1
Dzwonek Napoleonem
Albert Wojt
I
Wskazówki zegarka posuwały się, jak na złość, bardzo
powoli. Do końca służby porucznika Michała Mazurka
brakowało co prawda niespełna dwudziestu minut, ale
każda z nich dłużyła się niemiłosiernie. Oficer dawno już
zamknął i zaplombował żelazną szafę, w której trzymał
wszystkie swoje służbowe papiery, podlał rachityczną
paprotkę i teraz, nie mając już nic więcej do roboty,
spacerował bezmyślnie pomiędzy drzwiami a oknem.
Prawdę mówiąc nie było do czego się śpie*szyć. Syn już
drugi rok w zielonym mundurze uganiał się gdzieś na
południu kraju po poligonach, córka spędzała wakacje u
ciotki w Nieporęcie, a żona telefonowała niedawno ze
szpitala, że musi objąć niespodziewany dyżur. Perspektywa
powrotu do pustego domu nie była wprawdzie zbyt
zachęcająca, ale Mazurek okropnie nie lubił odsiadywania
godzin w komendzie, zwłaszcza kiedy zdarzało się to
wieczorem. Lata służby w wydziale kryminalnym
przyzwyczaiły go do stałego ruchu, więc teraz nie mógł
jakoś przystosować się do stylu pracy .dochodzeniówki".
Zerknął niecierpliwie na zegarek. Do godziny dwudziestej
drugiej brakowało jeszcze prawie piętnastu
44
minut, ale uznał, bez większych wewnętrznych oporów, że
może je sobie darować. Zabrał leżącą na biurku teczkę,
zgasił światło i wyszedł z pokoju.
Na korytarzu mignęła mu znajoma sylwetka. Nie
zastanawiając się przyśpieszył kroku.
— Serwus, Paweł! — huknął na całe gardło do wysokiego,
barczystego sierżanta. — Z nieba mi, bracie, spadłeś.
— Jak się masz, Michał! — Kuligowski najwyraźniej
również ucieszył się ze spotkania. — Masz dzisiaj noc? —
dodał ze współczuciem.
— Gdzie tam! — roześmiał się Mazurek. — Od-bębniiem
swoje i zaraz się stleniam.
— Takiemu to dobrze — pokiwał głową sierżant. — A ja do
samego rana muszę telepać się radiowozem po Żoliborzu.
— Podrzuciłbyś mnie do chałupy?
— Nie ma sprawy! — bez namysłu zgodził się sierżant. —
Musimy tylko poczekać na Wieśka Dyla-ka. Przed chwilą
przyskrzyniliśmy jakiegoś pijaczka, jak siusiał w bramie.
Dał Wieśkowi po nosie, trzeba więc było przytaszczyć
nygusa do komendy — dodał w formie wyjaśnienia. —
Odsiedzi dwie doby, to wy-grzecznieje...
— Dylak pisze notatkę dla oficera dyżurnego? — domyślił
się porucznik.
— Właśnie — przytaknął Kuligowski. — Rano chłopaki
muszą wiedzieć, dlaczego ten pasażer znalazł się w
areszcie.
— Długo jeszcze zejdzie Wieśkowi?
— Nie sądzę... Na wszelki wypadek popędzę go jednak. A
ty tymczasem smaruj, bracie, do wozu.
Sierżant dotrzymał słowa. Nie upłynęło nawet dziesięć
minut, gdy mogli już ruszać spod Komendy Dzielnicowej
MO przy ulicy Żeromskiego. Do mieszkania Mazurka nie
było daleko, ale Kuligowski, pragnąc po
44
pisać się przed kolegą swoimi umiejętnościami, z fasonem
pokonywał skrzyżowania i ostre zakręty. Mijali właśnie
ogródek jordanowski przy ulicy Felińskiego, gdy na jezdnię
wybiegł niespodziewanie jakiś mężczyzna. Wymachiwał
gwałtownie rękami i coś krzyczał, usiłując zatrzymać
samochód. Był tak blisko, że sierżant dosłownie w ostatniej
chwili zdążył nacisnąć hamulec.
— Zaprawił się dureń gorzałą i kozaka udaje! — sapnął ze
złością Kuligowski. — Jeszcze moment i nadziałby się na
zderzak!
Trzej funkcjonariusze, jak na komendę, wypadli z
radiowozu i ruszyli w kierunku mężczyzny. Mieli szczery
zamiar odtransportowania go do izby wytrzeźwień, jako że
podejrzanie chwiał się na nogach, ale w tej samej chwili
porucznik spostrzegł kilka metrów dalej jakąś skuloną
postać na chodniku. Jednocześnie rozległ się chrapliwy,
trochę histeryczny krzyk mężczyzny:
— Panowie! Na miłość boską, prędzej! Może ona jeszcze
żyje!
Mazurek kilku susami dopadł chodnika. Pochylił się nad
leżącą postacią. W pierwszym momencie nie bardzo mógł
się zorientować, czy ma przed sobą chłopaka czy
dziewczynę. Stosunkowo krótko obcięte włosy, ciemny
swetr i sztruksowe spodnie utrudniały identyfikację.
Dopiero, kiedy porucznik przyklęknął, zrozumiał, że
nieznajomy mężczyzna miał rację. Gorączkowo namacał
puls i poczuł, jak kamień spada mu z serca.
— Karetka! — krzyknął do nachylającego się właśnie nad
dziewczyną sierżanta. — Pogoń dyżurnego, bo ta mała
ledwo zipie!
Kuligowski bez słowa pobiegł z powrotem do radiowozu, a
porucznik delikatnie spróbował odwrócić leżącą. Dopiero
teraz spostrzegł, że dziewczyna ma
7
rozerwany suwak przy spodniach, a z przedniej części jej
swetra zostały tylko strzępy.
— Psiakrew! Zaklął ze złością. — Trzeci gwałt w tym
miesiącu!
— Chyba bydlak nie zdążył — zauważył niepewnie Dy lak.
— Nawet jej majtek z tyłka nie ściągnął...
— Spłoszyłem łobuza! — nie bez dumy wtrącił mężczyzna,
który przed chwilą zatrzymał radiowóz.
— Widział go pan? — Mazurek aż podskoczył.
— Owszem, tyle że z daleka...
— Dawno?
— Minutę temu.
— Dokąd uciekł?
— Gdzieś tam — mężczyzna niepewnie wskazał ulicę po
drugiej stronie ogródka jordanowskiego.
— Panie! Biegiem do wozu! — porucznik zdecydowanie
pociągnął mężczyznę za rękaw. — A ty, Wiesiek, pilnuj ją!
— rzucił w pośpiechu Dylakowi.
Tym razem sierżant Kuligowski z miejsca dodał gazu.
Radiowóz ruszył jak burza, błyskawicznie okrążył ogródek
jordanowski i skręcił w pierwszą przecznicę. Mazurek
zabrał się do wypytywania mężczyzny.
— Panie...
— Brzeziński — skwapliwie przedstawił się tamten.
— Panie Brzeziński, jak on wyglądał? — zagadnął oficer.
— Taki wysoki i chudy — odparł bez zastanowienia
mężczyzna. — Twarzy nie widziałem, ale włosy miał chyba
ciemne...
— Długie?
— Takie sobie, raczej niezbyt długie...
— A jak był ubrany? — zainteresował się porucznik.
— W dżinsy i... w koszulę w kratkę — Brzeziński nie
wydawał się być zbyt pewny tego, co mówi. — Po ciemku
trudno zobaczyć — dodał na swoje usprawiedliwienie — a
kiedy jeszcze się trochę wypiło...
44
.Mazurek postanowił skorzystać z radiotelefonu. Szybko
przekazał oficerowi dyżurnemu swojej komendy ustalony
przed chwilą rysopis i nie przebierając w słowach, zaczął
domagać się posiłków.
— Jeżeli nie zablokujesz, Rysiek, całego rejonu, to gówno z
tego będzie! — krzyczał zgoła nieregulaminowo do
słuchawki. — Mickiewicza, Aleja Wojska Polskiego,
Stołeczna, Krasińskiego — wyliczał jednym tchem. —
Sami nie damy rady porządnie tego przetrząsnąć!
— Zaraz kogoś tam wyślę! — przerwał mu niecierpliwie
oficer dyżurny. — Może dałoby radę ściągnąć pieska...
Po drodze minęli pędzącą na sygnale karetkę pogotowia, a
w chwilę później usłyszeli przez radio włączających się do
akcji kolegów. Porucznik nerwowo zatarł ręce. Doskonale
zdawał sobie sprawę, że jeżeli przestępcy nie złapie się od
razu, to później mogą być z tym poważne kłopoty.
Kuligowski skręcił właśnie z fantazją w kolejną ulicę, kiedy
nagle Mazurek sprężył się w sobie. Jakieś trzydzieści
metrów przed nimi wychodził właśnie z bramy wysoki
chłopak w koszuli w kratkę. Porucznik nie czekał nawet, aż
samochód zatrzyma się na dobre. Wśród pisku hamulców
otworzył drzwiczki i bez namysłu rzucił się w kierunku
chłopaka. Już, już miał go chwycić za kołnierz, gdy w
ostatniej chwili powstrzymał się odruchowo. Tamten
najwyraźniej nawet nie myślał o ucieczce. Co więcej,
orientując się prawdopodobnie w zamiarach milicjanta,
sięgnął spokojnie po dokumenty.
Mazurek na wszelki wypadek zerknął na wysiadającego
właśnie z radiowozu Brzezińskiego. Mężczyzna miał dość
niewyraźną minę. Porucznikowi zrobiło się głupio.
Pomyślał ze złością, że takie zachowanie pasowałoby
raczej do sztubaka ze szkoły milicyjnej, niż
9
do oficera. Machinalnie przejrzał dowód osobisty chłopaka,
bąknął coś niezręcznie i odwrócił się na pięcie.
Minuty mijały, a akcja nie dawała żadnego rezultatu.
Brzeziński kręcił głową na widok każdego zatrzymanego, a
w słuchawce radiotelefonu coraz częściej słychać było
szpetne przekleństwa. Na domiar złego okazało się, że
sprowadzony na miejsce przestępstwa pies nic nie
wywąchał.
O drugiej Dylak, który ponownie znalazł się w radiowozie,
i Kuligowski mieli już serdecznie dosyć bezskutecznego
kręcenia się w kółko. Po burzliwej dyskusji przekonali w
końcu również Mazurka, że trzeba zrezygnować. Odwieźli
Brzezińskiego do domu, przykazując mu surowo, żeby
zgłosił się z samego rana do komendy, i zrobiwszy jeszcze
rundę w okolicy ogródka jordanowskiego, wrócili na ulicę
Żeromskiego.
Pełniący obowiązki oficera dyżurnego kapitan Za-wilski
powitał porucznika z grobową miną.
— No, jesteś nareszcie! — mruknął niechętnie. — Wygląda
na to, że pokpiłeś sprawę.
— Plama! — odburknął Mazurek. — Żeby to szlag!
— U mnie jeszcze gorzej — westchnął kapitan. — Kiedy
wy uganialiście się za tym cholernym amatorem wrażeń
seksualnych, ktoś rąbnął mi dwa sklepy. Pomyśl tylko:
usiłowanie gwałtu i dwa włamania, a my nie mamy
żadnego sprawcy pod kluczem. — Z rezygnacją pokiwał
głową. — Oj, da nam stary rano popalić!
Porucznik dobrze wiedział, że reakcje komendanta na tego
rodzaju wiadomości bywają bardzo gwałtowne, i w tej
chwili wolał o tym nawet nie myśleć...
— Co z dziewczyną? — zapytał kolegę. — Dokąd ją
zawieźli?
— Jest na Cegłowskiej — odparł Zawilski. — Pół
44
godziny temu dodzwoniłem się do lekarza. Zapewniał, że
nic jej nie będzie. Podobno oprzytomniała jeszcze w izbie
przyjęć, a teraz wyrywa się do domu.
— Pojadę do niej — zadecydował Mazurek. — Może
dowiem się czegoś mądrego.
— Zapisałeś sobie jej personalia?
— Niby kiedy? — żachnął się porucznik.
— No to trzymaj! — oficer dyżurny wyciągnął z kieszeni
niewielką karteczkę. — Chwała Bogu, że chłopaki znaleźli
przy dziewczynie jakąś legitymację — uśmiechnął się z
satysfakcją.
— Beata Winiarska, dwadzieścia dwa lata, studentka AWF
— przeczytał z niedowierzaniem Mazurek. — I taka dała
się zaskoczyć?
Niespełna godzinę później, po przełamaniu dosyć
zdecydowanych oporów lekarzy i pielęgniarek, porucznik
siedział przy łóżku Winiarskiej. Wcześniej, zanim wszedł
do separatki, dowiedział się, że dziewczyna została
ogłuszona ciosem w tył głowy i że żadnych innych obrażeń
u niej nie stwierdzono. Zdaniem lekarzy uderzenie nie było
zbyt silne, chociaż zadano je jakąś pałką lub rurką...
Mazurek przez dłuższą chwilę uważnie przyglądał się
leżącej. Nawet ładna, skonstatował w duchu. W każdym
razie bardzo seksowna...
— Jak się pani czuje? — zaczął ostrożnie. — Czy można z
panią chwilę porozmawiać?
— Niech pan pyta — uśmiechnęła się blado. — Widać
mam mocną głowę...
— Przyjrzała się pani temu łobuzowi?
— Niestety — w jej głosie można było wyczuć zawód. —
Szłam sobie Felińskiego i nagle ktoś mnie z tyłu uderzył.
Chyba od razu straciłam przytomność i ocknęłam się
dopiero w szpitalu.
— Naprawdę nic pani nie pamięta?
— Podobno tak się czasami zdarza po silniejszym
ll
uderzeniu w głowę — westchnęła dziewczyna. — Chociaż
zaraz! — Nagle zmarszczyła brwi i zaczęła intensywnie się
nad czymś zastanawiać. — Coś mi świta, że to jednak było
inaczej...
— Broniła się pani, krzyczała?
— Najpierw ktoś mnie bardzo mocno chwycił —
przypomniała sobie z wysiłkiem. — Chciałam się wyrwać i
wtedy chyba krzyknęłam.
— A co było dalej?
— Dostałam po głowie...
Tracę tylko czas, pomyślał z zawodem porucznik. Ta mała
nic mi nie powie...
Wrócił smętny do radiowozu, ale tutaj Kuligowski
przywitał go weselszą nowiną.
— Zaraz będziemy mieli drania — zapewnił z
przekonaniem. — Zawilski dostał cynk ze Śródmieścia, że
na wiadukcie przy Dworcu Gdańskim patrol legitymował
niedawno gościa, który kubek w kubek pasuje do naszego
rysopisu.
— Stary, dobry znajomy — uzupełnił informację Dylak. —
Wiesiek Seta.
— Przecież on powinien jeszcze siedzieć? — Mazurek z
niedowierzaniem pokręcił głową. — Sam zapakowałem go
na jakieś dwa lata do pudła.
— Zapomniałeś o amnestii — mruknął sierżant. —
Odsiedział ptaszek trochę, a resztę mu darowali...
— Pamiętasz jego adres?
— A jakże! — roześmiał się Kuligowski. — Kto jak kto,
ale Seta ma u mnie specjalne względy. Swoją drogą nic
dziwnego, żeśmy go nie dorwali. On tam zna każdą dziurę
w płocie...
— Jedziemy.
Kilka minut później radiowóz zatrzymał się cicho przed
niewielkim, odrapanym domkiem. Dylak stanął pod
drzwiami, a Mazurek i Kuligowski ruszyli biegiem w
ciemne podwórko. Jedno z okien parteru było
12
oświetlone. Właśnie pod nim przyczaił się porucznik, a
sierżant kucnął trochę dalej, przy płocie.
Od strony ulicy doleciało energiczne pukanie Dyla-ka.
Przez chwilę wewnątrz domu nikt nie reagował, chociaż
Mazurek zauważył, że umieszczone nad nim okno odrobinę
się uchyliło.
Dylak znowu zastukał, tym razem już chyba pięścią, bo
drzwi aż zadudniły.
— Milicja! Otwierać! — krzyknął groźnie. Porucznik
odruchowo sprężył się w sobie. Zobaczył,
że okno otwiera się na całą szerokość i wyskakują z niego
jakieś dwie przygarbione postaci. Błyskawicznie rzucił się
do przodu, usiłując zatrzymać jednego z uciekających. Miał
już prawie w garści umykającego człowieka, kiedy nagle
zrobiło mu się jasno przed oczami, a w ustach poczuł
znajomy, słodka wy smak. Z furią rąbnął na oślep lewą ręką
i w tej samej chwili uchylił się instynktownie. Raczej
wyczuł, niż zobaczył, że przeciwnik traci równowagę.
Zrobił krok i bez zastanowienia założył chwyt. Jeszcze
jeden, tym razem niewielki wysiłek, i usłyszał ogłuszający
trzask łamanych desek i łoskot wywracanego żelastwa...
W chwilę później Mazurek przyglądał się obojętnie, jak
Dylak wyciąga z jakiejś na poły rozwalonej budki
dygocącego ze strachu chłopaka. Drugiego, już z
kajdankami na rękach, prowadził Kuligowski.
— Wyglądasz, Michał, jakby ci twoja ślubna szkolenie
ideologiczne wałkiem wyprawiła — parsknął życzliwie
sierżant, oświetlając latarką twarz przyjaciela. — Przyznaj
się, na kiedy zaplanowałeś wizytę u dentysty?
— Trzeba zobaczyć tę melinę — porucznik udał, że nie
dosłyszał uszczypliwej uwagi. — Coś za szybko ptaszki
chciały wyfrunąć z gniazdka.
Umeblowanie niewielkiego pokoju składało się z dwóch
odrapanych krzeseł, starego kuchennego sto
44
łu i zdezelowanego tapczanu. Na wszystkich tych sprzętach
leżały w nieładzie różnokolorowe dresy i koszulki, trampki,
rękawice bokserskie, części rowerowe...
— Zawilski płakał, że nie wie, kto mu załatwił sklep
sportowy, a tu proszę — roześmiał się Kuligowski —
mamy dwóch złodziejaszków i fantów za jakieś piętnaście
tysięcy!
— I kto by pomyślał, że to bracia Dolińscy są tacy zdolni
— mruknął Dylak, przyglądając się obu zatrzymanym. —
No gadaj, Adam, kto nadał tę robotę? — zwrócił się ostro
do starszego. — Ty czy Witek?
— A może Seta? — wtrącił się Mazurek. — Będziesz
śpiewał czy mam ci pomóc? — Ostentacyjnie pogroził
Adamowi Dolińskiemu pięścią.
— Ja to pierwszy raz w życiu widzę — na wszelki wypadek
zaprzeczył zagadnięty, wskazując porozkładane przedmioty.
— Przyszedłem tutaj z braciakiem dosłownie przed minutą.
— Łżesz! — wzruszył ramionami Kuligowski.
— Jak Boga kocham! — poparł brata drugi Doliński. —
My nic nie wiemy o żadnym sklepie.
— Łżesz! — powtórzył, tym razem już znacznie ostrzej
sierżant.
— Ależ, panie władzo! — Adam Doliński uderzył się
teatralnym gestem w piersi. — Pan wie, że to kwadrat Sety.
My dopiero co przyszli.
— Słuchaj, no! — warknął porucznik, którego aż korciło,
żeby odwdzięczyć się za rozbitą twarz. — Zrobię ci sprawę
o czynną napaść na milicjanta — zagroził. — Już ja się
postaram, żebyś nieprędko wyszedł z mamra!
— Ależ ja nie wiedziałem, że to pan był pod oknem —
zająkał się Doliński. — Ja nie chciałem!
— Kto nadał robotę? — ryknął Mazurek, popycha
44
jąc Adama Dolińskiego na ścianę. — Gadaj! Co cię
zamurowało?!
— Seta! — jęknął zrezygnowany Doliński. — On wywalił
szybę i wlazł do środka, a my z Witkiem tylko odbieraliśmy
fanty...
— Gdzie się spotkaliście?
— Tutaj... Seta kazał nam przyjść przed dziesiątą.
— Czekał na was? — 'porucznik starał się nadać teraz
swojemu głosowi możliwie obojętny ton.
— Przylazł dopiero o pierwszej — pokręcił głową Doliński.
— Mówił, że miał drugą robotę.
— Jaką? Z kim?
— Diabli go wiedzą — zatrzymany bezradnie rozłożył ręce.
— Seta nigdy się nam nie tłumaczył...
— Gdzie on teraz jest?
— Nie wiem... U dziewczyny — poprawił się natychmiast,
widząc groźny gest porucznika. — Jadźka Krawczyk,
Nowotki osiemnaście.
— Na pewno?
— Nawijał, że jedzie do niej — wtrącił się drugi Doliński.
— Panie władzo — dodał niepewnie — niech pan da
Adamowi po ryju, ale nie robi mu sprawy, że pana
uderzył... Za ten sklep i tak zdrowo nam się dostanie.
— Jeszcze pogadamy — Mazurek zdążył już znacznie
złagodnieć. — Jak nie będziecie kręcić, to może daruję...
Zgodnie z przewidywaniami Kuligowskiego, Zawilski nie
posiadał się z radości. Nie minęło nawet piętnaście minut,
kiedy na Mierosławskiego zwaliła się cała milicyjna ekipa.
Mazurek mógł teraz bez obawy zostawić Dolińskich pod
dobrą opieką i ruszyć na dalsze poszukiwania Sety.
Dom znaleźli bez kłopotu, ale minęło sporo czasu, nim
otworzyły się przed milicjantami drzwi. Porucz
15
nik ze zdziwieniem spostrzegł w nich chłopca w wieku
siedmiu, ośmiu lat.
— Panowie są gliny — stwierdził malec rezolutnie. —
Wieśka nie ma w domu — zaznaczył na wstępie. — Poszli
z Jadźką na prywatkę...
— Dawno? — zainteresował się Kuligowski.
— Niedawno — ziewnął chłopiec. — Zbudziłem się przez
nich. A Wieśka to często panowie szukają — dodał z
własnej inicjatywy.
— Wiesz, gdzie jest ta prywatka? — zapytał Mazurek.
— Nie wiem — z żalem pokręcił głową. — Ale prawda —
ożywił się nagle — Jadźka ma w kalendarzyku telefon tej
koleżanki. Mogę pokazać.
Weszli do środka. Mieszkanie składało się z dwóch
niewielkich pokoików i na pierwszy rzut oka było widać, że
prócz malca nie ma w nim nikogo.
Na regale leżał notes w czarnej okładce. Kuligowski zaczął
go właśnie przeglądać, kiedy chłopiec zmienił nagle front.
— Siostra nie kazała mówić, gdzie idą — oświadczył
stanowczo. — Nie powiem.
— Ale przecież chciałeś nam pomóc znaleźć Wieśka —
łagodnie zagadnął porucznik.
— Chciałem, bo go nie lubię — odparł szczerze. — Bije
mnie i krzyczy... Ale siostra nie kazała mówić — powtórzył
uparcie.
— Masz dychę — zaproponował oficer, wyciągając z
kieszeni monetę. — Kupisz sobie cukierków.
— Nie chcę — pokręcił głową malec. — Siostra zlałaby
mnie...
— My jej nie powiemy — zapewnił Mazurek.
— Nie...
— A może chcesz przejechać się radiowozem? — kusił
porucznik.
— E tam! — chłopiec pogardliwie wzruszył ramio
16
nami. — Wujek Janusz, jak przyjeżdża do mamusi, wozi
mnie na motocyklu.
— A gdzie jest twoja mamusia? — zapytał cicho Mazurek.
— Pracuje.
— A tatuś?
— Ja nie mam tatusia — odparł malec jakoś dziwnie
obojętnie. — Co to jest? — wskazał nagle na kolorowy
sznurek wystający z kieszeni munduru sierżanta.
— Gwizdek. — Kuligowski pomyślał z nadzieją, że może
tym przekupi chłopca. — Podoba ci się?
Malec przez dłuższą chwilę obracał w dłoni niewielki
milicyjny gwizdek. Widać było, że aż śmieją mu się do
niego oczy.
— Ładny — powiedział z zachwytem.
— Chcesz go? — zapytał sierżant.
— Chcę — zdecydował się natychmiast.
— A pokażesz telefon?
— Pokażę...
Ustalenie adresu było teraz kwestią zaledwie kilku minut.
Okazało się zresztą, że milicjanci nie muszą nawet daleko
jechać. Według wszelkiego prawdopodobieństwa Seta
przebywał w jednym z domów przy ulicy Stawki.
Mieszkanie było na czwartym piętrze. Funkcjonariusze
nasłuchiwali długo, ale spoza drzwi dochodziły tylko
bardzo ciche dźwięki jakiejś melodii płynącej z radia lub
magnetofonu. Wreszcie Dylak zdecydował się nacisnąć
dzwonek. Po chwili zrobił to drugi raz, tyle że dłużej nie
zwalniał przycisku.
W środku ktoś się poruszył. Usłyszeli czyjeś kroki w
przedpokoju i niski, chrapliwy damski głos:
— Kto, do cholery?
— Adam Doliński — wyszeptał spiesznie Kuligowski. —
Braciaka mi gliny capnęły — dodał, jak gdyby na swoje
usprawiedliwienie.
2 — Dzwonek z Napoleonem
44
Rozległ się suchy szczęk zamka i zaraz po tym w otwartych
drzwiach zobaczyli tęgą, niechlujnie ubraną dziewczynę.
Na widok milicjantów wybuchnę-ła głupkowatym,
pijackim śmiechem, usiłując jednocześnie zasłonić sobą
wejście. Zanim jednak zdążyła cokolwiek powiedzieć,
Kuligowski pchnął ją bezceremonialnie i wpadł do środka.
Mazurek i Dylak bez namysłu ruszyli w jego ślady.
Jakiś ledwo trzymający się na nogach i ziejący na kilometr
alkoholem chłopak cofnął się w popłochu do łazienki, ale
funkcjonariusze nawet nie zwrócili na niego uwagi. Trzy
sekundy i znaleźli się w pokoju...
W kącie na materacu spały, skulone pod brudnym,
powycieranym płaszczem, dwie, sądząc z wyglądu, bardzo
młode dziewczyny. Obok nich siedział ostrzyżony prawie
„na zero" chłopak i spoglądał bezmyślnie to na trzymaną
przez siebie pustą butelkę po wódce, to na dziwnie nie
pasujące do otoczenia, zupełnie nowe radio tranzystorowe.
Porucznik Mazurek pewnym krokiem podszedł do dużej,
stojącej naprzeciwko wejścia szafy. Rzucił jeszcze okiem
na szykującego kajdanki Dylaka i zdecydowanym ruchem
szarpnął drzwi.
— No, Seta, przyjdzie trochę posiedzieć! — powiedział z
nie ukrywaną satysfakcją. — Zbieraj się, jedziemy do
komendy!
II
Dochodziła godziny ósma. Porucznik Michał Mazurek z
wyraźną niechęcią wpatrywał się w bezczelnie
uśmiechniętą twarz Wieśka Sety, bezskutecznie usiłując
znaleźć argument, który by tamtego przekonał.
44
— Jak Boga jedynego kocham, panie władzo! — nie
wiadomo który już raz z rzędu powtórzył zatrzymany. —
Mówi pan, że walnąłem sklep sportowy. Zgoda — skinął
głową, nie okazując żadnego zakłopotania. — Zgarnął pan
fanty, przypucowały mnie klaj-niaki, z którymi robiłem
skok, więc ja nie mam pretensji. Ale w tę babkę mnie pan
nie wrobi — oświadczył stanowczo. — Po cholerę mi
zresztą byłoby dymać kogoś na trawce, skoro widział pan,
że miałem wygodny materacyk — oblizał się obleśnie. —
Co to, Seta dziwki sobie nie umie załatwić „czy co?
— Co robiłeś pomiędzy dwudziestą drugą a północą? —
upierał się Mazurek.
— Spacerowałem po parku i liczyłem drzewka —
zatrzymany obojętnie wzruszył ramionami. — Jak mi pan
koniecznie będzie chciał coś przylepić, to alibi w sądzie się
znajdzie — bezczelnie spojrzał porucznikowi w oczy — ale
teraz nic nie pamiętam...
Oficer zacisnął pięści ze złością, ale szybko się opanował.
Koledzy lojalnie uprzedzali go, że wystarczy podnieść
trochę głos, a Seta zacznie natychmiast trąbić na wszystkie
strony o wymuszaniu wyjaśnień.
— Słuchaj no — zaczął z innej beczki. — Jeżeli nie ty
napadłeś na dziewczynę, to zrobił to ktoś inny. Tym razem
drania spłoszyli, ale on może znowu spróbować...
— Jak spotkam pod celą tego faceta, to mordę mu skuję, że
go rodzona mamusia nie pozna — roześmiał się
zatrzymany. — W końcu przez niego pan mnie
przyskrzynił, no nie? Ale złapać to go pan musi sam. Takie
jest życie...
Mazurek zmełł w ustach przekleństwo. Włamanie do sklepu
sportowego obchodziło go teraz tyle co zeszłoroczny śnieg,
a o napadzie na Winiarską nic nowego się nie dowiedział.
Widząc, że rozmowa z" Setą nie prowadzi do niczego,
zdecydował się odprowadzić go
2-
19
do aresztu. Kiedy miał już wstać zza biurka, w drzwiach
pojawił się Kuligowski.
— Przywiozłem ci Brzezińskiego — ziewnął szeroko — a
sam idę do domu — skinął porucznikowi na pożegnanie. —
Najwyższy czas, żeby się przespać...
— Po drodze odprowadź jeszcze naszego „gościa" gdzie
trzeba — Mazurek zmęczonym gestem wskazał sierżantowi
podejrzanego. — A przy okazji powiedz, żeby profos
przygotował okazanie... Oficer nie czuł jakoś skrupułów, że
wyręcza się kolegą, ale na wszelki wypadek zaczął
ostentacyjnie przeglądać swoje notatki.
Kuligowski bez słowa klepnął Setę po ramieniu, dając mu
znak, że przesłuchanie skończone i należy zmienić lokum.
Brzeziński nie powiedział porucznikowi właściwie nic
nowego. Przedstawił się, że jest mikrobiologiem i pracuje
w Uniwersytecie Warszawskim. Nie omieszkał też
zaznaczyć na samym wstępie, że ma czas tylko do godziny
dziesiątej, bo później czekają go jakieś bardzo ważne
zajęcia w laboratorium, a zaraz potem wyjeżdża do
Krakowa na sympozjum naukowe poświęcone zakażeniom
gronkowcami.
— Całe szczęście, że mam własny samochód — bezradnie
rozłożył ręce — bo inaczej nie wiem, jak bym zdążył z tym
wszystkim...
— Może jednak wrócimy do wczorajszego zajścia —
przerwał mu Mazurek.
— Panie poruczniku — Brzeziński uśmiechnął się z
wyraźnym zakłopotaniem. — Ja naprawdę niewiele mogę
panu pomóc. Wracałem do domu z małej przyjacielskiej
bibki i nagle usłyszałem krzyk kobiety. Pomyślałem, że
zaczepił ją jakiś łobuz i pośpieszyłem
20
w stronę, z której dobiegło wołanie. Wzrok mam nie
najgorszy, więc zobaczyłem wysokiego mężczyznę jak
dobierał się do dziewczyny. Sęk w tym, że on mnie również
zauważył i po prostu uciekł. Chwilę później nadjechał
radiowóz, a resztę pan zna...
— Jak daleko był pan od tego mężczyzny w chwili, gdy
usłyszał pan krzyk?
— Czterdzieści, może pięćdziesiąt metrów — odparł
niepewnie mikrobiolog. — Dokładnie nie pamiętam...
— A rozpoznałby go pan?
— Czy ja wiem... — zawahał się. — Twarzy nie widziałem.
Na pewno był szczupły i miał koszulę w kratkę...
— W każdym razie nie zawadzi spróbować.
— Oczywiście.
Mazurek zaprowadził Brzezińskiego do aresztu. Po
przeciwnej stronie kraty na korytarzu stało w rzędzie trzech
wysokich, młodych mężczyzn...
— Bardzo żałuję, panie poruczniku — westchnął bezradnie
mikrobiolog — ale chyba nie znam żadnego z nich.
Po twarzy Sety przemknął ledwo dostrzegalny uśmieszek.
Oficer zauważył go, ale w tej chwili nie miało to już
większego znaczenia. Pożegnał Brzezińskiego, życząc mu
szczęśliwej podróży, a sam z ciężkim sercem ruszył do
gabinetu naczelnika wydziału.
— Co proponujesz? — major Kłosiński był najwyraźniej
bardzo zatroskany opowieścią o wydarzeniach minionej
nocy.
— Wystąp do prokuratora z wnioskiem o areszt dla Sety za
włamanie do sklepu sportowego — odparł sennie Mazurek.
— Facet siedział już za kradzieże, więc z uzyskaniem
sankcji nie powinno być żadnego kłopotu.
— To się rozumie, ale co dalej?
— Nie wiem, później coś wymyślę — porucznik
44
ziewnął ostentacyjnie. — Dobrze by było, gdyby pochodzili
trochę za tym chłopcy z kryminalnego, chociaż mówiąc
szczerze, nie dałbym złamanego szeląga, że to właśnie Seta
załatwił Winiarską.
— Diabli wiedzą — z powątpiewaniem pokręcił głową
major. — Rany boskie! — spojrzał nagle na zegarek. — Ty
masz dzisiaj wolne, a ja cię trzymam. Smaruj do domu!
— No, to serwus! — Mazurek bez sprzeciwu ruszył ku
drzwiom. — Znaczy do poniedziałku?
— Jak to do poniedziałku? — Kłosiński zmarszczył brwi.
— Przecież dzisiaj jest dopiero piątek?
— Chyba nie wyobrażasz sobie, Jasiu, że ja przez całą noc
tyrałem w czynie społecznym? — zaperzył się porucznik.
— Już i tak w tym roku podarowałem ci kilka dni...
— Niech ci będzie — machnął ręką naczelnik. — Uciekaj
do domu, tylko szybko, żebym się nie rozmyślił!
III
Ledwo porucznik Mazurek przestąpił próg komendy, gdy
wpadł na niego jak burza major Kłosiński.
— Gdzie ty się do jasnej cholery podziewasz?! — ryknął z
furią na samym wstępie. — Już pół godziny wydzwaniam,
jak kto głupi do ciebie! Pan porucznik wyleguje się do góry
brzuchem, a tymczasem jakiś zboczeniec morduje i gwałci!
Mazurek dyskretnie rzucił okiem na zegarek. Do ósmej
brakowało jeszcze kilka minut, ale wolał nie odpowiadać.
Zrobiło mu się po prostu wstyd, że dał się wyprowadzić w
pole, posądzając Setę o napad na
44
Winiarską. Poza tym znał dobrze swojego szefa i wiedział,
że nie ma sensu z nim dyskutować, dopóki się tamten nie
wyładuje.
— Siadaj w samochód i natychmiast zasuwaj na Tucholską!
— ostro zadecydował naczelnik. — Na miejscu jest już
Wcisławski z kryminalnego.
— Tak jest...
— Dzisiaj, kilka minut po siódmej ktoś znalazł trupa
kobiety w śmietniku — nieco spokojniejszym głosem
poinformował porucznika Kłosiński. — Podobno wygląda
to na zabójstwo na tle seksualnym...
Mazurek, nie namyślając się, ruszył do wyjścia. Po drodze
usłyszał jeszcze, że szefa ściągnęli wcześniej do komendy,
tak że nie zdążył nawet zjeść śniadania...
Na ulicy Tucholskiej byli już technicy z wydziału
kryminalnego i przewodnik z psem. Całą akcją kierował
rosły chorąży z sumiastym wąsem.
— Serwus, Michał! — zawołał gromko na powitanie
porucznika. — Cholernie śmierdząca sprawa.
— Spodziewam się — niechętnie mruknął Mazurek. —
Mam nadzieję, że fotki gotowe?
— Chłopaki ópstrykali już wszystko co trzeba — skinął
głową Wcisławski. — A trupa nie dałem zabrać —
znacząco wskazał na stojący kilkadziesiąt metrów dalej
samochód z zakładu pogrzebowego — przed twoim
przyjazdem.
Porucznik rad nierad ruszył do śmietnika. W środku
panował okropny zaduch, ale oficer, pokonując
obrzydzenie, zmusił się do dokładnych oględzin. Prawdę
mówiąc, wszystko wyglądało z grubsza tak, jak się tego
spodziewał. Pomiędzy blaszanymi pojemnikami leżała na
wznak wysoka, dość szczupła, na oko sądząc
trzydziestoletnia kobieta. Była prawie naga, a strzępy
bielizny, bluzki i spódnicy walały się dookoła po całym
śmietniku.
— Rąbnął ją w lewą skroń — chorąży wskazał na
23
podłużną, pełną zakrzepłej krwi ranę. — Lekarz twierdzi,
że babka leżała tu jakieś dziesięć godzin...
— Dopilnowałbyś, Andrzej, sekcji — zaproponował
Mazurek. — Dokładny czas zgonu, wymazy z pochwy,
rodzaj uszkodzeń ciała...
— Mogę zaraz podskoczyć do Zakładu Medycyny Sądowej
— Wcisławski nie oponował. — Trzymaj się! Zostajesz
sam na gospodarstwie.
— Aha, i przekręć do komendy — przypomniał sobie
porucznik. — Niech zrobią zestawienie wszystkich
podejrzanych o gwałty w ciągu ostatnich trzech lat. Na
razie wystarczy chyba z Żoliborza, bo ten zboczeniec
twardo trzyma się naszego terenu...
Chorąży wyszedł ze śmietnika i Mazurek chciał już
podążyć za nim, gdy wśród strzępów ubrania zabitej
spostrzegł coś, co przykuło jego uwagę.
— Co ślepemu po oczach! — sapnął ze złością. — Tyle
czasu się w tym babrzą i nie widzą... Dawać no tu psa! —
huknął na całe gardło.
Przewodnik ostrożnie wziął na patyk dużą, męską chustkę
do nosa i podsunął ją swojemu podopiecznemu. Pies przez
dłuższą chwilę obwąchiwał ją starannie, aż wreszcie sapnął
na znak, że jest już gotów. Wolno okrążył kilka razy
śmietnik i nagle zjeżyła mu się sierść. Przewodnik
wprawnie owinął sobie wokół dłoni linkę, do której
wcześniej przypiął swego pupila, i biegiem puścił się za
nim.
— Nie zaszkodzi sprawdzić, co kundel wyniucha —
postanowił porucznik.
Bez namysłu ruszył ostro do przodu. Na początku, mimo
swoich czterdziestu lat, radził sobie całkiem dobrze, nie
ustępując ani na krok młodszemu blisko o połowę
przewodnikowi. Dopiero po kilku minutach zaczęło
brakować mu oddechu, ale właśnie wtedy pies zatrzymał
się przed wejściem do jednego z bloków przy
Wisłostradzie.
24
— Cholera jasna! — zaklął ze złością przewodnik,
zadzierając do góry głowę.
— Igła w stogu siana — zgodził się Mazurek, spojrzawszy
sceptycznie na wieżowiec.
— Co robimy, panie poruczniku?
— Ty, synku, możesz wracać — westchnął oficer — a ja
spiszę sobie towarzystwo z tej klatki. Pewno guzik z tego
będzie — dodał cicho do siebie, oglądając listę lokatorów,
na której figurowało kilkadziesiąt nazwisk.
Kiedy Mazurek wrócił na Tucholską, nie było już tam ani
Wcisławskiego, ani zwłok zamordowanej kobiety.
Oczekiwała go natomiast pewna niespodzianka. Na
siedzeniu w radiowozie zobaczył starannie opakowaną w
folię niewielką, gazową zapalniczkę.
— Facet zostawił na tym swoje paluszki — z tryumfem
oznajmił technik. — Odbitki będą jak się patrzy!
Gdyby tak jeszcze znaleźć to, czym ten zboczeniec ogłuszył
jedną i zabił drugą kobietę, pomyślał z nadzieją oficer.
Było już dobrze po czternastej, kiedy umorusani i zmęczeni
milicjanci wrócili do komendy. Przewrócili do góry nogami
cały śmietnik, ale prócz chustki do nosa i zapalniczki nic
więcej nie znaleźli. Mówiąc szczerze, Mazurek i tak był
bardzo zadowolony. W końcu mogli przecież wrócić z
niczym.
Wcisławski również dobrze się spisał. Po długich targach
przekonał szefa Zakładu Medycyny Sądowej, żeby sekcję
zrobiono poza kolejnością.
— Oberwała czymś tępym i wąskim w skroń —
relacjonował porucznikowi. — Podobnie jak Winiarska,
tylko znacznie mocniej. Medycy twierdzą prawie na sto
procent, że zgon musiał nastąpić natychmiast.
— O której?
44
— Między dwudziestą drugą a dwudziestą trzecią
trzydzieści.
— Dobrał się do niej?
— W tym właśnie problem — zasępił się Wcisławski. —
Na udach miała pełno obrażeń, ale wyglądało na to, że ten
łobuz szarpał ją już po śmierci. Lekarze nie umieją się
wypowiedzieć, czy miał z nią stosunek...
— Wymaz z pochwy wzięli?
— Owszem, ale na wyniki trzeba będzie trochę poczekać.
— No tak, oni nie lubią się śpieszyć — porucznik nie mógł
się jakoś powstrzymać od uszczypliwej uwagi. — Masz ten
wykaz, o który cię prosiłem?
— Żartujesz?! — żachnął się chorąży. — Dobrze będzie,
jeżeli dziewczyny z kartoteki zrobią to do jutra.
— W takim razie dawaj personalia tej babki. Ustaliłeś, co to
za jedna?
— Nie było kiedy — Wcisławski bezradnie rozłożył ręce.
— Wiem tylko, że rozwiodła się dwa lata temu, mieszkała
ostatnio przy Krasińskiego, a pracowała w bibliotece przy
Próchnika...
Mazurek wziął do ręki podany przez chorążego dowód
osobisty i nagle z niedowierzaniem przetarł oczy.
— Ki diabeł? — mruknął. — Barbara Brzezińska?
— A co w tym dziwnego, że Brzezińska? — Wcisławski
spojrzał na kolegę pytająco.
— Bo właśnie Zbigniew Brzeziński był świadkiem napadu
na Winiarską.
— Czyżby jej były mąż? — zamyślił się chorąży.
— Muszę ja go wziąć na spytki — zadecydował porucznik.
— Dobrze by było wybrać się też do mieszkania
Brzezińskiej. Może tam coś znajdę?
— No to chodźmy, we dwóch zawsze raźniej —?
zaproponował chorąży. — Gdzie najpierw?
44
— Na Krasińskiego. Pan mikrobiolog może poczekać.
Drzwi otworzyła im niziutka, drobna staruszka. Śmietnik na
ulicy Tucholskiej, w którym znaleziono zwłoki
Brzezińskiej, był oddalony zaledwie o kilkaset metrów,
więc Genowefa Zacharek zdążyła już dowiedzieć się o
wszystkim.
— Co za nieszczęście! — zaczęła biadolić od samego
progu. — Pani Basia to była taka sympatyczna, grzeczna
osoba! A jak się cieszyła, że niedługo będzie miała wreszcie
własne mieszkanie, ale nie pozwolili jej doczekać...
— Czy dawno wprowadziła się do pani? — zagadnął
Mazurek.
— Jakiś rok temu, może trochę więcej — z zakłopotaniem
podrapała się w głowę staruszka. — Już wiem! —
przypomniała sobie nagle. — W kwietniu zeszłego roku.
— Nie wie pani przypadkiem, gdzie mieszkała wcześniej?
— podchwycił Wcisławski.
— Pani Basia chyba nigdy mi nie mówiła... To znaczy,
gdzieś pod Warszawą — poprawiła się zaraz — ale nie
pamiętam już gdzie...
— Wiedziała pani, że jest rozwiedziona?
— Ile się ona, bidula, nacierpiała i napłakała przez tego
swego asystencika — staruszka załamała ręce. — Podobno
żadnej spódniczce nie przepuścił. Taki był łajdak! —
Gniewnie potrząsnęła pięścią. — No, ale po rozwodzie to
już, chwała Bogu, pani Basia od niego odpoczęła. Nawet
się tutaj nie pokazał...
— Czy pani lokatorka miała bliższych przyjaciół, jakieś
koleżanki? — teraz porucznik zaczął zadawać pytania.
— A jakże! — przytaknęła gorliwie. — Miała nawet
narzeczonego. To znaczy dwóch... — odrobinę się speszyła,
ale szybko zaczęła mówić dalej. — Obaj
27
naprawdę przyzwoici i kulturalni panowie. Jeden lekarz,
słyszałam, że bardzo dobry chirurg. W Warszawie pracuje,
ale i do Gdańska często jeździ, proszę panów. Pan Czesław
Fijałkowski — nazwisko wypowiedziała z wyraźnym
szacunkiem.
— A tego drugiego pani zna?
— Też porządny człowiek — odparła z przekonaniem. —
Inspektor z Sanepidu. Pani Basia znała go podobno jeszcze
wcześniej i mieli się nawet pobrać, ale zjawił się pan
doktor. Kwiatki za każdym razem przynosił, do Bułgarii ją
zabrał, no i z inspektorem się popsuło.
— Często tu przychodzili?
— Pan Żmichowicz to prawie codziennie. Ustawiał tego
swojego fiata pod oknem i wysiadywał do północy. Dopiero
dwa miesiące temu spotkał się tutaj z panem Fijałkowskim i
była straszna awantura — staruszka z wyraźną dezaprobatą
pokręciła głową. — Tacy kulturalni panowie, a
wykrzykiwali, że aż wstyd powtórzyć.
— Czy ktoś jeszcze odwiedzał panią Brzezińską?
— Żeby nie skłamać, to chyba tylko pani Halinka.
Pracowały razem w bibliotece. — Zacharkowa w
zamyśleniu zmarszczyła brwi. — Ostatni raz widziałam ją
ze trzy miesiące temu...
— To była jakaś bliższa przyjaciółka?
— Raczej nie.
- — Mam jeszcze jedno pytanie — zastanowił się oficer. —
Czy pani lokatorka paliła papierosy?
— Ależ skąd! — zaprzeczyła gwałtownie staruszka. —
Nigdy nie przyjęłabym jej do siebie!
— Nie będziemy już pani przeszkadzali. Czy można rzucić
okiem na pokój Brzezińskiej?
— Proszę bardzo...
Mazurek i Wcisławski z zapałem zabrali się do
przetrząsania szuflad i pudełek. Barbara Brzezińska
28
nie należała do osób o pedantycznym usposobieniu i w
pokoju panował okropny bałagan. Części garderoby walały
się razem z kosmetykami, starymi listami i książkami.
Znaleźć w tym cokolwiek było bardzo trudno, toteż robota
posuwała się milicjantom opornie.
Kiedy skończyli, za oknami panował już zmrok. Ich łupem
padły dwa kalendarze, plik listów i cała sterta luźnych
zapisków. Porucznik z ciężkim westchnieniem wpakował to
wszystko do swojej teczki, funkcjonariusze pożegnali się ze
staruszką i wyszli.
Kilkanaście minut później byli już na ulicy Lechonia, u
Brzezińskiego. Mikrobiolog nie taił swojego zaskoczenia
na widok milicjantów.
— Pracujecie chyba przez całą dobę — zapraszającym
gestem wskazał przytulne foteliki przy niewielkim stoliku.
— Widziałem panów w akcji nocą, rano, a teraz jest
wieczór... Następnym razem spotkamy się pewno w
południe! — roześmiał się ze swojego żartu.
— Cóż poradzić — rozłożył ręce Mazurek. — Służba nie
drużba...
— Może herbaty? — zaproponował mikrobiolog. —
Przepraszam za nieporządek. Cóż, kawalerskie
gospodarstwo aż się prosi o panią domu. Prawdę mówiąc
mam nawet kogoś na oku, ale zanim sfinalizuję swoje
matrymonialne zamiary, muszę radzić sobie sam. W tej
sytuacji mieszkanie rzadko widuje szczotkę — oświadczył
z rozbrajającą szczerością. — Więc jak, napijecie się
panowie?
Nie odmówili. Kiedy i gospodarz rozsiadł się w fotelu, a
przed każdym stała filiżanka mocnej herbaty, porucznik
przystąpił do rzeczy.
— Pan już był kiedyś żonaty? — zapytał swobodnie.
— Tak, byłem — Brzeziński wyraźnie zmarkot-niał. —
Widzi pan, w życiu nie zawsze się układa. Ja
44
miałem pecha — stwierdził ponuro. — Trzy lata się
przemęczyłem i w końcu wziąłem rozwód...
— Rozstali się państwo bez dodatkowych zgrzytów?
— Na nasz wniosek sąd nie orzekał o winie — rzeczowo
wyjaśnił mikrobiolog. — Uznaliśmy, że wywlekanie
różnych brudów z życia osobistego byłoby bezsensowne...
— Utrzymywał pan później z byłą żoną jakieś kontakty?
— Absolutnie żadnych — zaprzeczył stanowczo. — Ale co
to wszystko ma do chuligana, którego przepłoszyłem w
piątek? — zdziwił się Brzeziński.
— Najprawdopodobniej bardzo wiele — westchnął
Mazurek. — Widzi pan, muszę pana zawiadomić, że
Barbara Brzezińska nie żyje.
— Nie żyje? — mikrobiolog zmarszczył brwi, jak gdyby
nie mógł zrozumieć sensu usłyszanych przed chwilą słów.
— Jakaś choroba? Wypadek...?
— Została zabita — twardo powiedział porucznik. — Nie
ma co do tego żadnych wątpliwości.
— To straszne! — Brzeziński wstał. — Nie widziałem jej
od blisko dwóch lat, a już i wcześniej nie mieliśmy z sobą
wiele wspólnego — nerwowo przygryzł wargi — ale
wszystko jedno, nigdy nie życzyłbym jej takiego losu. —
Na moment ukrył twarz w dłoniach, lecz nagle zrozumiał
właściwy cel wizyty, bo spojrzał badawczo na milicjantów.
— Czy zabił ją ten sam człowiek, którego wtedy
widziałem?
— Wiele na to wskazuje...
— Proszę więc mną dysponować — oświadczył
zdecydowanie mikrobiolog. — W końcu Barbara nie była
mi zupełnie obca... Choćbym miał jeździć z panami kilka
nocy pod rząd...
— Nikt tego od pana nie wymaga — wtrącił się
Wcisławski. — Oczywiście, jeżeli zajdzie potrzeba
identyfikacji, to pana poprosimy.
44
— Powiedziałem już, że jestem do dyspozycji — powtórzył
Brzeziński. — Naprawdę chciałbym pomóc.
— A może opowiedziałby pan nam trochę o swojej byłej
żonie — poprosił porucznik. — Nigdy nie wiadomo, co w
śledztwie może się przydać...
— No cóż — zamyślił się gospodarz. — Barbarę poznałem
chyba z dziesięć lat temu. Byłem wtedy świeżo upieczonym
asystentem, a ona wychodziła właśnie za mąż za mojego
przyjaciela Wacława Miłowicza... Prawdę mówiąc, zrobiła
na mnie ogromne wrażenie. Ładna, zawsze elegancka...
Często bywałem u nich i w końcu zaczęli mnie traktować
jak członka rodziny — uśmiechnął się blado na samo
wspomnienie. — Wacław zginął w wypadku
samochodowym. Po jego śmierci nadal odwiedzałem
Barbarę. Któregoś dnia postanowiliśmy się pobrać. Jeśli
chodzi o mnie, o moją decyzję w tej sprawie, to wypłynęła
ona trochę ze współczucia i chęci udzielenia Barbarze
jakiejś pomocy...
— Czy była lojalna wobec Miłowicza?
— Trudno mi powiedzieć — zawahał się. — Myślę, że
chyba tak...
— A w stosunku do pana?
— Przez kilka miesięcy — odparł niechętnie mikrobiolog.
— Później, niestety, przygoda goniła przygodę. Przyznam
się, że byłem całkowicie zaskoczony. Wcześniej nigdy bym
Barbary o coś takiego nie podejrzewał.
— Czy lubiła zawierać jakieś podejrzane znajomości?
— Przeważnie nie widywałem przyjaciół Barbary — uciął
ostro Brzeziński. — Panowie wybaczą, ale na ten temat
wolałbym raczej nie mówić.
Funkcjonariusze spojrzeli po sobie, ale widać doszli do
wniosku, że nie ma sansu przeciągać wizyty, bo wstali i
zaczęli się żegnać. Mazurek, stojąc już w drzwiach,
odwrócił się jeszcze do Brzezińskiego.
31
— Przepraszam, nie zapytałem, jak udała się panu podróż?
— Dziękuję. Zakażenia gronkowcami to moja specjalność
— uśmiechnął się gospodarz. Pisałem z tego pracę
doktorską — dodał, widząc zdziwioną minę milicjanta. —
Na sympozjach jest zawsze okazja do wymiany poglądów,
zasłyszenia nowinek ze świata naukowego... Przyznaję, że i
ja dowiedziałem się w Krakowie wiele ciekawych rzeczy z
mojej dziedziny.
— Czyli wszystko ułożyło się po pana myśli...
— Niezupełnie — potrząsnął głową Brzeziński — i to
przez pana kolegów... To znaczy, oczywiście, ja sam
zawiniłem — poprawił się natychmiast.
— Co się stało?
— Wracałem z Krakowa w nocy. O piątej nad ra-t nem
przejeżdżałem przez Grójec i zabawiłem się w rajdowca...
Kosztowało mnie to pięćset złotych. O, proszę —
wyciągnął z kieszeni mandat i podał go porucznikowi. —
Okazuje się, że pośpiech nie zawsze popłaca.
IV
— Myślałem, że będzie więcej tegJ towarzystwa - -
Mazurek z uwagą przeglądał kartkę zapełnioną
maszynowym pismem. — Niby fakt, że wyroki za gwałty
są wysokie i część nygusów jeszcze siedzi, ale...
— Chwała Bogu! — mruknął Wcisławski. — Maszl
Michał, pojęcie, co by się działo, gdyby ktoś ich nagle
wszystkich po wypuszczał?!
— Tak czy inaczej masz tylko kilka nazwisk dJ
sprawdzenia...
32
— Łatwo powiedzieć — westchnął chorąży — ale dla mnie
to robota na kilka dni. Przecież żaden ci się z własnej woli
nie przyzna, że załatwił dwie dziewczyny.
— Jeżeli stary da kogoś do pomocy, to raz-dwa się
zorientujesz, który z tych ptaszków ma alibi, a który nie.
Jak to ustalisz, będziemy się dalej martwić.
— No to lecę! Aha! — przypomniał sobie w ostatniej
chwili Wcisławski. — Ustaliłem dwie sprawy.
— Tak — zainteresował się porucznik.
— Sprawdziłem w drogówce, że Brzezińskiemu faktycznie
wlepili wczoraj mandat w Grójcu.
— Znaczy facet jest czysty?
— Na to wygląda.
— A ta druga sprawa?
— Wczoraj jeden z chłopaków wybrał się na AWF.
Powiedzieli mu, że Winiarska jest przeciętną studentką, ale
jakichś poważniejszych kłopotów z zaliczeniami nigdy nie
miała — zrelacjonował sucho chorąży. — Rano widziałem
się z dzielnicowym. Nigdy nie było na dziewczynę żadnych
skarg, nie utrzymywała też podej rżanych kontaktów...
— Mądrzejsi to my przez to nie jesteśmy — sarkastycznie
zauważył Mazurek.
— Cóż poradzić...
Trzasnęły drzwi i porucznik został w pokoju sam. Tego
dnia, podobnie zresztą jak i Wcisławski, przyszedł do
komendy znacznie wcześniej niż zazwyczaj. Męczyło go,
że w sprawie zabójstwa Brzezińskiej wie prawie tyle, co
nic... Tak, nie najlepiej to idzie, pomyślał. Gdyby tak... Nie
dokończył rozpoczętej myśli, gdyż stojący na biurku
telefon rozdzwonił się hałaśliwie.
— Ktoś do ciebie, Michał — zachrypiał w słuchawce głos
oficera dyżurnego. — Jakiś Żmichowicz.
— Dawaj go! — Mazurek aż podskoczył na krześle.
3 — Dzwonek z Napoleonem
44
W chwilę później siedział przed nim wysoki, szczupły
mężczyzna. Mimo, że ciemne włosy przyprószyła mu już
trochę siwizna, wyglądał najwyżej na trzydzieści kilka lat.
— Dowiedziałem się, że to pan prowadzi śledztwo —
zaczął z wyraźnym wysiłkiem — i przyszedłem. Barbara
była moją przyjaciółką. Mieliśmy się pobrać...
— Wiem — porucznik skinął poważnie głową.
— Chciałem złożyć zeznanie — Zmichowicz nerwowo
przygryzł wargi, wpatrując się niepewnie w twarz
milicjanta — że widziałem ją w niedzielę wieczorem.
Odwiozłem Barbarę prawie pod sam dom i tam ją
zostawiłem. To moja wina! — wybuchnął nagle. —
Gdybym ją odprowadził do drzwi, żyłaby jeszcze! —
Mężczyzna trochę histerycznym gestem zakrył rękami
twarz i przez dłuższą chwilę siedział zupełnie nieruchomo.
— Która to była godzina? — zapytał cicho Mazurek.
— Piętnaście, może dwadzieścia minut po dziesiątej.
— Zawsze wysadzał pan Brzezińską pod domem?
— Bardzo rzadko — Zmichowicz energicznie zaprzeczył.
— Najczęściej wstępowałem jeszcze na chwilę... Widzi
pan, posprzeczaliśmy się i pojechałem do siebie.
— Poszło o Fijałkowskiego?
— Skąd pan wie? — mężczyzna nie krył swojego
zdziwienia. — Tak, to on był powodem awantury. Ja
znałem Barbarę od wielu lat. Życie jej się nie układało, a
poprzednie małżeństwo było po prostu pomyłką... W jakiś
czas po rozwodzie zaczęliśmy się częściej spotykać i w
końcu zaproponowałem, żeby wyszła za mnie. Data ślubu
była już prawie ustalona, kiedy ziawił się ten doktorek —
ironicznie wydał usta. — JNie mam pojęcia, czym on jej
zaimponował, w każdym razie zaczęm prowadzić podwójną
grę. Tłu
44
maczyłem, prosiłem, ale nic nie pomogło. Wreszcie
postawiłem sprawę twardo: albo on, albo ja...
— Kogo wybrała?
— Znowu chciała wykręcić kota ogonem — bezradnie
rozłożył ręce.
— A pan?
— Powiedziałem jej, że czekam na telefon do poniedziałku
wieczorem, i odjechałem.
— Nic podejrzanego nie rzuciło się panu w oczy?
— Nie zostawiłbym jej przecież — żachnął się
Zmichowicz. — To chyba jasne...
— Tak, oczywiście. — Porucznik zamyślił się głęboko. —
A wcześniej, kiedy pan poprzednio spotkał się z
Brzezińską?
— Jakieś dziesięć dni temu.
— W ten czwartek nie widział jej pan?
— Nie. Na początku tygodnia dostałem pilną robotę. Po
całych dniach uganiałem się po barach szybkiej obsługi, a
wieczorami pisałem sprawozdania. Właściwie to aż do
niedzieli nie miałem czasu nigdzie się ruszyć...
— I jeszcze jedno — rzucił Mazurek dość obojętnym
tonem. — Czy nazwisko Winiarska coś panu mówi?
— Raczej nie. — Zmichowicz zmarszczył brwi i przez
chwilę intensywnie się nad czymś zastanawiał. — Chyba
nigdy nie zetknąłem się z osobą o takim nazwisku.
— Myślę, że na razie to wszystko — uśmiechnął się
przyjaźnie porucznik — chociaż nie wykluczam, że będę
musiał pana jeszcze niepokoić...
— Zgłoszę się na każde wezwanie — oświadczył gorliwie
mężczyzna, podnosząc się z krzesła. — Barbarze życia to
nie przywróci, ale bardzo chciałbym, żeby pan znalazł
winnego.
Zaraz po wyjściu Żmichowicza Mazurek niecierpli
3-
35
wie wykręcił numer telefonu Zakładu Medycyny Sądowej.
Miał sporo szczęścia, bo słuchawkę podniósł akurat lekarz,
który przeprowadzał sekcję Brzezińskiej .
— Sprawdziłem bardzo dokładnie, panie poruczniku —
zapewnił milicjanta — pobrałem wymaz z pochwy, ale
nigdzie nie znalazłem nawet cienia plemników. Nie
chciałbym panu nic sugerować, ale tak prywatnie, to na
kilometr czuję tutaj sadystę albo kogoś z nerwicą seksualną.
— Niestety, ja też — westchnął Mazurek, odkładając
słuchawkę.
Drzwi pokoju otworzyły się z trzaskiem i do środka wszedł
naczelnik Kłosiński.
— Masz już coś? — zapytał bez żadnych wstępów.
— Wszystko, oprócz sprawcy — sapnął ze złością
porucznik.
— To żle — zasępił się major. — Prokuratura podniosła
raban, że na Żoliborzu grasuje jakiś zboczeniec, a milicja
nic nie robi, żeby go złapać.
— Niech mi powiedzą, jak to zrobić, a daję słowo, że w
pięć minut uwinę się ze wszystkim — wzruszył ramionami
porucznik.
— Zaraz przyjedzie do komendy prokurator —
niecierpliwie machnął ręką Kłosiński. — Wolałbym, żebyś
mu sam wszystko wyjaśnił.
— Od reprezentacji jesteś ty. — Mazurkowi z czasów pracy
w wydziale kryminalnym pozostała wyraźna niechęć do
kontaktów z prokuraturą, zwłaszcza kiedy nie miał się
czym pochwalić i trzeba było ze spuszczoną głową
wysłuchiwać niezbyt pochlebnych uwag. — Powiesz, że ja
od samego rana pojechałem w teren i wszelki ślad po mnie
zaginął — zaryzykował propozycję. — Przy okazji załatw z
łaski swojej nakaz prokuratora na przetrząśnięcie lekarskich
kartotek — dodał przymilnie. — Jeżeli Wcisławski nie wy
36
węszy niczego wśród kryminalistów, trzeba będzie zająć się
psychopatami, impotentami i inną pomyloną hołotą.
— Od tego powinniśmy byli zacząć...
— Ale bez podpisu prokuratora lekarze nie zechcą z nami
gadać...
— No, dobrze, załatwię nakaz — ustąpił naczelnik. — A ty
co zamierzasz?
— Utnę sobie przyjacielską pogawędkę z doktorem
Fijałkowskim i łyknę trochę mądrości w bibliotece
publicznej.
— Powodzenia! — Kłosiński roześmiał się, ruszając do
wyjścia.
— Chwileczkę, Jasiu! — zatrzymał go porucznik. — Mam
jeszcze jedną prośbę.
— O co chodzi?
— W moim wieku już ciężko dygować na piechotę. Daj mi
służbowy samochód.
— Oszalałeś? — żachnął się naczelnik. — Możesz przecież
pojechać autobusem. Zresztą nie mam w tej chwili w
wydziale żadnego wolnego wozu — dodał ponuro.
— Bujać to my! — roześmiał się Mazurek. — A co tam
stoi? — wskazał przez okno na szarego fiata 125p z
cywilną rejestracją.
— Grzelak ma zwolnienie — westchnął major. — Złamał
wczoraj rękę...
— Ale jego gablota jest w jak najlepszym porządku — nie
ustępował porucznik. — Daj kluczyki, a ja już sobie
poradzę.
— Tak nie można — zawahał się Kłosiński. — A jak ktoś
się przyczepi?
— Zwalisz wszystko na mnie.
— Niech cię diabli wezmą!
Kilka minut później Mazurek rozparł się wygodnie na
siedzeniu i włączył starter. Był zadowolony, że
44
chociaż jedną rzecz tego dnia załatwił po swojej myśli.
Doktora Fijałkowskiego zdecydował się poszukać w
szpitalu na Banacha...
— Pan do mnie? — lekarz nie taił swojego zdziwienia. —
Czyżby jakaś skarga któregoś z pacjentów? -
— Chodzi o panią Brzezińską — wyjaśnił oficer.
— Ach tak! — Fijałkowski wyraźnie się uspokoił. —
Proszę, niech pan siada. Pokój lekarski to nie salon, ale
akurat nikogo nie ma, więc będziemy mogli porozmawiać
swobodnie.
— Kiedy pan poznał swoją przyjaciółkę?
— Narzeczoną! — poprawił Fijałkowski. — Gdyby nie to,
że za miesiąc wyjeżdżam na roczny kontrakt do Libii,
bylibyśmy już po ślubie. A poznaliśmy się w czerwcu...
Tylko, że pana interesuje najprawdopodobniej nasze
ostatnie spotkanie? — spojrzał pytająco na porucznika.
— Szczerze mówiąc, tak.
— Od razu pomyślałem, że pan w związku z tą awanturą w
bibliotece... Widzi pan, w sobotę wpadłem po Barbarę, żeby
ją odwieźć do domu. Miała jeszcze coś do zrobienia i
musiałem trochę poczekać. Zachciało mi się palić, ale
gdzieś zgubiłem zapałki — doktor z lekka poczerwieniał na
twarzy. — Pomyślałem, że pożyczę od Barbary i zajrzałem
do jej torebki...
— Przecież ona nie paliła papierosów...
— Ale zapałki mogła mieć — wzruszył ramionami
Fijałkowski. — Kobiety noszą zwykle przy sobie całą masę
najrozmaitszych śmieci...
— I co pan takiego znalazł?
— Fotografię innego mężczyzny. — Doktor gniewnie
zacisnął pięści, ale szybko się opanował i spokojnie ciągnął
dalej: — Pan też by się zdenerwował na moim miejscu.
Byłem wściekły i przewróciłem jakiś regał. — Ze wstydem
spuścił głowę. — Faktycznie
44
przeholowałem i wcale się nie dziwię, ze kierowniczka
biblioteki zawiadomiła milicję.
— Często pan się kłócił z narzeczoną?
— Jestem nieco impulsywny — przyznał ze szczerą
skruchą Fijałkowski — ale do takich awantur nigdy między
nami nie dochodziło — zastrzegł się szybko.
— To była fotografia poprzedniego przyjaciela Brzezińskiej
?
— Owszem, zgadł pan — przytaknął. — Na początku
naszej znajomości nie mogłem przekonać Barbary, żeby z
nim zerwała. Dopiero kiedy pojechaliśmy razem do
Bułgarii, podjęła decyzję. Nawiasem mówiąc, niewiele
brakowało, żebym odpadł z konkurencji —
konfidencjonalnie zniżył głos — bo tamten zaproponował
Baśce Węgry, a ja tuż przed wyjazdem rozbiłem szpetnie
samochód. W ostatniej chwili zdobyłem bilety na pociąg.
Nord-Orient jest wprawdzie ekspresem, ale tylko z nazwy,
bo spóźnił się do Warny osiem okrągłych godzin, co
podobno należy do reguły, no ale w końcu dobrnęliśmy
jednak nad Morze Czarne... W powrotnej drodze Barbara
obiecała mi, że skończy z tym inspektorkiem.
— Dotrzymała słowa?
— W sobotę miałem wątpliwości i stąd moje
zdenerwowanie.
— Pogodziliście się?
— Jeszcze nie było okazji...
Na chwilę w pokoju zapanowało milczenie. Wreszcie
porucznik spojrzał doktorowi prosto w oczy i rzucił
suchym, urzędowym tonem:
— Mam dla pana przykrą wiadomość.
— Nie rozumiem...
— Brzezińska nie żyje. Została zabita.
— Jezus Maria! — Fijałkowski zerwał się z miejsca.
— Co pan, na miłość boską, wygaduje?!
— Niestety, to prawda.
39
— Ale kto mógł coś takiego zrobić? — Doktor z
niedowierzaniem popatrzył na oficera. — Dlaczego?
— Tego i ja na razie nie wiem — westchnął Mazurek. —
Prawdę mówiąc liczyłem, że może pan mi coś powie. W
końcu znał pan dobrze Brzezińską i musiał pan
przynajmniej słyszeć o ludziach, którzy jej żle życzyli.
— Ależ to jasne jak słońce! — Fijałkowski nagle z
rozmachem uderzył się w czoło. — Na pewno zamordował
Barbarę ten inspektorek!
— Tak pan uważa?
— Nikt inny, tylko on! — Doktor nerwowo przygryzł wargi
w bezsilnym gniewie. — Niech go pan natychmiast
zamknie! — zażądał natarczywie.
— Proszę się uspokoić — głos porucznika zabrzmiał nieco
ostrzej i bardziej stanowczo. — To mogą być tylko
bezpodstawne podejrzenia.
— Bezpodstawne?! — zaperzył się Fijałkowski. — Jak nic
Barbara powiedziała mu, że nie chce go znać, a on ją zabił!
— To brzmi nawet logicznie — zgodził się milicjant,
chociaż bez specjalnego przekonania.
— Oczywiście — zapalał się coraz bardziej doktor. — Czy
mogę wiedzieć, kiedy to się stało?
— W nocy z niedzieli na poniedziałek — odparł spokojnie
oficer, mierząc wzrokiem swojego rozmówcę. — A pan co
robił w tym czasie, jeśli można wiedzieć? — zapytał
znienacka.
— Jechałem na konsultację do Gdańska...
— Pociągiem?
— Nie. Zdążyłem już wyremontować samochód. Zresztą
tylko dzięki temu jestem dzisiaj z powrotem w Warszawie.
— Brał pan po drodze benzynę?
— Tak, w Nowym Dworze... Ale czemu pan mnie
sprawdza? — Fijałkowski był najwyraźniej zaskoczo
44
ny pytaniami Mazurka. — Przecież to nie ja ją zabiłem!
— Wcale pana nie podejrzewam — uśmiechnął się
przepraszająco milicjant — tylko, że niestety,
formalnościom musi stać się zadość.
— No, tak... — Doktor ze zrozumieniem skinął głową.
— I jeszcze jedno. — Oficer wstał z miejsca, powoli
szykując się do wyjścia. — Kiedy poznał pan Winiarską?
— Kogo? — zdziwił się Fijałkowski. — Pierwszy raz o
takiej słyszę!
— Coś mi się musiało pomylić — zbagatelizował sprawę
porucznik, żegnając się z lekarzem. — Do widzenia panu.
W bibliotece przy ulicy Próchnika wiedziano już o losie
Brzezińskiej. Kierowniczka najwyraźniej spodziewała się
wizyty milicji, bo bez ociągania się zaprosiła Mazurka do
pokoju na zapleczu.
— Szkoda dziewczyny — zaczęła ze smutkiem. —
Wszyscy bardzo ją lubiliśmy. Zawsze była taka pełna
życia...
— Od jak dawna tutaj pracowała? — Zainteresował się
porucznik.
— Przyjęłam ją chyba z dziesięć lat temu.
— To już kawał czasu.
— Owszem, chociaż na kilka miesięcy nas opuściła. Zaraz
po rozwodzie chciała całkowicie zmienić swoje otoczenie i
podziękowała za pracę. Szczerze mówiąc, bardzo się
ucieszyłam, kiedy wróciła na wiosnę zeszłego roku.
— Mówiła może, gdzie pracowała w czasie, gdy stąd
odeszła?
41
— Robiła coś dorywczo, ale dokładnie nie umiem
powtórzyć ani co, ani gdzie to było.
— Orientowała się pani w życiu osobistym Brzezińskiej ?
— Raczej niewiele — bezradnie rozłożyła ręce. —
Oczywiście wiedziałam o jej nieudanym małżeństwie.
Sama zresztą chciałam wyperswadować Barbarze wiązanie
się z człowiekiem, którego nie kochała. Cóż, kiedy ona
zawsze marzyła o dalekich podróżach i pięknych strojach, a
ze skromnej pensji bibliotekarki nie na wiele mogła sobie
pozwolić...
— Przyjaźniła się z kimś w pracy?
— Najbardziej z Haliną Kamińska. Szkoda, że jest teraz na
urlopie macierzyńskim, bo mogłaby panu opowiedzieć coś
więcej o Barbarze.
— Czy ma pani jej adres?
— Tak, oczywiście. — Bibliotekarka skwapliwie sięgnęła
do torebki po niewielki notesik. — To nawet niedaleko —
wyjaśniła z uśmiechem milicjantowi. — Świerczewskiego
osiemdziesiąt osiem.
— A mogłaby mi pani powiedzieć, co tutaj zaszło ostatniej
soboty? — rzucił oficer z pozorną beztroską.
— Aż wstyd o tym wspominać. — Gniewnie zmarszczyła
brwi. — Przyjechał do Brzezińskiej jej znajomy. Przywitali
się bardzo serdecznie, byłam więc całkowicie zaskoczona,
kiedy nagle, bez żadnego powodu, ten mężczyzna wszczął
okropną awanturę. Wykrzykiwał ordynarne słowa, groził
Barbarze, a nawet powywracał półki z książkami. Dopiero
moja zapowiedź, że wezwę milicję, skłoniła go do
opuszczenia biblioteki... Pan myśli, że to on? — Kobieta z
wrażenia chwyciła Mazurka za rękaw.
— Zna go pani? — Porucznik nie miał zamiaru dzielić się z
nikim swoimi podejrzeniami.
— Widziałam już kiedyś tego pana — odparła z przekąsem
— ale jego nazwiska nie pamiętam.
44
Kilkanaście minut później Mazurek był już na ulicy
Świerczewskiego. Halinę Kamińska zastał w domu, ale na
rozmowę z nią musiał trochę poczekać. Odbywała się
właśnie ceremonia karmienia maleńkiego Andrzejka i
milicjant nie miał jakoś serca przeszkadzać.
— Przyjaźniłam się z Baśką — oświadczyła młoda matka
porucznikowi, kiedy najedzony synek zasnął smacznie w
wózeczku. — Znałam też dobrze jej byłego męża. Zresztą
moja siostra pracuje razem z nim, tyle, że on jest
asystentem, a ona laborantką.
— Jak układało się małżeństwo Brzezińskich?
— Nie najlepiej, ale i nie tak tragicznie — wzruszyła
ramionami Kamińska. — Widziałam gorzej dobrane pary,
które jakoś ze sobą wytrzymywały. Zresztą Baśka do
ostatniej chwili wahała się z tym rozwodem. Niewiele
brakowało, a byłaby się wycofała, ale Zbyszek postawił
sprawę twardo, że nie myśli konkurować ze
Żmichowiczem.
— To oni się znali?
— Kiedyś byli podobno najlepszymi przyjaciółmi —
roześmiała się Kamińska. — Razem robili maturę, razem
studiowali i obaj mieli bzika na punkcie badania jakichś
bakterii, którymi interesował się docent Miło-wicz. Dopiero
po studiach ich drogi trochę się rozeszły, Zbyszek został na
uczelni, a Zmichowicz poszedł do Sanepidu.
— Zaraz, zaraz — wtrącił się porucznik. — Brzezińska
była przecież kiedyś żoną Miłowicza.
— Zgadza się — skinęła głową. — Dopiero, kiedy docent
zginął w wypadku, wyszła za mąż za Zbyszka.
— Mówiła pani, że Zmichowicz również interesował się
Brzezińską.
— Elka, to znaczy moja siostra, twierdzi, że właśnie on
namówił Baśkę do rozwodu. Nie wiem, jak było naprawdę,
ale w każdym razie kiedyś Zbyszek przyłapał swoją żonę w
łóżku ze Żmichowiczem.
43
— Doszło do awantury?
— Nawet do rękoczynów...
— A co robiła Brzezińska po rozwodzie? — zaczął
Mazurek z innej beczki.
— Wyniosła się do Wawra. Prawdę mówiąc, nie
widywałam jej w tym okresie, więc panu nie odpowiem —
potrząsnęła głową. — Po kilku miesiącach, kiedy
sprowadzała się na Krasińskiego, pomagałam jej przewozić
rzeczy i stąd wiem, że mieszkała w Waw-rze przy
Cedrowej.
— Czy gdzieś pracowała?
— Nie mam pojęcia. Nigdy nie chciała mówić o tamtym
okresie...
— Brzeziński bardzo przeżywał rozstanie?
— Nie sądzę — odparła z przekonaniem. — Znalazł sobie
przyjemną dziewczynę i o ile wiem, mają zamiar się
pobrać.
— Któż to taki? — zainteresował się porucznik.
— Studentka biologii. Nazywa się Anka Likowska, ale
widziałam ją wszystkiego dwa, czy trzy razy i nawet nie
wiem, gdzie mieszka.
— I tak sporo mi pani pomogła — podziękował Mazurek.
— Spróbuję dowiedzieć się jeszcze czegoś w tym Wawrze.
Parterowy, niewielki domek przy ulicy Cedrowej okazał się
niezbyt gościnny. Najpierw milicjant przez dobrych
dziesięć minut bezskutecznie dusił przycisk dzwonka przy
furtce, a kiedy zdecydował się w końcu wejść do
zapuszczonego ogródka, wyskoczył do niego żółty,
zdecydowanie groźnie wyglądający kundel. Celnie
wymierzony kopniak uchronił wprawdzie spodnie oficera,
ale pies, tym razem już z bezpiecznej odległości, zaczął
zawzięcie ujadać, chcąc widać mimo
44
wszystko wypłoszyć intruza. Po dłuższej chwili szczekanie
zwabiło niewysoką, tęgą kobietę.
— A pan tu czego? — rzuciła ostro.
— Do pani. — Porucznik skwapliwie wyciągnął
legitymację. — Niech pani uciszy to bydlę, bo uszy puchną
— dodał, oglądając się niepewnie na psa.
Informacja, że ma do czynienia z milicjantem, bynajmniej
nie zdeprymowała kobiety.
— Dostaje jeść, żeby szczekał na obcych. — Pan na pewno
do mnie? — Z niedowierzaniem popatrzyła na Mazurka.
— Pani Kuśmierczykowa?
— Tak, to ja, ale nie rozumiem...
— Chodzi o Barbarę Brzezińską — wyjaśnił spokojnie
oficer. — Może wejdziemy do środka?
— O Boże! Tak jakbym przeczuła, że będą z tego jakieś
kłopoty! — Kuśmierczykowa z miejsca straciła rezon. —
Mówiłam, prosiłam, ale stary się uparł, że niby zarobimy
parę groszy. A teraz taki wstyd! — załamała ręce. — Na
stare lata milicja będzie człowieka ciągała!
Znaleźli się w niewielkim, ale za to bardzo zagraconym
pokoju. Porucznik rozsiadł się wygodnie w starym, trochę
zdezelowanym fotelu i rzucił surowym tonem:
— Niech pani wszystko opowie. Tylko prawdę! —
zaznaczył, marszcząc groźnie brwi.
— Przyszła do mnie ta zdzira — Kuśmierczykowa splunęła
ostańtacyjnie — i dalej prosić, żebym jej pokój wynajęła.
Młody Lipowski ją naraił. Pan wie, prawie sąsiad, bo ze
Storczykowej...
Mazurek pierwszy raz w życiu usłyszał nazwisko, ale
poważnie skinął głową i starając się nie zdradzać swojego
podniecenia, zaczął leniwie bębnić palcami po poręczy
fotela.
— Ja nie chciałam jej przyjąć — ciągnęła dalej
44
kobieta — bo coś mi się nie podobała, ale stary zaraz
podniósł krzyk, że niby tysiąc złotych miesięcznie piechotą
nie chodzi... Brzezińska została, ale na meldunek się nie
zgodziłam — pokornie spuściła oczy. — Pomyślałam sobie,
że wlezie taka, a później kijem jej nie wygoni...
— No no, pani Kuśmierczykowa! — Oficer z wyraźną
dezaprobatą pokręcił głową. — Trzeba żyć w zgodzie z
przepisami. Niech pani mówi, co było dalej z Brzezińską —
dodał łagodniej.
— Z początku to żadnych kłopotów z nią nie miałam —
przyznała szczerze. — Wprawdzie do uczciwej roboty
wziąć się nie chciała, ale płaciła regularnie. Tylko tyle, że
Kazik Lipowski stale u niej przesiadywał — westchnęła —
ale mi przecież nic do tego... Po miesiącu zaczęła mi się
wydawać trochę gruba w brzuchu, chociaż niczego nie
podejrzewałam. Aż tu nagle wylazło szydło z worka! —
Kuśmierczykowa poczerwieniała z oburzenia.
— Co się stało?
— Kiedyś w nocy zaczęła się skręcać w łóżku i coś
wykrzykiwać bez sensu. Myślałam, że się czymś struła i
zadzwoniłam po pogotowie. Lekarz przyjechał, pomacał i
okazało się, że dziewczyna jest w ciąży. Taki wstyd!
— Wie pani, czyje było to dziecko?
— A jakże! — Kobieta nachyliła się do ucha porucznika. —
Nawet się nygus Kazik nie wypierał!
— I co dalej?
— Skaranie boskie! Co ja wtedy przeżyłam! — załamała
ręce Kuśmierczykowa. — Wyrzucić jej przecież nie
mogłam, a trzymać taką w domu... Wreszcie którejś nocy
zauważyłam, że przyszedł na nią czas. Wyciągnęłam
Lipowskiego z łóżka i kazałam mu odwieźć Brzezińską do
szpitala...
— Do jakiego?
44
— Wolałam nie wiedzieć.
— Kto zajął się dzieckiem?
— Pan Bóg ją skarał — pokiwała głową kobieta. —
Dziecko umarło... Niedługo później Brzezińska
wyprowadziła się ode mnie...
— Odwiedzał ją ktoś poza Lipowskim? — zapytał na
zakończenie milicjant.
— Nawet się dziwiłam, że nie miała żadnych znajomych —
odparła Kuśmierczykowa. — Inna rzecz, że może wstydziła
się tej ciąży...
Kilka minut później Mazurek dobijał się energicznie do
drzwi domku przy ulicy Storczykowej. Tym razem nie
czekał długo.
— Kogo pan szuka? — zdziwił się starszy, siwy mężczyzna
na widok milicyjnej legitymacji.
— Chciałbym zamienić kilka słów z Kazimierzem
Lipowskim — odparł porucznik swobodnie.
— Bardzo żałuję, ale syna nie ma w domu. A co się stało,
jeśli można wiedzieć?
— To nic ważnego — oficer zdecydował, że nie ujawni
celu swojej wizyty. — Kiedy mógłbym go zastać?
— Myślę, że wróci dopiero w piątek. On wozi kontenery —
wyjaśnił Lipowski, widząc zdziwioną minę milicjanta. —-
Jeździ do Berlina, do Pragi, a czasami jeszcze dalej...
— Dawno wyjechał?
— Dzisiaj z samego rana — odparł mężczyzna. — Wrócił
wczoraj późnym wieczorem i ledwo zdążył się trochę
przespać, a już wysłali go na następną trasę. Szczerze
mówiąc, widuję syna wszystkiego po kilka godzin w
tygodniu...
— No cóż, trudno — westchnął Mazurek. — Miałbym
tylko prośbę, żeby syn wpadł do mnie, do komendy, zaraz
po powrocie.
— Oczywiście, powtórzę...
47
Porucznik wsiadając do samochodu, zerknął na zegarek.
Minęła już godzina osiemnasta, zaklął więc szpetnie pod
nosem. Pozostawała, mu dzisiaj jeszcze jedna sprawa do
załatwienia, a to mogło potrwać...
Na Trasie Łazienkowskiej, a później na Wisłostradzie
zupełnie nie zwracał uwagi na ograniczenia szybkości.
Kiedy wyjechał już z Warszawy docisnął pedał gazu do
oporu i zwolnił dopiero przed Nowym Dworem. Miał
szczęście, bo na stacji foenzynowej nie było tłoku.
Pierwszy z zagadniętych przez roficera pracowników nic
sobie nie umiał przypomnieć. Za to następny, słysząc
pytanie, uśmiechnął się o-d ucha do ucha.
— Oliwkowy opel? Oczywiście,, że pamiętam — odparł
bez zastanowienia. — W nuedzielę, gdzieś koło dziesiątej
wieczorem, tankowałem cały bak. Facet dał mi „Mieszka" i
miałem kłopoty z wydaniem reszty...
Do Warszawy porucznik wracał już znacznie wolniej. Czuł
wyraźne zniechęcenia. Fijałkowski miał alibi, więc jego
sobotnia awantura z Brzezińską okazała się bez znaczenia.
Pozostałym -osobom z najbliższego otoczenia zabitej
brakowało motywu. Wszystko wskazywało na to, że
zbrodni drokonał jakiś zboczeniec, a to oznaczało, że
prowadzenie śledztwa mogło żywo przypominać
poszukiwanie igły w stogu siana.
V
Ledwo poruczmik Mazurek zdążył usiąść przy swoim
biurku w komendzie, do pokoju wpadł jak bomba chorąży
Wcisławski. Widać było, że jest w doskonałym humorze.
— Serwus, Michał! — zawoła I wesoło od samego progu.
— Co wczoraj zwojowałeś?
48
—- Prawdę mówiąc, niewiele — skrzywił się oficer. — A
ty?
— Chyba coś mam — Wcisławski uśmiechnął się
tajemniczo.
— Nie gadaj?
— W nocy z niedzieli na poniedziałek widziano w pobliżu
Tucholskiej dwóch nygusów, którzy całkiem dobrze
mogliby nam pasować do sprawy — zaczął relacjonować
chorąży. — Gdzieś koło dwudziestej trzeciej patrol
legitymował na Śmiałej niejakiego Stanisława Gawła, a
zaraz po czwartej na Sułkowskiego prysnął wywiadowcom
Zenon Ciotucha.
— Gaweł to mój stary znajomy — ożywił się porucznik. -
— Swojego czasu zapakowałem go na ładne kilka lat do
puszki, a on poczęstował mnie scyzorykiem — klepnął się
znacząco po udzie. — Tylko, że to był raczej specjalista od
włamań...
— W więzieniu nabrał podobno dziwnych manier —
pokręcił głową Wcisławski. — Słyszałem, że ostatnio
bardzo lubi świecić gołym tyłkiem, zwłaszcza przed szerszą
publicznością. Niewiele brakowało, żeby zrobili mu o to
sprawę.
— Masz jego adres?
—- Sprzed czterech miesięcy, nie sądzę więc, żeby był
aktualny.
— No dobrze, a ten drugi gagatek?
— Ciotucha odsiadywał pięć lat za gwałt. Na wiosnę
zwolnili go warunkowo.
— Jednym słowem, obaj chłopcy z branży.
— Otóż to — zgodził się chorąży. — Pomyślałem, że warto
czegoś bliższego dowiedzieć się o nich i straciłem wczoraj
kilka godzin na wizyty w co bardziej zakazanych
żoliborskich spelunkach.
— Przynajmniej z jakimś efektem?
— Diabła tam! — westchnął Wcisławski, nie tając swego
zawodu. —? Ale może dzisiaj uda mi się coś
4 — Dzwonek z Napoleonem
44
niecoś wywęszyć — dodał natychmiast z nadzieją w głosie.
Oficer zamyślił się. Ten trop wyglądał nawet dosyć
zachęcająco. Gdyby przypuszczenia kolegi okazały się
słuszne, ujęcie zabójców Brzezińskiej byłoby już tylko
kwestią czasu.
— No, to powodzenia! — uśmiechnął się do chorążego. —
Ja też spróbuję zasięgnąć języka o tych ptaszkach. Aha! —
przypomniał sobie nagle. Przv okazji dowiedz się czegoś o
niejakiej Annie LikowsKiej.
— A co to za jedna?
— Nowa dziewczyna Brzezińskiego.
— O ile wiem, od rozwodników nie wymaga się celibatu —
zauważył podejrzliwie Wcisławski.
— To tylko tak, dla porządku — zbagatelizował sprawę
porucznik.
Chorąży postanowił nie tracić czasu i ruszył do wyjścia.
Mazurek miał właśnie zamiar pójść za jego przykładem,
kiedy w pokoju pojawił się naczelnik Kłosiński.
— Jak widzę, nie jesteś zbyt zajęty — rzucił na wstępie z
nadzieją w głosie. — Miałbym dla ciebie maleńką
robótkę...
— Co ty właściwie do pioruna sobie wyobrażasz?! —
porucznik aż poczerwieniał ze złości. — Nie jestem z
gumy! Wlepiłeś mi najbardziej parszywą sprawę, jaką
mamy w komendzie, i jeszcze ci mało?!
— Tobie zajęłoby to najwyżej pół godziny — nie ustępował
major.
— Poszukaj sobie, stary, innego frajera!
— Ale ja naprawdę nie mam nikogo wolnego w wydziale...
— I oczywiście ja muszę cierpieć z tego powodu?
— Nie przesadzaj, stary. — Kłosiński pojednawczo
poklepał Mazurka po ramieniu. — Zresztą to naprawdę
drobiazg. Wczoraj w nocy chłopaki przymknęli Jaśka
44
Klusika. Gość był na niezłym cyku i awanturował się z
kolesiami, że aż szyby drżały na całej ulicy. Na mój gust
nie ma sensu robić z tego afery, ale że nygus połowę życia
spędza ostatnio w pudle, ktoś powinien z nim poważnie
pogadać...
Porucznik wzruszył tylko ramionami. Nawet nie myślał
ukrywać, że nie podziela wiary swego szefa w zbawienne
skutki tak zwanych rozmów profilaktycznych. Miał właśnie
zamiar głośno wypowiedzieć swoją opinię na ten temat,
gdy przyszło mu nagle do głowy, że Klusik, który
utrzymuje bardzo ożywione kontakty z całym żoliborskim
półświatkiem, może coś wiedzieć o ostatnich wyczynach
Gawła i Cio-tuchy.
— Niech ci będzie — ustąpił naczelnikowi, choć bez
specjalnego entuzjazmu. — Natrę uszu temu nygu-sowi, ale
jeśli w najbliższym czasie jeszcze raz wrobisz mnie w coś
takiego, napiszę raport o zwolnienie z tej budy!
Kilka minut później stanął przed Mazurkiem niewysoki,
sądząc na oko blisko pięćdziesięcioletni mężczyzna. Klusik
zmierzył milicjanta nieufnym spojrzeniem i odruchowo
otarł rękawem intensywnie zabarwiony na fioletowo
czubek nosa, który dobitnie świadczył o zainteresowaniach
właściciela.
— Moje uszanowanie, panie władzo — ukłonił się
kurtuazyjnie. — Nic się pan nie zmienił przez te dwa lata...
Oficer natychmiast przypomniał sobie, że właśnie dwa lata
temu wyekspediował Klusika na kolejny przymusowy
pobyt w zakładzie karnym, ale wolał nie podejmować
tematu.
— Jak zdrówko, Klusik? — zagadnął uprzejmie. —
Reumatyzmu się w celi jeszcze nie nabawiłeś?
— Słońca faktycznie niewiele oglądam — westchnął
aresztant ponuro — a do tego starość nie radość...
4-
51
— Przydałoby się wreszcie zadbać trochę o siebie, a ty nic
tylko wódka i rozróbki.
— Jak Boga jedynego kocham, dawno już z tym
skończyłem! Klusik teatralnym gestem uderzył się w piersi.
— Jedyny raz wczoraj mi się zdarzyło przełknąć
naparsteczek i zaraz trafiłem na dołek — dodał ze zbolałą
miną. — Takie już moje zakichane szczęście...
— Nie trzeba było urządzać awantur po nocy — zauważył
porucznik surowo. — Jeszcze jedna taka historia i jak nic
zarobisz kilka kalendarzy.
— Znaczy, teraz mnie pan wypuści? — podchwycił
natychmiast aresztant.
— Żebyś znowu narozrabiał?
— Ależ broń mnie panie Boże!
— Już ja cię znam jak zły szeląg — roześmiał się ironicznie
milicjant. — Gdybyś chociaż wziął się do jakiejś porządnej
roboty...
— Mam chore serce — wyrecytował jak wyuczoną lekcję
— i lekarze zabronili dźwigać...
— W takim razie nie pozostaje nam nic innego, jak załatwić
ci sanatorium.
Na pozór niewinne stwierdzenie oficera zrobiło na
aresztancie piorunujące wrażenie. Wyraźnie pobladł i w oka
mgnieniu zupełnie stracił rezon.
— Trafić do pudła za jakąś tam maleńką sprzeczkę z
przyjaciółmi?! — jęknął płaczliwie. — Panie władzo!
Niech się pan zlituje. Ja wszystko zrobię, co pan tylko
zechce... Zaraz polecę do pośredniaka, mogę codziennie
meldować się w komendzie, tylko niech mnie pan puści!
— Jednak skruszałeś przez te dwa lata —• nie bez
satysfakcji stwierdził Mazurek. — Jeszcze trochę, i może
wyszedłbyś na ludzi...
— Pan też by skruszał! — Klusik wzdrygnął się na samo
wspomnienie. — Sporo w swoim życiu przesiedziałem i
zawsze można było wytrzymać, ale ostatnio
52
wywieźli mnie w góry i pogonili do roboty przy jakiejś
cholernej drodze. Mróz czy upał, machaj, człowieku łopatą
od świtu do nocy. Myślałem, że ducha wyzionę... Panie
władzo! — błagalnie złożył ręce — niech mi pan tym
razem daruje...
— A poszedłbyś do pracy?
— Niech już będzie — sapnął aresztant z determinacją. —
Byle nie do takiej, jak wtedy...
Porucznik nie mógł jakoś uwierzyć w szczerość zapewnień
Klusika, ale doszedł do wniosku, że nic więcej tutaj nie
zwojuje. Pozostawało jeszcze upiec przy okazji własną
pieczeń...
— No cóż — udał wahanie — nie jestem pewien, czy ci
mogę zaufać, ale... A właściwie to jest jeszcze jedna sprawa
— zaczął ostrożnie. — Mam pewien kłopot...
— Niech pan władza tylko szepnie — zadeklarował się
Klusik ochoczo. — Na głowie stanę, a załatwię co trzeba!
— To nie będzie takie trudne — milicjant uśmiechnął się
zachęcająco. — Słyszałem, że nie najgorzej znasz Staśka
Gawła i Zenka Ciotuchę...
— O tyle o ile...
— Ostatnio porządnie narozrabiali i chciałbym ich z tego
rozliczyć.
Przez dłuższą chwilę w pokoju panowało milczenie. Klusik
niepewnie rozglądał się dookoła, jakby szukał ciemnego
kąta, w którym nie mógłby go dosięgnąć baczny wzrok
oficera. Nie chciał zaszkodzić kumplom, ale z drugiej
strony bał się, że odmawiając porucznikowi, ściągnie na
swoją głowę poważne kłopoty. Co gorsza, kwestia
ewentualnego zwolnienia z aresztu nie była jeszcze w
sposób definitywny rozstrzygnięta...
— Zenek Ciotucha faktycznie ma coś na sumieniu —
mruknął niechętnie. — Prysnął gdzieś z chałupy i z nikim
nie chce gadać. Ja nie wiem, o co chodzi, ale
44
niech pan zapyta Maryśkę Wiśniewską z Wrzeciona
dziewiętnaście. Ona panu powie...
— A jeśli nie będzie zbyt rozmowna?
— To pan jej przypomni takiego rudego Szweda, który
nocował u niej w zeszłą sobotę — roześmiał się obleśnie
Klusik. — Facet tak się zaperfumował, że czegoś u Maryśki
zapomniał — wypowiadając ostatnie słowo, Klusik
porozumiewawczo przymrużył oko. — Mógłby pan to
znaleźć w doniczce z palemką — dodał zagadkowo.
— W porządku — skinął głową Mazurek — a co z
Gawłem?
— Beznadziejna sprawa, panie władzo — aresztant
najwyraźniej się stropił. — Nie widziałem go od miesiąca...
A zresztą przed Staśkiem wszyscy portkami trzęsą i nikt o
nim słowa nie powie.
Milicjant był prawie pewien, że tamten kłamie, nie przejął
się tym jednak zbytnio. Dobrze wiedział, jak ma postąpić...
Leniwie podniósł się z krzesła na znak, że rozmowa jest już
skończona, i wolnym krokiem ruszył w kierunku drzwi.
— Twoja sprawa, Klusik! — rzucił obojętnie. —J Jeśli
wolisz, możemy się gniewać...
— Ależ, panie władzo! — żarliwie zaprotestował aresztant.
— Niech mnie Bóg skarze, jeśli kłamię!
— Nie mamy o czym mówić — żachnął się oficer. —i
Lepiej wracaj na dołek i zrób sobie rachunek sumienia.
— A kiedy wyjdę? — teraz Klusik przestraszył sia nie na
żarty. Obiecał pan...
— Ty też coś obiecałeś...
— Ale Gaweł przeciągnie mnie mojką, jak się doi wie...
— Ja mu nie powiem. — Porucznik wzruszył ramiol nami.
— Skoro jednak wolisz trzymać z tym nygusem, niż ze
mną...
44
— On dopiero co wyszedł z pudła i jest strasznie cięty za
poprzednią wpadkę.
— I co z tego, skoro znowu trafi do paki?
— Tylko, że wcześniej wyprawi mnie na tamten świat!
Klusik jeszcze przez chwilę rozpaczliwie szukał dalszych
argumentów, ale widząc, że nie robią one na milicjancie
żadnego wrażenia, ustąpił w końcu.
— A niech tam! — wyrzucił z siebie z rezygnacją. — Nie
jestem pewny, ale coś słyszałem, że Gaweł zamelinował się
u Mariana Wasiaka na Laktykarskiej cztery.
— Dlaczego?
— Pan przecież wie najlepiej — żachnął się Klusik. —
Mokra robota.
Dziesięć minut później Mazurek siedział już za kierownicą
tego samego fiata, którym jeździł poprzedniego dnia — na
szczęście major Kłosiński zapomniał dzisiaj o odebraniu
kluczyków. Porucznik zadecydował, że sam złoży wizytę
Gawłowi. Znał dobrze tego przedstawiciela półświatka i
wiedział, że w komendzie nie powie on z własnej woli ani
słowa. Nie pozostawało nic innego, jak działać z
zaskoczenia i wymyślić coś na miejscu.
Samochód zaparkował za rogiem, sprawdził, czy pistolet
lekko wysuwa się z kabury umieszczonej pod pachą i nie
zastanawiając się dłużej, ruszył w kierunku drewnianego,
niechlujnie wyglądającego domku.
Furtka nie była zamknięta, a również i drzwi wejściowe
ustąpiły natychmiast, kiedy tylko porucznik nacisnął
klamkę. W niewielkim korytarzyku panował półmrok. Po
chwili oficer przyzwyczaił się do niego i spostrzegł, że ma
przed sobą wejście do dwóch pomieszczeń. Ostrożnie
zajrzał do pierwszego z brzegu. W środku nie zauważył
nikogo, chociaż rozgrzebane
55
łóżko i walające się po ziemi puste butelki świadczyły
wymownie, że pokój został opuszczony przez właściciela
stosunkowo niedawno.
Milicjant bez pośpiechu wycofał się na korytarz i chciał
właśnie spenetrować drugie pomieszczenie, kiedy
wiedziony instynktem, gwałtownie odskoczył w bok.
Usłyszał głośny stuk i kątem oka spostrzegł wbity w ścianę
nóż, dokładnie w miejscu, gdzie stał przed chwilą. Suchy
szczęk zamka nakazał mu spojrzeć w stronę drzwi drugiego
pomieszczenia, a w sekundę potem z całym impetem
uderzyć w nie ramieniem. Widać pozostało mu jeszcze
sporo siły, bo przeszkoda wyleciała z ogłuszającym
trzaskiem łamanych desek. Dwie sekundy później
porucznik był już w środku. Na parapecie okiennym
zauważył jakąś przygarbioną sylwetkę i błyskawicznie
sprężył się do skoku. Pomyślał, że za moment będzie już
miał uciekiniera w ręku, ale lądując na zewnątrz, potknął
się i jak długi runął na ziemię. Z wściekłością zmełł w
ustach przekleństwo, bo przeciwnik zdążył już przesadzić
płot i co sił w nogach pędził w stronę pobliskich krzaków.
Mazurek zerwał się i ruszył w pościg. Płot pokonał bez
trudu, ale przedzieranie się przez gęste zarośla nie
przychodziło mu łatwo. Na szczęście tamten również
musiał się potknąć, jako że moment później oficer
spostrzegł go tuż przed sobą.
Przeskoczyli następny płot i nagle w ręku uciekiniera
błysnął nóż. Tym razem, chcąc widać mieć pewność, że
trafi milicjanta, nie zdecydował się już na rzut. W ostatniej
chwili porucznik kantem dłoni wytrącił mężczyźnie broń,
ale zrobił to o sekundę za późno, bo poczuł przenikliwy ból
w okolicy lewego ramienia, a rękaw jego marynarki zaczął
szybko zabarwiać się na czerwono. Z furią wymierzył
przeciwnikowi potężny cios w szczękę. Mężczyzna jęcząc,
zwalił się na ziemię.
56
— Nareszcie mam cię, Gaweł! — wychrypiał, nie tając
swojej satysfakcji Mazurek. — Ostatnio wykręciłeś się
sianem... Trzy lata, jak za brata...
— Ty parszywy glino! — w głosie powalonego mężczyzny
wściekłość mieszała się ze strachem. — Szkoda, że cię nie
zakatrupiłem!
Leżącą tuż obok butelkę z obtłuczonym denkiem zauważyli
prawie równocześnie. Gaweł z nienawistnym błyskiem w
oczach, bez chwili wahania wyciągnął po nią rękę, ale tym
razem porucznik był zdecydowanie szybszy.
— Obawiam się, że już nie naprawisz tego błędu! —
zasyczał, wyciągając zdecydowanym ruchem pistolet z
kabury.
— Co to znaczy?! — Gaweł jak oparzony cofnął rękę. —
Co pan chce zrobić?
Mazurek bez słowa zarepetował broń.
— Tak nie wolno! — mężczyzna z niedowierzaniem
obserwował ruchy milicjanta. — Pan nie ma prawa!
Porucznik obracając w ręku pistolet, uśmiechnął się
jadowicie. Niby przypadkiem dotknął lufą zakrwawionego
ramienia...
— Jezus, Maria! — jęknął Gaweł płaczliwie. —
Poczęstowałem pana kosą, więc pies z kulawą nogą nie
zapyta, dlaczego jestem sztywny! Niech pan robi co chce!
— Klęknął nagle z determinacją przed oficerem. — Ja się
do wszystkiego przyznaję, tylko niech pan nie strzela!
— Gadaj! — warknął Mazurek.
— Właściwie to zgredowi nic się nie stało! — Mężczyzna
trząsł się jak galareta, nie mogąc oderwać wzroku od
pistoletu. — Zabrałem mu portfel i dałem trochę po głowie,
żeby nie krzyczał za głośno...
— Łżesz! — stwierdził sucho oficer.
— Przyłożyłem mu jeszcze parę kopów — skwapli
44
wie przyznał się Gaweł — ale dziada posadziłem na środku
Piwnej, żeby go zaraz ktoś przyfiłował...
Mazurek schował pistolet do kabury. Gaweł przyznał się do
ciężkiego przestępstwa, nie było więc sensu ciągnąć dalej
tej komedii. Milicjant był jednak wyraźnie rozczarowany.
Chciał złapać zabójcę, a nie pospolitego rzezimieszka,
który na Starówce obrabował jakiegoś starszego
mężczyznę...
Trzy godziny później porucznik Mazurek z
obandażowanym ramieniem i w towarzystwie Wcisławskie-
go oraz całej ekipy jechał w kierunku ulicy Wrzeciono.
Przedtem usłyszał jeszcze kilka gorzkich słów od majora
Kłosińskiego o swoich metodach śledczych, wyładował
złość na robiącej mu opatrunek pielęgniarce, a w końcu
oświadczył buńczucznie komendantowi, że złapie zabójcę
Brzezińskiej, chociażby miał go trafić szlag, i dopiero
wtedy pójdzie chorować. Teraz siedział wygodnie rozparty
na tylnym siedzeniu i słuchał wywodów chorążego.
— Ciotucha chyba będzie tym, którego szukamy —
zapewniał Wcisławski. — Dwa tygodnie temu na Ochocie
przyskrzynił go patrol, kiedy w krzakach ściągał majtki
jakiejś dziewczynie. Podobno wyzywała go od najgorszych,
obiecywała, że mu za to oczy wydrapie, ale jak przyszło co
do czego, wniosku o ściganie nie złożyła i łobuza musieli
wypuścić.
— Głupia! — westchnął Mazurek. — Mógł ją prze-j cież
załatwić tak, jak tę na Tucholskiej...
— Mam jeszcze coś — przerwał chorąży. — Prokurator dał
nakaz, więc pojechałem do przychodni. Grzebałem w
różnych papierach chyba ze dwie godziny, ale
wyniuchałem, że Ciotucha miał jakieś kłopoty z potencją.
To by tłumaczyło, dlaczego nie zgwałcił Brzezińskiej, tylko
ją zabił...
Radiowóz zatrzymał się pod blokiem. Mazurełd i
Wcisławski wjechali windą na czwarte piętro. Otworzyła
im szczupła, wyzywająco ubrana brunetka. Na pierwszy
rzut oka mogli się zorientować, że uprawia ona najstarszy
zawód świata...
— Panowie do mnie? — nie ukrywała swego zdziwienia.
— Przecież ja jestem zawsze w porządku — dorzuciła. —
O co chodzi?
— Zaraz się dowiesz! — burknął ostro chorąży. Weszli do
środka. Mieszkanie było niewielkie, ale
zgromadzone w nim sprzęty dobitnie świadczyły o
zamożności właścicielki.
— Powiedz no, Maryśka, gdzie jest Ciotucha — porucznik
zdecydował się od razu przystąpić do rzeczy.
— A skąd ja mogę wiedzieć? — żachnęła się dziewczyna.
— Nie zadaję się z takimi mętami.
— Radzę ci, nie kręć! — zmarszczył brwi Mazurek. — Z
nami nie warto zadzierać.
— Kiedy, jak Boga kocham, że nie mam pojęcia, gdzie
może być jakiś tam Ciotucha! — wzruszyła ramionami. —
Widziałam go wszystkiego dwa, góra trzy razy w życiu...
— Zbyt tani klient? — uśmiechnął się złośliwie oficer.
— No, wie pan! — wydęła wargi. — A zresztą mogę robić
u siebie w domu, co mi się podoba.
— Zwłaszcza za zielone — wtrącił się chorąży. —
Przyznaj, Maryśka, że lubisz cudzoziemców...
— Na przykład Szwedów — porozumiewawczo
przymrużył oko Mazurek. — Takich wysokich rudzielców!
— To moja sprawa! — prychnęła ze złością.
— Niezupełnie — rzucił ostro Wcisławski. — Gadaj, mała,
kogo tutaj miałaś w zeszłą sobotę?!
— W sobotę?
— Przecież nie w piątek! — niespodziewanie grzmotnął
pięścią w stół porucznik. — Przypomnisz sobie zaraz, czy
mam cię zabrać na dołek?
59
44
— Z kim spałaś?! — warknął chorąży. — Kto do cholery
był u ciebie?!
— Olaf Anderson — w oczach Wiśniewskiej pojawił się
strach. — Ale ja nie rozumiem...
Mazurek już wcześniej zauważył na parapecie niewielką
palemkę. Teraz nie zastanawiając się dłużej, bez słowa
podszedł do okna i z rozmachem cisnął doniczką o podłogę.
Wśród rozsypanej na dywanie ziemi błysnęły żółte krążki.
— Masz pecha, mała — pokiwał głową Wcisławski. —
Twój Olaf zwierzył nam się z tego i z owego...
— Oj, trafisz, siostro, do gara! — Oficer bez pośpiechu
rozgarniał butem resztę ziemi, odsłaniając kolejne
krugerandy. — Niestety, nie da się ukryć!
— Dostałam w prezencie — usiłowała protestować
Wiśniewska. — Panowie się mylą...
— Znowu łżesz — machnął ręką chorąży. — Szkoda czasu!
— Ostentacyjnie wyciągnął z kieszeni kajdanki.
— Ja nie chcę! Jezus, Maria! Tylko nie to! — Podbiegła
«do Mazurka i kurczowo złapała go za rękaw. — Niech pan
wszystko zabierze i zostawi mnie w spokoju!
— Łapówkę milicjantowi proponujesz? — Porucznik
odepchnął ją ze wzgardą. — Za to też można dychę
zarobić!
Wiśniewska usiadła na dywanie i zupełnie zrezygnowana
zasłoniła rękami twarz. Raz i drugi pociągnęła nosem, a po
chwili rozryczała się na dobre, przestając zwracać uwagę na
funkcjonariuszy. Dopiero, kiedy Wcisławski zbliżył się do
niej z kajdankami w ręku, zerwała się na równe nogi.
— Ja wszystko powiem, tylko niech mnie pan nie zamyka!
— Błagalnie spojrzała Mazurkowi w oczy. — Skusiło mnie
— przyznała niechętnie. — Olaf miał zawsze tyle tego przy
sobie, a ja mu kiedyś zaproponowałam, że kupię, to tylko
się śmiał...
60
— Co z Ciotucha? — przerwał niecierpliwie chorąży.
— W poniedziałek rano byłam u chłopaka mojej siostry...
Nazywa się Leszek Maliszewski i mieszka na
Dygasińskiego, albo Koźmiana — wybąkała połykając łzy.
— Nigdy nie mogłam zapamiętać adresu, ale łatwo
panowie znajdziecie, bo to pierwszy wieżowiec od
Wisłostrady...
— No i co?
— Zastałam tam Ciotuchę — wyznała cicho. — Podobno
musiał pryskać z domu... Boże! On mnie zabije! — Z
rezygnacją zwiesiła głowę.
— Co się stało?! Mówże, dziewczyno!
— Dokładnie nie wiem. — Bezradnie rozłożyła ręce. —
Zenek był bardzo zdenerwowany i krzyczał, że go powieszą
za jakąś kobietę... Właściwie to nic nie chciał powiedzieć.
Prosił tylko o pieniędze na wyjazd...
— Dałaś mu?
— On chciał kilka patoli — przecząco potrząsnęła głową.
— A zresztą ja wolę się nie mieszać do takich spraw...
— I słusznie — roześmiał się porucznik. — Kradzież
krugerandów to zupełnie co innego, niż mokra robota.
Pół godziny później funkcjonariusze byli już przy wejściu
na klatkę schodową domu przy Wisłostradzie, a ze
znalezieniem na liście lokatorów właściwego nazwiska
uporali się błyskawicznie. Mazurek nie miał najmniejszych
wątpliwości. Dobrze pamiętał, że tu właśnie przyprowadził
go w poniedziałek pies.
Jeden z milicjantów został na dole, a porucznik w
towarzystwie Wcisławskiego i dwóch innych
funkcjonariuszy wjechali windą na siódme piętro. Za
drzwiami panowała absolutna cisza. Chorąży na wszelki
wypadek wyciągnął z kabury pistolet, a Mazurek delikatnie
zastukał.
44
Nikt nie zareagował. Oficer zaczął dobijać się coraz
energiczniej. W końcu za drzwiami ktoś się poruszył i
milicjanci usłyszeli niski, ochrypły głos:
— Kto tam, do ciężkiej cholery?
— Budziszyński — odparł ostro Mazurek. — Panie
sąsiedzie, co pan u diabła wyprawia? U mnie całą kuchnię
zalało!
— Odczep się pan! — z mieszkania doleciało gniewne
sapnięcie gospodarza. — Cały dzień siedzę w domu i żaden
kran nie cieknie.
— Co pan myślisz, żeś na frajera trafił?! — porucznik z
udaną złością kopnął w futrynę. — Sadzawkę sobie w
chałupie urządza, a ja mam z własnej kieszeni na malarza
wykładać?!
— Kiedy mówię chyba wyraźnie...
— Bujać to my, a nie nas! Balona pan ze mnie robisz?!
— Cóżeś pan się czepnął, jak pijany płotu? A zresztą wejdź
pan i sam sobie zobacz!
Szczęknęła zasuwa i drzwi się uchyliły. Wszyscy czterej
funkcjonariusze, jak na komendę ruszyli z impetem do
środka. Jeden zatrzymał się zaraz przy wejściu, drugi, nie
bawiąc się w ceregiele, odepchnął pod ścianę niewysokiego
mężczyznę, który im otworzył, a Mazurek i Wcisławski
błyskawicznie spenetrowali całe mieszkanie. Podjęte środki
ostrożności okazały się jednak zbędne, jako że prócz
Maliszewskiego nie było w mieszkaniu nikogo.
— Panowie po Zenka? — mruknął gospodarz ponuro,
kiedy po wyjaśnieniu pomyłki pozwolili mu opuścić ręce.
— Owszem — skinął potakująco głową porucznik. —
Gdzie on teraz jest?
— Cholera go wie! — wzruszył ramionami Maliszewski.
— Mnie się nie opowiadał.
— Lepiej sobie przypomnij, braciszku! — Mazurek
44
groźnie zmarszczył brwi. — Za ukrywanie zabójcy można
zdrowo beknąć!
— Wiem — przyznał gospodarz niechętnie — ale co
miałem zrobić, jak przylazł do mnie? Nawet dokładnie nie
powiedział, o co chodzi — splunął ze złością. —
Wykrzykiwał tylko o jakiejś babce w śmietniku.
— Spodziewał się nas?
— Owszem i właśnie poszedł skombinować trochę szmalu,
żeby prysnąć z Warszawy.
— Wróci tu jeszcze?
— Tyle wiem, co i pan — odparł wymijająco Maliszewski.
— No to poczekamy...
Radiowóz błyskawicznie zniknął spod wieżowca, w
mieszkaniu Maliszewskiego pojawiła się niewielka
przenośna radiostacja, a Wcisławski na wszelki wypadek
poinformował gospodarza, że jeżeli będzie usiłował ostrzec
Ciotuchę, to niechybnie najbliższe lata spędzi w kryminale.
Minuty wlokły się niemiłosiernie, na dworze zdążyło już
poszarzeć, a ciągle nic się nie działo. Można było sądzić, że
Maliszewski nie ma żadnych znajomych ani przyjaciół, bo
w ciągu ostatnich godzin nikt się u niego nie pojawił.
Mazurek powoli już zaczął tracić cierpliwość, kiedy nagle
ktoś zastukał energicznie do drzwi.
Milicjanci poderwali się jak na sprężynach. Podczas
oczekiwania na ten moment zdążyli wielokrotnie omówić
każdy szczegół akcji i teraz nikomu nie trzeba było
przypominać, co ma robić. Panujący w przedpokoju
półmrok ułatwiał zadanie...
Wcisławski otworzył drzwi, kryjąc się w ich cieniu. Za
progiem zamajaczyła sylwetka wysokiego, szczupłego
mężczyzny. Musiał być trochę pijany, bo zatoczył się lekko,
wchodząc do środka. Zrobił jeszcze krok
63
i widać spostrzegł coś podejrzanego, bo nagle odwrócił się
gwałtownie. Chciał wybiec z mieszkania, ale było już za
późno. Sucho trzasnęły kajdanki i w przedpokoju zabłysło
światło.
Mazurek nie mógł powstrzymać uśmiechu. Przed nim stał
zatrzymany i nie ulegało wątpliwości, że to właśnie na
niego czekali.
VI
— Zrozum, Ciotucha, że to nie ma sensu! Jak nic
zadyndasz na stryczku, jeżeli zaraz nie zmądrzejesz!
Mazurek rozmawiał z podejrzanym dopiero godzinę, a już
zaczynał tracić cierpliwość. Wątpliwym pocieszeniem był
fakt, że ani w nocy Wcisławski, ani przed południem sam
major Kłosiński również z Ciotuchy nic nie wyciągnęli.
Porucznik przyszedł tego dnia do komendy jak król,
dokładnie o dwunastej, oddał naczelnikowi zwolnienie i
miał zamiar wracać zaraz do domu, ale wieści, które
usłyszał, zatrzymały go na miejscu. Podejrzany za skarby
świata nie chciał przyznać się do niczego. Uparcie
powtarzał, że nie był w żadnym śmietniku, nie widział tam
żadnej kobiety, a Wiśniewska i Maliszewski mieli według
niego bujną wyobraźnię...
Mazurek nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Był
przekonany, że teraz wszystko będzie już proste i łatwe, bez
skrupułów chciał więc zostawić sprawę Ciotuchy komuś
innemu. Tymczasem spotkał go srogi zawód i nie
pozostawało mu nic innego, jak samemu zabrać się do
roboty.
— Przecież ty nie masz alibi — tłumaczył cierpli
64
wie podejrzanemu. — Pies z kulawą nogą ci nie uwierzy!
— Ja nic nie wiem — stanowczo stwierdził Ciotucha. —
Powtarzałem już setki razy, że zaperfu-mowałem się w
barze, a później kimałem na ławce w parku.
— To dlaczego wiałeś przed wywiadowcami? — nie
ustępował oficer.
— Odsiadka na dołku nie należy do przyjemności...
— Znaczy, miałeś jednak coś na sumieniu?
— A bo to raz przymykali mnie bez powodu — podejrzany
wzruszył ramionami. — Z pudła wyszedłem na
warunkowe, a taki zawsze jest podejrzany, kiedy trochę
wypije...
— Z Sułkowskiego na Tucholską dwa kroki...
— Ja na Tucholskiej nie byłem!
— Skąd wiesz, skoro się urżnąłeś?
— Nie chodziłem na Tucholską i koniec! — oświadczył
Ciotucha z rozpaczliwym uporem. — Jak Boga kocham!
— Łżesz!
— Nie wierzy mi pan, bo już siedziałem...
— Nie tylko dlatego!
Mazurek zdecydował się na ostatni argument. Wstał z
miejsca i bez pośpiechu podszedł do szafy. Pogrzebał w niej
chwilę i wyciągnął niewielką nylonową torebkę z męską
chustką do nosa. Prawdę mówiąc, był nawet zdziwiony, że
ani Wcisławski, ani Kłosiński nie pomyśleli o tym
wcześniej...
— Eksperci siedzieli nad tym drobiazgiem przez całą noc i
doszli do wniosku, że to twoja zguba — zaryzykował blef.
— Nie wiesz, baranie, że nam wystarczy guzik, żeby
przyskrzynić właściciela?
Na moment w pokoju zapanowała kompletna cisza.
Ciotucha, blady jak ściana, przyglądał się z przerażeniem
trzymanej przez porucznika chustce. Również
5 — Dzwonek z Napoleonem
44
i Mazurek z niepokojem czekał, co będzie dalej, chociaż
liczył w duchu na to, że podejrzany, mając niewielkie
pojęcie o kryminalistyce, uwierzy w prawie nieograniczone
możliwości milicji.
— No dobrze, powiem panu — skapitulował wreszcie
Ciotucha. — Byłem w tym śmietniku. Cholera wie, czego
ja tam szukałem, ale jak się człowiek zaprawi, to mu różne
rzeczy przychodzą do głowy — nerwowym ruchem otarł
pot z czoła. — Kiedy zobaczyłem tego truposzczaka,
myślałem że mnie szlag trafi... Ja tam do takich widoków
nie przywykłem — wzdrygnął się na samo wspomnienie.
— Strzeliłem pawiem i chciałem wytrzeć gębę, ale mi
smarkałka upadła między łachy tej babki — z rezygnacją
wskazał na chustkę — a ja już nie miałem zdrowia tam
gmerać...
— To wszystko? — z wyraźnym niedowierzaniem pokręcił
głową porucznik. — Nie zapomniałeś o czymś?
— Jak Boga jedynego kocham! — jęknął podejrzany, bijąc
się żarliwie w piersi. — Powiedziałem wszystko, jak na
świętej spowiedzi!
— O której byłeś w śmietniku?
— Nie pamiętam — zawahał się Ciotucha. — Ale zaraz po
tym nadziałem się na patrol...
— Trochę się zgadza, ale niezupełnie — oficer skrzywił się
z niesmakiem. — Tak naprawdę to dorwałeś babkę,
chciałeś się z nią kochać, a ona wysłała cię do wszystkich
diabłów...
— To nieprawda! — Podejrzany zerwał się z miejsca, jak
oparzony. — Żebym tak jutra nie doczekał!
— Miałeś kłopoty — ciągnął nieubłaganie Mazurek. — Nie
po raz pierwszy zresztą...
— Nie!!!
— Zamiast się leczyć zaciągnąłeś dziewczynę do
śmietnika. Nie wyszło ci, więc dołożyłeś jej raz i drugi, aż
wyzionęła ducha.
— Jezus, Maria! Ja nie chcę wisieć! — wychrypiał
44
ledwo żywy z przerażenia Ciotucha. — Przecież to nie
moja robota!
Porucznik odprowadził podejrzanego do aresztu i pięć
minut później był już u naczelnika Kłosińskiego. Major
najwyraźniej nie mógł się doczekać, bo relacji wysłuchał z
ogromnym zainteresowaniem. Na koniec, nie tając
zadowolenia, zatarł ręce.
— Dobra robota! — sapnął wesoło. — Ciotucha przyznał
się, że był na Tucholskiej, to za kilka godzin przyzna się i
do tego, że załatwił Brzezińską. Gdyby mu tak jeszcze
pokazać, czym ją trzepnął...
— Ba! — Mazurek bezradnie rozłożył ręce. — Siedziałem
tam z chłopakami przez pół dnia i nic nie znalazłem.
— Szkoda...
— Ostatecznie mogę jeszcze raz przespacerować się do
tego cholernego śmietnika — zaproponował porucznik. —
Nie zawadzi poszperać znowu po okolicy...
— Chyba szkoda twojego czasu — sceptycznie skrzywił się
Kłosiński. — Wyślę tam kogoś z młodszych, a ty, jak
odpoczniesz, pogadaj lepiej z Ciotucha.
— Świeże powietrze dobrze mi zrobi — nie ustępował
Mazurek. — Nie zapominaj, stary, że formalnie rzecz
biorąc, mam pięć dni zwolnienia.
— Ledwo cię Gaweł drasnął i zaraz pięć dni! — roześmiał
się major. — Ja dostałem dokładnie tyle, kiedy mi łapę
postrzelili...
— Dwadzieścia lat temu?
— Dwadzieścia cztery...
— Znaczy kawał z dużą brodą! — parsknął porucznik. —
Nic nie poradzę, że czasy się zmieniają... Daj mi z łaski
swojej kluczyki od wozu Grzelaka — zmienił temat. —
Zabrałeś je wczoraj pod pozorem, że mnie pokroili, ale
skoro uważasz, że nic mi nie jest...
— Malcherczyk z kryminalnego rozwalił wczoraj
67
swojego fiata i na razie będzie jeździł tym — zasępił się
Kłosiński.
— Więc niech mnie zawiezie...
— Oj, Michał, co ja z tobą mam — westchnął naczelnik. —
Ale za to, jak tylko się wykurujesz, wlepię ci następną
sprawę.
— Też mi nowina — wzruszył ramionami Mazurek. —
Przecież takie „uszczęśliwianie" chłopaków to twoje
główne zajęcie.
— Boki będziesz zrywał, jak pogadasz z poszkodowanym
— nie dał się zbić z tropu Kłosiński. — Jednemu z
adoratorów tej twojej Brzezińskiej okradli samochód. Facet
nie miał pretensji o futrzaki za pięć i pół patyka, tylko o
jakiś dzwonek z Napoleonem. Kupił od kogoś okazyjnie i
chciał się pochwalić...
— Wybacz, Jasiu — porucznik najwyraźniej nie przejawiał
żadnego zainteresowania nową sprawą — ale na Żoliborzu
nie ma dnia, żeby komuś nie obrobili samochodu, a
zabójstwo mamy raz na kwartał... Dla jakiegoś dzwonka nie
zrezygnowałbym ze zwolnienia.
Pół godziny później Mazurek wysiadł z radiowozu u zbiegu
Tucholskiej i Krasińskiego. Ręka nie dokuczała mu już
prawie wcale, był więc w doskonałym humorze. Tym razem
zdecydował, że obejrzy sobie wszystko bez czyjejkolwiek
asysty.
Wolnym krokiem przemierzył kilka razy Tucholską, ale
jakoś nic nie rzuciło mu się w oczy. W końcu zatrzymał się
na niewielkim skwerku i usiadł na ławce. Zaczął się
zastanawiać, którędy mógł uciekać zabójca po dokonaniu
zbrodni. Z miejsca, na którym siedział, widział kawałek
trawnika przy śmietniku. Tam wszystko metodycznie
przeszukali, ale na skwerek już nikt się nie pofatygował...
— Błąd, pomyślał niechętnie. Cholera, poszkapiłem
sprawę.
Wstał z ławki i nie spiesząc się ruszył w kierunku
44
pobliskich krzaków. Przedtem nie zwracał na nie uwagi, ale
teraz zaczął przyglądać się im bardzo podejrzliwie. Raz i
drugi sięgnął nawet po jakiś grubszy patyk albo kawałek
żelastwa, ale nic mu jakoś nie pasowało...
Nagle na samym skraju skwerku, niecałe pięćdziesiąt
metrów w linii prostej od śmietnika, zauważył krótką,
trochę zardzewiałą rurkę. Nachylił się nad nią i z
niedowierzaniem przetarł oczy. Niektóre rudawe plamy
miały trochę inny odcień niż zwykła rdza...
VII
Mazurek zjawił się w komendzie dobrze przed godziną
ósmą. Mimo wczesnej pory czekał już na niego w pokoju
Wcisławski.
— Ale ty masz, bracie, oko! — przywitał porucznika, nie
tając swojego podziwu. — Kto by się spodziewał!
— Zwykły przypadek — niecierpliwie machnął ręką oficer.
— Powiedz mi lepiej, co wywróżyli z tego żelastwa
eksperci.
— Prawie pół nocy przesiedziałem z nimi w laboratorium,
żeby zaspokoić twoją ciekawość — roześmiał się chorąży.
— Myślę jednak, że się opłaciło.
— Nie gadaj?
— Według wszelkich znaków na niebie i ziemi tą właśnie
rurką zabito Brzezińską — oświadczył z powagą
Wcisławski. — Eksperci znaleźli ślady krwi i sporo
włosów. Długo kręcili nad tym głowami, aż wreszcie
orzekli, że wszystko razem pasuje jak ulał do wyników
sekcji.
— To już jest coś...
— Poczekaj! — nie dał sobie przerwać chorąży. — Teraz
dopiero będzie najciekawsze. Brzezińska była
69
brunetką, a na tym żelastwie znalazły się również i jasne
włosy. Jednej z plamek krwi też nie dało rady przypasować.
— Nie rozumiem...
— Ja też na początku nie mogłem zrozumieć — przyznał
się Wcisławski — ale na szczęście przypomniałem sobie o
Winiarskiej! W szpitalu dowiedziałem się, że już ją dawno
wypisali, więc pojechałem po dziewczynę do domu i
piorunem przytaszczyłem do laboratorium.
— No i co?
— Oczywiście, zawsze istnieje spore prawdopodobieństwo
błędu przy tego rodzaju badaniach — zastrzegł się chorąży
— ale chyba mamy całkiem niezły dowód na to, że ten sam
człowiek napadł na obie kobiety.
— Jeżeli mi jeszcze powiesz, że Ciotucha zostawił na rurce
swoje odciski palców, to stawiam pół litra!
— Niestety — westchnął Wcisławski — mimo
najszczerszych chęci nie narażę cię na taki wydatek.
— Mówi się trudno! — machnął ręką Mazurek. — Bez
tego też zatańczę z gagatkiem, że ze śmiechu się nie
pozbiera. Dawaj go tutaj!
Reakcja podejrzanego była jednak dla obu milicjantów
całkowitym zaskoczeniem. Kiedy chorąży wprowadził go
do pokoju, obojętnie przyjrzał się rurce, a zapytany o noc z
czwartku na piątek, najwyraźniej odetchnął.
— Chociaż raz w życiu mam murowane alibi! —
oświadczył z pewną miną. — W środę wieczorem zgarnęli
mnie na Ochocie i odsiedziałem czterdzieści osiem godzin
na dołku. Sami panowie wiedzą, że nie mogłem w tym
czasie narozrabiać na Żoliborzu!
Ciotucha wrócił do celi, a pięć minut później porucznik z
ciężkim sercem odkładał słuchawkę telefonu. Okazało się,
że podejrzany mówił prawdę...
70
Oficer i chorąży patrzyli na siebie ponuro. Było, niestety,
jasne, że tak dobrze zapowiadający się trop prowadził
donikąd. Zastanawiali się właśnie, co robić dalej, kiedy
nagle ktoś zastukał i uchyliły się drzwi pokoju.
— Miałem dzisiaj przyjść — zaczął niepewnie wysoki,
szczupły blondyn. — Ojciec mi mówił, że panowie we
wtorek pytali o mnie. Nazywam się Lipowski...
— Zgadza się — przypomniał sobie Mazurek. — Niech
pan siada...
— Przepraszam, ale prawdę mówiąc, to ja nie wiem w
jakiej sprawie...
— Znał pan Barbarę Brzezińską?
— Owszem — przyznał niechętnie Lipowski.
— O ile się nie mylę, to pozostawał pan z nią nawet w
bardzo bliskich stosunkach...
— Dwa lata temu. Później już się z Barbarą nie
widywałem.
— Dlaczego?
— To moja prywatna sprawa...
— Niezupełnie — wtrącił się Wcisławski. — Widzi pan,
Brzezińska została zamordowana.
Wiadomość najwyraźniej zrobiła na Lipowskim wrażenie.
Nerwowo zapalił papierosa i marszcząc czoło, na dłuższą
chwilę wlepił wzrok w podłogę.
— No więc, jaki był powód zerwania? — ostro zapytał
porucznik, podnosząc się z miejsca. — Chodziło o dziecko?
— Tak — ponuro skinął głową Lipowski. — Z początku
myślałem, że to moje i nawet chciałem się żenić...
— A nie pan był ojcem?
— Kiedy odwoziłem Baśkę do szpitala w Międzylesiu,
zapytałem ją o to wprost. Znałem dziewczynę dopiero
siedem miesięcy, a ona już miała rodzić...
44
Powiedziała mi, że dzieciaka zrobił jej jakiś starszy facet na
stanowisku.
— Czy pamięta pan jego nazwisko?
— Wcale nie byłem ciekawy, jak on się nazywa.
— Odwiedzał pan Brzezińską w szpitalu?
— Nie! — Lipowski gniewnie potrząsnął głową. —
Wystarczyło chyba, że przez pół roku robiła ze mnie
balona!
— Interesował się pan dzieckiem?
— Spotkałem Barbarę przypadkowo w jakiś miesiąc
później. Powiedziała mi, że umarło w szpitalu.
— A gdzie pan właściwie poznał Brzezińską?
— Na urodzinach u mojej koleżanki szkolnej.
— Kto to taki?
— Elżbieta Kamińska.
— Pamięta pan jej adres?
— O ile się nie mylę, to mieszka przy Ostrobramskiej
osiemdziesiąt cztery...
— Jak pan myśli, czy zastaniemy ją teraz w domu?
— Radziłbym raczej sprawdzić w Instytucie Mikrobiologii
na Nowym Świecie. Elka jest tam laborantką...
Mazurek i Wcisławski postanowili skorzystać z rady
Lipowskiego. Kiedy jednak pół godziny później rozglądali
się po holu instytutu, pierwszą napotkaną przez nich osobą
był nie kto inny, tylko Zbigniew Brzeziński.
— Panowie jak zwykle w akcji! — roześmiał się na
powitanie milicjantów. — Śledztwo dało już jakieś
rezultaty? — zapytał z nadzieją w głosie.
— No cóż, pomału posuwamy się do przodu — odparł
porucznik wymijająco. — Pan, zdaje się, zna Marka
Żmichowicza? — skwapliwie zmienił temat.
— Owszem, studiowaliśmy razem — po twarzy
mikrobiologa jak gdyby przemknął cień — ale ostatnio
nasze kontakty bardzo się rozluźniły...
— Co mógłby pan nam o nim powiedzieć?
44
— Chyba nic szczególnego — wzruszył ramionami
Brzeziński. — Zdolny, pracowity, zapowiadał się na nie
najgorszego naukowca, tylko że mu jakoś nie wyszło...
— Czemu?
— Nie zawsze chciał się liczyć z cudzym zdaniem, był
raczej konfliktowy... O, przepraszam panów! —
mikrobiolog niespodziewanie odwrócił się do wejścia. —
Zdaje się, że mamy dostojnego gościa w instytucie. Sam
pan prorektor Gluzikowski!
Brzeziński, najwyraźniej zapominając o milicjantach, bez
wahania skierował się do niskiego, łysawego mężczyzny,
kłaniając mu się kilka razy po drodze. Profesor
protekcjonalnie poklepał mikrobiologa po ramieniu, a ten
manifestując swoją radość z tego gestu, zaczął coś z
wielkim ożywieniem opowiadać prorektorowi. Po chwili
Brzeziński kurtuazyjnie otworzył przed gościem oszklone
drzwi w głębi holu i po krótkiej wymianie grzeczności obaj
mężczyźni zniknęli w jakimś pomieszczeniu.
— Niby poważny naukowiec, a wdzięczy się do swego
szefa jak panna na wydaniu — zauważył sarkastycznie
Wcisławski. — Poszukajmy już lepiej Kamiń-skiej.
Milicjanci ńie musieli zbyt długo namawiać laborant-ki,
żeby zostawiła na pięć minut swoje szkiełka i wybrała się z
nimi do pobliskiej kawiarni „Harenda". Dziewczyna była
wyraźnie zaintrygowana, czego mogą chcieć od niej aż
dwaj funkcjonariusze.
— Halina telefonowała do mnie, że Baśka nie żyje —
oświadczyła na wstępie. — Panowie chyba w związku z
tym?
— Owszem — poważnie skinął głową Mazurek. — Pani
dobrze znała Brzezińską?
— Raczej tak — westchnęła Kamińska. — Szkoda
dziewczyny...
73
— Czy miała jakichś wrogów?
— Nie przypuszczam — energicznie pokręciła głową. —
Zawsze była bardzo wesoła, lubiła się bawić... Tacy ludzie
rzadko zrażają do siebie.
— Dlaczego rozeszła się z mężem?
— Przez tego bubka Żmichowicza — pogardliwie wydęła
wargi. — Tak długo ją buntował, aż rzuciła Zbyszka.
Myślę, że później żałowała tego...
— Słyszeliśmy, że lubiła oglądać się za chłopakami?
— Pod tym względem byli ze Zbyszkiem bardzo do siebie
podobni. Raz po raz któreś z nich robiło tak zwany skok w
bok — znacząco przymrużyła oko. — Później, oczywiście,
były dąsy, ciche dni, uroczyste przeprosiny, a po jakimś
czasie wszystko zaczynało się od początku...
— Zwierzała się pani, z kim miewała te przygody?
— Raczej nie. O Lipowskim, Garbucie czy Fijałkowskim
oczywiście wiedziałam, ale o bardziej przelotnych
znajomościach Baśka wolała nie mówić.
— Czy to prawda, że miała wyjść za Żmichowicza?
— Bzdura! — żachnęła się Kamińska. — Nigdy nie
traktowała go zbyt poważnie, a poza tym czuła do niego
żal, że namówił ją do rozwodu.
— Mogłaby pani powiedzieć coś więcej o tym mężczyźnie?
— Przez kilka ładnych lat kręcił się koło mnie i moich
koleżanek, zdążyłam więc go poznać. Nieciekawy typ! —
pogardliwie wydęła usta. — Żadna rozumna dziewczyna
nie chciałaby go na dłuższą metę. Ani dowcipny, ani
przystojny, a co gorsza, w łóżku baba, a nie chłop!
— Przepraszam za niedyskrecję — wtrącił się Wcisławski
— ale czy mówi to pani na podstawie własnych obserwacji,
czy też raczej jest to opinia Brzezińskiej ?
— Jeśli pan koniecznie chce wiedzieć, to ja ze
Żmichowiczem nie sypiałam — wzruszyła ramionami bez
cienia zażenowania — ale mówiła o tych sprawach nie
tylko Baśka... — Sięgnęła do torebki po papierosa, zapaliła
go i głęboko zaciągnęła się dymem. Mam znajomą
studentkę AWF-u — wróciła do tematu. — Nawet fajna
dziewczyna, chociaż uważa, że każdy kto nosi spodnie jest
dobry. Gdzieś przed miesiącem była u mnie i napatoczył się
akurat Zmichowicz. Trochę popłakał, że Baśka wyjechała
bez niego do Bułgarii, i zaraz zaczął się przystawiać do
Beaty... Po kilku dniach przyleciała do mnie, a że ma długi
język, na-plotkowała o wszystkim. Podobno poszła z
gościem do łóżka, a on się nie spisał...
Mazurek, słuchając Kamińskiej, gwałtownie zmarszczył
brwi. Nagle coś go tknęło. Pomyślał, że może nareszcie
znajdzie klucz do całej sprawy...
— Ta pani koleżanka to może Beata Winiarska? — zapytał
z pozorną swobodą.
— Tak, a skąd pan wie? — nie mogła ukryć zdziwienia.
— Szósty zmysł, czyli nos milicyjny — zażartował
milicjant. — Najważniejsze, że trafiłem w dziesiątkę —
dodał poważnie.
Winiarską zastali w mieszkaniu przy ulicy Krasińskiego.
Widać nie czuła się jeszcze najlepiej po napadzie, bo leżała
w łóżku, i dopiero na widok milicjanta nałożyła jakiś
szlafrok.
— Myślałam już, że wszyscy o mnie zapomnieli — zaczęła
trochę zmieszana. — Dopiero pan przyjechał po mnie
wczoraj — uśmiechnęła się do chorążego.
— Nie tak łatwo złapać przestępcę — usprawiedliwił się
porucznik.
— A złapaliście go?
44
74
— Jeśli nam pani pomoże, to na pewno się uda...
— Cóż ja mogę panom powiedzieć? — bezradnie rozłożyła
ręce. — Byłam całkowicie zaskoczona, nic nie widziałam i
nawet nikogo nie podejrzewam...
— Znała pani Brzezińską? — przystąpił do rzeczy
Mazurek.
— Chwileczkę! — zawahała się. — Chyba widziałam ją
kiedyś u Elki Kamińskiej. Taka wysoka brunetka —
przypomniała sobie. — Bardzo fajna dziewczyna...
— A Żmichowicza?
— Tego gogusia? — skrzywiła się pogardliwie. —
Owszem, chciał mnie nawet poderwać, ale go odprawiłam.
— Można wiedzieć dlaczego?
— Nie rozumiem, jaki to ma związek...
— Pani Beatko, wcale nie musi pani rozumieć — przerwał
jej porucznik łagodnie. — Proszę tylko odpowiadać na
pytania, a resztą zajmę się już ja i moi koledzy...
— Myśli pan, że to on?! — zmieszała się wyraźnie. —
Boże, czy to możliwe?!
— No więc, jak było między wami? — nie ustępował
oficer.
— Byłam trochę załamana, kiedy go poznałam — odparła
Winiarska niechętnie. — Pokłóciłam się z moim
chłopakiem i w ogóle... Pomyślałam, że mała przygoda...
— zaczerwieniła się i umilkła.
— Przecież nikt pani nie potępia — Mazurek starał się,
żeby jego słowa zabrzmiały przekonywająco. — To pani
prywatna sprawa.
— Dałam mu do zrozumienia, że się zgadzam. Zaczęło się
tak, jak to zwykle bywa — wyrzuciła z siebie jednym
tchem — ale w łóżku okazało się, że on nie może...
Poradziłam Żmichowieżowi, żeby się leczył, a ten bydlak
zbił mnie po twarzy, nawymyślał od ostatnich i uciekł jak
wariat...
44
— Widziała go pani jeszcze kiedyś?
— Nie wydaje mi się...
— Lubi pani samotne spacery? — porucznik postanowił
zacząć z innej beczki.
— Niekoniecznie samotne — uśmiechnęła się Winiarska.
— Czasami chodzę sama, czasami w towarzystwie...
Zwłaszcza wieczorem lubię się trochę przewietrzyć.
Prawdę mówiąc, tak mi to weszło w krew, że nie zasnę,
jeśli nie łyknę przedtem świeżego powietrza.
— Zdrowe przyzwyczajenie...
— To zależy! — znacząco dotknęła głowy. —-I pomyśleć,
że najczęściej spacerowałam po alei Wojska Polskiego i po
Felińskiego.
— Mówiła pani o tym Żmichowiczowi?
— Nawet kiedyś przeszliśmy się tamtędy — odparła w
zamyśleniu. — Nigdy nie spodziewałabym się, że mogą
być takie skutki...
— A więc wszystko jest już jasne, jak słońce! — mruknął
do Wcisławskiego Mazurek. — Teraz trzeba to jeszcze
tylko udowodnić...
Kiedy znaleźli się na ulicy, oficer rzucił okiem na zegarek.
Dochodziła godzina szesnasta, a więc lada chwila można
się było spodziewać Żmichowicza w domu. Mazurek
pomyślał, że trzeba to jakoś wykorzystać.
— Wiesz, Andrzej — zwrócił się do pogrążonego w
zadumie chorążego — mam ogromną ochotę zrobić
brzydkiego psikusa temu facetowi.
— To jest spokojny inspektor Sanepidu, a nie żaden
kryminalista — sceptycznie pokręcił głową Wcisławski —
a my, prócz domysłów, nic nie mamy.
— Spróbuję coś jednak wykombinować — roześmiał się
beztrosko porucznik. — Jakoś to będzie, musisz mi tylko
trochę pomóc...
— Nie ma sprawy! Co mam zrobić?
77
— Pójdziesz zaraz do Żmichowicza i zabierzesz go pod
byle pretekstem do komendy.
— Ile gościa potrzymać?
— Ze dwie, góra trzy godziny. Poczęstuj go kawą albo
herbatą, żeby zostawił na szklance swoje paluszki, zadaj
mu jakiś temat do rozmyślań i posadź w poczekalni. Kiedy
dobrze skruszeje, możesz go puścić do domu. Przed
dwudziestą postaram się złożyć panu inspektorowi wizytę.
— Czy ja też mam przyjść?
— Nie zawadziłoby, ale nie musisz się spieszyć. Zabawię u
gościa przynajmniej z godzinę.
— No to do rychłego zobaczenia!
Podali sobie ręce i rozeszli się, każdy w swoją stronę.
Chorąży chciał sumiennie spełnić prośbę kolegi, oficer
przed wizytą u Żmichowicza zamierzał przeprowadzić
jeszcze kilka rozmów, a czasu było niewiele.
Kilka minut później porucznik dzwonił do drzwi
mieszkania Brzezińskiego. Tym razem mikrobiolog nie był
zbyt zaskoczony jego odwiedzinami. Zaprosił gościa do
tego samego pokoju co ostatnio i zaczął się gorąco
sumitować z powodu niefortunnego zakończenia porannego
spotkania.
—-Ogromnie pana przepraszam, ale naprawdę nie mogłem
postąpić inaczej — oświadczył pokornie naukowiec. —
Wizyta prorektora to dla naszego instytutu takie małe
święto. Powiem zresztą panu w zaufaniu, że profesor
Gluzikowski jest do nas bardzo przychylnie nastawiony,
wszyscy więc dbamy, aby nic nie zmąciło naszych
stosunków...
— Ogromnie pana przepraszam, ale naprawdę nie nie, choć
bez specjalnego przekonania. — Trzeba zabiegać o
względy szefa...
— No właśnie! — ucieszył się Brzeziński. — W ten sposób
można uniknąć wielu niepotrzebnych kłopo
44
tów... A wracając do naszej porannej rozmowy, czy już pan
wie, kto zamordował Barbarę?
— To jeszcze nic pewnego — pokręcił głową oficer — ale
chyba coś mamy.
— Zdradzi mi pan tajemnicę?
— Za kilka dni — obiecał Mazurek.
— A może jednak... — nalegał mikrobiolog.
— Teraz prosiłbym, żeby pan wytężył pamięć — przerwał
mu porucznik. — To bardzo ważne...
— Zapewne chodzi panu o ten nieszczęsny napad koło
ogródka jordanowskiego? — domyślił się Brzeziński.
— Właśnie. Pan przecież widział sprawcę...
— Niestety, krótko i z dość dużej odległości.
— Czy jego sylwetka nie skojarzyła się panu przypadkiem
z kimś znajomym?
— A więc jednak! — wyszeptał mikrobiolog, wyraźnie
blednąc. — Widzi pan, ja nie jestem pewny — dodał
ponuro. — Prawdę mówiąc, dopiero kiedy zapytał mnie
pan dzisiaj o Żmichowicza, zacząłem coś podejrzewać...
— Czy to prawda, że właśnie on był główną przyczyną
pańskiego rozwodu?
— Trudno powiedzieć — zawahał się Brzeziński — ale
raczej tak. Przyznaję, że czuję do niego niechęć z tego
powodu, i dlatego nie utrzymywałem z nim ostatnio
żadnych kontaktów...
— No więc skąd pańskie skrupuły? — natarł ostro oficer.
— Dlaczego chce pan osłaniać zabójcę?!
— Nie, panie poruczniku — zmarszczył brwi mikrobiolog.
— Ja nie powiem w oczy Żmichowiczowi, że go widziałem
nocą w ogródku, skoro nie jestem tego pewien. Nie założę
mu pętli na szyję tylko dlatego, że kiedyś zabrał mi żonę...
Jeśli to faktycznie on jest tym zwyrodnialcem, który napada
nocą na
79
kobiety, to wierzę, że i tak wyśle go pan na szubienicę!
— Cóż! — westchnął Mazurek. — Skoro nie chce mi pan
pomóc...
— Chciałbym bardzo — zastrzegł się naukowiec — ale w
ten sposób nie mogę...
— W takim razie proszę opowiedzieć mi coś o Żmi-
chowiczu — zaproponował milicjant — co ułatwiłoby mi
prowadzenie śledztwa. W końcu znał go pan dobrze, a jak
słyszałem, byliście nawet przyjaciółmi.
— Owszem — przyznał niechętnie Brzeziński. —
Chodziliśmy razem do liceum, obaj pasjonowaliśmy się
biologią, a właściwie najmniejszymi, niewidzialnymi
gołym okiem organizmami. Te wspólne zainteresowania
spowodowały, że w końcu bardzo się zaprzyjaźniliśmy —
urwał na moment, ale po chwili zdecydował się ciągnąć
dalej: — Po maturze poszliśmy na studia. Już na pierwszym
roku biologii poznaliśmy Wacława Miłowicza. To właśnie
on wprowadził nas w arkana badań nad bakteriami i
wirusami... A przy okazji zetknęliśmy się z Barbarą...
— Rano wspomniał mi pan, że Żmichowicz również chciał
zostać naukowcem.
— Najprawdopodobniej tak by się też stało, gdyby nie jego
usposobienie — pokiwał głową mikrobiolog. — Niestety,
szybko wszystkich do siebie pozrażał. Potrafił publicznie
naubliżać profesorom, ciskał książkami przez okno...
Nawet z naszym promotorem miał jakąś scysję...
— O co poszło?
— Prawdę mówiąc, nie wiem — gospodarz wzruszył
ramionami z lekkim zniecierpliwieniem. — Jeżeli chce pan
sięgać aż tak daleko, to proszę samemu zapytać profesora
Makowskiego. Mieszka dwa kroki stąd, przy Stołecznej...
80
Dosyć wysoki, siwy mężczyzna był bardzo zdziwiony
nieoczekiwaną wizytą oficera milicji. Upewniwszy się, że
nie ma mowy o żadnej pomyłce, kurtuazyjnie poprosił
gościa do swojego gabinetu.
Mazurek rzucił ciekawie okiem na sięgające sufitu regały z
książkami i nie tracąc czasu, przystąpił natychmiast do
wyjaśnienia celu odwiedzin.
— Przepraszam pana profesora za najście — zaczął trochę
niezręcznie — ale prowadzę śledztwo w sprawie zabójstwa
byłej żony jednego z pańskich wychowanków i liczę, że
pomoże mi pan rozwikłać tę zagadkę...
— Myślę, że niestety, spotka pana srogi zawód, jako że nie
mam zielonego pojęcia ani o sprawie, ani o kryminalistyce
— zażartował profesor, przyglądając się bacznie
porucznikowi. — Nie wiem nawet, którego z moich
uczniów ma pan na myśli.
— Doktora Brzezińskiego.
— No tak! — zasępił się Makowski. — Przypadkowo
znałem jego żonę i zdążyłem nawet wyrobić sobie o niej
dość jednoznaczną opinię.
— Czy można wiedzieć jaką?
— Żle nie mówi się o zmarłych — stwierdził
sentencjonalnie profesor.
— Rozumiem — nie nalegał milicjant. — Gdyby pan
jednak z łaski swojej mógł powiedzieć kilka słów o tej
kobiecie, jej mężu i o Żmichowiczu...
— W takim razie należałoby chyba zacząć od nieżyjącego
już docenta Miłowicza — zauważył Makowski. — Wacław
był moim przyjacielem jeszcze sprzed wojny. Zawsze
zrównoważony i opanowany, nigdy nie podejmował
pochopnie żadnej decyzji — profesor uśmiechnął się na
wspomnienie. — Prawdę powiedziawszy, całkowicie
zaskoczył mnie decyzją związania się z kobietą, która bądź
co bądź mogłaby być
6 — Dzwonek z Napoleonem
44
jego córką... Od samego początku obawiałem się, że takie
małżeństwo nie może pomyślnie rokować na przyszłość i.
niestety, miałem rację — stwierdził ponuro. — Młoda pani
Miłowiczowa szybko nawiązała niebezpiecznie bliskie
stosunki z jednym z asystentów...
— Z Brzezińskim?
— Jest pan w błędzie — pokręcił głową profesor. — Jej
adoratorem okazał się Zmichowicz.
— Ale z tego, co wiem, nie wyszła za niego za mąż po
śmierci Miłowicza...
— Tak się złożyło.
— Jak pan myśli, skąd mogła wyniknąć ta nagła zmiana
zainteresowań Brzezińskiej?
— Zmichowicz był człowiekiem niezwykle konfliktowym
— wyjaśnił gospodarz. — W końcu musieliśmy nawet
poprosić go o zrezygnowanie z dalszej współpracy. Z kolei
Brzeziński był najbliższym współpracownikiem Miłowicza,
często przesiadywał u niego w domu...
— Robił błyskawiczną karierę — podchwycił Mazurek.
— To też — zgodził się profesor. ?— Zapewniam jednak
pana, że ta kariera była całkowicie zasłużona. Praca
doktorska Brzezińskiego o zakażeniach gron-kowcami z
pewnością jest jednym z poważniejszych osiągnięć polskiej
myśli naukowej w zakresie mikrobiologii w ostatnich
latach...
— Jak pan przyjął wiadomość o jego małżeństwie?
— Wszyscy w instytucie baliśmy się, że wywrze ono
negatywny wpływ na poziom pracy Brzezińskiego.
— Czy obawy były uzasadnione?
— To już chyba nie ma w tej chwili żadnego znaczenia —
odparł wymijająco Makowski. — Jak pan zapewne wie,
państwo Brzezińscy rozwiedli się dwa lata temu.
44
. — Przepraszam za pytanie, ale czy Brzeziński bardzo
przeżywał rozwód?
— Moim zdaniem przyjął go z ulgą i na szczęście odbyło
się bez żadnych ekscesów...
— A Zmichowicz?
— On już wtedy nie pracował w naszym instytucie.
Oficer zerknął dyskretnie na zegarek i nagle stwierdził, że
właśnie minęła godzina dwudziesta. Pomyślał, że jeśli chce
jeszcze porozmawiać z którymś z sąsiadów Żmichowicza,
musi się pośpieszyć. Przeprosił profesora za najście i ruszył
do wyjścia.
Zmichowicz mieszkał na ostatnim piętrze niewysokiego
bloku przy ulicy Antoniny Sokolicz. Porucznik zauważył,
że zgodnie z listą lokatorów jedyną sąsiadką inspektora
Sanepidu jest niejaka Leokadia Ciapiń-ska. Kiedy zastukał
do drzwi jej mieszkania, odpowiedziała mu tylko cisza.
Ponowił pukanie. Niestety, znowu bez rezultatu. Przez
długą chwilę zastanawiał się, co począć dalej, ale nic
sensownego nie przychodziło mu jakoś do głowy. W końcu
podszedł do drzwi mieszkania Żmichowicza i zaczął
nasłuchiwać, czy gospodarz wrócił już z komendy. Stąd
również nie dochodziły żadne odgłosy i zniechęcony
milicjant chciał właśnie opuścić blok, kiedy nagle osadził
go na miejscu szyderczy, skrzekliwy głos:
— Czego to się szuka w cudzym domu?! Zaraz zadzwonię
na posterunek!
Naprzeciwko, w przezornie zabezpieczonych łańcuchem
drzwiach, do których przed kilkoma minutami Mazurek
bezskutecznie się dobijał, stała niewysoka, drobna
staruszka. Wypieki na jej twarzy wymownie świadczyły,
jak bardzo jest przejęta swoim odkryciem.
— To chyba zbyteczne, proszę pani — oficer szybko
wyciągnął swoją legitymację. — Tak się zresztą składa, że
właśnie z panią chciałem zamienić kilka słów...
— Pan z policji? — Ciapińska nie mogła ukryć
6-
83
swojego rozczarowania. — A ja myślałam, że włamywacz
albo i co gorszego...
— Powinna się pani cieszyć — milicjant odzyskał już
zwykłą pewność siebie. — Spotkanie z kryminalistą nie
należy przecież do przyjemności!
— Ja się nie boję! — staruszka buńczucznie potrząsnęła
ukrywanym dotychczas starannie za drzwiami tasakiem. —
Odkąd okradli Szymańską z pierwszego piętra, mam oczy
na wszystko otwarte!
— To może byśmy tak trochę porozmawiali o tym, co
dzieje się w bloku? — zaproponował porucznik. — Wpuści
mnie pani?
— Czemu nie? — uśmiechnęła się z komiczną zalotnością.
— Taki sympatyczny policjant!
Mieszkanie Ciapińskiej było niewielkie, skromnie
umeblowane, ale za to bardzo przytulne. Mazurek z
prawdziwą przyjemnością usiadł na starej, wygodnej
kanapce przy maleńkim stoliczku. Staruszka nawet nie
chciała go słuchać, zanim nie przyniosła dwóch filiżanek
mocnej, pachnącej herbaty.
— Dawno pani tutaj mieszka? — zagadnął oficer, kiedy
wreszcie usiadła obok niego.
- Będzie już z piętnaście lat albo i więcej — odparła z
przekonaniem. — Wprowadziłam się, jak tylko te bloki
postawili.
— Zdążyła więc pani poznać wszystkich lokatorów?
— Gdzie tam! — niecierpliwie machnęła ręką. —| Ciągle
ktoś się wprowadza albo wyprowadza... Zresztą każdy teraz
pilnuje własnego nosa i na plotki ze starą babą nikt nie chce
tracić czasu — dodała z wi-l docznym żalem.
— No, a o Zmichowiczu potrafi pani coś powiedzieć?
— Dziwny człowiek z tego sąsiada — Ciapińska pokiwała
w zadumie głową. — Niby kulturalny, grzeczny, nie pije i
każdemu z drogi schodzi, ale czasem wstępuje w niego
diabeł...
— Co pani przez to rozumie?
— Ot, chociażby .w zeszły czwartek! — Na samo
wspomnienie gniewnie zmarszczyła brwi. — Przyszedł do
domu bardzo późno, gdzieś koło jedenastej, trzasnął
drzwiami, że umarłego z grobu by podniósł i dalej ciskać
czymś po mieszkaniu. Dopiero po północy się uspokoił...
— Jest pani pewna, że nie siedział przez cały wieczór u
siebie?
— Przecież mówiłam panu.
— A w niedzielę?
— Taka sama historia! — westchnęła staruszka. — Tyle, że
zaraz wyleciał z domu i przez całą noc gdzieś się włóczył...
Co on takiego zrobił, że pan o niego wypytuje? —
zainteresowała się nagle celem wizyty funkcjonariusza. —
Tyle ostatnio się słyszy o różnych okropnościach...
— Jeszcze nie wiem — porucznik wolał skorzystać z
wykrętu, niż wtajemniczać Ciapińska w szczegóły
śledztwa. — Niewykluczone, że ma coś na sumieniu.
— Tak też i pomyślałam, kiedy zobaczyłam pana
nasłuchującego pod jego mieszkaniem...
Mazurek przez grzeczność nie przypominał staruszce, za
kogo wzięła go przed pół godziną, pożegnał się, całując ją
szarmancko w rękę, i wyszedł. Wiedział już wystarczająco
dużo, żeby móc przystąpić do decydującej rozmowy ze
Zmichowiczem.
Inspektor zdążył już wrócić z komendy. Musiał zabrać się
do jakichś domowych prac, bo kiedy otwierał milicjantowi
drzwi, był w podkoszulku i kąpielówkach.
— Pan do mnie? — z niedowierzaniem potrząsnął głową.
— Przecież dopiero co pański kolega maglował mnie przez
bite trzy godziny!
— Musimy wyjaśnić jeszcze niektóre sprawy —
oświadczył sucho oficer. — Pomyślałem, że lepiej
44
84
zrobić to tutaj, na miejscu, niż znowu fatygować pana do
komendy.
— W takim razie proszę! — Zmichowicz z rezygnacją
wpuścił porucznika do środka. — Pan wybaczy, ale
przeproszę pana na pięć minut — dodał, kiedy znaleźli się
w pokoju. — Przed chwilą stwierdziłem, że nie mam ani
jednej czystej koszuli, i zabrałem się do małej przepierki...
— Proszę sobie nie przeszkadzać. Poczekam... Gospodarz
wyszedł do łazienki i milicjant został
sam. Ciekawie zaczął się rozglądać. Wszystkie drzwi były
pootwierane, nie musiał więc nawet wychodzić z pokoju, w
którym zostawił go inspektor, żeby przyjrzeć się całemu
mieszkaniu.
Dookoła panował typowo kawalerski bałagan. W obu
zajmowanych przez Żmichowicza pokojach najrozmaitsze
części garderoby wisiały na krzesłach albo wprost- walały
się po podłodze. W kuchni zlew był pełen nie
pozmywanych talerzy i brudnych szklanek. Podłoga w
całym mieszkaniu chyba już bardzo dawno nie widziała
szczotki.
Nie panujący bałagan zwrócił jednak uwagę oficera.
Znacznie bardziej zainteresowało go wyposażenie
mieszkania. Stylowe meble, stare obrazy na ścianach,
porozstawiane wszędzie kosztowne figurki z brązu i
porcelany świadczyły wymownie, że właściciel jest
człowiekiem bardzo zamożnym. Nawet wysoka pensja
inspektora Sanepidu nie wystarczyłaby na to wszystko...
Nagle wzrok porucznika padł na sporą stertę listów
leżących w nieładzie na małym stoliczku w kącie pokoju.
Przez chwilę wahał się, ale pokusa była zbytj silna. W
końcu mógł tam znaleźć jakieś brakujące ogniwo, które
pozwoliłoby na ostateczne wyjaśnienie całej sprawy.
Bez pośpiechu podszedł do stoliczka i usiadł na stojącym
obok fotelu. Nie bez zdziwienia stwierdził, że na samym
wierzchu listów leżała szara koperta bez znaczka
pocztowego. Nie było również na niej nawet śladu stempla,
co musiało oznaczać, że ktoś sam ją przyniósł do
mieszkania Żmichowicza. Mazurek dokładnie obejrzał
kopertę i poczuł lekki dreszcz emocji — na jej odwrocie
figurowało nazwisko Brzezińskiej.
Milicjanta korciło, żeby zajrzeć do środka, ale właśnie
rozległ się trzask zamykanych drzwi. Oficer bez
zastanowienia odłożył kopertę na miejsce i wstał z fotela.
W tej samej chwili zauważył, że w kącie pod oknem leżą
zmięte, mocno znoszone dżinsy, dziwnie jakoś nie pasujące
do tego wnętrza. Przypomniał sobie Winiarską i w
pierwszym odruchu zatarł ręce, chociaż dobrze wiedział, że
nie jest to żaden dowód...
Tymczasem do pokoju wrócił gospodarz. Zdążył się ubrać,
ale jego blada twarz i lekko drżące ręce zdradzały, że jest
bardzo zdeneiwowany. Usiadł ciężko na stylowej kanapce i
spojrzał pytająco na porucznika.
— Widząc pańskie mieszkanie, rzuca się w oczy, że jest pan
dość zamożnym człowiekiem — zagadnął Mazurek. — Nie
przypuszczałem, że zarobki w Sanepidzie są aż tak
wysokie...
— Nie narzekam — uśmiechnął się blado Zmichowicz —
ale mówiąc szczerze, z samej pensji nie mógłbym tak się
urządzić.
— Grunt to znaleźć jakąś dobrą chałturkę — domyślnie
pokiwał głową milicjant.
— W Kanadzie mam starszego brata, który wyemigrował z
kraju zaraz po wojnie — wyjaśnił inspektor. — Załatwił mi
pracę i przez dwa lata siedziałem u niego. Zdołałem trochę
zaoszczędzić...
— Pieniądze pozwalają uniknąć wielu kłopotów.
— Niestety, nie wszystkich!
87
44
— Na przykład częstych wizyt funkcjonariuszy? —
zauważył oficer zaczepnie.
— Między innymi! — burknął Żmichowicz z nie tajonym
zniecierpliwieniem. — Proszę mi wybaczyć, panie
poruczniku, ale chyba moja sytuacja materialna nie ma
większego związku z prowadzonym przez pana
śledztwem?!
— Ocena moich pytań nie należy do pana — milicjant
zdecydował się przystąpić do ataku — zwłaszcza, że nie
powiedział mi pan jeszcze wszystkiego.
— Czego, mianowicie, chciałby się pan dowiedzieć?
— Myślę, że najwyższy już czas porozmawiać poważnie,
panie inspektorze! — rzucił oficer ostrym, nie znoszącym
sprzeciwu tonem.
— Nie rozumiem...
— To ja nie rozumiem, dlaczego pan kłamie! — Mazurek
gniewnie podniósł głos. — Co pan robił w nocy z czwartku
na piątek?
— Przecież mówiłem panu, że pracowałem w domu...
— Bzdura! — roześmiał się ironicznie porucznik. —
Pańscy sąsiedzi są innego zdania!
— Ale ja...
— Ostrzegam pana, że wszelkie krętactwa mogą mieć
bardzo przykre następstwa!
— Owszem, wychodziłem na kilka minut — przyznał
ponuro Żmichowicz.
— Po co?
— Bolała mnie głowa i nie mogłem się skupić nad
sprawozdaniem. Chciałem zaczerpnąć trochę świeżego
powietrza.
— I co pana tak wzburzyło na tym spacerze, że postawił
pan cały dom na nogi?
— Ależ nic! — zaprzeczył gwałtownie inspektor. — Blok
jest okropnie akustyczny i wystarczy lekko trzasnąć
drzwiami, żeby wszyscy się zaraz pobudzili...
88
— Czyżby? — Mina oficera nie wróżyła nic dobrego. — A
nie spotkał się pan przypadkiem z Winiarską?
Żmichowicz g.wałtownie poczerwieniał na twarzy.
Najwidoczniej nie spodziewał się tego pytania.
— Chyba pan wie, o kim mówię?! — nie ustępował
Mazurek. — Zdążyliście się przecież dobrze poznać...
Nawet w łóżku — dodał z przekąsem.
— Po kilku kieliszkach człowiek robi różne głupstwa —
wymamrotał cicho inspektor. — Chluby mi to z pewnością
nie przynosi, ale na trzeźwo nigdy bym na tę dziewczynę
nawet nie spojrzał...
— Widział pan w czwartek Winiarską czy też nie?! —
zagrzmiał porucznik.
— Nie! — stanowczo zaprzeczył Żmichowicz. — Nasza
znajomość trwała zaledwie kilka dni i skończyła się miesiąc
temu.
— Spojrzał pan trzeźwym okiem na dziewczynę? —
podchwycił ironicznie milicjant. — A może był jakiś inny
powód?
— To moja osobista sprawa...
— I dlatego podczas naszej pierwszej rozmowy wyparł się
pan znajomości z Winiarską? — Oficer zmarszczył brwi. —
Radziłbym panu odpowiedzieć. Dziewczyna nie miała
przed nami żadnych tajemnic i jeśli zajdzie potrzeba,
powtórzy wszystko w sądzie — dodał ostrzegawczo.
— Więc pan już wie — inspektor, całkowicie
zrezygnowany, zasłonił twarz rękami. — Byłem wtedy
pijany i stąd to wszystko...
— Z pana wypowiedzi należałoby wnosić, że pan rzadko
kiedy bywa trzeźwy — zakpił Mazurek. — Czy w czwartek
też pan sobie popił?
— Nie.
— A gdzie pan poszedł na ten spacer?
— Byłem w alei Wojska Polskiego, na Mickiewicza...
44
— I na Felińskiego — wtrącił z naciskiem porucznik.
— Chyba nie — zawahał się Zmichowicz. — Przynajmniej
nie przypominam sobie tego.
— Mamy kogoś, kto się zadeklarował, że pomoże panu
odświeżyć pamięć — zablefował oficer. — Pan zresztą
również widział tego człowieka...
— To musi być jakaś pomyłka.
— Czyżby?
— Ależ oczywiście, panie poruczniku! — inspektor ze
zdenerwowania przygryzł wargi. — Zapewniam pana, że w
czwartek po Felińskiego nie spacerowałem.
— Przed chwilą nie był pan tego pewien!
— Ale teraz jestem! — oświadczył z uporem Zmichowicz.
Mazurek przez moment mierzył gospodarza ironicznym
spojrzeniem, po chwili zdecydował się jednak zacząć z
innej beczki.
— Kiedy nawiązał pan romans z Brzezińską?
— Po jej rozwodzie.
— Na pewno?
— Oczywiście! Za kogo pan mnie uważa...
— A nie przypadkiem jeszcze wtedy, gdy była żoną
Miłowicza?
— Więc i to zdążyli już panu powiedzieć? — z
niedowierzaniem wyszeptał inspektor. — Czy ja śnię?
Przecież wygląda na to, że komuś chyba bardzo zależy,
żeby właśnie na mnie padło podejrzenie. Tylko komu i, na
Boga, dlaczego? — zapytał bezradnie.
Funkcjonariusz wzruszył niecierpliwie ramionami i miał
właśnie zamiar zadać kolejne pytanie, kiedy nagłe rozległ
się hałaśliwy brzęk dzwonka przy drzwiach wejściowych.
Zmichowicz bez słowa wyszedł do przedpokoju, żeby
otworzyć, ale milicjant nie chcąc tracić przesłuchiwanego z
oczu, skwapliwie ruszył za nim.
44
— To pewno do mnie! — rzucił oficer, jak gdyby w formie
wyjaśnienia.
Zgodnie z jego przewidywaniami w progu pojawił się
zadyszany Wcisławski. Mina chorążego świadczyła
wymownie, że jest on z siebie ogromnie zadowolony. Z
trzymanej pod pachą cienkiej teczki wyciągnął
ostemplowany urzędowymi pieczęciami druk i całkowicie
ignorując stojącego obok gospodarza, triumfalnym gestem
wręczył dokument porucznikowi.
— Jesteśmy, Michał, w domu! — sapnął radośnie. — Tylko
popatrz!
— Skąd wytrzasnąłeś nakaz przeszukania? — zdziwił się
Mazurek.
— Dzisiaj po południu Kłosińskiemu złożył wizytę
prokurator — wyjaśnił skwapliwie chorąży. — Tak się
zagadali, że pewno do tej pory siedzą jeszcze w komendzie.
Kiedy zobaczyli wyniki działalności naszych speców od
daktyloskopii, od ręki dostałem nakaz.
Jak gdyby w uzupełnieniu tych słów Wcisławski wyciągnął
z teczki zawiniętą w plastykową torebkę zapalniczkę i
zapisaną kartkę papieru. Zdeprymowany tym wszystkim
inspektor chciał coś powiedzieć, ale oficer machnął tylko
niecierpliwie ręką. Mężczyźni w milczeniu przeszli do
pokoju. Dopiero tutaj Mazurek przeczytał podaną mu przez
chorążego kartkę i zimnym wzrokiem spojrzał na
gospodarza.
— Czy poznaje pan ten drobiazg? — zapytał, wskazując na
zapalniczkę.
— Jasne! — skinął głową Zmichowicz.
— Bardzo rozsądnie — przyznał porucznik. — Zostawił
pan na tym swoje odciski palców, czego raczej trudno się
wyprzeć...
— Gdzie panowie znaleźli moją zapalniczkę?
— Dokładnie tam, gdzie ją pan zgubił.
— Nie rozumiem — zmieszał się inspektor. — Zginęła mi
w zeszłym tygodniu...
91
— Zaraz pan zrozumie. — Mazurek nie zwracał specjalnej
uwagi na słowa gospodarza. -— Zaprowadził pan
Brzezińską na ulicę Tucholską. Tam wciągnął ją pan do
śmietnika i z zimną krwią zabił. W czasie awantury zgubił
pan zapalniczkę. Ot, i wszystko!
— To nieprawda!
— Trzy dni wcześniej chciał pan na Felińskiego przy
ogródku jordanowskim zabić Winiarską — ciągnął
nieubłaganie porucznik. — Cud boski, że ktoś pana
przepłoszył.
— Dlaczegóż miałbym to zrobić?
Oficer bez słowa podszedł do stolika ze stosem
korespondencji i zdecydowanym ruchem sięgnął po
oglądaną niedawno kopertę. Niecierpliwie wyjął z niej list i
zerknął na datę. Zrobiło mu się gorąco. Wyglądało na to, że
gospodarz otrzymał ten list ostatniej niedzieli...
Mazurek czytał uważnie. Tekst, napisany na maszynie,
wyjaśniał niemal wszystko!
Marku!
Wydaje mi się, że najwyższy już czas skończyć tę komedię.
Musisz wreszcie zrozumieć, że nie wszystko można mieć
za pieniądze. Co z tego, że obiecujesz mi złote góry, skoro
na Twój widok ogarnia mnie obrzydzenie. Mam po dziurki
w nosie Twoich humorów i nerwic, zwłaszcza że nigdy nie
byłeś prawdziwym mężczyzną. Nawet w łóżku
zachowywałeś się jak mazgaj! Zostaw mnie w spokoju,
zanim Cię do reszty nie znienawidzę.
Barbara
Porucznik starannie złożył list i złym wzrokiem spojrzał na
Żmichowicza. Pobladły z przerażenia inspektor wyciągnął
rękę, jak gdyby chciał wyrwać milicjantowi kopertę, ale w
ostatniej chwili z rezygnacją opuścił głowę.
— Przysięgam panu, że ja ten list dostałem dopiero
92
we wtorek, kiedy Barbara dawno już nie żyła -jęknął
płaczliwie. — Znalazłem go po powrocie z komendy...
— I pan sobie wyobraża, że ja uwierzę w tę bajkę? —
parsknął oficer. — Zabawa skończona, panie inspektorze!
— dorzucił ostro, mierząc gospodarza lodowatym
spojrzeniem. — Sprawa jest już jasna jak słońce! Obu
zbrodni dokonał pan z powodu urażonej, męskiej ambicji.
Ani Brzezińska, ani Winiarska nie chciały pana, więc pan
się zemścił...
— Ja nikogo nie zamordowałem!
— Szkoda gadania — wzruszył ramionami Mazurek. —
Niech się pan zbiera, panie Żmichowicz. Jest pan
zatrzymany.
VIII
— Po diabła przyszedłeś do roboty? — Wcisławski ze
zdziwieniem powitał Mazurka w drzwiach komendy. —
Zabójca Brzezińskiej siedzi w areszcie, ty masz zwolnienie,
a do tego dzisiaj sobota...
— Cholera wie, co może jeszcze wyskoczyć — wzruszył
ramionami porucznik. — Nie lubię fuszerki.
— Nic już nie wyskoczy — zapewnił chorąży. — Kłosiński
przed chwilą pojechał pochwalić się w prokuraturze i
przyjmował każdy zakład, że z uzyskaniem sankcji nie
będzie absolutnie żadnych trudności.
— Zawsze to tylko poszlakówka — westchnął oficer. — Ja
bym się tak szybko nie cieszył...
— Co cię dzisiaj ugryzło? — z niedowierzaniem pokręcił
głową Wcisławski. — Wczoraj byłeś przecież bardzo
pewny swego.
44
— Lepiej na zimne dmuchać — zbagatelizował sprawę
Mazurek. — Co masz dzisiaj w planie? — skwapliwie
zmienił temat.
— Trzeba dokończyć przeszukania w mieszkaniu
Żmichowicza — przypomniał sobie chorąży. — Pojedziesz
ze mną?
— Mam jeszcze coś do załatwienia w mieście — wykręcił
się porucznik. — Prawdę powiedziawszy, chciałem wysłać
ciebie, ale skoro zamierzasz robić co innego...
— O której wrócisz?
— Do dwunastej powinienem wyrobić się ze wszystkim —
zapewnił oficer. — W razie czego jakoś mnie zastąpisz...
Zdecydował, żeby najpierw pojechać do szpitala w
Międzylesiu.
Oddział położniczo-ginekologiczny mieścił się na ostatnim
piętrze. Ordynator bardzo niechętnie popatrzył na
funkcjonariusza, zastanawiając się przez dłuższą chwilę,
czy go przypadkiem nie odprawić z kwitkiem, ale
usłyszawszy, że Mazurek nie będzie absorbował żadnego
lekarza, lecz chce jedynie pogrzebać w dokumentach,
uśmiechnął się półżyczliwie i wskazał oficerowi kartotekę.
Porucznik ochoczo zabrał się do roboty, ale mimo pomocy
jednego ze stażystów poszukiwania zajęły mu blisko
godzinę. Kiedy wreszcie zasiadł z właściwą kartą przy
niewielkim stoliku, był bardzo z siebie zadowolony. Zaczął
czytać i odruchowo sprawdził, czy jednak się nie pomylił. Z
dokumentu wynikało wyraźnie, że Brzezińska urodziła
najzupełniej zdrowe dziecko, które następnie zostawiła w
szpitalu. Nazwiska ojca nie podała...
— Ki diabeł! — mruknął do siebie Mazurek. — Tego się po
babie nie spodziewałem.
Znalazł jeszcze informację, że chłopczyk został
44
przewieziony do sierocińca przy Nowogrodzkiej, i jak
bomba wypadł ze szpitala.
Niespełna trzy kwadranse później porucznik przekonał się,
że o żadnej pomyłce nie mogło być nawet mowy. Mały
Rafał aż do tej chwili przebywał w tym samym domu
dziecka.
— Taki milutki szkrab, a nikt się nim nie interesuje — z
goryczą poinformowała oficera jedna z opiekunek. — Nie
wiemy nawet, kto jest.jego ojcem.
— Zajrzał chociaż raz ktoś do małego? — zapytał ponuro
milicjant.
— Od dwu lat pan pierwszy o niego zapytał. Prawdę
mówiąc, dla dziecka byłoby lepiej, gciyby matka zrzekła
się praw do niego. Przynajmniej mógłby ktoś Rafałka
adoptować...
— Brzezińska nie żyje — odparł Mazurek, nie patrząc w
oczy opiekunce. — Zabito ją...
Do komendy zdążył porucznik jeszcze przed południem.
Na korytarzu spotkał majora Kłosińskiego. Naczelnik
wprost promieniał z zadowolenia.
— Dobra robota, Michał! — pochwalił Mazurka. —
Prokurator dał sankcję Żmichowiczowi i jest zdania, że raz
dwa sprawę będzie można wysłać do sądu. Statystycznie
też się trochę podreperujemy — wesoło zatarł ręce. —
Śledztwo o zabójstwo zakończone w ciągu dwóch tygodni!
— Co wy wszyscy tacy w gorącej wodzie kąpani?! —
żachnął się porucznik. — Żmichowicza nikt za rękę nie
złapał i mamy przeciwko niemu tylko poszlaki.
— Przecież sam go przymknąłeś — odciął się major. —
Nie powiesz chyba teraz, że to pomyłka!
— I dalej uważam, że postąpiliśmy słusznie — wzruszył
ramionami Mazurek — ale swojego przekonania w akta nie
wsadzę. Sprawę trzeba jeszcze porządnie dopracować, żeby
nie było żadnych wątpliwości.
95
Oficer wrócił do swojego pokoju i siadł właśnie za
biurkiem, kiedy przypomniał sobie o leżącej od tygodnia w
szafie teczce z papierami znalezionymi w mieszkaniu
Brzezińskiej. Prawdę mówiąc, do tej pory nie miał jakoś
czasu, żeby przyjrzeć się im bliżej.
Na pierwszy ogień poszły listy od Żmichowicza. Nie było
ich zbyt wiele, ale ich objętość świadczyła, że inspektor
lubi pisywać sążniste epistoły. Porucznik przeczytał kilka i
skrzywił się z niesmakiem.
— Pornografia! — mruknął do siebie. — Gość musiał być
jednak zdrowo szurnięty, skoro wypisywał
takie brednie!
Kalendarze były dwa, nowe i w znacznej części w ogóle nie
zapisane. Brzezińska najwidoczniej nie miała zwyczaju
notowania terminów spotkań ani ważniejszych spraw do
załatwienia. Bywało, że wiele kartek w ogóle świeciło
pustką.
Tym bardziej zdziwiło milicjanta, że znalazł zapisek
dotyczący zasięgnięcia przez Brzezińską porady u dość
znanego, warszawskiego adwokata i to dosłownie kilka dni
przed śmiercią. Co więcej, w kalendarzu był odnotowany
adres domowy mecenasa Kor-wowicza, mimo że jak
powszechnie było wiadomo, zwykł on przyjmować swoich
klientów tylko w zespole adwokackim.
Podniecony poczynionym spostrzeżeniem Mazurek chciał
właśnie wrzucić wszystkie papiery z powrotem do szafy,
kiedy zastanowiło go, że wśród sterty luźnych kartek wala
się sporo przekazów pocztowych. Zaczął je uważnie
przeglądać i nagle zrozumiał, że dokonał jeszcze jednego
cennego odkrycia. W większości wypadków nadawcą był
Adam Garbut.
Porucznik przypomniał sobie, że nazwisko to słyszał już od
Kamińskiej i starannie posegregował przekazy. Zauważył,
że pieniądze przychodziły regularnie
44
co dwa miesiące, a data pierwszej przesyłki niewiele
odbiegała od terminu rozwodu Brzezińskiej.
Dwadzieścia tysięcy przez niecałe dwa lata, szybko
obliczył oficer, to nie majątek, ale i nie drobiazg... Ciekawe
tylko, dlaczego dostawała te pieniądze?
Ponownie sięgnął do jednego z kalendarzy i bez
specjalnych trudności znalazł właściwy numer telefonu.
Przez dobre kilka minut nie mógł się dodzwonić, ale w
końcu uzyskał połączenie.
— Męża nie ma w domu — zadźwięczał w słuchawce
niski, kobiecy głos. — Jest na naradzie w Urzędzie
Stołecznym.
— Kiedy wróci?
— Trudno powiedzieć — odparła jakoś bez specjalnego
zmartwienia, — Może bardzo późno... Towarzysz będzie
uprzejmy przekazać mi wiadomość, jeżeli to pilne...
— Dziękuję — mruknął Mazurek niezręcznie. — Spróbuję
porozumieć się jutro.
Porucznik, odkładając słuchawkę, z mieszanymi uczuciami
pokręcił głową. Pomyślał, że Garbut musi zajmować
eksponowane stanowisko, skoro jego żona tytułuje
wszystkich przez telefon per „towarzyszu".
Mecenas Korwowicz mieszkał niedaleko żolibor-skiej
komendy, oficer zdecydował się więc na mały spacer. Po
piętnastu minutach niezbyt forsownego marszu był już na
ulicy Szepietowskiej, gdzie bez specjalnego trudu odnalazł
schludnie wyglądającą willę. Zbliżała się właśnie godzina
czternasta, a o tej porze większość palestry spędza swój
czas w ? sądzie, mimo to Mazurek nie tracił nadziei
naciskając kilka razy z rzędu dzwonek przy furtce.
— Miał pan szczęście! — roześmiał się dobrodusznie
gospodarz, wpuszczając chwilę później porucznika do
środka. — Zrobiłem sobie dzisiaj urlop i jak pan widzi,
jestem w domu.
? — Dzwonek z Napoleonem
97
— Przyszedłem w dosyć nietypowej sprawie, panie
mecenasie — powiedział niepewnie oficer. — Prawdę
mówiąc, nie wiadomo, czy nie znajdziemy się po
przeciwnych stronach barykady.
— Wybrał się pan do mnie na przeszpiegi?
— Jeśli tak to można nazwać...
— A o kogo chodzi?
— O pana Żmichowicza, a raczej o jego narzeczoną.
— Tak się składa, że znam Marka — zauważył ostrożnie
adwokat, przyglądając się badawczo milicjantowi. —
Słyszałem też od niego o śmierci pani Brzezińskiej...
— Z pewnością więc podejmie się pan obrony swojego
przyjaciela...
— Czy mam rozumieć, że został aresztowany pod zarzutem
zabójstwa? — Nie bez zdziwienia zapytał
Korwowicz.
— Owszem — skinął głową porucznik.
— Czego w takim razie pan się ode mnie spodziewa?
— Informacji, które być może zaprowadzą kogoś innego na
ławę oskarżonych.
— No cóż — zawahał się adwokat — przypuśćmy, że mam
takie. Zdaje pan sobie jednak sprawę, że ujawniając je
teraz, osłabię swoją pozycję w sądzie... Oczywiście, jeżeli
faktycznie podejmę się obrony Żmichowicza — zastrzegł
się natychmiast.
— To jest rzeczywiście ryzyko z pana strony — zgodził się
Mazurek — ale myślę, że obu nam zależy, aby
sprawiedliwości stało się zadość. Jeżeli Zmichowicz jest
winny, żadne kruczki prawne nie mogą uchronić go od
odpowiedzialności. Jeśli natomiast Brzezińską zabił ktoś
inny, to dla dobra nas wszystkich musimy go jak najprędzej
schwytać!
— Przyznaję, że argument celny, ale czy wystarczający?
— Zdecydować musi.pan...
98
— Najpierw chciałbym usłyszeć pytania.
— Mam tylko jedno — odparł spokojnie oficer. —
Dowiedziałem się, że niedawno była u pana Brzezińska. Jej
wizyta, a właściwie problem, z którym przyszła, może mieć
związek z późniejszymi, tragicznymi wydarzeniami.
W pokoju na dłuższą chwilę zapanowało milczenie. Obaj
mężczyźni mierzyli się nieufnie wzrokiem i żaden nie
chciał podjąć przerwanej rozmowy. Wreszcie Korwowicz
przestał się wahać.
— Ja również prosiłbym o pewną informację. Czy zgadza
się pan na zasadę wzajemności? — zaproponował.
— Oczywiście — porucznik był zdecydowany na takie
wyjście z sytuacji. — Jeżeli nie jest to tylko tajemnica
służbowa..r
— Brzezińska pytała mnie o możliwość uzyskania
alimentów dla dziecka — oznajmił rzeczowo adwokat. —
Rozmawialiśmy chyba z godzinę. Twierdziła, że jej
koleżanka ma synka, który od dwóch lat przebywa w
sierocińcu. Chciała się dowiedzieć, jaka jest obecnie szansa
ustalenia ojcostwa i ile pieniędzy mogłaby uzyskać w
związku z tym matka. Powiedziałem jej, że sprawa jest do
wygrania i że warto zaryzykować.
— Pan się domyśla, że nie chodziło tu o koleżankę?
— Właśnie.
— I słusznie! Rafał Brzeziński znajduje się w Domu
Dziecka przy Nowogrodzkiej — zrewanżował się milicjant.
— O to panu chodziło, mecenasie?
— Jesteśmy kwita! — przyznał gospodarz. — A swoją
drogą nie uważa pan, że obawa przed płaceniem alimentów
może być niezłym motywem do zabójstwa?
— Czy ja wiem? — Mazurek sceptycznie pokręcił głową.
— Zresztą motyw ten pasuje do wielu znajo-
44
mych Brzezińskiej. Należała do kobiet, które się nie
oszczędzają — dodał z przekąsem.
— Chyba nie naszą rzeczą jest ją teraz sądzić —
uśmiechnął się smutno Korwowicz.
— Może ma pan rację — nie oponował oficer podnosząc
się do wyjścia. — Dziękuję panu za pomoc.
Pół godziny później porucznik był już na ulicy
Krasińskiego. Pani Zacharek szczerze ucieszyła się na jego
widok.
— Znalazł pan mordercę? — staruszka nie mogła
poskromić swojej ciekawości.
— Owszem, ale na razie to tajemnica — odparł milicjant
wymijająco. — Muszę wyjaśnić jeszcze kilka szczegółów.
— Słucham, niech pan pyta...
— Czy nigdy nie obiło się pani o uszy nazwisko Garbut?
— Ależ tak! — z rozmachem uderzyła się w czoło. — Już
zeszłym razem coś mi świtało, kiedy rozmawialiśmy o
znajomych pani Basi!
— Bywał tutaj?
— Zaraz bywał! — żachnęła się staruszka. — Przyszedł ze
dwa razy na początku tego miesiąca. Bardzo
niesympatyczny. Każdego traktował, jak za
przeproszeniem, śmiecia — dodała z widocznym
oburzeniem. — Wcale się nie dziwię, że pani Basia posłała
go do stu diabłów.
— Pokłócili się?
— Jeszcze jak! Garbut groził, że kiedy tylko zechce,
Brzezińską wyrzucą z pracy, a ona mu powiedziała, że
pójdzie porozmawiać z jego żoną.
— Dobrze, że pani sobie o tym przypomniała, chociaż
szkoda, że dopiero dzisiaj — westchnął Mazurek. — A nie
wie pani przypadkiem, czy Garbut znał się z Fijałkowskim
albo ze Zmichowiczem?
— Niestety — z wyraźnym żalem pokręciła głową.
44
- Chociaż o panu inspektorze to coś brzydkiego
wykrzykiwał — przypomniała sobie w ostatniej chwili.
— Jest pani tego pewna?
— Nazwiska Żmichowicza nie wymienił, ale wypominał
pani Basi znajomość z jakimś inspektorem Sanepidu, o
kogo by mu więc chodziło?
— Nigdy przedtem Garbut nie odwiedzał Brzezińskiej?
— Wie pan, że nie pamiętam — zamyśliła się staruszka.
— To już jest coś — mruknął do siebie porucznik. — I
jeszcze jedno — dodał głośniej. — Czy mógłbym zobaczyć
pani maszynę do pisania?
— Co takiego? — zdziwiła się pani Zacharek. — Ja nie
mam żadnej maszyny!
— A pani Brzezińska?
— Też nigdy nie miała. Niby po co?
Winiarska mieszkała prawie że po sąsiedzku, po drugiej
stronie placu Komuny Paryskiej, milicjant zadecydował
więc, że nie zawadzi przespacerować się Krasińskiego i
zajrzeć także do studentki. Kilka minut później był już na
miejscu. Tym razem oprócz gospodyni zastał w mieszkaniu
wysoką, szczupłą brunetkę i atletycznie zbudowanego
chłopaka.
— Worek z gośćmi się rozpruł! — Winiarska radośnie
powitała Mazurka. — Przełamał pan wczoraj złą passę i już
nie siedzę sama!
— Przyszedłem chyba nie w porę — zmieszał się oficer.
— Ależ wprost przeciwnie! — zaprzeczyła gwałtownie
dziewczyna. — Widzi pan przecież, że brakuje nam
chłopca do pary. Mam nadzieję, że dzieci jeść nie wołają?
101
— Służba nie drużba...
— Władza rąbnie sobie kielicha i będzie po służbie —
wtrąciła się koleżanka Winiarskiej. — Kto to widział
pracować w sobotę po siedemnastej... — Zagra pan w
brydża?
— Jednego roberka zawsze można — poparł ją chłopak.
Porucznik ustąpił nadspodziewanie łatwo. Prawdę mówiąc,
poza rozmową z Winiarską nie miał dzisiaj nic więcej do
roboty, a jak sobie przypomniał, żonie wypadł właśnie
dyżur...
— Małe pytanko i już siadamy — rzucił beztrosko. — Czy
urocza gospodyni zna niejakiego Garbuta?
— Tego nadętego nudziarza? — pogardliwie wydęła wargi.
— Widziałam go kiedyś u Elki Kamińskiej. Lepił się do
mnie, ale zaczęłam mu mówić „tatusiu" i dał spokój
staruszek. Podobno to był kolega Żmichowicza. Trzeba
przyznać, że nawet pasowali do siebie...
— Teraz naprawdę mam już f aj rant! — zatarł ręce
Mazurek. — Jaki zapis, polski czy międzynarodowy?
IX
W niedzielę Mazurek wstał dopiero przed południem.
Najprawdopodobniej nie ruszyłby się tego dnia z łóżka w
ogóle, gdyby nie zbudziła go wracająca z dyżuru żona. Jej
wygląd dobitnie świadczył, że tej nocy nawet nie zmrużyła
oka i porucznikowi zrobiło się trochę głupio. Cmoknął ją na
powitanie i poszedł do kuchni zaparzyć herbatę. Kiedy
wrócił do pokoju, żona już spała.
— Wiecznie to samo! — mruknął ze złością. — Ona pół
życia spędza w szpitalu, a ja po całych dniach
44
uganiam się za bandziorami. Nawet pięciu minut nie mamy
dla siebie!
Ubrał się i wyszedł na ulicę. Ruszył przed siebie wolnym
krokiem i nawet nie zauważył, kiedy znalazł się w pobliżu
komendy. Przez chwilę przeżywał wewnętrzną rozterkę, ale
w końcu postanowił wstąpić i pogadać trochę ze
Żmichowiczem.
Podejrzany był blady, zdenerwowany i najwyraźniej nie
mógł pogodzić się ze swoją sytuacją.
— Ja wiem, że pan mi nie wierzy — zaczął ponuro na
widok oficera — że wszystko świadczy przeciwko mnie,
ale ja nie chcę wisieć za cudze winy!
— Przesłuchiwał pana prokurator? — zagadnął rzeczowo
Mazurek.
— Niecałe pół godziny.
— Uwierzył panu?
— Niestety, nie.
— Więc o co panu chodzi? — obojętnie wzruszył
ramionami porucznik. — Niech pan wymyśli coś rozsądniej
szego niż gołosłowne zaprzeczenia.
— A co ja mam, na miłość boską, powiedzieć? —
westchnął żałośnie Zmichowicz. — Przecież nie wiem kto
napadł na Winiarską, ani kto zamordował Barbarę...
— To niech pan chociaż wyjaśni, skąd się wzięła pańska
zapalniczka przy zwłokach Brzezińskiej — chłodno
zaproponował milicjant. — Denatka nie paliła papierosów,
a w krasnoludki nie wierzę. Przykro mi, ale niestety,
wnioski nasuwają się same.
— Nigdy nie byłem w żadnym śmietniku na Tucholskiej !
— No, a list!
— Barbara już nie żyła, kiedy go znalazłem.
— Słyszałem, słyszałem — machnął ręką oficer. — No,
dobrze — zgodził się nagle. — Przypuśćmy, że to nie pan
zabił Brzezińską, tylko ktoś inny. Jest jednak pewien
szkopuł. Ludzie, którym od biedy można by
103
łoby przypisać jakiś-motyw, mają alibi. Przewenty-
lowaliśmy miejscowe męty, ale też bez rezultatu. Obawiam
się, że nie mam żadnego punktu zaczepienia...
Na chwilę w pokoju zapanowała cisza. Mazurek
zastanawiał się, czy rzeczywiście powiedział prawdę
podejrzanemu, a i Zmichowicz nad czymś intensywnie
myślał.
— Chyba jednak coś jest — nieśmiało bąknął aresztant.
— Mianowicie?
— Ten list! — podejrzany gwałtownie zmarszczył brwi. —
Jestem pewien, że Barbara go nie napisała!
— Widzi pan, kobietom czasem bardzo różne rzeczy
przychodzą do głowy — odparł porucznik, ale powiedział
to jakoś bez przekonania. — Zdradzę panu w zaufaniu, że
Brzezińska nie tylko pana wodziła za nos — dodał, nie
chcąc, aby Zmichowicz spostrzegł jego wątpliwości.
— Nie o to chodzi — potrząsnął głową aresztant. — Ona
nie umiała pisać na maszynie!
— Przyzna pan, że to żadna filozofia.
— Ma pan rację, ale jeśli pan mi teraz nie uwierzy, to ja już
nie mam żadnych szans! — w oczach Żmichowicza
pojawiły się łzy.
— Proszę się nie rozklejać! — fuknął oficer. — Niech mi
pan lepiej powie, czy to pan jest szczęśliwym ojcem?
— Nie rozumiem...
— Przecież to proste — wzruszył ramionami Mazurek. —
Chyba pan wie, że Brzezińska miała dziecko?
— Słyszałem, że umarło przy porodzie.
— Może je pan obejrzeć na Nowogrodzkiej — zaoponował
złośliwie milicjant. — Wyjątkowo dorodny chłopak!
— Baśka zapewniała mnie...
104
— Nie tylko pana! — przerwał niecierpliwie porucznik. —
No, więc jak, czy to pańskie dziecko?
— Nie.
— Jest pan tego pewien?
— Oczywiście! — odparł stanowczo Zmichowicz. —
Barbara mówiła mi, że nie ze mną zaszła w ciążę.
— A z. kim?
— Przypuszczam, że z Brzezińskim.
— To raczej mało prawdopodobne — roześmiał się oficer.
— Jakoś nie mogę sobie wyobrazić, żeby żyli ze sobą,
kiedy rozprawa rozwodowa była w toku...
— Ma pan rację — speszył się podejrzany.
— A może to Garbut jest ojcem? — zaryzykował Mazurek.
— Adam? — zamyślił się Zmichowicz. — Nie sądzę, ale
głowy bym za to nie dał...
— Pan dawno zna Garbuta?
— Jakieś dziesięć lat.
— Przyjaźniliście się?
— Raczej tak — przyznał podejrzany — chociaż w
ostatnich latach nasze stosunki znacznie się ochłodziły.
— W związku z Brzezińską?
— Owszem — odparł niechętnie Zmichowicz. — Adam
imponował jej, bo był kierownikiem wydziału w urzędzie
dzielnicowym i afiszował się, że nie ma dla niego rzeczy
niemożliwych. W końcu tak dziewczynie zawrócił w
głowie, że przez jakiś czas nawet żyli ze sobą... •
— Jak długo?
— Dwa albo trzy miesiące.
— Dlaczego zerwali?
— On był przecież żonaty i Barbara doszła do wniosku, że
nie ma sensu wiązać się z takim człowiekiem.
— Gdzie właściwie mieszka ten Garbut?
44
— Przy Tucholskiej.
Kiedy Mazurek w pośpiechu opuszczał komendę, przy
drzwiach zaczepił go oficer dyżurny.
— Mam coś, Michał, dla ciebie! — rzucił wesoło. Andrzej
Wcisławski zostawił wczoraj jakiś świstek z adresem i
prosił, żeby ci go przekazać.
— Dziękuję! — porucznik bez specjalnego zainteresowania
zerknął na niewielką karteczkę i machinalnie schował ją do
kieszeni. — Pani Likowska może poczekać — mruknął do
siebie. — Są pilniejsze sprawy...
Ładny, piętrowy segment przy ulicy Tucholskiej świadczył
dobitnie o zamożności właściciela. Drzwi domu otworzyła
młoda, skromnie ubrana dziewczyna, z wyglądu sądząc,
gosposia. Najwyraźniej nie miała ochoty wpuścić Mazurka
do środka, ale na widok milicyjnej legitymacji ustąpiła
skwapliwie.
Garbut okazał się wysokim i tęgim, lekko łysiejącym
mężczyzną. Nawet nie myślał ukrywać swojego
niezadowolenia z niespodziewanej wizyty.
— O co chodzi? — rzucił władczo do porucznika. — Że też
człowiek nawet u siebie w domu nie ma chwili spokoju.
— Prowadzę śledztwo w sprawie śmierci pana znajomej —
poinformował sucho oficer. — Niestety, muszę pana
przesłuchać.
— Proszę zgłosić się jutro do mnie do urzędu —
lekceważąco wzruszył ramionami Garbut. — Teraz nie
mam czasu ani ochoty na rozmowę z panem — dodał
zaczepnie.
— Obawiam się, że nie mam żadnego powodu, aby
traktować pana inaczej niż wszystkich — odparł twardo
Mazurek, urażony do żywego arogancją gospodarza. —
Radziłbym panu poświęcić mi teraz chwilę, bo w
przeciwnym wypadku przesłuchanie odbędzie się jutro o
ósmej w komendzie.
44
— Czy pan się przypadkiem nie zapomina?! — mężczyzna
poczerwieniał z gniewu. — Pan wie, z kim pan mówi?!
— Uprzedzam, że w razie niestawiennictwa grozi grzywna
— porucznik uśmiechnął się jadowicie. — Nawet
kierownikowi wydziału — dodał z naciskiem.
— Co takiego?!
— Żonę też będę musiał przesłuchać — z kamiennym
spokojem oświadczył milicjant. — Niewykluczone, że coś
wie o pana romansie z Brzezińską.
Cios okazał się celny. Garbut nerwowo przygryzł wargi i
upewniwszy się, że nikt nie słyszał ostatnich słów oficera,
zaprosił go do gabinetu.
— Złożę skargę na pana zachowanie! — oznajmił z nie
tajoną wściekłością, kiedy zamknął drzwi. — Pożałuje pan
jeszcze!
— Proszę uprzejmie — Mazurek kpiąco przymrużył OCZy.
— Moim przełożonym jest major Kłosiński. Zapamięta
pan, czy mam panu zapisać? — usłużnie wyciągnął z
kieszeni notatnik.
— O co panu chodzi?! — warknął mężczyzna, ignorując
ostatnią wypowiedź porucznika. — Niech pan pyta i idzie
do diabła!
— Dawno poznał pan Brzezińską?
— Trzy lata temu.
— Dlaczego posyłał jej pan pieniądze?
— To moja sprawa.
— Żona na pewno się ucieszy, że ma pan ślicznego,
dwuletniego synka — oficer ponowił wypróbowany już
chwyt.
— To nieprawda! — Garbut grzmotnął pięścią w stylowe
biureczko, ale nie zdołał ukryć ogarniającego go strachu. —
Dzieciak umarł przy porodzie!
— Nazywa się Rafał i jest w sierocińcu przy
Nowogrodzkiej — ciągnął nieubłaganie porucznik. —
Może go pan odwiedzić tam w każdej chwili.
107
— Na miłość boską! Niech pan o tym nikomu nie mówi! —
tym razem głos Gar buta zabrzmiał płaczliwie. — To nie
jest moje dziecko, ale gdyby tak ktoś się dowiedział...
— Więc za co pan jej płacił?! — nie ustępował milicjant.
— Nie chciałem, żeby zbyt wiele o mnie gadała. Pan
rozumie, na moim stanowisku...
— W takim razie z kim Brzezińska zaszła w ciążę?
— Nie mam pojęcia.
— Można przeprowadzić badania antropologiczne,
porównać grupy krwi, białek i enzymów — zaryzykował
Mazurek.
Garbut zrobił ruch, jak gdyby chciał uciec z pokoju. W tej
chwili już w niczym nie przypominał butnego urzędnika z
początku rozmowy.
— Ja naprawdę myślałem, że dziecko nie żyje —
powiedział łamiącym głosem. — Dopiero miesiąc temu
przyszła do mnie Brzezińska i zażądała dziesięciu tysięcy
złotych. Zapytałem ją, dlaczego chce aż tyle pieniędzy,
skoro umowa była inna. Wtedy dowiedziałem się prawdy o
Rafale...
— Zapłacił pan?
— Nie miałem innego wyjścia.
— Jak się rozstaliście?
— Zapewniła mnie, że w przyszłości zadowoli się
kwotami, które otrzymywała ode mnie dotychczas co dwa
miesiące.
— Uwierzył jej pan?
— A co za różnica? Nawet gdyby zażądała więcej,
musiałbym zapłacić...
— Słyszał pan, że ciało Brzezińskiej znaleziono niecałe sto
metrów od pana domu? — porucznik postanowił zacząć z
innej beczki.
— Tutaj? — Garbut nerwowo wyłamywał sobie palce. —
Ale dlaczego?
— Między innymi właśnie to chcę wyjaśnić — odparł
spokojnie Mazurek. — Co pan robił w zeszłą niedzielę
wieczorem?
— To pana nie obchodzi! — mężczyzna spróbował
zaprotestować, ale zrobił to jakoś mało przekonywająco.
— Nawet pan nie przypuszcza, jak bardzo — chłodno
stwierdził oficer. — Właśnie wtedy zabito Brzezińską.
— Pan mnie chyba nie podejrzewa? — speszył się
gospodarz. — Byłem na kolacji w Bristolu — wyjaśnił
spiesznie.
— Sam?
— Z towarzyszem Piekarskim — zawahał się na moment.
— Było jeszcze kilka osób — dodał wymijająco.
— W której sali siedzieliście?
— W malinowej, przy stoliku w samym rogu, naprzeciwko
wejścia...
— Czy zna pan Winiarską? — porucznik znów
niespodziewanie zmienił temat.
— Nie przypominam sobie ^— odparł obojętnie Garbut. —
Chociaż możliwe, że zetknąłem się gdzieś z tym
nazwiskiem — w zamyśleniu zmarszczył brwi.
Mazurek zbierał się już do wyjścia, kiedy jego wzrok padł
na stojącą na biurku maszynę do pisania. Zanim gospodarz
zdążył zaprotestować, wkręcił w nią arkusik papieru i
szybko wystukał kilka zdań. Teraz mógł już wracać...
Na ulicy milicjant pomyślał, że zanim pójdzie do domu,
powinien sprawdzić jeszcze kilka rzeczy. Przede wszystkim
należało odwiedzić Kamińska...
Wsiadł do autobusu i po jakichś czterdziestu minutach
znalazł się na Ostrobramskiej. Drzwi otworzył mu
Brzeziński. Na widok porucznika mikrobiolog lekko się
zmieszał, ale szybko odzyskał rezon.
109
44
— Pan służbowo czy prywatnie? — zapytał, sadzając
gościa w wygodnym fotelu. — Może herbaty?
— Jeżeli nie sprawi to kłopotu pani domu — oficer
uśmiechnął się do Kamińskiej.
— Ależ skąd! — zaprzeczyła gwałtownie. — Bardzo mi
miło, że pan mnie odwiedził.
— Jak śledztwo? — zainteresował się Brzeziński.
— Jeszcze trochę i będzie koniec — zapewnił
optymistycznie Mazurek, chociaż prawdę mówiąc, nie
bardzo sam w to wierzył. — Pozwolę sobie skorzystać z
tego, że pana tu zastałem. Mam jeszcze pytanko...
— Jestem do pana dyspozycji.
— Co pan może powiedzieć o Garbucie?
— Jeden z amantów mojej byłej żony — odparł
mikrobiolog niechętnie. — Prawie go nie znałem...
— A pani? — zwrócił się porucznik do Kamińskiej, która
właśnie wchodziła do pokoju z herbatą.
— Utrzymuję z nim luźne kontakty — oświadczyła bez
większego entuzjazmu. — Dzięki niemu mogę czasami coś
niecoś załatwić, ale tak po prawdzie to straszny bufon.
— Brzezińska była o nim tego samego zdania?
— Liczyła, że załatwi jej pracę w urzędzie dzielnicowym,
tylko że on wcale się z tym nie śpieszył.
— Wie pani coś na temat jego stosunków ze
Zmichowiczem?
— To przyjaciele. Od czasu do czasu brali się o coś za łby,
ale nigdy nie było to nic poważnego... Inna rzecz, że Garbut
utopiłby każdego w łyżce wody, gdyby mógł tylko na tym
skorzystać...
— I jeszcze jedno — zamyślił się oficer. — Czy Brzezińska
umiała pisać na maszynie?
— Owszem — tym razem mikrobiolog poczuł się w
obowiązku udzielić odpowiedzi. — Sam ją nawet kiedyś
uczyłem...
44
Mazurek dyskretnie zerknął na zegarek i z przerażeniem
stwierdził, że minęła już godzina siódma.
— Muszę uciekać — uśmiechnął się przepraszająco. —
Żona mnie oskalpuje...
W drodze do domu porucznik wstąpił jeszcze na chwilę do
Bristolu. Niestety, miał pecha. Kelner, który w poprzednią
niedzielę obsługiwał interesujący go stolik, był chory.
Milicjant zdołał się tylko dowiedzieć, że pan Franciszek
Zabiel mieszka przy Kasprowicza...
X
W poniedziałek z samego rana Mazurek podrzucił do
laboratorium kartkę z tekstem napisanym na maszynie
Garbuta i co sił w'nogach pomaszerował do mieszkania
Franciszka Zabiela. Kelner najpierw bardzo się przestraszył
wizytą milicjanta, ale kiedy usłyszał, że oficera nie
interesuje sposób wypisywania rachunków podpitym
klientom, a całe śledztwo nie ma nic wspólnego z
gastronomią, ochoczo zadeklarował pomoc.
— No jak, panie Franiu — zagadnął poufale porucznik —
przyuważył pan, kto w zeszłą niedzielę urzędował przy
dwójce?
— Faktycznie, przypominam sobie takie towarzystwo —
oświadczył po krótkim namyśle Zabiel. — Kilku
podtatusiałych panów i rwące się na chatę młode mewki.
— Czy był z nimi tęgi, wysoki facet z niewielką łysiną?
— Pan Adaś! — natychmiast skojarzył sobie kelner. —
Długo go nie zapomnę. Gość lał w siebie gołdę, że aż mi
ciarki po grzbiecie chodziły. Tak się zaperfumował, że
miałem kłopoty z wytaszczeniem go z sali...
Ul
— Nie pamięta pan, jak długo byli w restauracji?
— Ruszyli się dopiero, kiedy zamykaliśmy.
— A o której przyszli?
— Dosyć późno. Gdzieś koło dwudziestej trzeciej...
— Od razu wszyscy razem?
— Chyba nie, ale głowy bym nie dał...
Oficer nie był zachwycony uzyskanymi informacjami, ale
uznał, że nic więcej od kelnera nie wyciągnie. Pożegnał się
i ruszył do komendy.
Po drodze przypomniał sobie o kartce zostawionej mu
przez Wcisławskiego. Nie spodziewał się, żeby Likowska
powiedziała coś ciekawego, ale na wszelki wypadek
postanowił do niej wstąpić, zwłaszcza że mieszkała prawie
po sąsiedzku, przy Marymonckiej.
Drzwi otworzyła Mazurkowi niska, przysadzista
dziewczyna z upstrzoną piegami twarzą. Najwidoczniej
zerwał ją z łóżka, bo nie mogła powstrzymać ziewania i
owijała się szczelnie grubym szlafrokiem.
— Przecież wczoraj był już u mnie pan chorąży — zaczęła
z wyrzutem, wpuszczając milicjanta do środka. —
Wypytywał mnie o wszystko chyba przez dwie godziny...
— Ja zajmę pani najwyżej piętnaście minut — od-j parł
porucznik, szczerze żałując, że w ogóle tutaj przyszedł.
— Pewno chodzi panu o ten telefon od pana Żmii chowicza
— zapytała Likowska.
Oficer poczuł nagle, że robi mu się gorąco. Wątplil wości
co do potrzeby rozmowy z dziewczyną zniknęły gdzieś bez
śladu i nawet był zły na siebie, że tak późno zdecydował się
na tę wizytę. Zrozumiał, że za chwilę usłyszy, być może,
coś bardzo ważnego.
— Owszem — odparł siląc się na obojętność. -Ą Niech
pani spróbuje opowiedzieć wszystko możliwie dokładnie.
— Jak pan zapewne wie, Zbyszek wyjechał w zel
44
szłym tygodniu na sympozjum do Krakowa. Prosił, żebym
pod jego nieobecność rzuciła okiem na mieszkanie, a ja po
prostu przeprowadziłam się na ten czas na Lechonia —
zarumieniła się lekko. — W niedzielę wieczorem
zatelefonował pan Zmichowicz. Był bardzo zdenerwowany
i dopytywał się o Zbyszka. Kiedy powiedziałam mu, że
Zbyszek jest w Krakowie, zaczął mi obrzydliwie wymyślać,
a w końcu zagroził, że zabije panią Brzezińską i wszystkich
jej znajomych...
— Ale dlaczego?
— Zmichowicz mi nie powiedział, a ja byłam zbyt
zdenerwowana, żeby go o to zapytać.
— Nie domyśla się pani?
— Widzi pan, ja nie znam tego człowieka — bezradnie
rozłożyła ręce — więc trudno mi coś o nim powiedzieć.
Słyszałam, że był przyjacielem żony Zbyszka, ale nic poza
tym nie wiem...
— A skąd pani właściwie wie, że to dzwonił właśnie
Zmichowicz?
— Po prostu się przedstawił.
— Powtórzyła pani rozmowę swojemu narzeczonemu?
— Nie chciałam go denerwować — wyjaśniła niepewnie.
— On i tak ma mnóstwo problemów na głowie.
— Zawodowych? — domyślił się Mazurek.
— Właśnie — smutno pokiwała głową. — Wbrew temu, co
się zwykło myśleć, wśród naukowców nie panuje idylla...
Porucznik może i posłuchałby z zawodowego nawyku o
stosunkach panujących w Instytucie Mikrobiologii, ale
stwierdziwszy, że minęła już dziesiąta, pożegnał się z
Likowska i ruszył spiesznie do komendy. Tutaj czekała na
niego przykra niespodzianka. Naczelnik Kłosiński wezwał
go zaraz do swojego gabinetu i nie bawiąc się w
konwenanse, wygłosił niezbyt
B — Dzwonek z Napoleonem
113
pochlebną opinię o niedzielnych poczynaniach
podwładnego.
— Co ci, człowieku, odbiło, żeby leźć do Garbuta! —
gorączkował się major. — Z kim to uzgodniłeś, do ciężkiej
cholery?! Facet oczywiście złożył skargę i komendant
opieprzył mnie, jak święty Michał diabła!
— Niby za co? — wzruszył ramionami Mazurek. — Gość
sypiał z Brzezińską, niewykluczone, że ma z nią dziecko,
więc musiałem go przesłuchać.
— Podobno potraktowałeś go jak zwykłego kryminalistę,
groziłeś mu, a na domiar złego panoszyłeś się w jego
mieszkaniu jak we własnym!
— Co takiego?
— Brałeś próbki pisma z jego maszyny?
— Brałem... — porucznik wyraźnie poczerwieniał. —
Chciałem sprawdzić...
— Jakim prawem?! Kto cię do tego upoważnił?! Dobrymi
chęciami jest piekło wybrukowane! — sapnął Kłosiński ze
złością. — Wiesz, Michał, jak się stary wścieka, kiedy ktoś
składa skargę na któregoś z chłopaków, a nawet jeśli Garbut
przesadził, to i tak nie jesteś w porządku!
Mazurek zmełł w ustach jakieś przekleństwo, ale wolał nie
odpowiadać szefowi. Doszedł do wniosku, że wszelkie
próby dyskusji zaogniłyby tylko sytuację.
— Najgorsze jest to, że zdaniem starego, poszedłeś do
Garbuta zupełnie niepotrzebnie — ciągnął dalej naczelnik.
— Wiesz, co powiedziała Wcisławskiemu narzeczona
Brzezińskiego?
— Przed chwilą u niej byłem — przyznał ponuro
porucznik.
— Wniosek jest chyba jasny?
— Ja też mogę zaraz zatelefonować do jakiegoś
Piprztyckiego i przedstawić się jako Łazuka albo
Olbrychski — lekceważąco skrzywił się Mazurek. — Ten
telefon to tylko poszlaka...
— Ziarnko do ziarnka, a zbierze się miarka — stwierdził
sentencjonalnie major. — A teraz zapamiętaj sobie, Michał,
że kończymy sprawę Brzezińskiej. Prokurator obiecał
oskarżyć Żmichowicza z tym, co mamy, a ty musisz tylko
ściągnąć kwestionariusz z jego miejsca pracy i ustalić, czy
nasz podopieczny nie był już przypadkiem karany. W tym
tygodniu masz mi przynieść wypełnione druki statystyczne!
— Chyba żartujesz, Jasiu?! — zaoponował gwałtownie
porucznik, zrywając się z miejsca. — To wszystko się
przecież kupy nie trzyma! Sprawę trzeba jeszcze porządnie
dopracować!
— Już niech cię o to głowa nie boli — uciął dyskusję
naczelnik. — Powiedziałem wyraźnie: kończ śledztwo i
zabieraj się do następnej roboty. A na przyszłość uprzejma
prośba, żebyś informował mnie o swoich „genialnych"
pomysłach — dodał z przekąsem.
Mazurek wrócił do swojego pokoju w bardzo kiepskim
humorze. Na miejscu zastał Wcisławskiego. Po jego minie
można było poznać, że chociaż nie słyszał rozmowy, która
przed chwilą odbyła się w gabinecie naczelnika
Kłosińskiego, bardzo współczuje porucznikowi.
— Co, Andrzej, sądzisz o Likowskiej? — zapytał oficer
chorążego bez żadnych wstępów. — W końcu miałeś
możność z nią dłużej pogadać niż ja...
— Wygląda na to, że dziewczyna mówi prawdę — odparł z
namysłem Wcisławski. — Zresztą nie miałaby żadnego
powodu, żeby zmyślać.
— Pytałeś ją, od jak dawna zna Brzezińskiego?
— Od jakiegoś roku. Studiowała biologię we Wrocławiu,
ale coś jej nie szło i przeniosła się do Warszawy. Tutaj
spotkała naszego mikrobiologa i po prostu przypadli sobie
do gustu.
— Znaczy, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o Li
44
114
kowskiej, trzeba pojechać do Wrocławia? — westchnął
Mazurek.
— Raczej do Szprotawy, poprawił go chorąży. — Podobno
dziewczyna pochodzi właśnie stamtąd.
— Znalazłeś coś chociaż w sobotę u Żmichowicza? —
zmienił temat porucznik.
— To była tylko strata czasu — skrzywił się Wcisławski.
— Przesiedziałem tam pół dnia i nic...
— Można się było tego spodziewać — mruknął oficer. —
Wiesz już, że chcą kończyć sprawę? — rzucił bez związku.
Chorąży skinął tylko ponuro głową i zapatrzył się w swoje
dłonie.
— Jest jeszcze od cholery roboty — ciągnął dalej| Mazurek.
— Prawdę mówiąc, mamy taki groch z kapustą, że trudno
się w tym wszystkim połapać. Na przykład konia z rzędem
temu, kto wyjaśni, dlaczego Zmichowicz rozbierał swoje
ofiary? Z tego, co wiemy, żadna z tych kobiet nie robiła
specjalnych ceregieli, kiedy ktoś chciał iść z nią do łóżka...
— Sprawdziłem w przychodni — ożywił się Wcis-| ławski.
— Inspektorek przez cztery miesiące leczył się u
seksuologa. Miał zaburzenia wzwodu...
— Miał?
— W jego karcie wyczytałem, że jest już zdrowy...]
— Nic nie rozumiem — zastanowił się porucznik. —i A
może poprosić psychiatrów, żeby zbadali faceta? —
zaproponował. — Zrobimy tak: ty sprawdzisz...
— Nie gniewaj się, Michał — przerwał mu chorał ży — ale
dzisiaj z samego rana stary kazał mi zamknąć
rozpracowanie operacyjne w tej sprawie. Wydział
kryminalny nie ma tu już nic więcej do roboty...
— Znaczy, wracasz do siebie?
— Nawet gdybym chciał ci jeszcze pomóc, to i taki nie
dałbym rady — usprawiedliwiał się Wcisławski. —
Dowalili mi kilka nie wykrytych włamań...
44
Oficer zmełł w ustach przekleństwo, ale dał spokój. Dobrze
wiedział, że teraz może liczyć tylko na siebie.
Kiedy drzwi zamknęły się za chorążym, niecierpliwym
ruchem wykręcił numer telefonu laboratorium.
— O co chodzi? — zachrobotał w słuchawce głos
znajomego eksperta.
— Możesz mi powiedzieć, na jakiej maszynie napisano list
do Żmichowicza? — zapytał niewinnie Mazurek.
— Idź do cholery! — zagrzmiało w słuchawce. — Chyba
zwariowałeś! To nie jest robota na pięć minut.
— Ale coś niecoś na pewno już wiesz...
— Wiem, że to nie była maszyna, na której ty pisałeś.
Starczy?
— Aż nadto — odparł zrezygnowany porucznik. Wyciągnął
z szafy akta innych, przydzielonych mu
spraw, ale nie mógł się jakoś na nich skupić. Przez cały
czas uparcie wracał myślami do zabójstwa Brzezińskiej i
napadu na Winiarską. Analizował każdą przeprowadzoną
rozmowę, starał się przypomnieć sobie wszystkie
szczegóły.
Wreszcie postanowił, że nie będzie czekał z założonymi
rękami. Zamknął pokój na klucz i wyszedł na położone na
tyłach komendy podwórko. Przy bramie spostrzegł
Kuligowskiego.
— Serwus, Paweł! — pozdrowił go radośnie. — Z nieba mi
spadłeś!
— Nic z tych rzeczy — domyślnie pokręcił głową sierżant.
— Miałem ciężką noc, a potem, zamiast uderzyć w kimono,
musiałem pęiać się w magazynie po nowe opony. Ledwo,
Michał, na oczy patrzę!
— Nic nie musisz robić — zdecydował się nagle oficer. —
Daj mi tylko kluczyki.
— Oszalałeś?! — żachnął się Kuligowski. — Stary
opieprzyłby mnie, żebym ze śmiechu się nie pozbierał!
117
— Nikt się nie zorientuje, w czym rzecz — nalegał uparcie
Mazurek. — Odstawię gablotę gdzie trzeba, a jak zabraknie
benzyny, to dokupię z własnej kieszeni...
— Coś się tak napalił?
— Taki układ — mruknął porucznik wymijająco. —
Pożycz wóz, nie bądź świnia!
— A niech cię szlag trafi! — sierżant niechętnie wyciągnął
z kieszeni kluczyki. — Pamiętaj tylko, że jak mnie wyleją,
to będziesz miał na utrzymaniu również i moją rodzinę! —
dodał na pożegnanie.
Oficer odetchnął z ulgą. Mając do dyspozycji samochód
mógł załatwić trzy razy tyle co bez niego...
Niecałe pół godziny później Mazurek spiesznym krokiem
przemierzył korytarz Urzędu Dzielnicowego.
Swoją drogą dobrze się składa, że Garbut i Pie-j karski
pracują w różnych dzielnicach — pomyślał. — Może nie
zdążyli się jeszcze porozumieć...
Tym razem milicjant został przyjęty zadziwiająca
uprzejmie. Zaproszono go, żeby usiadł w wygodnym fotelu,
a po chwili pojawiła się przed nim filiżanka kawy.
— Selekt, nie żadna br azyli jka — zachęcająca uśmiechnął
się Piekarski. — W czym mogę panu pomóc?
— Prowadzę śledztwo w sprawie zabójstwa kobiel ty —
poinformował rzeczowo porucznik — i nie mogę
wykluczyć, że niektórzy pana znajomi są, przynajmniej
pośrednio, zamieszani...
— Jeden nawet całkiem bezpośrednio — westchnM
Piekarski. — Zdaje mi się, że pan aresztował Żmichowicza.
— Aresztował prokurator — poprawił oficer z nal ciskiem.
— Ja go tylko zatrzymałem...
— Mniejsza o nomenklaturę! Tak czy inaczej Marell jest w
przykrym odosobnieniu.
— Niestety, tak.
— Czy jest jakaś szansa? — zawahał się Piekarski. — Nie
ma pan wątpliwości, że to on właśnie zamordował?
— A pan co o tym myśli? — Mazurek wolał udać, że nie
dosłyszał ostatniego pytania.
— No cóż! Znam tego człowieka od ładnych kilku lat i
nigdy nie posądzałbym go o jakieś zbrodnicze instynkty.
Panią Brzezińską też kiedyś widziałem, ale na jej temat
raczej nic nie umiem powiedzieć...
— Kiedy pan ostatnio spotkał się ze Żmichowiczem?
— Chyba ze dwa miesiące temu. Prosił mnie o pomoc w
załatwieniu dla dwóch osób wycieczki na Węgry.
— Ostatnio nie miał pan z nim kontaktu?
— Ach, prawda! — przypomniał sobie Piekarski. — W
zeszły czwartek skontaktowałem go z pewnym
kolekcjonerem antyków. Żmichowicz bardzo lubił takie
stare cacka, zwłaszcza figurki. Czasami gotów był zapłacić
za nie nawet bajońskie sumy.
— W domu faktycznie miał sporo różnych cudaków...
— Ale zawsze było mu mało — roześmiał się Piekarski. —
Właśnie gdzieś z pół roku temu zaczął mnie męczyć, że
widział w Desie jakiś wyjątkowy dzwoneczek z figurką
Napoleona i że ktoś przed nim go kupił. Ja poniekąd
służbowo interesuję się kulturą, obiecałem mu więc, że
spróbuję się czegoś dowiedzieć. To był oczywiście tylko
przypadek, że mi się udało.
— Żmichowicz odkupił dzwonek?
— Raczej dokonał wymiany. Oddał za niego jakiś inny
przedmiot. W każdym razie nowym nabytkiem nie cieszył
się długo. Telefonował później do mnie, że zostawił go w
samochodzie, bo chciał się komuś pochwalić i dzwonek
ukradli.
— Czy to była wartościowa rzecz?
119
44
— Może dla jakiegoś wyjątkowo zapalonego entuzjasty, ale
tak w ogóle, to nie sądzę...
— Zdradzi mi pan nazwisko kolekcjonera, od którego
Zmichowicz otrzymał dzwonek?
— Oczywiście! — Piekarski skwapliwie sięgnął do
notatnika. — Ireneusz Brzostowski, Sobieskiego sto
dziesięć.
— O ile się nie mylę, to pozostawał pan w bliskich
stosunkach z Garbutem — zaczął z innej beczki porucznik.
— Raczej tak...
— Był pan z nim w.zeszłą niedzielę w Bristolu?
— Owszem — Piekarski lekko się zarumienił. — Starsi
panowie chcieli sobie przypomnieć młode lata.
— O której, jeśli można wiedzieć, rozpoczęło się
spotkanie?
— Wstąpiłem po Adama około dwudziestej. Najpierw
poszliśmy do Odry, a dopiero później postanowiliśmy
zmienić lokal i trafiliśmy w końcu do Bristolu...
— Nie będę już dłużej zawracał panu głowy — Mazurek
wstał, wyciągając rękę na pożegnanie. — Dziękuję za
wszystkie informacje.
— Jeszcze słówko! — Piekarski najwidoczniej myślał o
tym od początku wizyty oficera. — Czy Markowi nie
przydałby się obrońca?
— W sądzie na pewno, ale teraz to chyba niewiele —
potrząsnął głową milicjant.
— Widzi pan, mój szkolny kolega jest adwokatem — z
namysłem oznajmił Piekarski. — Zna nawet osobiście
Żmichowicza... W sobotę, kiedy zatelefonował do mnie i
powiedział o aresztowaniu Marka, poprosiłem go, żeby się
zajął jego sprawą. Korwowicz był już zresztą na to
zdecydowany. Narzekał tylko, że bez porozumienia z
klientem nic teraz nie
120
zdziała. Czy nie dałoby się jakoś załatwić widzenia? —
spojrzał pytająco na porucznika.
— O tym decyduje prokurator — odparł sucho Mazurek. —
Udzielanie widzeń z podejrzanymi nie leży w mojej gestii.
— Rozumiem — Piekarski wyraźnie spochmur-niał. —
Będę musiał porozmawiać z prokuratorem — dodał
chłodno.
Pożegnanie wypadło znacznie sztywno i oficjalnie, niż
początek rozmowy, ale śpieszący się już na ulicę
Sobieskiego porucznik nie zwrócił na to specjalnej uwagi.
Brzostowski był przysadzistym mężczyzną około
sześćdziesiątki. Miał mocno posiwiałe włosy i sumiaste
wąsy.
— Byłem pewny, że to się tak skończy — oświadczył
milicjantowi na samym wstępie. — Ten dzwonek przynosi
nieszczęście!
— Nie rozumiem... — oficer nawet nie usiłował ukryć
swojego zaskoczenia.
— Kupiłem go pół roku temu i zaraz złamałem rękę — ze
śmiertelną powagą zaczął opowieść kolekcjoner. —
Poniewczasie dowiedziałem się, że poprzedniemu
właścicielowi umarła żona, a Desę okradli zaraz pierwszej
nocy, kiedy znalazł się w niej dzwonek. To nie może być
zwykły zbieg okoliczności. Zresztą najlepszy dowód, że
dzisiaj pan mnie odwiedził...
— Czy to był stary wyrób?
— Księstwo Warszawskie.
— Wartościowy?
— Dla kolekcjonera na pewno...
— Pan znał Żmichowicza?
— Widziałem go raz w życiu. Dał mi porcelanową figurkę
kobiety z początku dziewiętnastego wieku, a ja mu ten
dzwonek...
— Zetknął się pan może z Barbarą Brzezińską?
44
— Nigdy nie słyszałem tego nazwiska... O,»przepraszam
pana najmocniej!. — Brzostowski teatralnym gestem
uderzył się w piersi. — Wczoraj już ktoś pytał mnie o tę
panią.
— Kto taki? — Mazurek cały zamienił się w słuch.
— Pan mecenas Korwowicz — wyjaśnił spokojnie
kolekcjoner. — Złożył mi wizytę późnym wieczorem i
opowifedział o całej tragedii. Był wstrząśnięty, kiedy
usłyszał historię tego dzwonka...
— Obrońca pana Żmichowicza nie próżnuje — mruknął do
siebie porucznik, opuszczając mieszkanie Brzostowskiego.
— Ciekawe, co on jeszcze wymyśli?
Po krótkim namyśle zdecydował się zajrzeć jeszcze raz do
mieszkania zajmowanego przez Brzezińską przed śmiercią.
Prawdę mówiąc, nie spodziewał się, że odkryje tam jakąś
rewelację, ale był po prostu ciekawy, czy i tam zdążył już
dotrzeć Korwowicz. Na miejscu okazało się, że przeczucia
nie omyliły oficera.
— Pan mecenas był tutaj dziś rano — odparła Zacharek na
pytanie milicjanta. — Mówił mi o aresztowaniu pana
Żmichowicza. Boże, co za nieszczęście!
— Czyżby pani uważała, że ten człowiek jest niewinny? —
zagadkowo uśmiechnął się Mazurek.
— Niezbadane są wyroki niebios — staruszka wolała nie
udzielać konkretnej odpowiedzi. Kto by pomyślał?
Wydawało mi się, że to taki porządny człowiek, a tutaj taka
historia...
— Czasami można się pomylić w swoich sądach o
bliźnich...
— Święta prawda, proszę pana — skwapliwie przyznała
rację porucznikowi. — Zawsze mówiłam to pani Basi. Co
innego, gdyby związała się bliżej z doktorem Fijałkowskim
albo z mecenasem Korwowiczem.
— To oni się aż tak dobrze znali?! — oficer był całkowicie
zaskoczony usłyszaną przed chwilą nowiną.
— Na śmierć zapomniałam panu o tym powiedzieć —
stwierdziła ze skruchą. — A zresztą pan mecenas bywał u
nas bardzo rzadko — dodała na swoje usprawiedliwienie.
— Więc skąd pani wiedziała o przyjaźni Brzezińskiej z
Korwowiczem?
— Pani Basia często mi o nim opowiadała. Chwaliła, że
taki mądry i poważny...
— To chyba jeszcze o niczym nie świadczy?
— Tak, ale ile razy popłakała biedula, że pan mecenas nie
chce na nią zwrócić uwagi! On podobno nawet na żadną nie
spojrzał, jeżeli nie miała wyższego wykształcenia.
— Jak więc w końcu było między nimi?
— Pan Bóg raczy wiedzieć — bezradnie rozłożyła ręce.
— O co pytał panią Korwowicz? — milicjant zdecydował
się zmienić temat.
— O jakieś papiery.
— Przetrząsnąłem z kolegą pokój Brzezińskiej i nic tam
poza korespondencją i kalendarzami nie znalazłem —
zdziwił się Mazurek.
— Bo pani Basia dała mi na przechowanie całą teczkę —
wyjaśniła staruszka. — Ona nie należała do pedantek i bała
się, że jeszcze coś zgubi.
— Ale dlaczego, na miłość boską, pani mi wcześniej nawet
o tym nie wspomniała?! — porucznik z trudem
powstrzymał się, żeby nie zakląć. — To przecież może być
bardzo ważne!
— Takie stare papierzyska? — z niedowierzaniem
pokręciła głową. — A zresztą pan mnie nie pytał —
oświadczyła z godnością.
— Czy dała pani Korwowiczowi te dokumenty? —
zaniepokoił się oficer.
— Prawdę powiedziawszy, to zapomniałam o nich —
odparła staruszka z rozbrajającą szczerością. — Do
123
44
piero po wyjściu pana mecenasa zaczęłam szukać i
znalazłam...
Milicjant odetchnął z wyraźną ulgą. Po tym, co usłyszał,
stracił jakoś resztki zaufania do Korwowicza.
— Proszę mi wszystko zaraz pokazać — zadysponował nie
znoszącym sprzeciwu tonem.
Porucznika czekało jednak spore rozczarowanie. W pękatej
teczce znalazł kilka świadectw szkolnych, metrykę, odpis
wyroku orzekającego rozwód pomiędzy Brzezińskimi i cały
plik podobnych dokumentów. Trochę nie pasował do tego
stary, gruby brulion w czarnych okładkach. Mazurek
otworzył go z ciekawością i zaczął czytać zapiski, ale
szybko zrezygnował. Tasiemcowe wyliczenia i"
naszpikowane łaciną zwroty zupełnie do niego nie
przemawiały. Zorientował się tylko, że ma w ręku notatki
dotyczące jakichś badań biologicznych.
— Ki diabeł? — mruknął do siebie oficer. — Czyżby
Brzezińska przechowywała pamiątkę po którymś z mężów?
Nic nie wskazywało, że brulion miał jakiś związek ze
sprawą, ale na wszelki wypadek postanowił zasięgnąć
opinii profesora Makowskiego.
. Naukowca znalazł w Instytucie Mikrobiologii. Profesor
najwyraźniej nie miał żadnych pilnych zajęć, bo chętnie
zgodził się na kilka minut rozmowy.
— Nigdy bym nie pomyślał, że Brzezińska zachowa notatki
Miłowicza — uśmiechnął się, zajrzawszy do brulionu. —
Oczywiście, mogę się mylić, ale chyba poznaję jego
pismo...
— Czy mógłby mi pan powiedzieć, czego dotyczą te
zapiski? — zainteresował się porucznik.
— Musiałbym dokładnie wszystko przeczytać — zastrzegł
się Makowski — ale chętnie panu pomogę. Może
zatelefonowałby pan do mnie wieczorem do domu?
124
— Jeśli tylko pan pozwoli — ucieszył się Mazurek. — A
tak w ogóle to co dobrego słychać w instytucie? — zapytał
przez grzeczność.
— Szykujemy się na ślub doktora Brzezińskiego — odparł
profesor. — Nawiasem mówiąc, jest to temat numer jeden
do plotek...
— Słyszałem, że doktor żeni się z jakąś studentką?
— Owszem — przytaknął Makowski — tylko, że ta
studentka jest siostrzenicą profesora Gluzikowskiego.
— Nazwisko wydaje mi się znajome — zastanowił się
oficer.
— No, myślę! — pobłażliwie pokiwał głową naukowiec.
— To przecież sam prorektor! Złośliwi twierdzą, że doktor
Brzeziński chce w ten sposób przyśpieszyć swoją
habilitację...
Porucznik, wracając na Żoliborz przez cały czas
zastanawiał się, jak połączyć w logiczną całość wszystkie
zebrane informacje. Co gorsza, wcale nie był pewien, czy
niektóre elementy nie będą musiały pozostać poza układaną
łamigłówką. W końcu co .wspólnego ze śmiercią
Brzezińskiej mogły mieć notatki Miłowicza albo figurka
Napoleona na starym dzwonku...
Mazurek zatrzymał samochód na Gwiaździstej. Piętrowy
dom wyglądał dość schludnie i z pozoru nic nie
wskazywało, że w jego wysokiej suterenie mieści się jedna
z najbardziej znanych w okolicy melin pijackich. Właśnie
do niej milicjant skierował swoje kroki. W środku zastał
tylko Klusika.
— Moje uszanowanie najukochańszej władzuni! —
wybełkotał tamten niezbyt przytomnie. — Może tak władza
pożyczy dwie dychy na piweńko?
Oficer zmełł w ustach szpetne przekleństwo, ale nic nie
odpowiedział. Ze złością chwycił stojący na podłodze spory
blaszany dzbanek i wyszedł z nim na korytarz. Bez
większego trudu odnalazł toaletę z wiecznie cieknącym
kranem. Nalał do dzbanka wody i kilka
44
sekund później cała porcja wylądowała na głowie Klusika.
— Żeby od samego rana tak zachlać mordę! — huknął z
furią Mazurek. — Już ja cię zaraz otrzeźwię!
Zimna woda i kilka szturchańców błyskawicznie
przywróciły gospodarzowi poczucie rzeczywistości.
Spojrzał znacznie przytomniej na milicjanta i gwałtownie
potrząsnął głową.
— Wczoraj, panie władzo, były urodziny przyjaciela —
jęknął przepraszająco. — Rano dostaliśmy jakieś stare
kotlety na zakąskę. Musiały mi zaszkodzić...
— Ty mi nie truj o zakąsce — żachnął się porucznik. —
Powiedz lepiej, dlaczego o tej porze siedzisz w chałupie,
zamiast pracować?
— Nie rozumiem?! — Klusik z niekłamanym zdumieniem
wytrzeszczył oczy. — O jakiej pracy pan mówi?
— W zeszłym tygodniu wypuściłem cię z pudła tylko pod
tym warunkiem, że weźmiesz się do uczciwej roboty!
— No tak, ale...
— Żadne ale! — przerwał ostro oficer. — Albo zaraz
pokażesz mi stempelek w dowodzie, albo wracasz na dołek!
— Minęło dopiero parę dni, a o dobrą pracę niełatwo... Nie
zdążyłem — Klusik bezskutecznie szukał jakiegoś wykrętu.
— Jak Boga kocham, panie władzo! Trochę cierpliwości...
— Obiecanki, cacanki...
— Niech mi pan władza da jeszcze szansę! — gospodarz
błagalnym gestem złożył ręce. — Za tydzień sam się
zgłoszę do komendy...
_ Nie ma mowy! — wzruszył ramionami Mazurek. —
Chyba że powiesz, kto w zeszły czwartek podpieprzył
futrzaki i dzwonek z szarego fiata przy
44
Antoniny Sokolicz — zaproponował znienacka. — Tylko
nie łżyj, że nie wiesz! — dodał groźnie.
— Ależ, panie władzo! — Klusik z teatralną bezradnością
chwycił się za głowę. — Nie ma dnia, żeby na Żoliborzu
nie trzasnęli kilku gablot!
— Będzie lepiej, jeżeli sobie przypomnisz...
— Co to ja Duch Święty, żebym wiedział o wszystkim, co
się dzieje w całej Warszawie?
— Nie przeciągaj struny, bo pożałujesz!
— Już i tak mam krzywo za Gawła i Ciotuchę! —
wychrypiał zrezygnowany Klusik. — Pan władza
koniecznie chce, żeby mnie ktoś mojką przeciągnął...
— Póki z nami nie zadrzesz, to możesz spać spokojnie —
mruknął uspokajająco milicjant — ale uważaj, bo jak się
pogniewamy...
— Niech pan zapyta Ziutka Melona o te futrzaki — ustąpił
wreszcie gospodarz. — Tylko niech pan nie mówi, że to ja
go przypucowałem, bo będzie ze mną krucho — zastrzegł
się natychmiast.
— Kto to taki ten Melon? — zdziwił się porucznik.
— Rany Julek! — parsknął Klusik. — U jego baby dorwał
pan Setę i pan nie wie?!
Oficer prawie biegiem ruszył do samochodu. Zdawał sobie
sprawę, że czas ucieka, a perspektywa rozwiązania zagadki
jest jeszcze bardzo odległa. Dotychczasowy spokój
milicjanta zniknął gdzieś bez śladu, a jego miejsce zajęło
zniecierpliwienie. Nic więc dziwnego, że chcąc jak
najszybciej dojechać na ulicę Stawki, Mazurek bez żadnych
skrupułów machnął ręką na przepisy drogowe.
Dwa razy nieomal cudem ominął latarnię, ściągnął na siebie
kilka tuzinów przekleństw innych kierowców, ale po pięciu
minutach był już u celu. Radiowóz przezornie zaparkował
przy sąsiednim bloku...
Winda była zepsuta i na czwarte piętro musiał wejść
piechotą. Kilka razy nacisnął dzwonek, ale w mieszka
127
niu panowała kompletna cisza. Po dłuższym wahaniu
zapukał do sąsiednich drzwi, niestety, znowu bez rezultatu.
Zniechęcony ruszył do wyjścia. Był już na ulicy, kiedy
przyszło mu do głowy, że warto jeszcze sprawdzić
piwnicę...
Na dole paliło się światło i funkcjonariusz zdecydował, że
nie warto wracać do samochodu po latarkę. Ostrożnie minął
dwa korytarze i nagle usłyszał szmer cichej rozmowy. Z
zaciekawieniem podszedł bliżej. W jednej z przegródek
siedzieli chłopak i dziewczyna. Porucznikowi wydało się,
że już ich kiedyś widział, właśnie w mieszkaniu na
czwartym piętrze...
— A ja ci mówię, że nie ma co oglądać się na Setę —
przykonywał chłopak. — Niżej dychy nie zejdzie...
— Jadźka się nie zgodzi — ponuro odparła dziewczyna.
— Postawiłaby na nim krzyżyk!
— Ona nie taka...
— Pogadasz z nią?
— Ziutek już próbował...
— Jego interesuje to, co Jadźka ma między nogami, a nie
fanty ze skoku Sety — roześmiał się obleśnie chłopak. —
Nie dałbym dwóch groszy, czy już dziewczyny nie
przeleciał!
— Ciekawe, gdzie Seta skitrał ten chłam...
— Cholera go jasna wie! Ktoś mi nawijał, że ma dobrą
metę... Operacze mu ją nadali.
Porucznik raczej wyczuł, niż usłyszał, że ma kogoś za
plecami. Instynktownie uskoczył w bok i w tej samej chwili
świsnął mu koło ucha metalowy pręt. Sprężył się w sobie i
lewą ręką udało mu się chwycić napastnika za przegub.
Jednocześnie z półobrotu wymierzył mu potężnego
kopniaka w podbrzusze. Tamten zaskowyczał z bólu i runął
jak długi na ziemię.
Milicjant nie miał nawet czasu, żeby się przyjrzeć
128
pokonanemu przeciwnikowi, jako że rozmawiający do tej
pory z dziewczyną chłopak wyskoczył z nożem na korytarz.
Jego wygląd świadczył wymownie, że nie zawaha się przed
ciosem. Zamierzył się na oficera, ale porucznik zrobił
błyskawiczny unik i kantem dłoni wytrącił nóż na ziemię.
Dwa silne uderzenia w nos i szczękę dopełniły tylko
formalności. Napastnik zatoczył się jak błędny i z
przeraźliwym jękiem osunął się na kolana.
— To glina! — rozległ się spazmatyczny krzyk
dziewczyny. — On przymknął Setę!
— Zamknij się, mała, kiedy cię nikt nie pyta! — warknął
Mazurek ze złością. — Przyjdzie czas, to i z tobą pogadam!
— Ja tylko tak! — spłoszyła się dziewczyna. —
Przepraszam...
— Ty jesteś Melon? — zapytał milicjant, dotykając butem
chłopaka powalonego jako pierwszego. — Chciałeś mnie,
synku, podejść, a tu gówno! — dodał z wyraźnym
lekceważeniem.
— Nie wiedziałem, że to pan — wymamrotał tamten,
bezskutecznie usiłując się podnieść.
— A kto? Może Duch Święty?! — parsknął oficer. — Za
napaść na funkcjonariusza przyjdzie odpękać ze dwa lata!
— Ja nie chciałem! — jęknął Melon płaczliwie.
— Zabaweczka do głaskania miała posłużyć? — porucznik
kopnął z rozmachem leżący na ziemi pręt. — Na mój gust
świetnie się nadaje do rozwalenia makówki.
— Pan daruje! — wykrztusił z trudem drugi chłopak,
ocierając rękawem rozkrwawione usta.
Mazurek doskonale zdawał sobie sprawę, że cała trójka
czuje przed nim respekt. Należało to wykorzystać...
— Gdzie są futrzaki i dzwonek? — zaryzykował pytanie.
9 — Dzwonek z Napoleonem
44
— My, panie władzo, nie wiemy — pokręcił głową Melon.
— To nie nasza robota — dodał jakoś bez przekonania.
— Nie łżyj! — milicjant ostentacyjnie pogroził chłopakowi
pięścią. — Nie warto — dodał łagodniej.
— On panu kitu nie sprzedaje — nieśmiało wtrąciła się
dziewczyna. — Te futrzaki rąbnął Seta, ale tak je
zamelinował, że nikt ich nie może przyfiłować...
Oficer natychmiast przypomniał sobie podsłuchaną przed
chwilą rozmowę. Wszystko wskazywało na to, że tamci
mówią prawdę.
— Jadźka wie? — rzucił ostro.
— Ona nie przypucuje — mruknął z powątpiewaniem
Melon.
— Nie twój interes! — wzruszył ramionami porucznik. —
Gdzie ona teraz jest?
— Na chacie — poinformował rzeczowo chłopak. —
Nowotki osiemnaście...
Mazurek miał jeszcze świeżo w pamięci rozmowę z małym
Krawczykiem. Tym razem jednak zamiast niego drzwi
otworzyła niska, dosyć tęga, z wyglądu sądząc
czterdziestokilkuletnia kobieta. Na widok milicyjnej
legitymacji zmieszała się wyraźnie.
— Obywatelka Krawczyk? — zapytał oficer urzędowo.
— Tak, to ja — przyznała skwapliwie.
— Córka w domu?
— Gdzieś wyszła.
— Dawno?
— Z samego rana.
— Kiedy wróci?
— Nie mam pojęcia — bezradnie rozłożyła ręce. — Z nią
nigdy nie wiadomo...
— Gdzie ją mógłbym znaleźć?
— Trudno mi powiedzieć — odparła bez wahania, ale po
jej twarzy przemknął jakiś cień.
44
Porucznik zrozumiał, że w ten sposób nic nie wskóra.
Trzeba było zmienić taktykę...
— Czy ma pani z córką jakieś kłopoty? — zapytał
łagodnie.
— Nie powiedziałabym — potrząsnęła głową. — A
dlaczego szuka ją milicja? — w oczach kobiety pojawił się
niepokój.
— Dziewczynę trzeba przesłuchać jako świadka —
wyjaśnił obojętnie Mazurek. — Proszę się nie obawiać...
— To pilne?
— Raczej tak.
— Powtórzę córce, że pan o nią pytał — zadeklarowała się
kobieta.
— Liczę na panią...
— Przykro mi, że nic więcej nie mogę panu pomóc... Nagle
skrzypnęły drzwi od kuchni i do przedpokoju
wsunął się syn Krawczykowej.
— Dzień dobry! — przywitał się wesoło z oficerem. — Pan
znowu do nas?
— Tak się złożyło — uśmiechnął się porucznik. Jak
gwizdek?
— Siostra wyrzuciła — stwierdził malec ponuro.
— Nie martw się — pocieszył go milicjant — przyniosę ci
drugi.
— Naprawdę?
— Bank! — obiecał Mazurek. — A nie wiesz przypadkiem,
gdzie jest teraz Jadźka?
— U cioci Niusi...
— Dobrze się składa! — oficer bez zmrużenia oka odwrócił
się do matki. — Zaraz zadzwonimy po dziewczynę.
— Tam nie ma telefonu — odparła ze złością kobieta. — A
ty zmiataj do pokoju! — rzuciła ostro do syna.
Porucznik odetchnął z ulgą. Prawdę powiedziawszy, wcale
nie miał zamiaru nigdzie telefonować, ale na
9-
131
wszelki wypadek wolał się upewnić, czy Krawczykowa nie
będzie miała możliwości ostrzeżenia córki.
— Można prosić o adres? — zapytał z pozorną
obojętnością.
— Puławska sto dwadzieścia osiem — mruknęła niechętnie
kobieta. — Siostra nazywa się Zwierzchowska...
— Na Puławskiej Mazurek nie zastał jednak nikogo. Przez
dobre dziesięć minut dobijał się uparcie do drzwi, aż na
klatkę schodową wyjrzała jakaś sąsiadka. •
— Wyszli z pół godziny temu — poinformowała usłużnie.
— Szybko chyba nie wrócą...
— Czy zna pani Krawczykównę — zainteresował się
oficer.
— Niby siostrzenicę? — upewniła się kobieta. — A jakże!
Lepsze z niej ziółko.
— Widziała ją pani dzisiaj?
— Owszem, była u Zwierzchowskich.
— Wyszła razem z nimi?
— Gdzie tam! — zaprzeczyła zdecydowanie. —
Poniosło ją zaraz po obiedzie.
Milicjant odruchowo zerknął na zegarek i stwierdził ze
zdziwieniem, że minęła już osiemnasta. Na samo
wspomnienie obiadu zaburczało mu gwałtownie w brzuchu,
jako że od śniadania nie miał nic w ustach. Z trudem zebrał
myśli, żeby dowiedzieć się czegoś więcej od swojej
rozmówczyni.
— Gdzie mógłbym teraz znaleźć Jadźkę? — zapytał.
— Przeskrobała coś? — ucieszyła się sąsiadka. — Ja tam o
niej nic nie wiem — na wszelki wypadek wolała się
zastrzec. — Niech pan zapyta synalka dozorcy.
— Chodzą ze sobą? — domyślił się porucznik.
— Poznał dziewczynę przed tygodniem, a wstyd
powiedzieć, co już teraz ze sobą wyprawiają! — splunęła
ze wzgardą. — Obraza boska, za przeproszeniem!
132
Wyglądało na to, że kobieta ma znacznie więcej do
powiedzenia. Mazurek, nie namyślając się, postanowił
skorzystać z okazji i pociągnąć ją trochę za język.
— Że też, proszę pani, na takich kary nie ma! — stwierdził
ze śmiertelną powagą.
— Święte słowa, panie kochany! — sąsiadka najwyraźniej
połknęła haczyk.
— Za moich czasów młodzi nie o tym myśleli — brnął
dalej milicjant. — Tylko, że rodzice nie żałowali pasa!
— Zawsze mówiłam, że tyłek nie szklanka!
— Jeśli tak dalej pójdzie, to Krawczykówna jak nic
skończy pod latarnią! — stwierdził oficer sentencjonalnie.
— Szkoda że i chłopak się przy niej znaro-wi...
— Na Gagarina, niedaleko Czerniakowskiej jest
kawiarenka — kobieta nachyliła się do porucznika,
konfidencjonalnie ściszając głos. — Oni tam bardzo często
przesiadują...
— W karczmie? — upewnił się Mazurek.
— Karczma to knajpa — poprawiła go z pobłażaniem. —
Niech pan zajrzy do kawiarenki po drugiej stronie
Gagarina, bliżej Iwickiej.
Tym razem szczęście zdawało się sprzyjać porucznikowi.
Nie minęło nawet pół godziny, kiedy znalazł właściwą
kawiarnię. Co więcej, przewidywania wścib-skiej sąsiadki
okazały się słuszne. Przy jednym ze stolików przed
wejściem zauważył sylwetkę znajomej dziewczyny
trzymającej się za ręce z jakimś chłopakiem. Młodzi byli
tak sobą zajęci, że nie zwrócili uwagi na zbliżającego się
milicjanta. Dopiero, kiedy stanął przy ich stoliku i
wyciągnął legitymację, zerwali się jak oparzeni.
— Zbieraj się, Jadźka! — rzucił ostrym tonem oficer. —
Idziemy!
44
— To musi być jakaś pomyłka! — dziewczyna cofnęła się
odruchowo.
— Nie zawracaj głowy! — Mazurek zdecydowanie chwycił
ją za przegub i pociągnął do zaparkowanego w pobliżu
radiowozu.
— Ale dlaczego?! — wtrącił się chłopak. — Przecież
wolno chyba siedzieć w kawiarni...
— Pilnuj lepiej swego nosa, mądralo — porucznik groźnie
zmarszczył brwi — bo i ciebie zabiorę!
Poskutkowało. Chłopak grzecznie przycupnął na krześle i
bez słowa protestu przyglądał się, jak milicjant
wyprowadza dziewczynę.
— Niech mi pan chociaż powie, o co chodzi? — zapytała,
kiedy znaleźli się w radiowozie.
— Dowiesz się wszystkiego w swoim czasie — obojętnie
wzruszył ramionami.
— Pan nie ma prawa!
— Coś podobnego! — parsknął hałaśliwym śmiechem. —
Możesz napisać skargę — dodał rozbawiony.
— Czy ją zrobiłam coś złego? — w oczach dziewczyny
pojawiły się łzy.
— Tego nie powiedziałem — przyznał oficer.
— Dlaczego więc pan mnie zabiera?
— Chcę porozmawiać z tobą w spokojnym miejscu.
— O czym?
— O wyczynach twojego przyjaciela.
— Nie rozumiem...
— Co, już zdążyłaś zapomnieć o Secie?
— Ja nic o nim nie wiem — stanowczo potrząsnęła głową.
— On mi się nie opowiadał...
— Coś podobnego! — Mazurek kpiąco przymrużył oko. —
Nigdy bym nie pomyślał, że masz taką krótk pamięć!
W radiowozie na chwilę zapanowało milczenie.
Dziewczyna zorientowała się już, że jadą Wisłostradą
44
w kierunku Żoliborza. Spojrzała na porucznika i zauważyła,
że jego mina nie wróżyła nic dobrego. Na jej twarzy
odmalował się wyraźny niepokój.
— Czy ma pan zamiar mnie zamknąć? — zdecydowała się
w końcu zadać nurtujące ją od dłuższego czasu pytanie.
— Jeżeli będę miał powód — odparł zagadkowo — to
nigdy nic nie wiadomo...
— Ale za co? — widać było, że przestraszyła się jeszcze
bardziej.
— Ja przecież wcale nie powiedziałem, że zataszczę cię
zaraz na dołek — spokojnie zauważył milicjant. — A jak
powiesz, gdzie Seta schował fanty z ostatniego skoku, to
może nawet zafunduję ci lody...
— Nic się pan ode mnie nie dowie! — oświadczyła butnie.
— Zmień płytę — oficer uśmiechnął się ironicznie. — Już
to raz słyszałem.
— Pan tak nie może!
Mazurek czuł, że ta rozmowa nie prowadzi do niczego i
przez cały czas intensywnie się zastanawiał, w jaki sposób
trafić do dziewczyny. Wyglądało na to, że musi
zaryzykować jakiś blef.
— Gdybyśmy tak wypuścili Setę za kaucję — rzucił z
pozorną beztroską — to ciekawe, czy byłby zadowolony, że
pod jego nieobecność zabawiałaś się z innymi
chłopakami...
— Takiego cholernego świństwa pan mi nie zrobi! —
nerwowo przygryzła wargi.
— Jak myślisz, czy uwierzyłby w niewinny żarcik, że to ty
dałaś nam ostatnio cynk, gdzie go szukać? — nieubłaganie
ciągnął dalej porucznik.
— Jezus, Maria! — jęknęła z rozpaczą. — Przecież Seta
zabiłby mnie, gdyby mu pan coś takiego powiedział!
135
— Dowiem się więc wreszcie, gdzie są te futrzaki?! —
rzucił ostro milicjant.
Przez dłuższą chwilę dziewczyna zastanawiała się jeszcze
nad czymś. W końcu zaproponowała nieśmiało:
— Ja panu wytłumaczę, ale pojedzie pan sam...
— Niby dlaczego?
— W pobliżu tego miejsca kręcą się stale bracia Operacze
— wyjaśniła ze strachem. — Nie będę mia-' ła życia, jak
mnie z panem przyfiłują.
— Niech i tak będzie — zgodził się oficer. — Pod-' rzucę
cię do komendy i tam na mnie poczekasz...
— Teraz pan uważa — zaczęła z namysłem. — Po-I jedzie
pan Potocką do Szlacheckiej. Tam są stare rudery do
rozbiórki. W trzeciej po lewej stronie znaj-l dzie pan małą
piwniczkę...
Zgodnie z obietnicą Mazurek zostawił dziewczynę w
komendzie, a na poszukiwania ulicy Szlacheckiej wyruszył
sam. Kilkanaście minut później był już na miejscu.
Właściwy dom, a raczej to, co z niego zostało, znalazł bez
trudu...
Drzwi i okna były dokładnie pozabijane deskami, tak że
porucznik przez dłuższą chwilę zastanawiał się, w jaki
sposób wejść do rudery. Wreszcie zauważył) sporą dziurę w
ścianie od tyłu, tuż przy samej ziemi. Wczołgał się bez
namysłu.
W środku panował półmrok, tak że porucznik musiał
zapalić latarkę. Pomieszczenie okazało się puste, 1 jeśli nie
liczyć połamanych desek w jednym z kątów. Milicjant
zepchnął z wysiłkiem stertę drewna i zobaczył w podłodze
niewielką drewnianą klapę, zasłaniającą wejście do ciasnej
piwniczki.
Zszedł na dół po krótkiej drabince i aż zagwizdał ze
zdziwienia. Na ziemi leżały całe stosy koszul i bluzek, dwa
radia tranzystorowe, magnetofon, maszyna do pisania,
komplet futrzaków... W świetle latarki spostrzegł też
niewielki dzwoneczek z jakąś figurkąl
44
zamiast rączki. Wziął go do ręki, żeby mu się lepiej
przyjrzeć, i w tej samej chwili poczuł tępy ból w tyle
głowy. Zrobiło mu się przeraźliwie jasno przed oczami i
stracił przytomność...
XI
Mazurek powoli odzyskiwał świadomość. Przez dłuższą
chwilę wydawało mu się, że jest na jakiejś pędzącej w
zawrotnym tempie karuzeli i że lada moment wyleci z niej
jak z procy. Otworzył z niemałym trudem oczy, ale niewiele
mu to pomogło. Dookoła panowała kompletna ciemność, a
karuzela zamieniła się w gigantyczną huśtawkę. Porucznik
nie na żarty przestraszony, przylgnął do ziemi i
przypomniał sobie, gdzie się znajduje.
Spróbował wstać, ale ledwo podniósł się na kolana,
chwyciły go torsje. Przez dobre dziesięć minut krztusił się,
nie mogąc złapać oddechu. Na koniec ogromnym
wysiłkiem woli dobrnął na czworakach do drabinki i
wygramolił się na górę.
Dopiero tutaj oficer spostrzegł, że przez cały czas trzymał
coś w ręku. Oczy zdążyły mu się już trochę przyzwyczaić
do ciemności i zobaczył, że jest to niewielki dzwoneczek...
Musiał odpocząć dłuższą chwilę, zanim zdecydował się
zawrócić do wejścia do piwnicy. Latarkę gdzieś zgubił,
namacał więc w kieszeni zapałki. Wypalił chyba z pół
pudełka zaglądając do środka, ale wnętrze było całkowicie
puste. Po koszulach, radiach i innych łupach nieznanych
złodziei nie pozostało nawet śladu.
Dobrze, że bydlaki nie zamknęły klapy! — odetchnął
milicjant z ulgą. Przyszłoby mi zdechnąć w tej norze!
137
Wydostał się na świeże powietrze i od razu poczuł, że
wracają mu siły. Bez pośpiechu, zataczając się co kilka
kroków, ruszył do radiowozu. Był już przy wozie, gdy
stwierdził z przerażeniem, że na niebie świeci już księżyc.
— Paweł nie ma gabloty! — stęknął ze złością..—
Opieprzy mnie, jak święty Michał diabła!
Usiadł ciężko za kierownicą i chciał właśnie zapuścić
silnik, kiedy niespodziewanie ktoś energicznym ruchem
otworzył drzwiczki. Przed oczami porucznika mignął
niebieski milicyjny mundur.
— Jezus, Maria! Człowieku, jak ty wyglądasz?! —
krzyknął ze zgrozą Kuligowski. — Co się z tobą działo, do
ciężkiej cholery?! Wszystkie chłopaki cię szuka-
ją!
Dopiero teraz oficer zauważył, że na ulicy stoi drugi
radiowóz, a wokół ruder myszkuje kilku funkcjonariuszy.
— Kłosiński kazał nawet ściągnąć psa — relacjonował
spiesznie sierżant. — Prawdę mówiąc, zaczynaliśmy się już
obawiać, że leżysz gdzieś sztywny...
— Niewiele brakowało — mruknął ponuro Mazurek. —
Zarobiłem po łbie i jedną nogą byłem już w zaświatach...
— Kto ci kazał samemu łazić po zwyrach?
— Nakryłem melinę i chciałem sprawdzić, co w niej jest —
wzruszył ramionami porucznik. — Gorzej, że wszystkie
fanty bydlaki wyniosły.
— Szkoda gadania, jedziemy, Michał, do komendy —
zadecydował Kuligowski. — Posuń się, stary! Z
rozwalonym czerepem nie będziesz kierował gablotą.
— Skąd wiedziałeś, gdzie mnie szukać? — zapytał oficer,
kiedy sierżant zapuszczał silnik.
— Wszystko wyśpiewała mi ta sierota, którą zostawiłeś w
poczekalni na Żeromskiego — wyjaśnił Kuli
44
gowski. — O mały włos chłopaki nie spuścili jej z tego
wszystkiego na dołek!
Kilka godzin później Mazurek czuł się już zupełnie nieźle.
Lekarz, obandażowawszy mu głowę nakazał mu wprawdzie
surowo, żeby natychmiast położył się do łóżka, ale
porucznik nawet nie chciał o tym słyszeć. Kiedy jeszcze się
dowiedział, że Seta jest przytrzymywany w areszcie
Stołecznej Komendy, a nie, jak myślał, na Białołęce, nic nie
było w stanie skłonić go do zmiany decyzji. Był
przekonany, że rozwiązanie zagadki jest tuż-tuż...
Zaczynało właśnie świtać, kiedy Mazurek znalazł się na
miejscu. Kuligowski, który go podwiózł, został w
radiowozie, a porucznik niezwłocznie przystąpił do
pertraktacji z oficerem dyżurnym. Dyskutowali chyba z
piętnaście minut i w rezultacie Setę przyprowadzono z celi.
Aresztant, nie kryjąc wcale ziewania, przez dłuższą chwilę
przyglądał się w milczeniu milicjantowi.
— Kto pana tak urządził? — zdecydował się w końcu na
zadanie pytania. — Ja bym draniowi nie darował — dodał
szczerze.
— Nie ma obawy — mruknął niechętnie Mazurek. —
Tylko, że nie dlatego ściągnąłem cię z łóżka...
— Mógł pan zaczekać do rana — westchnął sennie Seta.
— Rano mam zamiar wziąć zwolnienie — rzeczowo
wyjaśnił porucznik, wskazując znacząco na swoją głowę i
przedtem chciałbym jeszcze z tobą trochę pogadać.
— O czym? — zdziwił się aresztant.
— O twoim skoku na szarego fiata.
— Nic nie pamiętam, panie władzo — Seta ironicznie
wydął wargi.
— W zeszły czwartek na Antoniny Sokolicz — nalegał
oficer. — Nie ma sensu zaprzeczać...
139
— Nic z tego! — stanowczo oświadczył aresztant. — To
nie moja robota.
— Czyżby? — zagadkowo uśmiechnął się milicjant. —
Może ten drobiazg coś ci przypomni...
Wyciągnął z kieszeni dzwoneczek z figurką Napoleona i
ostrożnie położył go przed Setą. W napięciu zaczął się
przyglądać twarzy podejrzanego, oczekując na jego reakcję.
— Futrzaki mógł każdy podpieprzyć — Mazurek
zaryzykował wymyślony przed chwilą blef — ale na tym
zostały twoje paluszki...
W pokoju zapanowała cisza. Aresztant wziął dzwonek do
ręki i kilka razy obrócił go w palcach. Usiłował zachować
spokój, ale widać było, że z trudem panuje nad sobą. Wahał
się jeszcze przez chwilę, aż w końcu ustąpił.
— Zgoda, wygrał pan! — splunął ze złością. — Główkę to
pan ma nie od parady — dodał z niekłamanym podziwem.
— W milicji też się czasami myśli — stwierdził z udaną
obojętnością porucznik. — Opowiesz teraz o tej robocie.
— Niech pan pyta — skinął głową podejrzany.
— Byłeś sam?
— Oczywiście — zastrzegł się Seta. — Zresztą wcale nie
planowałem tego skoku.
— Nie rozumiem...
— To proste — wzruszył ramionami aresztant. —
Przyfiłowałem, jak facet majstruje przy gablocie. Chyba
drzwiczki mu się zacięły, bo długo kluczykami w zamku
gmerał... Wreszcie wparował do środka, coś zabrał i
poszedł sobie, ale z tego wszystkiego samochodu frajer nie
zamknął. Odczekałem minutę, czy nie wróci, i po krzyku
— stwierdził z prostotą. — Gdybym nie zabrał tego cacka
— ze złością wskazał na dzwonek, nigdy bym nie wpadł.
Spodobało mi się
140
cholerstwo... A swoją drogą fujara z tego gościa. Stałem
blisko wozu i mógł mnie przykikować, a na konfrontacji
nawet okiem nie mrugnął...
— Dokładnie go zapamiętałeś?
— Panie władzo! — oburzył się podejrzany. — Seta kitu
nie sprzedaje. Jak mówię, że obrobiłem gablotę tego
klajniaka, to znaczy, że tak było!
W porządku! — Po raz pierwszy oficer uśmiechnął się
przyjaźnie do aresztanta. — Czasami można się z tobą
dogadać...
— Teraz kapuję! — Seta uderzył się nagle w czoło- —
Znaczy facet opieprzył komuś samochód, a ja wskoczyłem
na drugiego...
— Na to wygląda — przytaknął Mazurek. Piętnaście minut
później radiowóz Kuligowskiego
zatrzymał się na ulicy Stołecznej. Milicjanci mieli sporo
skrupułów, stukając do drzwi profesora Makowskiego, ale
okazało się, że naukowiec już nie spał.
— Wprowadziłem pana wczoraj w błąd — oświadczył
porucznikowi na samym wstępie. — To nie jest notatnik
docenta Miłowicza.
— A czyj? — oficer bacznie spojrzał profesorowi w oczy.
— Wydaje mi się, że doktora Brzezińskiego — od--parł
Makowski, ale jakoś bez specjalnego przekonania.
— Jest pan tego pewien?
— Prawdę mówiąc, to sam nie wiem, co o tym sądzić —
przyznał naukowiec bezradnie.
— Dlaczego więc pan myśli, że zapiski należą do
pańskiego obecnego współpracownika? — nie ustępował
Mazurek.
— Bo dotyczą problemów ściśle związanych z jego
rozprawą doktorską — w zamyśleniu odparł profesor- —
Powiedziałbym nawet, że w tym brulionie zawarte są
wszystkie najważniejsze myśli tej rozprawy...
44
— Czy Miłowicz i Brzeziński mieli podobne charaktery
pisma?
— Raczej nie — potrząsnął głową Makowski ale
człowiekowi może się przecież coś czasami przywidzieć —
dodał na swoje usprawiedliwienie.
_ No cóż! — westchnął porucznik, żegnając się
z naukowcem. — Nie pozostaje chyba nic innego, jak
zapytać o te notatki samego Brzezińskiego.
Oficer zabrał pozostawiony profesorowi poprzedniego dnia
brulion i razem z Kuligowskim wrócił do radiowozu. Była
punktualnie godzina siódma, kiedy znaleźli się przed
drzwiami do mieszkania mikrobiologa.
— Brzeziński powinien być jeszcze w domu — mruknął
Mazurek zerkając na zegarek. — Nie sądzę, żeby miał
zwyczaj wychodzić tak wcześnie.
— Wejść z tobą? — zaproponował sierżant.
— Lepiej poczekaj na mnie — odparł w zamyśleniu
porucznik. — Sam z nim pogadam...
Mikrobiolog właśnie się golił. Milicjanta powitał z
namydloną twarzą i w piżamie, ale prawdę mówiąc, wcale
się tym nie speszył. Z rozbrajającym uśmiechem posadził
gościa w fotelu, a sam wrócił do łazienki, żeby się ubrać i
zakończyć poranną toaletę.
— Na dziewiątą muszę być w instytucie — rzucił oficerowi
przez drzwi. — Przyjeżdżają goście z Uniwersytetu
Wrocławskiego...
— Nie zajmę panu zbyt wiele czasu — obiecał Mazurek. —
Zresztą jest fo moja ostatnia wizyta u pana w mieszkaniu.
— Złapał pan mordercę?
— Owszem.
— Zmichowicz? — z nadzieją w głosie zapytał Brzeziński,
stając w progu pokoju.
— Chyba pana zmartwię — pokręcił głową porucznik. —
Pański były rywal jest niewinny...
44
— A więc kto?
— Nie domyśla się pan?
— Niby skąd?
— Przecież to bardzo proste — roześmiał się milicjant. —
Tylko jedna osoba miała wystarczający zasób informacji,
żeby wszystko tak zręcznie zaaranżować. Bogiem a prawdą
niewiele brakowało, a plan by się udał...
— Nie rozumiem...
— Niech się pan nie wysila — niechętnie wzruszył
ramionami Mazurek. — Gra już skończona i trzeba zapłacić
przegraną!
— Pan chyba żartuje! — mikrobiolog gwałtownie zbladł.
— Coś podobnego! — usiłował się roześmiać, ale widać
było, że słowa oficera podziałały na niego jak grom z
jasnego nieba.
— Przyzna pan, że temat nie jest odpowiedni do żartów —
porucznik groźnie zmarszczył brwi.
— Czyżby pan mnie. oskarżał? — Brzeziński nerwowo
przygryzł wargi. — Przecież ja mam alibi!
— Gadanie! — żachnął się milicjant. — Pańska była żona
została zabita przynajmniej sześć godzin wcześniej, niż
złapał pan mandat w Grójcu. Aż nadto czasu, żeby wrócić z
Warszawy i poszukać funkcjonariuszy z drogówki.
— To są tylko pańskie domysły! — zaoponował ostro
mikrobiolog. — Nie ma pan nawet cienia dowodu!
— Można sprawdzić, o której godzinie widziano pana
ostatni raz w Krakowie — odparł spokojnie Mazurek — a
musiał pan wcześniej przyjechać do Warszawy, żeby
zdążyć jeszcze zatelefonować do Likowskiej i,
przedstawiając się jako Zmichowicz, sfabrykować kolejną
poszlakę przeciwko niemu. Z wiadomych powodów
nienawidził pan serdecznie inspektora i z wielką radością
zobaczyłby go pan na szubienicy.
143
— Przecież nie powiedziałem, że to on napadł na
Winiarską!
— Sprytnie pan to rozegrał — przyznał oficer. — Bardzo
niewiele brakowało, żebym dał się nabrać.
— Jak pan śmie?!
— Kamińska podała panu szereg pikantnych szczegółów
umożliwiających realizację pańskiego planu —
nieubłaganie ciągnął dalej porucznik. — Wszystko grało
jak w zegarku! Ogłuszył pan Winiarską, gdyż Żmichowicz
miał z nią niedawno gwałtowną awanturę, rozbierał pan
swoje ofiary, bo inspektor cierpiał na zaburzenia
seksualne... Żeby postawić kropkę nad i, włamał się pan do
jego samochodu i ukradł zapalniczkę, podrzuconą następnie
w śmietniku na Tucholskiej.
— Bzdura!
— Ktoś widział pana w fiacie Żmichowicza, więc
zaprzeczenie nie ma większego sensu — oznajmił
stanowczo milicjant. — Sam pan się zresztą postarał, aby
wpadł mi w ręce jeszcze jeden dowód przeciwko panu.
— Mianowicie?
— Założę się, że to nie pańska była żona napisała w zeszłą
niedzielę list do Żmichowicza — ironicznie uśmiechnął się
Mazurek. — Ekspertyza chyba potwierdzi, że został on
spreparowany w tym mieszkaniu — znacząco wskazał na
stojącą na regale maszynę do pisania.
—. Ale dlaczego miałbym zabijać Barbarę? — wyrzucił z
siebie ochrypłym głosem mikrobiolog. — Już dawno
byliśmy po rozwodzie, każde z nas po swojemu ułożyło
sobie życie...
Oficer bez słowa wyciągnął z kieszeni stary, gruby brulion
w czarnych okładkach. Brzeziński przez kilka sekund
wpatrywał się w niego jak urzeczony, aż wreszcie z
całkowitą rezygnacją opuścił głowę.
144
— Wystarczy — wyszeptał płaczliwie. — Tak, to ja ją
zabiłem.
W pokoju zapanowała cisza. Porucznik nie przerywał jej,
czekając, że mikrobiolog odezwie się pierwszy. Po chwili
tamten, nie mogąc widać znieść milczenia, przełknął
nerwowo ślinę i zaczął powoli cedzić słowa.
— Zabiłem Barbarę — powiedział twardo — bo musiałem
to zrobić. Po prostu nie miałem innego wyjścia! To ona
sama doprowadziła mnie do tego! •
— Jak mam to rozumieć? — zapytał cicho Mazurek.
— Poznałem ją, kiedy miałem jeszcze wielkie plany i
aspiracje — odparł z wysiłkiem Brzeziński. — Chciałem
zostać na uczelni, zrobić tam karierę... Barbara obiecała mi
pomóc. Miłowicz wtedy sporo znaczył, a ona owinęła sobie
dookoła palca stetryczałego repa...
— Miłowicz załatwił panu etat?
— Co z tego, skoro miałem pecha. Wszystkie moje
pomysły okazywały się niewiele warte, kompletnie nic mi
nie wychodziło. Koledzy podkpiwali sobie, że jako
naukowiec niewiele się liczę — przyznał ponuro
mikrobiolog. — Chciałem już zrezygnować, kiedy zginął
Miłowicz. Wiedziałem, że miał zaawansowane prace nad
gronkowcami, pomyślałem więc, że mógłbym je
kontynuować. Wtedy Barbara zaproponowała mi, żebym,
nikomu nic nie mówiąc o odkryciach jej męża, wykorzystał
je sam...
— W taki więc sposób powstała pańska rozprawa doktorska
— pokiwał głową oficer.
— Miałem do tego prawo! — Brzeziński podniósł głos. —
Byłem na progu kariery, a tamten już nie żył. Dzięki tym
notatkom — wskazał ręką na brulion — stałem się
cenionym i szanowanym specjalistą. Najważniejsze jest,
żeby się wybić, później wszystko już idzie samo!
— Doktorat pan ukradł — stwierdził z niesmakiem
10 — Dzwonek z Napolefonem
44
milicjant — habilitację chciał pan sobie załatwić żeniąc się
z siostrzenicą prorektora...
— To moja rzecz! — krzyknął z pasją mikrobiolog. —
Gdybym w porę zniszczył ten nieszczęsny brulion...
— Czego chciała od pana Brzezińska?
— Zagroziła, że zawiadomi o wszystkim władze uczelni.
Dla mnie byłaby to katastrofa, a ona miała bezpośredni
dowód w swoich rękach — z rozpaczą chwycił się za
głowę. — Zażądała mojego mieszkania! Rozumie pan?! —
gniewnie zacisnął pięści. — Kupiłem je specjalnie już po
rozwodzie, bo wiedziałem, jaka ta dziwka jest pazerna.
Zadłużyłem się po uszy, a teraz miałbym je rejentalnie
przepisywać?! Zresztą na tym wcale by się nie skończyło
— oświadczył z przekonaniem. — Przecież do tej pory
dawałem jej co miesiąc pieniądze... A w końcu i tak
zaniosłaby ten notatnik do instytutu!
— Niedobrze mi się robi, kiedy tego słucham — mruknął
Mazurek.
— Zrobi ci się jeszcze gorzej, glino! Brzeziński ze
zwinnością, o którą nikt by go nie
podejrzewał, chwycił ze stolika sporą żelazną lampę i
ruszył z nią jak burza na milicjanta. Porucznik uchylił się w
ostatnim momencie i lampa dosłownie o milimetry minęła
jego głowę. Mikrobiolog zamierzył się ponownie, ale tym
razem oficer nie dał się już zaskoczyć. Chwyt nie był
założony wprawdzie zbyt precyzyjnie, wystarczył jednak,
żeby przeciwnik zwalił się jak kłoda na stojący pod ścianą
regał...
Trzask łamanych desek zmieszał się z brzękiem tłuczonego
szkła, a jednocześnie od strony przedpokoju doleciał łomot
wyważanych drzwi. Mazurek na wszelki wypadek sięgnął
ręką do kabury, ale zaraz się uspokoił. W progu pokoju
stanął Kuligowski.
— Siedziałem pod drzwiami i przez te hałasy prze
44
straszyłem się, że znowu rozwalają ci makówkę —
niezdarnie wymamrotał usprawiedliwienie. — Chyba
jednak wszystko w porządku? — parsknął śmiechem na
widok wygrzebującego się spod szczątków regału
Brzezińskiego.
XII
— Ty masz, bracie, głowę! — major Kłosiński z
niedowierzaniem przyglądał się Mazurkowi. — Jak na to
wpadłeś?
— Po prostu mikrobiolog trochę przedobrzył —
zbagatelizował sprawę porucznik. — Te wszystkie
„dowody" przeciwko Żmicho wieżowi były szyte zbyt
grubymi nićmi. Prawdę jednak mówiąc, zadecydował
dzwonek z Napoleonem...
— Dzięki tej zabawce przekonałeś Setę, żeby ci się
przyznał?
— Właśnie... A poza tym Brzeziński miał pecha — zamyślił
się Mazurek. — Gdybyśmy nie przejeżdżali nocą w zeszły
czwartek przez ulicę Felińskiego, nie musiałby odgrywać
komedii z rzekomym ratowaniem Winiarskiej przed
nieznanym zboczeńcem. Z kolei my nie drapnęlibyśmy
Sety i tak dalej...
— W każdym razie odwaliłeś kawał dobrej roboty —
pochwalił naczelnik. — Za zerwane noce należą ci się ode
mnie trzy dni wolnego!
— Serio? — ucieszył się porucznik.
— Jak najbardziej — potwierdził major. — Odbierzesz je
sobie, kiedy tylko zechcesz...
— Nie jest żle — Mazurek szelmowsko przymrużył oko.
— Medyk dał mi dziewięć dni zwolnienia — wskazał
znacząco na obandażowaną głowę — do tego trzy dni od
ciebie... Mam nadzieję, że przez ten czas buda się nie
zawali, bo ja pryskam z Warszawy...
Warszawa, wrzesień 1978 r.
10-
147
l,Hi,H RSW „Prasa-Książka-Ruch" HEJ KRAJOWA
AGENCJA WYDAWNICZA bz^zZS RZESZÓW, 1989 r.
Wydanie II. Nakład 99 650+350 egz Ark. wyd. 6,5. Ark.
druk. 6,15. Skład, druk i oprawa Rzeszowskie Zakłady
Graficzne. Rzeszów, ul. Marchlewskiego 19 Nr prod KAW
57/88' Zam. 5382/88. S-5-8
ISBN 83-03-02643-7
Cen.i zł 400,-
Widząc pańskie mieszkanie, rzuca się w oczy, że jest pan
dość zamożnym człowiekiem — zagadnął Mazurek. — Nie
przypuszczałem, że zarobki w Sanepidzie są aż tak
wysokie...
— Nie narzekam — uśmiechnął się blado Żmichowicz —
ale mówiąc szczerze, z samej pensji nie mógłbym tak się
urządzić.
— Grunt to znaleźć jakąś dobrą chałturkę domyślnie
pokiwał głową milicjant.
— W Kanadzie mam starszego brata, który wyemigrował z
kraju zaraz po wojnie — wyjaśnił inspektor. — Załatwił mi
pracę i przez dwa lata siedziałem u niego. Zdołałem trochę
zaoszczędzić...