyzji, w końcu jednak odmaszerował maje-
statycznie w kierunku jednego z sąsiednich stolików. Dembinsky nie bacząc na konwenanse

background image

podniósł się z miejsca.

— Jest pan wozem? — zapytał Sładkowskiego.
— Owszem.
— W takim razie pozwolę sobie skorzystać z pańskich usług.
— Bardzo proszę. — Wyraz twarzy Sładkowskiego świadczył wymownie, że nie jest

zachwycony pomysłem detektywa. — Może pan dysponować mną do woli.

— Pojedziemy do Poniszyńskiego, a potem chciałbym zobaczyć się z Daleckim.
— Nie za późno na takie nie zapowiadane wizyty? Minęła już dwudziesta.
— W Stanach o tej porze dopiero zaczyna się życie towarzyskie. Mam nadzieję, że u

was nie chodzi się spać z kurami.

Niespełna pól godziny później byli już na Saskiej Kępie. Sładkowski zaparkował swego

poloneza przed czteropiętrowym, przedwojennym domem przy Królowej Aldony. Poniszyń-
ski zajmował mieszkanie na pierwszym piętrze. Przez dobrą minutę dzwonili i stukali,
wreszcie drzwi otworzyły się i w progu stanął tęgi, barczysty mężczyzna o czerwonej, nalanej
twarzy.

— Kogo, u diabła, mi pan tu prowadzi?! — rzucił opryskliwie do Sładkowskiego. — Ile

razy mam panu powtarzać, że w domu nie prowadzę kancelarii adwokackiej i nie załatwiam
żadnych interesów?!

— Reprezentuję Antoniego Paszczyńskiego. — Dembinsky nie czekając na zaproszenie

wkroczył do przedpokoju. — O ile się nie mylę, to również pański klient.

— Klient, który nie płaci, to żaden klient — zaoponował adwokat. — Nie stać mnie na

to, bym świadczył usługi w czynie społecznym.

— Kto mówi o darmowym świadczeniu usług? — żachnął się Sładkowski. — Już zapo-

mniał pan, że przekazałem panu dwadzieścia tysięcy złotych?

— Cóż to jest dwadzieścia tysięcy? Tyle płaci mi byle sklepowa, żebym wybronił ją z

drobnego manka.

— Ja dałbym panu więcej — podchwycił Jonathan. — Oczywiście, jeśli dysponuje pan

jakimiś wartościowymi informacjami.

— Skoro rozmawiał pan ze Sładkowskim, powinien pan wiedzieć, że mnie już ta

sprawa nie interesuje.

— Niezależnie od ceny?
— Straciłem blisko rok na szukanie tego mitycznego krucyfiksu. Jeździłem w góry i na

wybrzeże, przepytywałem ludzi. Moim zdaniem krzyż został wywieziony z kraju albo przeto-
piony na obrączki.

— Może jednak czeka gdzieś na swego znalazcę.
— Szczerze wątpię.
— Mimo wszystko byłbym bardzo zobowiązany, gdyby mi pan przekazał zdobyte

nazwiska i adresy.

— Czemu nie? — Po twarzy Poniszyńskiego przemknął złośliwy uśmiech. — Policzę

panu po pięćdziesiąt dolarów od sztuki... I bierze pan wszystko, hurtem.

— Jeśli krucyfiksu faktycznie nie ma w Polsce, to setka wystarczy za całą listę.
— Pogadaliśmy sobie. — Adwokat wzruszył ramionami. — A teraz spływajcie stąd, bo

obrzydły mi wasze gęby!

— Nie tak ostro, drogi panie! — Detektyw nie dał wyprowadzić się z równowagi. — Ja

jeszcze nie skończyłem.

— Ale ja jestem u siebie i nie muszę znosić obecności intruzów.
— A jednak wrócimy jeszcze do tej rozmowy.
— Nic nowego ode mnie pan nie usłyszy.
Chwilę później dwaj mężczyźni znaleźli się na schodach, a za ich plecami drzwi mie-

szkania Poniszyńskiego zamknęły się z trzaskiem. Sładkowski w przeciwieństwie do Jonatha-

background image

na nawet nie próbował ukryć, jak bardzo ubodło go za chowanie adwokata.

— Głupi cham! — warknął ze złością. - Wszystko, co ma, zawdzięcza Antoniemu. Co

za człowiek! Wystarczyło, że wiatr zawiał z innej strony, i natychmiast zapomniał o wdzię-
czności. A w ogóle to jak on nas potraktował!

— Albo kłamie, albo faktycznie nie udało mu się wpaść na trop krucyfiksu i musiał na

kimś wyładować złość z powodu niepowodzenia. Tak czy inaczej nie jesteśmy pożądanymi
gośćmi w jego domu.

— Pan wie, że nie miałem ochoty na tę wizytę.
— Czeka nas jeszcze druga.
— Zostawmy to na jutro. Mieszkam dwa kroki stąd, na Francuskiej, mam dobrą kawę i

jakąś butelczynę.,. Pan pewno zmęczony daleką podróżą, a ja chętnie posłuchałbym wieści ze
świata.

— Z przyjemnością skorzystam z zaproszenia, ale wolałbym najpierw rzucić okiem na

dom Drawskiego i pogadać z jego siostrzeńcem. Mam nadzieję, że to niedaleko?

Najwyżej kilkaset metrów. Dalecki Mieszka przy Krynicznej.
Wrócili do poloneza i kilka minut później zatrzymali się przed niezbyt okazałą, partero-

wą willą stojącą w niewielkim ogrodzie. Tym razem detektyw wysiadł sam. Przez dłuższą
chwilę lustrował dom i jego otoczenie uważnym spojrzeniem. Na świeżym śniegu pokrywają-
cym ścieżki w ogródku nie dostrzegł niczyich śladów, w oknach willi nie paliło się światło, a
o przedostaniu się na jej tyły nie było mowy, gdyż na przeszkodzie stały, tworzące jeden ciąg,
płoty sąsiednich posesji.

Dembinsky nacisnął dzwonek przy furtce. Zgodnie z jego przewidywaniami w środku

panowała cisza. Jonathan miał już zamiar wracać do samochodu, kiedy przemknęła mu myśl,
że nie powinien przegapić takiej okazji. Skinął Sładkowskiemu na pożegnanie i jak gdyby
nigdy nic pomaszerował ulicą przed siebie.

Krewniak Paszczyńskiego był domyślnym człowiekiem. Detektyw nie przeszedł nawet

piętnastu kroków, gdy silnik poloneza zawarczał basowo i po kilkunastu sekundach światła
pozycyjne wozu zniknęły za najbliższym rogiem. Dembinsky mógł już wrócić pod willę
Daleckiego. Znów doszedł do furtki, rozejrzał się czujnie dokoła i nie dostrzegłszy na ulicy
żywego ducha naprężył mięśnie i miękko niczym kot przesadził ogrodzenie.

Okna na tyłach willi były równie ciemne jak te od frontu Przez moment detektyw zasta-

nawiał się, czy nie skorzystać z któregoś z nich, ostatecznie jednak postanowił sprawdzić
zamki wąskiego zapasowego wejścia tuż przy rogu budynku. Wyciągnął z kieszeni gumowe
rękawiczki, niewielkie etui z podręcznym kompletem wytrychów i miniaturową latarkę.
Wsunął pierwszy z brzegu wytrych w dziurkę pod klamką i niemal natychmiast splunął z
pogardą. Zamek otworzyłoby nawet dziecko. Pokonanie prymitywnej zasuwki również nie
nastręczało żadnych trudności i pół minuty później Jonathan był już w środku.

Wnętrze willi nie wyglądało imponująco Trzy pokoje, coś pośledniego między holem a

salonem i spora kuchnia ze spiżarką oraz służbówką zajmowały nie więcej niż jakieś siedem-
dziesiąt pięć metrów kwadratowych. Również umeblowanie nie wskazywało na to, że
Drawski bądź Dalecki należeli do ludzi zamożnych.

Detektyw spenetrował pobieżnie kuchnię, sypialnię i salon, wreszcie zatrzymał się dłu-

żej w pokoju spełniającym niegdyś funkcje gabinetu. Obecny właściciel najwidoczniej w ogó-
le tu nie zaglądał, o czym świadczyły pajęczyny we wszystkich kątach i gruba warstwa kurzu
na sprzętach. Uwagę Jonathana zwróciło stare cokolwiek zdezelowane biurko. Podsunął sobie
ciężki, obity skórą fotel, usiadł i spróbował otworzyć jedną z szuflad. Nie stawiała oporu. W
środku znajdowało się mnóstwo nie wiedzieć po co gromadzonych rachunków za gaz światło,
telefon i ciepłą wodę, a także sporo pożółkłych ze starości paragonów i pokwitowań. Nie-
cierpliwie otworzył drugą szufladę. Leżały tu pedantycznie posegregowane listy. Na wszy-
stkich kopertach figurowało nazwisko Tomasza Drawskiego, za to nadawców można było

background image

doliczyć się kilkudziesięciu. Detektyw zabrał się do wyrywkowego sprawdzania korespon-
dencji, ale i tym razem dość szybko dał za wygraną. Listy pochodziły z lat pięćdziesiątych i
sześćdziesiątych, nie mogły więc mieć żadnego związku ze szmaragdowym krucyfiksem.

Jeszcze przez dobry kwadrans Dembinsky przeglądał zawartość biurka, nim zorientował

się, że nie znajdzie tutaj niczego interesującego. W końcu wstał z fotela i podszedł do oszklo-
nej biblioteki. W świetle latarki przeczytał kilka tytułów widniejących na grzbietach książek i
nagle drgnął. Wyglądało na to, że ktoś zdjął z półek większą część książek, a potem byle jak
upchnął je z powrotem Na wszelki wypadek Jonathan wyjął kilka tomów, podejrzliwie
przyjrzał się tylnej ściance biblioteki, nic jednak nie wskazywało, by była tam jakaś skrytka.

Detektyw wrócił do salonu. Zaglądając tu poprzednio nie zainteresował się wiszącymi

na ścianie, potężnymi wieńcami jelenia, ale teraz coś go tknęło, by podejść do nich bliżej.
Delikatnie przejechał dłonią po rogu i nagiej czaszce. Wieńce niebezpiecznie zachybotały.
Przytrzymał je obiema rękami, żeby nie spadły, i rozejrzał się za jakimś krzesłem Chwilę
później piękne, myśliwskie trofeum leżało na dywanie. Dembinsky przyklęknął nad wieńca-
mi. Pierwotnie czaszka jelenia była przytwierdzona do szerokiego, rzeźbionego na brzegach
medalionu dwiema solidnymi śrubami, ale stosunkowo niedawno ktoś te śruby wyrwał i umo-
cował wieńce kawałkiem zwykłego drutu. Drut był na tyle miękki, że Jonathan zdołał odgiąć
ręką jego skręcone końce. Teraz mógł obejrzeć dokładnie wnętrze czaszki. Zgodnie z przewi-
dywaniami detektywa było ono puste. Choć nie, niezupełnie. W załomku kości tkwił maleńki
skrawek papieru, a ściślej biorąc rożek zwykłej, niebieskiej koperty.

Nagle, zupełnie nieoczekiwanie, nocną ciszę rozdarł ostry, przenikliwy dzwonek do

drzwi. Dembinsky zamarł w bezruchu. Upłynęło kilka sekund i dzwonek zabrzmiał pono-
wnie, tym razem już znacznie dłużej i jakby bardziej natarczywie. Jonathan schował rożek
koperty do małej, plastykowej torebeczki i zaczął spiesznie przytwierdzać wieńce do medalio-
nu. Na trzeci dzwonek prawie nie zwrócił uwagi. Jeszcze chwila i wieńce znalazły się na
swoim miejscu na ścianie.

Detektyw zerknął na zegarek. Właśnie mijała północ. Jak na polskie stosunki pora była

stanowczo zbyt późna na składanie wizyt. Widocznie nieoczekiwany gość zdał sobie z tego
sprawę, bo dzwonek milczał. Przez kilka minut Dembinsky nasłuchiwał jeszcze, ale uspoko-
jony panującą dookoła ciszą postanowił opuścić willę Daleckiego i wracać do hotelu. Wy-
mknął się przez tylne drzwi, zamknął wytrychem obydwa zamki i pobiegł chyłkiem do furtki.
Od strony ogródka zatrzask można było otworzyć po prostu klamką, nie musiał więc już
skakać przez ogrodzenie. Ostatni raz rozejrzał się dookoła i nie widząc w pobliżu nikogo bez
obawy wyszedł na ulicę.

Od najbliższego skrzyżowania dzieliło go niespełna piętnaście metrów, kiedy zza rogu

wytoczyło się trzech podejrzanie chwiejących się na nogach młodych ludzi. W pierwszym
momencie nie zwrócił na nich uwagi. Ostatecznie pijackie krzyki i przekleństwa brzmią dość
podobnie, niezależnie od szerokości geograficznej i języka. Zastanowił się dopiero, kiedy
jeden z chuliganów, który potknął się o krawężnik, zamiast runąć nosem w śnieg dziwnie ła-
two odzyskał równowagę. Jonathan chciał przyspieszyć kroku, ale w tej samej chwili chwycił
go za łokieć niezbyt wysoki, barczysty blondyn o spłaszczonym nosie.

— Te, frajer! — Od chłopaka powiało piwem, jego głos zabrzmiał jednak całkiem trze-

źwo. — Kopsnij szluga!

Detektywowi przemknęła myśl, że tamten umyślnie szuka zaczepki, jednak spróbował

uniknąć wiszącej na włosku awantury.

— Nie rozumiem cię, chłopie — powiedział spokojnie. — O co ci chodzi?
— Daj stówkę na piwo! — Z drugiej strony Jonathana pojawił się pryszczaty chudzielec

w czapce z daszkiem.

— Może być stówka.
— Lepiej dwie, jakeś taki dziany!

background image

Za plecami detektywa zadudniły czyjeś ciężkie kroki. Zerknął ukradkiem do tyłu i

dostrzegł kolejnego typa o mocno podejrzanej fizjonomii. Teraz nie wahał się już ani przez
moment. Z półobrotu wymierzył blondynowi potężny cios w okolicę dołka, tamten zawył z
bólu i osunął się na kolana. Kopniak przeznaczony dla pryszczatego, choć znacznie mniej
precyzyjny, wystarczył, by przeciwnik stracił równowagę. Trzeci z chuliganów odskoczył jak
oparzony, a nadbiegający miał jeszcze do pokonania co najmniej ze dwadzieścia metrów.
Sytuacja nie przedstawiała się najgorzej, Jonathan uznał jednak, że lepiej wziąć nogi za pas.
Co sił puścił się w kierunku niezbyt odległej ulicy Francuskiej.

Po kilkunastu krokach nie zwalniając tempa obejrzał się za siebie. Napastnicy pędzili za

nim. Tylko powalony przed chwilą blondyn został nieco z tyłu, pozostali byli tuż-tuż. Przy-
spieszył jeszcze i po kilku sekundach mijał kolejne skrzyżowanie. Teraz od Francuskiej dzie-
liło go nie więcej niż jakieś sto pięćdziesiąt metrów. Z nadzieją popatrzył w tamtym kierunku,
spotkało go jednak rozczarowanie. Ulica wyglądała na równie pustą jak ta, którą uciekał
przed chuliganami.

Dembinsky zwolnił, jak gdyby brakowało mu oddechu. Moment później usłyszał tuż za

plecami dudnienie kroków najszybszego z goniących. Kątem oka dostrzegł niezbyt wysokie-
go, drobnego chłopaka z krótką pałką albo kawałkiem rurki w ręku. Ryzyko było spore, ale
Jonathan zdawał sobie sprawę, że nie ma innego wyjścia. Odwrócił się nagle, chwycił tamte-
go za ramię i ściągając ku sobie schylił głowę tak, by znalazła się na wysokości szczęki chło-
paka. Zderzenie omal nie zamroczyło detektywa, za to napastnik bez jakiegokolwiek odruchu
obrony zwalił się niczym kłoda na ziemię.

Dembinsky miał teraz przeciwko sobie trzech chuliganów Niestety, wszyscy byli uzbro-

jeni. W ręku pryszczatego zauważył brzytwę, niski, tęgi szatyn szykował się do ataku wyma-
chując sprężyną zakończoną ciężarkiem, a trzeci z przeciwników wyciągał właśnie zza pazu-
chy krótki nóż o szerokim ostrzu. Jonathan był bezbronny i nie miał innego wyjścia poza
ucieczką.

Powalony dopiero co chłopak zaczął dźwigać się na kolana. Szło mu to opornie, jednak

detektyw wolał nie czekać Co sił w nogach wyrwał do przodu i odległość dzielącą go od
Francuskiej pokonał w rekordowym tempie. Wybiegł na środek jezdni i nagle odetchnął z
ulgą. Ulicą nadjeżdżał jakiś maluch. Moment później samochód ostro przyhamował i prawe
drzwi otworzyły się przed detektywem.

— Niech pan wsiada! — Głos rudowłosej dziewczyny zabrzmiał ostro i zdecydowanie.

— Na co pan czeka!

Posłusznie wsunął się do środka. Nim zdążył zatrzasnąć drzwi, maluch wyrwał do przo-

du. zawadzając tylnym zderzakiem któregoś z chuliganów. Tamten runął jak długi na jezdnię,
ale ani prowadząca samochód dziewczyna, ani Jonathan nie obejrzeli się za siebie.

— Wybawiła mnie pani z nie lada opresji — wyznał szczerze. — Nie wiem, jak pani

dziękować.

— Ostatnimi czasy panowie tak zniewieścieli, że słaba płeć coraz częściej musi brać ich

w obronę — roześmiała się dźwięcznie. — A swoją drogą nigdy bym nie przypuszczała, że na
Saskiej Kępie grasują chuligani.

— Pani tu mieszka?
— Na Międzynarodowej.
— Miałem szczęście, że właśnie dzisiaj tak późno wracała pani do domu.
— Czasami zdarza mi się wracać jeszcze później.
— Prowadzi pani urozmaicone życie towarzyskie?
— Jak większość studentów.
— O, przepraszam! — uśmiechnął się rozbrajająco. — Nie przedstawiłem się jeszcze:

Jonathan Dembinsky.

— Polonus, który wrócił do starego kraju?

background image

— Można to tak określić.
— Co pana skłoniło do przyjazdu?
— Interesy.
— Businessmani na ogół nie wdają się w nocne awantury z chuliganami.
— Nawet przez myśl mi nie przeszło, że mój spacer będzie miał taki finał.
— Lubi pan opowiadać bajeczki grzecznym dziewczynkom?
— Ależ panno. .
— Renata Morzyńska.
— Proszę mi wierzyć, panno Renato, że nie szukałem z nikim zaczepki.
— Prawdę powiedziawszy nie ma to dla mnie żadnego znaczenia. — Samochód przyha-

mował gwałtownie. — Musimy się pożegnać. Ja już jestem u siebie.

— Nie zaprosi mnie pani na herbatę?
— Nie należę do dziewczyn tracących głowę na widok gościa ze strefy dolarowej —

uśmiechnęła się ironicznie.

— Źle mnie pani zrozumiała. Nie miałem na myśli nic zdrożnego.
— Powiedzmy.
— A może umówilibyśmy się na jutro na obiad albo na kolację?
— Żałuję, ale chyba nic z tego nie będzie. Właśnie skończyłam egzaminy i zamierzam

wyjechać z Warszawy.

— Pani Renato..
— Trzymaj się, staruszku, i nie szukaj więcej guza po nocy!




V


Kierowca nerwowo zmienił bieg i dodał gazu. Silnik zawył na najwyższych obrotach,

gazik szarpnął do przodu, ale moment później koła zabuksowały w miejscu.

— Z tej zaspy już się nie wygrzebiemy. — Tęgi, wąsaty sierżant Wrzosek nie miał

nawet cienia złudzeń. — Dalej musimy iść piechotą.

— Mówi się trudno. — Porucznik Szydlik liczył dobrych dwadzieścia wiosen mniej od

kolegi i perspektywa marszu zawianą śniegiem górską drogą nie przerażała go zbytnio. —
Dyżurny w Nowym Sączu uprzedzał mnie zresztą, że tak będzie

— Niepotrzebnie pana do nas gonili. W końcu to nie pierwsza chałupa, która na tym

terenie poszła z dymem.

— To był pomysł komendanta, a z nim lepiej nie dyskutować.
— I tak dobrze, że już dzisiaj nie wieje. Myślałem, że trupem padnę, kiedy wczoraj

wieczorem musiałem się tu gramolić

Wysiedli z gazika i żwawo pomaszerowali wąską, świeżo wydeptaną w śniegu ścieżką.

Niespełna dwadzieścia minut później dotarli na miejsce. Kilku strażaków i dwóch miejsco-
wych funkcjonariuszy krzątało się przy stercie zwęglonych belek, spod których sterczał popę-
kany kikut glinianego komina. Pogorzelisko już całkiem wystygło. Szydlik podszedł bliżej i
przez dłuższą chwilę przyglądał się spalonej chałupie.

— Konia z rzędem temu, kto mi powie, jak doszło do pożaru — mruknął bardziej do

siebie niż do stojącego obok Wrzoska. — Zimą podczas zawieruchy...

— Pewno stary Grybucha pociągnął z nudów samogonu i po pijanemu stłukł lampę

naftową, a może zasnął z papierosem — podpowiedział sierżant.

— Znaleźliście zwłoki?

background image

— Zdaje się, że chłopaki coś mają.
Wrzosek nie czekając na porucznika ruszył w stronę szczątków komina, gdzie dwóch

strażaków odsunęło właśnie jedną z belek i pochyliło się nad spalonym ciałem. Chwilę pó-
źniej przy zwłokach znalazł się również Szydlik

— Czy to na pewno jest ten Grybucha? — popatrzył pytająco na Wrzoska.
— Jeśli nie Grybucha, to kto? Przecież tu nikt oprócz niego nie mieszkał.
— Obawiam się, że tylko wróżka mogłaby zidentyfikować denata. Prawdę mówiąc

pierwszy raz w życiu widzę kogoś tak popalonego.

— Faktycznie, z gęby niewiele facetowi zostało — zgodził się sierżant. — Moim zda-

niem nie ma co szukać dziury w całym. To może być tylko Grybucha. Gdyby było tu jeszcze
kilka trupów, moglibyśmy się zastanawiać, ale tak...

— A niech tam! — ustąpił porucznik. — To znaczy, że identyfikację mielibyśmy z

głowy.

— Będzie sekcja?
— Oczywiście. Nie wiem tylko, czy w Nowym Sączu, czy szef każe zawieźć zwłoki do

Krakowa.

— Po co tyle zachodu? Przecież i tak sprawę się umorzy.
— Zanim to nastąpi, trzeba dopełnić wszystkich formalności, przeprowadzić eksperty-

zy, przesłuchać ludzi... A propos — przypomniał sobie Szydlik. — Kto dał znać o pożarze?

— Nasz leśniczy, Zenon Pęczyna. — Wrzosek wskazał porucznikowi stojącego nie

opodal, wysokiego, barczystego mężczyznę — Próbował zorganizować pomoc, ale na wiele
się to nie zdało.

Szydlik zostawił sierżanta przy zwłokach i bez pośpiechu ruszył ku leśniczemu. Chciał

poczęstować go papierosem, Pęczyna wolał jednak swą starą fajkę z wygiętym fantazyjnie
cybuchem. Przez chwilę spoglądali w milczeniu na krzątających się wśród szczątków spalo-
nej chałupy ludzi. W końcu porucznik zdecydował się przystąpić do rzeczy.

— Niech mi pan opowie, jak to właściwie było — zagadnął leśniczego.
— Wczoraj po południu poszedłem w góry. Na Kanarkówce złapała mnie śnieżyca.

Obszedłem stok i wracałem właśnie do leśniczówki, kiedy z Krzywej Polany zobaczyłem, że
pali się chałupa Grybuchy.

— Która mogła być wtedy godzina?
— Koło siedemnastej, może trochę wcześniej.
— Ile czasu zajęło panu zorganizowanie pomocy?
— Około godziny. Traf chciał, że w leśniczówce byli akurat Janek Majda i Adam

Nowacki. Posadziłem żonę do telefonu, żeby dała znać na posterunek, a sam poleciałem z
chłopakami do pożaru. Niestety, nic już nie mogliśmy zrobić, bo z chałupy zostało niewiele
więcej, niż jest teraz.

— Nie próbowaliście gasić?
— Próbowaliśmy, ale na próżno. Jakieś pół godziny po nas przyleciało tu jeszcze z

dziesięciu chłopa i też nie daliśmy rady. Byłaby inna rozmowa, gdyby mógł podjechać
beczkowóz. Samymi toporkami i łopatami takiego ognia się nie ugasi.

— Pan dobrze znał Grybuchę?
— Tego nie mogę powiedzieć. Ze starego był odludek. Przez tych dziesięć lat, odkąd

siedzę w Rytrze, najwyżej ze dwa albo trzy razy zajrzał do leśniczówki.

— Nie miał tu krewnych?
— Nie słyszałem.
— A może jakichś bliższych znajomych?
— Już prędzej wrogów. Jasiukiewicze z Roztoki pluli na samo wspomnienie o starym, a

Grąbce też odgrażali się, że mu kiedyś kura podłożą... To znaczy tylko tak, przy wódce. —
Pęczyna zbyt późno ugryzł się w język. — Nie na poważnie..

background image

— Słyszał pan te groźby na własne uszy? — podchwycił oficer.
— Niby słyszałem.
— Kiedy?
— Z rok temu albo i więcej. Coś zgadało się w knajpie i stary Grąbiec, już dobrze przy-

truty, tak chlapnął językiem.

— Gdzie mieszkają ci Grąbce?
— Na samym dole, niedaleko stacji kolejowej.
— A ostatnio nikt z tej rodziny nie kręcił się koło leśniczówki albo koło chałupy Grybu-

chy?

— Uchowaj Boże.
— No dobrze. — Szydlik w zamyśleniu zmarszczył brwi. — Niech mi pan jeszcze

powie, czy w tych dniach, a może dawniej, ktoś odwiedzał Grybuchę?

— Gdzieżby tam... Chociaż zaraz — przypomniał. sobie leśniczy. — Latem pytał o

niego jakiś gość z Warszawy.

— Pamięta pan nazwisko?
— Facet się nie przedstawił. Zaparkował samochód pod leśniczówką, ja pokazałem mu

drogę i to wszystko.



VI


Na pierwszy rzut oka wypożyczony polonez sprawiał nie najgorsze wrażenie, a w miarę

nowoczesna sylwetka i wygodne wnętrze nawet zachęcały do jazdy. Dembinsky włączył
stacyjkę, wrzucił pierwszy bieg i puścił sprzęgło. Samochód ruszył, ale silnik zakrztusił się,
kilka razy szarpnął, a moment później omal nie zgasł. Jonathan pomyślał z niechęcią, że albo
trafił na kiepsko wyregulowany egzemplarz, albo rzeczywiście walory wozu kończą się na
jego ładnym wyglądzie.

Cały ranek spędził na studiowaniu planu Warszawy i teraz bez kłopotu trafił na Żoli-

borz. Lucyna Drawska mieszkała w jednym z bloków przy ulicy Stołecznej. Detektyw zapar-
kował samochód na podwórku, pomny ostrzeżeń Sładkowskiego starannie zamknął drzwi i
ruszył na klatkę schodową. Winda zawiozła go na czwarte piętro. Nacisnął dzwonek przy
drzwiach opatrzonych mosiężną tabliczką z wygrawerowanym nazwiskiem. Chwilę później
otworzyła mu szczupła, wysoka kobieta o starannie ułożonych platynowych włosach. Liczne
zmarszczki na szyi i widoczne mimo grubej warstwy pudru wory pod oczami zdradzały, że
dawno przekroczyła już pięćdziesiątkę, chociaż figury mogłaby jej jeszcze pozazdrościć
niejedna trzydziestolatka.

— Pan do mnie? — Zmierzyła nieoczekiwanego gościa nieufnym spojrzeniem.
— Jonathan Dembinsky, do usług! — Ukłonił się szarmancko. — Przywożę pani

pozdrowienia od Antoniego Paszczyńskiego.

— Proszę, niech pan wejdzie. — Otworzyła szerzej drzwi.
Znaleźli się w gustownie urządzonym, choć niezbyt obszernym pokoiku. Drawska

wskazała detektywowi miejsce na wersalce, a sama podeszła do stojącego w kącie barku.

— Czego pan się napije? Mam pliskę, polski winiak i whisky w nie najlepszym gatu-

nku.

— Jeśli nie sprawiłoby to pani różnicy, prosiłbym o wynalazek mądrych Szkotów.
Bez słowa nalała złocistego płynu do dwóch niewielkich szklaneczek i usiadła obok

Jonathana na wersalce. Nie czekając na dodatkową zachętę pociągnął spory łyk. Niestety pani

background image

domu miała rację: whisky była równie podła jak w motelu pod Hazleton.

— Co się stało, że pan Antoni nagle przypomniał sobie o byłej żonie swego niedawno

zmarłego przyjaciela? — Drawska popatrzyła badawczo na Jonathana. — Kogo jak kogo, ale
jego trudno posądzać o tanie sentymenty.

— Prawdę powiedziawszy nie wymienił pani z nazwiska — sprostował detektyw.
— Nie rozumiem?
— Po prostu zlecił mi pewną delikatną misję, która wymaga licznych kontaktów z jego

bliższymi i dalszymi znajomymi.

— Pan mnie zaczyna intrygować. Czy dowiem się wreszcie, o co właściwie chodzi?
— Zacznijmy od pani stosunków z byłym mężem.
— Od daty naszego rozwodu, czyli od blisko dziesięciu lat, praktycznie nie istniały. Nie

byłam nawet na pogrzebie Tomasza.

— Czas nie zatarł dawnych uraz i pretensji?
— O zmarłych nie należy mówić źle, wobec czego proponowałabym zmienić temat.
— Drawski nie mógł być aż tak ciemnym typem, skoro niektórzy darzyli go niemal

bezgranicznym zaufaniem.

— Ma pan na myśli Paszczyńskiego?
— Właśnie.
— Znali się od dawna, jeszcze z czasów wspólnej działalności na ziemiach odzyska-

nych. Łączyły ich różne, nie zawsze kryształowo czyste, interesy. Tak już jest, że swój ciąg-
nie do swego.

— Pan Antoni wszedł w posiadanie pewnego, bardzo cennego przedmiotu... —

Dembinsky znacząco zawiesił głos.

— Słyszałam o tym Nazywał go szmaragdowym krucyfiksem.
— A oglądała go pani?
— Nie miałam okazji.
— Może przypadkiem obiło się pani o uszy, jakie były losy krucyfiksu po wyjeździe

Paszczyńskiego na Zachód?

— Wypytywał mnie już o to Sładkowski, ale ja nie mam pojęcia, co się z nim stało.

Podobno był wart grube miliony. Jeśli Antoni faktycznie dał go na przechowanie Tomaszowi,
mogło się zdarzyć, ze mojego byłego męża skusiła taka gratka. Niestety umarł i teraz już panu
nie powie, jak było naprawdę.

Dembinsky dopił swoją whisky i odruchowo sięgnął do kieszeni po kostkę gumy do żu-

cia. Słowa pani Lucyny dawały wiele do myślenia i upłynęła dłuższa chwila, nim zdecydował
się na kolejne pytanie.

— Czy Drawski miał jakichś przyjaciół?
— Takich samych hochsztaplerów jak on. Może zresztą po naszym rozwodzie poznał

kogoś uczciwego. Kto go tam wie...

— A czy któremuś ze znajomych powierzyłby krucyfiks Paszczyńskiego?
— Szczerze wątpię.
— Chyba nie będę już pani zabierał więcej czasu. — Jonathan podniósł się z wersalki.

— Przepraszam za najście.

— Niewiele dowiedział się pan ode mnie.
— Tak czy inaczej miło mi było panią poznać.
— Mnie również.
Detektyw ukłonił się Drawskiej i ruszył do wyjścia. Zamykała za nim drzwi, kiedy

zatrzymał się jeszcze na moment.

— Czy ten Poniszyński to dobry prawnik? — zapytał lekko, jak gdyby mimochodem.

— Potrzebny mi jakiś współpracownik znający polskie stosunki — skłamał gładko.

— Prowadził moją sprawę rozwodową — odparła. — Załatwił wszystko tak, jak chcia-

background image

łam.

Wojciech Drawski mieszkał przy jednej z bocznych uliczek starego Żoliborza. Tym

razem Dembinsky stracił dobry kwadrans, nim trafił przed świeżo wyremontowany bliźniak z
pretensjonalnym, srebrnym świerkiem w miniaturowym ogródeczku przed wejściem. Otwo-
rzył mu niewysoki, tęgi mężczyzna po pięćdziesiątce.

— Sładkowski uprzedzał mnie, że pan wpadnie — powitał Jonathana. — Zresztą on też

powinien tu dzisiaj zajrzeć.

— O której?
— Nie umawialiśmy się konkretnie.
— W każdym razie zna pan cel mojej wizyty?
— Owszem — potwierdził Drawski. — Słyszałem, że chodzi o ten nieszczęsny krucy-

fiks... Ale może pozwoli pan do środka. Nie wypada trzymać pod drzwiami gościa zza ocea-
nu.

Weszli do widnego, nowocześnie urządzonego pokoju. Gospodarz sięgnął do barku po

pękate szklaneczki z zielonego szkła i butelkę Johnie Walkera. Detektyw nie mógł powstrzy-
mać uśmiechu, zaraz jednak przypomniał sobie, że ostrzegano go, iż warszawska milicja dro-
gowa jest w tym punkcie mało tolerancyjna. Przez chwilę łamał się w sobie, ale pokusa była
zbyt silna. Ostatecznie zdecydował się na kompromis.

— Dla mnie tylko połówkę — poprosił. — Pan rozumie, jestem wozem.
— Odrobina whisky jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
— Wasza milicja ma inne zdanie na ten temat, a ja zaliczyłem już dzisiaj szklaneczkę.
— Na cudzoziemca będą patrzeć przez palce.
— Nigdy nie wiadomo.
— Tak czy inaczej, za pomyślność! — Drawski podał gościowi pełną szklaneczkę i

zachęcającym gestem podniósł swoją. — Za odnalezienie szmaragdowego krucyfiksu.

— A propos — podchwycił detektyw. — Z pewnością słyszał pan ze pański brat otrzy-

mał go od Paszczyńskiego na przechowanie?

— Dowiedziałem się o tym dopiero po śmierci Tomasza.
— Nie może być
— Prawdę powiedziawszy nie znałem nikogo równie dyskretnego jak on. Ilekroć popro-

siłem go o dochowanie tajemnicy, zawsze miałem pewność, że nie puści pary z gęby.

— Jak układały się wasze stosunki?
— Nie mogę narzekać. Brat pomagał mi finansowo, załatwił synowi pięcioletni kon-

trakt w Libii, a ja dzięki niemu zostałem dyrektorem liczącego się przedsiębiorstwa.

— Wynika z tego, że pan Tomasz był nie lada figurą.
— Do stycznia tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego roku faktycznie mógł wiele. Potem

poszedł w odstawkę. Po prostu wysłano go na wcześniejszą emeryturę.

— Niespełna godzinę temu widziałem się z panią Lucyną Drawską.
— To było nieudane małżeństwo. Dobrze, że w końcu zdecydowali się na rozwód.
— Słyszałem, że pański brat znalazł sobie inną towarzyszkę życia.
— Ma pan na myśli Ankę Waligórską? — Drawski uśmiechnął się z wyraźnym zakło-

potaniem. — Na dobrą sprawę mogłaby być jego córką.

— Długo żyli ze sobą?
— Coś ze dwa lata
— Jak się poznali?
— Przez naszego siostrzeńca, Alfreda Daleckiego. Krążyły nawet plotki, że Tomasz

odbił mu Ankę, ale Fredek nigdy tego nie potwierdził.

— Teraz Dalecki mieszka w willi pańskiego brata.
— Tomasz zapisał mu ją w testamencie. Wziął chłopaka do siebie zaraz po śmierci

background image

matki i traktował jak rodzonego syna. Z górą dwadzieścia lat żyli pod jednym dachem, myślę
więc, że nikt nie powinien kwestionować prawa Daleckiego do tej willi.

— Waligórska nie zgłaszała żadnych pretensji?
— Nic o tym nie wiem — stwierdził dyrektor. — Zresztą i jej została niezła „pamiątka”

po zmarłym przyjacielu — dorzucił z przekąsem. — Brat zostawił jej swoją daczę w Zegrzy-
nku.

— Przy okazji chciałbym tam zajrzeć.
— Teraz, w zimie? — zdziwił się gospodarz. — Ale skoro pan sobie życzy...
— Jak tam trafić?
— Narysuję panu.
Drawski wziął z regału blok listowy i na jednym z arkusików zaznaczył cały zespół

letnich domków wraz z drogą dojazdową do szosy warszawskiej. Detektyw obejrzał plan,
podziękował i złożywszy kartkę schował ją do portfela.

— Wracając do Daleckiego — postanowił skończyć raz zaczęty temat — czy mógłby

mi pan powiedzieć, czym on się właściwie zajmuje?

— Alfred twierdzi, że jest dziennikarzem, ja jednak nie wiem, czy stale współpracuje z

jakimś konkretnym pismem.

Dembinsky chciał jeszcze o coś zapytać dyrektora, ale w przedpokoju ostro zadźwięczał

dzwonek. Drawski ruszył, żeby otworzyć, i chwilę później w pokoju pojawił się Sładkowski.

— Widzę, że nie marnuje pan czasu — wesoło powitał Jonathana. — Czy chociaż

pańskie śledztwo posuwa się naprzód?

— Prawdę powiedziawszy, drepczę w miejscu — przyznał detektyw. — Nie mam

żadnego punktu zaczepienia.

— Może we trójkę wymyślimy coś sensownego. Przecież taka kupa złota nie mogła

zniknąć bez śladu. Nawet jeśli krucyfiks został przetopiony...

— Mecenas Poniszyński wspomniał, że podczas prowadzenia poszukiwań wyjeżdżał z

Warszawy — przerwał Dembinsky. — Prawdopodobnie zorientował się, że krzyż został
gdzieś wywieziony.

— Znam faceta — stwierdził Sładkowski — i jestem pewien, że nic panu nie powie,

chyba że pan słono zapłaci.

— Z drugiej strony, gdyby faktycznie zdobył istotne informacje, sam odnalazłby szma-

ragdowy krucyfiks, a mając go w swoich rękach zażądałby bajońskiej sumy jako honorarium
albo raczej odstępne — wtrącił Drawski

— Zna pai mecenasa?
— O tyle, o ile, ale pan Sładkowski wiele mi o nim opowiadał
— Ach prawda! — kuzyn Paszczyńskiego nagle stuknął się w czoło. — Byłbym zapo-

mniał. Umówiłem pana na dzisiaj z Waligórską — zwrócił się do Jonathana. — Przyszło mi
do głowy, że zechce pan z nią porozmawiać.

— Dobrze pan zrobił
— Dziewczyna będzie w „Hawanie” o dziewiętnastej.
— Innymi słowy muszę się pospieszyć. — Detektyw zerknął na zegarek. — Kobiety nie

lubią czekać.

— Pojedziemy moim wozem czy pańskim?
— Jeśli nie ma pan nic przeciw temu, wolałbym randkę bez przyzwoitki.
— Pańska wola! — Sładkowski porozumiewawczo przymrużył oko. — Muszę zresztą

przyznać, że pani Ania jest wyjątkowo atrakcyjną dziewczyną.

— W takim razie wolno mi mieć nadzieję, że nie będzie to stracony wieczór. Nawet

jeśli niczego się nie dowiem...

Już na schodach prowadzących do kawiarni „Hawana” powitały detektywa ostre dźwię-

background image

ki dyskotekowego przeboju. Zostawił w szatni kurtkę i zaczął rozglądać się po tonącej w
nastrojowym półmroku sali. Przy jednym ze stolików, pod ścianą, naprzeciwko wejścia do-
strzegł zgrabną, platynową blondynkę w modnym wdzianku. Bez namysłu podszedł bliżej.
Miała poniżej trzydziestki i zgodnie z zapowiedzią Sładkowskiego wyglądała nadzwyczaj
atrakcyjnie.

— Przepraszam za spóźnienie. — Uśmiechnął się rozbrajająco. — Mam nadzieję, że nie

czekała pani zbyt długo.

— Pięć minut — odparła z odrobiną nagany, ale bez przesadnej pretensji w głosie.
— Ogromnie mi przykro, ale nie zdążyłem jeszcze poznać Warszawy i pomyliłem ulice.
— Tym razem panu wybaczę.
— Czego się pani napije?
— Zamówiłam już kawę i koniak. — Skinęła kształtną główką w kierunku nadchodzą-

cej właśnie kelnerki. — Dla pana to samo.

— Jest pani bardzo miła.
— Nie zawsze i nie dla wszystkich.
Jonathan odczekał, aż kelnerka ustawi na stoliku filiżanki z kawą i kieliszki.
— Pani zdrowie! — Już zdążył zapomnieć, że polska milicja jest znacznie mniej tole-

rancyjna dla kierowców niż policja za oceanem.

— Wypijmy raczej za powodzenie pańskiej misji.
— Sładkowski poinformował panią, po co przysłał mnie Paszczyński?
— Benedykt to dusza człowiek, ale okropny plotkarz. Myślę, że wie już o panu pół

Warszawy.

— Szczerze wątpię, czy przy takiej reklamie zdołam cokolwiek załatwić.
— Chyba że ktoś panu pomoże.
— Na przykład kto?
— Tomasz Drawski miał za życia wielu przyjaciół.
— I jedną przyjaciółkę.
— Sładkowski panu powiedział?
— A któż by inny?
— Zgadza się — przyznała bez cienia żenady. — Żyłam przez dwa lata z Tomaszem i

zapewniam pana, że nie było nam wcale najgorzej.

— Z panią każdy czułby się jak w raju — zauważył pół żartem, pół serio. — Ja pewnie

też...

— Czy to propozycja?
— Moglibyśmy spróbować.
— Pan żartuje, a ja chciałabym porozmawiać poważnie.
— O naszej przyszłości?
— Raczej o szmaragdowym krucyfiksie.
— Pani widziała ten krzyżyk?
— Waży dobre dwa kilo i wart jest miliony.
— W jakich okolicznościach trafił do rąk Paszczyńskiego?
— Podobno krucyfiks był przeznaczony do zbiorów odbudowywanego Zamku Warsza-

wskiego. Póki zamku nie wykończono, pan Antoni „wypożyczył” sobie krzyż, i tak już zosta-
ło.

— W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym pierwszym roku przed swoim wyjazdem do

Stanów powierzył krucyfiks pani przyjacielowi.

— Zgadza się.
— Co było dalej?
— Tomasz dostał zawału i umarł nie zdążywszy nikogo upoważnić do pieczy nad

depozytem Paszczyńskiego. Wszyscy rzucili się na poszukiwania, ale, jak dotąd, nikt krzyża

background image

nie znalazł.

— Pani też szukała?
— To niezbyt bezpieczna zabawa, zwłaszcza dla samotnej kobiety.
— Trzeba było się zwrócić do mecenasa Poniszyńskiego.
— Niech pan nawet nie wspomina tego obleśnego typa!
— Krucyfiksem interesował się również Sładkowski.
— Już panu mówiłam, że to plotkarz.
— A Dalecki?
— W życiu nie widziałam gorszego hochsztaplera.
— Czy i o mnie ma pani równie kiepską opinię?
— Dopiero pana poznałam, za wcześnie więc na wystawianie cenzurki — wyznała z

rozbrajającą szczerością. — Inna rzecz, że od znajomych, którzy bywali za oceanem, wiele
słyszałam o ludziach pańskiej profesji. Rzadko kto wyrażał się o was w superlatywach.

— W końcu i tak będzie pani musiała zaryzykować. Oczywiście, jeśli zechce pani coko-

lwiek uzyskać za posiadane i przekazane mi informacje.

— A ile pan by mi zaoferował?
— To zależy.
— Myślę, że wiem, dokąd Tomasz wywiózł krucyfiks. Miejscowość jest niewielka i

ktoś tak doświadczony jak pan nie miałby trudności z odnalezieniem konkretnego adresu.

— No cóż — zamyślił się detektyw. — Gdyby wiadomość była pewna, zarobiłaby pani

pięćset dolarów, ale przed sprawdzeniem mógłbym dać najwyżej setkę.

— Wolne żarty! — Zatrzepotała niewiarygodnie długimi rzęsami. — Ta informacja jest

warta dziesięć razy tyle!

— Może dla Poniszyńskiego albo dla jego znajomków. Ale do nich nie ma pani podo-

bno zaufania.

— Została mi jeszcze wizyta w Urzędzie Spraw Wewnętrznych.
— Wtedy nie zarobiłaby pani ani grosza.
— Pan również.
— Boże, co za dziewczyna! — Dembinsky z niedowierzaniem potrząsnął głową. — Z

buzi istny anioł, a targuje się jak przekupka.

— Więc jak? — Wzięła Jonathana za rękę i przymilnie popatrzyła w oczy. — Nie

oszuka mnie pan?

Jeszcze jeden kuszący uśmiech Waligórskiej i detektyw poczuł, że mięknie. Co gorsza

platynowe włosy i śliczna buzia dziewczyny zaczynały z wolna zajmować zgoła nienależne
im miejsce w jego myślach.

— Niech ci będzie — ustąpił. — Jeśli znajdziemy krucyfiks, dostaniesz te swoje pięć

tysięcy.

— Nie pożałujesz, kochanie! — Nachyliła się ku niemu i lekko musnęła wargami jego

policzek.

— Jesteś cudowna! — Objął ją ramieniem i chciał pocałować w usta, ale uchyliła się

zręcznie.

— Coś taki niecierpliwy? — Filuternie pogroziła mu palcem. — Na wszystko przyjdzie

pora. Najpierw musimy zakończyć sprawę krucyfiksu.

— Zamieniam się w słuch.
— Na jesieni tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego pierwszego Drawski wyjechał na

kilka dni w góry. Był okropnie tajemniczy, nikomu nic nie chciał powiedzieć. Dopiero po
powrocie udało mi się od niego wyciągnąć, że był w Rytrze.

— Gdzie to jest?
— Niedaleko Piwnicznej, w województwie nowosądeckim.
— Wspominałaś, że to okropna dziura.

background image

— Bez przesady. Jest tam kilka domów wczasowych, dochodzi kolej... Myślę, że bez

problemu znaleźlibyśmy jakieś lokum.

— Jutro zwijamy manatki i w drogę — zadecydował detektyw. — A dzisiaj chętnie

bym zobaczył, jak mieszkasz.



VII


— Dzień dobry, pani Grąbcowa! — Sierżant! Wrzosek zasalutował w progu kuchni. —

Co dobrego u pani?

— Jakoś się żyje, panie kochany, jakoś się żyje. — Niska, tęga kobieta o czerwonej,

spoconej twarzy odstawiła koszyk z obieranymi właśnie ziemniakami i wytarła ręce o fartuch.

— Mąż w domu?
— A gdzieżby tam. Pojechał do Nowego Sącza w sprawie węgla. Przydział jest, a węgli

nie ma. Jeszcze trochę i nie będzie na czym zupy ugotować.

— Ciężka zima, to i nie dowożą wszystkiego na czas.
— Jednym nie dowożą, a drudzy mają, czego dusza zapragnie — burknęła ze złością.

— U takich Majdów całe podwórko węglem zawalone, a ich przydział przecież o połowę
mniejszy od naszego. I gdzie tu sprawiedliwość, panie Wrzosek, gdzie tu sprawiedliwość?

— Janek Majda zdrowo się poparzył przy tym pożarze chałupy starego Grybuchy — jak

gdyby nigdy nic zauważył sierżant. — Pół Rytra poszło wtedy gasić.

— Gasili, gasili, a i tak wszystko się spaliło.
— Od was nie widziałem nikogo.
— Kto by leciał taki kawał drogi? Toż to od naszej chałupy z dziesięć kilometrów Albo

i więcej.

— Poza tym wasz stary nigdy nie lubił Grybuchy.
— Może lubił, a może nie lubił — odparła wymijająco. — Ja tam między nich nie

wchodziłam.

— Wacek i Franek też mu kiedyś szyby wytłukli.
— Takie dawne dzieje pan wypomina? Wacek zdążył szkołę skończyć, a Franek już po

wojsku.

— Nie zastałem starego, to chociaż z którymś z synów chciałbym pogadać.
— Źle pan dzisiaj trafił, panie Wrzosek. Wacek pojechał na dwa dni do chrzestnych do

Piwnicznej, a Franek siedzi u narzeczonej w Krynicy.

— A w niedzielę, kiedy się paliło, wszystkie chłopy były w domu?
— Pewno że tak — potwierdziła skwapliwie. — Żaden nawet nosa nie wyściubił z cha-

łupy.

— To ja już pójdę. — Sierżant zrezygnował z dalszego przepytywania Grąbcowej. —

Do widzenia.

Gospodyni nawet nie próbowała zatrzymywać funkcjonariusza. Skinął jej na pożegna-

nie, zatrzasnął za sobą drzwi i bez pośpiechu pomaszerował szosą spełniającą zarazem fun-
kcję głównej ulicy Rytra. Zastanawiał się właśnie, czy zajrzeć jeszcze dzisiaj do Jasiukiewi-
czów, kiedy tuż obok niego przyhamował gwałtownie milicyjny gazik. Chwilę później na
zaśnieżone pobocze wyskoczył porucznik Szydlik.

— Był pan u Grąbców? — zapytał, wskazując domyślnie na pobliską chałupę.
— Wypadało.
— Dowiedział się pan czego?

background image

— Stara Grąbcowa twierdzi, że mąż i synowie siedzieli w niedzielę w domu.
— Mówi prawdę?
— Diabli ją wiedzą, ale czy ma to jakiekolwiek znaczenie?
— Nawet nie domyśla się pan jakie!
— Widzę, że zwojował pan więcej ode mnie.
— Wyniki sekcji przeszły moje najśmielsze oczekiwania. Czy pan wie, co ustalili

krakowscy eksperci?

— Czy w ogóle można cokolwiek ustalić krojąc zwęglonego trupa?
— Po pierwsze, okazało się, że zanim denat się spalił, ktoś mu przyłożył po głowie, aż

pękła czaszka.

— Żartuje pan?!
— A po drugie, najprawdopodobniej to wcale nie są zwłoki Grybuchy. — Wrzosek w

osłupieniu wytrzeszczył oczy i przez kilka sekund nie mógł wykrztusić słowa. — Grybucha
miał koło siedemdziesiątki — ciągnął dalej Szydlik — tymczasem eksperci orzekli, że denat
znaleziony w pogorzelisku nie dożył nawet trzydziestu pięciu.

— Jeśli to nie Grybucha, to kto? — wybąkał sierżant.
— Nie mam pojęcia. Biegli próbowali zdaktyloskopować zwłoki, ale ich wysiłki nie na

wiele się zdały. Obiecali mi, że na podstawie cech antropologicznych czaszki odtworzą obrys
twarzy denata. To jednak musi potrwać. Na razie pozostała nam do dyspozycji mosiężna
klamra od paska do spodni, która oparła się działaniu płomieni. Jest dość charakterystyczna,
więc może ktoś ją rozpozna.

— A co stało się ze starym? Przecież nie wyparował.
— Sprawa cholernie się skomplikowała — przyznał Szydlik. — Mamy zabójstwo i

najprawdopodobniej podpalenie, a nie wiemy, kto jest sprawcą ani kto ofiarą.

— Co robimy?
— Najpierw trzeba zajrzeć do Jasiukiewiczów, a potem się pomyśli.
Wsiedli do gazika i po kilku minutach byli już w części Rytra zwanej Roztoką. Czekał

ich jeszcze półkilometrowy marsz bardzo stromą zupełnie nieprzejezdną o tej porze roku
drogą. Przebrnęli jakieś sto pięćdziesiąt metrów, kiedy z. przeciwka wyłoniła się zwalista
sylwetka Michała Jasiukiewicza.

— Witam władzę! — Sięgnął do czapki na widok funkcjonariuszy. — Dokąd to Bóg

prowadzi?

— Prawdę powiedziawszy, do was, panie Michale — odparł Wrzosek. — Mamy do

pogadania.

— Wybaczcie, ale ja muszę do autobusu. Kobita mi zaniemogła i trzeba jej przywieźć

lekarstwo.

— Jedzie pan do Nowego Sącza? — podchwycił Szydlik.
— Może wystarczy do Starego. Tam też jest apteka.
— A. syn został w domu?
— Gdzieżby tam! — Jasiukiewicz wzruszył ramionami z wyraźną złością. — Matka

obchodzi Józka tyle co zeszłoroczny śnieg. Z samego rana gdzieś poleciał i pewno nie wróci
aż późną nocą.

— Siedzi w knajpie, czy włóczy się z kolesiami?
— Diabli go wiedzą.
— Wczoraj też tak latał jak kot z pęcherzem?
— Nie inaczej
— A w niedzielę?
— I w niedzielę, i w sobotę, i w zeszły piątek. Od Nowego Roku prawie go nie widuję.

Czasem to mnie strach bierze, żeby się w co nie wplątał, ale przecież chłopak za duży, by go
pasem wyłoić.

background image

— Słyszeliście o tym pożarze u starego Grybuchy? — porucznik zmienił temat.
— Co miałem nie słyszeć. — Jasiukiewicz jakby odrobinę się stropił.
— Okropne nieszczęście.
— Ano nieszczęście. Podobno z chałupy tylko węgle zostały.
— Zwłoki też były popalone, że ani poznać.
— Dobrze, że tam nie poszedłem, boby mnie zaraz zemdliło od takiego widoku.
— Nie lubiliście Grybuchy?
Ostatnie pytanie podziałało na gospodarza niczym chlaśnięcie biczem. Poczerwieniał na

twarzy i zaczął nerwowo rozglądać się na boki. Wyglądało to tak, jakby szukał jakiejś kryjó-
wki.

— A nie lubiłem! — wysapał wreszcie. — Gdyby nie był taki stary, dawno bym mu

kości porachował.

— Co on wam zawinił?
— Nieważne. — Jasiukiewicz ostentacyjnie splunął pod nogi. — Zresztą on już w gro-

bie, to i wszystkie urazy czas zapomnieć.

— Tak mówicie?
— Mówię, co myślę. Ale na mnie już czas. Muszę lecieć, bo mi autobus ucieknie.
Wyminął funkcjonariuszy i szybkim krokiem pomaszerował w kierunku szosy. Popa-

trzyli na siebie znacząco.

— Niech mi pan powie, dlaczego rodziny Grąbców i Jasiukiewiczów nie lubiły Grybu-

chy? — zagadnął Szydlik. — Co tu jest grane?

— Stare dzieje. — Sierżant w zamyśleniu zmarszczył brwi. — Mnie tu jeszcze nie było,

kiedy Grybucha latał po okolicy z opaską na rękawie i karabinem w garści. Ludzie gadają, że
władza uderzyła mu do głowy. Temu i owemu niesłusznie dokuczył, aż w pięćdziesiątym szó-
stym wyrzucili go z milicji.

— Teraz rozumiem. Miejscowy naród jest pamiętliwy.
— Myślę, że dobrze byłoby poszukać Józka albo któregoś z młodszych Grąbców. Może

dowiedzielibyśmy się czegoś ciekawego.

— Jasiukiewiczową na razie zostawimy w spokoju?
— Jakoś nie miałbym sumienia denerwować chorej kobiety.
Bez pośpiechu wrócili do gazika i zjechali w dół, do szosy nowosądeckiej. Jeszcze kilka

minut i znaleźli się w Zajeździe Ryterskim, stojącym nad samym Popradem. W sporej, w mia-
rę widnej i przestronnej sali nie było jeszcze zbyt wielu gości. Porucznik popatrzył pytająco
na Wrzoska, a ten bez słowa ruszył w stronę siedzącego samotnie, łysawego mężczyzny koło
trzydziestki.

— Dzień dobry, panie Majda! Jak ręka?
— Szlag by ją trafił! — odburknął zagadnięty. — Boli, cholera, że trudno wytrzymać.

Strzeliłem sobie dwie pięćdziesiątki, ale jakoś nie pomogło. Że też mnie diabeł podkusił
lecieć do tego ognia!

— Do wesela się zagoi.
— Mam nadzieję.
— A nie widział pan, przypadkiem, Józka Jasiukiewicza? — Mina Wrzoska była tak

obojętna, jakby nie przywiązywał żadnej wagi do odpowiedzi Majdy.

— Był tu z godzinę temu.
— Sam?
— Z Maćkiem Rydzykiem. Przewrócili połówkę i pojechali do Nowego Sącza.
— Mówili po co?
— Józek chwalił się, że poznał tam jakieś dwie klawe dziewuchy. Obiecywał Maćkowi

dobrą zabawę.

— Wynika z tego, że wrócą dopiero rano.

background image

— A panowie macie jakąś sprawę do Józka? — zainteresował się Majda.
— Taki tam drobiazg — Sierżant machnął ręką. — Może zresztą poradzimy sobie bez

niego.

Niespełna dwadzieścia minut później gazik zaparkował na rynku w Piwnicznej. Wysia-

dali właśnie, kiedy przy zabytkowej studni mignęła Wrzoskowi znajoma sylwetka rosłego,
barczystego chłopaka.

— Halo, halo! — huknął na całe gardło. — Chodźże tu, Wacek!
Młody Grąbiec odwrócił się z nie ukrywaną niechęcią i wyraźnie nie miał zamiaru spe-

łnić żądania funkcjonariusza.

— Przecież do ciebie mówię! — powtórzył sierżant. — Nie stój jak wmurowany!
Wacek powoli zbliżył się do gazika, obrzucił siedzących w nim mężczyzn nieufnym

spojrzeniem i spuścił głowę. Widać jego dotychczasowe kontakty z milicją nie należały do
najprzyjemniejszych.

— Czyżbyś miał coś na sumieniu, chłopie? — roześmiał się Szydlik.
— Ależ skąd! — Grąbiec zaprzeczył gorliwie. — Bóg świadkiem, że jestem czysty.
— Tak jak w zeszłym tygodniu, podczas rozróby pod Jantarem? — ironicznie pod-

chwycił Wrzosek.

— Przeciec pan mi wtedy darował.
— Jednak pamiętasz?
— Takich rzeczy szybko się nie zapomina.
— To powiedz mi, Wacuś, co robiłeś w niedzielę po południu.
— Nic specjalnego.
— A konkretnie.
— Cały czas siedziałem w domu.
— Nie do wiary!
— Jak mamę kocham! — Grąbiec z rozmachem uderzył się w piersi. — Robiłem z

ojcem nową drabinę, potem pomagałem mu przy wozie... Musiałem się zasłużyć, bo inaczej
starzy nie puściliby mnie dziś do chrzestnych

— A twój brat?
— On prysnął do narzeczonej.
— Do Krynicy?
— Właśnie.
— Jesteś pewien?
— Jasne. Przecież pojechał w niedzielę i do dzisiaj nie wrócił.
— Znasz tę narzeczoną?
— Na Nowy Rok Franek przedstawił ją całej rodzinie.
— Jak się nazywa?
— Wieśka Miotelska. Mieszka przy wyjeździe od strony Muszyny, zaraz trzeci czy

czwarty dom po lewej.

— Wierzymy chłopakowi? — Sierżant popatrzył pytająco na porucznika.
— Można zaryzykować.
— To zmykaj, Wacuś! — Wrzosek niemal przyjaźnie poklepał Grąbca po ramieniu. —

Tylko nie narozrabiaj w Piwnicznej, żebym nie musiał się za ciebie wstydzić.

— Nie ma obawy! — Chłopak prysnął niczym chart spuszczony ze smyczy.
— Jedziemy teraz do Krynicy — zadecydował Szydlik. — Jeśli nawet nie zastaniemy

tam Franka Grąbca, to i tak wypadałoby pogadać z tą Miotelską.

— Zwłaszcza że Franek w żaden sposób nie mógł być w niedzielę jednocześnie u niej i

we własnej chałupie — podchwycił sierżant.

Do rozwidlenia na przejście graniczne w Mniszku droga była zupełnie przyzwoita, ale

dalej gruba warstwa lodu i ubitego śniegu upodobniła ją do toru saneczkowego. Porucznik

background image

musiał zwolnić i gazik jechał już niemal bez przerwy na drugim biegu. Niestety, i tak prawie
na wszystkich zakrętach wynosiło ich w zaspy na poboczu albo stawiało w poprzek szosy. Na
domiar złego pogodne dotąd niebo zasnuły ciężkie, brunatne chmury i chwilę później sypnęło
śniegiem.

— Wygląda na to, że wybraliśmy się trochę nie w porę — ponuro skonstatował oficer.
— Prawdę mówiąc, wolałbym kamienie tłuc, niż w taką pogodę siedzieć za kółkiem.
— Może przeczekamy w Muszynie? — Wrzoska również opuściła ochota do dalszej

jazdy.

Od Muszyny dzieliło ich jeszcze kilka kilometrów, nie podjęli więc chwilowo żadnej

decyzji. Tymczasem los chyba sprzysiągł się przeciwko funkcjonariuszom, jako że szwanku-
jące do tej pory ogrzewanie całkiem odmówiło posłuszeństwa. Przednią szybę gazika z wolna
zaczęła pokrywać cienka warstwa szronu. Szydlik szarpnął kilka razy cięgło uruchamiające
nagrzewnicę, efekt był jednak taki, że dźwigienka została mu w ręku. Zaklął szpetnie i chciał
właśnie poprosić sierżanta, by przetarł szybę skrobaczką, kiedy zza kolejnego zakrętu wyło-
niła się potężna sylwetka jadącego w przeciwnym kierunku ziła.

Porucznik odruchowo przyhamował. Gazik zatańczył na lodzie niczym baletnica i nie

zareagował na nerwowe szarpnięcie kierownicą. Oficer poczuł, że robi mu się gorąco. Puścił
hamulec. Zamierzał dodać gazu, by w ten sposób wyprowadzić samochód z poślizgu, ale było
już za późno. Szydlik zobaczył tuż przed sobą szoferkę ciężarówki, a moment później usły-
szał ogłuszający huk.



VIII


— Kiery.
— Bez atu.
— Pas
— Trzy bez atu.
— Kontra! — Grzelak zatarł ręce z zadowoleniem. — Tym razem polegniesz, Michał,

zobaczysz, że polegniesz.

— To się jeszcze okaże. — Mazurek ani na moment nie tracił pewności siebie. —

Właśnie myślę, czy nie rekontrować.

— Głupich nie sieją!
— Co jest z tą licytacją? — zniecierpliwił się Zanejko. — Rekontrujesz czy nie?
— Niech będzie pas.
— W takim razie doktorek wistuje.
Na stoliku pojawiła się dziesiątka kier, a Zanejko zaczął wykładać swoje karty. Niemal

w tym samym momencie w przedpokoju hałaśliwie rozdzwonił się telefon

— Ki diabeł? — Mazurek popatrzył niepewnie na partnerów od brydża. — Przecież już

po północy

Zostawił karty na stoliku i niechętnie ruszył do przedpokoju. Telefon dzwonił dalej.

Porucznik pełen najgorszych przeczuć sięgnął po słuchawkę. Charakterystyczny, nieco ochry-
pły głos oficera dyżurnego potwierdził jego obawy.

— Na szczęście cię złapałem. Nie masz pojęcia, jakie u nas dzisiaj urwanie głowy.

Wszyscy ludzie w terenie, a ja otrzymałem wiadomość o wypadku na Dworcu Gdańskim.

— Nic z tego! — Mazurek gwałtownie zaoponował. — Wczoraj miałem służbę i

dzisiejszej nocy jestem pod ochroną. Zadzwoń do Linowskiego.

background image

— Linowskiego musiałem wysłać do włamania.
— A Dąbrowa?
— Jego nie ma w domu.
— Jasna cholera!
— Sam widzisz, że jesteś ostatnią deską ratunku —- podsumował dyżurny — Musisz

jechać i tyle.

— Odwdzięczę ci się przy najbliższej okazji — złowrogo zapowiedział porucznik. — A

teraz mów, co to za wypadek?

— Jakiś pijak wpadł na bocznicy pod przetaczany skład.
— Pewno pocięło go na kawałki?
— Niestety.
— Potrzebni będą lekarz i technik.
— Szkic miejsca wypadku zrobisz sam, fotki cyknie ci młody Prądzyński, a na lekarza

przyjdzie nam poczekać do rana. — W głosie oficera dyżurnego zadźwięczała nutka współ-
czucia. — Przykro nu, stary, ale wiesz, jak jest...

Mazurek odłożył słuchawkę i z ciężkim sercem wrócił do pokoju. Jego mina wyjaśniała

wszystko.

— Wyrywają cię z chałupy? — domyślił się Grzelak.
— Do trupa — odparł porucznik lakonicznie. — Na domiar złego jako technika dali mi

gołowąsa, który zna kryminalistykę tylko z podręczników, a na medyka mam zaczekać do
rana.

— Pewno dzwonili do mnie do domu, ale żona nie zdradziła, gdzie jestem. — Roze-

śmiał się Kawecki. — Co to za nieboszczyk?

— Ktoś wpadł pod pociąg.
— Fiu, fiu! Pod koniec ubiegłego roku miałem takiego na stole sekcyjnym. Trafiła mi

się robótka nie do pozazdroszczenia.

— Pojechałbyś, stary, ze mną? — W oczach porucznika było tyle smutku, że doktor nie

mógł odmówić.

— Zatem po brydżu — westchnął Grzelak. — Ale wiecie co? — Nagle zerwał się z

krzesła. — Pojedziemy wszyscy do tego wypadku. Pal diabli podziały kompetencyjne. Pomo-
żemy Michałowi odwalić oględziny i być może jeszcze przed świtem zdołamy dokończyć
roberka.

Zanejko skrzywił się, jak gdyby jadł cytrynę, ale nie zgłosił sprzeciwu. Pomysł przyjęto

jednomyślnie. Niespełna dwadzieścia minut później byli już na miejscu. Bocznicę dzieliło od
budynku dworca dobre półtora kilometra, a że lampy oświetlające tory przepaliły się, więc
dookoła panowały egipskie ciemności. Za rozsypującym się płotem z betonowych elementów
ciągnęła się też niczym nie oświetlona ulica, a dalej jakieś warsztaty i magazyny.

Kapitan Grzelak zaparkował swego fiata naprzeciwko pokaźnej wyrwy w płocie. Na

ulicy czekał na nich przy radiowozie młody funkcjonariusz w mundurze kaprala MO.

— To tam — bąknął, wskazując stojące na bocznicy towarowe wagony. — Okropny

widok — dorzucił mimo woli. — W życiu nie zetknąłem się z czymś takim.

Mazurek bez słowa poklepał młodszego kolegę po ramieniu i pierwszy pomaszerował

wydeptaną w śniegu ścieżką. Nieco dalej stało dwóch kolejarzy.

— Panowie, to nie moja wina! — bez pytania zaczął niższy, tęgi, koło czterdziestki. —

Nie mam pojęcia, jakim cudem ten człowiek znalazł się na torze.

— Pan kierował składem? —upewnił się Mazurek.
— Byłem manewrowym, a w motorowozie siedział Maciek Poręba — wskazał kolegę.
— Dawno zaczęliście robotę?
— Nie, niedawno. Jakąś godzinę temu dyżurny kazał nam zebrać kilka pustych wago-

nów z innych składów i odstawić je na tę bocznicę.

background image

— Żaden z was nie zauważył nikogo kręcącego się przy torach?
— O tej porze nigdy nie było tu żywego ducha.
— A jednak dzisiaj kogoś przyniosło.
— Facet musiał zdrowo popić i coś mu się pomyliło.
— Skąd pan wie, ze był pijany?
— Od trupa jedzie gorzałą na kilometr. Sami panowie się przekonacie
— Dobrze. — Porucznik nie kwestionował słów manewrowego. — Niech pan opowie,

w jaki sposób doszło do wypadku?

— Zabraliśmy trzy wagony z toru numer siedem i dwa z szóstki. Powiedziałem Maćko-

wi, żeby zawiózł je na bocznicę, a sam poszedłem sprawdzić rozjazd. Poręba cofnął skład i
pojechał, jak mu kazałem. Wagony pchał przed sobą. Kiedy mijał zwrotnicę, wskoczyłem na
stopień ostatniego wagonu.

— Od której strony?
— Tak, żeby widzieć sąsiedni tor.
— A zatem podczas jazdy nie widział pan płotu?
— Nie miałem żadnego powodu, by patrzeć w tamtą stronę.
— Kiedy zorientował się pan, że najechaliście na człowieka?
— Ostatnia oś stuknęła jakoś dziwnie. Zeskoczyłem i spojrzałem pod wagon. O mało

sam nie wyzionąłem ducha, kiedy zobaczyłem toczącą się głowę...

— Która mogła być wtedy godzina?
— Jakieś pięć, może dziesięć minut przed północą.
— Cóż, chodźmy zobaczyć zwłoki.
— Nie tak prędko! — zaprotestował Zanejko. — Wystarczy, że po wypadku kręcili się

przy torze kolejarze. Chcecie zadeptać wszystkie ślady?

W pierwszym odruchu Mazurek chciał machnąć ręką na obiekcje znanego ze skrupula-

tności kolegi, przemknęła mu jednak myśl, że w gruncie rzeczy tamten ma rację.

— W porządku — ustąpił. — Kapralu, weźcie walizkę śledczą i pomóżcie poruczniko-

wi. — Skinął na Prądzyńskiego. — Może znajdziecie coś nadającego się do identyfikacji.

Śnieg wokół torów nie był zbytnio zdeptany, minął jednak dobry kwadrans, nim Zanej-

ce udało się odszukać kilka wyraźniejszych śladów. Dopiero teraz lekarz i pozostali oficero-
wie podeszli do zmasakrowanego przez przetaczane wagony ciała. Zgodnie z zapowiedzią
kolejarzy zwłoki z daleka cuchnęły alkoholem. Kawecki przez moment przyglądał się im
uważnie.

— Co o tym myślisz? — zainteresował się Grzelak.
— Sam nie wiem. — Doktor był wyraźnie zdezorientowany. — Przy takiej jatce trudno

o jednoznaczne wnioski. Musicie zaczekać do sekcji.

— Czyżbyś przewidywał jakieś kłopoty?
— Jakby to powiedzieć? — Kawecki podrapał się w czoło — Kolejarze twierdzą, że do

wypadku doszło kilka minut przed północą.

— A tobie to nie pasuje?
— Bardziej odpowiadałby mi przedział czasowy między dwudziestą pierwszą a dwu-

dziestą drugą

— Pan nam nie wierzy7! — Stojący parę metrów dalej manewrowy aż podskoczył. —

Maciek, powiedz, jak było!

— Bóg mi świadkiem! — żarliwie potwierdził Poręba. — To wszystko szczera prawda.
— Przecież jedno wcale nie wyklucza drugiego — załagodził kapitan.
— Zwłaszcza że ten mężczyzna nie przyszedł tu na własnych nogach. — wtrącił Zanej-

ko, wskazując jednocześnie buty denata — Te podeszwy nie pasują do żadnych śladów, a w
dodatku nie widać na nich śniegu.

— Ależ to oznaczałoby, że tu w grę nie wchodzi wypadek, a... — Mazurek zawiesił

background image

głos.

— Upozorowane na wypadek — dopowiedział Grzelak, zerkając spod oka na kolejarzy.
— On już nie żył, kiedy najechały na niego wagony? — upewnił się maszynista. — A

więc to nie my mamy go na sumieniu?

— W każdym razie nie możemy wykluczyć takiej ewentualności — dyplomatycznie

zaznaczył kapitan. — Trzeba będzie jeszcze wszystko dokładnie sprawdzić.

— Ciekawe, kto to taki? — Mazurek pochylił się nad zwłokami.
— Wypadałoby zobaczyć, czy ma przy sobie dokumenty.
— Chyba ja muszę to zrobić — westchnął Mazurek, a pozostali oficerowie odetchnęli z

ulgą

Porucznik rozpiął kurtkę denata i z wewnętrznej kieszeni wydobył skórzany, cokolwiek

zniszczony portfel. W świetle latarki zaczęli sprawdzać jego zawartość. Na liczenie pokaźne-
go pliku złotówek i dolarów nie mieli teraz czasu, więc porucznik sięgnął od razu po dowód
osobisty.

— Janusz Kwiczołek — przeczytał na głos. — Słyszeliście o takim?
— Owszem — przypomniał sobie Grzelak. — W zeszłym roku próbował zrobić mu

sprawę Jodecki, ale nic z tego nie wyszło. Facet był zamieszany w kilka poważniejszych
dewizówek i jakiś przemyt. Kiedyś siedział, ale już od ładnych paru lal: nie udało mu się udo-
wodnić niczego konkretnego.

— Gruba ryba przestępczego półświatka?
— Raczej średni kaliber, ale z dość szerokimi koneksjami.
— Zdaje się, że wdepnęliśmy w nielichą kabałę — westchnął Zanejko.
— Cóż poradzić.
— Jak podzielimy się robotą?
— Sprawdź, czy Kwiczołek nadal jest zameldowany przy Zwycięzców, i rozejrzyj się

po jego mieszkaniu, Michał dokończy oględzin miejsca wypadku, a nasz uczony medyk po-
stara się, żeby wyniki sekcji były na wczoraj — zadecydował Grzelak. — Ja złożę kilka wizyt
ludziom mającym niegdyś powiązania z denatem, a później jakoś się z wami skontaktuję.

— Zapomniałeś, że przede wszystkim wypadałoby zawiadomić naszego szefa —

zauważył Zanejko — W końcu pospolite zabójstwo to nie nasza działka. My jesteśmy tu w
pewnym sensie prywatnie.

— Jeszcze się nie zdarzyło, żeby Kuglarz stanął okoniem w podobnej sytuacji —

kapitan zbagatelizował sprawę. — Chociaż masz rację — niemal natychmiast zmienił zdanie.
— Stary nie lubi partyzantki.

Podali sobie ręce i Grzelak szybkim krokiem ruszył do swego wozu. Od momentu kiedy

usłyszał nazwisko Kwiczołka, usiłował przypomnieć sobie szczegóły sprawy prowadzonej
przed rokiem przez kolegę. Powinien je pamiętać, bo przecież cały tydzień pomagał kapita-
nowi Jodeckiemu w jego pracy. Przesłuchiwał wówczas wielu ludzi nie darzących Służby
Bezpieczeństwa zbytnią sympatią. Niestety ich wysiłki nie przyniosły wtedy żadnych rezulta-
tów.

W jednym z okien starej, zaniedbanej willi przy ulicy Pęcickiej paliło się światła. Oficer

zaparkował fiata naprzeciwko wejścia, zdecydowanym ruchem pchnął furtkę i po zaśnieżo-
nych schodkach wdrapał się na niewielki ganek. Przy drzwiach, po lewej stronie, dostrzegł
przycisk dzwonka. Pomyślał o mocno spóźnionej porze, ale nie wahał się długo. Zadzwonił.
Minęła dobra minuta, nim z wnętrza willi dobiegło go szuranie kapci, a chwilę później w
uchylonych drzwiach pojawił się szczupły, nieco przygarbiony mężczyzna koło sześćdziesią-
tki. Był w piżamie i kraciastym szlafroku, a wokół szyi miał owinięty gruby, wełniany szalik.

— Pan do mnie? — Popatrzył podejrzliwie na oficera. — O tej porze?
— Przepraszam za najście, panie Gąciarz. — Grzelak uśmiechnął się z widocznym

background image

zakłopotaniem — Właściwie powinienem zaczekać z wizytą do rana, zobaczyłem jednak
światło w oknie...

— Ach, to pan! — Gospodarz poznał wreszcie kapitana. — Wtedy również wyciągnął

mnie pan w nocy z łóżka. To było dokładnie przed rokiem, jeśli się nie mylę.

— Mam nadzieję, że nie wspomina mnie pan aż tak źle?
— Ani źle, ani dobrze. Po prostu robił pan to, za co panu płacą. A że przesłuchanie

trwało blisko dobę... Ale proszę do środka. Nie będziemy rozmawiali w otwartych drzwiach,
bo okropnie ciągnie po nogach.

Weszli do kuchni. Gąciarz nastawił wodę na herbatę, zapalił papierosa i usiadł przy

prostym, przykrytym cokolwiek przybrudzoną ceratą stole.

— Co tym razem pana do mnie sprowadza? — zapytał sennie.
— Podobnie jak przed rokiem chciałbym porozmawiać z panem o Kwiczołku.
— Gdyby chodziło o zwykłą rozmowę, nie przychodziłby pan o drugiej w nocy.
— Ma pan rację. — Oficer zdecydował się zagrać w otwarte karty. — Kwiczołek nie

żyje. Właśnie znaleźliśmy jego zwłoki.

— Co się stało?
— Wpadł pod pociąg.
— Sam czy z cudzą pomocą?
— Sugeruje pan, że ktoś mógłby mu źle życzyć?
— Niczego nie sugeruję — zaoponował gospodarz. — Staram się jedynie logicznie my-

śleć.

— Skoro jest pan takim zwolennikiem logicznego myślenia, z pewnością zdaje pan

sobie sprawę, że nic już nie jest w stanie zaszkodzić Kwiczołkowi, a wszelkie informacje na
jego temat mogą ułatwić śledztwo.

— A dlaczego ja miałbym to śledztwo ułatwiać? Ani z panem, ani z pańskimi kolegami

po fachu nie żyłem w zbytniej przyjaźni.

— Nie z mojej winy. Nigdy przecież nie kazałem panu wchodzić w kolizję z prawem.
— Złożył mi pan wizytę, by prawić morały czy rozmawiać o Kwiczołku? — Gąciarz

wyraźnie się obruszył.

— Pańskie grzeszki chwilowo mnie nie interesują.
— Gdyby nawet, to i tak niczego by mi pan nie przypasował. Od przeszło roku jestem

czysty.

— Wierzę panu na słowo i proponuję wrócić do Kwiczołka.
— Ktoś go zakatrupił i pan chce wiedzieć czyja to sprawka. Czyżby pan sądził, że ja

mogę coś na ten temat powiedzieć?

— Otóż to.
— Muszę pana rozczarować. Ostatni raz widziałem Janusza przed miesiącem. I nie

szykował wtedy żadnego walutowego interesu, nie miał też na oku żadnego wartościowego
antyku.

— Nie powie pan chyba, że Kwiczołek wypadł z obiegu?
— Wyglądało raczej, że postanowił trochę odpocząć.
— To znaczy?
Ostry dźwięk gwizdka oznajmił, że woda w czajniku wreszcie się zagotowała Gospo-

darz zaparzył dwie szklanki herbaty i zachęcającym gestem podsunął oficerowi cukier.

— Kiedyś zrewanżuje mi się pan u siebie — rzucił pół żartem. — Podczas kolejnego

przesłuchania...

— Mam nadzieję, że jeśli będę pana przesłuchiwał, to wyłącznie w charakterze świa-

dka.

— Ma się rozumieć.
— Wspomniał pan, że Kwiczołek ostatnio nie prowadził żadnych nielegalnych intere-

background image

sów — Grzelak wrócił do tematu.

— Podobno poznał kobietę, która zechciała go wziąć na swoje utrzymanie.
— Co to za jedna?
— Prawdę powiedziawszy nawet jej nie widziałem. Wiem tylko, że jest sporo starsza od

Janusza.

— Ktoś z waszej branży?
— Uchowaj Boże!
— Jak do niej trafić?
— Mieszka gdzieś na Żoliborzu.
— Żoliborz to spora dzielnica.
— Niestety, nie znam adresu. Niech pan popyta sąsiadów albo znajomych Janusza.

Może któryś z nich będzie wiedział.

— Ma pan na myśli kogoś konkretnego?
Gąciarz zmarszczył brwi i przez dłuższą chwilę przyglądał się uważnie swoim pazno-

kciom. Najwyraźniej nie mógł się zdecydować, czy pomóc kapitanowi. Ten nie nalegał.
Dobrze wiedział, że nie miałoby to większego sensu. Z pozorną obojętnością wypił kilka ły-
ków herbaty i cierpliwie czekał. Zaczynał już tracić nadzieję, kiedy gospodarz skinął potaku-
jąco głową.

— Powiem panu. Niech pan pojedzie na Walecznych do Romka Błaszkiewicza. On się

prawie przyjaźnił z Kwiczołkiem.

Skrzypnęły drzwi i do kuchni wsunęła się niewysoka, drobna dziewczynka o bladej

twarzy i nienaturalnie wielkich oczach. Na nocną koszulę miała zarzucony gruby szlafrok, ale
mimo to trzęsła się z zimna.

— Dziadku, co to za nocne konferencje? — spytała z wyrzutem. — Przecież wiesz, że

masz chore serce i musisz dbać o siebie.

— To nic, kochanie. — Gąciarz popatrzył czule na wnuczkę. — Dawny znajomy wpadł

do mnie na minutkę i trochę sobie pogawędziliśmy. Ale on już idzie, a ja zaraz położę się do
łóżka.

W dwóch oknach na ostatnim piętrze przedwojennej kamienicy paliło się światło.

Oficer zerknął na zegarek. Właśnie mijała czwarta. Zaparkował samochód i ruszył na klatkę
schodową. Hałaśliwe dźwięki modnych przebojów i pijackie krzyki upewniły go, że mimo
bardzo już spóźnionej pory u Błaszkiewicza trwała zabawa.

Grzelak wdrapał się na górę i nacisnął dzwonek. W środku nikt nie zareagował. Kapitan

zapukał, potem ponownie zadzwonił, w końcu zaczął łomotać pięścią w drzwi. To poskutko-
wało. Szczęknęła zasuwa i w progu stanął dwudziestokilkuletni pryszczaty chudzielec.

— Co jest? — warknął, zionąc na odległość mieszaniną piwa i samogonu. — Czego tu

szukasz, koleś?

— Ty jesteś Romek Błaszkiewicz? — Oficer bezceremonialnie odepchnął chłopaka i

wszedł do środka. — Gadaj!

— A ty kto?! — postawił się pryszczaty.
Grzelak sięgnął po legitymację, pokazał ją młodzieńcowi i spytał ostro:
— Rozmawiamy tutaj, czy mam cię zabrać do siebie?
— Pan władza się nic denerwuje. — Błaszkiewicz natychmiast wygrzeczniał. — Zapro-

siłem kolegów na urodziny. Trochę żeśmy wypili, a po wódce człowiek drugiemu łatwiej do
oczu podskoczy...

— Dobrze, już dobrze. — Machnął ręką Grzelak. — Nie mam czasu na towarzyskie

rozmówki. Znasz Janusza Kwiczołka? — przystąpił do rzeczy.

— I owszem.
— Nie zaprosiłeś go dzisiaj do siebie?

background image

— Zaprosiłem, ale powiedział, że jest zajęty.
— Interesy?
— Ja tam nie wiem — spłoszył się pryszczaty. — Nie pytałem.
— Ejże?
— Jak mamę kocham! — Błaszkiewicz chyba zbyt żarliwie uderzył się w piersi. —

Zresztą on nigdy nie wtajemniczał mnie w swoje sprawy.

— Bujać to my! — Grzelak porozumiewawczo przymrużył oko. — Powiedz, Romuś,

ile Januszek miał trafić na tym numerze? — Zdecydował się na blef.

— Nie było żadnego numeru — pryszczaty zaprzeczał uparcie.
— Są tacy, którzy twierdzą inaczej.
— Niech pan zapyta samego Kwiczołka.
— Ba! — Oficer bezradnie rozłożył ręce. — Gdybym wiedział, gdzie go szukać...
— W domu go nie ma?
— Nie przychodziłbym z tym do ciebie.
— Może zamelinował się u tej swojej Lucyny na Żoliborzu.
— Znasz adres? — podchwycił kapitan
— Janusz nikomu nie powiedział, gdzie ona mieszka. Podobno trafił na cholernie dzia-

ną babkę i boi się, żeby ktoś nie obrobił jej chałupy.



IX


— Dobrze. Zreferowałeś sprawę, przekonałeś, że powinniśmy zainteresować się śmie-

rcią Janusza Kwiczołka, wmówiłeś prawie, że właśnie tobie należałoby powierzyć prowadze-
nie śledztwa — pułkownik Kuglarz popatrzył chmurnie na Grzelaka — ale może jeszcze mi
wyjaśnisz, dlaczego o wszystkim dowiaduję się dopiero o wpół do ósmej? — Stuknął palcem
w tarczę swego zegarka. — Dlaczego nikt nie raczył mnie wcześniej zawiadomić, że dwóch
moich oficerów już od siedmiu godzin podejmuje czynności operacyjne, a nawet procesowe?!
O ile wiem, ja tu jeszcze jestem naczelnikiem, a nie kapitan Grzelak!

— Nie chciałem budzić pana pułkownika — nieśmiało bąknął kapitan. — Przecież

telefon do Mazurka był kilka minut po północy.

— Nie chciałeś mnie budzić? — żachnął się Kuglarz. — A gdyby zaistniała potrzeba

zaangażowania większej liczby ludzi albo tobie czy Zanejce przydarzyło się coś równie nie-
miłego jak Kwiczołkowi? Kto zorganizowałby pomoc? Kto odpowiadałby za wpadkę?

— Przecież nic się nie stało.
— Ale licho nie śpi i dlatego w przyszłości wypraszam sobie podobną partyzantkę! —

Pułkownik aż sapnął ze złości. — A teraz do rzeczy. Zorientuj się, co wykazała sekcja, odszu-
kaj tę Lucynę z Żoliborza i spróbuj wziąć ją na pytki.

— Tak jest.
— Jutro po południu zameldujecie się u mnie z Zanejką i wtedy zdecydujemy, co dalej.

I żebyś pamiętał, że czasy Sherlocka Holmesa już dawno minęły.

Pół godziny później Grzelak był już w Zakładzie Medycyny Sądowej. Narzucił na

ubranie biały fartuch i niemal biegiem ruszył do sali sekcyjnej'. Kawecki dotrzymał słowa.
Sekcja była skończona i doktor mył właśnie ręce.

— Niech cię diabli porwą za ten pośpiech — powitał zgryźliwie kapitana. — Zamiast

się przespać, przyjechałem do firmy razem ze zwłokami i od razu wziąłem je na stół. Bite

background image

cztery godziny spędziłem w tej sali.

— O której nastąpił zgon?
— Tak jak mówiłem. Gdzieś między dwudziestą pierwszą a dwudziestą drugą. Zabójca

dwukrotnie zadał denatowi cios w tylną część czaszki wąskim, tępym narzędziem. Jedne z u-
derzeń było na tyle silne, że spowodowało pęknięcie kości połączone z uszkodzeniem mózgu.
Dziwiłbym się, gdyby Kwiczołek przeżył.

— Czy zwłoki przenoszono po śmierci?
— Owszem. Sądzę, że na tory podrzucono je w ostatniej chwili. Przedtem co najmniej

półtorej do dwóch godzin leżały w zupełnie innej pozycji.

— Znalazłeś jakieś ślady walki lub choćby stawiania oporu przez denata?
— Nic z tych rzeczy. Prawdopodobnie facet w ogóle nie spodziewał się ataku. Za to

dobę wcześniej ktoś mu zdrowo przylał. Denat ma pęknięte ostatnie żebro po prawej stronie.

— Jesteś pewien?
— Pokazać ci?
— Wierzę na słowo. A swoją drogą, jak ty to ustaliłeś? — Oficer popatrzył na Kawe-

ckiego z podziwem. — Przecież mógł być poturbowany przez wagony.

— Tajemnica zawodowa. — Roześmiał się doktor. — Masz coś jeszcze do mnie?
— Chciałbym usłyszeć słówko o stężeniu alkoholu we krwi denata.
— Niespełna pół promila. Mógł być najwyżej na lekkim rauszu. Myślę, że ktoś wylał

mu na ubranie butelkę wódki i stąd ten fetor.

— Dziękuję ci, stary.
— Zaspokoiłem wreszcie twoją ciekawość?
— Na razie.
— To spływaj. Protokół sekcji dostaniesz jutro, bo teraz mam zamiar się przespać.
— Kolorowych snów!

Przed kamienicą u zbiegu Zwycięzców i Krynicznej stał milicyjny radiowóz. Grzelak

wdrapał się na drugie piętro i nacisnął dzwonek. Otworzył mu Mazurek.

— O wilku mowa! — Roześmiał się na widok kapitana.
— Plotkowaliście o mnie z Zanejką?
— Zastanawialiśmy się, czy Kuglarz bardzo zmył ci głowę.
— Niespecjalnie.
— Znaczy, że był w dobrym humorze.
— Tak czy inaczej prowadzę dalej to śledztwo.
— To świetnie — ucieszył się porucznik. — Teraz mój szef oficjalnie odda wam spra-

wę i ja będę miał ją z głowy.

Weszli do dużego, widnego pokoju. Grzelak rozejrzał się dokoła, szybko jednak doszedł

do wniosku, że w ciągu ostatniego roku niewiele się tu zmieniło. Zgrabne, choć zniszczone,
biureczko w stylu któregoś z Ludwików nadal sąsiadowało z brudnym i nie zasłanym barło-
giem, w gdańskim kredensie walały się puste butelki po wódce, a na ścianach zupełnie niezłe
płótna wisiały obok pordzewiałych bagnetów z obydwu wojen.

— Znaleźliście coś ciekawego? — zapytał.
— A co by cię interesowało? — Mina Zanejki świadczyła, że czas spędzony w mie-

szkaniu Kwiczołka nie był całkiem stracony.

— Ustaliłem, że facet miał dość podstarzałą sympatię na Żoliborzu.
— Lucynę? — Zanejko podał kapitanowi fotografię zadbanej kobiety po pięćdziesiątce.
Grzelak zerknął na dedykację z zupełnie świeżą datą.
— To może być ona — przytaknął. — Mało prawdopodobne, by dwie Lucyny obdarza-

ły go jednocześnie swoimi względami. Ustaliłeś nazwisko i adres?

— Jasne! — Porucznik sięgnął po leżący pod ręką notatnik Kwiczołka. — Lucyna

background image

Drawska. zamieszkała przy ulicy Stołecznej — przeczytał.

— Jesteś genialny.
— Nigdy w to nie wątpiłem.
— Stary kazał przesłuchać tę babkę.
— I słusznie. Ale zanim pojedziesz na Żoliborz, zobacz, co jeszcze znalazłem.
Zanejko z triumfalną miną sięgnął do teczki i wyciągnął plastykową, przezroczystą

kopertę. W środku tkwiły dwa bilety kolejowe.

— Wyobraź sobie, że Kwiczołek w sobotę wybrał się do Rytra, a w nocy z niedzieli na

poniedziałek wrócił do Warszawy. Na jeden dzień nie jeździ się taki szmat drogi w celach
turystycznych, a jeśli człowiek ginie w niespełna dwie doby po takim wojażu, to cała historia
staje się cholernie podejrzana.



X


Niesforny promyk słońca przemknął przez wąską szparę między zasłonami, przysiadł

na moment na skraju poduszki, by w końcu zawędrować prosto na twarz Jonathana. Detektyw
machnął niecierpliwie ręką, jak gdyby chciał odgonić natrętną muchę, potem przewrócił się
na bok i naciągnął kołdrę na głowę, ale spłoszony sen już nie wrócił. Jeszcze przez dobre pół
minuty Dembinsky kręcił się w łóżku, wreszcie uprzytomnił sobie, że nie jest sam.

Wysunął głowę spod kołdry i zerknął na śpiącą obok kobietę. Kształtny nosek, pełne,

zmysłowe usta i miła, pozornie niewinna twarzyczka mogły niejednemu zawrócić w głowie.
Sam czuł wyraźną słabość do tej dziewczyny, choć zdawał sobie sprawę, że w jej zachowaniu
jest znacznie więcej chłodnego wyrachowania niż szczerych, spontanicznych odruchów.

Wstał z łóżka i sięgnął po leżącą na stoliku paczkę papierosów, po chwili wahania odło-

żył ją jednak, a do ust wsunął kostkę gumy do żucia. Podszedł do okna. Już dawno nie widział
równie pięknego krajobrazu. Pokryte śniegiem góry skrzyły się w słońcu, kusiły, by porzucić
ciepły pokój i biec na ich spotkanie. Nawet najlżejsza mgiełka nie ograniczała widoczności.
Na bliższych zboczach można było rozróżnić poszczególne jodły i świerki, a odleglejszej
szczyty rysowały się ostro jak na konturowym rysunku. Nie chciało się wierzyć, że jeszcze
wczoraj wieczorem, kiedy dojeżdżał do Rytra szalała tu śnieżyca i nawet ostre światło samo-
chodowych reflektorów nie było w stanie przebić się dalej niż na jakieś dwadzieścia kroków.

— Co się stało, kochanie? Czemu wstałeś? — rozległ się za jego plecami dźwięczny

głosik.

— Zobacz, jakie słońce!
— Co tam słońce. Chodź lepiej do mnie...
Dembinsky uśmiechnął się do dziewczyny ale nie uległ pokusie.
— Wstawaj, śpiochu — zawołał ze śmiechem. — Pora na śniadanie. Mamy mnóstwo

spraw do załatwienia.

Punktualnie o ósmej byli już w stołówce. Waligórska przy świeżej jajecznicy i chrupią-

cej bułeczce z wiejską kiełbasą zapomniała o złym humorze, w jaki wprawiła ją tak wczesna
pobudka. Mówiła dużo i głośno, choć bez specjalnego sensu, nie czekała nawet na zdawkowe
odpowiedzi Jonathana. Z kolei ten swoim zwyczajem dyskretnie lustrował wnętrze jadalni, by
zapamiętać jak najwięcej twarzy pensjonariuszy Perły Południa.

— Co robimy po śniadaniu? — Anka uśmiechnęła się promiennie.
— Pójdziemy na spacer.
— Czyli jednak chcesz zacząć od rekreacji?

background image

— Myślę, że można połączyć przyjemne z pożytecznym.
— Niby w jaki sposób?
— Byłaś już kiedyś w Rytrze?
— Dokładnie dwa lata temu.
— Z Tomaszem Drawskim?
— Właśnie.
— Włóczyliście się po okolicy?
— Czasami.
— Odwiedzaliście kogoś z miejscowych?
— Raczej nie... Chociaż zaraz — przypomniała sobie. — Kiedyś byliśmy w leśniczó-

wce, a potem Tomasz przegonił mnie opętany kawał drogi do jakiejś chałupy w górach.

— Teraz ty mnie tam zaprowadzisz.
— Po co? — Zmarkotniała na samą myśl o czekającym ją marszu.
— To się dopiero okaże. Nie sądzę, żebyśmy od razu trafili na ślad krucyfiksu, ale

przecież od czegoś trzeba zacząć.

Chciała jeszcze zaprotestować, ostatecznie jednak dała za wygraną. Bez pośpiechu do-

pili kawę z mlekiem, wstali od stolika i ruszyli do wyjścia.

W holu przed recepcją czekało kilka osób. Walizy i plecaki świadczyły wymownie, że

to nowi goście. Detektyw przemknął po ich twarzach na pozór obojętnym spojrzeniem i nagle
poczuł lekki dreszczyk emocji. Nieco na uboczu, pod oknem, stała wsparta o narty Renata
Morzyńska. Chyba również i ona go poznała, bo kąciki jej ust zadrgały w nikłym uśmiechu.

— Co to za jedna? — Waligórska okazała się nad podziw spostrzegawcza. — Znasz ją?
— Spędziliśmy kiedyś wieczór. — Dembinsky ostentacyjnie ukłonił się Morzyńskiej.

— Klasa babka.

— Tylko nie zgrywaj Don Juana, bo bardzo tego nie lubię:
— Nie porównuj mnie z jakimś nadętym Hiszpanem. Zresztą, o ile się nie mylę, faceta

już dawno diabli wzięli, zarówno w przenośni, jak i dosłownie.

— Jonathan...
— Idź się przebrać, kochanie. — Dembinsky zrezygnował z dalszej szermierki słownej

— W sukience nie spaceruje się zimą po górach.

Pół godziny później Anka była gotowa do drogi. W krótkim, peweksowskim kożuszku i

wysokich kozaczkach prezentowała się znakomicie, ale detektyw nawet tego nie zauważył.
Przez cały czas nurtowało go pytanie, czy nieoczekiwane spotkanie z Morzyńską zawdzięcza
wyłącznie przypadkowi.

Droga, którą poprowadziła Waligórska, była przetarta tylko do pętli autobusowej. Dalej

wczorajsza i dawniejsze zamiecie zrobiły swoje. Gdyby nie wydeptana przez porannych spa-
cerowiczów ścieżka, przyszłoby im brnąć po kolana w śniegu. Na szczęście do leśniczówki
nie było daleko i po niespełna dwudziestu minutach dotarli na miejsce. Dembinsky zastukał
do niskich, solidnie wyglądających drzwi opatrzonych charakterystyczną tabliczką. Odczekali
dobre pół minuty, nikt jednak nie otworzył. Jonathan zapukał raz jeszcze, niestety również
bez skutku. W tej sytuacji nie pozostało im nic innego, jak bez zasięgnięcia języka wyruszyć
na poszukiwanie chałupy, którą odwiedziła kiedyś Anka w towarzystwie Drawskiego.

W miarę jak oddalali się od leśniczówki, wydeptana w śniegu ścieżka stawała się coraz

węższą i siłą rzeczy tempo marszu spadło. Za pierwszym rozwidleniem drogi w góry prowa-
dził już tylko ślad jednego piechura. Na domiar złego czekała ich teraz ostra wspinaczka.
Waligórska coraz głośniej narzekała i detektyw zaczął się obawiać, czy w pewnym momencie
dziewczyna po prostu nie zawróci. Na razie jednak marudziła, ale szła pod górę niczym
rasowa turystka, a nie używająca życia bywalczyni nocnych lokali.

Mieli już w nogach dobrych kilka kilometrów, kiedy zza kolejnego zakrętu wyłonił się

wysoki, barczysty mężczyzna w mundurze leśniczego.

background image

— No, no! Że też chce się państwu iść po takim śniegu. — Popatrzył na nich z nie

ukrywanym podziwem. — Zwłaszcza pani.

— Nie po to przyjechaliśmy w góry, żeby patrzeć na nie z daleka — odparła, z trudem

łapiąc oddech.

— Inna rzecz, że od takiego spaceru zdrowia przybędzie.
— Kiedyś z ojcem doszłam tędy do takiej starej chałupy. — Minęła się nieco z prawdą.

— Teraz chciałabym zaprowadzić tam narzeczonego.

— Ma pani pecha, bo właśnie w ostatnią niedzielę chałupa poszła z dymem.
— Co takiego?
— To było okropne nieszczęście. — Pęczyna ponuro pokiwał głową. — Nic nie mogli-

śmy poradzić.

— A gospodarz?
— Stary Grybucha nie przeżył pożaru.
— Od czego się zapaliło?
— Diabli wiedzą. Strażacy zabrali jakieś próbki do ekspertyzy, milicja prowadzi śle-

dztwo, ale na razie trzymają wszystko w tajemnicy.

— Daleko do tego pogorzeliska? — zainteresował się Dembinsky.
— Będzie jakieś pół kilometra.
— Skoro już przeszliśmy taki kawał, chciałbym zerknąć na szczątki tej chałupy.
— Zaprowadzę państwa. — Leśniczy skwapliwie zaoferował swe usługi. — Chodźcie

za mną.

Po kilkunastu minutach dotarli na miejsce. Szalejąca poprzedniego dnia zawieja przy-

kryła pogorzelisko grubą warstwą śniegu, spod której ledwo wystawało parę zwęglonych
belek. Chcąc nie chcąc Jonathan musiał zrezygnować z pierwotnego zamiaru poszperania w
zgliszczach.

— Dokąd właściwie prowadzi ta droga? — zagadnął Pęczynę.
— Latem można dojść na Przechybę.
— A teraz?
— Na upartego pewno by przeszedł, ale trasa nie przetarta i trochę niebezpiecznie.
— Czyżby nikt nie zapuszczał się w tę okolicę?
— Co najwyżej do starego szałasu. Stamtąd jest piękny widok na dolinę Popradu i

pasmo Jaworzyny.

— Chodźmy tam, Aniu. Taka piękna pogoda — zapalił się Dembinsky.
— Nie mogę, nie mam już siły — zaprotestowała stanowczo. — Mam dość.
— Nie dałabyś się namówić? — Detektyw przymilnie pogłaskał dziewczynę po poli-

czku.

— W żadnym wypadku!
— Może ja tu z panią poczekam, a pan przejdzie się sam — zaproponował leśniczy. —

Droga prosta, na pewno pan nie zabłądzi.

— Dobra myśl! — podchwycił Dembinsky.
— Co ty na to, kochanie?
— Jak chcesz — nadąsała się Waligórska. — Ale długo nie będę czekała. Nie mam

ochoty spóźnić się na obiad.

— W razie czego schodźcie pomalutku do leśniczówki. Ja was dogonię.
Jonathan przesłał dziewczynie całusa, odruchowo wsunął do ust kostkę gumy do żucia i

nie ociągając się ruszył przed siebie. Drogą wiodła przez las wąskim, głębokim wąwozem
przypominającym koryto zamarzniętego strumienia. Śniegu nawiało tu znacznie mniej niż na
otwartej przestrzeni i detektyw pomyślał, że nawet solidna zadymka nie utrudniałaby zbytnio
marszu tą trasą. Odruchowo przyspieszył kroku, mimo ze łagodne zrazu wzniesienie stawało
się coraz bardziej strome.

background image

Za kolejnym zakrętem urwiste zbocza wąwozu zbliżyły się do siebie. Było tak wąsko,

że między stromymi ścianami mogła się przesuwać najwyżej jedna osoba. Dembinsky poczuł
się nieswojo. Przeszedł jeszcze kilkaset metrów i miał już zamiar zawrócić, kiedy spostrzegł,
że w wąwozie jak gdyby nieco pojaśniało. Przecisnął się przez skalne przewężenia. Nieco
dalej zbocza zaczęły się obniżać, aż w końcu wąwóz wyprowadził Jonathana na skraj rozle-
głej, niemal płaskiej polany Mniej więcej na jej środku stał stary, na poły zasypany śniegiem
szałas.

Detektyw podszedł bliżej. Niskie wejście zasłaniała spora wiązka dawno ściętych choi-

nek Z niemałym trudem odciągnął ją na bok i ciekawie zajrzał do środka. W szałasie panował
półmrok. Namacał w kieszeni latarkę, omiótł jej światłem ciemne wnętrze i nagle zaklął
szpetnie. W kącie szałasu leżał stary mężczyzna w góralskim kubraku.



XI


— No i mamy starego Grybuchę. — Wrzosek odruchowo poprawił bandaż na głowie.

— Jednak biedaka uśmiercili.

— Poznaje go pan? — Szydlik na wszelki wypadek wolał się upewnić. — Może ściąg-

niemy jeszcze kogoś do identyfikacji.

— Wiem, co mówię! — obruszył się sierżant. — Przecież znałem faceta nie od dziś.
— Ciekawe, jak długo tu leży?
— Na takim mrozie trudno dokładnie określić moment zgonu — zastrzegł się wysoki,

szczupły lekarz o wystających kościach policzkowych i długich, jasnych wąsach. — Lepiej
zaczekajmy do sekcji.

— Mimo wszystko prosilibyśmy, żeby pan spróbował...
— Czy ja wiem? — Lekarz był niezdecydowany. — W grę może wchodzić niedziela,

przypuszczam, że zginął między szesnastą a północą.

— Czyli Grybuchę zabito mniej więcej w tym samym czasie, co tego znalezionego w

jego chałupie?

— Owszem, tylko że tamten musiał zginąć przed pożarem, a ten mógł i później.
— Wygląda na to, że ktoś starego dźgnął nożem. — Wrzosek przyklęknął przy zwło-

kach.

— Nożem, bagnetem albo jakimś innym ostrym, wąskim narzędziem — uściślił lekarz.

— Cios zadano w okolicę lewej łopatki. Sądzę, że był on wystarczająco silny, by sięgnąć
serca, a w takiej sytuacji szanse przeżycia praktycznie nie istnieją.

— Chyba stary nie spodziewał się ataku. Przecież nie odwróciłby się tyłem do zabójcy.
— Niby racja, coś mi tu jednak nie pasuje. Ten siniak pod lewym okiem ma charakter

przeżyciowy i świadczy, że Grybucha krótko przed śmiercią został przez kogoś uderzony.
Poza tym spójrzcie, panowie — lekarz chwycił rękę denata. — Skóra po zewnętrznej stronie
palców jest starta, - jakby ten człowiek uderzył pięścią w nierówną powierzchnię. To wszy-
stko wskazuje, że stoczył z kimś walkę.

— Nie może być!
— Podczas sekcji sprawdzę jeszcze, czy pod paznokciami nie ma drobin obcego na-

skórka. Wtedy sprawa byłaby jasna.

— Wszystko się gmatwa — markotnie podsumował porucznik. — Gorzej, że nadal nie

wiemy, kim był facet znaleziony w chałupie Grybuchy. Nie wiemy też, kto ich zabił. A swoją
drogą, gdyby nie ten cholerny wypadek, pewno byśmy już coś ustalili. Po co oni nas trzymali

background image

całą dobę w szpitalu? Tyle czasu straciliśmy,

— Niech pan nie narzeka — roześmiał się Wrzosek. — I tak mieliśmy sporo szczęścia.

Gazik rozleciał się w drzazgi, a my prawie cali.

— Zapomniał pan o swojej głowie. — Szydlik nie należał do optymistów.
— To już tylko mój kłopot — Sierżant nie tracił dobrego humoru. — Głowa nie szkla-

nka do wesela córki się zagoi

Porucznik chciał jeszcze coś powiedzieć, w końcu jednak machnął ręką i wyszedł z

szałasu. Słońce chowało się właśnie za ośnieżonym górskim grzbietem malując go różowym
odcieniem czerwieni i fioletu. Oficer przez dłuższą chwilę spoglądał jak urzeczony.

— Idzie odwilż — zawyrokował stojący nie opodal Pęczyna. — W nocy powieje, a

jutro w południe będziemy brodzić po kolana w błocie.

— Kto właściwie znalazł zwłoki starego Grybuchy? — Szydlik przestał interesować się

zachodem słońca i pogodą.

— Niejaki Jonathan Dembinsky. Amerykanin, ale gada po polsku nie gorzej ode mnie.
— Co on robi w Rytrze?
— Poderwał sobie dziewczynę i przyjechał na wczasy. Zdaje się, że lubi chodzić po

górach.

— Gdzie się zatrzymał?
— W Perle Południa.
— Będę musiał go przesłuchać.
— Szczerze wątpię, by miał wiele do powiedzenia. Tak między nami, to sam go wysła-

łem do tego szałasu, bo miałem ochotę pogawędzić z jego sikorką...



XII


— Moje uszanowanie pani. Jestem kapitan Grzelak — ukłonił się szarmancko. — Czy

można?

— Proszę. — Drawska była wyraźnie zaskoczona wizytą oficera. — Nie rozumiem

tylko...

— Zaraz pani wszystko wyjaśnię. Prawdę powiedziawszy byłem u pani już wczoraj

koło południa, ale nikogo nie zastałem.

— Wróciłam do domu dopiero późnym wieczorem — przyznała.
Otworzyła szerzej drzwi i zaprosiła oficera do środka. Chwilę później znaleźli się w

gustownie urządzonym, choć niezbyt obszernym pokoiku. Gospodyni wskazała Grzelakowi
miejsce na wersalce, a sama ruszyła do stojącego w kącie barku.

— Czego się pan napije? — spytała odzyskując pewność siebie. — Mam pliskę, winiak

i whisky.

— Jeśli już, to proszę o wodę mineralną. — Bystre oczy kapitana wypatrzyły wśród

innych również butelkę mazowszanki.

— Nawet kropelki alkoholu?
— Służba nie drużba.
— No cóż, skoro pan odmawia.
Nalała sobie odrobinę winiaku, a oficerowi podała szklaneczkę wody mineralnej.
— Co pana sprowadza w moje skromne progi? — spytała, siadając obok Grzelaka.
— Czy zna pani niejakiego Janusza Kwiczołka? — Oficer uznał, że czas przystąpić do

rzeczy.

background image

— Owszem. — Lucyna Drawska nie zdołała ukryć zmieszania. — Był szkolnym kolegą

Fredka Daleckiego.

— Kogo?
— Ach, prawda, pan nie zna moich rodzinnych powiązań. Dalecki to siostrzeniec mego

byłego męża. Po śmierci matki wzięliśmy go na wychowanie. Przez dziesięć lat żyliśmy pod
jednym dachem. Później rozwiodłam się z Tomaszem i wyprowadziłam, a Fredek został w
willi na Krynicznej. Mieszka tam dotychczas, gdyż po śmierci wuja jest jedynym jej właści-
cielem.

— Rozumiem. — Oficer skinął głową. — Wróćmy jednak do pana Kwiczołka. Czy

zechciałaby pani powiedzieć nieco więcej o łączącej was znajomości?

— Cóż — zdołała się już opanować. — Nie przeczę, że lubię tego chłopca.
— Często przebywa pani w jego towarzystwie?
— Owszem. Chodzimy na spacery, do teatru...
— Odwiedza panią?
— Był kilka razy.
— Zostawał na noc?
— Ależ, panie kapitanie! Teraz już wyraźnie poczerwieniała. — Wypraszam sobie

podobne insynuacje!

— Widzi pani, on nie żyje. — Słowa Grzelaka zabrzmiały twardo. — Wpadł pod po-

ciąg.

Drawska zaniemówiła z wrażenia. Siedziała chwilę z kamienną twarzą, a potem kon-

wulsyjnie zacisnęła dłonie, zagryzła wargi i po jej policzkach potoczyły się łzy.

— Proszę się uspokoić. — Oficer łagodnie dotknął jej ramienia. — Życie bywa czasami

okrutne.

Popatrzyła na niego niezbyt przytomnie. Chciał jeszcze dodać coś na pocieszenie, w

końcu jednak wsunął jej do ręki kieliszek z winiakiem. Przełknęła parę łyków i to ją nieco
uspokoiło.

— Boże! — szepnęła. — Dlaczego właśnie Janusz? Dlaczego los mi go zabrał?!
— Od jak dawna byliście ze sobą?
— Chyba od miesiąca. — Drawska żałośnie pociągnęła nosem. — Przez ten miesiąc

byłam co najmniej o trzydzieści lat młodsza...

— Jak się to zaczęło?
— Spotkałam Janusza przypadkiem. Ot, wstąpiłam do „Hortexu” na lody, a on siedział

tam w towarzystwie swoich kolegów. Poznał mnie, podszedł, pogadaliśmy chwilę i zaprosi-
łam go do siebie na herbatę...

— Zamieszkał u pani?
— Nawet mu to zaproponowałam, ale nie chciał. Przychodził trzy, czasem cztery razy

w tygodniu i wtedy już zostawał do rana.

— Wiedziała pani, czym się zajmował?
— Właściwie o tym nie rozmawialiśmy, ale ja dość szybko zorientowałam się, że nie

ma stałego źródła utrzymania, że prowadzi najrozmaitsze, nie zawsze czyste interesy. Najczę-
ściej pośredniczył w obrocie biżuterią i niezbyt wartościowymi antykami.

— Handlował również walutą — podpowiedział kapitan.
— Ma pan rację. — Spuściła głowę. — Prosiłam, żeby dał sobie z tym spokój. Naj-

pierw się śmiał, ale w końcu obiecał, że znajdzie sobie jakąś stałą pracę. Podobno miał już coś
nawet na oku.

— Dawała mu pani pieniądze?
— To były tylko pożyczki.
— Ale nie oddał pani grosza?
— Nie zdążył.

background image

— Poznała pani kogoś z jego otoczenia?
— Prawdę powiedziawszy wcale mi na tym nie zależało. Pragnęłam wyrwać Janusza z

tego kręgu.

— Kiedy widziała go pani po raz ostatni?
— W piątek.
— Spędził u pani noc?
— Przyszedł koło dziewiętnastej i posiedział jakieś dwie godziny.
— Spieszył się gdzieś?
— Miał załatwiać tę swoją pracę.
— Późnym wieczorem?
— Cóż w tym dziwnego? Przecież nie szedł na żadną państwową posadę. Chciał zostać

akwizytorem u producenta zabawek.

— A nie mówił pani, że wyjeżdża?
— Niby dokąd? — Twarz Lucyny Drawskiej jak gdyby zesztywniała.
— W góry, do Rytra.
— Pierwsze słyszę.
— Nie miał tam żadnych przyjaciół ani znajomych?
— Trudno mi powiedzieć. W każdym razie nigdy mi o tym nie wspominał.
— Zastanawiam się, czego Kwiczołek mógł szukać w tym Rytrze. Chyba przecież nie

pojechał tam w sprawie zabawek?

Drawska nie odpowiedziała. Grzelak odczekał chwilę, nie miał jednak zamiaru kończyć

rozmowy.

— Zna pani nazwisko i adres tego producenta zabawek? — dociekał.
— Niestety. — Westchnęła ciężko. — Chociaż zaraz! — przypomniała sobie. — Janusz

zapisywał telefon do niego. Może znajdziemy...

Wyszła do przedpokoju i niemal natychmiast wróciła ze sporym, dobrze już wysłużo-

nym notatnikiem. Przez kilka minut powoli przewracała kartki, wreszcie odetchnęła z wyra-
źną ulgą.

— To chyba ten. — Pokazała oficerowi. — Adam Majdowski. Jest nawet adres jego

warsztatu.

Pół godziny później kapitan zatrzymał swego fiata przed otwartą bramą jednej z posesji

przy ulicy Powsińskiej. Na pokrytym topniejącym śniegiem podwórku stał popielaty merce-
des nie najnowszego typu. Wysoki, barczysty mężczyzna w eleganckim, tureckim kożuszku i
ufryzowany na panka osiemnastolatek w brudnym waciaku zgodnie ładowali do bagażnika
jakieś paczki. Oficer odczekał, aż skończą, i podszedł do wozu z legitymacją w ręku.

— Chciałbym mówić z panem Adamem Majdowskim — wyjawił cel swojej wizyty.
— To ja. — Mężczyzna w kożuszku odwrócił się do Grzelaka. — Czym mogę służyć?
— Jest pan właścicielem warsztatu produkującego zabawki?
— Zgadza się. Dostarczam swoje wyroby przede wszystkim do państwowych placówek

handlowych, a ostatnio dwa wzory zatwierdzono mi na eksport.

— Pogratulować.
— Przyszedł pan skontrolować księgi podatkowe czy zabezpieczenie przeciwpożarowe?
— Nic z tych rzeczy. Interesuje mnie ten oto mężczyzna. — Kapitan sięgnął do kieszeni

po fotografię Kwiczołka. — Mam nadzieję, że pan go sobie przypomina?

— Jasne! — Majdowski ledwo spojrzał na zdjęcie. — Pamiętam go doskonale. To

Janusz, mój kumpel z ławy szkolnej.

— Często go pan widuje?
— Od przypadku do przypadku. Czasem wpadnie do mnie, popijemy, powspominamy

dawne czasy.

background image

— Kiedy ostatni raz pana odwiedził?
— Ze trzy tygodnie temu.
— Czy to prawda, że miał go pan zatrudnić jako akwizytora?
— Co takiego?! — żachnął się Majdowski. — Pan chyba żartuje! Ledwo mnie stać na

opłacanie pracowników, których już zatrudniam Sam jestem akwizytorem, zaopatrzenio-
wcem, księgowym i kierownikiem produkcji. To nie towarzystwo dobroczynne. Tu trzeba
zdrowo zakasać rękawy, żeby wyjść na swoje.

Zaczynał właśnie padać mokry, lepiący się twarzy i ubrania śnieg, kiedy kapitan wysia-

dał ze swego fiata przed niepozorną, parterową willą przy ulicy Krynicznej. Oficer nacisnął
dzwonek przy furtce prowadzącej do niewielkiego ogródka. Chwilę później cichy brzęczyk
oznajmił, że można wejść, a w otwartych drzwiach willi pojawił się wysoki, postawny blon-
dyn o odstających uszach i spłaszczonym niczym u zawodowego boksera nosie.

— Pan do mnie? — Popatrzył na Grzelaka pytająco.
— Jeśli pan jest Alfredem Daleckim.
— W takim razie proszę do środka.
Weszli do obszernego, dostatnio urządzonego salonu. Oficer ulokował się na wygodnej

kanapie naprzeciwko wiszących na ścianie wspaniałych wieńców jelenia.

— Pan poluje? — zagadnął gospodarza.
— To pamiątka po nieboszczyku wuju — wyjaśnił Dalecki. — Prawdę mówiąc odzie-

dziczyłem po nim całą chałupę... A pan właściwie w jakiej sprawie?

— Jeden z pańskich znajomych miał wypadek.
— Tak?
— Chodzi o niejakiego Janusza Kwiczołka.
— Co mu się stało?
— Wpadł pod pociąg.
— To okropne! — Wiadomość ta wywarła spore wrażenie na Daleckim. — Czy żyje?
— Niestety nie.
— Boże, znałem go jeszcze z czasów szkolnych. Kto by pomyślał, że tak skończy...
— Ostatnio często się widywaliście?
— Jakoś nie było okazji.
— Kwiczołek mieszkał dwa kroki stąd, przy Zwycięzców.
— To prawda, ale człowiek jest taki zaganiany... Spotykałem go na ulicy, mówiliśmy

sobie „cześć” i każdy pędził w swoją stronę.

— Podobno pański znajomy pozostawał w dość bliskich stosunkach z Lucyną Drawską.
— Słyszałem. — Dalecki uśmiechnął się ironicznie. — Nie mam pojęcia, jakim cudem

ciotuchna go złowiła. To przecież niemłoda kobieta, a Janusz nigdy nie narzekał na brak
powodzenia.

— Może w grę wchodziły pieniądze?
— Niewykluczone — zgodził się gospodarz. — Kwiczołek groszem nie śmierdział.

Dwa albo i trzy razy sam pożyczałem mu po kilka setek.

— Oddawał?
— Nawet się nie upominałem.
— Z czego żył?
— Robił jakieś interesy.
— Czy zawsze legalne?
— To już chyba teraz nie ma znaczenia.
— Może ma pan rację — mruknąć kapitan. — W końcu nic nie przywróci mu życia...

Czy będzie pan na pogrzebie?

— Jeśli akurat nie wyślą mnie w drugi koniec Polski, żebym zrobił jakiś głupawy

background image

reportaż. Odkąd pańscy koledzy zabrali mi prawo jazdy i stałem się zależny od państwowej
komunikacji, każdej doby brakuje mi przeciętnie od sześciu do ośmiu godzin.



XIII


— Przejdziemy się, kochanie?
— Daj mi spokój! Mam dosyć tych twoich spacerów. — Ciśnięty przez Waligórską

pantofel dosłownie o milimetry minął głowę Jonathana. — Wszystko mnie boli. Jutro,
zamiast się opalać, będę musiała cały dzień leżeć w łóżku!

— Ależ Aneczko...
— Lepiej zejdź mi z oczu!
Dembinsky wolał nie przeciągać struny. Chwycił kurtkę z wieszaka, odruchowo wsunął

do ust kostkę gumy do żucia i wymknął się z pokoju. Zbiegał właśnie po schodach, kiedy w
holu na parterze mignęła mu zgrabna sylwetka Morzyńskiej. Bez zastanowienia jeszcze przy-
spieszył kroku.

— Witam, witam! — zawołał z daleka. — Cóż za spotkanie, pani Renatko!
— Widać świat jest mały.
— Tak się cieszę, że przejechała pani na wypoczynek właśnie do Rytra.
— Doprawdy? — W oczach dziewczyny zamigotały przekorne iskierki. — Przecież nie

może pan narzekać na brak towarzystwa.

— Ma pani na myśli tę lalkowatą blondynkę? — Jonathan udał zmieszanie.
— Proszę mnie tylko nie przekonywać, że woli pan rude. — Przejechała dłonią po

wystającym spod wzorzystej czapeczki kasztanowatym kosmyku.

— Kiedy to prawda.
— Nie wierzę.
— Słowo skauta.
— U nas są harcerze.
— Wybiera się pani na spacer? — Uznał, że należy już przerwać to przekomarzanie.
— Owszem.
— Czy mógłbym zaproponować swoje towarzystwo?
Szykowała właśnie kolejny docinek, w ostatnim jednak momencie musiała zmienić

zamiar, bo uśmiechnęła się do detektywa przyjaźnie.

— Chodźmy — rzuciła lekko. — A na dowód zawieszenia broni wybaczam ci tę

blondynkę.

— Jesteś cudowna!
— Uważaj, bo jeszcze w to uwierzę... Ale to paskudztwo mógłbyś wypluć, kiedy już

jesteś ze mną — najwyraźniej nie tolerowała gumy do żucia.

— Według rozkazu! Dla ciebie wszystko.
Wyszli przed dom wczasowy. Na dworze było ciemno i zupełnie pusto. Inni wczasowi-

cze jakoś nie kwapili się do wieczornych spacerów, woleli widać obficie zaopatrzony barek
Perły Południa, hałaśliwą dyskotekę lub wypoczynek we własnych pokojach. Dembinsky
wahał się przez moment, w którą stronę poprowadzić Morzyńską, ale ona najwyraźniej nie
miała zamiaru oddawać inicjatywy. Zdecydowanym ruchem wsunęła mu rękę pod ramię i
pociągnęła drogą do leśniczówki. Przez dobrą minutę szli obok siebie w milczeniu. Zamierzał
właśnie rozpocząć bezpieczną rozmowę o górach i pogodzie, kiedy zaskoczyła go znowu.

— Powiedz mi, co ty właściwie tutaj robisz? — Pytanie zabrzmiało dość obcesowo. —

background image

Jeszcze nie słyszałam, żeby jakiś zachodni businessman przyjeżdżał do Rytra robić interesy

— Po prostu mam tu się z kimś spotkać — skłamał gładko. — Poza tym postanowiłem

trochę odpocząć.

— A tak w ogóle to czym się zajmujesz?
— W Stanach mam wytwórnię farb i lakierów. — Jonathan trzymał się raz wymyślonej

legendy.

— Coś dużego?
— Niewiele ponad pół miliona rocznego obrotu. Na tamtejszym rynku zupełnie się nie

liczę.

— Myślisz ruszyć z produkcją w Polsce?
— Jeślibym na tym zarobił... A ty co studiujesz? — Skwapliwie zmienił temat.
— Prawo.
— Nie żartuj?
— Jak dobrze pójdzie, latem obronię pracę magisterską.
— Prawdę mówiąc, mojej firmie przydałby się ktoś znający wasze przepisy.
— Proponujesz mi posadę?
— Nie tylko...
Objął dziewczynę i musnął wargami jej policzek. Odwróciła twarz, a on przygarnął ją

do siebie i spróbował pocałować w usta. Tym razem spotkał go jednak srogi zawód. Morzyń-
ska zręcznie wymknęła mu się z rąk i odskoczyła kilka kroków.

— Wolnego, panie Dembinsky! — Zmarszczyła groźnie brwi, ale w głosie jej nie wy-

czuwało się gniewu. — Nie każda praca mi odpowiada. Nawet za dolary...

— Trochę mnie poniosło — przyznał ze skruchą. — Ale żebyś była aż taka święta...
— Nie podoba ci się?!
— Ależ ja nic nie powiedziałem.
Znowu wzięła go pod rękę i bez pośpiechu ruszyli dalej, ale jakoś oboje stracili ochotę

do rozmowy. Byli już niedaleko leśniczówki, kiedy nagły podmuch wiatru targnął rosnącymi
przy drodze świerkami. Chwilę później powiało znowu, jednak już znacznie silniej. Ciche do
tej pory góry napełniły się świstem i chrzęstem. Renata przystanęła i rozejrzała się niepewnie
dokoła. Jonathan objął ją opiekuńczo ramieniem. Nie zaprotestowała.

— Wieje nie gorzej niż u nas, nad Atlantykiem — zauważył. — Głowę może urwać.
— Lepiej wracajmy — poprosiła.
— Zimno ci?
— Nie, ale nie lubię takiej wichury.
— Nasza pierwsza randka nie wypadła najlepiej.
— A jeśli to ostrzeżenie przed dalszą znajomością?
— Czasami bywam przekorny.
— Prawdę powiedziawszy ja też...
Szybkim krokiem ruszyli w stronę domu wczasowego. Wiatr dmuchał im w plecy,

jakby poganiał, wkrótce więc dostrzegli charakterystyczną sylwetkę Perły Południa.

— I już po strachu — roześmiał się detektyw. — Jesteśmy na miejscu.
— Zaraz wrócisz do tej swojej blondyny.
W głosie Morzyńskiej zadźwięczało coś, co można było uznać za nutkę żalu połączoną

z odrobiną zazdrości.

— Chyba że zaprosisz mnie do siebie.
— Na to nie licz.
— Innymi słowy, do widzenia.
— Dobranoc.
Podeszli do wejścia. Nieco dalej, poniżej domu wczasowego, zaczynał się sporych

rozmiarów parking. Stało tam kilkanaście samochodów należących do gości Perły Południa.

background image

Dembinsky odruchowo zerknął na swego poloneza i nagle coś go tknęło. Dobrze pamiętał, że
zostawiając wóz starannie go pozamykał, tymczasem teraz drzwi od strony kierowcy były
uchylone. Zawrócił, by podejść bliżej, i niemal w tym samym momencie dostrzegł we
wnętrzu samochodu sylwetkę jakiegoś mężczyzny. Bez zastanowienia puścił się biegiem, ale
włamywacz zdążył go już zauważyć, bo wyprysnął z wozu niczym wyrzucony z katapulty i
co sił w nogach rzucił się do ucieczki.

Od skraju lasu dzieliło ich dobrych trzysta metrów. Złodziej gnał właśnie w tamtym kie-

runku, detektyw miał jednak nadzieję, że zdąży go dopaść, nim tamten skryje się za pierwszy-
mi drzewami. Włamywacz przeciął drogę, jednym susem przesadził rów i pomknął na przełaj
po stromym stoku. Na pierwszy rzut oka zbocze wyglądało w miarę równo, rychło okazało się
jednak, że to tylko śnieg zamaskował liczne rozpadliny i wykroty. Już po pierwszych krokach
uciekający wpakował się w jakąś dziurę. Wygramolił się niemal natychmiast, ale w tym
czasie detektyw zdołał zniwelować dzielący ich dystans do paru metrów. Jeszcze chwila i
Dembinsky dopadł złodzieja. Tamten z półobrotu spróbował trafić Jonathana w szczękę,
chybił jednak i obaj zwalili się w śnieg.

Przeturlali się kilka kroków. To jeden, to drugi był na wierzchu i żaden nie zamierzał

kapitulować. Detektyw poczuł na bokach parę bolesnych uderzeń, potem przeciwnik grzmo-
tnął go czołem w szczękę. Zamroczyło go na moment, ale nie puścił. Wyczekał, aż tamten
ponownie znajdzie się na wierzchu, szarpnął nim i nadział podbrzuszem na kolano. Złodziej
zawył z bólu. Teraz Jonathan przydusił go do ziemi i jednocześnie chwycił za gardło.

— Czego szukałeś w wozie?! — warknął. — Gadaj, bydlaku, bo już tu zostaniesz!
Tamten wycharczał coś bez związku.
Detektyw rozluźnił nieco chwyt i w tym samym momencie usłyszał za plecami skrzyp-

nięcie śniegu. Chciał się obejrzeć, ale nie zdążył. Poczuł tylko, że tępy ból rozsadza mu cza-
szkę, i stracił przytomność.



XIV


— Obywatelu pułkowniku, melduje się kapitan Jodecki! — Drobny, krótko ostrzyżony

blondyn zatrzymał się w progu gabinetu naczelnika wydziału. — Obywatel pułkownik mnie
wzywał?

— Siadaj! — Kuglarz zmęczonym gestem wskazał przybyłemu miejsce obok Zanejki i

Grzelaka. — Jak pewno wiesz, przejęliśmy śledztwo w sprawie zabójstwa Janusza Kwiczoł-
ka.

— Andrzej mi wspominał.
— Na razie wiemy tylko tyle, że ktoś, chcąc ukryć zbrodnię, próbował upozorować

wypadek kolejowy. Porucznik Zanejko zabezpieczył przy torach odcisk buta należący pra-
wdopodobnie do osoby, która podrzuciła zwłoki, ale, jak sam twierdzi, nie dałby głowy za ten
dowód. Z kolei rozmowy kapitana Grzelaka ze znajomymi i przyjaciółmi denata nie przynio-
sły spodziewanych rezultatów. W tej sytuacji spore nadzieje wiążemy z pozawarszawskim
wątkiem sprawy

— Rozumiem, że zostałem przydzielony do grupy śledczej? — Domyślił się Jodecki.
— Nie pojechałbyś na przykład w góry?
— Jeśli na wczasy, to bardzo chętnie — zażartował kapitan. — Chociaż po wstępie na

temat zabójstwa Kwiczołka spodziewam się raczej jakiegoś niezbyt wdzięcznego zadania.

— Położona w Rytrze Perła Południa należy do najbardziej ekskluzywnych domów

background image

wczasowych. — Uśmiechnął się pułkownik. — Przy okazji będziesz mógł ją sobie obejrzeć.

— W wolnej chwili między przesłuchaniem jednego bandziora a pościgiem za drugim

— sarkastycznie dopowiedział Jodecki. — A nawiasem mówiąc, słyszałem, że na południu
Polski szaleją zamiecie. Oj, użyję ja w tym Rytrze jak pies w studni.

— Nie narzekaj. — Grzelak uznał, że wypada przystopować kolegę. — Przynajmniej

zobaczysz góry, podczas gdy na nas spadnie czarna robota w Warszawie.

— Sprawa przedstawia się następująco — naczelnik przystąpił do rzeczy. — Kwiczołek

w sobotę pojechał do Rytra. Spędził tam cały dzień, a w niedzielę wieczorem wsiadł do
pociągu wracającego do Warszawy. Traf chciał, ze właśnie w niedzielę spłonął w Rytrze
dom. Według opinii ekspertów w grę wchodzi celowe podpalenie. W zgliszczach znaleziono
zwłoki nie zidentyfikowanego mężczyzny. Właściciel domu również nie żyje. Mamy wsze-
lkie dane, by w obu wypadkach podejrzewać zabójstwo.

— Śledztwo w sam raz dla Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Nowym

Sączu.

— Może przyznałbym ci rację, gdybym od trzydziestu z górą lat nie pracował w na-

szym fachu. — Kuglarz jakoś dziwnie popatrzył na Jodeckiego. — Nie wierzę w żadne zbiegi
okoliczności. Trzy zabójstwa w ciągu tak krótkiego czasu i żadnego zabójcy. W dodatku do
Rytra zjechał właśnie Amerykanin polskiego pochodzenia, niejaki Jonathan Dembinsky.
Podobno ma zakładać firmę polonijną, ale na razie nie przejawia żadnego zainteresowania
działalnością gospodarczą.,

— Czyżby facet maczał palce w podpaleniu albo był zamieszany w któreś z tych

zabójstw?

— Nie sądzę, chociaż nigdy nic nie wiadomo.
— Co ustalili nasi koledzy z miejscowej jednostki milicji?
— Niewiele. Tak się złożyło, że porucznik Szydlik i sierżant Wrzosek omal nie zginęli

w wypadku samochodowym.

— Kolejny zbieg okoliczności?
— Nie wiem. Sam jednak widzisz, że twój wyjazd do Rytra jest konieczny.
— Na to wygląda. — Jodecki nie próbował już oponować. — Jak długo tam zabawię?
— To zależy od rozwoju wypadków.
— Tak jest.
— Przez cały czas będziesz z nami w kontakcie.
— Oczywiście.
— I pamiętaj, żeby ci przypadkiem nie przyszło do głowy przyciskać tego Amerykanina

— ni stąd, ni zowąd zastrzegł pułkownik. — Nasi przełożeni zmyliby nam głowy, gdyby
doszło do jakichkolwiek zadrażnień z ambasadą.



XV


— Jonathan, co z tobą?
— Boże, co oni z nim zrobili!
— Panie Dembinsky, czy pan mnie słyszy?
Detektyw z trudem otworzył oczy. Dookoła wszystko wirowało i minęło dobre pół

minuty, nim poznał hol Perły Południa, Waligórską, Morzyńską i sierżanta Wrzoska.

— Kto mnie tak urządził? — wymamrotał z trudem.
— Złodziei było dwóch — wyjaśniła Renata. — Ten drugi siedział gdzieś w rowie.

background image

Kiedy dogoniłeś jego wspólnika, wyskoczył i zaszedł cię od tyłu Zanim zdążyłam krzyknąć,
było już po wszystkim.

— Uciekli?
— Nawet nie popatrzyli, co się z tobą stało.
— Czy państwo potrafilibyście opisać tych bandziorów? — zainteresował się Wrzosek.

— Muszę wiedzieć, kogo mam szukać.

— Ja widziałem tylko jednego — odparł Dembinsky. — Facet był wysoki, barczysty,

miał na sobie ciemną ortalionową kurtkę.

— Ktoś miejscowy?
— Tego nie potrafię określić.
— A ten drugi?
— Stałam przy wejściu do domu wczasowego, a scena ta rozegrała się dobre sto

metrów dalej. — Morzyńska bezradnie rozłożyła ręce. — W dodatku było ciemno.

— No, tak... — Wrzosek w zamyśleniu zaczął skubać koniec spowijającego jego głowę

bandaża. — Obawiam się, że trudno będzie zidentyfikować włamywaczy. I jeszcze jedno —
przypomniał sobie. — Czy w samochodzie trzymał pan jakieś rzeczy mogące stanowić łako-
my kąsek dla złodzieja?

— Absolutnie nic. Wszystko zaniosłem do pokoju.
— W każdym razie będę musiał obejrzeć pańskiego poloneza.
— Proszę bardzo.
— Zostawiam pana na razie pod opieką dam — sierżant uścisnął Jonathanowi rękę na

pożegnanie — a za chwilę powinien zjawić się lekarz. Mam nadzieję, że nie zajdzie potrzeba
przewiezienia pana do szpitala.

— To nie wchodzi w rachubę. Nie będę przejmował się byle siniakiem na głowie.
Wrzosek wyszedł na parking, na którym niemal natychmiast dostrzegł poloneza z otwa-

rtymi drzwiami. Zapalił latarkę i przez dłuższą chwilę przyglądał się zameczkowi. Nie był
uszkodzony, choć tuż przy klamce lakier był w kilku miejscach zadrapany. Wyglądało na to,
że włamywacz posłużył się wytrychem.

Sierżant zajrzał do środka. Przy stacyjce nie zauważył żadnych śladów świadczących o

próbie uruchomienia samochodu. Postanowił, że rano przywiezie z posterunku walizkę śle-
dczą i spróbuje poszukać odcisków palców. Tymczasem wolał niczego nie ruszać. Oparł się o
zaparkowanego obok malucha i nagle drgnął. Oświetlił latarką drzwi fiacika i pierwsze wra-
żenie, niestety, potwierdziło się. I do tego samochodu niedawno dokonano włamania.



XVI


Dembinsky naciągnął na głowę wzorzystą, wełnianą czapeczkę i przejrzał się w lustrze.

Nie bez satysfakcji stwierdził, że wygląda całkiem znośnie. Bandaża prawie nie było widać.

— Gdzie cię znowu niesie? — W głosie Waligórskiej zabrzmiała wyraźna dezaprobata.

— Przecież lekarz kazał ci leżeć.

— Siedząc w chałupie nie znajdę krucyfiksu. — Niecierpliwie wzruszył ramionami. —

Czyżbyś już zapomniała, po co tu przyjechaliśmy?

— W takim razie idę z tobą! — W przypływie nagłej energii chwyciła kożuszek. —

Może do czegoś się przydam.

— Szczerze wątpię. Będę miał z tobą tylko kłopot.
— Nie mogę przecież przez cały dzień siedzieć w tej norze.

background image

— Idź się opalać.
— Nie żartuj! — Ostentacyjnie podeszła do okna, przez które było widać zachmurzone

niebo i topniejący śnieg. — W taką pogodę?!

— Złóż zażalenie do świętego Piotra. Ja ci mrozu ani słońca nie wyczaruję.
Wykrzywiła twarz w niepohamowanej złości, ale niemal natychmiast zdołała się opano-

wać. Zmieniła taktykę. Podbiegła do Jonathana, objęła go za szyję i mocno pocałowała w
usta.

— Nie zostawiaj mnie, kochanie — szepnęła. — Tak bardzo nie lubię być sama.
— Musiałabyś prawie cały czas siedzieć w samochodzie. Poza tym to trochę niebezpie-

czne. Nigdy nie wiadomo, gdzie, kiedy i od kogo można oberwać.

— Nie udawaj, że tak się o mnie troszczysz — znowu podniosła głos. — Nie chcesz

mnie zabrać, bo pewno zaplanowałeś sobie randkę z tą rudą, z którą włóczyłeś się wczoraj
wieczorem.

— Ależ Aneczko...
— Ja już swoje wiem! — Nie dała mu dojść do słowa. — Dziewczyna zagięła parol na

ciebie, a tobie to pochlebia.

— Bzdura! — Dembinsky gwałtownie zaoponował, choć w głębi duszy musiał przy-

znać, że podejrzenia Waligórskiej nie są całkiem bezpodstawne. — Coś ci się przywidziało.

— Nie wysilaj się. Mnie i tak nie wyprowadzisz w pole.
— Więc dobrze! — Ustąpił dla świętego spokoju. — Jedziemy razem. Tylko żebyś nie

miała pretensji, jeśli spotka cię jakaś przykrość.

Szeroki uśmiech był najlepszym dowodem, jak bardzo zależało Ance na postawieniu na

swoim. Cmoknęła Jonathana w policzek i już była przy drzwiach. Chwilę później oboje znale-
źli się na parkingu. Jak gdyby na potwierdzenie niedawnych podejrzeń Waligórskiej, przy
kremowym maluchu dostrzegli Morzyńską.

— Państwo na wycieczkę? — Ukłoniła się im z przesadną wprost uprzejmością. — Nie

radziłabym. Na drodze okropna plucha.

— Nam to nie przeszkadza. — Anka zadarła nosa niemal pod samo niebo.
— A wiecie, państwo, że i do mojego wozu było wczoraj włamanie?
— Zginęło coś? — zainteresował się detektyw.
— Tylko kilka drobiazgów: latarka, okulary słoneczne, rękawiczki...
— Założę się, że to sprawka tych samych włamywaczy.
— I ja tak sądzę.
Dembińską chciał jeszcze coś powiedzieć, ale niecierpliwe chrząknięcie Waligórskiej

przypomniało mu o jej niedawnych wymówkach. Postanowił więc odłożyć na później dalszą
rozmowę z Morzyńską, wsiadł do poloneza i uruchomił silnik. Samochód wolno wytoczył się
na śliską, pokrytą topniejącym śniegiem drogę. Ostrożnie zjechali w dół, nad sam Poprad. Ze
znalezieniem Zajazdu Ryterskiego na szczęście nie mieli kłopotów. Jonathan zaparkował
obok jakiejś starej, zdezelowanej syrenki i zapraszającym gestem wskazał Ance restaurację.

— Nie mogłeś zaprosić mnie do cocktail-baru w Perle? — wyglądała na cokolwiek

zdegustowaną.

— Wolisz zostać w wozie? — spytał chłodno.
— Chodźmy. — Zdecydowała się natychmiast. — Będę miała okazję zobaczyć cię w

akcji.

W sporej sali siedziało zaledwie kilka osób. Nie rozbierając się zajęli miejsce przy

pierwszym z brzegu stoliku i cierpliwie czekali na kelnerkę. Zjawiła się nadspodziewanie
szybko, a kwadrans później przyniosła zamówione trzy kufle piwa, ćwiartkę wódki i jakąś
sałatkę w charakterze zakąski. Ankę aż korciło, by zjadliwie skomentować to wszystko, ale
detektyw nie zwracał na nią uwagi. Dolał do dwóch kufli wódki i z tak doprawionym piwem
ruszył do jednego z sąsiednich stolików.

background image

Łysawy mężczyzna koło trzydziestki zmierzył nieproszonego gościa nieufnym spojrze-

niem, nie odmówił jednak poczęstunku. Detektyw odczekał, aż tamten przełknie kilka łyków,
i wyciągnął z kieszeni nieco pomiętą pięciodolarówkę.

— Mam pewien problem — zaczął beznamiętnie. — Niby nic wielkiego, ale potrzebna

mi pomoc.

— Co jest grane? — Majda wlepił wzrok w zielony papierek.
— Szukam dwóch facetów.
— Miejscowych?
— Tak mi się zdaje.
— Do czego oni panu potrzebni?
— Mamy trochę do pogadania.
— Znaczy, że się znacie?
— W pewnym sensie. — Dembinsky odchylił nieco czapkę, by tamten mógł zobaczyć

koniec bandaża.

— Pan sam będzie z nimi rozmawiał? — Majda skinął głową na znak, że rozumie, o co

chodzi Jonathanowi.

— Wczoraj wieczorem też było ich dwóch, a ja jeden.
Przy stoliku na moment zapanowało milczenie. Detektyw niby mimochodem rozprosto-

wał pięciodolarówkę na swoim kuflu. Ścianki naczynia były wilgotne, tak że po kilku próbach
przylgnęła do nich i z daleka wyglądała jak zwykła zielona nalepka.

— Tych dwóch pewno nie życzy sobie rozmowy z szanownym panem — mruknął

Majda. — Mogliby mieć duże pretensje do kogoś, kto umówiłby was na spotkanie.

— Przecież nie muszą wiedzieć, od kogo dostałem adres.
— Niby prawda. — Majda wyciągnął rękę w kierunku kufla i zręcznym ruchem odlepił

pięciodolarówkę. — W końcu to nie tylko ja słyszałem, jak Józek Jasiukiewicz i Maciek
Rydzyk przechwalali się swoimi wczorajszymi wyczynami.

— Gdzie ich znajdę?
— Józek pewno siedzi u swojej dziewczyny w Sączu. Wiem, że ma na imię Iwona i

mieszka gdzieś niedaleko dworca kolejowego.

— Trochę mało, żeby trafić.
— Niech pan najpierw pogada z Maćkiem. Zdrowo mu pan wczoraj dołożył i idę o

zakład, że dzisiaj nie wstał z łóżka.

— Mieszka tutaj, w Rytrze?
— Dwa kroki stąd, w Barcicach. Trzecia chałupa za przystankiem.
Jonathan uśmiechnął się lekko i zachęcającym gestem podsunął swój kufel Majdzie.
— Proszę wypić za moje zdrowie.
— Nigdy nie odmawiam... A gdyby kiedyś miał pan na zbyciu jeszcze jakieś dolce,

łatwo mnie znaleźć. Jeśli nie tu, to w Małej Roztoce.

— Będę pamiętał, że pan chętnie zarobi kolejną piątkę — dopowiedział detektyw. —

Ale na mnie już czas.

Skinął Majdzie na pożegnanie i bez pośpiechu wrócił do swego stolika. Waligórska nie

mogła się go doczekać. Z podniecenia nie spróbowała nawet sałatki ani piwa.

— Czego się dowiedziałeś? — konfidencjonalnie zniżyła głos.
— Wszystkiego! — porozumiewawczo przymrużył oko. — Skarby są zakopane pod

krzyżem na rozstajnych drogach. Wystarczy iść o północy i wykopać.

W Barcicach Jonathan zaparkował poloneza dobre dwieście metrów od domu Rydzyka.

Tym razem Anka nie napierała się, żeby mu towarzyszyć. Brnąc po kostki w rzadkim błocie,
podszedł do chałupy, minął niewielkie, zapuszczone podwórko i bez pukania pchnął niskie,
pomalowane na szaro drzwi.

background image

— Pan do kogo? — W ciemnej sionce stała niewysoka, drobna kobiecina o pomar-

szczonej twarzy.

— Maciek w domu?
— Syn leży. — Wskazała drzwi naprzeciwko wejścia do sionki. — Mówił, że go kości

bolą.

— Pani nam nie przeszkadza — zastrzegł Dembinsky, siląc się na obojętność. — Mamy

ważny interes do obgadania.

Skinęła głową na znak, że rozumie. Jonathan wszedł do niskiej, ale obszernej izby.

Wszystkie ściany były obwieszone obradami świętych, a na jednym z dwóch drewnianych
łóżek spał jakiś mężczyzna. Detektyw stanął tuż obok i przez dłuższą chwilę przyglądał się
czerwonej, nalanej twarzy. Wyglądało na to, że Majda powiedział prawdę.

— Wstawaj! — Dembinsky bezceremonialnie szarpnął Rydzyka za ramię. — Może

myślałeś, że cię nie znajdę?

Maciek otworzył oczy i wybełkotać coś półprzytomnie, ale drugie szarpnięcie otrzeźwi-

ło go do reszty. Spróbował się podnieść, ostrzegawczy, gest Jonathana zatrzymał go jednak w
pozycji leżącej.

— To pan? — wychrypiał, nie usiłując nawet ukryć ogarniającego go przerażenia.
— We własnej osobie.
— Boże, przecież pan mnie teraz zabije...
— Bez przesady. — Detektyw wykrzywił twarz w ironicznym uśmieszku. — Co najwy-

żej połamię ci gnaty.

— Przecież to nie ja dałem panu po łbie.
— Ale ciebie mam akurat pod ręką.
— Boże, za jakie grzechy?!
— Czego szukałeś w moim wozie?
— Niczego...
Palce lewej dłoni detektywa błyskawicznie sięgnęły gardła Rydzyka. Jonathan nawet

nie ścisnął, ale Maćkowi i tak oczy wyszły z orbit.

— Gadaj — syknął ze złością.
— Poszliśmy z Józkiem pod Perłę — Rydzyk trząsł się jak galareta. — On stał na świe-

cy, a ja miałem obskoczyć kilka wozów,

— Najpierw załatwiłeś kremowego malucha?
— Zgadza się.
— To był twój pomysł czy Jasiukiewicza?
— Nie wiem, tak jakoś wyszło...
Zwinięta w pięść dłoń Jonathana złowrogo zawisła nad szczęką Maćka.
— Słucham?!
— Józek kazał mi zacząć od wozów w drugim rzędzie — zaskowyczał Rydzyk. —

Miałem zajrzeć do volkswagena, dwóch maluchów i poloneza.

— Co zabrałeś z malucha?
— Latarkę, rękawiczki, okulary przeciwsłoneczne
— Nic więcej?
— Jak mamę kocham!
— A z mojego poloneza?
— Nawet nie zdążyłem się rozejrzeć.
— Czego Jasiukiewicz kazał ci szukać?
— Niczego konkretnego. Miałem brać wszystko, co mi wpadnie w oko.
— Ejże?
— Niech pan zapyta Józka, skoro pan nie wierzy.
— Dobry pomysł.

background image

Rydzyk odetchnął, uznał, że najgorsze ma za sobą.
— Gdzie znajdę Jasiukiewicza?
— Powinien być teraz u Iwony Biedrzyckiej Dziewczyna mieszka w Nowym Sączu w

takim nowym bloku, zaraz przy dworcu kolejowym. Łatwo trafić.

— Może herbatki albo czegoś mocniejszego? — W progu pojawiła się matka Rydzyka.

— Maciusiu, dlaczego niczym nie poczęstowałeś gościa. Tak nie wypada.

— Po co ten kłopot? — podziękował detektyw. — Ja już wychodzę... Ale może jeszcze

przyjdę — dorzucił, spoglądając znacząco na Rydzyka. — Muszę przecież doprowadzić spra-
wę do końca.

Dembinsky wrócił do poloneza i zapuścił silnik. Drogę do Nowego Sącza przebyli w

milczeniu. Waligórska nie wypytywała swego towarzysza o rezultaty rozmowy z Rydzykiem,
a Jonathan także nie miał ochoty na pogawędkę.

Dobry kwadrans krążyli w kółko pod dworcem kolejowym, zanim trafili pod właściwy

blok. Anka znowu została w wozie, a detektyw raźnym krokiem pomaszerował na drugie
piętro. Na drzwiach nie było wizytówki, ale Jonathan był przekonany, że trafił pod właściwy
adres. Rydzyk nie miałby odwagi wprowadzić go w błąd. Energicznie zapukał i po chwili w
drzwiach stanęła tęga blondynka o jaskrawo wymalowanej twarzy.

— Słucham? — Obrzuciła gościa niechętnym spojrzeniem.
— Zastałem Józka?
— Jakiego znowu Józka? — Dembinsky najwyraźniej nie wzbudził zaufania dziewczy-

ny.

— Jasiukiewicza.
— Nie znam takiego.
— Gadanie! — Bezceremonialnie odsunął Biedrzycką i wszedł do przedpokoju. —

Umówiliśmy się, że będzie tu na mnie czekał.

— To chyba jakaś pomyłka...
Jonathan otworzył pierwsze z brzegu drzwi i trafił do kuchni. W środku spostrzegł sie-

dzącego na parapecie, przeraźliwie szczupłego blondyna. Na widok detektywa chłopak zerwał
się na równe nogi, ale niemal natychmiast zamarł w bezruchu.

— Proszę wyjść, bo zawołam milicję! — Biedrzycka chwyciła detektywa za ramię. —

Słyszał pan?!

— Zmiataj stąd, mała! — zarządził. — To będzie męska rozmowa, nic tu po tobie.
— Lepiej wyjdź — potwierdził Jasiukiewicz. — Mamy do pogadania.
Chciała jeszcze protestować, w końcu jednak w milczeniu zamknęła za sobą drzwi.

Mężczyźni przez dłuższą chwilę mierzyli się wzrokiem. Pierwszy odezwał się Józek.

— Musiałem ci przyłożyć, bo inaczej trafiłbym razem z kolesiem do pudła — wyjaśnił

rzeczowo.

— Jeszcze nic utraconego. — Jonathan beznamiętnie wzruszył ramionami. — Policja

się ucieszy, kiedy podwiozę was na posterunek.

Twarz chłopaka stężała. Zrobił krok w kierunku detektywa, a jego prawa ręka wolniu-

tko zaczęła się zbliżać do kieszeni spodni. Dembinsky dobrze wiedział, co to oznacza, udał
jednak, że niczego nie dostrzega. Nonszalanckim kopniakiem zamknął otwarte drzwiczki je-
dnej z szafek i z pozorną niefrasobliwością odwrócił głowę. Teraz wypadki potoczyły się bły-
skawicznie. Jasiukiewicz runął do przodu niczym pocisk wyrzucony z katapulty i jednocze-
śnie metalicznie szczęknęło ostrze noża sprężynowego. Ale przygotowany na atak Jonathan
nie dał się zaskoczyć. Zrobił błyskawiczny, choć niezbyt głęboki, unik, chwycił przeciwnika
za nadgarstek i ściągnął na siebie. Jeszcze zdecydowane szarpnięcie, precyzyjne uderzenie
drugą ręką w łokieć i Józek bezwładnie zawisł na wywichniętym ramieniu.

— Boli!! — zawył żałośnie. — Moja ręka!
— W szpitalu ci ją nareperują. — Detektyw ani myślał puścić. — Trochę gipsu i będzie

background image

jak nowa.

— Ratunku!
— Po co podskakiwałeś?
— Błagam, daruj! Zrobię wszystko, co zechcesz.
— Słowo?
— Jak Boga kocham!
— Tylko pamiętaj, żeby ci znowu nie przyszła do głowy jakaś głupota.
Dembinsky zwolnił uchwyt i Jasiukiewicz upadł na podłogę. Przez dobrą minutę jęczał,

masując obolałe ramię. W końcu dźwignął się na nogi.

— Nie wiedziałem, żeś taki kozak — wychrypiał. — Maćkowi niejeden potrafi doło-

żyć, ale mnie...

— Dlaczego włamaliście się do mego wozu? — Jonathan ostro przystąpił do rzeczy. —

Ktoś wam kazał?

— Niby kto miał kazać? Dostałem cynk, że przyjechał do Perły dziany Amerykanin,

więc poszliśmy z Rydzykiem sprawdzić, czy nie trzyma czegoś w samochodzie.

— A tego malucha obrobiliście przy okazji?
— Maciek ma bzika na punkcie otwierania zamków. Jeden wóz to dla niego mało.
— W związku z tym postanowiliście włamać się do czterech?
— Przyznał ci się?
— Spróbowałby nie.
— Co teraz z nami zrobisz?
— Wyprawię za kratki.
Józek zmarszczył brwi i przez dłuższą chwilę zastanawiał się nad czymś. Wreszcie

potrząsnął głową.

— Chyba jednak nie. — Popatrzył na detektywa badawczo. — Nie przychodziłbyś tutaj

by mi łamać gnaty.

— Widzę, że mimo wszystko masz trochę oleju w głowie — przyznał Dembinsky. —

Może się dogadamy.

— Czego chcesz?
— Parę dni temu spaliła się w Rytrze chałupa. Jej właściciel zginął. Interesuje mnie, kto

mu w tym pomógł.

— Po co ci to potrzebne?
— Nie twój biznes.
— Ta sprawa śmierdzi na odległość. Z dwojga złego wolę już siedzieć za włamanie, niż

pakować się w aferę z trupem.

— Czyżby? — Jonathan podniósł z podłogi upuszczony przez chłopaka nóż. — Czyż-

byś zapomniał o tym?

— Dobrze. — W oczach Jasiukiewicza znowu pojawił się strach. — Ale przecież ja nic

nie wiem.

— Lepiej, żebyś sobie przypomniał.
— Ale co? Co mam sobie przypomnieć?
— Na przykład kto ostatnio przyjeżdżał z Warszawy do Grybuchy?
— Nikt nie przyjeżdżał... Chociaż zaraz! — Józek nagle stuknął się w czoło. — Był taki

jeden: wysoki, łysawy, z ryżą bródką.

— Benedykt Sładkowski?
— Zgadza się. Znasz tego faceta?
— Kiedy ostatni raz go widziałeś? — Detektyw zignorował pytanie chłopaka
— W zeszłą sobotę
— Co robił?
— Włóczył się po okolicy, przepytywał ludzi. Pod wieczór trafił do chałupy Grybuchy,

background image

ale stary przegonił go na cztery wiatry.

— Skąd wiesz?
— Gadałem z nim. Chyba mi nie zełgał, bo i po co.
— Nigdy wcześniej Sładkowski nie przyjeżdżał do Rytra?
— Latem był na wczasach.
— Mieszkał w Perle?
— W Jantarze — sprostował Jasiukiewicz. — Masz złość do faceta? — Popatrzył bada-

wczo na Jonathana.

— Nie twój interes.
— Jasne! — Józek natychmiast się wycofał. — Ale my możemy chyba walnąć po lufie

na zgodę? — bąknął prosząco. — Nie masz już do mnie żalu?

Nie czekając na odpowiedź wyciągnął z szafki opróżnioną w połowie butelkę wódki,

dwie szklanki i słoik ogórków. Niemal w tym samym momencie w progu kuchni pojawiła się
Iwona.

— Idźcie do pokoju — zaproponowała niepewnie. — Zrobię wam herbaty.
— Lepiej skoczyłabyś po połówkę — zarządził Józek — Mam dług honorowy. Muszę

postawić, a do ćwiartki wstyd nawet siadać.



XVII


— Przejmuje pan śledztwo, panie kapitanie? — Szydlik popatrzył pytająco na Jodeckie-

go.

— Przyjechałem tu w charakterze posiłków — zaprzeczył oficer. — Chociaż nigdy nie

wiadomo, co w ostatniej chwili może przyjść do głowy naszym przełożonym.

— A co pan o tym wszystkim myśli?
— Ekspertyza biegłego z zakresu medycyny sądowej przesądza sprawę. Pod paznokcia-

mi Grybuchy znaleziono drobiny naskórka. Grupa krwi jest identyczna z grupą krwi mężczy-
zny znalezionego w zgliszczach chałupy.

— Czyżby właśnie Grybucha go zabił?
— Całkiem prawdopodobne. Musiało dojść między nimi do awantury, potem do ręko-

czynów, a w końcu stary chwycił coś ciężkiego i zadał decydujący cios. Kiedy zorientował
się że zabił, stracił głowę. Chcąc zatrzeć ślady podpalił dom i uciekł.

— O co oni się pobili? — zastanawiał się Szydlik.
— Przede wszystkim musimy zidentyfikować tego spalonego. Jeśli to ktoś miejscowy,

jego bliscy lub znajomi na pewno już zauważyli zniknięcie. Może ktoś zapamiętał charaktery-
styczną klamrę od paska do spodni? Poza tym z Krakowa przysłali hipotetyczny obrys twarzy
denata. Oczywiście trudno przypuszczać, by na podstawie cech antropometrycznych uzyska-
no idealne podobieństwo obrysu, ale Wrzosek mógłby pokazać go temu i owemu.

— Sierżant musiał zająć się sprawą włamania do samochodu tego Amerykanina, który

znalazł zwłoki Grybuchy.

— Jedno nie przeszkadza drugiemu.
— Tak jest!
— Czeka nas jeszcze inne, może nawet pilniejsze zadanie. Gdyby nie wypadek pod

Muszyną, należałaby się wam z Wrzoskiem solidna reprymenda. Dlaczego do tej pory nie
przesłuchaliście Józka Jasiukiewicza i Franka Grąbca? To trzeba zrobić natychmiast.

— Ma pan rację. — Porucznik zaczerwienił się jak sztubak. — Pokpiliśmy sprawę.

background image

— Czy chociaż ktoś rozmawiał z Miotelską?
— Właśnie dostaliśmy fonogram z Krynicy. Podobno dziewczyna potwierdziła alibi

Grąbca.

— To jeszcze o niczym nie świadczy.
— Chce pan do niej pojechać?
— Owszem.
— Zamówię wóz na jutro, tylko proszę powiedzieć, na którą?
— Samochód mam własny i nie widzę potrzeby zamawiać drugiego, a poza tym nie

rozumiem, dlaczego mielibyśmy czekać do jutra?

— Przecież musi pan przespać się po całonocnej jeździe.
— Górskie powietrze działa na mnie jak najmocniejsza kawa — stwierdził Jodecki. —

Zresztą zdrzemnąłem się trochę po przyjeździe i nie zamierzam tracić całego dnia na leniu-
chowanie.

Wbrew buńczucznym zapowiedziom kapitan wcale nie czuł się pewnie za kierownicą

służbowego poloneza, a Szydlik po niedawnym wypadku wolał nawet nie proponować zamia-
ny. W ten sposób droga z Nowego Sącza do Krynicy zajęła im blisko trzy kwadranse. Wolno
minęli uzdrowisko i zaparkowali przed nowym, piętrowym domem krytym dachówką. W pro-
gu powitał ich niski, barczysty mężczyzna o pomarszczonej twarzy i wielkich, spracowanych
dłoniach.

— Panowie znowu do córki? — zapytał z nie ukrywaną niechęcią. — Dopiero co

przesłuchiwali ją ci z naszego posterunku.

— Cóż robić? — Jodecki uśmiechnął się przepraszająco. — Nie zawsze wystarczy

jedna rozmowa.

— Dziewczyna przez was nie śpi po nocach.
— Kolega też dzisiaj nie spał — ostro zareagował Szydlik. — Przyjechał tu aż z

Warszawy.

Weszli do środka. Miotelski zaprowadził oficerów do niewielkiego pokoiku na pie-

rwszym piętrze. Dobrze zbudowana, pucołowata dziewczyna cerowała właśnie jakiś sweter.
Na widok wchodzących oderwała się od roboty.

— Znowu przyszliście pytać o Franka? — rzuciła domyślnie. — Przecież już mówiłam,

że był u mnie w niedzielę. Ojciec może potwierdzić.

— Kiedy wesele? — W głosie Szydlika zabrzmiała ledwo wyczuwalna nutka ironii. —

Najwyższy chyba czas dać na zapowiedzi.

— Nie pański interes! —- odparła ze złością. — Będziemy chcieli, to się pobierzemy.
— A nie wie pani przypadkiem, gdzie moglibyśmy teraz, znaleźć pani narzeczonego?
— Pewno w domu.
— Z Rytra wysyłają nas do Krynicy, z Krynicy do Rytra...
— Franek nie jest przestępcą, więc nie musi opowiadać się milicji.
— Ma pani rację. — Uśmiechnął się Szydlik. — Ale my się o niego niepokoimy. Od

niedzieli nikt go nie widział.

— Czy to jego zdjęcie? — Jodecki sięgnął po fotografię stojącą na półce.
— Owszem: — Popatrzyła niespokojnie na kapitana.
— Niech pani zerknie tutaj.
Wyciągnął z teczki białą obwolutę z pieczęcią krakowskiego Zakładu Medycyny Sądo-

wej. Mimo rzucających się w oczy uproszczeń sporządzonego tam obrysu twarzy podobień-
stwa nie można było negować.

— Czy to również Franek? — zdziwiła się dziewczyna.
— Ten człowiek nie żyje — cicho wyjaśnił Jodecki. — Właśnie od niedzieli.
— Boże! — W oczach Miotelskiej pojawiło się przerażenie. — To nieprawda! To nie

może być prawda!

background image

Kapitan ponownie sięgnął do teczki, tym razem po płaskie pudełeczko z przezroczyste-

go plastyku. W środku tkwiła poczerniała od ognia mosiężna klamra.

— Poznaje pani? — zapytał.
Nie zaprzeczyła.
— Kiedy po raz ostatni widziała pani Franciszka Grąbca?
— W niedzielę! — załkała. — Już wam mówiłam, że w niedzielę.
— Przyjechał rano i poprosił o alibi na popołudnie?
Po pucołowatych policzkach dziewczyny popłynęły łzy. Zasłoniła twarz i przez dobrą

minutę nie była w stanie wykrztusić nawet słowa. W końcu z rezygnacją zwiesiła głowę.

— To prawda — żałośnie pociągnęła nosem. — Wpadł jak po ogień. Nawet nie pocało-

wał...

— Czy mówił, jakie ma plany?
— Miał zarobić dużo pieniędzy.
— Ile?
— Chyba z pięćdziesiąt tysięcy.
— Za co?
— Tego nie wiem.
— Musiało to być jednak coś niezgodnego z prawem, skoro prosił panią o fałszywe

alibi.

— Ależ skąd! — zaprzeczyła gwałtownie. — Franek nigdy w życiu... — Urwała w pół

zdanie, zrozumiawszy widać, jak bezsensowna jest ta obrona narzeczonego. — Chociaż może
ma pan rację, może dał się wplątać w jakiś ciemny interes.

— Nie wymieniał w pani obecności nazwiska starego Grybuchy?
— Nie przypominam sobie.
— Proszę się zastanowić. Może kiedyś wcześniej?
— Dajcie mi spokój! — Znowu zalała się łzami. — Jemu i tak nic już życia nie przy-

wróci

— Nie chce pani, by sprawiedliwość dosięgła zabójcę?
— Idźcie sobie! Pozwólcie mi zostać samej. Przecież ja nic nie wiem, w niczym wam

nie pomogę.

Popatrzyli po sobie znacząco. Dalsze przesłuchiwanie Miotelskiej najwyraźniej mijało

się z celem. Nie pozostawało im nic innego, jak wracać do samochodu i jechać do Rytra.

Jakieś czterdzieści minut później dotarli na miejsce. Na podwórku przed chałupa Grąb-

ców dostrzegli Wacka. Chłopak spłoszył się wyraźnie, ale było już za późno, by niepostrzeże-
nie zejść z oczu oficerom.

— Czemu nie powiedziałeś prawdy o bracie? — Szydlik nie bawił się w żadne wstępy,

— Jemu nie pomogłeś, a nam i sobie narobiłeś wiele kłopotu.

— Co też pan, panie władzo. — Wacek usiłował grać rolę niewiniątka, nie wytrzymał

jednak badawczego spojrzenia porucznika i nerwowo zaczął zerkać na boki. — Niby dlaczego
miałbym pana cyganić?

— Teraz już nie pora na puste gadanie. Rodzice w domu?
— A gdzieżby indziej’ — W progu pojawił się barczysty, choć nieco przygarbiony

mężczyzna o czerstwej, rumianej twarzy. — Panowie w jakiej sprawie?

— Słyszał pan o pożarze chałupy Grybuchy? — zapytał Szydlik. — I o tym, że znale-

źliśmy zwłoki starego w szałasie przy drodze na Przechybę?

— Coś tam ludzie gadali.
— Nie chodził pan zobaczyć?
— Nie ciekawym.
— Ale na ten przedmiot proszę rzucić okiem. — Porucznik podał Grąbcowi plastykowe

pudełeczko z mosiężną kłamią — Widział pan to kiedy?

background image

— Czy ja wiem? — Wyraźnie się zawahał. — Klamra, jak klamra. Wielu nosi takie

przy pasku.

— Między innymi pański syn, Franciszek.
— Nie zaprzeczę.
— Dawno pan się z nim widział?
— Będzie już z kilka dni.
— W niedzielę rano?
— W niedzielę. — Grąbiec spochmurniał. — Moja stara powiedziała wam, że Franek

przez cały wieczór siedział w domu, ale to nieprawda — przyznał cicho. — Nie utrzymałem
go.

— On nie żyje — odezwał się Jodecki. — Przepisy wymagają, żeby dokonać formalnej

identyfikacji. Musi pan z nami pojechać.

— Wiedziałem, że to się tak skończy! — Grąbiec zacisnął pięści w bezsilnej złości. —

Mówiłem gówniarzowi, żeby trzymał się z daleka od Grybuchy, od jego wrogów i przyjaciół.
Tłumaczyłem, żeby nie wchodził z nimi w żadne układy. Chciałem pasem przećwiczyć, kiedy
nie słuchał, ale jak mi staremu lać takiego konia. Boże, za coś mnie pokarał?!

— Pan się domyślał, że syna spotkało coś złego?
— Przecież by się pokazał, dał jakiś znak życia... A tu od pożaru cisza. Chodziłem,

pytałem ludzi. Nikt go nie widział. Tyle tylko mi powiedzieli, że przedtem Franek pod tę
chałupę latał i czegoś tam wypatrywał.

— Kto panu powiedział9
— Janek Majda. On zawsze wszystko wie i pierwszy wszędzie wlezie. Nawet do tego

pożaru poleciał.

— Wspomniał pan, ze Grybucha miał wrogów. — Kapitan zaczął z innej beczki.
— Wielu go nie lubiło. Ja też w pięćdziesiątym trzecim niewinnie przez łobuza siedzia-

łem.

— Teraz ktoś go zabił.
— Mnie nic do tego. Urazy do nieboszczyka nie chowam, ale i płakać na pogrzebie nie

myślę.

— Pański syn został zamordowany mniej więcej w tym samym czasie. Niewykluczone,

że obie zbrodnie mają ze sobą ścisły związek.

Grąbiec zmarszczył brwi i przez chwilę zastanawiał się nad tym, co usłyszał. W końcu

słowa Jodeckiego trafiły mu chyba do przekonania, bo potakująco skinął głową.

— Niby racja.
— Ustaliliśmy, że tuż przed śmiercią pański syn liczył na duże pieniądze.
— Wspominał mi o jakichś pięćdziesięciu tysiącach.
— Za co miał je otrzymać?
— Kazali mu dogadać się z Grybuchą.
— W jakiej sprawie?
— Nie mam pojęcia Franek nie chciał mi powiedzieć.
— Może choć wspomniał, kto był jego zleceniodawcą?
— Podobno jakiś facet z Warszawy. Ja nigdy na oczy go nie widziałem, nie wiem też,

kim jest, ale obiło mi się o uszy, że nie pierwszy raz przyjechał do Rytra. W każdym razie
Franek musiał znać go od dawna.

— Pański syn nigdy nie jeździł do stolicy?
— Zaraz po wojsku siedział tam ze cztery miesiące. Koledzy go namówili.
— Może właśnie wtedy zetknął się z tym człowiekiem?
— Diabli wiedzą.
— Nie wspominał panu, co robił w Warszawie? Nie wymieniał żadnych nazwisk?
— A owszem! — Grąbiec ponownie spochmurniał — Narozrabiał do spółki z niejakim

background image

Wojtkiem Jaworskim i zrobili im sprawę. Musiałem zapłacić adwokatowi i dać parę tysięcy
na grzywnę.

— No cóż, to byłoby na razie wszystko. Teraz jeszcze zajrzymy do leśniczówki, a w

drodze powrotnej wpadniemy po pana. Zwłoki syna są w Krakowie.

Pęczyna siedział przed leśniczówką i bezmyślnie wpatrywał się w płynące drogą bru-

dnożółte strumyczki. Zrezygnował dzisiaj z codziennego obchodu i prawdę powiedziawszy
nie miał nic do roboty. Widok rozchlapującego błoto poloneza zdziwił go, ale i ucieszył zara-
zem. Moment później witał się już przyjaźnie z Jodeckim i Szydlikiem.

— A nie mówiłem wczoraj, że będzie odwilż? — przypomniał porucznikowi. — Jestem

pewien, że minie kilka dni, zanim mróz znowu złapie.

— Gdyby pan równie trafnie wytypował zabójcę Grybuchy, to byśmy się dopiero cie-

szyli — roześmiał się Szydlik.

— Macie panowie, kłopoty?
— Tak jakby.
— Czy mógłbym w czymś pomóc?
— Pamięta pan, ile osób było przy pożarze? — zapytał kapitan
— Najpierw przybiegliśmy z Jankiem Majdą i Adamem Nowackim, potem nadciągnęło

z dziesięciu chłopa, a na koniec, kiedy już nie było co gasić, zebrało się chyba ponad dwa-
dzieścia, może nawet trzydzieści osób.

— Potrafiłby pan wymienić nazwiska?
— Gdzie tam! — Leśniczy bezradnie rozłożył ręce. — Nie miałem głowy, żeby patrzeć,

kto przyszedł.

— Szkoda.
— Czyżby miało to jakieś znaczenie?
— Widzi pan, jedną ofiarę znaleźliśmy w zgliszczach, drugą dwa kilometry dalej, w

starym szałasie. Prawdopodobnie Grybucha zginął później, a zatem zabójca, wracając z gór,
musiał przechodzić koło pogorzeliska. O tej porze roku jest to przecież jedyna droga.

— W tym rozgardiaszu nikt nie zwróciłby na niego uwagi. Zresztą mógł w szałasie

przeczekać noc i dopiero rano zejść do Rytra.

— Szukaj teraz wiatru w polu — westchnął Jodecki.
— Zidentyfikowaliście wreszcie tego trupa, którego znaleziono w chałupie Grybuchy?

— zainteresował się Pęczyna.

— Okazało się, że to Franciszek Grąbiec.
— Takie buty! — Leśniczy aż gwizdnął. — Pół Rytra wolało omijać go z daleka i wre-

szcie się doigrał. Samo życie!

— Podobno do młodego Grąbca przyjeżdżał jakiś facet z Warszawy? — zaryzykował

Jodecki. — Mieli robić interesy.

— Myśli pan o tym adwokacie? — przypomniał sobie leśniczy. — Owszem, latem był

tu taki, a i teraz, na Boże Narodzenie, widziałem go w Rytrze.

— Pamięta pan jego nazwisko?
— Poniński, Ponikowski, Poniszyński... — Pęczyna najwyraźniej nie był pewny swe-

go.

— Czy to właśnie tego adwokata miał pan na myśli, wspominając mi poprzednio o

mężczyźnie, który latem przyjechał do Grybuchy? — podchwycił Szydlik.

— Ależ skąd! — leśniczy energicznie zaprzeczył. — Tamten był sporo młodszy.
— A tego mężczyzny nigdy pan nie widział? — Jodecki podsunął Pęczynie fotografię

Kwiczołka.

— Nie przypominam sobie. — Leśniczy uważnie obejrzał zdjęcie. — Na pewno to nie

on był wtedy latem, a i później jakoś nie wpadł mi w oko.

background image

— Adwokat zatrzymał się w Perle Południa czy w Jantarze? — Kapitan wrócił do zasa-

dniczego tematu.

— Wolał prywatne kwatery. Szczególnie przypadła mu do gustu chałupa Adama Nowa-

ckiego, że niby ładna, czysta i na uboczu.

— Gdzie mieszka ten Nowacki?
— Musicie, panowie, cofnąć się na wysokość Jantara i skręcić w lewo. Nie wiem, czy

można dojechać tam teraz samochodem, ale to nie jest daleko. Można pójść piechotą.

Zgodnie z obawami Pęczyny stromą, pokrytą topniejącym śniegiem drogą nie dało się

przejechać i oficerowie musieli zostawić poloneza przed domem wczasowym. Już po minucie
chlupotało im w butach, żaden jednak nie narzekał. Obaj zdawali sobie sprawę, że od przyja-
zdu Jodeckiego śledztwo ruszyło z kopyta, a to stanowiło wystarczającą rekompensatę wszy-
stkich niewygód.

Dom Nowackiego wyglądał czysto i schludnie. Gospodarz powitał oficerów z odrobiną

zdziwienia, ale zaprosił ich do dużego, zgoła nie z wiejska urządzonego pokoju. Siedli przy
sporym, owalnym stole, a chwilę później żona Nowackiego poczęstowała ich herbatą i jakimś
ciastem.

— Zidentyfikowaliśmy zwłoki tego spalonego mężczyzny — Jodecki od razu przystąpił

do rzeczy. — Okazało się, że to pański znajomy!

— Kto taki? — Nowacki wyraźnie się zaniepokoił.
— Franciszek Grąbiec.
— Ach tak!
— Co mógłby pan o nim powiedzieć?
— Chyba niewiele. Chodził do szkoły z moim młodszym bratem, ale odkąd Stefek

wyjechał do Tarnowa, z Frankiem już się nie widywałem.

— Podobno lubił rozrabiać?
— Jak czasem.
— Miał nawet sprawę karną.
— Podpadł za coś w Warszawie — potwierdził Nowacki.
— Gdyby nie adwokat, zarobiłby spory wyrok.
— A wie pan, przypadkiem poznałem tego mecenasa. Parę razy wynajmował u mnie

pokój.

— Jak do pana trafił?
— Zdaje się, że właśnie przez Franka. Zawsze chętnie przyjmowałem letników. Grąbiec

dał mój adres Poniszyńskiemu i jakoś się dogadaliśmy.

— Adwokat często przyjeżdża do Rytra?
— Latem siedział u mnie ze trzy tygodnie, potem wpadł zaraz po świętach Bożego

Narodzenia, a i teraz, w lutym, był kilka dni.

— Dawno wyjechał?
— Jakiś tydzień temu.
— Konkretnie?
— W ubiegły piątek. Aż się dziwiłem, że nie zostaje na sobotę i niedzielę.
— Poniszyński widywał się ze swym dawnym klientem?
— Nie sądzę. Mecenas nie szukał towarzystwa. Czasem z tym i owym pogawędził, ale

najczęściej chodził po górach. Twierdził, że w ten sposób najlepiej wypoczywa.

— A nigdy nie widział go pan w towarzystwie starego Grybuchy?
— I owszem! — przypomniał sobie gospodarz. — Kiedyś nawet mnie pytał, jak trafić

do jego chałupy.

— Jeszcze jedno. — Kapitan sięgnął do kieszeni po fotografię Kwiczołka. — Czy

widział pan kiedyś tego mężczyznę?

background image

— Czy ja wiem? — Nowacki wziął zajęcie do ręki i przez dłuższą chwilę spoglądał na

nie uważnie. — Jakoś sobie nie przypominam... Chociaż zaraz! — Jeszcze raz popatrzył na
fotografię. — Ależ tak! To on leciał w niedzielę do autobusu. Tak się spieszył, że mało nóg
nie połamał.

— W niedzielę? — Oficer poczuł lekki dreszczyk emocji. — O której?
— Tak pod wieczór. Szliśmy właśnie z Jankiem Majdą do leśniczego.
— Zaraz potem spaliła się chałupa Grybuchy?
— Otóż to.
— A skąd wracał ten mężczyzna?
— Chyba właśnie stamtąd.




XVIII


Przed wejściem do bramy kamienicy przy ulicy Zwycięzców stało trzech młodych ludzi

o dość podejrzanych fizjonomiach. Błaszkiewicz musiał poznać Grzelaka, bo na jego widok
cofnął się z respektem.

— Co tak tu sterczycie? — rzucił ostro kapitan. — Nie macie nic lepszego do roboty?
— Ja tu mieszkam. — Od barczystego szatyna w ortalionowej kurtce powiało piwem,

— Może pan sprawdzić.

Oficer zdecydowanym ruchem wyciągnął rękę po dowód osobisty młodego mężczyzny.
— Albin Filipkowski — przeczytał. — Adres się zgadza, ale czemuż to od urodzenia

nie splamiliście się żadną pracą? — dorzucił z przekąsem. — Ładnie to tak?

— Właśnie załatwiam sobie szkołę.
— W wieku dwudziestu pięciu lat? Czy nie za późno?
— Jakoś nie składało się wcześniej.
— Znaliście Kwiczołka? — Kapitan uznał, że i tak nie przekona chłopaka do uczciwej

pracy.

— Co miałem nie znać.
— Pewno nieraz zdrowo popiliście.
— Czasem sąsiad postawił, czasem ja, czasem któryś z kolesiów.
— Skąd Kwiczołek miał pieniądze?
— Nie pytałem go o to.
— A kto przylał mu w poniedziałek? — Grzelak przypomniał sobie pęknięte żebro

Kwiczołka.

— Bo ja wiem? — Filipkowski energicznie potrząsnął głową, ale wypadło to jakoś

nieprzekonywająco. — Nie słyszałem, żeby z kimś się trzaskał.

— Wam też Januszek się nie pochwalił? — Kapitan popatrzył na Błaszkiewicza i trze-

ciego z chłopaków.

— Nie widzieliśmy go od piątku.
— Ejże?! — Oficer chwycił pryszczatego za klapy. — A mnie mówiłeś ostatnio, że

zapraszałeś Kwiczołka na wtorkową prywatkę!

— Zostawiłem mu kartkę w drzwiach. — Kłamstwo było tak naiwne, że sam Błaszkie-

wicz nie uwierzył w jego skuteczność.

Oficer groźnie zmarszczył brwi, uznał chyba jednak, że na razie nie warto tracić

nerwów, bo puścił pryszczatego.

— Jeszcze sobie porozmawiamy — oznajmił. — A teraz zmiatajcie stąd! Nie życzę

background image

sobie żadnego wystawania przed bramą!

Nie oglądając się za siebie wkroczył na klatkę schodową. Pieczęcie na drzwiach do

mieszkania Kwiczołka były zerwane. Zdecydowanym ruchem nacisnął klamkę i wszedł do
środka. W pokoju na plastykowej płachcie leżały pozdejmowane ze ścian noże i bagnety, a
nad nimi klęczał ze skupioną miną Zanejko. W jednej ręce trzymał potężnych rozmiarów lupę
a w drugiej rozpylacz z jakąś substancją chemiczną.

— Dobrze, że przyszedłeś — powitał Grzelaka. — Byłem pewien że coś tu przeoczyli-

śmy, nie wiedziałem tylko co. Dopiero kiedy dotarło do mnie. w jaki sposób zginął Grybucha,
przypomniałem sobie o tym żelastwie.

— Pomogę ci. — Kapitan przyklęknął obok kolegi — Dlaczego nie zabrałeś całej eki-

py?

— Żeby stary znowu narzekał, że nie ma ludzi? — Porucznik wzruszył ramionami. —

Zresztą wcale nie jest powiedziane, że cokolwiek znajdziemy.

— Kto wie...
Zanejko ostrożnie przysunął kolejny nóż z kolekcji Kwiczołka i prysnął na niego z

rozpylacza. Przez dłuższą chwilę przyglądał się przez lupę rękojeści, potem centymetr po
centymetrze zaczął badać ostrze. Nagle drgnął. Niemal przy samym czubku noża dostrzegł
drobniutkie, rdzawe plamki.

— A jednak mamy trochę szczęścia — powiedział cicho. — To jest krew. Teraz trzeba

zawieźć ten kozik do laboratorium i spokojnie czekać na wynik ekspertyzy.



XIX


Ktoś niezbyt głośno zapukał do drzwi. Dembinsky spojrzał pytająco na Waligórską, ale

ta potrząsnęła tylko głową. Wzruszył ramionami, sądząc, że to pomyłka, jednak moment pó-
źniej ponownie rozległo się pukanie.

— Proszę! — Jonathanowi po obfitym obiedzie nie chciało się nawet podnieść z wersa-

lki. — Otwarte.

Drzwi skrzypnęły i w progu pokoju stanął sierżant Wrzosek.
— Moje uszanowanie państwu — przywitał się grzecznie. — Nie przeszkadzam?
— Niech pan siada. — Detektyw swobodnym gestem wskazał milicjantowi krzesło —

Czym mogę panu służyć?

— Jak pan wie, usiłuję schwytać rzezimieszków, którzy dokonali włamania do pańskie-

go wozu. — Wrzosek przystąpił do rzeczy. — Niestety bardzo opornie mi to idzie.

— Czy byle włamanie warte jest aż takiego zachodu? — Dembinsky zbagatelizował

sprawę. — Przecież nic nie zginęło.

— A pańska rozbita głowa?
— Nie jestem z porcelany.
— Słyszałem, że sam pan próbował odszukać sprawców.
— Marzenie ściętej głowy! — Jonathan ostentacyjnie machnął ręką. — Byłem trochę

zły na łobuzów, popytałem więc tego i owego, ale szybko dałem sobie spokój — skłamał bez
zająknienia.

— Nie chciałbym, żeby pan źle wspominał wizytę w Polsce.
— W Stanach takie historie są na porządku dziennym...
— U nas na ogół jest spokój. Niestety ostatnio chyba jakieś fatum zaciążyło nad Rytrem

— westchnął sierżant. — W ciągu paru dni mieliśmy pożar i dwa zabójstwa, nie licząc pań-

background image

skiej nieprzyjemnej przygody... Byłbym zapomniał — spojrzał badawczo na Jonathana — czy
nie obiły się panu o uszy nazwiska Grybuchy albo Grąbca?

— Pierwsze słyszę.
— A zetknął się pan kiedykolwiek z mecenasem Poniszyńskim?
— Nigdy — Detektyw ani myślał przyznać się do tej znajomości.
— Cóż, nie będę już państwu zabierał czasu — sierżant skierował się do wyjścia. —

Przepraszam za najście i do widzenia!

— Zawsze jest pan u nas mile widziany — kurtuazyjnie zapewniła Waligórska. — Nie

tylko służbowo...

— Dziękuję i jeszcze raz przepraszam.
Ledwo drzwi zamknęły się za Wrzoskiem, Dembinsky mrugnął porozumiewawczo do

Anki.

— Biegnij za nim i spróbuj zaciągnąć go do baru — polecił. — Dobrze by było wie-

dzieć, co gliny myślą o tym wszystkim.

Bez słowa sięgnęła po puderniczkę i błyskawicznie poprawiła makijaż. Chwilę później

była już za drzwiami. Jonathan odczekał dobrą minutę, narzucił kurtkę i również ruszył do
wyjścia. W holu nie zauważył ani sierżanta, ani Waligórskiej. Chciał dyskretnie zajrzeć do
baru, kiedy za oknem mignęła mu sylwetka Morzyńskiej. Postanowił skorzystać z okazji.
Wybiegł przed dom wczasowy i wesoło pomachał do Renaty.

— Jak samopoczucie? — zagadnął.
— To raczej ja powinnam zapytać o twoją głowę.
— Do wesela się zagoi.
— Jeśli wybierasz się na spacer, to szczerze odradzam. — Przybrała poważną minę. —

Wszędzie takie błoto, że przejść trudno. Ja dotarłam zaledwie do pętli autobusowej, a już
mam mokre nogi.

— Faktycznie jest plucha — musiał przyznać Renacie rację. — W końcu to drugi dzień

odwilży.

— Przyjechałam do Rytra na narty, a tu roztopy — westchnęła ze szczerym smutkiem.

— Zmarnowane ferie. Jeśli do jutra pogoda się nie zmieni, chyba wrócę do Warszawy.

Skinęła mu na pożegnanie i ruszyła do wejścia. Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale dał

spokój. Przyszło mu do głowy, że powinien zajrzeć do Zajazdu Ryterskiego i spróbować
dowiedzieć się czegoś więcej od Majdy albo któregoś z jego kompanów.

Parkował właśnie wypożyczonego poloneza przed restauracją, kiedy dostrzegł nadcho-

dzącego Jasiukiewicza. Bez zastanowienia nacisnął klakson. Józek przystanął i przez chwilę
rozglądał się niepewnie. W końcu dostrzegł detektywa i ociągając się podszedł do samocho-
du. Dembinsky zapraszającym gestem otworzył drzwi.

— Wsiadaj! — rzucił niemal przyjaźnie. — Pogadamy.
— Co jest! — Józek niechętnie lokował się na siedzeniu obok kierowcy.
Jonathan wyciągnął z kieszeni ledwo napoczęty kartonik gumy do żucia i podsunął go

chłopakowi. Ten niewprawnym ruchem wyłuskał jedną kostkę.

— Co masz do mnie? — zapytał już bez napięcia w głosie.
— Mówiłeś, że latem Sładkowski był na wczasach w Jantarze.
— Zgadza się.
— Czyżby miał tam jakieś chody?
— Diabli go wiedzą.
— Facet przyjaźnił się z pewnym adwokatem — zaryzykował kolejne pytanie. — Mówi

ci coś nazwisko Poniszyński?

Jasiukiewicz niepewnie podrapał się w głowę. Przez dłuższą chwilę nie był zdecydowa-

ny, co odpowiedzieć, ostatecznie jednak skinął potakująco głową.

— Chyba wiem, o kogo chodzi — przyznał. — Nawet kiedyś widziałem tego mecenasa.

background image

— Co możesz o nim powiedzieć?
— Raczej niewiele. Słyszałem, że kiedyś bronił Franka Grąbca. I to wszystko... Ale

wiesz co? — przypomniał sobie nagle. — Zapytaj Adama Nowackiego. Mecenas kilka razy
wynajmował pokój w jego chałupie.

— Sładkowski i Poniszyński przyjeżdżali razem do Rytra?
— Nie wydaje mi się. Gdybyś mi nie powiedział, nawet bym nie pomyślał, że się znali.
— Widziałeś ich kiedy razem?
— Nie przypominam sobie... Ale co się tak do nich przyczepiłeś? — Józek popatrzył

podejrzliwie na detektywa. — Nadepnęli ci na odcisk? Chcesz im wyciąć jakiegoś szpasa?

— Nie twoja sprawa! — zniecierpliwił się Dembinsky — Powiedz mi lepiej, czy bywał

w Rytrze niejaki Fredek Dalecki?

— Taki wysoki blondyn z płaskim nosem? — podchwycił Jasiukiewicz. — To letnik

Majdów. Równy gość.

— A jednak głowę masz nie od parady! — Jonathan pochwalił chłopaka. — Możesz już

iść. I zapomnij, że pytałem o tych facetów.

— To się rozumie.
Jasiukiewicz wyprysnął z samochodu i nie oglądając się za siebie pobiegł prosto do

restauracji. Detektyw cierpliwie odczekał ze dwie minuty i bez pośpiechu ruszył za chłopa-
kiem. W progu zatrzymał się na moment i obrzucił salę uważnym spojrzeniem. Tym razem
Majdy nie było. Chciał już się wycofać, kiedy dostrzegł siedzącego w kącie Rydzyka. Bez
wahania podszedł do jego stolika i jak gdyby nigdy nic usiadł na wolnym miejscu.

— Czego pan jeszcze chce? — Maciek był wściekły. — Przecież wszystko powiedzia-

łem.

— Zapomniałeś o rzeczach, które ukradłeś z malucha — beznamiętnie zauważył Dem-

binsky — Niewiele one warte, ale zawsze...

— Okulary zgubiłem, kiedy pan mnie gonił.
— A co z rękawiczkami i latarką?
— Chciałem oddać — zapewnił chłopak. — Później odniósłbym do Perły...
— Pozwolisz, że cię wyręczę?
— Jak pan woli. — Rydzyk bez szemrania wyciągnął z kieszeni żądane przedmioty. —

I niech pan nie ma do mnie żalu.

— Mógłbym o wszystkim zapomnieć — detektyw na moment zawiesił głos. — Nawet

milicji o niczym nie wspomnę, powiedz mi tylko, co takiego trzymał w chałupie stary Grybu-
cha, że aż go z dymem puścili?

— Ja tam nie wiem. — Maciek skulił się pod świdrującym spojrzeniem Jonathana. —

Do Grybuchy nic nigdy nie miałem. To były milicjant, ludzie się go bali.

— Teraz nie żyje.
— Nie moja sprawa.
— Nie korciło cię, żeby choć pogrzebać w pogorzelisku?
— Janek Majda grzebał i na zdrowie mu to nie wyszło.
— Może mimo wszystko opłaciło mu się?
— Szczerze wątpię. W końcu nie on jeden szukał...

Dom rodziny Majdów stał po drugiej stronie rwącego potoku. Jonathan zatrzymał polo-

neza na skraju błotnistej drogi i z duszą na ramieniu ruszył przez wąską, chybotliwą kładkę.
Na podwórku spostrzegł starszego, tęgiego mężczyznę majstrującego coś przy drzwiach od
komórki.

— Pan Janek w domu? — zagadnął.
— Syn jest w szopie — poinformował stary. — A pan w jakiej sprawie?
— Nic takiego. — Detektyw wolał nie wtajemniczać gospodarza w swoje sprawy. —

background image

Szepnę mu słówko i uciekam.

Zdecydowanym ruchem pchnął szerokie wrota i znalazł się w szopie. Janek Majda

siedział nad rozkręconą piłą mechaniczną i zdrową ręką próbował dopasować do siebie jakieś
części.

— Co słychać? — powitał wchodzącego. — Znalazł pan tamtych dwóch?
— Znalazłem — potwierdził Jonathan. — Opłaciło się dać panu piątkę.
— A może ma pan drugą na zbyciu?
— Kto wie... — Detektyw uśmiechnął się zagadkowo.
— Kogo tym razem szukamy?
— Fredka Daleckiego.
— Spóźnił się pan. — Majda energicznie potrząsnął głową. — Facet był tutaj w

styczniu i od tej pory się nie pokazał.

— Mieszkał u pana?
— Dom należy do mego ojca.
— W jaki sposób Dalecki do was trafił?
— Zeszłego lata przyjechał do Rytra, ale nie miał zarezerwowanego miejsca w domu

wczasowym ani żadnej kwatery. Traf chciał, że letników było więcej niż zwykle. Chodził od
chałupy do chałupy, aż w końcu dogadał się z moim ojcem. Dobrze wtedy zapłacił, to i teraz
nie musiał długo prosić, żebyśmy go przyjęli.

— Co mógłby mi pan powiedzieć o tym człowieku?
— Czy ja wiem? — Janek niepewnie podrapał się w głowę. — Ojciec go nawet lubi, ale

dla mnie to jest taki warszawski cwaniaczek.

— Czyżby pociągały go lewe interesy?
— Tak jakby.
— Innymi słowy Dalecki przyjeżdżał do Rytra nie tylko na wypoczynek? — Detektyw

sięgnął do kieszeni po pięciodolarówkę. — Nie mam racji?

— Musiałbym pomyśleć.
— Pomogę panu. — Dembinsky wsunął Majdzie do ręki zielony papierek. — Dalecki

chciał dobrać się do czegoś, co miał u siebie stary Grybucha.

— Owszem. — Janek skwapliwie schował banknot.
— Co to było?
— Tego nie udało mi się wyniuchać.
— Próbował pan przetrząsnąć chałupę starego podczas pożaru, ale skończyło się na

poparzeniu?

— Licho mnie podkusiło włazić w ogień. — Majda wzdrygnął się na samo wspomnie-

nie. — Żeby choć było po co... Chce pan warszawski adres Daleckiego? — Zaproponował
nagle. — Mam gdzieś zapisany.

— Przy okazji. — Jonathan w zamyśleniu potrząsnął głową. — Teraz niech mi pan

powie, dlaczego Dalecki nie dogadał się z Grybuchą?

— Może chciał wykołować starego, a ten się kapnął? Zresztą nie on jeden latał do Gry-

buchy. Interesował się nim także jakiś warszawski adwokat. Wiem to od Adama Nowackiego,
bo gość przez pewien czas mieszkał w jego chałupie.

— No cóż, to chyba na razie wszystko.
— Gdyby miał pan jeszcze jakieś pytania, to proszę się nie krępować. Cholernie lubię...

pięciodolarówki.

Było już ciemno i pora kolacji dawno minęła, kiedy Dembinsky wrócił do Perły Połu-

dnia. Byle jak zaparkował samochód i spiesznie ruszył do swego pokoju. Waligórska leżała
na wersalce z nosem utkwionym w jakimś kolorowym piśmie.

— Czego dowiedziałaś się od Wrzoska?— zaczął bez żadnych wstępów.
— Ten sierżant jest znacznie sprytniejszy, niżby się zdawało— odparła. — Dał się za-

background image

ciągnąć do baru, postawił mi kawę, ale przez bite trzy kwadranse opowiadał mi o wszystkim i
o niczym. Nie powiedział nic konkretnego.

— Czy oni wiedzą o krucyfiksie?
— Nie sądzę.
— A podejrzewają, że w zabójstwie Grybuchy i tego drugiego maczali palce goście z

Warszawy?

— Wrzosek zapewniał, że na razie na liście podejrzanych nie figuruje ani jedno nazwi-

sko, ale jestem przekonana, że minął się z prawdą.

— Nie padło nazwisko Paszczyńskiego?
— Nie przesadzaj. Mimo wszystko to tylko prowincjonalny milicjant.
— Czyli nie dowiedziałaś się niczego?
— A ty?
— Poniszyński, Sładkowski i Dalecki bawili ostatnimi czasy w Rytrze. Daję głowę, że

wszyscy trzej przyjechali tutaj po szmaragdowy krucyfiks, który został ukryty przez starego
Grybuchę.

— Nie chciał oddać krzyża i dlatego go zabili?
— Jasne.
— Ale kto to zrobił?
— Żebym to ja wiedział! Motyw miała cała trójka, trzeba tylko sprawdzić ich alibi. A

swoją drogą wielka szkoda, że nie przyleciałem do Polski dzień wcześniej.

— Poniszyńskiego ani Sładkowskiego nie widziałam w niedzielę, ale z Daleckim

spotkałam się przypadkiem w „Hortexie”. Przyprowadził na lody jakąś flamę.

— O której to było?
— Wieczorem.
— Trudno przypuszczać, że przebył czterysta kilometrów w ciągu godziny czy dwóch.
— Czyli mamy o jednego podejrzanego mniej,
— Niekoniecznie. Mógł przecież namówić kogoś miejscowego do mokrej roboty.
— Zabójca do wynajęcia? To zupełnie nie w polskim stylu.
— Czyżby? A zresztą nie interesują mnie trupy i zabójcy. Gorzej, że w dalszym ciągu

nie wiem, gdzie jest krucyfiks.



XX


Cicho skrzypnęły drzwi i do pokoju zajmowanego przez Grzelaka wkroczył Zanejko.

Jego ponura mina zwiastowała aż nadto wymownie, że przynosi nie najlepsze wieści.

— Co z wynikami badań laboratoryjnych noża Kwiczołka? — zagadnął kapitan.
— Nie wiedziałem, gdzie się schować ze wstydu, kiedy odbierałem ekspertyzę —

westchnął porucznik. — Cała nasza dotychczasowa koncepcja wzięła w łeb.

— Nie gadaj?!
— Na nożu faktycznie są ślady krwi, ale nie ludzkiej, tylko... kurzej.
— Jasna cholera!
— Następnym razem ty idziesz do laboratorium. Niech i z ciebie trochę się pośmieją.
— Zgoda. — Grzelakowi było wszystko jedno. — Tylko co dalej?
— Sam nie wiem. Czytałeś fonogram od Jodeckiego?
— A właśnie! — podchwycił kapitan. — Chyba nie pozostaje mi nic innego, jak spró-

bować delikatnie przepytać mecenasa. Może on będzie miał coś ciekawego do powiedzenia.

background image

— Życzę powodzenia.
— A ty poszperaj w archiwach i kartotekach. Przyda się każda, najdrobniejsza nawet

wzmianka o osobach występujących w naszej sprawie.

Niespełna trzy kwadranse później Grzelak zapukał do drzwi na pierwszym piętrze

przedwojennej kamienicy przy Królowej Aldony. Niemal natychmiast z mieszkania dobiegły
odgłosy ciężkich kroków, zgrzytnęła zasuwa i w progu pojawił się mecenas Poniszyński.

— Pan do mnie? — Zmierzył przybyłego nieprzyjaznym spojrzeniem. — Dziś sobota,

nie udzielam porad prawnych

— Kapitan Grzelak. — Oficer przedstawił się grzecznie. — Chciałbym zamienić z

panem kilka słów na temat jednego z pańskich klientów.

— Co proszę? — Na czerwonej, nalanej twarzy adwokata pojawiła się konsternacja.
— Sprawa nie dotyczy pana bezpośrednio, niewykluczone jednak, że pańskie informa-

cje mogą ułatwić śledztwo. Zajmę panu najwyżej kwadrans.

— He, he! — Poniszyński zdołał już odzyskać pewność siebie. — Po raz pierwszy się

zdarza, że stróż porządku przychodzi do mnie z taką sprawą.

— Czy można?
— Ależ oczywiście! — Adwokat otworzył szerzej drzwi. — Cała przyjemność po mojej

stronie.

Weszli do sporego, umeblowanego solidnymi, przedwojennymi sprzętami pokoju. Poni-

szyński usadowił się w wygodnym, obitym skórą fotelu i wskazał Grzelakowi podobny.

— Wal pan, panie kapitanie! — rzucił zachęcająco.
— Czy przypomina pan sobie sprawę przeciwko niejakiemu Franciszkowi Grąbcowi?
— A co to było?
— Typowa chuligańska rozróbka. Dwaj podchmieleni młodzi ludzie rozbili szybę

wystawową, naubliżali jakiemuś przechodniowi, a na koniec wzięli się za bary z interweniują-
cymi funkcjonariuszami MO.

— Każdego miesiąca bronię w kilkunastu tego typu procesach. — Adwokat lekceważą-

co machnął ręką. — Nawet nie próbuję zapamiętać nazwisk oskarżonych.

— Pomogę panu. Ten Grąbiec pochodził z Rytra, a do Warszawy przyjechał jedynie na

gościnne występy.

— Chłopak z Rytra? — Poniszyński zapatrzył się w sufit. Powiedział pan: Grąbiec.
— Franciszek.
— Może to ten, który dał mi adres gościa wynajmującego letnikom kwatery? — głośno

myślał adwokat. — Tak, to chyba on. Wiem już, o kogo chodzi.

— Często jeździ pan do Rytra?
— Byłem tam ze trzy razy
— Kiedy ostatnio?
— W lutym. Wróciłem przed tygodniem.
— Czy korzystając z okazji spotkał się pan ze swym byłym klientem?
— Chyba pan żartuje — żachnął się Poniszyński. — Przynajmniej podczas wakacji nie

chcę myśleć o niczym, co ma związek z moją pracą.

— Wierzę, że pan nie szukał kontaktu z Grąbcem, ale, o ile wiem, on miał jakieś pro-

blemy wymagające zasięgnięcia porady prawnej.

— W każdym razie do mnie się z nimi nie zwracał.
— Skoro pan tak twierdzi...
— Czyżby chłopak znowu wdał się w jakąś awanturę?
— Niestety — oficer znacząco zawiesił głos.
— Mam wrażenie, że tym razem zarobią moi koledzy po fachu z Nowego Sącza. Dla

mnie w stolicy roboty też nie brakuje.

— A czy zna pan niejakiego Marcelego Grybuchę? — Grzelak jak gdyby nigdy nic

background image

wymienił kolejne nazwisko.

— Pierwsze słyszę. Czy to również mój klient?
— To jeden z mieszkańców Rytra. Barwna postać, ale ostatni raz popadł w kolizję z

prawem w latach pięćdziesiątych.

— Proszę mi wybaczyć, nie rozumiem jednak, do czego pan zmierza. — Małe, głęboko

osadzone oczka adwokata stały się czujne. — Co to wszystko może mnie obchodzić?

— Grąbiec i Grybucha nie żyją. — Oficer zaatakował wprost. — W obu wypadkach

podejrzewamy zabójstwo.

— Masz babo placek! — Nieprzyjemna bądź co bądź nowina nie zrobiła specjalnego

wrażenia na Poniszyńskim. — I wiecie już, panowie, kto ich zamordował?

— Śledztwo jest w toku.
— Czyli nie wiecie — odpowiedział sobie adwokat. — No cóż, muszę panu wyznać, że

nigdy nie pociągały mnie procesy zabójców. Duże nerwy, a małe pieniądze — orzekł z
rozbrajającym wprost cynizmem. — Jednym słowem kiepski interes.

— W procesie Franciszka Grąbca występował jeszcze jeden oskarżony. — Grzelak

wrócił do poprzedniego wątku. — O ile wiem, bronił pan również Wojciecha Jaworskiego.

— Zwykle tak robię — przyznał Poniszyński. — Pracy niewiele więcej, a płaci dwóch

klientów.

— Dla obydwu uzyskał pan łagodne wyroki. Dostali coś w zawieszeniu i grzywnę.
— Widocznie sąd uznał, że nie ma sensu pakować smarkaczy do więzienia.
— Kto wie, czy Grąbcowi by to nie wyszło na dobre.
— Mądry Polak po szkodzie.
— Nie pamięta pan, skąd pochodził Jaworski?
— Takie szczegóły znajdzie pan w aktach sądowych.
— A co się stało z chłopakiem po wyroku?
— Zapłacił grzywnę i moje honorarium. Później, naturalną rzeczy koleją, przestał mnie

interesować. W każdym razie nie przypominam sobie, by przy okazji jakiegoś innego procesu
jego nazwisko obiło mi się o uszy.

— No cóż! — westchnął kapitan. — Wiele mi pan nie pomógł. Ale dziękuję za dobre

chęci i do widzenia.

Oficer podniósł się z fotela i bez pośpiechu ruszył do wyjścia. W progu zatrzymał się

jeszcze na moment.

— Czy wśród pańskich klientów nie było przypadkiem niejakiego Janusza Kwiczołka?

— Wyciągnął z kieszeni fotografię.

Poniszyński wziął zdjęcie do ręki i przez dłuższą chwilę przyglądał mu się uważnie.
— Niestety, i tym razem muszę sprawić panu zawód — odparł, uśmiechając się prze-

praszająco. — Nie przypominam sobie ani twarzy, ani nazwiska.

Kilka minut później Grzelak siedział już w swoim fiacie. Wyjechał na Francuską, minął

trzy przecznice i ponownie skręcił. Sto metrów dalej zatrzymał się przed niezbyt wysoką, co-
kolwiek zaniedbaną kamienicą. Sprawdził w notatniku. Numer zgadzał się, wyglądało więc,
że trafił pod właściwy adres,

Z bramy prowadziło wejście na ciemną klatkę schodową. Grzelak wdrapał się na drugie

piętro i nacisnął dzwonek. Po chwili skrzypnęły drzwi i w progu pojawiła się przygarbiona,
chyba osiemdziesięcioletnia kobiecina o pomarszczonej twarzy i rzadkich, siwych włosach.

— Ja do Wojciecha Jaworskiego. — Kapitan sięgnął po legitymację.
— Wnuka nie ma w domu — odparła skrzekliwie.
— Kiedy wróci?
— Może jutro, a może dopiero za tydzień. Wyjechał w góry z kolegami.
— Do jakiej miejscowości?
— Zdaje się, że do Zakopanego. — Słowa babki Jaworskiego zabrzmiały jakoś nieprze-

background image

konywająco. — A pan w jakiej sprawie? — Popatrzyła na oficera badawczo.

— Nic ważnego. — Grzelak ostentacyjnie machnął ręką. — Nie ma wnuka, to trudno.

Poradzimy sobie bez niego.

— Co mu powtórzyć?
— W razie czego przyślemy wezwanie. Do widzenia pani.
Drzwi zatrzasnęły się i oficer został sam na klatce schodowej. Przez chwilę bezradnie

drapał się za uchem. Wyglądało na to, że więcej już tutaj nie zwojuje. Chciał wracać do samo-
chodu, kiedy jego wzrok padł na sąsiednie drzwi. Bez namysłu zastukał, niestety jednak i tym
razem nie miał szczęścia. W mieszkaniu nie było nikogo.

W bramie niemal zderzył się z drobnym, niespełna dwudziestoletnim blondynem w

mundurze kaprala MO.

— Z nieba, bracie, mi spadłeś! — Nieoczekiwane spotkanie szczerze uradowało oficera.

— Właśnie wybierałem się do waszego komisariatu.

— Co się stało?
— Szukam niejakiego Wojciecha Jaworskiego. W domu go nie zastałem, a jego babka

do najrozmowniejszych nie należy.

— Jestem tu od niedawna. — Na policzkach młodego dzielnicowego wykwitł rumie-

niec. — Nie zdążyłem jeszcze poznać swojego rejonu. Ale tego Jaworskiego legitymowałem
przed tygodniem — dodał po chwili zastanowienia.

— W jakich okolicznościach?
— Chwileczkę. — Kapral sięgnął do raportówki po błyszczący nowymi okładkami

notatnik. — To było w nocy z poniedziałku na wtorek, około dwudziestej czwartej. — Biegł
ulicą z wypchaną torbą.

— Wracał do domu, czy gdzieś się wybierał?
— Twierdził, że wraca, ale głowy bym za to nie dał. W każdym razie odprowadziłem

go do samej bramy i poczekałem, aż pójdzie na górę.

— Co miał w torbie?
— Tego nie wiem. — Dzielnicowy ponownie się zarumienił. — Nie było przecież

powodu, żeby sprawdzić.

— Szkoda. — Grzelak uznał, że lepiej nie komentować decyzji młodszego kolegi.
— Co on ma na sumieniu?
— To jeszcze nic pewnego. Muszę wziąć go na spytki, a wtedy się okaże.
— Po naszym nocnym spotkaniu zasięgnąłem języka o facecie. — Kapral przewrócił

kartkę w notatniku. — Ustaliłem, że Jaworski ma na swoim koncie wyrok sądowy i kilka
orzeczeń kolegium.

— Bardziej interesowałyby mnie jego aktualne kontakty.
— Zdobyłem jeden adres, ale to nic pewnego. Jakoś nie miałem okazji sprawdzić...
— Na bezrybiu i rak ryba.
— Proszę, niech pan zapisze: Monika Szaberowa, ulica Wileńska.
— Kto to taki?
— Jakaś krewna albo powinowata Jaworskich.
— Będę musiał złożyć jej wizytę.
— Wybrałbym się z panem, ale w tej chwili nie mam czasu. Gdyby adres okazał się

niewypałem, proszę mi dać znać. Spróbuję panu pomóc w odszukaniu tego Jaworskiego.

Stara, odrapana kamienica przy ulicy Wileńskiej nie zrobiła na kapitanie zbyt dobrego

wrażenia. Topniejący śnieg pokrywał brudne, zaniedbane podwórko grubą warstwą błota,
wokół rozwalonego na poły śmietnika walały się odpadki, a dwaj stojący w bramie młodzi
ludzie ze znudzonymi minami sączyli butelkę najtańszego wina. Zatęchła klatka schodowa
chyba od lat nie widziała szczotki, nie mówiąc już o wiadrze z wodą i mokrej szmacie.

background image

Oficerowi przemknęła myśl, że gdyby to od niego zależało, bez wahania wyrzuciłby lekcewa-
żącego swe obowiązki dozorcę, ostatecznie jednak zaklął tylko pod nosem i z ciężkim sercem
ruszył na ostatnie piętro.

Mniej więcej w połowie drogi minął Grzelaka zbiegający z góry niski, barczysty

blondyn. Piętro niżej zatrzymał się, jakby miał zamiar złożyć komuś wizytę, ale kapitan nie
zwrócił na to większej uwagi. Chwilę później oficer dotarł pod właściwe drzwi i energicznie
zastukał. W mieszkaniu panowała cisza. Grzelak zapukał raz jeszcze i w tym samym mome-
ncie dobiegło go z dołu trzaśnięcie drzwi wiodących z klatki schodowej na podwórko.

Skojarzenie nasunęło się samo. Runął z góry jak burza, przeskakiwał po kilka stopni,

ale kiedy znalazł się na podwórku, po blondynie nie było nawet śladu. Tylko tych dwóch z
bramy spoglądało na Grzelaka z nie ukrywaną drwiną.

— Gdzie on jest?! — warknął groźnie. — Gadajcie!
— Niby kto? — Jeden z chłopaków beznamiętnie splunął pod nogi.
— Przed chwilą wybiegł z klatki. — Mina kapitana świadczyła, że nie będzie się wda-

wał w żadną dyskusję. — Taki niski blondyn, koło trzydziestki.

— Poszedł na tamto podwórko. — Drugi z chłopaków wskazał sąsiednią bramę.
Oficer rzucił się we wskazanym kierunku. Minął jedno podwórko, potem drugie. Dalej

już nie było przejścia. Podbiegł do niezbyt wysokiego muru, skoczył i chwytając się jakiegoś
występu sprawnie wwindował się na górę. Po drugiej stronie była ulica, na której panował
dość duży ruch. Grzelak zlustrował ją uważnym spojrzeniem, nie dostrzegł jednak nikogo
biegnącego. Westchnął z rezygnacją.



XXI


— Czego chciał od ciebie ten Amerykaniec? — Jasiukiewicz nie pytając o zgodę do-

siadł się do stolika, przy którym urzędował Rydzyk.

— Że niby co? — Maciek zamrugał powiekami, jakby słowa kolegi nie dotarły do jego

świadomości.

— Nie rozumiesz? — W głosie Józka zabrzmiała groźba. — Przecież pytam po polsku.
— Ktoś mu powiedział, że to ja obrobiłem jego wóz.
— Niby kto zasypał?
— Diabli wiedzą. — Rydzyk wzruszył ramionami. — Grunt, że facet się stawia.
— Oddałeś mu fanty?
— Co miałem robić? Musiałem stulić uszy i słuchać, bo inaczej wpakowałby mnie za

kratki.

— Mnie też przypucowałeś?
— Józek, ty przecież wiesz... — Maciek poczerwieniał na twarzy
— Gadaj!
— To było jeszcze wczoraj — Rydzyk skulił się pod nieubłaganym spojrzeniem Jasiu-

kiewicza. — Leżałem w łóżku, kiedy do mnie wparował. Był rozjuszony, a ja nawet nie
mogłem się bronić.

— I ze strachu nadałeś mu, gdzie mnie szukać?!
— Ciekawe, co ty byś zrobił na moim miejscu?
— Cześć, Józek! — Zupełnie nieoczekiwanie wyrosła przy stoliku niezbyt wysoka, tęga

dziewczyna o pucołowatej twarzy i potarganych włosach. — Co to, już mnie nie poznajesz?

— Spływaj, Janka! — Jasiukiewicz nie silił się na uprzejmość — Nie widzisz, że

background image

rozmawiam z Maćkiem?

— Jeszcze się z nim nagadasz.
— Mówię ci, idź do diabła!
— Więc to tak?! — podniosła głos. — Odkąd poznałeś tę z Sącza, już się dla ciebie nie

liczę? Obiecywałeś złote góry i ślubny welon, a teraz gonisz jak psa!

— Zamknij gębę, bo przyłożę!
— Za moją krzywdę jeszcze mi grozisz? Ty łobuzie, ty bandyto! — wrzasnęła na całe

gardło.

Zajmujący sąsiednie stoliki bywalcy Zajazdu Ryterskiego zarechotali rubasznie. Poli-

czki dziewczyny płonęły purpurą, a oczy ciskały błyskawice.

— Ty łobuzie! — powtórzyła i odwróciła się na pięcie, by pobiec do wyjścia.
W tym momencie spostrzegła wchodzącą na salę kelnerkę. Na szerokiej tacy stało kilka

kufli z piwem. Janka nie namyślała się długo. Dopadła do kelnerki i chwyciła pierwszy z
brzegu kufel. Jeszcze chwila i cała jego zawartość wylądowała na twarzy Jasiukiewicza.

— Naści, za moje zdrowie! — syknęła szyderczo. — Żebyś tak szybko nie zapomniał.
Teraz cała sala zatrzęsła się od śmiechu. Takiego widowiska nikt tu już dawno nie wi-

dział. Tylko Józek przez kilka sekund siedział jak skamieniały. Wreszcie i do niego dotarło to,
co się stało. Bluznął jakimś przekleństwem, wierzchem dłoni otarł zalane piwem oczy i cię-
żkim krokiem ruszył w kierunku Janki.

— Nie daruję! — wychrypiał wściekle.
— No, uderz! — Nawet nie myślała się cofnąć. — Na co czekasz?!
— Zatłukę! — wrzeszczał nie panując nad swoim głosem.
— Lepiej, Józek, nie rozrabiaj. — Tęgi, szeroki w barach mężczyzna podniósł się

ciężko z krzesła i ruszył ku chłopakowi.

— Uważaj, Martyna, bo i ty oberwiesz! — Jasiukiewicz sięgnął do kieszeni i w jego

ręku błysnął nóż.

— Za dużo piwka i temperamenty grają? — Ostry, nie znoszący sprzeciwu głos Wrzo-

ska osadził wszystkich na miejscu. — Rozróbek się zachciewa?!

Oprócz sierżanta w progu restauracji stali Szydlik i Jodecki. Miny tej trójki świadczyły,

że nie może być mowy o pobłażliwości dla sprawcy awantury.

— Przecież nic się nie stało. — Jasiukiewicza opuściła nagle pewność siebie. — My

tylko tak...

— Już dawno chcieliśmy z tobą pogadać! — Wrzosek bezceremonialnie chwycił Józka

za rękę i wprawnym ruchem wyjął mu z dłoni szwedzki nóż sprężynowy o rogowej rękojeści.

— Chyba masz to i owo na sumieniu.
— Ależ panie władzo! — Chłopak energicznie zaprzeczył. — Bóg mi świadkiem, że

jestem czysty.

— Pogadamy na posterunku.
— Przecież nie zamknie mnie pan za tę głupią krowę? — Pokazał czerwoną jeszcze ze

złości Jankę.

— Ja jestem dla niego głupią krową? — Walendziakówną aż zatrzęsło. — Po tym

wszystkim jeszcze mi ubliża? A niech go pan zapyta, panie władze, po co włamywał się do
chałupy starego Grybuchy? I niech powie, co z Rydzykiem ukradli z wozu Amerykanina.
Dam ja łobuzowi głupią krowę — powtórzyła z nienawiścią. — Niech idzie siedzieć, skoro
taki.

Jasiukiewicz chciał rzucić się na Jankę, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Potrzą-

snął tylko głową w bezsilnym zaprzeczenia i bezgłośnie poruszył zbielałymi ze strachu wa-
rgami.

— Proszę, proszę! — W ręku sierżanta brzęknęły kajdanki. — Widać, że tematów do

rozmowy starczy nam na dłużej.

background image

— Ona kłamie! — wyjąkał Józek z rozpaczą. — Chce się zemścić.
— Wszystko dokładnie sprawdzimy — obiecał Jodecki. — A tymczasem proponuję,

aby całe towarzystwo odwiedziło gościnne progi sierżanta Wrzoska. Spiszemy protokoły i
porozmawiamy spokojnie.

Zgodnie z zapowiedzią kapitana niespełna pół godziny później wszyscy znaleźli się w

budynku posterunku. Oficerowie nie tracili czasu. Wrzosek zaczął przesłuchiwać Walendzia-
kównę. Szydlik zabrał się do Rydzyka, a Jodecki wziął na siebie Jasiukiewicza.

— O jakim włamaniu do Grybuchy mówiła Walendziakówna? — kapitan zaatakował

wprost, ledwo tylko zostali sami.

— Nigdy nie włamywałem się do starego. — Józkowi nie przyszło nic do głowy poza

gołosłownym zaprzeczeniem. — Janka zełgała.

— Na pewno sobie tego nie wymyśliła.
— Diabli ją wiedzą. Kiedy baba chce się zemścić, żadna ludzka siła jej nie przeszkodzi.
— Ale o włamaniu do samochodu Amerykanina powiedziała prawdę?
Jasiukiewicz ponownie chciał zaprzeczyć, jednak doszedł do wniosku, że tym razem nie

ma żadnych szans.

— Zrobiliśmy z Maćkiem tego poloneza i jeszcze jednego malucha — wyznał cicho. —

Właściwie włamywał się Rydzyk, a ja stałem na świecy — zastrzegł na wszelki wypadek. —
Maciek wlazł najpierw do fiacika i zwinął kilka drobiazgów. Potem otworzył poloneza, ale
nawet dokładnie się nie rozejrzał, kiedy przyniosło Amerykańca. Resztę już pan wie.

— Dlaczego wybraliście te dwa samochody?
— Tak jakoś wyszło.
— Ejże?
— Ojej, panie władzo! — Józek zbagatelizował sprawę. — Przecież to żadna różnica.

Wyroczek i tak poleci.

— Jasne, że poleci — zgodził się oficer. — Ale wasza postawa w toku śledztwa będzie

brana pod uwagę przy wymiarze kary.

— To tylko takie gadanie.
— Wolicie przekonać się na własnej skórze? — Jodecki wzruszył ramionami. — Cóż,

w końcu to wasza sprawa. Dla mnie wszystko jest jasne. — Postanowił spróbować inaczej. —
Dowiedzieliście się, że do Perły przyjechał Amerykanin polskiego pochodzenia. Liczyliście,
że jest przy forsie, a tacy ludzie często zostawiają różne wartościowe przedmioty w swoich
wozach.

— Ma pan rację. — Jasiukiewicz zbyt skwapliwie podchwycił podpowiedziane przez

Jodeckiego wytłumaczenie.

— Była jeszcze inna, chyba istotniejsza przyczyna waszego zainteresowania. — Kapi-

tan uśmiechnął się lekko.

— Co mianowicie?
— Amerykanin tuż po przyjeździe poszedł do spalonej chałupy Grybuchy, a zaraz

potem znalazł zwłoki starego.

— Już panu mówiłem, że Grybucha obchodził mnie tyle co zeszłoroczny śnieg.
— Nie wierzę w przypadki. — Jodecki zaczął przeglądać leżące na biurku dokumenty.
— Ależ, panie władzo...
— Dobrze wam radzę, powiedzcie prawdę.
— Nic innego ode mnie pan nie usłyszy.
— Człowieku, pomyśl logicznie! — Oficer stracił cierpliwość. — Są dwa trupy, ty

masz zamazaną hipotekę, Wrzosek cię podejrzewa, a do tego jeszcze to oskarżenie Wale-
ndziakówny. Koniecznie chcesz odpowiadać za zabójstwo?!

— Pan pasuje mi mokrą robotę? — Jasiukiewicz gwałtownie pobladł, a potem szeroko

otworzył usta i łapał powietrze niczym ryba wyjęta z wody. — Ale dlaczego?!

background image

— Pasuję ci, bo mi znakomicie pasujesz do tych wszystkich historii.
— Przecież ja nikogo nie zabiłem!
— To powiedz wreszcie, dlaczego włamałeś się do domu Grybuchy?!
Chłopak z rozpaczą w oczach rozejrzał się po pokoju, jakby szukał ratunku, wreszcie

zakrył twarz rękami i zamarł w bezruchu.

— Zamurowało cię czy co?! Korzystaj z okazji, bo później mogę już nie mieć ochoty na

wysłuchiwanie twoich opowieści.

— Powiem — ustąpił Jasiukiewicz. — Miesiąc temu faktycznie włamałem się do stare-

go Grybuchy. Ludzie gadali, że trzyma w chałupie złoto. Chciałem zobaczyć.

— Co ukradłeś?
— Jeśli nawet stary miał coś wartościowego, to musiał dobrze schować. Bitą godzinę

przewracałem chałupę do góry nogami i nie znalazłem niczego poza tysiącem złotych i stary-
mi medalami.

— Grybucha nakrył cię podczas włamania?
— Zdążyłem uciec.
— Od kogo słyszałeś o tych skarbach Grybuchy?
— Ktoś puścił parę przy wódce.
— Nazwisko.
— Janek Majda i Adam Nowacki.
— Ci dwaj, którzy pierwsi polecieli z Pęczyną do pożaru?
— Właśnie.
— Oni również włamywali się do chałupy starego?
— Nie wiem. — Jasiukiewicz bezradnie potrząsnął głową. — Niech pan ich sam zapy-

ta.

— Skąd Majdzie i Nowackiemu przyszło do głowy, że Grybucha może mieć złoto?
— Cała okolica o tym mówiła, a i przyjezdni z Warszawy wypytywali o niego chyba

nie bez powodu.

— Jacy przyjezdni?
— Różni. Sam gadałem z niejakim Sładkowskim. Facet przyjechał do Rytra latem, a i

teraz, całkiem niedawno, znowu się pokazał.

— U Adama Nowackiego wynajmował pokój mecenas Poniszyński — skojarzył nagle

kapitan.

— A u Majdów Alfred Dalecki — dopowiedział Jasiukiewicz. — Niech pan doda je-

szcze tego Amerykanina i ma pan komplet.

— No dobrze. — Oficer udał, że przyjmuje za dobrą monetę wszystko, co usłyszał od

Józka. — Mam jeszcze tylko, jedno pytanie: co robiłeś ubiegłej niedzieli po południu?

— Byłem u swojej dziewczyny.
— Jej nazwisko, adres?
— Iwona Biedrzycka. Nie pamiętam, jak nazywa się ta ulica koło dworca kolejowego w

Nowym Sączu.



XXII


Dembinsky minął leśniczówkę i raźnym krokiem zmierzał w stronę spalonej chałupy

Grybuchy. Temperatura od wczoraj nieco spadła i nie musiał już brodzić po kostki w płynącej
do niedawna drogą błotnistej mazi. Zresztą im wyżej, tym mróz lepiej ściskał, a niespełna

background image

kilometr dalej można już było iść zupełnie suchą nogą.

W pobliżu pogorzeliska Jonathan nie dostrzegł żywego ducha. Stanął w miejscu, gdzie

kiedyś przebiegał płot, i przez dłuższą chwilę spoglądał uważnie na zwęglone belki i szczątki
komina. Prawdę powiedziawszy nie łudził się, że może cokolwiek w tym pogorzelisku zna-
leźć. W końcu buszował tu już podpalacz, potem nadciągnęli gaszący i milicja, nie wspomi-
nając żądnych sensacji okolicznych mieszkańców.

Bez pośpiechu zaczął okrążać zgliszcza i nagle jego wzrok padł na niewielki wzgórek

po drugiej stronie podwórka. Podszedł bliżej. Było to wejście do wykopanej w ziemi piwni-
czki. Wyrwane z zawiasów drzwi świadczyły wymownie, że i tutaj ktoś czegoś szukał,
Dembinsky postanowił jednak zajrzeć do środka. Wyciągnął latarkę i ruszył ostrożnie w dół
po oblodzonych schodkach.

Piwniczka była ciasna i tak niska, że Jonathan mógł poruszać się w niej niemal wyłą-

cznie na czworakach W środku cuchnęło spalenizną, choć nigdzie nie było widać śladów
ognia. Zaraz przy wejściu stała stara, zmurszała beczka, a dalej, w głębi, walały się po kątach
potłuczone garnki. Z zimowych zapasów zostało trochę ziemniaków i marchwi, poza tym
Grybucha nie trzymał tu niczego.

Dembinsky przez dobry kwadrans oglądał pokryte lodem ściany i sklepienie piwnicy.

Wreszcie zniechęcony uznał, że nic tu po nim, i wygramolił się na górę. Mrużył właśnie
odzwyczajone od dziennego światła oczy, kiedy panującą dookoła ciszę przerwał dźwięczny
głos Morzyńskiej.

— Co to, niedzielny spacerek? Nigdy bym się nie domyśliła, że spotkam cię właśnie

tutaj.

— Widać tak nam było sądzone — zauważył z powagą Jonathan.
— A gdzie twoja blond Wenus?
— Ona nie gustuje w górskich wycieczkach.
— W takim razie pozwolisz, że dotrzymam ci towarzystwa?
— Właśnie miałem zamiar cię o to prosić.
— Dokąd się wybierasz?
— Na Przechybę.
— Przykro mi, staruszku, ale pomyliłeś drogę. — Pokiwała głową z politowaniem. —

Od leśniczówki trzeba trzymać się szlaku. Tędy zimą nie przejdzie.

— Podobno — odparł zadziornie. — Sęk tylko w tym, że ja nikomu nie wierzę na

słowo,

— A przy okazji chcesz sprowadzić przyzwoitą dziewczynę na manowce? — zażarto-

wała, uznając jego tłumaczenie za wystarczające.

— Czemu nie...
Detektyw objął Renatę ramieniem i ruszyli zgodnie w stronę wylotu wąwozu prowadzą-

cego na polanę z opuszczonym szałasem. Chwilę później wspinali się już po wielkich, nieró-
wnych głazach, między stromymi, pokrytymi zlodowaciałym śniegiem zboczami. W wąwozie
było dzisiaj wyjątkowo ciemno i ponuro. Jonathan pomyślał, że ta sceneria znakomicie paso-
wałaby jako tło do jakiegoś dreszczowca. Zerknął dyskretnie na Morzyńską, ta jednak nie
zdradzała nawet cienia niepokoju

Dotarli do ostrego zakrętu, za którym urwiste zbocza wąwozu zbliżały się do siebie, i

teraz mogli już tylko iść gęsiego. Jonathan podał rękę dziewczynie i ruszył pierwszy.
Uśmiechnęła się z wdzięcznością

— Jeszcze kilkanaście minut i będziemy na polanie — pocieszył swoją towarzyszkę.
— Mogło być znacznie gorzej — zapewniła, nadrabiając miną. — I chyba będzie —

dodała poważnie. — Jest takie miejsce, zaraz za polaną...

Przez dłuższą chwilę posuwali się w milczeniu. Minęli kolejny zakręt i Dembinsky od-

wracał się właśnie, by powiedzieć coś Morzyńskiej, kiedy przypadkowo zahaczył wzrokiem o

background image

sporą szczelinę w zboczu. Przystanął i przez kilka sekund spoglądał w górę.

— Co tam zobaczyłeś? — zainteresowała się Renata. — Dziura jak dziura.
— Zaczekaj!
Kilka załomów skalnych stanowiło znakomite oparcie dla rąk i stóp. Detektyw naprężył

mięśnie i nie minęło nawet pół minuty, a był już na górze. Wcisnął się w szczelinę. Kilkume-
trowej długości korytarzyk opadał dość stromo w dół. Jego średnica nie przekraczała pół
metra i Dembinsky mógł poruszać się tylko na czworakach. Przy końcu korytarza namacał
coś w rodzaju progu. Sięgnął po latarkę i chwilę później dostrzegł w jej świetle niewielką
grotę.

Wysunął się na środek. Grota miała tu prawie dwa metry wysokości, a zatem mógł się

wyprostować. Przez kilkanaście sekund bacznie oglądał spękane sklepienie i ściany. W paru
miejscach dotknął zimnych, oślizgłych głazów, nigdzie jednak nie zauważył nic godnego
uwagi. Chciał już wracać, kiedy tuż przy wejściu, po prawej stronie, dostrzegł w ścianie coś w
rodzaju niezbyt głębokiej niszy.

Podszedł bliżej i przejechał światłem latarki po zagłębieniu. Nie różniło się niczym od

reszty groty, tyle że z jednej ze szczelin w sklepieniu na pokryte drobnymi kamykami dno
miarowo skapywały wielkie krople wody. Dembinsky odruchowo dotknął kamyków i nagle
drgnął. Nie wiedzieć czemu, odniósł wrażenie, że ktoś stosunkowo niedawno wyrównywał je
i uklepywał. Nie zastanawiając się, dlaczego to robi, zaczął odgarniać kamyki. Ich warstwa
nie była gruba i już po kilku ruchach odsłonił porowatą powierzchnię litej skały. A jednak
przeczucie go nie omyliło. Mniej więcej pośrodku dna niszy widniał równy czworokąt otworu
wykutego ludzką ręką.

Dostępu do skrytki broniły jeszcze dwa spore, zupełnie płaskie, kamienie Detektyw

odrzucił je niecierpliwie i zajrzał do środka. Niestety wnętrze schowka było puste.

Morzyńska czekała w wąwozie pod szczeliną prowadzącą do groty. Przysiadła na

jednym z głazów i raz po raz zaciągała się papierosem. Spostrzegłszy wracającego Jonathana
wydęła wargi w złośliwym uśmiechu.

— Szukałeś skarbów? — spytała z nie ukrywaną ironią. — Gdzie masz to złoto, bryla-

nty i rubiny?

— Lubię włazić we wszelkiego rodzaju skalne dziury — wyjaśnił bez przekonania. —

Taka już moja natura.

— Mogłeś chociaż zapytać, czy zechcę sterczeć tu jak słup soli.
— Przepraszam.
— Poza tym to niezbyt bezpieczne hobby. Kiedyś skręcisz kark albo cię przysypie.
— Nie przesadzaj. Zresztą nikt by po mnie nie płakał. — Spróbował udobruchać Renatę

niewyszukanym żartem.

— Ale ktoś musiałby wyciągnąć twego trupa — ucięła. — A to mogłoby okazać się

równie ryzykowne.

Jonathan nic nie odpowiedział. W końcu musiał przyznać dziewczynie rację, ale na do-

kładniejsze wyjaśnienia nie mógł się zdobyć. Cmoknął Renatę na przeprosiny i w milczeniu
ruszyli w dalszą drogę.

Kilka minut później minęli przewężenie wąwozu Stąd było już blisko do polany ze

starym szałasem.

— Właściwie dlaczego wybrałeś się na Przechybę? — Renata już nie boczyła się na

detektywa.

— Słyszałem, że stamtąd jest wyjątkowo piękny widok.
— To prawda — przytaknęła. — Zwłaszcza o świcie.
— Nocowałaś kiedyś w schronisku?
— Dwukrotnie.
— Zazdroszczę ci.

background image

— Może i ty się zdecydujesz?
— Jutro wracam do Warszawy — westchnął z nie ukrywanym żalem. — To już koniec

moich wakacji.

— Szkoda. — Dziewczyna jak gdyby odrobinę posmutniała. — Myślałam, że będę

miała kompana do górskich wycieczek.

Do szałasu, w którym znaleziono zwłoki starego Grybuchy, Dembinsky tym razem nie

zaglądał. Minęli polanę, potem pokryty gęstym lasem grzbiet, wreszcie dotarli do skraju na-
giego, nadzwyczaj stromego zbocza. Wiatr niemal idealnie wygładził tu grubą warstwę śniegu
i trudno się było domyślić, którędy prowadzi droga. Dalej zbocze przechodziło w pionowe
urwisko, poprzecinane groźnie wyglądającymi śnieżnymi nawisami

— Módlmy się, żeby nie zeszła lawina — szepnęła Morzyńska. — Może lepiej

zawrócić?

— Idziemy! — Jonathan ani myślał się wycofać. — Za dziesięć minut będzie po stra-

chu.

— Jeśli nie skręcimy karku. — Renata zupełnie straciła humor. — Mówię całkiem serio

— dodała. — Ścieżka po tym zbocza biegnie zakosami, inaczej mało kto by się tędy wdrapał.
Teraz ścieżki nie widać, a śnieg jest na pewno pioruńsko śliski.

Detektyw w odpowiedzi machnął ręką i bez wahania ruszył na przełaj. Już po kilku kro-

kach zorientował się, że dziewczyna miała rację. Krótkotrwała odwilż, słońce i wiatr zrobiły
swoje. Śnieg był zleżały, ubity, a w wielu miejscach przypominał tor saneczkowy.

Mniej więcej w połowie stoku natknęli się na szeroką, biegnącą na ukos rozpadlinę.

Przystanęli na moment. Niemal pionowe ściany przeszkody nawet nie pozwalały marzyć o
przedostaniu się na drugą stronę.

— Wyżej powinien być mostek — przypomniała sobie Morzyńska. — Jeśli nie zniosła

go lawina.

— Zobaczymy..
Ruszyli brzegiem rozpadliny. Szli ostrożnie z rzadka spoglądając w dół. W miarę jak

wspinali się, rozpadlina stawała się coraz węższa i głębsza.

Przebyli jakieś dwieście metrów i wreszcie detektyw dostrzegł w oddali zarysy prymity-

wnego mostka, a ściślej rzecz biorąc kładki. Odwrócił się do Renaty, by zakomunikować jej
tę radosną nowinę, i nagle zamarł w bezruchu. W tym właśnie momencie wielki płat zlodowa-
ciałego śniegu załamał się pod nogami dziewczyny. Renata zatrzepotała ramionami, usiłując
odzyskać równowagę, nie na wiele się to jednak zdało. Runęła jak długa na twarz, a moment
później zsuwająca się śnieżna bryła pociągnęła ją do rozpadliny.

Dembinsky me wahał się ani sekundy. Jednym susem dopadł do szczeliny, runął na

śnieg i wyciągnął obie ręce. Renata krzyknęła, ale nawet nie starał się zrozumieć, o co jej
chodzi W ostatniej chwili zdołał chwycić dziewczynę za przegub. Napiął mięśnie i próbował
wywindować ją w górę. Niemal w tym samym momencie, usłyszał złowrogi trzask i kolejna
bryła śniegu zaczęła toczyć się w dół. Morzyńska znowu krzyknęła i ciągnąc za sobą Jonatha-
na zjechała pół metra niżej.

Pociemniało mu przed oczyma, ale nie puścił Renaty
Sytuacja wyglądała niemal beznadziejnie. Sam dobrze nie wiedział, jakim cudem trzy-

ma się jeszcze brzegu przepaści, jak to się stało, że dotychczas nie runęli, że w dalszym ciągu
wiszą nad urwiskiem.

— Poszukaj nogami oparcia! — wychrypiał wreszcie, choć z trudem łapał oddech. —

Pospiesz się, na co czekasz?

— Nie mogę!
— Wolisz skręcić kark?!
Poskutkowało. Bujnęła się kilka razy, omal nie ściągnęła go przy tym do rozpadliny, ale

którąś nogą musiała w końcu trafić na wystający kamień albo kawałek lodu, bo Dembinsky

background image

poczuł, że z wolna odzyskuje czucie w zdrętwiałej ręce. Teraz on spróbował poprawić nieco
swoją pozycję. Centymetr po centymetrze przesuwał lewą nogę, wreszcie trafił kolanem na
coś twardego. I kolej na prawą nogę Kilka delikatnych ruchów i ona też znalazła solidniejsze
oparcie. Dembinsky odetchnął z ulgą, chociaż najgorsze miał jeszcze przed sobą. Starał się
nie myśleć, co stanie się z Renatą, jeśli on zawiedzie. Znów przystąpił do działania. Lewą
ręką namacał dający się uchwycić lodowy występ i napiął mięśnie do granic wytrzymałości.
Gwałtownie szarpnął się ku górze, zaklął z wysiłku, ale chwilę później Morzyńska była już
pół metra wyżej.

— Żyjemy! — wystękał nie bez satysfakcji. — Złap mnie za szyję i spróbuj się pod-

ciągnąć.

Nawet nie przypuszczał, że jest tak wysportowana. Teraz, kiedy minął paraliżujący ją

strach, błyskawicznie spełniła polecenie. Naprężył kark, a wolną ręką chwycił dziewczynę
pod pachę. Jeszcze chwila i oboje siedzieli na śniegu kilka metrów od rozpadliny.

— Gdyby nie ty, byłoby po mnie — szepnęła z wdzięcznością.
— Nie zapominaj, dzięki komu znalazłaś się na tym stoku.
— W końcu nie jestem małą dziewczynką. Nikt mi nie kazał leźć za tobą.
— Wtedy w Warszawie też nikt ci nie kazał brać mnie do wozu — uciął może odrobinę

zbyt ostro. — Ale szkoda czasu na próżne gadanie. Musimy się pospieszyć, bo w ten sposób
nawet za tydzień nie dojdziemy na Przechybę.



XXIII


— Pan władza znowu do mnie? — Kolejna wizyta Grzelaka niemile zaskoczyła Bła-

szkiewicza. — Przecież ja już wszystko powiedziałem.

— Masz na myśli te twoje bajeczki dla grzecznych dzieci? — Kapitan bezceremonialnie

odsunął stojącego w progu chłopaka i wszedł do mieszkania. — Zresztą uprzedzałem cię, że
przy najbliższej okazji porozmawiamy poważnie.

W pokoju nikt jeszcze nie posprzątał po wtorkowej, suto zakrapianej zabawie. Na po-

dłodze walały się puste butelki po wódce i piwie, jakiś zapomniany przez którąś z dziewczyn
stanik zwisał żałośnie z lampy, a w kącie leżało połamane krzesło.

Oficer usiadł na brzegu rozłożonej wersalki i zapalił papierosa.
— Zastanawiam się, czy kilka dni na państwowym wikcie nie skłoniłoby ciebie do

prawdomówności — rzucił ostro.

— Co też pan, panie władzo! — Błaszkiewicz wystraszył się nie na żarty. — Przecież ja

jestem czysty.

— Dla takich jak ty paragraf zawsze się znajdzie.
— Czemu ma pan do mnie pretensję?
— Bo nie chcesz żyć ze mną w zgodzie
— To jakieś nieporozumienie! Bóg mi świadkiem, że ja wszystko dla pana władzy...

Niech mi pan wierzy.

— W takim razie powiedz, gdzie mógłbym znaleźć Wojtka Jaworskiego?
— Jaworskiego? — Błaszkiewicz był zaskoczony.
— Tylko nie mów, że nie wiesz, o kogo chodzi! — Kapitan ostrzegawczo zmarszczył

brwi — Facet mieszka trzy przecznice dalej i podobnie jak ty ma porządnie zamazaną hipo-
tekę.

— Znam go trochę. — Roman potwierdził ostrożnie.

background image

— W chałupie go nie ma od poniedziałku.
— Pewno zamelinował się u któregoś z kolesiów.
— U którego?
— Ba, żebym to ja wiedział.
— Cóż, zobaczymy, czy przez dwie doby nie zmienisz zdania. — Grzelak wstał. —

Zabierz ciepłe gacie, sweter i szczoteczkę do zębów. O resztę zadba już profos.

— Pan chce mnie zamknąć? — Błaszkiewicz aż podskoczył. — Pan chyba żartuje!
— Jeszcze nigdy nie byłem tak poważny. Zbieraj się, bo szkoda czasu.
Roman pobladł i patrzył na oficera z niekłamanym przerażeniem. Przez chwilę szukał

jeszcze jakiegoś wykrętu, musiał jednak zrozumieć, że na nic się to nie zda, bo w końcu
zrezygnowany opuści, głowę.

— Powiem panu — wyszeptał. — Wojtek jest u Antka Wacławka. Musi pan pojechać

na Ursynów, na ulicę Cynamonową.

Obie windy były popsute i kapitan chcąc nie chcąc musiał wdrapać się na siódme piętro

piechotą. Z mieszkania Wacławka dobiegały skoczne dźwięki jakiejś nadawanej przez radio
piosenki. Grzelak nacisnął dzwonek i przezornie usunął się sprzed wizjera. Chwilę później za
drzwiami zaszurały czyjeś kroki

— Kto tam? — W zapijaczonym, ochrypłym głosie zabrzmiała nuta nieufności
— Gazownia! Sprawdzamy rury w całym pionie.
— Po jaką cholerę?
— Podobno gdzieś tutaj gaz się ulatnia.
Widać tłumaczenie trafiło tamtemu do przekonania, bo metalicznie szczęknęła zasuwa.

Jeszcze moment i drzwi stanęły otworem. W progu pojawił się barczysty blondyn, którego
kapitan spotkał na klatce schodowej kamienicy przy Wileńskiej. Spojrzał na oficera i nagle
twarz jego stężała. W pierwszym odruchu chciał zatrzasnąć drzwi przed nosem Grzelaka, ten
okazał się jednak szybszy. Błyskawicznie wsunął but między drzwi a futrynę i chwycił Jawor-
skiego za przegub lewej ręki. Chłopak szarpnął się, próbując odepchnąć kapitana, ale jego
wysiłek był daremny.

— I tak panu nie powiem, gdzie są fanty — warknął z nienawiścią. — Nie po to przez

dwa miesiące szykowaliśmy ten skok, żeby teraz nic z tego nie mieć.

Oficer omal nie zaklął. Oto kolejny trop okazał się niewypałem. Tyle trudu poszło na

marne, tyle czasu stracił, by trafić na pospolitego włamywacza.

— Twój wspólnik już siedzi. — Z zawodowego nawyku zdecydował się na blef. —

Jeśli nie ty, to on wszystko powie.

— Drapnęliście Mirka Dziaduchę? — Jaworski, o dziwo, uwierzył — Ale on jest

twardy, pary z gęby nie puści.

— Zobaczymy. — Grzelak zatrzasnął kajdanki na przegubach zatrzymanego. — Trochę

posiedzicie, pogadają z wami koledzy z milicji i na pewno będziecie rozsądniejsi

— Dobrze! — Jaworskiemu zaświtała nagle jakaś myśl. — Powiem panu, gdzie scho-

waliśmy błyskotki.

— To nawet rozsądny pomysł.
— Ale nie za darmo.
— Uważaj, bo ja nie lubię targów.
— To będzie uczciwy interes: informacja za informację.
— Co chciałbyś wiedzieć?
— Kto mnie przypucował?
— Wtedy i ty sypniesz jego?
— Jasne.
— Umowa stoi! — Kapitan jakoś nie miał wyrzutów sumienia. — Gdzie schowaliście

background image

łup?

— W piwnicy tego domu, w którym mieszka Błaszkiewicz. Pojadę z panem i pokażę...

O, jasna cholera! — Wojtek nagle stuknął się w czoło. — Co za dureń ze mnie! Przecież
wcale nie musiałem pana pytać o kapusia. Tylko trzy osoby wiedziały, że zamelinuję się u
Wacławka. Sam Antek nie ściągnąłby sobie pana na głowę, zostają więc tylko Błaszkiewicz i
Filipkowski.

— Zupełnie dobrze to wymyśliłeś.
— Który z nich?
— Roman.
— A to bydlę! — Jaworski zgrzytnął zębami. — Policzę się z nim, kiedy wyjdę z pudła.
— Po co czekać tyle czasu? Lepiej od razu powiedz, co Błaszkiewicz ma na sumieniu.
— Przecież za drobne szwindelki i handel walutą nie posadzi go pan za kratki... Chyba

że go pan zapyta o tego faceta, którego razem z Filipkowskim i Kwiczołkiem chcieli załatwić
w nocy z poniedziałku na wtorek na Krynicznej.



XXIV


— Nareszcie jesteśmy na miejscu. — Morzyńska odetchnęła pełną piersią ostrym,

rześkim powietrzem. — Spójrz, co za widok! To Pieniny, to Gorce, a na horyzoncie Tatry.

— Warto było się napocić, żeby to zobaczyć — przyznał Dembinsky. — Nawet nie

myślałem, że tutaj tak pięknie.

— Ale wracamy szlakiem — zastrzegła. — Za skarby świata nie przejdę drugi raz

tamtym stokiem.

— Zgoda. I tak cud, że żadne z nas nie skręciłoś tam kajaku.
Roześmieli się beztrosko Renata objęła Jonathana za szyję i lekko pocałowała w poli-

czek.

— Chodźmy teraz do schroniska — poprosiła. — Oddałabym pół życia za szklankę

gorącej herbaty.

W dużej, czystej, choć mrocznej sali nie było nikogo. Zdjęli kurtki i mieli właśnie u-

siąść na jednej z ław przy długim, zbitym z ledwo oheblowanych desek stole, kiedy detektyw
spostrzegł, że drzwi do pokoju recepcji są uchylone. Bez namysłu wszedł do środka. Również
i tam nie było żywego ducha, za to na blacie cokolwiek zdezelowanego biurka leżała księga
meldunkowa. Dembinsky nie miał nawet cienia skrupułów. Przysunął księgę i zaczął przeglą-
dać ostatnie wpisy. Nagle drgnął. Dokładnie przed tygodniem noc z soboty na niedzielę spę-
dził w schronisku Wojciech Drawski.

Za plecami Jonathana cicho skrzypnęły drzwi. Odsunął się od biurka i uśmiechnął do

tęgiej, postawnej blondyny.

— Już myślałem, że wszystkich stąd wywiało — zażartował. — Czy moglibyśmy

otrzymać dwie szklanki herbaty i coś do jedzenia?

— Bufet jest po drugiej stronie sali. — Informacja zabrzmiała średnio uprzejmie. — Z

herbatą nie będzie problemu, a do jedzenia możemy zaproponować bigos albo fasolkę po
bretońsku.

— Bardzo pani dziękuję. — Detektyw uśmiechnął się czarująco. — Przyśle nam pani

dwie porcje fasolki i tę herbatę, czy mam iść sam do bufetu?

— W drodze wyjątku obsłużę pana.
— Serdeczne dzięki. Szanowna pani jest zapewne właścicielką schroniska?

background image

— Schronisko należy do „Peteteku”, a kierownikiem jest tutaj mój mąż. — Ostatnie lo-

dy zostały przełamane. — Pan do nas na dłużej, czy tylko odpocząć przed dalszą wędrówką?

— Za godzinę wracam do Rytra.
— Szkoda. Nigdzie człowiek tak nie odpocznie jak w schronisku, a akurat mamy wolne

miejsca.

Dembinsky przesłał jeszcze jeden uśmiech postawnej blondynce i wrócił na salę.
— Gdzie mi zginąłeś? — Morzyńska filuternie pogroziła mu palcem. — Ładnie to tak

zostawiać dziewczynę?

— Mało brakowało, a załatwiłbym tu nocleg.
— Chyba sobie nie wyobrażasz, jaki w Perle podnieśliby alarm.
— Nie w tym rzecz. — Jonathan smutno pokręcił głową. — Przecież już ci mówiłem,

że muszę wracać do Warszawy.

— Nie mógłbyś zostać jeszcze kilka dni?
— Rada by dusza do raju, ale business is business. — Bezradnym gestem rozłożył ręce.

— Pieniądze same się nie zarobią...

— Trudno — pociągnęła nosem.
— Może się jeszcze spotkamy.
— Kto wie, czy za dzień lub dwa ja też nie wrócę -— oświadczyła trochę nieoczekiwa-

nie. — Ale co z tą herbatą? — zmieniła temat.

Detektyw podniósł się z ławy i miał właśnie zamiar iść z interwencją do bufetu, kiedy

na drewnianym ganku schroniska ciężko zadudniły czyjeś kroki. Moment później w progu
sali pojawili się Wrzosek z Jodeckim.



XXV


— Obywatel kapitan życzył sobie, żeby z samego rana doprowadzić Romana Błaszkie-

wicza? — Rosły funkcjonariusz zdecydowanym ruchem popchnął na środek pokoju zatrzy-
manego. — Szykować miejsce w areszcie, czy on tylko na przesłuchanie?

— Myślę, że będzie musiał u nas zostać. — Grzelak wstał zza swego biurka. — Ma to i

owo na sumieniu, a na domiar złego lubi bawić się w ciuciubabkę.

— Tak jest! — Doprowadzający służbiście stuknął obcasami — Odmeldowuję się!
Oficer odczekał, aż tamten zamknie za sobą drzwi, okrążył biurko i stanął przed Bła-

szkiewiczem

— Mówiłem, uprzedzałem — zaczął suchym, urzędowym tonem. — Nawet dziecko by

zrozumiało, ale do was nic nie dotarło.

— To chyba jakaś pomyłka. — Roman bezradnie rozejrzał się na boki. — Jak mamę

kocham!

— Twierdziliście, że ostatni raz widzieliście Kwiczołka na kilka dni przed jego śmie-

rcią, a to nieprawda.

— Ależ panie władzo...
— Odświeżyć wam pamięć?! — kapitan podniósł głos. — Co robiliście w nocy z ponie-

działku na wtorek?

— Grałem w pokera z Filipkowskim i Januszkiewiczem.
— Gdzie?
— U Albina.
— To też obok Kwiczołka?

background image

— Na to wychodzi.
— Długo graliście w tego pokera?
— Do samego rana.
— I przez cały czas nie opuszczaliście mieszkania?
— Najświętsze słowo honoru.
— Oj, Błaszkiewicz, Błaszkiewicz! — Oficer z politowaniem pokiwał głową. — Kła-

miecie, aż się kurzy. Myślicie, że ja me wiem o tym facecie, którego chcieliście załatwić na
Krynicznej?

Cios okazał się nadspodziewanie celny. Roman zaniemówił z wrażenia i przez dłuższą

chwilę spoglądał na Grzelaka z rozdziawioną ze zdumienia gębą. Cofnął się pod ścianę, ale
oficer nieubłaganie postąpił za nim.

— Więc jak — rzucił ostro — Powiecie wreszcie prawdę?!
— Ma pan rację — wystękał łamiącym się głosem. — Była rozróba.
— Kwiczołek również brał w niej udział?
— To wszystko przez niego!
— Słucham.
— Graliśmy w pokera, kiedy wpadł do nas jak bomba i powiedział, że trzeba popędzić

kota jednemu frajerowi. Ja nie lubię mordobicia, ale Januszek obiecał po połówce na łebka,
więc poszedłem.

— Ten człowiek czekał na was na ulicy?
— Co też pan, panie władzo! — Błaszkiewicz nie mógł powstrzymać się od uśmiechu.

— On siedział w willi Daleckiego..

— Był tam z wizytą?
— Pod nieobecność właściciela.
— Włamał się?
— Właśnie.
— Teraz rozumiem. Kwiczołek postanowił bronić mienia dawnego przyjaciela, a że nie

chciał mieszać w to milicji, postanowił załatwić sprawą przy pomocy kolegów.

— Dalej pan nic nie kapuje. Januszek sam się szykował na willę Daleckiego, a tamten

gość po prostu wlazł mu w paradę.

— Jesteś tego pewien?
— Przecież bym nie mówił.
— I co było dalej?
— Okazało się, że z tego gościa wcale nie taki frajer. Musiał wyczuć pismo nosem, bo

nic z chałupy nie wyniósł. Na rogu Krynicznej i Zwycięzców skoczyliśmy na niego, a on jak
się nie odwinie! — Roman nawet teraz nie potrafił ukryć podziwu. — Kwiczołka jednym
kopem położył, a i mnie trochę przytkało, kiedy oberwałem.

— Przylał wam?
— Koniec końców i tak byśmy go załatwili, bo w pojedynkę czterem nie poradzi, ale

facet prysnął. Miał zresztą fart. Ganialiśmy się aż do Francuskiej, a tam zgarnęła go do malu-
cha jakaś lalunia. Przyłożyła gaz do dechy i tyle ich widzieliśmy.

— Może to była jego wspólniczka?
— Cholera wie. Podobno Januszek przyuważył wcześniej tego malucha, ale może mu

się przywidziało

— Człowieku! Nie mogłeś powiedzieć mi tego wszystkiego w środę?!
— Żeby mi pan zrobił kolegium za rozróbę?
— Co tam jakaś nocna bijatyka! — zdenerwował się oficer. — W tej sprawie są już trzy

trupy!

— Jezus, Maria! — Roman aż pobladł z wrażenia. — Nie miałem pojęcia... Przecież

wszyscy wiedzą, że brzydzę się mokrą robotą. Nigdy nie przyłożyłbym ręki do czegoś takie-

background image

go!

— Co Kwiczołek zamierzał ukraść z willi Daleckiego? — Kapitan nie zwracał uwagi na

żarliwe zapewnienia Błaszkiewicza.

— Nie wiem. Januszek nikomu nie puścił pary z gęby.
— Ale musiało to być coś cennego?
— Pewno tak.
— Czy właśnie w związku z tym włamaniem wyjeżdżał do Rytra?
— To Januszek był w Rytrze? — zdziwił się Roman. — Do mnie mówił, że ma zamiar

wpaść do Radomia, do ciotki. Nie wspominał o żadnym Rytrze.

Grzelak parkował właśnie na Krynicznej, kiedy spostrzegł wychodzącego z willi Dale-

ckiego. Bez namysłu nacisnął klakson. Alfred zatrzymał się przy furtce i zaczekał, aż kapitan
wysiądzie z wozu.

— Co słychać? — powitał oficera. — Jak pańskie śledztwo?
— Posuwa się zgodnie z planem — odparł wymijająco. — Prawdę powiedziawszy, tym

razem przyjechałem do pana w innej sprawie.

— Mianowicie?
— Doszły mnie słuchy, że tydzień temu, w nocy z poniedziałku na wtorek, dokonano

do pana włamania.

— Co takiego? — Dalecki popatrzył na Grzelaka z niebotycznym zdumieniem. —

Włamanie? Do mojej willi?! Pan chyba żartuje, panie kapitanie!

— Czyżby pan nic nie zauważył?
— Zamki w drzwiach są w porządku, szyb w oknach nikt nie powybijał, a co najwa-

żniejsze nic z domu nie zginęło.

— Przepraszam za pytanie, ale gdzie spędził pan noc z poniedziałku na wtorek?
— Byłem u przyjaciółki. Życzy pan sobie jej nazwisko?
— Jeśli nie miałby pan nic przeciwko temu...
— W końcu to żadna tajemnica, zwłaszcza że pewno wkrótce się pobierzemy. Nocowa-

łem u Danuty Wierzbickiej.

— O której wrócił pan do domu?
— Koło siódmej rano. Przebrałem się i pojechałem do redakcji.
— Pan współpracuje na stałe z jakimś konkretnym pismem?
— Bardziej mi odpowiada rola wolnego strzelca. Ale w poniedziałek byłem w redakcji

„Rzeczywistości”, jeśli to pana interesuje.

— Wróćmy do sprawy włamania. — Grzelak nie myślał kapitulować. — Mam świa-

dków, którzy twierdzą, że ktoś wchodził do pańskiej willi.

— Musiało im się pomylić.
— Nie sądzę. Zresztą to łatwo sprawdzić. Wystarczy, jeśli jeden z naszych specjalistów

obejrzy zamki. Fachowiec bez trudu pozna, czy zamek otwierano normalnym kluczem, czy
wytrychem.

— Nawet po tygodniu? — W oczach Daleckiego pojawiło się powątpiewanie.
— Upływ czasu ma niewielkie znaczenie.
— Ale czy opłaca się skórka za wyprawkę? Już panu mówiłem, że nic nie zginęło.
— Wtedy złodziej nic nie ukradł, jednak następnym razem może pan nie mieć tyle

szczęścia.

— Czy ja już nigdy nie zaznam spokoju we własnym domu?! — W głosie Daleckiego

zabrzmiało rozdrażnienie. — Najpierw Poniszyński ze Sładkowskim wypytywali mnie o jakiś
depozyt, który rzekomo jeden ze znajomych mego zmarłego wuja miał zostawić mu na prze-
chowanie, teraz pan raczy mnie opowieścią o dziwnym włamywaczu, który niczego nie kra-
dnie. Wybaczy pan, ale to nie jest zabawne!

background image

— Niech się pan nie denerwuje. Życie pełne jest niemiłych zdarzeń i niespodzianek.

Nie należy brać sobie wszystkiego do serca.

— Łatwo panu powiedzieć.
— A z czysto zawodowej ciekawości, o jaki depozyt chodziło mecenasowi i temu dru-

giemu panu?

— Diabli ich wiedzą. Opowiadali o niewielkim pakuneczku z bardzo cenną zawarto-

ścią. Ja nigdy nic takiego u wuja nie widziałem. Nie słyszałem też, żeby przyjmował od kogoś
jakieś depozyty. Ale dla świętego spokoju pozwoliłem tamtym rozejrzeć się po willi. Oczywi-
ście niczego nie znaleźli i w końcu dali mi spokój.

— O czyją to własność się upominali?
— Podobno facet wyjechał na stałe za granicę. Chyba wymieniali jakieś nazwisko,

jednak ja go nie pamiętam.

— Mniejsza o to. — Grzelak zbagatelizował sprawę. — A wracając do pańskich

zamków, gdyby mimo wszystko pan się zgodził...

— Widzę, że nie da mi pan spokoju — westchnął Dalecki. — Niech już będzie — ustą-

pił z nie ukrywaną niechęcią. — Jutro koło południa mogą przyjść ci pańscy eksperci. Tylko
żeby mi nie nabałaganili i wynieśli się przed wieczorem.

— Gwarantuję, że błyskawicznie zrobią swoje i nie przysporzą panu żadnych kłopotów.
— Jesteśmy więc umówieni.
— Aha, jeszcze jedno — przypomniał sobie kapitan. — Tak dla porządku: czy w nie-

dzielę wyjeżdżał pan z Warszawy?

— Przecież już panu wspominałem, że zabrali mi prawo jazdy i nie mogę korzystać z

wozu. — W głosie Daleckiego ponownie zabrzmiało zniecierpliwienie. — Przez cały dzień
włóczyłem się po mieście. Najpierw sam, potem w towarzystwie Danusi Wierzbickiej. A jeśli
świadectwo narzeczonej panu nie wystarcza, proszę jeszcze zapytać przyjaciółkę mego zma-
rłego wuja, Annę Waligórską. Traf chciał, ze spotkaliśmy się w „Hortexie”.



XXVI


Dembinsky otworzył oczy i przez kilkanaście sekund niezbyt przytomnie rozglądał się

po pokoju. Był niemal pewien, że zbudził go jakiś hałas, nie mógł sobie jednak uświadomić,
co usłyszał przez sen tuż przed ocknięciem. Zerknął na miejsce obok siebie. Było puste.
Podniósł się na łokciu i niemal w tym samym momencie dobiegł go z kuchni brzęk szklanek,
a chwilę później wkroczyła do pokoju Waligórska z gorącą herbatą.

— Wstawaj, śpiochu! — rzuciła wesoło. — Dawno minęło południe.
— Dobrze ci mówić — ziewnął nie zasłaniając ust. — Spałaś przez całą drogę z Rytra

do Warszawy, a ja musiałem siedzieć za kółkiem.

— Nikt ci przecież nie kazał jechać w nocy, a i na tę Przechybę nie wiadomo po co cię

wczoraj zaniosło. W dodatku gdyby nie mój zdecydowany sprzeciw, zamiast do domu za-
wiózłbyś mnie do jakiejś zimnej, opuszczonej daczy w Zegrzynku.

— Nie do jakiejś, tylko do twojej.
— O przepraszam! — Aż poczerwieniała z nagłej irytacji. — Tę daczę Tomasz zapisał

mi w testamencie, ale stary hochsztapler Poniszyński za psie pieniądze wyłudził ją ode mnie
dla Drawskiego.

— Coś podobnego! A pan Wojciech wcale się nie przyznał, że dacza należy do niego.
— Tacy już oni są.

background image

— Nastawiłaś budzik? — Wrócił do nurtujących go po przebudzeniu wątpliwości.
— Skądże! — zaprzeczyła, zrozumiawszy, o co chodzi Jonathanowi, — To był telefon.
— Kto dzwonił?
— Jakiś facet pomylił numer.
Wypili herbatę, potem Jonathan poszedł do łazienki. Pod zimnym prysznicem senność i

uczucie znużenia zniknęły bez śladu Pół godziny później ogolony i pełen optymizmu wyszedł
na miasto. Na pierwszy ogień postanowił wziąć Drawskiego.

Tym ranem nie miał już kłopotów z odnalezieniem świeżo wyremontowanego bliźniaka

z pretensjonalnym srebrnym świerkiem przy wejściu. Obawiał się tylko, czy zastanie gospo-
darza na miejscu, szczęśliwym jednak trafem Drawski parkował właśnie przed domem swoją
skodę. Spostrzegłszy nieoczekiwanego gościa uśmiechnął się na powitanie.

— Tak szybko wrócił pan z Rytra? — zawołał z daleka. — Nawet urocze towarzystwo

nie skłoniło pana do dłuższego pozostania na łonie natury?

— Zapomina pan, że nie przyjechałem do Polski na wakacje.
— Niby prawda
— Może wejdziemy do środka?
— Ależ oczywiście, bardzo proszę.
Chwilę później znaleźli się w znanym już Jonathanowi nowocześnie urządzonym poko-

ju. Detektyw usiadł w wygodnym fotelu i odruchowo sięgnął po kostkę gumy do żucia, kiedy
jednak gospodarz nalał dwie szklaneczki whisky, schował paczuszkę do kieszeni.

— Sądząc z pańskiej miny, ma pan mi coś ważnego do zakomunikowania — zagadnął

Drawski.

— I owszem — chłodno potwierdził Dembinsky. — W Rytrze dowiedziałem się wielu

ciekawych rzeczy.

— W końcu po to pan tam pojechał.
— Na samym wstępie natknąłem się na dwa trupy.
— O Boże!
— A wkrótce potem ustaliłem, że w czasie kiedy zamordowano tych ludzi, szanowny

pan przebywał w okolicy. To chyba wymaga wyjaśnień?

— Pan mnie podejrzewa? — Drawski pobladł i z drżącej ręki omal nie wypadła mu

szklaneczka. — Przecież to absurdalne!

— Nie zaprzeczy pan, że w nocy z soboty na niedzielę przebywał pan w schronisku na

Przechybie?

— Byłem na wczasach w Szczawnicy. Ostatniego dnia po prostu wybrałem się na

wycieczkę w góry. Traf chciał, że popsuła się pogoda i musiałem zanocować w schronisku. W
niedzielę zszedłem do Szczawnicy, spakowałem manatki i wróciłem do Warszawy.

— Równie dobrze mógł pan zejść do Rytra.
— Niby po co?
— Po szmaragdowy krucyfiks.
— Cóż za pomysł1 — wychrypiał gospodarz. — Pan chyba żartuje?!
— Mówię serio.
— To jakieś insynuacje! — Drawski stracił panowanie nad swoim głosem. — Ja sobie

wypraszam!

— Twierdzi pan, że to moje insynuacje? — Jonathan chwycił gospodarza za klapy

marynarki i przyciągnął do siebie. — A dlaczego nie powiedział mi pan o swoim wojażu
podczas naszej pierwszej rozmowy?!

— Przecież pan nie pytał. W ogóle nie poruszaliśmy tego tematu.
— A skąd to nagłe zainteresowanie Przechybą? Wszyscy dobrze wiedzieliście, że kru-

cyfiks został ukryty w Rytrze. I pan postanowił zdobyć go dla siebie. Ja nie wierzę w przy-
padki, szanowny panie!

background image

— Jak pan śmie?!
— Rachunek jest prosty. — Detektyw spojrzał twardo na Drawskiego. — Krucyfiks

zniknął, a na jego miejsca zostały dwa trupy.

Gospodarz chciał znowu zaprzeczyć, ale dostrzegłszy złowróżbne błyski w oczach

Jonathana aż skulił się z przerażenia. Przez kilka sekund nie mógł wypowiedzieć słowa, w
końcu z rezygnacją skinął głową.

— Ma pan rację, choć niezupełnie — wyszeptał łamiącym się głosem. — Do tej

Szczawnicy faktycznie pojechałem szukać krucyfiksu.

— Trzeba tak było od razu. — Jonathan był ciągle opanowany. — Niech pan opowiada.
— Kiedy Sładkowski, Poniszyński, a później i Dalecki zaczęli poszukiwania, przyszło

mi do głowy, że ja również mógłbym rozejrzeć się za krucyfiksem. Ot, chociażby dla nagro-
dy. Wiedziałem, że brat często jeździł w Nowosądeckie. Szukali tam inni, wybrałem się i ja
latem ubiegłego roku do Żegiestowa. Wtedy nie wpadłem na żaden trop, ale pod koniec sty-
cznia Dalecki wygadał się po pijanemu, że krzyż jest u kogoś w Szczawnicy.

— Wymienił jakieś nazwisko albo adres?
— Oczywiście, że nie, ale mnie wystarczyło to, co usłyszałem. Wziąłem urlop i poje-

chałem na dwa tygodnie do Szczawnicy. Zamiast chodzić w góry, przesiadywałem w knajpie
i przepytywałem ludzi, aż w końcu dowiedziałem się, gdzie brat wynajmował kwaterę.

— Odwiedził pan gospodarza?
— Jasne.
— I co panu powiedział?
— Nic. To był, niestety, fałszywy trop.
— A po co poszedł pan na Przechybę?
— Już panu mówiłem. Ostatniego dnia postanowiłem zobaczyć góry z bliska. To nie

była mądra decyzja. Nie miałem zaprawy i ledwo dowlokłem się do schroniska. Tego samego
dnia nie miałem już siły wracać.

Na Saską Kępę detektyw jechał wyjątkowo powoli. Nie ulegało wątpliwości, że powi-

nien porozmawiać ze Sładkowskim i Daleckim, nie mógł jednak się zdecydować, jaką obrać
taktykę. Teraz już wiedział, że w tej grze bierze udział kilka osób i każda z nich stara się
zdobyć krucyfiks dla siebie.

Dembinsky dojeżdżał właśnie Zwycięzców do Krynicznej, kiedy nagle na chodniku

mignęła mu znajoma sylwetka. Nie miał pewności, ale nie miał też czasu do namysłu. Ostro
przyhamował i nie zamykając wozu wyskoczył na ulicę. Na szczęście barczysty szatyn w
ortalionowej kurtce nie zorientował się jeszcze w czym rzecz. Dopiero gdy Jonathana dzieliło
od niego nie więcej niż kilka kroków, również i Filipkowski poznał detektywa. W panicznym
strachu rzucił się w bramę mijanej właśnie kamienicy, na ucieczkę było już jednak za późno.

Na klatkę schodową wpadli niemal jednocześnie. Albin odwrócił się, żeby zatrzasnąć

drzwi przed nosem Jonathana, ale ten był szybszy. Chwycił chłopaka za bary i trzymał jak w
kleszczach.

— Teraz pogadamy spokojnie — wysapał.
— Jezus, Maria! — wymamrotał Albin. — Czego ode mnie chcesz?
— A ty czego chciałeś? Dlaczego wtedy rzuciliście się na mnie?
— Kwiczołek kazał.
— Kto taki?
— Facet mieszkał w tej samej co ja kamienicy, tyle że piętro wyżej.
— Już się wyniósł?
— To ty nie wiesz? — Albin popatrzył ze zdziwieniem na detektywa. — Na drugi dzień

po tamtej rozróbie wpadł pod pociąg.

— Takie buty! — Dembinsky aż zagwizdał. — Innymi słowy trup ścieli się gęsto!

background image

— Nie rozumiem?
— Nie musisz. Powiedz mi lepiej, jakie żale miał do mnie ten Kwiczołek?
— Włamałeś się do willi Daleckiego.
— Nie wiedziałem, że trzeba było poprosić o pozwolenie — zakpił Jonathan.
— Jesteś tu obcy i wlazłeś Januszkowi w paradę.
— Jakoś to przeboleję. — Detektyw lekceważąco wzruszył ramionami — No, na mnie

już czas — skierował się do wyjścia. — A tobie radzę, żebyś zapomniał o mnie i naszej
dzisiejszej rozmowie.

— Ja mogę zapomnieć, ale gliny tu węszą. — Filipkowski odzyskał już pewność siebie.

— Zgarnęli Błaszkiewicza, a i mnie przepytywali.

— Mówi się trudno. — Dembinsky przyjął tę wiadomość spokojnie — A ty na przy-

szłość nie pchaj się. gdzie cię nie proszą.

Jonathan wrócił do wozu i odruchowo włożył do ust gumę do żucia. Przez moment

zastanawiał się, czy warto uruchamiać silnik, by przejechać niespełna dwieście metrów, osta-
tecznie jednak stwierdził, że lepiej mieć samochód pod ręką.

Chwilę później zatrzymał się przed willą Daleckiego. Wysiadł i nacisnął dzwonek przy

furtce. Odczekał dobrą minutę, ponownie zadzwonił, ale nikt mu nie otworzył. Widocznie
gospodarza nie było w domu. Detektywa aż korciło żeby zajrzeć do środka, o tej porze jednak
wolał nie ryzykować.

Dla odmiany Sładkowski otworzył Jonathanowi niemal natychmiast. Mieszkanie na pie-

rwszym piętrze jednego z domów przy ulicy Francuskiej wyglądało przestronnie i dostatnio.
Stylowe meble, puszyste dywany i obrazy w szerokich, złoconych ramach może nie były zbyt
szczęśliwie dobrane i w zestawieniu z kilkoma dubeltówkami i trofeami myśliwskimi spra-
wiały wrażenie wystawy sklepowej, świadczyły jednak niedwuznacznie o zamożności właści-
ciela.

Gospodarz zaprowadził detektywa do pokoju spełniającego rolę saloniku i wskazał mu

miejsce w obitym skórą fotelu.

— Napije się pan herbaty lub kawy? — spytał. — Żona wróci dopiero późnym wieczo-

rem, po zamknięciu naszego pawilonu, ale przecież możemy obsłużyć się sami.

— Dziękuję. — Dembinsky odmówił. — Wpadłem tylko na chwilę.
— W takim razie proponuję odrobinę alkoholu.
— Jestem wozem.
— Czyżby wrócił pan ze swoich górskich wojaży jako całkowity abstynent? —

zażartował Sładkowski. — A propos, czy ma pan jakieś wieści o zaginionym krucyfiksie?

— Niestety, niewiele zdołałem ustalić, ale jest w tym i pana zasługa. Byłoby mi

znacznie łatwiej, gdyby pan nie przemilczał swojej niedawnej wizyty w Rytrze — cierpko
zauważył Jonathan. — Nie był pan ze mną szczery, panie Sładkowski.

— Owszem, jeździłem do Rytra, i to nie raz — potwierdził gospodarz. — Zdołałem

nawet dowiedzieć się, że mieszka tam dawny znajomy Tomasza Drawskiego, niejaki Grybu-
cha. Spotkałem się z tym człowiekiem i przeprowadziłem z nim poważną rozmowę. Katego-
rycznie zaprzeczył, by Tomasz przekazywał mu jakikolwiek depozyt, i oświadczył mi, że
nigdy nie słyszał o szmaragdowym krucyfiksie.

— Pan mu uwierzył?
— Nie miałem powodu, żeby nie wierzyć.
— Do Rytra jeździli również Dalecki i Poniszyński, a w pobliżu kręcił się Wojciech

Drawski. Nie powie mi pan chyba, że to jedynie zbieg okoliczności.

— Widać z tego, że każdy z nas szukał krucyfiksu na własną rękę. Jeśli o mnie chodzi,

to zapewniam pana, że uznałem tamten trop za fałszywy i dlatego nie zawracałem nim panu
głowy.

— Trop był dobry. — Detektyw popatrzył Sładkowskiemu w oczy. — Świadczą o tym

background image

dwa trupy: Grybuchy i jeszcze jakiegoś faceta, o którym nigdy przedtem nie słyszałem.

— Grybucha nie żyje? — Policzki gospodarza nabrały bladoszarego zabarwienia.
— Został zamordowany.
— O Boże!
— Słyszał pan o niejakim Kwiczołku? — Dembinsky postanowił iść za ciosem.
— To adorator pani Lucyny Drawskiej — W głosie Sładkowskiego można było wyczuć

pogardliwą nutę. — Nieciekawy typ.

— On także nie żyje. Podobno wpadł pod pociąg. Ja jednak jestem przekonany, że ktoś

mu w tym pomógł...

— Jezus, Maria! — Tego było gospodarzowi za wiele. — Nie powie pan chyba, że tylu

ludzi zginęło z powodu jakiegoś starego krzyża?!

— Ten krzyż wart jest majątek, a dla pieniędzy ludzie są gotowi na wszystko.
— Przerażające!
— Zamiast biadolić, lepiej pomógłby mi pan znaleźć krucyfiks.
— Proszę wybaczyć, ale po tym, co usłyszałem, nie chcę mieć z tą sprawą nic wspólne-

go. — Sładkowski trząsł się ze zdenerwowania. — Pal diabli Paszczyńskiego, pieniądze i
złote krzyże. Ja mam dom, rodzinę i nieźle prosperujący interes. Nie chcę ryzykować. Niech
pan stąd idzie i nie przychodzi do mnie więcej!



XXVII


Szydlik wdrapał się na drugie piętro w miarę nowego bloku i nie sprawdzając nawet w

notatniku numeru mieszkania energicznie zapukał. W środku nikt nie zareagował. Porucznik
odczekał kilka sekund i ponowił pukanie, tym razem dłużej i głośniej, a w końcu bezceremo-
nialnie przyłożył pięścią w drzwi. Poskutkowało. Z mieszkania dobiegły jakieś szmery, a w
chwilę później w progu pojawiła się tęga blondynka w nocnej koszuli i różowym szlafroku.

— Pan władza do mnie? — Zmierzyła Szydlika niespokojnym spojrzeniem. — O co

chodzi?

— O twego amanta. — Porucznik nie czekając na zaproszenie wszedł do środka. —

Znowu narozrabiał.

— To niemożliwe! — zaprzeczyła stanowczo.
— Kiedy ostatni raz widziałaś Jasiukiewicza? — Oficer nie miał czasu na długie

rozmowy, więc od razu przystąpił do rzeczy.

— W piątek.
— Był u ciebie?
— Właśnie.
— A wcześniej?
— Od dwóch tygodni przychodził prawie co dzień.
— To znaczy, że i ubiegłej niedzieli złożył ci wizytę?
— Zgadza się. — Po twarzy Iwony Biedrzyckiej przemknął ledwo dostrzegalny cień.
— O której?
— Nie patrzyłam na zegarek, ale musiało być dobrze przed południem.
— Józek twierdzi, że siedział u ciebie od siódmej rano. — Oficer skłamał bez zająknie-

nia. — Co ty na to?

— A rzeczywiście! — Udała, że sobie przypomina. — Przyszedł jeszcze wcześniej niż

pan dzisiaj.

background image

— Tak bardzo stęsknił się za tobą?
— Nie wierzy pan?
— Łżesz jak najęta, moja mała! — Głos porucznika nagle stwardniał. — Jasiukiewicza

nie było tu ani o siódmej rano, ani w południe.

— Ależ panie władzo...
— Dosyć tej zabawy! — Szydlik zagrzmiał, aż zadźwięczały szyby. — Twój chłopak

zamordował człowieka. Albo powiesz prawdę, albo będziesz oskarżona o współudział!

— Co takiego?! — Biedrzycka cofnęła się z przerażenia. — Józek zabił?! Niemożliwe!
— Nie słyszałaś, że stary Grybucha nie żyje?
— Mamo...
— Zastanówże się, dziewczyno, póki nie jest jeszcze za późno!
— Ale przecież ja nie wiedziałam! — jęknęła z rozpaczą.
— Jasne, że nie wiedziałaś. — Porucznik wyraźnie złagodniał. — Przecież Jasiukiewicz

ci nie powiedział.

— A ubiegłej niedzieli to on przyszedł dopiero późnym wieczorem — wyznała niemal

szeptem. — Było już po filmie w telewizji.

— Zachowywał się jak zwykle?
— Na samym wstępie zbeształ mnie, diabli wiedzą za co, i kazał lecieć po wódkę. — W

słowach Iwony zadźwięczała jeszcze żywa uraza. — Przyniosłam ćwiartkę... To znaczy poży-
czyłam — poprawiła się szybko. — Mnie nalał kieliszek, sam wypił resztę i poszedł spać.

W pokoju Szydlika, w Wojewódzkim Urzędzie Spraw Wewnętrznych, czekali już Jode-

cki i Wrzosek. Obaj wyglądali na zmęczonych po wczorajszej wycieczce w góry, ale dzielnie
nadrabiali minami.

— Jak tam alibi Józka Jasiukiewicza? — zagadnął kapitan.
— Praktycznie nie istnieje! — odparł porucznik. — Na początku dziewczyna próbowała

kręcić, ale szybko zrozumiała, że nie ma to sensu.

— Innymi słowy sprawa jest jasna. Zwłaszcza jeśli dołożymy wyniki ekspertyzy na-

szych biegłych.

— Po co pan wczoraj chodził na tę Przechybę? — Szydlik nie mógł powstrzymać się od

docinka.

— Przyjechać w góry i nie zobaczyć ich z bliska? — Jodecki uśmiechnął się rozbraja-

jąco. — Poza tym dręczyło mnie pytanie, czy drogą kolo spalonej chałupy i starego szałasu
można wejść w lutym na szczyt.

— Teraz to już nie ma żadnego znaczenia.
— Prawdopodobnie.
— Co pan dalej zamierza?
— Przesłuchamy Jasiukiewicza i wracam do Warszawy. Tak jak ten gadający po polsku

Amerykanin...

Kwadrans później profos wprowadził do pokoju zatrzymanego. Dwie noce spędzone w

areszcie wycisnęły na Jasiukiewiczu wyraźne piętno. Potoczył po oficerach przygaszonym
spojrzeniem, usiadł posłusznie na wskazanym krześle i ukrył w dłoniach szare, nie ogolone
policzki.

— Najwyższy już czas, żebyśmy porozmawiali poważnie — zaczął Szydlik.
— Ani przez myśl mi nie przeszło z kogokolwiek żartować — odburknął zatrzymany.

— Powiedziałem całą prawdę, jak na spowiedzi.

— Niezupełnie. Weźmy na przykład wasze alibi z ubiegłej niedzieli.
— Byłem u Iwony — powtórzył Jasiukiewicz uparcie. — Proszę zapytać, ona potwier-

dzi.

— O której przyszliście do jej mieszkania?

background image

— Koło piętnastej, może trochę wcześniej.
— A nie siedem godzin później? — Porucznik próbował spojrzeć w oczy młodemu

człowiekowi. — Właśnie wracam od waszej dziewczyny. Ustaliliśmy wszystko bardzo dokła-
dnie i nie ma mowy o jakichkolwiek wątpliwościach.

— Świnia! — Józek zgrzytną! zębami w bezsilnej złości. — Już ja jej pokażę!
— Nieprędko będziecie mieli okazję.
— Kiedyś przecież wyjdę.
— Kiedyś wyjdziecie — potwierdził Szydlik. — Tylko kiedy.
— Nie macie na mnie nic poważniejszego.
— Czyżby?
Porucznik podszedł do szafy pancernej i wyjął z niej szwedzki nóż sprężynowy z rogo-

wą rękojeścią. Jasiukiewicz podniósł się z miejsca i wziął nóż do ręki. W jednym miejscu, tuż
koło zatrzasku na rękojeści, brakowało niewielkiego kawałka rogowej okleiny.

— Poznajecie?
— Owszem — zatrzymany nie zaprzeczył.
— Sam ci go odebrałem w sobotę w knajpie — przypomniał Wrzosek.
— Zgadza się.
— A czy wiecie, w jaki sposób zginął Grybucha? — wtrącił się Jodecki.
— Został pchnięty nożem — podpowiedział Szydlik. — Waszym nożem! — dorzucił

złowróżbnie. — Pokazać wam wyniki ekspertyzy?

— To niemożliwe! — Wypuszczony przez Jasiukiewicza sprężynowiec potoczył się z

brzękiem po podłodze. — Nieprawda!

— Na ostrzu ujawniono mikroślady krwi tej samej grupy co krew Grybuchy — bezna-

miętnie relacjonował porucznik. — W zaczepie eksperci znaleźli dwumilimetrową nitkę.
Porównali ją z ubraniem denata i orzekli, że pasuje, jak ulał. Myślę, że każdemu sądowi to
wystarczy, żeby skazać was za zabójstwo.

— Jezus, Maria! — Józek w nagłym przypływie rozpaczy chwycił się za głowę. —

Przecież mnie powieszą! A ja go nie zabiłem! Nie zabiłem!

— Oszukaliście nas podczas pierwszego przesłuchania, mieliście motyw, a wasze alibi

okazało się fałszywe. Nikt nie uwierzy w te gołosłowne zaprzeczenia.

— To prawda — jęknął zatrzymany. — Zaniosło mnie do tej palącej się chałupy.

Stałem i patrzyłem Tak jak inni. Nie powiem, nie żałowałem starego, ale żeby zabijać albo
podpalać...

— Co robiliście przedtem? — Jodecki podniósł z podłogi nóż i stanął przy Jasiukiewi-

czu.

— Rano pojechałem do kumpla, do Piwnicznej. Niestety nie zastałem go i wróciłem z

niczym. Potem wybrałem się do Perły i tam los zdarzył jedną wczasowiczkę. Postawiła mi
piwo i poszliśmy na spacer. To wszystko.

— Pamiętacie jej nazwisko?
— Tylko imię. Julita. Nie mieliśmy czasu poznać się bliżej, bo wyjeżdżała wieczornym

pociągiem.

— Tak czy inaczej w dalszym ciągu nie macie alibi — podsumował kapitan. — A z tym

nożem to jeszcze gorsza sprawa.

— Ja go znalazłem
— Kiedy?
— Właśnie tamtej niedzieli.
— W jakich okolicznościach?
— To było wieczorem. Wracałem od pożaru. Na przystanku czekał autobus. Podbie-

głem, żeby się zabrać, ale było cholernie ślisko i tuż przed drzwiami wyryłem nosem w śnieg.
Zwaliłem się do rowu i tam, pod krzakiem, namacałem ten kozik Podniosłem go, a że mi się

background image

spodobał, postanowiłem zabrać do chałupy.

— Kolejna bajeczka dla grzecznych dzieci — stwierdził Jodecki. — No cóż, w końcu to

wasza sprawa. Nie ja będę odpowiadał za zabójstwo



XXVIII


Grzelak skręcił z Rakowieckiej w Opoczyńską i zatrzymał swego fiata tuż za wiśnio-

wym polonezem. Odruchowo spojrzał na numery rejestracyjne tamtego wozu i uśmiechnął się
pod nosem. Właśnie tego poloneza wypożyczył w ubiegłym tygodniu Jonathan Dembinsky.

Kapitan zastanawiał się przez chwilę, czy zaczekać na Amerykanina, czy od razu iść do

mieszkania Waligórskiej. Chciał już wysiadać, kiedy spostrzegł, że z klatki schodowej wybie-
ga wysoki, barczysty blondyn w brązowej, podbitej misiem kurtce. Sympatyczną, choć może
zbyt kościstą twarz ozdobioną bujnym wąsem oficer znał dobrze z fotografii. Był to właśnie
Dembinsky.

Amerykanin nie oglądając się wsiadł do poloneza, uruchomił silnik i odjechał. Teraz

oficer mógł już bez przeszkód przystąpić do realizacji wyznaczonego sobie zadania. Nie
spiesząc się ruszył na trzecie piętro, znalazł właściwe drzwi i energicznie zapukał Chwilę
później w progu pojawiła się niewysoka, zgrabna blondynka. Na przezroczystą nocną koszulę
miała narzucony wzorzysty szlafroczek.

— Pani Anna Waligórska? — upewnił się na wszelki wypadek.
— Tak, a z kim mam przyjemność?
— Kapitan Grzelak.
— O co chodzi?
— Czy mógłbym wejść?
— Proszę. — Zachęcającym gestem otworzyła szerzej drzwi.
Znaleźli się w ładnej, gustownie urządzonej kawalerce. Waligórska bez cienia skrępo-

wania posłała wersalkę i siadła na niej. Kapitanowi wskazała stojący w rogu pokoju wygodny
fotel.

— Słucham pana — rzuciła lekko.
— O ile mi wiadomo, jest pani zaprzyjaźniona z rodziną Drawskich — zaczął oględnie.
— Przez jakiś czas żyłam z Tomaszem Drawskim — odparła wprost.
— Mieszkała pani w jego willi?
— Formalnie od wielu lat zameldowana jestem tutaj, ale faktycznie więcej czasu

spędzałam wtedy na Krynicznej.

— Jak długo trwał pani związek z Drawskim?
— Około dwóch lat.
— Pan Drawski był człowiekiem majętnym
— Niewątpliwie.
— Przepraszam za pytanie, ale czy coś pani zostawił?
— Nic poza dwoma czy trzema pierścionkami, które kupił mi jeszcze za życia — skła-

mała bez zająknienia. — Zresztą wcale nie dbałam o to i nawet przez myśl mi nie przeszło
kłócić się z jego siostrzeńcem o spadek.

— Pan Dalecki również mieszkał w willi?
— Tak, przez cały czas.
— Co mogłaby pani powiedzieć o tym człowieku?
— Udawał wielkiego dziennikarza, a w rzeczywistości był drobnym kombinatorem.

background image

Wszystko, co miał, zawdzięczał Tomaszowi, a jednak oszukał go, kupując dla niego samo-
chód.

— Pani go nie lubiła?
— I dalej nie lubię. Od śmierci Tomasza ani razu nie byłam na Krynicznej.
— Czy mówi coś pani nazwisko Grybucha? — oficer zdecydował się zmienić temat.
— Pierwsze słyszę.
— A Grąbiec albo Kwiczołek?
— O ile dobrze pamiętam, ten drugi przyjaźnił się z Daleckim.
— Znała go pani bliżej?
— Kiedy mieszkałam na Krynicznej, widziałam go kilka razy.
— Tak się dziwnie złożyło, że wymienieni przeze mnie mężczyźni ponieśli ostatnio

śmierć w dość zagadkowych okolicznościach.

— To przykre. — Wiadomość ta najwyraźniej nie zrobiła na Waligórskiej żadnego

wrażenia. — Ale co trzy podejrzane zgony mogą mieć wspólnego z moją skromną osobą?
Mówiąc szczerze, nie bardzo rozumiem, jaki jest cel pańskiej wizyty, panie kapitanie.

— Prowadzę zawiłe śledztwo i stąd moje rozmowy z różnymi osobami, które ewentua-

lnie mogłyby mi pomóc — wyjaśnił enigmatycznie. — Oczywiście wcale nie twierdzę, że od
pani dowiem się czegoś istotnego, ale formalności musi stać się zadość.

— Rozumiem. — Skinęła głową, choć tłumaczenie oficera chyba jej nie przekonało. —

Proszę, niech pan pyta.

— Od śmierci Drawskiego nie związała się pani z nikim na stałe?
— Tak się jakoś złożyło.
— Ostatnio widywano panią w towarzystwie Amerykanina polskiego pochodzenia.

Byliście razem w Rytrze...

— Owszem — przyznała. — Jonathan to przemiły człowiek i wymarzony towarzysz

górskich wycieczek.

— A do tego obcokrajowiec — dodał Grzelak, znacząco zawieszając głos.
— Zapewniam pana, że po polsku mówi równie dobrze jak pan czy ja. — Udała, że nie

pojmuje aluzji.

— Nie wie pani przypadkiem, czym on się zajmuje?
— W Stanach prowadzi jakieś interesy, a tutaj ma zamiar założyć firmę polonijną.
— W jakiej branży?
— Wspominał o lakierach, ale mówiąc prawdę zbytnio mnie to nie interesowało.
— Nawiązał już kontakty z naszą prywatną inicjatywą?
— Najlepiej niech pan jego o to zapyta. — Wzruszyła ramionami z wyraźnym znie-

cierpliwieniem. — Ja z natury nie mieszam się do męskich interesów.

— Tak, oczywiście. — Kapitan nie nalegał. — To chyba zresztą nieistotne.
— Co chciałby pan jeszcze wiedzieć?
— Jeden drobiazg. Czy mogłaby pani powiedzieć, co pani robiła przed tygodniem, w

ubiegłą niedzielę?

— Nic szczególnego. Rano wpadłam do koleżanki, obiad zjadłam w „Odrze”, potem

poszłam do „Hortexu” na ambrozję. Wieczór spędziłam w domu.

— Czy w „Hortexie” nie spotkała pani nikogo znajomego?
— Nie... To znaczy, owszem. — Wyraźnie się zawahała. — Widziałam Daleckiego... A

może był to tylko ktoś do niego podobny? Na wszelki wypadek odwróciłam się i w ogóle nie
patrzyłam w tamtą stronę.

Na Marszałkowskiej, jak zwykle w godzinach szczytu, nie było gdzie zaparkować. Po

kilku nieudanych próbach oficer upchnął wóz na parkingu pod „Kurierem” i piechotą poma-
szerował w kierunku wieżowca, w którym mieszkała Wierzbicka. Na windy przyszło mu cze-

background image

kać dobrych kilka minut, wolał jednak nie ryzykować wspinaczki na ostatnie piętro. Wreszcie
wjechał na górą i nacisnął dzwonek przy drzwiach. Chwilę później zasuwa szczęknęła i w
progu pojawiła się niewysoka, zgrabna brunetka o szczupłej twarzy i cokolwiek wyzywają-
cym makijażu.

— Kogo ja widzę? — zawołała wesoło na widok Grzelaka. — Pan kapitan we własnej

osobie! Służbowo czy prywatnie?

— Prywatnie nie byłoby mnie stać. — Nie mógł się jakoś powstrzymać od uszczypliwe-

go docinka.

— O przepraszam, ja już nie pracuję w „Kaukaskiej” ani w „Kamieniołomach” —

wyjaśniła bez specjalnej urazy. — Teraz mógłby pan pokazać się ze mną w każdym lokalu.
Nawet zupełnie prywatnie.

— Skoro tak, kiedyś chętnie skorzystam z zaproszenia. A na razie mam kilka służbo-

wych pytań.

— Proszę, niech pan wejdzie.
Oficer musiał przyznać, że mieszkanie znanej do niedawna w warszawskim półświatku

córy Koryntu było wyjątkowo przytulne i urządzone z prawdziwym smakiem. Nawet niewą-
tpliwa zamożność właścicielki nie rzucała się zbytnio w oczy.

— Co pana sprowadza w moje skromne progi? — zagadnęła siadając na stylowej

kanapce i zapraszającym gestem wskazując Grzelakowi miejsce tuż obok siebie.

— Słyszałem, że ostatnio pozostaje pani w nader bliskich stosunkach z niejakim Alfre-

dem Daleckim — przystąpił do rzeczy.

— Fredek czuje się niemal moim narzeczonym.
— Czyżby zamierzała pani zmienić stan cywilny?
— Gdyby kandydatem na męża był pan kapitan, nie wahałabym się ani chwili — roze-

śmiała się dźwięcznie. — Ewentualny związek z Daleckim znacznie mniej mnie pociąga.

— Mimo to łączy was spora zażyłość.
— Po prostu pozwalam Fredkowi pokazywać się w moim towarzystwie.
— Często?
— Dwa, czasem trzy razy w tygodniu
— Również w niedziele?
— Między innymi.
— Co robiliście wczoraj?
— Fredek zaprowadził mnie do teatru, a potem do „Adrii”.
— Jak na kandydata na narzeczonego zupełnie nieźle.
— Stara się, jak potrafi.
— A co zaproponował pani tydzień temu?
— Pyta pan o ubiegłą niedzielę? — Na twarzy Wierzbickiej pojawił się cień.
— Właśnie.
— Byliśmy w „Hortexie” przy Świętokrzyskiej. — Danuta niby przypadkiem zaczęła

oglądać paznokcie.

— Tylko tyle?
— Na mój gust i tak za wiele — prychnęła z nagłą złością. — Czemu przyczepił się pan

do Daleckiego? Nie ma już ciekawszych tematów do rozmowy?

— Co raptem ugryzło moją piękną? — zapytał żartobliwie.
— Ech nic! — Znowu była pogodna jak przed chwilą. — Coś mi się przypomniało...

Może zaparzyć kawy? — Podniosła się z kanapki. — A jednak niezbyt uprzejma ze mnie
gospodyni. Już dawno powinnam zaproponować panu coś do picia.

— Niestety muszę uciekać. — Oficer również wstał.
— Tak szybko?
— Służba nie drużba. — Bezradnym gestem rozłożył ręce.

background image

— Do zobaczenia. — Uśmiechnęła się na pożegnanie. — I niech pan wpadnie kiedyś do

mnie... prywatnie. Ja nie gryzę.

Na dwora było już całkiem ciemno. Siadając za kierownicą Grzelak przypomniał sobie

o nie zjedzonym obiedzie, potem przemknęła mu myśl, by wracać do domu, w końcu jednak
postanowił sprawdzić, czy nie czeka na niego jakaś wiadomość od Jodeckiego. Niespełna pół
godziny później dotarł na miejsce. Skinął z daleka wartownikowi i ruszył do pokoju oficera
dyżurnego. Sięgał właśnie do klamki, kiedy drzwi otworzyły się i w progu stanął porucznik
Grochowski.

— Dobrze, że jesteś — powitał kapitana. — Właśnie miałem zamiar cię szukać.
— Stało się coś?
— Jakaś piękność po pięćdziesiątce gwałtownie zatęskniła za twoim widokiem. Na

razie towarzystwa dotrzymuje jej Zanejko, ale ona woli starszego stopniem a młodszego
wiekiem.

— Co to za jedna?
— Niejaka Lucyna Drawska. Znasz ją?
— To może być coś ważnego! — Grzelak sadził już wielkimi krokami w kierunku

swego pokoju. — Dziękuję ci, stary!

W pokoju kapitana siedzieli Drawska i Zanejko. Porucznik poczęstował panią Lucynę

herbatą, ale ta nie tknęła nawet gorącego płynu. Raz po raz zaciągała się nerwowo papiero-
sem, a pełna niedopałków popielniczka świadczyła, że już dość długo czeka na Grzelaka.

— A jednak pan przyszedł! — powitała oficera z wyraźną ulgą.
— Czym mogę pani służyć?
— Właściwie to już napomknęłam pańskiemu koledze, o co chodzi. Bardzo się wsty-

dzę, ale podczas naszej poprzedniej rozmowy nie powiedziałam panu wszystkiego.

— Lepiej późne niż wcale.
— Wtedy trochę się pana krępowałam, trochę bałam... Pan rozumie, ludzie różnie

oceniali moją znajomość z Kwiczołkiem, a do tego te poplątane układy rodzinne...

— Najlepiej niech pani zacznie od początku.
— Powiedziałam panu, że ostatni raz widziałam Janusza w ubiegły piątek i że nic nie

wiedziałam o jego wyjeździe do Rytra. To nie była prawda.

— Tak?
— Kwiczołek przyszedł do mnie jeszcze w sobotę rano. Rzadko widywałam go w

równie dobrym humorze. Przez cały czas nie zamykały mu się usta, snuł wspaniałe plany na
przyszłość, dowcipkował... W końcu wyznał mi, że lada dzień spodziewa się dużych pienię-
dzy. Spytałam, w jaki sposób zamierza je zdobyć. Początkowo tylko się śmiał, ale kiedy po-
nowiłam pytanie, a on zorientował się, że nie ustąpię, oświadczył, że zamierza zmusić Dale-
ckiego, by go przyjął do spółki. Pomyślałam, że to musi być jakiś nieczysty interes. Niestety,
miałam rację...

Głos Drawskiej nagle się załamał, a w jej oczach błysnęły łzy. Szybko sięgnęła po

chusteczkę, minęło jednak dobrych kilkanaście sekund, zanim zdołała się opanować.

— Jaką spółkę miał Kwiczołek na myśli? — Grzelak postarał się. by jego pytanie

zabrzmiało możliwie łagodnie.

— Przyjaciel mego byłego męża, niejaki Antoni Paszczyński, przed wyjazdem na

Zachód zostawił mu na przechowanie złoty krucyfiks muzealnej wartości. Traf chciał, że
Tomasz umarł, nie informując nikogo, gdzie ukrył krzyż, Kiedy Paszczyński zażądał zwrotu
depozytu, cała sprawa się wydała, a krewni i znajomi zmarłego rozpoczęli poszukiwania.
Plotki o krucyfiksie zaczęły zataczać coraz szersze kręgi, aż w końcu dotarły i do Janusza.

— Rozumiem, że również Dalecki brał udział w poszukiwaniach krzyża?
— Oczywiście.
— Czyżby jego starania zostały uwieńczone powodzeniem?

background image

— Kwiczołek twierdził, że Alfred jest na właściwym tropie.
— Skąd ta pewność?
— Dalecki prosił Janusza, żeby umówił go z Jackiem Baumsztajnem.
Grzelak i Zanejko popatrzyli po sobie znacząco. Aż nadto dobrze znali wymienione

przez Drawską nazwisko, by mieć jakiekolwiek wątpliwości. Baumsztajn należał do najgrub-
szych ryb nie tylko warszawskiego półświatka.

— Dlaczego Kwiczołek wybrał się akurat do Rytra?
— Pojechał tam za Daleckim, a ściślej mówiąc wsiedli do jednego pociągu.
— Czy rozmawiała z nim pani po powrocie?
— Tylko telefonował.
— Kiedy?
— W poniedziałek rano.
— Co powiedział?
— Był bardzo zdenerwowany. Obiecał, że wpadnie do mnie za jakieś dwa, trzy dni,

kiedy się wszystko wyjaśni.

— Nie wspomniał, co zaszło w Rytrze?
— W ogóle nie chciał na ten temat mówić.
— Pytała go pani, czy Dalecki znalazł krucyfiks?
— Nie zdążyłam. Powiedział tylko kilka słów i zaraz się wyłączył.
— No cóż! — Kapitan w zamyśleniu zmarszczył brwi. — To, co nam pani dzisiaj

powiedziała, całkowicie zmienia obraz śledztwa.

— Ja też chciałabym o coś zapytać. — Pani Lucyna nieśmiało podniosła wzrok na

Grzelaka. — Czy Janusz rzeczywiście zginął w wypadku kolejowym?

— To nie był wypadek — przyznał kapitan. — Ale na razie proszę zachować tę info-

rmację dla siebie.

W oczach Drawskiej znowu pojawiły się łzy. Nerwowo przygryzła wargi i przez

dłuższą chwilę nie mogła zapanować nad sobą. Nagle wstała z miejsca i chwiejnym krokiem
ruszyła do drzwi.

— Tak właśnie myślałam — rzuciła jeszcze od progu. — I dlatego przyszłam

powiedzieć o wszystkim.

— Co teraz? — Zanejko popatrzył pytająco na Grzelaka.
— Jedziemy do Baumsztajna — zadecydował kapitan. — Jeżeli gra toczy się o jakiś

złoty, zabytkowy krucyfiks, to trudno o lepszego eksperta.

— Myślisz, że zechce z nami rozmawiać?
— Zobaczymy. Musimy zebrać jak najwięcej materiału przed kolejną wizytą u Dale-

ckiego. A przecież do tej pory wiemy tylko tyle, że miał powód, by źle życzyć Kwiczołkowi,
i że zadbał o fałszywe alibi na ubiegłą niedzielę.

— To by świadczyło, że maczał palce w niedzielnych wydarzeniach w Rytrze.
— Niewątpliwie, ale musimy mu to udowodnić.

Tym razem wzięli służbowego poloneza. Ruch na mieście był juz niewielki i oficerowie

bez przeszkód dotarli do Wisłostrady. Tutaj Grzelak dodał gazu. Baumsztajn mieszkał w
Dziekanowie, a zważywszy na mocno spóźnioną porę. musieli się pospieszyć.

Po niespełna trzech kwadransach dotarli na miejsce. Położona na uboczu piętrowa willa

z zewnątrz sprawiała wrażenie cokolwiek zaniedbanej. Wjechali na błotniste podwórko i
ignorując wściekłe ujadanie trzech potężnych brytanów uwiązanych na długich łańcuchach
ruszyli do wejścia. Drzwi otworzyła im tęga kobieta po pięćdziesiątce.

— Czego tu? — rzuciła opryskliwie.
— Pan Baumsztajn w domu? — Kapitan sięgnął po legitymację.
— Proszę. — Kobieta natychmiast wygrzeczniała. — Mąż właśnie ogląda telewizję.

background image

Weszli do obszernego, zbytkownie urządzonego pokoju. Grzelak odruchowo sprawdził,

czy dokładnie wytarł buty, żal mu się bowiem zrobiło oryginalnego, perskiego dywanu, w
którym stopy tonęły po kostki. Każdy mebel i obraz wart był tutaj majątek, a ustawiona w
oszklonym kredensie kolekcja starych szkieł i kryształów mogła przyprawić o zawrót głowy.

Wysoki, chudy jak szczapa mężczyzna o wydatnym nosie i rzadkiej bródce podniósł się

z fotela, zagarniając poły długiego, okropnie wyświechtanego szlafroka.

— Witam, witam szanownych panów. — Ukłonił się z przesadną grzecznością. —

Czym mogę służyć takim dostojnym gościom?

— Pięknie pan mieszka — zauważył Zanejko. — Choć prawdę powiedziawszy, z

zewnątrz trudno się domyślić aż takich luksusów.

— To wszystko nie moje! — Baumsztajn przybrał zbolałą minę. — Biedny jestem jak

mysz kościelna, nie mam domu ani nawet przyzwoitego ubrania — ostentacyjnie podsunął
porucznikowi pod nos dziurę na łokciu. — Gdyby nie moja była żona, przyszłoby mi chyba
nocować pod mostem. A tu na domiar złego zdrowie nie dopisuje — zakasłał — i nie mogę
wziąć się do żadnej roboty...

— W porządku, panie Baumsztajn! — Grzelak przerwał potok wymowy gospodarza. —

Wiemy, że jest pan po rozwodzie i nie przyjechaliśmy dyskutować o pańskim stanie majątko-
wym. Interesuje nas Janusz Kwiczołek.

— Pan powołał biedaka przed swoje oblicze. — Baumsztajn bogobojnie złożył ręce. —

Podobno Kwiczołek wpadł pod pociąg.

— Może wpadł, a może ktoś mu pomógł.
— To bardzo przykre. — Gospodarz posmutniał. — On był mi winien pięć tysięcy

złotych.

— Musi pan spisać te pieniądze na straty — mruknął kapitan.
— Niestety.
— Słyszeliśmy, że przed śmiercią Kwiczołek zwracał się do pana z propozycją pewne-

go interesu.

— On chciał zrobić ze mną interes? — Na twarzy Baumsztajna pojawił się wyraz

niebotycznego zdumienia. — Ze mną? Z takim żebrakiem?

— Żarty na bok, drogi panie — uciął Grzelak. — Już panu mówiłem, że nie jesteśmy z

Izby Skarbowej.

— Zgoda, ja wcale nie powiedziałem, że on do mnie nie przyszedł. — Gospodarz

przepraszającym gestem podniósł obie ręce do góry.

— Co chciał panu sprzedać?
— Po pierwsze nie mnie, tylko komuś, kto ma pieniądze — zastrzegł się Baumsztajn.
— Złoty krucyfiks, nieprawdaż? — podpowiedział Zanejko.
— Skoro łaskawy pan tak twierdzi...
— Jak w końcu było z tym krucyfiksem?
— Kwiczołek wcale go nie miał. On go miał mieć.
— Ile, pańskim zdaniem, warte jest to cacko?
— Oryginalny, szesnastowieczny krucyfiks wysadzany szmaragdami? — Oczy gospo-

darza rozbłysły niezdrowym blaskiem. — Nie znam w Polsce nikogo, kto miałby tyle pienię-
dzy, żeby zapłacić uczciwą cenę.

— Aż tak?
— Pan mnie zapytał, to ja szanownemu panu odpowiadam.
— Skąd Kwiczołek miał zdobyć krucyfiks?
— Ja nie wiem. — Baumsztajn zdecydowanie potrząsnął głową. — Ja nie potrzebuję

mieć wypadku kolejowego.

— Jasne, że pan nic nie wie — zgodził się kapitan. — Gdyby jednak przypadkiem

szepnął pan nam słówko, nie muszę chyba zapewniać o naszej wdzięczności i... dyskrecji.

background image

— Pan często miewa kłopoty, a nasi koledzy po fachu nie najlepiej się o panu wyrażają

— podchwycił Zanejko. — Drobna przysługa dla naszej firmy na pewno by panu nie zaszko-
dziła. Zwłaszcza że to nic nie kosztuje.

Gospodarz przez dłuższą chwilę spoglądał to na jednego, to na drugiego, kalkulując w

duchu, co mu się bardziej opłaca. W końcu widać rachunek wypadł pomyślnie dla oficerów,
bo Baumsztajn skinął, by podeszli bliżej.

— Kwiczołek był u mnie w poniedziałek w południe — konfidencjonalnie zniżył głos.

— Powiedział, że krucyfiks jest u Daleckiego i że tamten przy sprzedaży będzie musiał dopu-
ścić go do spółki.

— W jaki sposób zamierzał go do tego skłonić?
— Podobno za pomocą tłuczka do moździerza.
— Nie rozumiem.
— Ja również, ale to już nie moje zmartwienie.
— W każdym razie Kwiczołek prosił, żeby pan zajął się sprzedażą krucyfiksu?
— Właśnie.
— Jaką dał mu pan odpowiedź?
— Obiecałem, że pomyślę. — Gospodarz uśmiechnął się chytrze. — Musiałem przecież

sprawdzić, czy interes zbytnio nie śmierdzi. W końcu nawet dla dużych pieniędzy nie warto
za bardzo ryzykować.

— I sprawdził pan?
— Nie musiałem. Po tym wypadku na Dworcu Gdańskim wiedziałem już wszystko.
— Sam Dalecki nie zwracał się do pana?
— Jak dotąd nie próbował.
— Nie wie pan, czy ma on jeszcze ten szmaragdowy krucyfiks?
— To już sami musicie, panowie, sprawdzić.
Do Warszawy wracali w milczeniu. Po tygodniu żmudnego śledztwa finał ponurej

sprawy wydawał się bliski. Pozostała tylko rozgrywka z Daleckim. Przemknęli pod rozjazda-
mi mostu Grota-Roweckiego i mijali właśnie mury Cytadeli, kiedy pod deską rozdzielczą
rozległ się cichy dźwięk brzęczyka. Zanejko odruchowo nacisnął przełącznik.

— Co jest? — rzucił zgoła nieregulaminowo.
— Czy to wy, siedemnasty? — oficer dyżurny wolał się upewnić.
— Jasne. Wracamy z Dziekanowa i za kilka minut powinniśmy być u ciebie.
— Przed chwilą dzwonili z Dzielnicowego Urzędu Spraw Wewnętrznych. Ktoś dał im

cynk, że w willi Daleckiego jest grubsza awantura. Pytali, czy mają interweniować, czy zała-
twimy to we własnym zakresie?

— Przynajmniej jest to pretekst, żeby nie odkładać naszej wizyty do jutra — zadecydo-

wał Grzelak. — Jedziemy!



XXIX


Dembinsky zostawił poloneza pod kinem „Sawa” i na Kryniczną pomaszerował piecho-

tą. Wolał, żeby nikt nie widział jego wozu w pobliżu willi Daleckiego. Nie zwracając uwagi
na światła przekroczył ulicę Francuską, zresztą o tej porze prawie pustą, szybkim krokiem
przemierzył Zwycięzców, minął kamienicę, w której mieszkał Filipkowski, i skręcił w Kryni-
czną.

W żadnym z okien interesującego go domu nie paliło się światło, mimo to podszedł do

background image

furtki i nacisnął dzwonek. Tak jak przypuszczał, w środku nikt nie zareagował. Jonathan
pchnął furtkę. O dziwo ustąpiła bez żadnego oporu. Tak jak poprzednio okrążył willę i zatrzy-
mał się przed tylnym wejściem. Zmienił skórzane rękawiczki na gumowe i wyciągnął z kie-
szeni niewielkie etui z podręcznym kompletem wytrychów oraz miniaturową latarkę. Przekrę-
cony był tylko ramek pod klamką. Jeden wprawny ruch i detektyw znalazł się w willi.

Cicho, uważając na każdy krok, przeszedł do salonu i spokojnie zaczął rozglądać się po

jego wnętrzu. Nagle coś go tknęło. Niemal na samym środku spostrzegł przewrócone krzesło.
Kierując się odruchem chciał je podnieść, ale natychmiast zganił się w duchu za ten pomysł.
Okrążył stół .i nagle stanął jak wryty. Na dywanie leżał skulony człowiek. Dembinsky zbyt
wiele widział podczas swej nowojorskiej praktyki, by mieć jakiekolwiek wątpliwości. Ten
człowiek nie żył.

Klęknął przy zwłokach i oświetlił latarką twarz. To był Dalecki. Dotknął przegubu

denata. Ciało było już chłodne, jednak nie wyczuwało się jeszcze stężenia. Detektyw przez
dłuższą chwilę przyglądał się zwłokom. Wreszcie znalazł to, czego szukał. Rdzawa plama na
wystającej spod skórzanej marynarki koszuli powiedziała mu wszystko. Na wszelki wypadek
pochylił się, żeby sprawdzić, ale oko go nie zawiodło. Właściciel willi został zastrzelony.

Ostrożnie, bacząc, by nie zmienić położenia zwłok, zaczął sprawdzać zawartość kiesze-

ni denata. Kluczy, zapalniczki i paczki papierosów nawet nie oglądał, ledwo rzucił okiem na
scyzoryk z napisem reklamującym jakąś szwajcarską firmę, za to zainteresowała go, tkwiąca
w portfelu, nieco zmięta koperta. Otworzył ją. wyjął kartkę kratkowanego papieru i przyświe-
cił sobie latarką, by przeczytać kilka niezbyt starannie skreślonych słów:

„Niniejszym kwituję przyjęcie na przechowanie depozytu przekazanego mi przez

Tomasza Drawskiego, a stanowiącego własność Antoniego Paszczyńskiego. Zobowiązuję się
zwróci
ć depozyt do rąk posiadacza niniejszego pokwitowania na każde jego żądanie.

Grybucha”

Dembinsky zerknął ponownie na kopertą i nagle coś go tknęło. W jednym miejscu była

lekko naddarta Sięgnął do kieszeni po plastykową torebeczkę z tkwiącym tam od tygodnia
papierowym rożkiem. Wystarczył mu jeden rzut oka, by nabrać pewności, że znaleziony w
jeleniej czaszce skrawek stanowił kiedyś całość z kopertą.

Schował kopertę z pokwitowaniem do portfela Daleckiego i podniósł się z klęczek. Był

niemal pewien, że krucyfiksu nie znajdzie już w willi, mimo wszystko postanowił jednak
spróbować szczęścia. Ruszył w stronę gabinetu, ale w tym samym momencie osadził go na
miejscu ostry, przenikliwy dzwonek do drzwi. Obejrzał się odruchowo i nagle poczuł w gar-
dle nieprzyjemny ucisk. W świetle latarki spostrzegł na dywanie zmięty, kolorowy papierek.
Chwycił go i rozprostował drżącymi ze zdenerwowania palcami. Było to opakowanie od
gumy do żucia. Jonathan przywiózł do Polski cały karton właśnie takiej, a w kraju, jak dotąd,
nie spotkał się z wyrobami tej firmy.

Dzwonek ponownie zabrzęczał, tym razem dłużej i bardziej natarczywie. Detektyw

wszedł do przedpokoju i zerknął przez wizjer. Przy furtce spostrzegł dwóch mężczyzn, a dalej
stał zaparkowany kremowy polonez ze sporą anteną.

Wrócił do salonu. Ostatni raz zerknął na zwłoki i omal nie zaklął. Dopiero teraz zauwa-

żył na dywanie jasną, nieforemną bryłkę. Jeszcze zanim ją podniósł, wiedział. że to jego
guma do żucia. Nie zwlekając już dłużej przemknął do tylnego wyjścia, ostrożnie otworzył
drzwi i ruszył chyłkiem w kierunku pobliskiego płotu. Jeden skok i znalazł się po drugiej stro-
nie. Na moment przycupnął za jakimś krzakiem. Z wnętrza sąsiedniej willi dobiegło gwałto-
wne ujadanie psa. Wprawdzie w żadnym z okien nie paliło się światło, ale lada moment ktoś z
domowników mógł zbudzić się, wyjść na dwór i natknąć się na niego. A tego detektyw wolał
uniknąć. Co sił w nogach przebiegł kilkanaście metrów i bez wahania przesadził dość wysoką

background image

siatkę.

W ogrodzie, na wózku pod plandeką, stała sporych rozmiarów żaglówka. Przystanął w

jej cieniu i przez chwilę uważnie nasłuchiwał. Pies w sąsiedniej willi na szczęście ucichł i
dzięki temu czujne uszy detektywa wychwyciły jakieś hałasy w ogrodzie wokół domu Dale-
ckiego. Zamarł w bezruchu. Gorączkowo zastanawiał się, co robić dalej, kiedy nieoczekiwa-
nie usłyszał warkot przejeżdżającego samochodu. Sąsiednia ulica była tuż, tuż. Zgarbiony
przebiegł kilka kroków w tamtym kierunku i odetchnął z ulgą. Właściciele posesji zapomnieli
zamknąć bramę.

Ulica była pusta. Dembinsky szedł spiesznie i na chłodno analizował sytuację, w jakiej

się znalazł. Nie była ona godna pozazdroszczenia.

Na miejscu zbrodni odkrył dwa ślady, mające świadczyć o jego obecności, ale jaką

mógł mieć gwarancję, że nie było ich tam więcej. Na domiar złego nie miał alibi, a jego
dotychczasowy pobyt w Polsce nie potwierdzał legendy o przyjeździe w celu założenia firmy
polonijnej.

Zerknął, na zegarek Do północy brakowało kwadransa, pora była więc mocno spóźnio-

na. Jak najszybciej musiał podjąć decyzję, gdzie spędzić resztę nocy Do Waligórskiej stracił
jakoś zaufanie, hotel w ogóle nie wchodził w rachubę, nawet powrót na parking po wypoży-
czonego poloneza wydawał się ryzykowny. Nagle Dembinsky przypomniał sobie o Moszyń-
skiej. Dziewczyna została wprawdzie w Rytrze, ale przecież miała tu mieszkanie. W dodatku
na Międzynarodową nie było daleko.

Znalazł właściwy blok i zdecydowanym ruchem pchnął oszklone drzwi wiodące na kla-

tkę schodową. Na szczęście nie stawiały oporu. Wjechał windą na siódme piętro i chciał już
sięgnąć po wytrychy, kiedy przyszło mu do głowy, że na wszelki wypadek powinien zadzwo-
nić. Przez chwilę słuchał rozbrzmiewającego wewnątrz mieszkania delikatnego gongu, a
kiedy zamilkł, ponownie nacisnął dzwonek. Niemal w tym samym momencie metalicznie
szczęknęła zasuwa i w progu pojawiła się Renata. Była w piżamie i lekkim szlafroczku.

— To ty? — Popatrzyła na Jonathana ze szczerym zdziwieniem — Co się stało?
— Właściwie nic — bąknął zmieszany. — Trochę późna pora na składanie wizyt.

Chyba sobie pójdę...

— Masz kłopoty? — Otworzyła szerzej drzwi i zdecydowanym ruchem wciągnęła

Jonathana do środka.

— Tak jakby — wyznał szczerze.
— Rozbierz się i chodź do kuchni. Ja tymczasem zaparzę herbatę.
— Dawno wróciłaś?
— Jakieś trzy godziny temu. To była straszna podróż. Na południu Polski śnieżyca, w

centrum ślizgawica. Bałam się, że nie dojadę.

— Współczuję. — Usiadł w kuchni na wysokim taborecie.
Na chwilę umilkli. Morzyńska nasypała do dwóch szklanek po łyżeczce herbaty i nalała

wrzątku. Z kąta wyciągnęła drugi taboret, usiadła tuż obok Jonathana i uważnie popatrzyła
mu w oczy.

— Zawrzyjmy umowę — rzuciła cicho. — Ty powiesz mi prawdę, a ja ci pomogę.
— Prawdę? — udał zdziwienie.
— Chyba nie sądzisz, że uwierzyłam w bajeczki o lakierniczych interesach i firmie

polonijnej?

Przez kilkanaście sekund zastanawiał się, czy może jej zaufać, w końcu doszedł do

wniosku, że nie ma innego wyjścia.

— Masz rację — przyznał ze skruchą. — Taki ze mnie businessman jak ze słonia bale-

tnica. Wynajął mnie twój rodak, który zwiał do Stanów. Miałem mu coś załatwić.

— Czy to bardzo śmierdząca sprawa?
— Początkowo wszystko wyglądało normalnie, ale teraz nie jestem wcale pewien, czy

background image

mogę cię w to wplątać.

— Zaryzykuj.
— Dziewczyno! Sama nie wiesz, w co się pakujesz. Pomyśl tylko: w ciągu tygodnia

czterech facetów poszło do piachu. To nie zabawa!

— O Boże! — Pobladła z wrażenia, ale na jej twarzy nie było widać nawet cienia

paniki. — Czy ty również masz krew na rękach?

— Jak dotąd, na szczęście, nie. Niektórzy mogą jednak pomyśleć inaczej.
— Dlaczego?
— Poznajesz? — Gwałtownym ruchem wyciągnął z kieszeni grudkę gumy do żucia i

opakowanie znalezione w willi Daleckiego.

— Oczywiście! Masz obrzydliwy zwyczaj nieustannego międlenia w gębie tego pasku-

dztwa

— Wcale nie przeczę, że to moja własność. Przyznaj jednak, że byłbym skończonym

idiotą, gdybym zostawił coś takiego przy facecie, któremu trzy albo cztery godziny wcześniej
wpakowano kulę między żebra.

— Znasz tego zabitego?
— W pewnym sensie.
— Nie rozumiem?
— Właśnie miałem zamiar dobrać się mu do skóry. Poszedłem do niego do domu

Niestety, on już nie żył.

— Włamałeś się tam?
— Nie po raz pierwszy.
— Człowieku! Czy ty znasz polski kodeks karny?
— Nie, ale i w Stanach idzie się za takie rzeczy za kratki. Gorzej, że ktoś mi szykuje

krzesło elektryczne.

— U nas się wiesza
— Wątpliwa pociecha.
— Nie pomyślałeś, żeby zawiadomić milicję?
— To nie wchodzi w rachubę.
— Dlaczego?
— Po pierwsze nikt by mi nie uwierzył, a po drugie istnieje jeszcze nikła szansa, że sam

wykryję mordercę i załatwię sprawę mego klienta.

— Nie powiedziałeś mi, co ci zlecił ten facet.
— Zostawił coś w kraju i chce to teraz odzyskać.
— Podejrzewam, że ta „pamiątka” warta jest kupę forsy?
— Pół miliona dolarów, albo i więcej. Słyszałaś o szmaragdowym krucyfiksie?
— Słyszałam — odparła chmurnie. — W prasie było sporo szumu, kiedy Paszczyński

zwiał na Zachód. Dopiero wówczas wyszło na jaw, że kilka lat wcześniej, w bliżej nie okre-
ślonych okolicznościach, „wypożyczył” krzyż z muzeum i dziwnym trafem „zapomniał” go
zwrócić.

— Chciałaś powiedzieć, że mój klient jest pospolitym złodziejem?
— Nie da się ukryć.
— Zaspokoiłem twoją ciekawość?
— Owszem. — Ponuro skinęła głową. — Teraz pewno nie będę mogła usnąć.
— Wyrzucisz mnie z domu?
— Przecież uratowałeś mi życie — przypomniała. — Byłabym niewdzięcznicą,

gdybym zostawiła cię w biedzie.

— Jesteś cudowna.
— Na pawlaczu znajdziesz polówkę i koc. A ja zaraz dam ci ręcznik.

background image

XXX


— Zgon nastąpił gdzieś między dwudziestą a dwudziestą pierwszą. — Kawecki pod-

niósł się z klęczek. — Dość typowy przykład postrzału z krótkiej broni palnej. Samobójstwo i
wypadek wykluczone. Więcej powiem po sekcji.

— Coś mi tu nie gra. — Grzelak w zamyśleniu zmarszczył brwi. — Milicja dostała

anonimowy telefon, zawiadamiający o rzekomej awanturze, mniej więcej około dwudziestej
trzeciej.

— To już twoje zmartwienie. — Lekarz bezradnie rozłożył ręce. — Ja tylko stwierdzam

fakty. Dopasować je do siebie musisz sam.

Trzasnęły drzwi i do salonu wpadł Zanejko. Jego mina świadczyła wymownie, że

odkrył coś ważnego.

— Od razu mówiłem, że tuż przed naszym przybyciem ktoś tutaj buszował — rzucił ze

złością. — Przy drzwiach na tyłach domu majstrowano wytrychem, w ogrodzie ślady, pod
płotem ślady, na sąsiedniej posesji ślady. Spłoszyliśmy ptaszka, zamiast go schwytać!

— To i tak raczej nie był zabójca. — Kapitan nie tracił zimnej krwi. — Chyba że

zbrodniarz wrócił na miejsce zbrodni.

— Tak czy inaczej poszkapiliśmy sprawę.
— Nie da się ukryć
Porucznik zamilkł i przyklęknął przy zwłokach. Powoli, metodycznie zaczął sprawdzać

zawartość kieszeni Daleckiego. Kolejno do dużej, plastykowej torby wędrowały klucze,
zapalniczka, papierosy, grzebień i chusteczka do nosa Nawet scyzoryk o wielu ostrzach, z
napisem reklamującym jakąś szwajcarską firmę, nie zainteresował zbytnio oficera, Wydawało
się już, że w zewnętrznych kieszeniach denata Zanejko nie znajdzie nic godnego uwagi, kiedy
nagle pod palcami wyczuł jakiś nieforemny, zupełnie płaski okruch. Ostrożnie położył go na
dłoni i sięgnął po lupę.

— Co to takiego? — Grzelak zaciekawiony zajrzał koledze przez ramię.
— Kawałek rogowej okleiny.
— Tyle i sam widzę.
— Zaczekaj! — Porucznik nagle zerwał się na nogi i podbiegł do stołu, na którym

leżała jego teczka. — Nie mówiłem ci, że przed kilkoma godzinami przysłali z Nowego Sącza
fotografie tego noża, którym zabito Grybuchę?

— Nie mówiłeś.
— Mniejsza o to. Chodź, sam zobacz!
Zanejko rozłożył na stole zestaw kolorowych zdjęć i obaj oficerowie zaczęli je w

skupieniu studiować. Jedna z fotografii przedstawiała fragment rękojeści noża i widać było
wyraźnie, że brakuje na niej kawałka okleiny dokładnie tej samej barwy, faktury i kształtu, co
znalezisko porucznika.

— Muszą natychmiast przysłać nam ten nóż, a Jasiukiewicza wypuścić. — Grzelak nie

miał wątpliwości. — Wygląda na to, że Grybuchę zabił Dalecki.

— I ja tak sądzę — przytaknął Zanejko. — A swoją drogą, ile może zależeć od maleń-

kiej, kościanej blaszki.

Pieczołowicie ułożył kawałek okleiny w wyściełanym watą pudełeczku i ponownie

przyklęknął przy zwłokach. Do sprawdzenia pozostał jeszcze portfel Daleckiego. Porucznik
sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki denata i chwilę później niebieska, nieco pomięta
koperta wypadła na podłogę. Pierwszy podniósł ją kapitan. Niecierpliwie zajrzał do środka i z
wrażenia aż klepnął się w kolano.

— Mamy krucyfiks! — Pokazał koledze karteczkę z pismem Grybuchy. — A jednak

background image

Baumsztajn powiedział prawdę.

— Nie tyle krucyfiks, co pokwitowanie — sprostował Zanejko. — Ciekawe, dlaczego

zabójca nie zabrał tego świstka.

— Może w ogóle o nim nie wiedział.
— Albo znalazł krucyfiks i już niczego więcej nie szukał.
— Tak czy inaczej trzeba dokładnie przetrząsnąć chałupę.
— Bagatela! — westchnął porucznik — Zajęcie co najmniej na dwie doby.
— Namówimy starego, żeby przysłał większą ekipę, to będzie szybciej. Na razie ty

skończysz z denatem i zrobisz oględziny salonu, a ja tymczasem zajrzę do garażu.

— Zapomniałeś, że przed miesiącem Daleckiemu odebrano prawo jazdy? Na twoim

miejscu wziąłbym się najpierw za gabinet.

— Utrata prawa jazdy jeszcze o niczym nie świadczy. Na wszelki wypadek lepiej

sprawdzić...

Kapitan wyszedł do przedpokoju i zapalił światło na schodach do piwnicy. Wejście do

garażu było na dole, naprzeciwko kotłowni. Pchnął niskie drzwi i namacał kolejny kontakt.
Nowy, biały wartburg stał brudny i zakurzony. Oficer niemal odruchowo otworzył drzwi i
przez dłuższą chwilę spoglądał bezmyślnie na tkwiące w stacyjce kluczyki. Podświadomie
czuł, że coś jest nie w porządku.

Zajrzał pod maskę, ale silnik nie wzbudził jego podejrzeń. Chciał już zostawić samo-

chód, kiedy przypomniał sobie o bagażniku. Bez namysłu otworzył klapę. To była prawdziwa
niespodzianka Bagażnik lśnił czystością, jakby przed chwilą ktoś go dokładnie wypucował.

Niby wóz nie używany, a jednak właściciel zadał sobie tyle trudu — zamyślił się oficer.

Ciekawe dlaczego? Oj, chyba eksperci będą mieli zajęcie...

Grzelak odwrócił się w stronę zbitego z prostych desek regału. Na półkach leżały w

nieładzie najrozmaitsze narzędzia, śruby, podkładki, a nawet kawałki blachy i drutu o bliżej
nieokreślonym przeznaczeniu. Nieoczekiwanie wśród sterty żelastwa wpadł kapitanowi w
oko kawałek błyszczącego mosiądzu. Podszedł do regału i sięgnął po dziwny przedmiot. W
ostatniej chwili cofnął rękę, przypominając sobie o chusteczce. Oto na półce leżał stary,
chyba jeszcze przedwojenny, tłuczek do moździerza ze zdobioną misternie główką.



XXXI


— Wstawaj, leniu, już siódma! — Morzyńska bezceremonialnie potrząsnęła Jonatha-

nem. — Nic nie zwojujesz, leżąc w łóżku.

Dembinsky niechętnie otworzył oczy. Renata była ubrana i umalowana, a z kuchni

dochodził smakowity zapach jajecznicy na boczku. Z ciężkim westchnieniem podniósł się z
polówki i rozprostował kości.

— Masz rację. — Uśmiechnął się do dziewczyny. — Czas wstawać.
Po śniadaniu zafundował sobie zimny prysznic i pół godziny później był już gotów.

Chciał pożegnać się z Morzyńską, ale ona chwyciła z wieszaka swój kożuszek i nie pytając
detektywa o zgodę ruszyła z nim do wyjścia.

— Dokąd to, moja panno? Już ci mówiłem, że to niebezpieczna zabawa.
— Rozsądniej będzie pojechać moim maluchem — odparła tonem nie znoszącym

sprzeciwu. — Poza tym muszę dopilnować, żebyś znowu nie strzelił jakiegoś głupstwa.

Chciał zaprotestować, ostatecznie jednak dał za wygraną. W milczeniu zjechali windą

na dół i wyszli z bloku. Fiacik Renaty stał jakieś pięćdziesiąt metrów dalej. Detektyw wyciąg-

background image

nął rękę po kluczyki, ale dziewczyna mu ich nie podała. Chcąc nie chcąc, zajął miejsce obok
kierowcy.

— Dokąd, szefie? — spytała, nie ukrywając zadowolenia, że tak łatwo podporządkował

się jej woli.

— Zaczniemy od mecenasa Poniszyńskiego.
— Kto to taki?
— Zobaczysz na miejscu. Jedziemy na Królowej Aldony.
Droga nie zajęła im nawet pięciu minut. Adwokat najwidoczniej właśnie się golił, bo

otworzył drzwi z namydloną twarzą. W pierwszym odruchu chciał rzucić pod adresem
Jonathana jakąś zgryźliwą uwagę, jednak na widok jego towarzyszki szybko się zreflektował.

— Słucham? — zapytał w miarę grzecznie.
— Chyba nie będziemy rozmawiali na schodach? — Spojrzała na mecenasa niemal

wyzywająco.

— Tak, oczywiście. — Pełnym zakłopotania gestem otarł mydło z twarzy rękawem

piżamy. — Proszę państwa do środka.

Weszli do sporego, umeblowanego solidnymi, przedwojennymi sprzętami pokoju.

Poniszyński wskazał gościom dwa obite skórą fotele, przeprosił ich i wybiegł do łazienki.
Chwilę później wrócił z umytą twarzą i w czystej koszuli.

— Państwo w sprawie tego nieszczęsnego krucyfiksu?
— Owszem — potwierdził Dembinsky.
— Zdaje się, że w czasie poprzedniej rozmowy wyraziłem się dość jasno. Losy krzyża

przestały mnie interesować.

— A to dobre! — Nieoczekiwanie wtrąciła się Morzyńska. — Nie interesuje pana

przedmiot wartości pół miliona dolarów?

— Cóż z tego, że krucyfiks wart jest krocie — na policzkach adwokata wykwitł krwisty

rumieniec — skoro nie wiadomo, co się z nim stało.

— Ale jeszcze dziesięć dni temu szukał go pan w Rytrze — przypomniał detektyw. —

Chyba pan nie zaprzeczy?

— No cóż, mogłem się spodziewać, że i pan tam trafi. — Twarz mecenasa nabrała

fioletowego zabarwienia.

— Można wiedzieć, kiedy wrócił pan do Warszawy?
— A co to pana obchodzi?
— Niebawem może również zacząć obchodzić milicję. — Uwaga Renaty zabrzmiała

jak groźba.

— W ubiegłą niedzielę dwie dobrze znane panu osoby w gwałtowny sposób rozstały się

z tym światem — dorzucił detektyw — Nie uważa pan, że przydałoby się panu alibi?

— Pan sugeruje, że ja jestem mordercą? Po co miałbym zabijać?
— Chociażby dla wspomnianego już pół miliona dolarów.
— Bzdura! — Poniszyński do reszty stracił panowanie nad sobą. — Grąbcowi obieca-

łem grubszą forsę za jakąś informację o krucyfiksie, a Grybucha w ogóle nie chciał ze mną
rozmawiać.

— Nie usłyszeliśmy jeszcze, co robił pan w ubiegłą niedzielę? — Renata powtórzyła

pytanie Jonathana.

— Nie mam żadnego alibi — odburknął adwokat. — Przez cały dzień siedziałem w

domu i odrabiałem zaległości. Nie wyszedłem nawet na spacer.

— Nikt pana nie odwiedził? Do nikogo pan nie telefonował?
— Z reguły nie przyjmuję gości, a telefon wyłączam, kiedy pracuję.
— Szkoda.
— Do czego państwo zmierzacie?! Ja sobie wypraszam! Jestem ogólnie szanowanym

człowiekiem, członkiem palestry!

background image

Pytanie Poniszyńskiego pozostało bez odpowiedzi. Morzyńska wstała z fotela i jak

gdyby nigdy nic sięgnęła do kieszeni detektywa po gumę do żucia. Bez pośpiechu rozwinęła
papierek i wrzuciła go do popielniczki. Teraz i Dembinsky wyjął gumę, ale on opakowanie
zwinął w kuleczkę i ostentacyjnie cisnął na dywan. Mecenas patrzył na nich, ale nie reagował.

— Nie wiem, czy pan słyszał, że kolejne dwie osoby rozstały się z życiem. — Jonathan

wlepił wzrok w adwokata. — Przed kilkoma dniami niejaki Kwiczołek wpadł pod pociąg, a
wczoraj ktoś zastrzelił Daleckiego.

— Boże! Przecież to okropne!
— Nie przeczę
— Kto zabił siostrzeńca Tomasza?
— Myślałem, że pan mi to powie.
— Dlaczego ja? Przecież dopiero od pana dowiedziałem się o tych trupach.
— Chyba obaj tracimy czas — Detektyw podniósł się z miejsca — Zresztą nie przyje-

chałem do Polski, by wyręczać waszą milicję. Ostatecznie mógłbym nie interesować się tymi
zabójstwami i zagmatwanymi układami. Mam nawet pewną propozycję. Nie musi pan decy-
dować natychmiast, na odpowiedź zaczekałbym, powiedzmy, do jutra.

— Słucham.
— Dziesięć procent od pół miliona to pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Taka jest cena wy-

woławcza szmaragdowego krucyfiksu. Zważywszy na okoliczności, zrobiłby pan nie najgor-
szy interes. Jeśli się pan zdecyduje, proszę zostawić wiadomość w recepcji hotelu „Forum”.

Poniszyński otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ostatecznie jednak nie zdobył

się nawet na żaden gest świadczący o przyjęciu lub odrzucaniu propozycji. Dembinsky skinął
głową na pożegnanie, puścił przodem Renatę i oboje ruszyli do wyjścia. W progu Morzyńska
ścisnęła go za łokieć, wskazując wzrokiem leżący na kredensie paszport.

— O co chodzi? — zapytał, kiedy znaleźli się na ulicy.
— Wiedziałeś, że nasz adwokat wyjeżdża za granicę?
— Sądząc po liczbie Polaków kręcących się po świecie, nie jest to żaden ewenement —

zbagatelizował sprawę.

— Ale w takim układzie Poniszyński nie sprzeda ci krucyfiksu za proponowaną cenę.
— Diabli wiedzą, czy to akurat on zdobył to cacko. Za bardzo się wszystkim przejmu-

jesz, kochanie.

— A między nami — bystro spojrzała mu w oczy — czy ty rzeczywiście zapłaciłbyś

tyle za krucyfiks?

— Póki towar nie leży na ladzie, nie warto mówić o zapłacie. — Na odczepnego cmok-

nął ją w policzek.

— Dokąd teraz? — nie nalegała.
— Do Sładkowskiego.
Podjeżdżali właśnie pod kamienicę, w której mieszkał Benedykt Sładkowski, kiedy

Jonathan spostrzegł krewnego swego zleceniodawcy wsiadającego do groszkowego poloneza.

— Zobaczymy, gdzie on się wybiera — zaproponował Renacie. — Potrafisz jechać tak

by cię nie zauważył i nie zgubił?

— Spróbuję.
— To ruszamy!
Polonez zawrócił w kierunku Trasy Łazienkowskiej. Morzyńska minęła go, jak gdyby

nigdy nic, i odjechała dobrych dwieście metrów. Nagle ostro zapiszczały hamulce, maluch
obrócił się niczym bąk wokół własnej osi i wyprysnął już na drugiej połowie jezdni tuż przed
maską rozpędzonej ciężarówki. Detektyw poczuł na karku nieprzyjemne mrowienie, ale
Renata dodała gazu i fiacik pomknął z prędkością, o którą Dembinsky nigdy by go nie podej-
rzewał. Chwilę później byli już za polonezem Sładkowskiego.

Skręcili na Trasę Łazienkowską, minęli most Berlinga, potem tunel pod placem Na

background image

Rozdrożu. Przez cały czas Morzyńska prowadziła niczym rasowy taksówkarz. Kiedy w końcu
Sładkowski skręcił w aleję Niepodległości, Jonathan zaczął czegoś się domyślać. Po paru
minutach, zgodnie z jego przypuszczeniami, dojechali na Opoczyńską.

— Dawaj go! — syknął do Renaty.
Posłusznie podjechała do parkującego właśnie poloneza. Detektyw wyskoczył niemal w

biegu i jednym szarpnięciem otworzył drzwi samochodu Sładkowskiego. Nim tamten zdołał
cokolwiek powiedzieć, został brutalnie zepchnięty na sąsiedni fotel. Tymczasem Morzyńska
wysiadła z malucha, podbiegła do drugich drzwi poloneza i niedwuznacznym gestem włożyła
rękę do torebki.

— Teraz pogadamy! — warknął Dembinsky.
— Co pan sobie wyobraża?! — Sładkowski aż zająknął się z oburzenia.
— Po prostu nie mam zamiaru dłużej się z panem cackać.
— Ależ to gwałt!
— Z pewnością nie pieszczoty.
— Czego pan chce ode mnie?
— Kto zastrzelił wczoraj Daleckiego?! Kto chciał mnie w to wrobić?! Gadaj, do

ciężkiej cholery.

— Jezus, Maria! — Sładkowski posiniał z przerażenia. — Fredek nie żyje?
— Trudno wyżyć z ołowiem między żebrami.
— Kto to zrobił?
— Tylko nie udawaj, że nie wiesz!
— Boże, dlaczego pan mnie podejrzewa?
— Poznajesz? — Jonathan podsunął pod nos Benedykta kostkę gumy do żucia.
— Niby co mam poznać?
— Nie denerwuj mnie, bo oberwiesz! — Pięść detektywa zawisła na wysokości szczęki

Sładkowskiego. — Dobrze wiesz, że sporo tego przywiozłem ze Stanów. Nietrudno było wy-
kraść jedną albo dwie gumy.

— Do czego pan zmierza?
— Przed chwilą mówiłem. Czy mam powtórzyć?
— Pan jest bardzo zdenerwowany. — Sładkowski już nieco się opanował. — Rozu-

miem że to, co się wydarzyło, jest okropne, ale ja nie mam z tym nic wspólnego.

— Nie wierzę. Już raz mnie pan okpił, zatajając swój pobyt w Rytrze.
— Wtedy również nie miałem złych intencji. Po prostu tak jakoś wyszło.
— Przypuśćmy, że to prawda. Po co w takim razie przyjechał pan do Waligórskiej?
— Chciałem dowiedzieć się czegoś o ostatnich tragicznych wydarzeniach związanych z

tym nieszczęsnym krucyfiksem. Pan utrzymuje z Anną bliskie stosunki i mógł jej powiedzieć
znacznie więcej niż mnie, a ja od wczoraj jestem okropnie roztrzęsiony.

— Już się pan dowiedział — uciął detektyw. — A teraz proszę posłuchać. Mam pewną

propozycję.

— Słucham.
— Dobrze wiem, że wszyscy nadal szukacie szmaragdowego krucyfiksu i wcale nie po

to, by zwrócić go Paszczyńskiemu. Mój klient upoważnił mnie, bym w razie potrzeby wypła-
cił znaleźne. Proponuję pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Co pan na to?

— Pięćdziesiąt tysięcy? Ależ to mnóstwo pieniędzy!
— I ja tak sądzę. Niech pan zastanowi się i jutro da mi odpowiedź. Wiadomość proszę

zostawić w recepcji „Forum” Do widzenia, panie Sładkowski.

Dembinsky wysiadł z poloneza i zatrzasnął za sobą drzwi. Benedykt przez dobrą minutę

siedział w samochodzie jak skamieniały. W końcu przesunął się na miejsce kierowcy i zapu-
ścił silnik. Moment później ruszył w kierunku Rakowieckiej.

— Spisałaś się na medal! — Jonathan w szczerym odruchu uścisnął Renatę. — Byłabyś

background image

znakomitą sekretarką, wspólniczką i czym tylko chcesz. Szepnij słówko, a zabiorę cię do
Stanów.

— Dziękuję za uznanie, ale nie lubię wycierać cudzych kątów — odmówiła.
— Szkoda, bo znakomicie nadawałabyś się na detektywa w spódnicy.
— Wolę studiować.
Weszli na klatkę schodową i wkrótce byli juz na trzecim piętrze. Dembinsky zapukał.

Niemal natychmiast szczęknęła zasuwa i w progu stanęła Waligórska. Na jej twarzy malował
się wyraźny niepokój.

— Nareszcie jesteś — odetchnęła na widok Jonathana. — Dlaczego od wczoraj nie

dawałeś znaku życia?

— Tak jakoś wyszło — mruknął wymijająco.
— Pani również wróciła z Rytra? — Dopiero teraz spostrzegła Morzyńską. — Czyli

sprawa jasna! Czego chcesz? — zapytała chłodno, ale oczy jej ciskały błyskawice

— Musimy porozmawiać, i to porozmawiać spokojnie. Wpuścisz nas do mieszkania?
Waligórska nie siląc się na uprzejmość przeszła do pokoju, a za nią w milczeniu postę-

powali Renata i Jonathan.

— O co ci chodzi? Po co ją tu przyprowadziłeś? — Anna złym wzrokiem obrzuciła

Morzyńską.

— Przede wszystkim pragnąłbym wiedzieć dlaczego grasz na dwa fronty? — spytał

chłodno.

— Nie rozumiem? — Zdziwienie pani domu nie wypadło przekonująco.
— Czyżby? Widzisz, mała, mnie nie tak łatwo wyprowadzić w pole.
— Przecież nie mogłam wyrzucić za drzwi ani Poniszyńskiego, ani Drawskiego —

bąknęła niepewnie.

— Byli tu wczoraj? — dorzucił. — Razem?
— Adwokat koło siedemnastej, a brat Tomasza zaraz po nim.
— Czego chcieli?
— Pytali o ciebie i nasz pobyt w Rytrze.
— Co im powiedziałaś?
— Że nic nie wiem.
— Dalecki również złożył ci wczoraj wizytę?
— Nie, ale pytała o niego milicja.
— Co takiego?
— Ledwo wyszedłeś, przyniosło tu jednego kapitana. Nawet sympatyczny gość, tyle że

okropnie wścibski. Interesowało go nawet, jak często z tobą sypiam. — Przy ostatnich sło-
wach spojrzała mściwie na Renatę.

— O twoje kontakty łóżkowe z innymi przyjaciółmi już nie pytał? — Morzyńska nie

pozostała dłużna.

Dembinsky zgromił spojrzeniem gotowe do kłótni kobiety i zwrócił się do Waligórskiej.
— Tydzień temu umówiliśmy się, że za pomoc w odnalezieniu szmaragdowego krucy-

fiksu dostaniesz pięć tysięcy dolarów. Pamiętasz o tej umowie?

— Czyżbyś miał zamiar się z niej wycofać?
— Raczej zmienić warunki. Proponuję dziesięć razy tyle za sam krucyfiks. Przemyśl to

do jutra, kochanie. W razie czego zostaw wiadomość w recepcji mojego hotelu.

Wrócili z Renatą do malucha. Morzyńska uruchomiła silnik i fiacik potoczył się w

stronę ulicy Rakowieckiej.

— Dokąd teraz? — spytała.
— Na Żoliborz. Został nam jeszcze Wojciech Drawski.
— Jemu również zaproponujesz pięćdziesiąt patyków za krucyfiks?
— Nie mam innego wyjścia. Może ktoś z tej czwórki połknie haczyk. Wystarczyłoby

background image

nawet, żeby aktualny posiadacz krzyża zaczął się targować.

— Niby racja.
— To gaz do dechy i jedziemy!
— Pozwól, żebym ja porozmawiała z Drawskim. Ta gra zaczyna mnie wciągać.
— Czemu nie! Chętnie posłucham, jak to rozegrasz.




XXXII


— Melduje się kapitan Jodecki! — Oficer stuknął obcasami i stanął w progu gabinetu

naczelnika Kuglarza.

— Dobrze, że jesteś. — Pułkownik wskazał przybyłemu miejsce obok Grzelaka i

Zanejki. — Sprawa się komplikuje.

— To zależy, z której strony na nią spojrzeć — zaoponował wysoki, szczupły ekspert.

— Moim skromnym zdaniem wyniki ostatnich badań laboratoryjnych wiele wyjaśniają.

— Przede wszystkim sprawa zabójstwa Kwiczołka nie powinna już budzić żadnych

wątpliwości — poparł eksperta Zanejko. — W bagażniku samochodu Daleckiego ujawniono
mikroślady krwi tej samej grupy co krew Kwiczołka. Identyczne mikroślady znajdują się na
główce znalezionego w garażu tłuczka od moździerza. Doktor Kawecki stwierdził, że ten wła-
śnie tłuczek mógł być narzędziem, którym zadano Kwiczołkowi obrażenia głowy powodujące
zgon. Dalecki miał motyw do zabójstwa, czego nam więcej trzeba?

— Wspomniany tłuczek jest chyba jednym z istotniejszych dowodów w tej sprawie —

podchwycił ekspert. — Niezależnie od śladów, o których mówił porucznik, znaleźliśmy na
nim plamkę krwi tej samej grupy co krew Grąbca. Istnieje prawdopodobieństwo, że tym sa-
mym narzędziem dokonano dwóch zbrodni: jednej w Rytrze, a drugiej w Warszawie.

— Ustalmy hipotetyczny przebieg wypadków — zaproponował Kuglarz. — Antoni

Paszczyński przed swą ucieczką z kraju przekazał w depozyt Tomaszowi Drawskiemu
szmaragdowy krucyfiks. Depozytariusz, nie informując o tym nikogo, ukrył depozyt w Rytrze
u swego dawnego znajomego, niejakiego Marcelego Grybuchy. Po śmierci Drawskiego wieść
o krucyfiksie rozniosła się i wiele osób podjęło poszukiwania. Naturalną rzeczy koleją szuka-
jący trafili w końcu do Rytra. Nie wiemy, czy Dalecki dopiero niedawno odnalazł pokwitowa-
nie, czy Grybucha nie chciał wcześniej wydać depozytu. W każdym razie dziesięć dni temu,
w niedzielę, siostrzeniec Drawskiego, śledzony przez Kwiczołka, udał się do Grybuchy.
Dotarł do jego chaty prawdopodobnie w momencie, kiedy między Grybuchą a Grąbcem
doszło do rękoczynów, przypuszczam, że również w związku z krucyfiksem.

— Ciekawe, kto zadał Grąbcowi śmiertelny cios tłuczkiem: Grybucha czy Dalecki? —

nie wytrzymał Zanejko

— Tego już nie ustalimy — westchnął Kuglarz. — Tak czy inaczej zostawili zwłoki w

chacie i poszli po ukryty gdzieś krucyfiks. Po ich wyjściu do chałupy zajrzał Kwiczołek.
Zobaczył, co się stało, zabrał tłuczek i uciekł.

— Czy możemy mieć pewność, że Grybucha przekazał krucyfiks Daleckiemu? —

Jodecki wyraził głośno to, o czym myśleli pozostali.

— Wszystko na to wskazuje — stwierdził pułkownik. — W przeciwnym wypadku

siostrzeniec Drawskiego by nie zabijał. Wiemy, że Grybucha został pchnięty nożem w starym
szałasie na polanie, jakieś dwa kilometry od swego domu. Dalecki prawdopodobnie zamierzał
zagarnąć krucyfiks wyłącznie dla siebie, z pominięciem przebywającego za granicą Pasz-
czyńskiego, a Grybucha był niewygodnym świadkiem. Mógł powiedzieć o tym Paszczyń-

background image

skiemu albo powiedzieć o krucyfiksie władzom śledczym przy okazji postępowania dotyczą-
cego zabójstwa Grąbca. Aby zatrzeć ślady i pogmatwać śledztwo, Dalecki zdecydował się
podpalić chałupę Grybuchy, a nóż wyrzucił w pobliżu przystanku autobusowego.

— A zatem kiedy Kwiczołek zażądał dopuszczenia go do spółki i pokazał zabrany z

Rytra tłuczek, Dalecki musiał zabić i jego — wtrącił Grzelak. — Zapomniał tylko o usunięciu
narzędzia dwóch zbrodni.

— Tak więc z czterech popełnionych zabójstw w trzech wypadkach mamy ustalonych

sprawców — podsumował pułkownik. — Do rozwiązania pozostały nam jeszcze dwie zaga-
dki: kto zabił Daleckiego i w czyich rękach znajduje się teraz krucyfiks.

— To chyba jedna i ta sama osoba — stwierdził Grzelak.
— Całkiem prawdopodobne.
— W sprawie zabójstwa Daleckiego udało nam się ustalić pewien dość istotny szczegół

— znów zabrał głos ekspert. — Pocisk, który ugodził siostrzeńca Drawskiego, został wystrze-
lony z pistoletu typu mauser, kaliber sześć trzydzieści pięć. Broń ta figuruje w naszym reje-
strze. Swego czasu należała do Tomasza Drawskiego. W styczniu tysiąc dziewięćset osiem-
dziesiątego roku właściciel zgłosił jej zaginięcie. O ile wiem, śledztwo nie przyniosło ża-
dnych rezultatów.

— Kółeczko się zamyka. Przez cały czas mamy do czynienia z tym samym kręgiem

osób i tym samym motywem działania. — Pułkownik spojrzał na zebranych, jakby chciał
sprawdzić, czy zgadzają się z jego tezą.

— Moim zdaniem kluczową rolę w całej sprawie gra ten Amerykanin polskiego pocho-

dzenia — odezwał się Jodecki. — Proponuję wziąć go na spytki, a rozwiązanie znajdzie się
samo.

— W żadnym wypadku! — Naczelnik żywo zaoponował. — Już raz powiedziałem, co

o tym myślę, i nie chcę wracać do tego tematu.

— Innymi słowy zostają nam Drawski, Sładkowski, Poniszyński i Waligórska — wyli-

czył Grzelak. — Ktoś z nich musi coś wiedzieć o krucyfiksie.

— To do roboty, moje orły. — Kuglarz zakończył żartobliwą nutą. — Jutro po południu

czekam na raport.

Oficerowie opuścili gabinet przełożonego. Zanejko nic nikomu nie mówiąc pomknął w

stronę archiwum i kartotek, jak gdyby właśnie tam miał zamiar znaleźć rozwiązanie zagadki,
a Jodecki z Grzelakiem bez pośpiechu ruszyli do wyjścia z gmachu. Chwilę później siedzieli
już w służbowym polonezie. Grzelak włączyli stacyjkę i samochód potoczył się w kierunku
Woli.

Nie minęły nawet dwa kwadranse, kiedy spłoszona sekretarka Drawskiego zameldowała

swemu pryncypałowi o nieoczekiwanej wizycie oficerów. Dyrektor wybierał się właśnie do
domu, ale spiesznie wyciągnął z powrotem na biurko pokaźny plik najrozmaitszych papierów,
kazał sekretarce zaparzyć kawę i poprosił gości do gabinetu.

— Czym mogę panom służyć? — Wskazał wielkie, obite skajem fotele stojące przy

okrągłym stoliku. — Czyżby planowali panowie jakąś kontrolę w moim przedsiębiorstwie?

— Sprawa dotyczy pańskiego siostrzeńca — wyjaśnił Jodecki.
— Fredka Daleckiego?
— Otóż to.
— Co się stało?
— Mamy dla pana przykrą wiadomość. Pan Dalecki nie żyje.
— Nie żyje? — Drawski powiódł po twarzach oficerów zdumionym wzrokiem. — Jakiś

wypadek?

— Zabójstwo.
Dyrektor chwycił się za głowę i przez dłuższą chwilę nie był w stanie wykrztusić słowa

W końcu chwiejnym krokiem podszedł do ukrytego za zieloną kotarą barku i nalał sobie

background image

angielkę winiaku. Wypił jednym haustem i nalał ponownie. Dopiero teraz przypomniał sobie
o siedzących w gabinecie gościach. Pytającym gestem wskazał butelkę, a kiedy przecząco
pokręcili głowami, wybąkał:

— Przepraszam panów. Nic nie wiedziałem. To przecież okropne!
— Śmierć nastąpiła wczoraj wieczorem.
— Prawdę powiedziawszy nie widziałem Fredka od Nowego Roku.
— Czy pański siostrzeniec miał wrogów?
— Któż ich nie ma — westchnął Drawski. — Ale przecież nawet najpoważniejsze

kontrowersje i wzajemne animozje nie prowadzą do zbrodni!

— A może chodziło o coś zupełnie innego?
— Wybaczcie, panowie, ale nie rozumiem.
— Słyszał pan o szmaragdowym krucyfiksie?
— Sztuka sakralna nigdy nie była moją mocną stroną. — Kłamstwo przeszło dyrektoro-

wi całkiem gładko.

— To taki szesnastowieczny złoty krzyż wysadzany rubinami i szmaragdami.
— Zabytek?
— Właśnie.
— I cóż ten zabytek może mieć wspólnego ze śmiercią mego siostrzeńca?
— Swego czasu krzyż znalazł się w rękach niejakiego Antoniego Paszczyńskiego, a ten

przed ucieczką z kraju przekazał go w depozyt pańskiemu bratu. Mamy wszelkie dane, by
przypuszczać, że kolejnym posiadaczem krucyfiksu stał się właśnie Alfred Dalecki.

— Nie do wiary!
— Naprawdę nic pan o tym nie słyszał? W końcu rzecz dotyczy pańskich krewnych i

znajomych.

— Brat nie żyje już od roku, z siostrzeńcem nigdy nie utrzymywałem bliskich stosu-

nków, a Paszczyński był zbyt wysoką figurą, by zaliczać się do grona moich znajomych.
Obawiam się, że mimo najszczerszych chęci niewiele panom pomogę.

-— Chyba ma pan rację — zgodził się Jodecki.
— Ogromnie mi przykro.
— Do widzenia.
Oficerowie podnieśli się z foteli i ruszyli do wyjścia. W progu Jodecki przystanął

jeszcze na moment

— Zdaje się, że niedawno był pan w górach? — jak gdyby nigdy nic zagadnął Dra-

wskiego.

— Owszem — przytaknął dyrektor. — Dwa tygodnie spędziłem w Szczawnicy. Musia-

łem trochę odpocząć po całorocznych bojach z najrozmaitszymi kontrolami, krajowymi
kooperantami i zagranicznymi kontrahentami, a nic tak skutecznie nie leczy nadwerężonych
nerwów jak górska wspinaczka.

— Na przykład na Przechybę?
— Chociażby! Zapewniam panów, że piękniejszy stamtąd widok niż z niejednego z

renomowanych szczytów alpejskich.

— Pan często jeździ za granicę?
— Służbowo kilka razy w roku. Teraz też czeka mnie wyjazd do Szwecji i nie będzie to

wycieczka turystyczna.

Gmach sądów z wolna pustoszał. Większość wyznaczonych na ten dzień rozpraw do-

biegła już końca, a te nieliczne, które jeszcze trwały nie przyciągały publiczności. Mecenasa
Poniszyńskiego spotkali w bufecie, a ściślej rzecz biorąc w jego drzwiach. Spostrzegłszy
oficerów adwokat uśmiechnął się cierpko.

— Panowie do mnie? — zapytał.

background image

— Może pan poświęcić nam kilka minut?
— W takim razie siądźmy. — Cofnął się do bufetu i nie oglądając się na przybyłych

zajął miejsce przy pierwszym z brzegu stoliku.

— Prowadzimy śledztwo w sprawie zabójstwa niejakiego Alfreda Daleckiego —

poinformował Grzelak na wstępie.

— Słyszałem o tym nieszczęściu — przyznał Poniszyński.
— Można wiedzieć od kogo?
— Mury sądów są wyjątkowo cienkie. — Adwokat zbył ich żartem. — Wszyscy wie-

dzą tu o wszystkim, co wydarzyło się w Warszawie.

— Z naszych informacji wynika, że utrzymywał pan dość bliskie stosunki z rodziną

Drawskich.

— Znałem Tomasza Drawskiego, jego brata i byłą żonę. Pana Daleckiego widziałem

dwa, może trzy razy w życiu.

— Ale słyszał pan zapewne o szmaragdowym krucyfiksie?
— Ten krzyż interesuje mnie niejako za względów zawodowych.
— Ach tak?
— Jak panowie wiecie, zostało wdrożone zaoczne postępowanie karne przeciwko

Antoniemu Paszczyńskiemu. Z urzędu wyznaczono mnie jego obrońcą.

— Swego czasu pan Paszczyński przywłaszczył sobie ten krucyfiks.
— Na razie jest to tylko podejrzenie, a nie fakt stwierdzony prawomocnym wyrokiem

sądowym. Nie słyszeliście, panowie, o zasadzie domniemania niewinności?

— Słyszeliśmy — zniecierpliwił się Grzelak. — Ale mamy obowiązek wyjaśnić sprawę

zabójstwa.

— Przykro mi, że nie będę mógł panom pomóc. Etyka zawodowa nie pozwala mi na

udzielanie informacji, które w ostatecznym rezultacie mogłyby być użyte przeciwko mojemu
klientowi.

Pół godziny później służbowy polonez zatrzymał się na ulicy Opoczyńskiej. Oficerowie

weszli na klatkę schodową i ruszyli na trzecie piętro. Waligórska otworzyła im niemal natych-
miast i bez słowa wpuściła do mieszkania, choć mina jej świadczyła, że goście nie są mile
widziani.

— Ostatnio często się spotykamy — zauważyła nie bez odrobiny ironii. — Nie mogli-

byście, panowie, wyczerpać tematu w czasie jednej rozmowy?

— Sytuacja zmienia się jak w kalejdoskopie — grzecznie odparł Jodecki. — Na przy-

kład kto by przypuszczał, że wczoraj zginie pani znajomy, niejaki Alfred Dalecki?

— Słyszałam. — Beznamiętnie skinęła głową. — Nie jestem hipokrytką i nikomu nie

będę wmawiała, że jego śmierć mną wstrząsnęła.

— Państwo nie przepadaliście za sobą?
— Otóż to.
— A jednak nie wahała się pani zapewnić mu fałszywego alibi — przypomniał Grzelak.

— Ustaliliśmy ponad wszelką wątpliwość, że ubiegłej niedzieli Dalecki przebywał w Rytrze,
nie mogła więc go pani widzieć w tym samym czasie w „Hortexie” przy Świętokrzyskiej.

— Chwileczkę! — żywo zaoponowała, — Przecież uprzedziłam lojalnie, że w „Horte-

xie” widziałam kogoś, kto był bardzo do Daleckiego podobny. Nie zbliżałam się do tego czło-
wieka ani nie .zamieniłam z nim nawet jednego słowa. Mogłam się pomylić.

— Niech i tak będzie — zgodził się Jodecki.
— A co słychać u pani amerykańskiego przyjaciela?
— Poderwał nowego kociaka.
— Zna pani nazwisko tej kobiety?
— Wiem tylko, że jest ruda i ma nieprzeciętny tupet. Liczę, że Jankesowi dostanie się

background image

za swoje.

— Słyszała pani o szmaragdowym krucyfiksie? — zapytał Grzelak.
— Ostatnio moi znajomi zaczęli plotkować na ten temat.
— Na przykład kto?
— Chociażby była żona mego zmarłego przyjaciela. Chyba z godzinę rozmawiałyśmy

dzisiaj z panią Lucyną przez telefon. Aż się zdziwiłam, że zadzwoniła, bo do tej pory nasze
kontakty ograniczały się do chłodnego „dzień dobry” przy okazji przypadkowych spotkań na
neutralnym gruncie

— Czy również Dembinsky interesował się krucyfiksem?
— O tyle, o ile. — Waligórska uznała że bezpieczniej minąć się z prawdą. — W

gruncie rzeczy to prymitywny typ. Kiedy usłyszał o krzyżu, zapytał tylko, za ile można go
kupić i czy władze dałyby zgodę na wywóz. Ostatecznie uznał, że to nie dla niego interes, i
poświęcił się swojej prawdziwej namiętności, to znaczy podrywaniu polskich dziewczyn.

Na dworze było już zupełnie ciemno, kiedy oficerowie dotarli do mieszkania Sładko-

wskiego. Otworzyła im wysoka, szczupła blondynka o wielkich, szarych oczach i jasnej
karnacji. Modna sukienka rodem z Pewexu, wymyślna fryzura i przesadny makijaż mogły
zrobić wrażenie w kawiarni albo na dansingu, ale w domowych pieleszach wyglądały
cokolwiek nienaturalnie.

— Panowie do kogo? — zapytała cichym beznamiętnym głosem.
— Czy zastaliśmy Benedykta Sładkowskiego? — Grzelak wyciągnął legitymację.
— Mąż jeszcze nie wrócił
— Kiedy się go pani spodziewa?
— Trudno powiedzieć. — Bezradnym gestem rozłożyła ręce. — Poszedł złożyć poda-

nie o paszport i pewno stoi w kolejce. Aż strach pomyśleć, ile czasu traci się na załatwianie
różnych urzędowych formalności.

— Państwo gdzieś wyjeżdżacie?
— Do Hiszpanii.
— Na wycieczkę z Orbisem?
— Otrzymaliśmy zaproszenie. Mamy tam krewnych.
— Cóż, chyba będziemy musieli przyjść kiedy indziej — westchnął Grzelak.
— A może pani zechce nam pomóc? — zaproponował Jodecki.
— Ale ja nie wiem, o co panom chodzi?
— Prowadzimy śledztwo w sprawie zgonu Alfreda Daleckiego.
— Cóż za okropne nieszczęście! — Otworzyła szerzej drzwi, by wpuścić oficerów do

środka. — Zastanawialiśmy się z mężem, komu mogło zależeć na śmierci Alfreda.

— My również szukamy odpowiedzi na to pytanie.
— Ja bardzo lubiłam pana Alfreda. Był taki miły i szarmancki, mężczyzna w każdym

calu.

— Nie wszyscy mieli o nim równie dobrą opinię.
— Pewno rozmawialiście, panowie, z Anką Waligórską? — domyśliła się Sładkowska.

— Prawdę powiedziawszy nigdy nie rozumiałam stosunków łączących tych dwojga. To mó-
wili o małżeństwie, to znów wygadywali o sobie różne okropieństwa. Swego czasu namawia-
łam ich, żeby wzięli się za jakieś interesy. Nic tak ludzi nie łączy.

— Posłuchali pani?
— Nie przypuszczam. W każdym razie nic o tym nie wiem.
— Czy słyszała pani o depozycie pozostawionym przez Antoniego Paszczyńskiego? —

Teraz Grzelak zdecydował się zadać pytanie.

— Jakim depozycie?
— O złotym krucyfiksie znacznej wartości.

background image

— Przy mnie nikt nie rozmawiał na ten temat.
— A mąż nic pani nie wspominał?
— On nie ma czasu na głupstwa. Czy wiecie, panowie, ile trzeba się nabiegać, żeby

załatwić atrakcyjny towar do naszego pawilonu?



XXXIII


Morzyńska zaparkowała malucha na Nowogrodzkiej i popatrzyła pytająco na Jonathana.
— Co teraz?
— Idź do recepcji i spytaj, czy nie ma dla mnie jakiejś wiadomości
— Jeśli nawet będzie list albo kartka, to i tak mi nie wydadzą.
— Powiedz, że złamałem nogę albo wpadłem pod samochód i nie mogę się ruszać. Coś

zresztą wymyślisz. A gdyby recepcjonistka nie dała się przekonać, pokaż jej mój paszport.

— Spróbuję.
— Wracając miej oczy i uszy otwarte. Sprawdź, czy nie idzie za tobą jakiś tajniak. Z

policją nigdy nic nie wiadomo,

— Nie bój się! Mnie nie tak łatwo wyprowadzić w pole.
— To powodzenia!
Renata wysiadła z fiacika i wolnym krokiem ruszyła w kierunku hotelu „Forum”.

Dembinsky patrzył za nią, póki nie zniknęła za zakrętem. Musiał przyznać, że dziewczyna by-
ła ładna, miła i oddawała mu nieocenione usługi. Gdyby jeszcze nie miała tak staroświeckich
poglądów na sprawę seksu...

Czekał dobry kwadrans, może nawet dwadzieścia minut. Wreszcie znów ją zobaczył.

Jak gdyby nigdy nic przedefilowała obok samochodu i nawet nie spojrzała na detektywa
Pomyślał z uznaniem, że jest wyjątkowo sprytna. Gdyby ona nie zauważyła śledzącego ją
człowieka, musiałby go dostrzec Dembinsky.

Minęło jeszcze z dziesięć minut, nim Morzyńska siadła z powrotem za kierownicą.

Szelmowsko przymrużyła oko i bez słowa wyjęła z torebki paszport Jonathana, a moment
później zwykłą, szarą kopertę z wypisanym maszynowym pismem nazwiskiem detektywa.

— Jesteś cudowna! — Objął ją ramieniem.
— Lepiej zajrzyj do środka — rzuciła niecierpliwie. — Chcę wiedzieć, czy nie chodzi-

łam do hotelu na próżno.

Posłusznie rozdarł kopertę i wyjął z niej niewielką karteczkę, na której widniało tylko

jedno, również napisane na maszynie, zdanie:


„Proszę dwukrotnie podnieść cenę i czekać dzisiaj o dwudziestej pierwszej w letnim

domku Tomasza D.”


— Brakuje podpisu — zauważyła, zaglądając mu przez ramię. — Czyje to dzieło?
— Diabli wiedzą — Dembinsky wzruszył ramionami. — Okaże się wieczorem, w tym

domku.

— Gdzie on jest?
— W Zegrzynku.
— Byłeś już tam?
— Nie, ale powinienem trafić. — Jonathan przypomniał sobie plan narysowany swego

czasu przez Wojciecha Drawskiego.

background image

— Boję się! — Renata wzdrygnęła się odruchowo. — W zimie, po ciemku, pewno psa z

kulawą nogą tam nie uświadczy.

— Jakoś sobie poradzę.
— A co ze mną?
— Ty zostaniesz w domu.
— Nie ma mowy!
— Zbyt wiele osób postradało życie przez ten krucyfiks — powiedział twardo. — Nie

mogę ciebie narażać. Co innego przyniesienie listu z hotelowej recepcji albo nieszkodliwe
rozmówki z potencjalnymi podejrzanymi Do Zegrzynka musi pojechać zawodowiec o silnych
mięśniach i szybkich nogach.

— A jeżeli nie wrócisz?
— Wychodziłem już z gorszych opresji. — Roześmiał się buńczucznie. — Ale czas na

obiad. — Znaczącym gestem wskazał na zegarek. — Ty wybierasz restaurację.

Morzyńska nie przyjęła propozycji detektywa. Postanowiła popisać się własnymi umie-

jętnościami kulinarnymi. Wrócili do domu, na Międzynarodową i Renata zabrała się do wy-
kańczania przygotowanych wcześniej potraw. Nie minęła nawet godzina, kiedy Dembinsky
po raz pierwszy od bardzo dawna mógł spróbować, jak smakuje prawdziwy, domowy obiad.

Kilka minut przed dziewiętnastą Jonathan wziął kluczyki od wozu Renaty, na pożegna-

nie cmoknął dziewczynę w policzek i ruszył do wyjścia. Chciał dotrzeć do Zegrzynka przed
umówionym spotkaniem, aby się nieco rozejrzeć. Włączył stacyjkę, uruchomił silnik i ulicą
Zwycięzców wyjechał na Wał Miedzeszyński. Ruch był jeszcze spory, ale za granicami mia-
sta znacznie się rozluźniło, a im dalej, tym mniej samochodów spotykał na szosie. Gdzieś za
Jabłonną rozszalała się śnieżyca i mało brakowało, a przegapiłby boczną drogę prowadzącą
do całej kolonii mniejszych i większych daczy. Przedzierając się przez zaspy, żałował, że nie
zabrał poloneza zostawionego na parkingu pod kinem „Sawa”. Maluch raz po raz kopał się w
śniegu, jego silnik sprawiał wrażenie, że lada moment wyskoczy spod karoserii, a szyby
mimo włączonego nawiewu uparcie zachodziły mgłą. O dziwo, Dembinsky jednak ani razu
nie musiał wysiadać.

Po kwadransie zmagań z lodową skorupą i śnieżnymi zaspami fiacik dotarł do murowa-

nej, krytej dachówką daczy, a ściślej rzecz biorąc parterowej willi, stanowiącej niegdyś
własność Tomasza Drawskiego. Jonathan zatrzymał się przed bramą, zgasił silnik i starannie
zamknął samochód. Zgodnie z jego przewidywaniami niewielka furtka była zamknięta
jedynie na klamkę. Brnąc po kolana w śniegu podszedł do schodków prowadzących do drzwi.
Bez skrupułów sięgnął po komplet wytrychów i niespełna minutę później był już w środku.

W przedpokoju przez dłuższą chwilę daremnie szukaj kontaktu. Dopiero widok lampy

naftowej uzmysłowił mu, że w daczy nie ma światła elektrycznego. Zapalił więc lampę i za-
czął rozglądać się po pomieszczeniach. W kuchni, łazience i dwóch maleńkich pokoikach nie
znalazł niczego godnego uwagi. Prawdopodobnie właściciel wywiózł przed zimą większość
sprzętów, zostawiając tylko takie, na które nie połakomiłby się żaden włamywacz. Zniechęco-
ny przeszedł do trzeciego, największego pokoju, postawił lampę na ciężkim, zbitym z gru-
bych, ledwo polakierowanych desek stole i otworzył okiennicę, by nie zaskoczył go przyjazd
umówionego na spotkanie posiadacza krucyfiksu. W pierwszym odruchu chciał również
zostawić otwarte okno, było jednak zbyt zimno, a wiatr raz po raz zawiewał śniegiem do nie
ogrzewanego pomieszczenia.

Do dwudziestej pierwszej brakowało jeszcze kilkunastu minut, kiedy Jonathan usłyszał

warkot nadjeżdżającego samochodu. Podszedł do okna. Tuż za fiacikiem zatrzymała się syre-
nka, a w chwilę później w przedpokoju rozległ się stukot otrzepywanych ze śniegu butów i w
progu stanęła Waligórska.

— Dobry wieczór, kochanie — powitał ją jak gdyby nigdy nic. — Nie wiedziałem, że

masz samochód.

background image

— Pożyczyłam — odparła równie swobodnie. — Prawdę powiedziawszy bardzo kie-

psko prowadzę, a tu jeszcze trafił mi się okropny gruchot. Akumulator prawie rozładowany,
musiałam więc zostawić silnik na chodzie, bo inaczej już bym go nie zapaliła.

— Mógłbym wiedzieć, po co ta cała konspiracja? Przecież moglibyśmy dobić targu u

ciebie w domu.

— Tu jest cisza, spokój i tak... romantycznie. — Wypowiadając ostatnie słowo nie

próbowała nawet powstrzymać się od pełnego ironii uśmiechu.

— Poza tym nie ma niepożądanych świadków — dopowiedział zjadliwie. — Jeszcze

lepsze warunki do omawiania interesów niż w willi Daleckiego.

— Ten bydlak znowu chciał mnie wykołować! — W oczach Anny zapaliły się złe bły-

ski. — W zamian za to, że powiedziałam mu, gdzie Tomasz schował pokwitowanie Grybu-
chy, mieliśmy podzielić się pieniędzmi ze sprzedaży krucyfiksu. Tymczasem Fredek pokazał
mi figę, kiedy zgłosiłam się do niego po powrocie z Rytra. Nie chciał dać ani grosza. Wszy-
stko miało być jego tak jak po śmierci Tomasza.

— Zamiast wozić mnie w góry, trzeba było powiedzieć prawdę.
— Za pięć tysięcy zielonych? — żachnęła się Waligórska. — Wtedy ani ty nie zdradza-

łeś ochoty, żeby zapłacić uczciwą cenę, ani ja nie przypuszczałam, że Dalecki spróbuje mnie
wykołować.

— I postanowiłaś puścić mnie ślepym torem, żeby tamten zyskał na czasie?
— Trafnie to odgadłeś. Byłam pewna, że w Rytrze dowiesz się, iż byli tam wcześniej

Poniszyński, Sładkowski, a nawet Wojciech Drawski

— Bardzo trafnie pomyślane Kiedy jednak zorientowałaś się, że Dalecki cię oszukał,

nie musiałaś podrzucać przy jego trupie dowodów mających świadczyć przeciwko mojej
skromnej osobie.

— Jakoś byś się wykręcił — odparła z przekonaniem.
— A gdybym mimo wszystko trafił za kratki?
— O czym tu mówić? — Wzruszyła ramionami. — Przecież znalazłeś gumę i papierek,

prawda?

— Znalazłem.
— Innymi słowy możemy spokojnie przystąpić do interesów.
— Jeszcze tylko jedno pytanie.
— Ale ostatnie.
— Skąd wzięłaś pistolet?
— Podwędziłam go Tomaszowi na samym początku naszej znajomości. Pomyślał, że

zgubił, a ponieważ miał chody, sprawa szybko przyschła.

— Masz go przy sobie?
— Oczywiście. Przecież tobie też nie mogę zaufać.
— Cóż za dziewczyna! Z taką nie warto zadzierać. — Detektyw uznał, że pusty

komplement nic nie kosztuje.

— Tym łatwiej się dogadamy.
— Przywiodłaś krucyfiks?
— Najpierw pokaż pieniądze
— Za sto tysięcy nie mogę kupować kota w worku
— Przecież krzyża nie podmieniłam.
— Niestety, to tylko gołosłowne twierdzenie bardzo sprytnej osóbki.
— Co proponujesz?
— Na tyle znam się na złocie i kamykach, by po wstępnej ocenie wypłacić ci czwartą

część żądanej kwoty. Kiedy krucyfiks znajdzie się w Stanach i eksperci potwierdzą jego
autentyczność, mój klient przekaże ci resztę pieniędzy.

— A jeśli nie zechce? Nie zaskarżę go przecież do sądu!

background image

— Gorzej, gdyby okazało się, że otrzymał falsyfikat. Wtedy od razu mogłabyś zamówić

mszę za swoją grzeszną duszę.

— Krucyfiks jest autentyczny — powtórzyła z uporem. — Żądam za niego sto tysięcy

dolarów i ani centa mniej. A jeśli spróbujesz mnie oszukać... — Wymownym gestem otwo-
rzyła torebkę i włożyła do niej rękę.

— Radzę ci, nie przeciągaj struny. — Głos detektywa wyraźnie stwardniał. — Czy ci

się to podoba, czy nie, ja nie zwykłem prowadzić interesów z pistoletem przystawionym do
ucha.

— W porządku. — Zamknęła torebkę. — Ja tylko tak... Nie bierz sobie tego do serca.
— Czy przyjmujesz moje warunki?
— To raczej ty musisz przystać na moje. Nie zapominaj, w czyich rękach jest krucyfiks.
— Tutaj, w Polsce, nikt nie zapłaci ci nawet piątej części żądanej kwoty, a nie licz, że

uda ci się wywieźć go za granicę. Żadna policja na świecie nie darowałaby tych czterech
trupów i trzeba nie lada fachowca, żeby w takich warunkach bezboleśnie załatwić przerzut.

— Myślisz, że oni już wiedzą, dlaczego zginęli tamci dwaj w Rytrze oraz Kwiczołek i

Dalecki?

— Zdziwiłbym się, gdyby było inaczej.
— Ja mam na sumieniu tylko Fredka.
— I cóż to zmienia.
— Nie wiem. — Straciła dotychczasową pewność siebie. — Musiałabym w spokoju

zastanowić się nad tym wszystkim

— I ty, głupia, wierzysz temu prywatnemu glinie zza oceanu?! — W progu pokoju

wyrosła nagle charakterystyczna postać Sładkowskiego z dubeltówką w ręku — Nie sięgaj do
torebki, bo wygarnę breneką — dorzucił ostrzegawczo.

Dłoń Waligórskiej już miała spocząć na rękojeści pistoletu, w ostatnim jednak momen-

cie dziewczyna zamarła w bezruchu.

— Bydlę! — syknęła z nienawiścią. — Jeszcze zapłacisz mi za to!
— Nie denerwuj się, kochanie. — Sładkowski zręcznie chwycił torebkę i wyjął z niej

mausera. — Dostaniesz swoją dolę. Może nie sto tysięcy, bo i ja muszę na tym interesie
zarobić, ale i tak ci wystarczy, żeby stanąć na nogi.

— Niby w jaki sposób to przeprowadzisz? — W głosie Jonathana zabrzmiało powątpie-

wanie.

— Po prostu wywiozę krucyfiks za granicę. Poniszyński nie wspominał ci, że mam

spore doświadczenie w wodzeniu za nos celników?

— Coś mi się obiło o uszy.
— Mój krewniak i bez szmaragdowego krucyfiksu nie najgorzej urządził się w Stanach,

czemu i ja nie miałbym skorzystać z uśmiechu losu?

— Poniszyński zechce upomnieć się o swoje.
— Wolne żarty! Przecież on ukradł ten krzyż, tak samo jak później Dalecki czy nasza

urocza Aneczka.

— Mój klient przynajmniej nikogo nie zabił.
— Nie wchodźmy w szczegóły — odparł Sładkowski. — A zresztą Antoni i tak o

niczym się nie dowie.

— To znaczy, że nie wyjdę stąd żywy?
— Otóż to — potwierdził Benedykt. — Pańskie zniknięcie utwierdzi polskie władze w

przekonaniu, że to pan zabił Daleckiego i uciekł z krucyfiksem za granicę. Tymczasem ja
będę miał wolną rękę.

— Niegłupio pomyślane.
— Dziękuję za uznanie, ale czas ucieka, a ja mam jeszcze sporo pracy.
— Nie mogę zrozumieć, w jaki sposób trafił pan do tego domu? — Detektyw spróbo-

background image

wał zagrać na zwłokę.

— Wystarczyło poczekać w pobliżu recepcji w „Forum”, aby się dowiedzieć, kto

zostawi dla pana wiadomość. Oczywiście nie zaryzykowałbym śledzenia pana, ale za naszą
przyjaciółką mogłem przyjechać bez obawy, że cokolwiek zauważy. Przepraszam pana, Jona-
thanie, ale nie mam czasu na dłuższą pogawędkę. — Sładkowski zaśmiał się rubasznie.

— Rozumiem — westchnął Dembinsky i jednym susem dopadł stołu. Chwycił lampę

naftową i płaskim łukiem cisnął ją tuż nad głową kuzyna Paszczyńskiego. Rozległ się brzęk, a
moment później ściana za plecami Benedykta stanęła w ogniu. Waligórska i Sładkowski
odwrócili się odruchowo, a Dembinsky niczym rasowy skoczek runął floopem w okno.

Śnieg i podbita misiem kurtka zamortyzowały upadek. Jonathan poderwał się natych-

miast i co sił w nogach pomknął do furtki. Przy czwartym kroku usłyszał ogłuszający huk i
ogniste smagnięcie w ramię rzuciło nim o ziemię. Siłą rozpędu przetoczył się jeszcze z półto-
ra metra i dzięki temu ponowny strzał okazał się niecelny.

Dembinsky pełną piersią zaczerpnął powietrza i pokonując ból zerwał się na nogi. Do

furtki było już niedaleko. Trzy wydłużone susy i kolejny, tym razem już zamierzony, pad.
Dwa szybko następujące po sobie strzały zabrzmiały ciszej i jakby mniej groźnie niż te z
dubeltówki Jonathan wykonał obrót przez zdrowe ramię, znów skoczył na nogi i rzucił się do
przodu. Pociemniało mu w oczach i nawet nie był pewien, czy padł kolejny strzał z pistoletu.
Jeszcze dwa kroki, a za furtką nagły skręt w lewo, prosto w zaspę. Metaliczne uderzenie
pocisku o sztachetę świadczyło wymownie, że Sładkowski strzela nadal.

Detektyw pozwolił sobie na trzy sekundy odpoczynku, po czym całą siłą woli zmusił

się, by ponownie naprężyć mięśnie. Wyskoczył z zaspy i pobiegł na oślep, przed siebie. Nagle
usłyszał warkot nadjeżdżającego samochodu. Pomyślał, że chyba majaczy. Uwierzył w swe
szczęście dopiero wtedy, kiedy obok niego przyhamował polonez ze zgaszonymi światłami i
jakaś ręka bezceremonialnie wciągnęła go do środka.

Silnik zawył na najwyższych obrotach. Detektyw chwycił się kurczowo fotela i postrze-

loną ręką spróbował zatrzasnąć drzwi. Aż zawył z bólu. Zacisnął zęby i ponowił próbę, ale
zakręciło mu się w głowie i omal nie wypadł. Na szczęście na ostrym zakręcie siła odśrodko-
wa pchnęła go z powrotem do środka, a drzwi zatrzasnęły się same.

— Gdzie cię postrzelili? — Głos Morzyńskiej drżał ze zdenerwowania.
— Głupstwo! — Nagle zapomniał o bólu i roześmiał się na całe gardło. — Złego diabli

nie wezmą!

— A jednak kiepski z ciebie zawodowiec. — W tonie, jakim powiedziała te słowa,

wyczuł nutę przygany.

— Mam dziewczynę, która za mnie myśli. — Przyznał z rozbrajającą szczerością. —

Ale dlaczego ryzykowałaś? — Dopiero teraz uświadomił sobie, że któryś z pocisków mógł
przecież dosięgnąć Renaty: — Kazałem ci siedzieć w domu!

— Zimą kwiaty drogie — odparła kpiąco. — Nie stać mnie na wieniec, a z byle

wiązanką pójść nie wypada.

Zapaliła światła. Jonathan obejrzał się niespokojnie, ale nie dostrzegł już daczy ani

ewentualnego pościgu.

— Bez powietrza w oponach raczej nas nie dogonią — poinformowała rzeczowo. —

Niestety na odkręcanie wentyli w trzech wozach nie miałam czasu i musiałam posłużyć się
nożem Biedny maluszek, gdzie ja teraz dostanę nowe gumy?

— Sprzedam ostatnią koszulę, a będziesz jeździła najnowszym mercedesem.
— Nie wiem, kto by kupił tę twoją koszulę. — Spojrzała znacząco na postrzelone ramię

detektywa — Poplamiona i dziurawa. Musimy jechać do lekarza — dodała już poważnie.

— W żadnym wypadku! — zaprotestował stanowczo. — Znam się na tym, ruszony jest

tylko mięsień.

— Jak sobie życzysz? — Dziwnie łatwo ustąpiła. — Ostatecznie mogę sama obejrzeć to

background image

ramię.

Wyjechali na szosę warszawską. Teraz Renata dodała gazu i polonez pomknął ostro do

przodu. Kilka minut później skręcili na motelowy parking. Jonathan już o nic nie pytał. Posłu-
sznie wysiadł za dziewczyną, chciał nawet wziąć zdrową ręką leżącą na tylnym siedzeniu
brezentową torbę, ale ostatecznie bagaż zabrała Morzyńska.

Recepcjonistka ledwie rzuciła okiem na rzadkich bądź co bądź o tej porze roku gości.

Weszli na pierwsze piętro. Na stoliku przy łóżku leżała sporych rozmiarów przenośna apte-
czka. Renata zrzuciła kożuszek, bezceremonialnie ściągnęła z detektywa kurtkę i koszulę, po
czym z zaskakującą go wprawą zabrała się do opatrywania rany.

Dembinsky siedział spokojnie, w milczeniu obserwując poczynania dziewczyny. Nie

zaprotestował nawet, kiedy wyjęła z apteczki strzykawkę i jakieś dwie ampułki. Wreszcie
było już po wszystkim. Morzyńska usiadła obok Jonathana i wsparła głowę na jego zdrowym
ramieniu. Nagle opuściła ją werwa, zdecydowanie i przedsiębiorczość. Przez dłuższą chwilę
nie odzywali się do siebie. W końcu uważnie popatrzyła mu w oczy.

— Chciałam ci coś pokazać — powiedziała jakimś dziwnym, łamiącym się głosem. —

Zajrzyj do tej torby.

— Później! — Delikatnie musnął wargami jej włosy. — Dobrze mi przy tobie.
— Zajrzyj — powtórzyła. — Proszę!
Niechętnie podniósł się z łóżka i podszedł do pozostawionej pod oknem torby. Na sa-

mym wierzchu leżał jakiś prostokątny, nawinięty w płótno pakunek Okazał się nadspodziewa-
nie ciężki. Detektyw odwinął jedną warstwę płótna, potem drugą, i nagle aż zaniemówił z
wrażenia. Wśród misternych splotów starego złota zamigotały tysiącami blasków ogromne
rubiny i szmaragdy.

— Oto szmaragdowy krucyfiks — szepnęła Morzyńska. — Waligórska zostawiła go w

bagażniku.

— Piękny. — Dembinsky nie mógł oderwać wzroku od krzyża. — Nawet nie przypu-

szczałem... Warto było przylecieć zza oceanu i dać się postrzelić.

— Co teraz?
— Jesteś cudowna. Do pięt ci nie dorastam z tym moim zawodowstwem...
— Co teraz? — powtórzyła twardo i jakoś obco.
— Ten krzyż jest wart znacznie więcej, niż obiecał mi za niego Paszczyński. Co ja

mówię! Pół miliona, milion, półtora... Nawet najwyższa, możliwa do uzyskania na aukcji,
cena nie pokryje jego rzeczywistej wartości.

Podniósł krucyfiks do światła i przez dłuższą chwilę przyglądał mu się jak urzeczony.
— Miejsce tego krucyfiksu jest na Wawelu albo Zamku Warszawskim, a nie w sejfie

któregoś z nowojorskich czy chicagowskich pasibrzuchów — stwierdził nieoczekiwanie dla
samego siebie. — Pal diabli moje honorarium. Zawieziemy krzyż...

Nagle urwał, gdyż dostrzegł wpatrzone w niego wielkie, jak gdyby zwilgotniałe oczy

Morzyńskiej. Wreszcie zrozumiał. Podszedł do Renaty i położył jej krucyfiks na kolanach.

— Nie myślałem, że w polskiej policji są dziewczyny, które potrafią zawrócić w głowie

takiemu staremu wyjadaczowi jak Jonathan Dembinsky!

— Ile razy mam ci powtarzać, że u nas nie ma policji, tylko...
— Nic nie mów! — Objął ją zdrowym ramieniem i pocałował w usta. Tym razem się

nie broniła.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Albert Wojt Pod kulawym belzebubem
Albert Wojt Wyrok
Albert Wojt Przystanek przy gwiaździstej
Albert Wojt Dzwonek z Napoleonem
Albert Wojt Droga bez powrotu
Dzwonek z Napoleonem Albert Wojt
Albert Wojt Szafirowe koniczynki
Albert Wojt Pod kulawym Belzebubem fragment rozział 1 16
Przystanek przy Gwiaździstej Albert Wojt
Wojt Albert Dzwonek z Napoleonem
Wojt Albert Dzwonek z Napoleonem
Wojt Albert Pod kulawym belzebubem
Ewa wzywa 07 129 Wojt Albert Pan dyrektor jest zajęty
Wojt Albert Przystanek przy gwiaździstej
Wojt Albert Szafirowe koniczynki
Warunki tlenowe w jeziorach binowo glinna szmaragdowe
SZMARAGD(1), Kamienie i biżuteria, Kamienie
Jezioro Szmaragdowe, przewodnik poPolsce, kolorowanka, zabawy, Legendy- Pomorze zachodnie

więcej podobnych podstron