Droga bez powrotu
Albert Wojt
* Osłona judasza szczęknęła metalicznie. Więźniowie, jak na
komendę, odwrócili się w stronę żelaznych drzwi i stojąc na
baczność zastygli w bezruchu. W celi przez dłuższą chwilę
panowała kompletna cisza. W końcu judasz zgrzytnął ponownie i
na korytarzu ciężko zadudniły kroki oddalającego się strażnika.
Któryś z więźniów odetchnął z wyraźną ulgą, inny bluznął
wulgarnym przekleństwem. Napięcie wywołane nieoczekiwaną
wizytą funkcjonariusza służby więziennej ustąpiło bez śladu i
tylko drobny, piegowaty blondyn koło czterdziestki nie mógł jakoś
opanować dręczącego go niepokoju.
— Co jest? — bąknął ni to do siebie, ni do barczystego rudzielca o
zaczątkach łysiny i twarzy żywo przypominającej zawodowego
boksera. — Przecież powinien być już spacer.
— Jeszcze nie wrócili ci spod siódemki. — Albin
5
Załiwskil obojętnie wzruszył ramionami. — Nie gorączkuj się,
Jasiu. Na wszystko przyjdzie pora.
— Ale coś musiało się stać — nie ustępował Jóź-wiak. — Pewno
klawisze dorwali gryps na spacer-niaku albo któryś z chłopaków
wykręcił jakiś numer.
— Co za różnica?
— Wszystko się opóźni i znowu skrócą nam spacer.
— Pies z nimi tańcował! — Zaliwski opadł na najbliższą pryczę i
nie bacząc na protesty właściciela wyciągnął się na niej wygodnie.
— Ja w ogóle nie muszę nigdzie wychodzić.
W celi ponownie zapanowało milczenie. Piegowaty blondyn
przytknął ucho do drzwi, nasłuchując uważnie dochodzących z
korytarza odgłosów, inni więźniowie za przykładem Albina
przysiedli albo rozłożyli się na pryczach. Prawdę powiedziawszy
dzisiejszy dzień nie różnił się niczym od innych. Od czasu do
czasu gdzieś daleko trzasnęły drzwi, czy szczęknęła krata, z
rzadka słychać było przenikliwy brzęk dzwonków
sygnalizacyjnych albo ciężkie kroki strażników. Zakład karny żył
swoim specyficznym, ale monotonnym życiem.
Jóźwiak miał już zamiar odejść od drzwi, kiedy nagle za ścianą
ktoś załomotał blaszaną menażką. Niemal jednocześnie gdzieś po
sąsiedzku rzucony z impetem taboret grzmotnął w zakratowane
okien
6
ko. Brzękowi tłuczonego szkła towarzyszył przeraźliwy, trudny do
zrozumienia, krzyk kilku więźniów.
— O rany! — W głosie piegowatego blondyna zadźwięczał nie
ukrywany strach. — U nas też się zaczyna.
— Przynajmniej będzie wesoło — roześmiał się Zaliwski. — Jak
dobrze pójdzie, napędzimy klawiszom cykora.
— Jasne! — przytaknął niski, dwudziestokilkuletni chłopak o
bladej, zdecydowanie zbyt inteligentnej jak na kryminalistę
twarzy. — Dlaczego i my nie mamy sobie poprotestować?
Słyszałem, że w jednym z kiciów chłopaki wleźli na komin i
nawet strażacy nie mogli ich stamtąd wykurzyć.
— U nas, Tadziu, nie ma takiego komina.
— W razie czego wymyśli się jakiś inny numer.
— Dajcie spokój! — Jóźwiak aż^ szczęknął zębami. — Przed
wami jeszcze sporo odsiadki i możecie pozwolić sobie na
rozróbki, ale mnie za miesiąc mieli puścić na warunkowe.
— Tego miesiąca też szkoda — zarechotał Tadek Kielecki. —
Puść się, Jasiu, sam, bez cudzej łaski.
— Gadanie.
— No, chłopaki, na co czekacie? — Albin ruszył się z pryczy i
odsuwając na bok piegowatego blondyna chwycił ciężki,
więzienny taboret. — My też dajmy popalić klawiszom.
— Żeby ich szlag! — Poparł go Kielecki.
2
'Taboret grzmotnął z łoskotem o drzwi celi. Zaliwski zamierzył się
ponownie, Tadek zawył niczym wilk do księżyca, a i pozostali
więźniowie nie czekali na dalsze zachęty. Kto żyw, zaczął tłuc,
czym popadło, w ściany i drewniane prycze. Nawet Jóźwiak
przestał biadolić i raz; i drugi przyłożył swoją menażką o żelazną
futrynę.. •
Tymczasem hałas z zewnątrz wzmagał się z minuty na minutę, a
dochodzące przez zakratowane okienko odgłosy świadczyły
niedwuznacznie, że bunt objął wszystkie piętra więziennego
pawilonu. Teraz niomal już w każdej celi łomotały miednice,
menażki i taborety, nie mówiąc o brzęku tłuczonego szkła i
krzykach więźniów. Nagle, na korytarzu, zadudniły kroki
kilkunastu biegnących. Huknął pojedynczy, choć zwielokrotniony
więziennymi murami, strzał. Odpowiedział mu dziki, pełen
nienawiści, wrzask i niemal jednocześnie szczęknął zamek w
drzwiach sąsiedniej celi.
— Otwórzcie, otwórzcie!! — ryknął na całe gardło Kielecki. —
Wypuśćcie nas z tej nory!
— Dosyć tego siedzenia! Chcemy na wolność!
Na korytarzu ponownie huknął strzał i znowu zadudniły kroki
biegnących. Tym razem odgłosy walki, czy może raczej pościgu,
wyraźnie się oddalały. Jeszcze przeraźliwie zgrzytnęła wyrwana z
zawiasów krata i harmider dochodzący z okolicznych cel
zagłuszył wszystko.
8
— Jasna cholera! — zaklął Albin.ą, njet-ukryiwa-nym zawodem.
— Dlaczego nie otworzyli?
— Może wyłamać drzwi? — zaproponował Kielecki.
— Nie damy rady.
— Nigdy nic nie wiadomo.
Ciężkie, piętrowe prycze były przyśrubowane do podłogi, nie
minęło jednak nawet pół minuty, kiedy jedna z nich zamieniła się
w taran. Po pierwszym uderzeniu żelazne drzwi nawet nie drgnęły.
Więźniowie zgodnie cofnęli się aż pod okienko i z impetem
ruszyli do kolejnego ataku. Coś głucho chrupnęło. Teraz byli już
pewni swego. Za trzecim razem każdy z nich napiął mięśnie do
granic wytrzymałości. Chwilę później ogłuszył ich potworny
łoskot pękających desek. Niestety, wbrew oczekiwaniom, drzwi
trzymały się dalej, a z zaimprowizowanego taranu została tylko
sterta połamanego drewna.
— Dalej, dalej! — Tadeusz ani myślał dać za wygraną. — Nie
ruszajcie się jak muchy w smole!
— Chyba nie poradzimy — nieśmiało zaoponował Jóźwiak,
gramoląc się spod desek. — To pudło budowali ze sto lat temu, a
wtedy nie było fuszerki.
— Nie chrzań głupot! — jeden z pozostałych więźniów
zdecydowanie poparł Kieleckiego. — Co tam jakieś głupie drzwi
dla dwunastu chłopa.
Kolejna prycza z rumorem została oderwana od
2
podłogi. Tym razem starali się działać metodycznie. Pokrzykując
gromko dla zachęty, raz za razem atakowali przeszkodę
zagradzającą im wyjście na korytarz. Miarowe uderzenia coraz
silniej wstrząsały drzwiami, aż w końcu tynk zaczął rysować się
przy futrynie. Wprawdzie i z zaimprowizowanego taranu zdążyło
już wypaść kilka desek, ale nikt poza Jóź-wiakiem nie wątpił w
powodzenie przedsięwzięcia.
Cofali się właśnie pod okienko, kiedy na korytarzu ponownie
zadudniły kroki biegnących. Zaliwski nie miał wątpliwości, że to
więźniowie, a nie strażnicy. Tym razem było ich znacznie więcej
niż przed kilkoma minutami i nie musieli już pokonywać
niczyjego oporu. Hałas w całym pawilonie wzmógł się jeszcze, a
chwilę później zaczęły szczękać zamki i pełne triumfu okrzyki
obwieściły wszem i wobec, że mieszkańcy kolejnych cel dołączają
do oswobodzonych wcześniej buntowników.
Albin bez zastanowienia zostawił rozwalającą się pryczę i dopadł
drzwi. Zaczął wrzeszczeć, co sił w płucach, by skłonić tych na
zewnątrz do pośpiechu. Teraz sekundy wlokły się niczym godziny.
Wreszcie przyszła kolej i na celę Zaliwskiego. Zamek zgrzytnął
metalicznie i drzwi stanęły otworem.
— Wyłaźcie! — wrzasnął łysy jak kolano grubas z pękiem kluczy
w ręku. — No, szybko, póki nie ma klawiszy!
Zaliwski i Kielecki pierwsi wyrwali się na korytarz.
10
Było tu aż ciemno od więziennych drelichów. Podekscytowany
tłum miotał się to w jedną, to w drugą stronę bez widocznego
sensu ani celu. Prawie każdy coś wykrzykiwał, niektórzy tłukli o
ściany menażkami i wyrywali z pryczy kawałki desek, kilku
więźniów z uporem godnym lepszej sprawy usiłowało wspiąć się
po nierównościach muru do umieszczonej pod sufitem kamery. W
ogólnym rozgardiaszu jeden tylko łysy grubas z pękiem kluczy
zachował zimną krew, sprawnie otwierając drzwi kolejnych cel.
Mijał właśnie połowę korytarza, gdy nagle gdzieś z wyższego
piętra dobiegł ogłuszający łomot, jak gdyby waliły się mury
więziennego pawilonu. Tłum przycichł, zakołysał się niespokojnie
i moment później wszyscy runęli w stronę wyjścia. Biegiem
wypadli na klatkę schodową. Pod naporem ludzkich ciał pękła
balustrada i gdyby nie siatki oddzielające poszczególne piętra,
kilku więźniów najprawdopodobniej połamałoby kości o
betonową posadzkę parteru.
Wyłamana i pogięta krata przy wejściu do pawilonu trzymała się
już tylko na jednym zawiasie. Kilka kroków dalej ni to siedział, ni
to leżał strażnik w podartym mundurze i z zakrwawioną głową,
nie poruszał się, a i przebiegający obok ^więźniowie jakoś nie
zwracali na niego uwagi. Większość świeżo uwolnionych pędziła
w kierunku budynku administracji więzienia. Zebrany tam tłum,
jak na
2
razie-, bezskutecznie szturmował wejście, ale używany w
charakterze taranu betonowy słup zwalonej właśnie latarni zdążył
już porządnie nadwerężyć zamkniętą bramę. Kielecki
najwyraźniej miał zamiar pobiec za innymi i dołączyć do
szturmujących, w ostatniej jednak chwili powstrzymał go
Zaliwski, chwytając porozumiewawczo za łokieć.
— Co jest? — Tadeusz spojrzał pytająco na
kumpla z celi.
— Dajmy spokój tym przepychankom. — W głosie Albina był
zadziwiający spokój i pewność swego. Prędzej czy później
klawisze i tak pogonią chłopaków. Lepiej skorzystać z okazji.
— Nie rozumiem.
— Chcesz gnić w pudle do końca wyroku?
— Pryskasz?! — Oczy Kieleckiego błysnęły niezdrowym
blaskiem. — Którędy?
— Wszyscy walą pod administrację i główną bramę, ale od strony
kotłowni powinien być spokój. Póki nie palą, pewno pies z kulawą
nogą nie pilnuje interesu.
— Córą i tak nie da rady. Strażnicy nie ruszą się z wieżyczki,
nawet gdyby cały kić miał stanąć na głowie. Przyuważą nas,
zanim jeszcze wleziemy na mur.
— Nie przyuważą. — Zaliwski uśmiechnął się chytrze. —
Pójdziemy przez kolektor.
— Zwariowałeś?! Chcesz, żebyśmy potopili się jak szczury?
12
— Nie bój bidy. — Albin wzruszyłiramionaini z nie ukrywaną
wyższością. — Kiedyś robiłem w wodociągach i znam się na tym.
— Jeśli nawet, to i tak nie przeleziemy przez kratę.
— Od tej strony krata jest po wewnętrznej stronie muru, gdzieś
między ostatnią studzienką a kotłownią. Jak dobrze pójdzie,
dostaniemy się do kolektora po ukręceniu jednej kłódki, a dalej to
już będzie spacerek...
Przemknęli wzdłuż płotu z betonowych prefabrykatów,
oddzielającego teren codziennych spacerów. Dalej biegła wysoka,
blisko sześciometrowa siatka zwieńczona drutem kolczastym.
Szczęśliwym trafem furtka, podobnie jak większość innych, była
wyrwana z zawiasów i mogli bez przeszkód przedo- ? stać się na
drugą stronę. Chwilę później dotarli pod niski, odrapany budynek,
w którym mieściła się kuchnia. Za progiem leżały poprzewracane
kotły, a rozlana, więzienna zupa utworzyła wielkie, zakrzepłe już,
kałuże. Tadeusz na moment przystanął, ale Zaliwski dał mu znak,
że nie czas na odpoczynek. Podbiegli do niewysokiego płotku.
Albin pokonał go jednym susem. Kielecki miał właśnie zamiar
pójść w jego ślady, kiedy od strony „spacerniaka" zadudniły na
bruku czyjeś spieszne kroki. Obaj odwrócili się jak na komendę.
Uspokoili się, gdy okazało się, że nadbiegającym jest Jóźwiak.
2
Zaczekajcie! — sapnął zdyszany. — Idę z wami.
— Co ja słyszę? — nie bez kpiny zauważył Zaliwski. — Jasio
pożałował tego ostatniego miesiąca odsiadki.
— Teraz i tak nie puszczą już nikogo na warunkowe — odburknął
Jóźwiak ponuro. — Zamiast za miesiąc, wyszedłbym nie
wcześniej niż na Boże Narodzenie w osiemdziesiątym drugim.
Albin skinął głową na znak, że uważa sprawę za wyjaśnioną i nie
oglądając się na kolegów ruszył wzdłuż budynku kuchni.
Przystanął dopiero przy rogu. Moment później dołączyli do niego
Janek z Tadeuszem. Przez kilka sekund rozglądali się
niespokojnie. Za dwumetrowym płotem z betonowych
prefabrykatów i niewiele wyższą siatką widać już było kotłownię,
ale po lewej stronie, niespełna trzydzieści metrów od nich, ciągnął
się główny, więzienny mur z charakterystyczną, oszkloną
wieżyczką.
— Teraz szybko, żeby nas nikt nie przyuważył! —
zakomenderował Zaliwski.
Pomknęli co sił w nogach. Betonowy płot wszyscy trzej pokonali
bez kłopotu, za to niewiele brakowało, a siatka uniemożliwiłaby
Jóźwiakowi dalszą ucieczkę. Źle obliczył wyskok i już na samej
górze zaczepił łokciem o wieńczący siatkę drut kolczasty. Jęknął z
bólu, zdołał jednak przerzucić nogi na
14
drugą stronę, ale ponownie zaczepił 1.0 drut, tym razem
pośladkiem.
— Skaczże, do ciężkiej cholery! — Zaliwski powiedział to cicho,
ale w jego głosie był nie znoszący sprzeciwu rozkaz. — Szybciej!
Kumpel posłuchał. Szarpnął się rozpaczliwie, aż pośladek
zdrętwiał mu z bólu i poczuł, że spada. Niezdarnie grzmotnął o
ziemię. Na moment pociemniało mu w oczach, ale zerwał się
niemal natychmiast. Jeszcze kilka kroków... i wszyscy trzej byli
przy kotłowni.
Bez pośpiechu już podeszli do wejścia. Teraz budynek zasłaniał
ich przed wzrokiem strażników z wieżyczki i czuli się już
znacznie bezpieczniej. Albin energicznie nacisnął klamkę, drzwi
jednak nie ustąpiły. Były niezbyt szerokie, ale okute żelazną
blachą i wyglądały całkiem solidnie, tak że ewentualne
wyważenie ich z zawiasów mogło okazać się problematyczne.
— Spróbujesz? — Zaliwski popatrzył pytająco na Jóźwiaka.
— Jeśli zamek jest magnetyczny, to nic nie poradzę — zerknął
uważnie na dziurkę od klucza.
— Po jaką cholerę mieliby montować tu magnetyczne zamki?
— Nigdy nic nie wiadomo.
Jóźwiak wyciągnął zza pazuchy zdobyty skądsiś kawałek
stalowego drutu. Kilkoma wprawnymi ude
2
rżeniami kamienia przygiął go nieco na końcu i ponownie zajrzał
do dziurki od klucza. Po chwili wahania sięgnął jeszcze do
kieszeni po drugi drut, tym razem znacznie cieńszy i giętki niczym
sprężyna. Zaimprowizowane wytrychy nie wyglądały imponująco,
kiedy jednak kilka sekund później rozległ się charakterystyczny
szczęk otwieranego zamka, Albin z nie ukrywanym uznaniem
poklepał kumpla po ramieniu.
Drzwi ustąpiły i uciekinierzy znaleźli ? się w budynku. Na
szczęście nie było tu żadnych instalacji alarmowych. Bez
przeszkód minęli krótki korytarzyk i krętymi, żelaznymi
schodkami zeszli pół piętra w dół. Żeby dostać się niżej, do
kotłów i składu koksu, trzeba było pokonać jeszcze kratę
zabezpieczoną dwoma solidnymi kłódkami. Jóźwiak sięgnął po
swoje wytrychy, ale tym razem ubiegł go Zaliwski. Krótki
kawałek porzuconego na schodach, stalowego płaskownika
posłużył jako dźwignia i kłódki z brzękiem opadły na podłogę.
Albin pchnął kratę. Nie oliwione zawiasy zgrzytnęły
nieprzyjemnie. Zrobił krok w stronę kotłów, w tym jednak
momencie osadził go na miejscu ostrzegawczy gwizd Kieleckiego.
Obaj z Jankiem rzucili się do żelaznych schodków. Na ich
szczycie, przy zakratowanym okienku, stał Tadeusz. Wystarczyło
jedno spojrzenie, by zorientować się w sytuacji. Między siatką a
płotem
16
z betonowych prefabrykatów biegli rzędem funkcjonariusze
służby więziennej. Było ich więcej niż dwudziestu, a plastyRowe
hełmy i tarcze wyraźnie świadczyły, że są przygotowani na każdą
ewentualność.
— Będzie gorąco! — Jóźwiak odruchowo przylgnął do ściany. —
Oj, dadzą naszym popalić!
— Tylko bez paniki. — Zaliwski najwyraźniej nie podzielał obaw
kompana. — Musieliby tu ściągnąć przynajmniej ze setkę
mundurowych, żeby załatwić
chłopaków.
— A jeśli któryś z nich zajrzy do kotłowni?
— To po nas. — Albin beznamiętnie splunął pod nogi. —
Niestety, takie jest życie.
Funkcjonariusze musieli mieć jednak pilniejsze zadania, niż
przetrząsanie mijanych właśnie zabudowań zakładu karnego, i
żadnemu z nich nawet nie przyszło do głowy, by zajrzeć do
kotłowni. Jeszcze chwila i wkrótce zniknęli za rogiem budynku
kuchni. Uciekinierzy odetchnęli z wyraźną ulgą. Na wszelki
wypadek odczekali kilkanaście sekund, aż kroki funkcjonariuszy
służby więziennej przycichną i w milczeniu wrócili na dół.
Z głównego pomieszczenia kotłowni prowadziły trzy wyjścia.
Skład opału ani ubikacja nie wzbudziły najmniejszego
zainteresowania trójki więźniów, za to uwagę ich zaprzątnęła
maleńka, niska komórka. Około czwartą część podłogi zajmowała
w niej
2
nieco zardzewiała, żelazna klapa zabezpieczona solidnie
wyglądającą kłódką. Jóźwiak i Kielecki popatrzyli po sobie
niepewnie, ale podobnie jak w przypadku kraty przy schodach i
tym razem płaskownik Zaliwskiego okazał, się niezawodny. Nie
minęło nawet pół minuty, kiedy kłódka z ukręconym kabłąkiem
potoczyła się w kąt komórki, a ciężka klapa odsłoniła wylot
studzienki.
Albin ostrożnie spuścił się na dno. Studzienka nie miała więcej niż
jakieś trzy metry głębokości i prowadziła do wąskiego, niespełna
półmetrowej średnicy kanału. Cuchnąca woda sięgała tu do pół
łydki, ale Zaliwski nie zwracał na to uwagi. Przyklęknął, by
zorientować się w sytuacji i niemal natychmiast ordynarnie zaklął.
Jeden z wylotów kanału nie był niczym zabezpieczony, ale
przejście w kierunku kolektora zamykała wmurowana w ścianki
krata. Albin podniósł się i przez kilkanaście sekund spoglądał
bezradnie na nieoczekiwaną przeszkodę. Już chciał dać za
wygraną, kiedy przypomniał sobie o stalowym płaskowniku.
Wyciągnął żelastwo zza pazuchy i z całej siły dźgnął jedną z
cegieł. Ukru-szony kawałek upadł z chlupotem.
— Poszukajcie jakiegoś młotka — zakomenderował Zaliwski,
odwracając się do obserwujących jego poczynania kompanów. —
A jeden niech leci na schody i kikuje na klawiszy. Będzie trochę
hałasu. Nie zadawali zbędnych pytań. Kielecki bez słowa
18
pośpieszył na zajmowany kilka minut temu punkt obserwacyjny
przy okienku u szczytu żelaznych schodków, a Jóźwiak zaczął się
rozglądać za narzędziami. Rozmaite pogrzebacze i druciane
szczotki do czyszczenia kotłów zajmowały honorowe miejsce na
jednej ze ścian kotłowni, ale narzędzia trzymano widać gdzie
indziej, bo zamiast młotka Jankowi udało się znaleźć jedynie
kawałek wyszczerbionego rusztu.
Tymczasem robota na dnie studzienki posuwała się szybko.
Używany w charakterze mesla, to znowu łomu, płaskownik raz za
razem odłupywał kawałki cegieł i zaprawy. Albin nie żałował
mięśni. Poczerwieniał z wysiłku, więzienny drelich przykleił mu
się do zlanych potem pleców, nie minął jednak nawet kwadrans,
kiedy efekty jego pracy stały się widoczne. Pokaźny stos gruzu
wystawał z wody na dnie kanału, a co najważniejsze dla nich,
obluzowana krata zaczęła się ruszać.
Zaliwski odłożył na bok płaskownik. Przez kilka sekund zacierał
ręce i oddychał głęboko niczym ciężarowiec przed decydującą
próbą. W końcu zaparł się moc.io nogami i chwyciwszy oburącz
kratę z całej siły pociągnął ku sobie. Coś głośno chrupnęło, krata
poddała się nieco, ale nie ustąpiła. Albin ponowił próbę napinając
mięśnie do granic wytrzymałości. W murze ponownie coś
zatrzeszczało. Zaliwski pomyślał, że jeszcze chwila i droga
2
będzie wolna. Spróbował poprawić chwyt, w tym samym jednak
momencie jedna z nóg utraciła oparcie i Albin grzmotnął
siedzeniem w cuchnącą wodę na dnie studzienki.
- Żeby to szlag! — warknął gniewnie. — Janek, wołaj Tadka,
Teraz niech on przymierzy się do tej cholernej kraty.
Niespełna minutę później miejsce Zaliwskiego zajął Kielecki
Kawałki zaprawy i cegieł znowu posypały się z muru, choć robota
nie szła już tak sprawnie Płaskownik Albina raz po raz wypadał
Tadeuszowi z rąk, a po kilku niefortunnych uderzeniach jego palce
nabrały brunatnosinego zabarwienia. Kielecki klął niczym szewc,
ale mimo to nie dawał za wygraną. Wreszcie jego wysiłki zostały
jednak uwieńczone powodzeniem. Udało mu się wbić płaskownik
w szczelinę między cegłami. Tym. razem odpadł większy kawałek
muru i stalowy wąs mocujący kratę od góry pozbawiony został
oparcia.
Zaliwski nie czekał na dodatkową zachętę. Nie zastanawiając się
zeskoczył z powrotem do studzienki i obaj z Tadeuszem
przymierzyli się do stalowej przegrody. Poczerwienieli z wysiłku,
ale już za pierwszym szarpnięciem wyrwali z muru kolejny wąs
mocujący kratę, leszcze chwila i ogłuszający zgrzyt oznajmił
więźniom, że droga wolna.
Albin ruszył pierwszy. Jakieś dwadzieścia metrów
2
musieli, przebrnąć na czworakach, nim dotarli do kolektora. Był
niemal trzykrotnie wyższy i szerszy od kanału prowadzącego do
studzienki, jednak i tutaj poruszanie się sprawiało niemałą
trudność. Woda sięgała do kolan, okropny smród zatykał nosy, a w
panujących ciemnościach uciekinierzy ledwo widzieli jeden
drugiego, ale żaden nie narzekał. Każdy przecież krok oddalał ich
od murów więzienia.
Szli już dobry kwadrans, kiedy w kolektorze jak gdyby nieco
pojaśniało. Chwilę później dotarli do wylotu studzienki. Od góry
było zabezpieczone typowym, żeliwnym sitem, do którego
prowadziły zamontowane w ściankach klamry. Zaliwski wdrapał
się pod samo sito i zdecydowanym ruchem naparł na nie
ramieniem. Ustąpiło niemal natychmiast. Wysunął głowę na
powierzchnię i z ciekawością zaczął się rozglądać. Ulica była
pusta. Po jej obu stronach ciągnęły się niewysokie, z reguły
parterowe, domki, a wylot zamykał nasyp kolejowy. Sądząc z
odgłosów nadjeżdżał właśnie jakiś pociąg.
To była szansa. Albin wyskoczył ze studzienki i nie oglądając się
na kompanów ruszył biegiem w kierunku nasypu. Mniej więcej w
połowie drogi dostrzegł lokomotywę ciągnącą długi sznur
towarowych wagonów. Odruchowo przyśpieszył kroku. Pociąg
jechał dość szybko, ale przy odrobinie
21
szczęścia zabranie się na któryś z wagonów było całkiem realne.
Jeszcze kilka kroków i Zaliwski zmienił nieco kierunek. Na nasyp
wbiegł ukosem, tak, by nie tracić szybkości. Mijała go właśnie
platforma z tarcicą. Sprężył się w sobie i skoczył, chwytając
rękami za występ wagonu. Poczuł szarpnięcie i trudna do
przezwyciężenia siła zaczęła go ściągać w dół. Nie puścił
występu, ale i nie dał rady podciągnąć się wyżej i przez kilka
sekund wisiał u boku platformy, bezradnie wierzgając nogami.
Poczuł, że drętwieją mu ręce. Z przerażeniem pomyślał, co będzie,
jeśli spadnie na tory i nagle strach dodał mu sił. Ponownie napiął
mięśnie, szarpiąc się rozpaczliwie. Miarowy turkot kół zabrzmiał
dziwnie złowrogo i Zaliwski zwątpił już w swoją szczęśliwą
gwiazdę, kiedy nieoczekiwanie czubkiem lewego buta znalazł
oparcie na jakimś wsporniku. Powoli, centymetr po centymetrze,
wywindował się wyżej. Jeszcze jeden wysiłek i bezpiecznie już
leżał na skraju platformy. Dopiero teraz obejrzał się za siebie.
Kielecki właził właśnie na zamykającą skład pustą węglarkę, ale
drobna sylwetka biegnącego Jóźwiaka malała na torach za
oddalającym się pociągiem.
22
II
Teodor Demski krążył nerwowo między drzwiami a oknem swego
gabinetu. Nie mógł opanować dręczącego go niepokoju. W ciągu z
górą piętnastu lat sprawowania funkcji głównego księgowego w
Zakładach Elektronicznych zdążył już wprawdzie przeżyć
niejedną reorganizację i czystkę kadrową, za każdym jednak
razem nawiedzały go te same obawy i wątpliwości. Wszelkie
przecież zmiany układów personalnych groziły nie tylko
osłabieniem nieformalnej pozycji, jaką zdołał sobie wypracować,
ale co gorsza odgrzebaniem starych, pozornie zapomnianych,
spraw i sprawek.
Demski wrócił za biurko i sięgnął po butelkę wody sodowej.
Mimo że listopad należał raczej do chłodnych, a kaloryfery grzały
marnie, księgowemu było gorąco i.duszno. Nerwowym ruchem
zerwał kapsel, przejechał chusteczką po spoconej łysinie i
dosłownie duszkiem wypił pół butelki. Odstawił ją właśnie, gdy
cicho skrzypnęły drzwi. W progu gabinetu pojawił się wysoki,
szczupły mężczyzna o gęstej szpakowatej czuprynie. Teodor
zawsze zazdrościł Pawlakowi wyglądu. Byli rówieśnikami, a
jednak nikt nie powiedziałby, że i tamten dawno już przekroczył
pięćdziesiątkę.
— Byłeś w ministerstwie? — Tym razem Demski nie bawił się w
kurtuazyjne wstępy.
2
— I w ministerstwie, i w zrzeszeniu, i nawet w komitecie. —
Dyrektor ekonomiczny opadł na jedno ze stojących pod ścianą
krzeseł.
— Dowiedziałeś się czegoś?
— Wszędzie usłyszałem dokładnie to samo.
— Mianowicie?
— Trydeckiemu już nic nie pomoże. Idzie na trawkę.
— Mają przeciwko niemu jakieś konkretne zarzuty?
— To, co teraz w modzie: nieudolność, brak kompetencji,
biurokratyczny styl w zarządzaniu...
— Ach tak! — księgowy wyraźnie odetchnął. — Znaczy, że póki
co, nas nie będą się czepiać?
— Niezbadane są wyroki niebios — mruknął Pawlak. — Diabli
wiedzą, co jeszcze strzeli komu do głowy.
— Ciekawe, kto załatwił naszego starego? — Teodor w
zamyśleniu zmarszczył brwi. — Trydecki przetrzymał ostatnie
trzy lata i zdawało się, że już żadna ludzka siła nie ruszy go ze
stołka. Nie poradzili mu Trychner z Szeleźniakiem, wszystkie
kontrole odeszły z kwitkiem, a nawet komisarz dał się jakoś
ułagodzić.
— Nie zapominaj, że wtedy było jeszcze Zjednoczenie, a
Walendowski zawsze trzymał sztamę z Trydeckim!
— Niby prawda. Walendowskiego wykolegowali
24
z nowo utworzonego zrzeszenia, a i w ministerstwie zdrowo się
zakotłowało.
— Tak czy inaczej szkoda starego. Dał ludziom pożyć.
— Nowego naczelnego też się urobi — zapowiedział Demski z
nadzieją w głosie. — W końcu nas, Benek, nie wywalili, w firmie
zostają też Grzebieniowski z Trepanowiczem. Jakoś to będzie.
— Szkoda tylko, że nie dałem rady wyniuchać, kogo nam teraz
podeślą.
— Twój koleś z ministerstwa, Gąsiorowski, nie puścił pary z
gęby?
— Od kiedy awansował, zapomniał, że byliśmy na ty. Ledwo
mnie raczył poczęstować lurowatą kawą, strzelił kilkoma
frazesami niczym na oficjalnej nasiadówce i pod pozorem, że
czekają go nie cierpiące zwłoki zajęcia, kazał mi się wynosić.
— A to bydlę! — księgowy aż zgrzytnął ze złości zębami.
— Cóż poradzić, takie jest życie. — Dyrektor ekonomiczny
machnął ręką z widoczną rezygnacją. — Z ministerstwa
pojechałem do komitetu — wrócił do zasadniczego tematu — i
wprosiłem się do Kropowa.
— I co?
— Ten, jak zwykle, nabrał wody w usta i odesłał mnie do
zrzeszenia. Niestety, na miejscu okazało
2
się, że dosłownie przed chwilą Balcerzaka wezwali do
ministerstwa. Minęliśmy się w drodze.
— Jak pech, to pech.
— Szlag by to wszystko trafił!
Księgowy chciał jeszcze o coś zapytać Pawlaka, ale nagle
trzasnęły drzwi i do gabinetu wpadł niczym bomba niewysoki,
trzydziestokilkuletni, sądząc z wyglądu, mężczyzna w grubych,
rogowych okularach. Mocno zaaferowana mina Trepanowicza, bo
tak się nazywał, świadczyła wymownie, że kierownik działu kadr
przynosi jakąś nadzwyczaj ważną nowinę.
— Wiem, kto będzie naszym nowym naczelnym! — rzucił od
samego progu. — Dostałem właśnie cynk od panny Basi z
ministerstwa.
— Tss! — Teodor ostentacyjnie przyłożył palec do ust. — Ściany
mają uszy!
Jacek Trepanowicz cofnął się odruchowo, jak gdyby chciał
sprawdzić, czy nikt nie szedł za nim korytarzem, w ostatniej
jednak chwili zrezygnował i zamknąwszy ponownie drzwi,
szybkim krokiem podszedł do Pawlaka i Dem-skiego.
— Piętnaście minut temu do ministerstwa przyjechał dyrektor
zrzeszenia Balcerzak — kadrowiec na wszelki wypadek zniżył
głos. — Był w towarzystwie ni mniej ni więcej, tylko
Walendowskiego. Posiedzieli chwileczkę u Gąsiorowskiego i cała
trójka
26
pomaszerowała do gabinetu dyrektora departamentu. Moim
zdaniem sprawa jest jasna.
— Znaczy, żyjemy! — ucieszył się księgowy. — Walendowski to
swój człowiek.
— Jako naczelny Zjednoczenia cholernie zadzierał nosa — z
odrobiną sceptycyzmu przypomniał Benedykt.
— To żaden feler. Zresztą ostatnimi czasy porządnie nalało mu
się wody w uszy.
— Tak czy inaczej należałoby go godnie powitać.
— Najlepiej, zanim jeszcze ktokolwiek dowie się o nominacji.
— Bierzemy Franciszka do knajpy, czy do któregoś z nas?
— Może na moją daczę? — zaproponował Teodor. — Zawsze
wypadłoby taniej.
— Trochę chłodno — zaoponował Trepanowicz.
— Też coś! — oburzył się księgowy. — Chałupa jak się patrzy,
murowana, są piece akumulacyjne i kominek, a ten mi tu
wyjeżdża z pogodą.
— W porządku — uciął Pawlak. — Zaraz wysyłam kierowcę po
gorzałę.
— A co z zakąską? Kiełbasę i pasztet wyfasuje się z naszego
bufetu, ale trzeba pomyśleć o czymś na gorąco. Przecież chudego
bigosu ani przedwczorajszej kaszanki nie zaserwujemy
Walendowskiemu.
— Grzebieniowska narobiła w wekach dziczyzny. Mogłaby trochę
odstąpić na tę okazję.
2
— Racja! — zapalił się Benedykt. — Moja sekretarka nieźle
pitrasi. Pomogłaby Danuśce i mielibyśmy kłopot z głowy.
— Chcecie zabrać na daczę żonę Władka? — Po twarzy
Demskiego przemknął cień niepokoju.
— Twoją również — podchwycił Pawlak. — Swego czasu
Franciszek smalił do niej cholewki, a powiadają, że stara miłość
nie rdzewieje. Sprawilibyśmy Walendowskiemu miłą
niespodziankę.
— Co takiego?! — Demski aż poczerwieniał. — Agnieszka to nie
dziewczynka spod Polonii.
— Nie unoś się, stary — zbagatelizował sprawę kadrowiec. —
Przecież nie urządzamy żadnej orgietki. A swoją drogą chyba nie
po to braliście z Crzebieniowskim żony o dwadzieścia lat
młodsze, żeby trzymać je pod kluczem. Im też coś się od życia
należy.
III
— No cóż, to byłoby chyba wszystko. — Kapitan Jodecki z
wyraźną ulgą odłożył długopis. — Proszę, niech pan przeczyta
protokół przesłuchania i podpisze u dołu na każdej stronie. Gdyby
coś się nie zgadzało... — Pewno wszystko się zgadza. — Adam
Trychner
28
nerwowo potarł rzadką, niezbyt starannie utrzymaną brodę. —
Szkoda czasu na czytanie.
— Formalności musi stać się zadość — nie ustępował oficer. —
Zresztą mogłem coś pominąć albo nieświadomie przeinaczyć, a
składając podpis bierze pan na siebie odpowiedzialność za
wszystko, co zostało zaprotokołowane.
— Niech pan lepiej powie, co teraz ze mną zrobicie?—
Najwyraźniej zupełnie coś innego niż protokół zaprzątało uwagę
pizesłuchiwanego.
— Co zrobimy? — Po twarzy lodeckiego przemknął nikły
uśmiech. — Przecież wracając do kraju i składając odpowiednie
wyjaśnienia uczynił pan zadość wymogom ustawy amnestyjnej.
Nakaz pańskiego zwolnienia jest już podpisany.
— Nie będę miał sprawy?
— Jeśli nie naruszy pan porządku prawnego, to więcej już się nie
zobaczymy.
— Chwała Bogu! — Trychner odetchnął z wyraźną ulgą. —
Prawdę powiedziawszy wcale nie byłem pewien, czy mimo
oficjalnych zapewnień nie trafię za kratki.
Kapitan nie odpowiedział. Ostatnio bardzo często zdarzało mu się
słyszeć podobne stwierdzenia przesłuchiwanych.
Tymczasem Trychner przysunął sobie protokół, wbrew uprzednim
zapowiedziom przeczytał go uważnie od deski do deski i
podpisawszy we wska
2
zanych miejscach popatrzył na oficera wyczekująco.
— Kawalerkę pewno mi skonfiskowaliście? — raczej stwierdził,
niż zapytał. — Tam, gdzie byłem, mówili w radio, że emigrantom
zabieracie mieszkania.
— Gdyby pan dłużej zwlekał z przyjazdem, może i tak by się
stało. Póki co, klucze czekają na pana w depozycie.
— A co z pracą?
— To pańska sprawa. — Jodecki trochę się zniecierpliwił. —
Przed wyjazdem miał 'pan dobrą posadę. Niech pan idzie do
Zakładów Elektronicznych i spróbuje pogadać z kadrowcem.'A
jeśli nie zechcą tam pana ponownie zatrudnić, proszę wybrać się
do pośredniaka."Tu nie Zachód, o pracę nietrudno.
IV
Trepanowicz zredukował bieg i kremowy opel zjechał z szosy na
wąską, wyboistą szutrówkę. Po obu jej stronach ciągnęły się mniej
lub bardziej dostatnio wyglądające dacze. W większości świeciły
pustką. Widać listopadowa aura odstręczała właścicieli od wizyt w
swych włościach, a i'pobliski Zalew Zegrzyński nie stanowił już o
tej porze roku więk
2
szej atrakcji. Jeszcze w soboty i niedziele bywało tu ludniej, ale w
środku tygodnia rzadko widywało się kogoś poza stałymi
mieszkańcami Załubic.
Samochód podskoczył na jakimś wyboju i siedzący obok
kierowcy Walendowski dosłownie o włos uniknął zderzenia z
szybą. Zaklęli jak na komendę. Dyrektor miał już na końcu języka
cierpką uwagę pod adresem kadrowca i jego wozu, w ostatniej
jednak chwili zrezygnował. Zza zakrętu wyłoniła się właśnie
okazała, piętrowa dacza, a ściślej biorąc willa wyraźnie
odbiegająca swym wyglądem od okolicznych domków
letniskowych. Za bramą, na niezbyt starannie utrzymanym
trawniku, stały dwa polonezy i łada, a w otwartych drzwiach
czekał Demski z butelką whisky i zielonymi szklanicami.
— Gość w dom, Bóg w dom! — powitał radośnie
Walendowskiego. — Cieszę się, Franciszku, że znów cię widzę.
— Ja również! — Walendowski mimo swej pokaźnej tuszy żwawo
wygramolił się z samochodu. — Czasem dobrze przypomnieć
sobie, jak wyglądają gęby starych przyjaciół.
— No, to na dzień dobry! — Księgowy napełnił do połowy
szklanicę i podał ją przybyłemu.
— Dobry Johnnie Walker nie jest zły. — Franciszek bezbłędnie
rozpoznał charakterystyczną nalepkę na kanciastej butelce. —
Twoje zdrowie, Teoś!
31
— W żadnym wypadku — zaprotestował księgowy. — Najpierw
zdrowie miłego gościa.
— Ależ po co te ceregiele?
— Myślę, że sprawa nie podlega dyskusji — wtrącił się
Trepanowicz, przypominając dyskretnie o swej obecności. —
Przede wszystkim powinniśmy wypić zdrowie naszego nowego
szefa.
— Więc już wiecie? — Walendowski uśmiechnął się pizyjaźnie.
— Przecież decyzja zapadła zaledwie przed dwoma godzinami.
— Skakaliśmy wszyscy z radości, niczym piłkarze po strzelonym
golu — zapewnił Demski. — W końcu dobry naczelny, to
dziewięćdziesiąt procent powodzenia dla przedsiębiorstwa.
— Trydecki też nie był taki ostatni — dyrektor uznał za stosowne
rzucić ciepłe słówko o swym poprzedniku, ale wypadło to
jakoś mało
przekonująco.
— No wiesz?! — żachnął się Teodor Co za porównanie!1 Przecież
on mógłby ci Fran^ibzku, buty czyścić
— Prosimy panów do środeczka. — Za plecami księgowego
pojawiła się zgrabna, choć może nieco zbyt szeroka w biodrach
blondynka o okrągłej, lal-kowatej twarzy i pełnych,
wymalowanych jaskrawa szminką, ustach.
— O, pani Agnieszka! — szczerze ucieszył się Walendowski. —
Całuję rączki, całuję rączki... Jak
2
zwykle wygląda pani prześlicznie. Gdybym miał o dziesięć lat
mniej, spróbowałbym odbić panią Teodorowi.
— Pan naprawdę jest starszy od mego męża? — udała zdziwienie.
— Wcale tego po panu nie widać.
— Czyżbym miał u pani jakieś szanse?
— Ależ oczywiście. Uwielbiam takie, zdecydowanie męskie, typy.
Komplement był grubymi nićmi szyty, dyrektor napuszył się
jednak z zadowolenia niczym indor, Demska ponowiła
zaproszenie i wszyscy weszli do środka. Wnętrze daczy w niczym
nie przypominało zwykłego domku letniskowego. Stylizowane,
cepeliowskie meble znakomicie harmonizowały z jasną, sosnową
boazerią, a rzucona na podłogę skóra dzika i zajmujące honorowe
miejsce na wprost wejścia wieńce jelenia świadczyły o
myśliwskiej żyłce właściciela. Całości dopełniał oryginalny
kominek z kilkoma brzozowymi polanami żarzącymi się za
ozdobną, żelazną kratą.
— Fajnie się urządziłeś, Franciszek.
— Wygląda nie najgorzej, ale kosztowało...
— Nie musisz mi mówić. Wiem przecież, ile musiałem władować
w tę swoją lepiankę nad Wilgą.
— Witamy, witamy! — Grzebieniowski i Pawlak zgięli się przed
nowym szefem z ostentacyjną wprost uniżonością. — Prosimy
pana dyrektora do stołu.
3 - Droga bez..
33
— Boże, toż to prawdziwe przyjęcie! — Walendowski z
niekłamaną przyjemnością zerknął w stronę półmisków. — A
kolega Trepanowicz zapewniał mnie, że tylko wypijemy po
kusztyczku pod ogóreczka albo kanapkę.
— Czym chata bogata...
Gospodarz zachęcającym gestem podniósł szklanicę. Dyrektor
naczelny dopił ochoczo swoją whisky i pozwolił się usadowić na
honorowym miejscu pomiędzy Agnieszką a żoną
Grzebieniowskiego. Pani Danuta bez zwłoki nałożyła mu na
talerzyk jakiejś sałatki i kilka plasterków zdobytego skądś
baleronu, a Pawlak postawił na stole butelkę żyt-niówki, która
aczkolwiek nie tak reprezentacyjna jak Johnnie Walker, zdaniem
zebranych znacznie lepiej nadawała się do picia w większych
ilościach. Chwilę później ktoś wzniósł toast i wesoło, brzę-knęło
szkło. Okolicznościowe przyjęcie zapowiadało się całkiem
obiecująco.
— Strasznie dawno pani nie widziałem. — Walendowski nachylił
się do Demskiej. — Będzie już chyba z półtora roku.
— Na imieninach u Maćka Trydeckiego — przy-pomniała
Agnieszka. — Do dziś miło wspominam ten wieczór.
— Doprawdy?
— Był pan wtedy taki miły. — Zalotnie mrugnęła powiekami. —
Taki szarmancki... Dżentelmen w każdym calu!
34
— Ależ pani Agnieszko! — W nagłym odruchu chwycił ją za
rękę. — Z pewnością nie zasłużyłem sobie na te pochwały.
— Zasłużył pan, zasłużył! Bardzo żałowałam, że później nie
mieliśmy już okazji się spotkać.
— Prawdę powiedziawszy wiele o pani myślałem, ale czasy nie
sprzyjały podtrzymywaniu kontaktów towarzyskich.
— Mam nadzieję, że teraz będziemy się widywać częściej.
— Z pewnością.
— Koniecznie musi pan zobaczyć nasze nowe, warszawskie
lokum.
— Chętnie skorzystam z zaproszenia tak uroczej pani domu.
— Może skosztuje pan pasztetu, panie dyrektorze? —
Bezceremonialnie przerwała rozmowę Grze-bieniowska,
podsuwając Franciszkowi pełny półmisek. — Sama robiłam.
— Z zająca? — Wrodzone łakomstwo Walendow-skiego skłoniło
go, by na moment zostawić sąsiadkę i odwrócić się do niemal
równie atrakcyjnej, choć trochę zbyt pulchnej, pani Danuty.
— W pasztecie jest również dziczyzna, ale reszta to już moja
tajemnica.
Nie czekając na dalsze zachęty, zgarnął na talerzyk kilka
plasterków. Pasztet w istocie świadczył o nieprzeciętnych
talentach kulinarnych Grzebieniow-skiej i Walendowski aż
mlasnął z zadowolenia.
2
— Niebo w gębie! — pochwalił. — Mógłbym zjeść i dwa
półmiski za jednym zamachem.
— Cała przyjemność po mojej stronie. — Danuta uśmiechnęła się
z udaną skromnością. — Ale to jeszcze nic. Proszę nas kiedyś
odwiedzić. Dopiero u nas w domu oceni pan należycie moją
kuchnię.
— Zdrowie pięknych pań! — Dyrektor przypomniał sobie o
kieliszku. — Żebyśmy zawsze mogli konsumować przepyszne
wytwory ich drobnych rączek.
— Zdrowie pań! — podchwycił siedzący naprzeciwko Pawlak. —
Nieustające...
Wypili. Walendowski zakąsjł pasztetem, poprawił plasterkiem
baleronu i zerknął w stronę dyrektora ekonomicznego,
słuchającego właśnie jakiejś opowieści swojej rudowłosej
sekretarki, panny Doroty.
— Co tam słychać u nas, w zakładzie? — zagadnął, mrugając
porozumiewawczo. — Prawdę powiedziawszy od likwidacji
zjednoczenia zupełnie nie jestem w kursie.
— Mamy kłopoty, panie dyrektorze — westchnął Pawlak. —
Brakuje dosłownie wszystkiego, od surowców i półfabrykatów
począwszy, a na częściach zamiennych do parku maszynowego
kończąc. Już od pół roku jedziemy z produkcją praktycznie na pół
gwizdka.
— Wiadomo, kryzys. — Naczelny ze zrozumie
2
niem pokiwał głową, niczym na oficjalnej naradzie. — Ale jakoś
sobie poradzimy. Wspólnymi siłami wyleziemy z tego dołka.
— Jasna sprawa! — gorliwie przytaknął Pawlak. — Już pan
dyrektor znajdzie sposób na nasze kłopoty.
— A propos! — Walendowski wskazał znacząco na kieliszek. —
W dzisiejszych, trudnych czasach konieczna jest jak najdalej idąca
ingerencja dyrekcji. Proponuję brudzia, kolego Pawlak.
— To dla mnie zaszczyt! — Dyrektor ekonomiczny skwapliwie
zerwał się z krzesła i napełniwszy opróżnione przed chwilą
kieliszki ruszył dookoła stołu na spotkanie naczelnemu. — Sam
nigdy nie śmiałbym ~ zaproponować, ale skoro sam pan
dyrektor...
Przełknęli wódkę i zgodnie z tradycją ucałowali się z dubeltówki.
— Franciszek.
— Benedykt.
— A nasz techniczny i kadrowiec też chyba nie od macochy. —
Walendowski postanowił za jednym zamachem przejść na ty
również z Grzebieniow-skim i Trepanowiczem. — No, koledzy,
dajcie pyska!
— Chłopcy się całują, będzie padać! — zachichotała Agnieszka
— O przepraszam! — żywo zaoponował Dem
37
ski. — To porzekadło dotyczy wyłącznie płci pięknej.
— Właśnie, że mężczyzn! — W sukurs Demskiej nieoczekiwanie
przyszła Danuta. — A zresztą żona ma zawsze rację. Czyżbyś
zapomniał o tym, Teodorku?
— Co za różnica? — zbagatelizował sprawę Franciszek. — Lepiej
niech i panie wypiją. Na zgodę i pogodę!
Szkło brzęczało coraz głośniej i częściej, miejsce opróżnionych
butelek raz po raz zajmowały pełne, a humory dopisywały
wszystkim, jak rzadko. Na brak apetytu również nikt nie narzekał.
Nie minęły nawet trzy kwadranse, kiedy z półmisków i salaterek
znikło niemal wszystko. Widząc, co się święci, Crzebieniowska
zawczasu opuściła towarzystwo. Do kuchni wymknęła się także
rudowłosa sekretarka Pawlaka i w chwili gdy zaczynało już
brakować zakąsek obie wkroczyły triumfalnie z gorącą dziczyzną.
— Komu comber z zająca, a komu sarni udziec? — Pytanie
Danuty pozornie kierowane do wszystkich, w rzeczywistości
miało konkretnego adresata. — Panie dyrektorze, pan wybiera
pierwszy.
— Najpierw udziec, a potem comber. — Walendowski nie byłby
sobą, gdyby zrezygnował choć z jednej potrawy. — Zamawiam
podwójne porcje.
2
— Dla pana mogą być nawet potrójne.
— Nie odmówię, nie odmówię! — zarechotał rubasznie. —
Przepadam za dziczyzną, a dawno już nie jadłem zająca ani sarny.
— I ty to mówisz? — zdziwił się Demski. — Taki stary myśliwy?
— Dawne dzieje — nie- bez żalu westchnął naczelny. — Było,
minęło.
— Nie żartuj?
— Z górą od pięciu lat nie miałem strzelby w ręku.
— Najwyższy czas znowu powąchać prochu — zachęcił Teodor.
— Zwłaszcza że akurat teraz sezon na zające, sarny i jelenie, nie
mówiąc już o dzikach.
— No właśnie — podchwycił Pawlak. — Nasze koło łowieckie
ma nie najgorszy teren. Mógłbyś, Franciszku, do nas przystać.
— Sam nie wiem. — Walendowski jak gdyby się zawahał. —
Myślistwo to piękny sport, ale po takiej przerwie... v
— W przyszłą sobotę jedziemy na zające — kusił Demski. —
Transport zapewniony, a leśniczy zorganizuje nagonkę, jak się
patrzy.
— W zeszłym roku każdy z nas miał na rozkładzie przynajmniej
po cztery koty.
— Wieczorkiem zorganizujemy bigosik i po kusz-tyczku jakiejś
gorzały.
39
— Jadę! — Naczelny nie wahał się dłużej. — Przekonaliście
mnie.
— W takim razie, połamania luf! — Teodor podniósł w górę
kieliszek. — Zobaczysz, Franciszku, że nie pożałujesz.
— Za polowanie!
Wypili i Walendowski zabrał się z apetytem do nałożonego mu
przez Grzebieniowską sarniego udźca. Był w coraz lepszym
nastroju i to nie tylko z powodu znacznej liczby opróżnionych
kieliszków. Podwładni z Zakładów Elektronicznych zgotowali mu
bardzo przyzwoite przyjęcie, co zwiastowało błyskawiczne
wejście w układy i dobrą współpracę.
— A fe, zaniedbuje mnie pan! — Demska kokieteryjnie
uśmiechnęła się do Franciszka Walendowskiego. — Ja rozumiem,
że droga do męskiego serca prowadzi przez żołądek, ale żeby tak
całkiem zostawić mnie własnemu losowi...
— Mea culpa! — Naczelny iście teatralnym gestem uderzył się w
piersi. — Nie mam nic na swoją obronę. Proszę wyznaczyć mi
surową karę.
— Jeśli obieca pan poprawę, pańska wina zostanie odpuszczona.
— Jest pani cudowna, pani Agnieszko! — Z namaszczeniem
pocałował ją w obie ręce. — Gdzie ten Teodor znalazł taki skarb?
Tłusta broda Walendowskiego i szerokie usta aż błyszczały od
nie otartego sosu. Demska odru
40
chowo cofnęła ręce, na jej twarzy nie pojawił się jednak nawet
cień dezaprobaty.
— Panie dyrektorze! — filuternie pogroziła mu palcem. — Tak
przy wszystkich? Przy mężu?!
— Teodor nic nie widzi. — Walendowskiego nie zbiło to z tropu.
— A póki co, pani zdrowie!
— Zdrowie pięknych pań! — podchwycił Grze-bieniowski. — Po
raz pierwszy...
— Nieustające...
— A może byśmy tak się trochę ruszyli? — Agnieszka
zachęcająco mrugnęła do naczelnego. — Odrobina tańca nikomu
nie zaszkodzi.
Nim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, wstała od stołu i moment
później z umieszczonego pod oknem magnetofonu popłynęła
nastrojowa melodia znanego przeboju. Sekretarka Pawlaka
radośnie klasnęła w dłonie, ale poza nią nikt jakoś nie zareagował
na propozycję Demskiej. Walendowski skończywszy sarninę,
zabrał się z równą gorliwością za zająca. Grzebieniowski z
Trepanowiczem wszczęli spór na tematy zawodowe, a Teodor,
korzystając ze zwolnionego miejsca małżonki, przysiadł koło
nowego szefa.
— Wiesz, Franciszku, coś mi do głowy przyszło — zagadnął,
ściszając głos.
— Mianowicie? — Naczelny wepchnął do ust kęs dziczyzny.
— Czasy mamy niepewne, człowiek na człowieka
2
wilkiem patrzy, a w dodatku góra ciągle zwala nam na kark jak nie
grupy operacyjne, to ekstra kontrole albo innego diabła w tym
stylu.
— Cóż poradzić!
— Dobrze by było znaleźć kogoś w aparacie ścigania.
— Ameryki, Teoś, nie odkryłeś, ale sprawa nie jest taka prosta.
Byle dzielnicowy wiele ci nie pomoże, a ludzie na odpowiednich
stanowiskach nie chcą teraz z nikim wchodzić w układy.
— A gdyby spróbować odgrzebać dawną znajomość?
— Masz kogoś na podorędziu? — Walendowski wyraźnie się
ożywił.
— Ja nie mam, ale ty mógłbyś mieć.
— Nie żartuj! — żachnął się Franciszek. — Przecież, u diabła, nie
przeoczyłbym tak 'cennej znajomości.
— Pamiętasz Janka Mikulskiego! — Demski ani myślał dać za
wygraną.
— Tego zetempowca? — Naczelny uśmiechnął się z lekkim
rozrzewnieniem. — Swego czasu przewróciliśmy niejedną
butelkę. To był naprawdę równy gość, konie z nim kraść... Ale co
Janek mógł mieć wspólnego z milicją albo prokuraturą? — wrócił
do tematu. — A poza tym minęło już dobrych dziesięć lat, jak
byłem na jego pogrzebie.
— Mikulski miał syna.
42
— Nawet dwóch — sprostował Walendowski. — Sierszy siedzi w
jakiejś centrali handlu zagranicznego...
— A młodszy jest prokuratorem — triumfalnie dopowiedział
księgowy.
— Skąd wiesz? — Franciszek aż podskoczył.
— Po wprowadzeniu stanu wojennego trochę się u nas w
zakładzie zakotłowało. Koniec końców jeden z pracowników,
niejaki Szeleźniak, poszedł siedzieć z dekretu. Sprawę robił mu
prokurator Andrzej Mikulski.
— Jesteś pewien, że był to właśnie syn naszego Jasia?
— Na sto procent.
— Więc czemu sam nie nawiązałeś z nim kontaktu?
— Było mi jakoś nieporęcznie. Facet ledwie mnie sobie
przypomniał, a poza tym moje stosunki z jego ojcem nigdy nie
należały do najściślejszych. Ty, to co innego. Przy budowie trasy
„W-Z" jedliście ze starym Mikulskim z jednej miski...
— Trzeba koniecznie zaaranżować spotkanie. — Walendowski już
się zdecydował. — Wystarczy byle jaki pretekst. Ot, chociażby
niech Jacek Trepanowicz zatelefonuje do Mikulskiego, czy tego
waszego Szeleźniaka objęła amnestia, albo w jakiejś podobnej
sprawie. Od :słowa do słowa i prokurator sam wpadnie w nasze
objęcia.
2
_ już ty sobie z nim poradzisz.
_ Mam nadzieję — przytaknął naczelny, sięgajac po kieliszek. -
No, wypijmy za dobry pomysł. A swoją drogą masz, Teoś, łeb nie
od parady.
V
— Do zobaczenia, Jóźwiak! Nie daj długo na siebie czekać! —
Całuj psa w nos!
Janek nawet nie spojrzał na strażnika, choć pełne ironii
pożegnanie ubodło go do żywego. Jeszcze kilka kroków i za
plecami głucho szczęknęła ciężka, więzienna brama. Jóźwiakowi
zrobiło się dziwnie lekko na sercu. Oto nareszcie był wolny. Nie
tak, jak dwa lata temu: na krótko i bez nadziei powodzenia
ucieczki, ale całkiem legalnie, z urzędowym poświadczeniem
zwolnienia w kieszeni. Czekało go nowe życie. Mógł iść, dokąd
oczy poniosą, nie musiał więcej prężyć się na baczność przed
funkcjonariuszami więziennymi, szczupłe cele, spacer-niak i cały
więzienny świat ostatnich lat należały już
do przeszłości.
Minął małą grupkę kobiet stojących pod bramą więzierjia i bez
pośpiechu pomaszerował wąską, wybrukowaną nierówną kostką
uliczką. Zbliżał się
2
właśnie do skrzyżowania, kiedy gdzieś zza rogu dobiegł go
charakterystyczny gwizd parowozu. Jóźwiak odruchowo
przyspieszył kroku. Chwilę później dostrzegł nasyp kolejowy
zamykający wylot znajomej ulicy. Jeszcze kilka kroków i
zatrzymał się przy studzience, którą dwa lata temu wydostali się z
kanału. Przez parę sekund spoglądał bezmyślnie w żeliwne sito. W
końcu splunął pod nogi i zamierzał właśnie ruszyć w dalszą drogę,
gdy spostrzegł, że od strony nasypu zbliżają się do niego dwie
znajome postacie. Z niedowierzaniem zamrugał powiekami, nie
było jednak żadnych wątpliwości. Zaliwski i Kielecki nie
zapomnieli o kumplu z celi.
— Się masz, Jasiu! —: Albin z niekłamaną radością przyłożył
Jóźwiakowi między łopatki. — Kopę lat!
— Nareszcie cię puścili, stary draniu! — Sójka w bok w
wykonaniu Tadeusza na moment pozbawiła Janka oddechu.
— Nie martw się, przy nas nie zginiesz.
— Póki co, starczy szmalu na piwo i gorzałę. Jak gdyby na
potwierdzenie tych słów w ręku
Kieleckiego pojawiła się pełna półlitrówka stołowej. Tadeusz
spojrzał na wódkę pod światło, ze znawstwem potrząsnął butelką i
zerwawszy zębami kapsel cmoknął zachęcająco do Jóźwiaka.
— Lu, za spotkanie!
Janek bez wahania chwycił półlitrówkę. Zaraz po
45
pierwszym łyku poczuł, jak odzwyczajony żołądek podjeżdża mu
pod gardło, całą siłą woli zmusił się jednak, by nie oderwać szyjki
od ust. Z trudem pociągnął jeszcze dwa łyki i z oczu pociekły mu
łzy.
— Dawaj, teraz ja! — Zaliwski łagodnie odebrał butelkę.
— Masz na ząb — Kielecki wetknął Jóźwiakowi kawałek
kiełbasy. — Prawdziwa — dodał zachęcająco. — Kuzyn sam
robił.
Janek ugryzł łapczywie. W pierwszej chwili nawet nie poczuł
smaku, ale już po chwili żołądek z wolna zaczął wracać na swoje
miejsce. Kolejny kęs podziałał równie skutecznie. Jóźwiak
głęboko odetchnął i spróbował się uśmiechnąć.
— Jesteście równe chłopaki — wyszeptał. — Nie spodziewałem
się.
— Człowiek do człowieka zawsze po ludzku — sentencjonalnie
odparł Albin, przekazując półli-trówkę Tadeuszowi. — Razem
siedzieliśmy, razem pijemy i razem pójdziemy na robotę.
— Macie coś na widoku? — Jankowi zabłysły oczy.
— A widzisz! — Zaliwski dźgnął łokciem Kieleckiego. — Pudło
go nie zeszmaciło. W porządku jest.
— No, to za pomyślność! — Butelka wróciła do Jóźwiaka. — Za
to, żeś człowiek.
46
VI
— Wszelki duch! — Pomarszczona twarz siwego niczym gołąb
portiera pojaśniała w szerokim uśmiechu. — Kogo ja widzę?! Pan
Adam we własnej osobie!
— Dzień dobry, panie Henryku. — Trychner uścisnął portierowi
rękę. — Jak pan widzi, znowu na starych śmieciach.
— Wrócił pan?
— A wróciłem. Tam dla Polaków nie taka znów Kanada, jak
Wolna Europa do wierzenia podaje. Niby wszystkiego w bród, że
przed szybą wystawową dech człowiekowi zapiera, ale kiedy
kieszeń pusta, ni okruszka z tego nie uszczkniesz.
— Nie znalazł pan roboty? — Henryk domyślnie pokiwał głową.
— Na dwa lata pobytu pracowałem raptem przez pięć tygodni.
Patroszyłem ryby złowione przez rybaków spod Tulonu. ;
— I tak długo pan wytrzymał. Ja po trzech dniach dałbym nogę.
— Prawdę powiedziawszy posiedziałbym dłużej przy tych rybach,
ale pryncypał mnie wyrzucił. Trafił mu się jakiś Jugosłowianin.
Chłopak miał większe bicepsy i pozwolił obciąć sobie parę
franków na tygodniówce... Było, minęło. — Adam machnął ręką
2
na znak, że uważa temat za wyczerpany. — Niech mi pan lepiej
powie, co słychać w firmie?
— Zmienił nam się naczelny. Na miejsce pana Trydeckiego
przyszedł Walendowski.
— Ten ze Zjednoczenia?
— Właśnie.
— Dla mnie to chyba lepiej. Będę miał większe szanse na powrót
do roboty.
— Może pana przyjmą. Ostatnio wielu inżynierów odeszło i są
wakaty.
— No, to niech pan trzyma za mnie kciuki. — Trychner skinął
portierowi na pożegnanie. — Idę do kadrowca. /
Szerokimi schodami wdrapał się na pierwsze piętro biurowca i
skręcił korytarzem w prawo. Pod drzwiami damskiej toalety dwie
niemłode już pracownice plotkowały o czymś zawzięcie. Na
widok Adama umilkły, wyraźnie spłoszone. Ukłonił się grzecznie,
udały jednak, że nie zauważyły tego. Mimo wszystko postanowił
zamienić choć kilka słów z dawnymi znajomymi. Otwierał
właśnie usta, kiedy jedna z kobiet w nagłym odruchu szarpnęła
klamkę i zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, obie zniknęły w
toalecie.
W sekretariacie wydziału kadr urzędowała szczupła blondynka
koło czterdziestki. Zmierzyła Trych-nera taksującym spojrzeniem
i na jej bladej twarzy pojawił się nikły uśmieszek.
2
— Wrócił pan, panie Adamie? — potrząsnęła głową z wyraźnym
niedowierzaniem. — Nie dali panu azylu?
— Azyl miałem już, pani Wando, w kieszeni. — Beznamiętnie
wzruszył ramionami, ale kiedy nasi ogłosili amnestię, wolałem
wrócić.
— I teraz szuka pan zajęcia?
— Podobno macie wakaty, a ja po dziesięciu latach pracy w
Zakładach Elektronicznych znam firmę jak własną kieszeń.
— Niech pan spróbuje pogadać z naczelnikiem — skinęła
znacząco w stronę obitych skajem drzwi. — Chociaż nie jestem
pewna, czy w pana sprawie nie będzie musiał zadecydować
osobiście dyrektor Walendowski.
Adam bąknął coś niewyraźnie pod nosem i za przyzwoleniem
Nowackiej przestąpił próg gabinetu Trepanowicza. Kadrowiec
siedział za masywnym, choć niezbyt reprezentacyjnie
wyglądającym biurkiem i wertował jakieś papiery. Niechętnie
podniósł wzrok i przez dłuższą chwilę przyglądał się przybyłemu,
jak gdyby widział go po raz pierwszy w życiu.
— Nie wiem, czy pan naczelnik, sobie mnie przypomina —
chrząknął Trychner.
— Ależ pamiętam, pamiętam! — Trepanowicz wskazał Adamowi
krzesło. — Przecież przed wyjazdem był pan znaną osobistością w
naszym przed
4 — Droga bez... 49
siębiorstwie. — W ostatnich słowach zabrzmiała lekka nutka
ironii.
— Zdecydowałem się na powrót do kraju.
— Powiadają, że wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.
— No właśnie. — Trychner udał, że przyjmuk-żart kadrowca za
dobrą monetę. — W domu najlepiej.
— Zapewne pragnąłby pan również wrócić do pracy w Zakładach
Elektronicznych.
— jeżeli to tylko możliwe..
No coż, zobaczymy, co się da zrobić Naczelnik jak gdyby
odrobinę spochmurniał. — Taki fachowiec niewątpliwie przydałby
się przedsiębiorstwu, sam pan jednak rozumie, ze pańska sprawa
— zawahał się, szukając odpowiedniego określenia — jest dość
nietypowa.
— Władze śledcze nie mają-do mnie żadnych zastrzeżeń. —
Adam ostro zaripostował. W każdej zresztą gazecie pełno
zapewnień, że nikt nie będzie się odgrywał za to, co było.
— Władze śledcze nie mają zastrzeżeń... — Trepanowicz
powtórzył słowa Trychnera. — Skoro tak pan twierdzi..
- W przeciwnym wypadku nie byłoby mnie tutaj. '
— A niech tam! —? Pod wpływem nagłego skojarzenia kadrowiec
nieoczekiwanie zmienił front -
2
Panie Adamie, pisz pan prośbę o ponowne przyjęcie. Jeszcze
dzisiaj spróbuję ugadać naczelnego i zatelefonuję do prokuratury.
•
— A co, u diabła, może mieć do mojego zatrudnienia prokurator?
— Takie czasy, panie Adamie, takie czasy! — naczelnik gestem
iście teatralnym rozłożył ręce. — Nic na to nie poradzę.
— Kiedy mogę spodziewać się odpowiedzi? — Trychner uznał, że
dalsza dyskusja nie miałaby najmniejszego sensu.
— Myślę, że w ciągu tygodnia, najdalej dziesięciu dni.
— Rozumiem.
— A zresztą, niech pan wpadnie pojutrze — zgodził się
Trepanowicz. — Oczywiście niczego nie obiecuję, ale kto wie...
Niespełna pół godziny później Adam opuścił biurowiec Zakładów
Elektronicznych. Do przystanku podjeżdżał właśnie autobus,
zdecydował jednak, że kawałek pójdzie piechotą, a ładna jak na
listopad pogoda sprzyjała spacerom. Minął skrzyżowanie i
przystanął na moment przed witryną księgarni. Nie zauważył
niczego interesującego, na wszelki wypadek postanowił jednak
zajrzeć do środka. Dosłownie w drzwiach zderzył się z wysokim,
nienaturalnie chudym brunetem o ascetycznej, bladoszarej twarzy.
51
h ti Irvchner w radosnym odruchu
ł ^niaka - Kto by pomyślał.. Daj.
stary/pysk*!
us .da - 1 całowali się z dubeltówki Pu- iii cie?
- lak widzisz. . Dd'vi
miesiąc i mu. Dzięki amnestii zaoszczę-cl; 1 m roi- ' i la. Dnbre i
to
- A ty .Met ileś? « Wszysc | patrzą na mnie jak na wariata. —|
Tr ner iźnii i znieciei pliwił. — Ciekawe hv doi
drugim powiedzieli, gdyby'
warn przyszło pożyć na Zachodzie bez grosza przy ów-;
| ? -tln ik i któiym udało się tam
Ul
?Mic , ja do nich nie należę.
- Tak rz> mai if] wiezieniu nie siedziałeś pi dsumi i ' 1
niak. — A to się liczy.
VII
Doprawdy nie wiem, jak wyrazić wdzię-i znosi panu
prokuratorowi. Trepanowicz giął się ukłonach przed
niewysokim, dobrze .zbudowa
2.
i s/alynem koło r/ierdziestki. — Mimo nawału obowiązków
osobiście pofatygował się pan do naszego przedsiębiorstwa. A
przecież w zupełności wystarczyłoby wyznaczenie naszej
rozmowy u pana, w piokuraturze.
- I tak miałem zamiar odwiedzie Zakłady Elektroniczne. Mikulski
z uśmiechem przerwał potok wymowy kadrowca.' — Na
odległość trudno ocenić, j.ik przebiega proces normalizacji w
poszczególnych zakładach pracy.
- Odpukać, ale chyba udało nam się wyciszyć najpoważniejsze
konflikty.
- To bardzo dobrze.
- Poza tym zmiana na stanowisku dyrektora naoelnego również
powinna wpłynąć na poprawę stos inków w przedsiębiorstwie.
Nasz poprzedni ••/( nie należał do najłatwiejszych we współżyciu,
a nowy już na pierwszy rzut oka da się lubić... O, ale
,-»ilku mowa...
Drzwi gabinetu Trepanowir za otworzyły się i niby Ui
pizypadkiem w progu stanął Walendowski z pli-iem jakichś
dokumentów pod pachą. Chciał coś powjedzieć do kadrowca, w
ostatniej jednak chwili iostrze.gł prokuratora i na jego twarzy
pojawił się wyraz niebotycznego zdumienia. Nawet najbardziej
spostrzegawczy obserwator nie podejrzewałby, że zachowanie
dyrektora jest ukartowane w każdym -zczególe.
— Jędrek?! — Walendowski niczym żuraw wyciągnął szyję, jak
gdyby nie dowierzał własnym] oczom. — O przepraszam, panie
Andrzeju — poprawił się natychmiast. — Przecież dawno już!
wyrósł pan z krótkich spodenek.
— Pan Franciszek! — Mikulski bynajmniej się nie obraził. — Co
za spotkanie!
r- Panowie się znacie? — Kadrowiec również nie wypadł z roli,
udając absolutne zaskoczerye.
— Pamiętam pana Andrzeja od takiego! — Dyrektor obrazowo
zniżył rękę ku ziemi. — Nie raź i nie dwa bawił się na moich
kolanach, potem gratulowałem mu samych piątek na'sikolnych
świade-, ctwach.
— Jak ten czas leci — roześmiał się Mikulski. — Skończyłem
prawo, odbyłem aplikację i od ładnych kilku lat pracuję w
prokuraturze.
— Kto by pomyślał, że dzięki temu spotkamy sie znowu.
— Cóż, świat jest mały.
— Tak czy inaczej będziemy mieli o czym pogadać. W końcu nie
widzieliśmy się kawał czasu.
— Od pogrzebu ojca.
— No właśnie. — Walendowski nagle spoważ-l niał. —
Przyjaźniliśmy się z Jankiem od wyzwolenia,] Razem byliśmy w
ZMP.
— Stare dzieje.
— Dla pana to już tylko historia, ale ja wtedyj
2
przeżyłem swoje najlepsze1 lata. . Więc ,ak, wpadnie pan- do
mnie do domu? — Zaproszenie wypadło całkiem naturalnie —
Żona by się ucieszyła. Ona też bardzo lubiła pańskiego ojca
Chętnie państwa odwiedzr
Może jutro wieczorkiem?
Prawdę powiedziawsz" wolałbym w =>obot< albo w niedzielę.
- Akurat wybieram się na zające... Ąle zaraz! — Dyrektor stuknął
się w czoło — Przecież Janek był zapalonym myśliwym, a to
podobno przechodzi z ojca na syna.
Nie przecz0 - przytaknął prokurator Swego czasu polowałem
nawet często. Niestety, przez ostatnie trzy lata zapomniałem, jak
wygląda dubeltówka.
- A więc nadarza się okazja, żeby sobie pizy-pomnieć —
podchwycił Walendowski Weźmie pan flintę i jedziemy.
— Dziękuję za zaproszenie, nie wiem jednak... — Mikulski jak
gdyby się zawahał. — Nie chciałbym sprawiać kłopotu...
— Też coś! — dyrektor nawet nie dopuszczał sprzeciwu. — Nie
ma mowy o żadnym kłopocie. Polowanie było zaplanowane i
wszystko mamy juz zapięte na ostatni guzik.
Nie spodziewałem się...
- Ja również, ale przecież niespodzianki są
5^
zawsze najprzyjemniejsze. A zresztą wszystkim nami należy się
czasem odrobina oddechu po codziennej! harówce.
— Niby prawda — ustąpił prokuiator.
— Rozumiem, że jesteśmy umówieni.
— Jeszcze raz dziękuję za zaproszenie.
Cicho skrzypnęły drzwi i do gabinetu zajrzałal Wanda Nowacka.
— Bardzo przepraszam — bąknęła niepewnie —I ale zgłosili się
panowie Szeleźniak i Trychner. Tenl ostatni twierdzi nawet, że jest
umówiony z panem! naczelnikiem. Czy mają czekać?
— A właśnie! — przypomniał sobie kadro-l wiec. — Przecież
sprawa naszych byłych pracowni-l ków: Trychnera i Szeleźniaka,
była głównym powo dem zaproszenia pana prokuratora — zwrócił
sięł do Mikulskiego. — Prawdę powiedziawszy, sami nie| wiemy,
jak postąpić.
VIII
— Dołóż no, Mańka, tych pierogów! Kie! lecki uśmiechnął się
przymilnie do niskiej, szerokiej! w biodrach blondyny po
czterdziestce. — Zjadłbyn-I i kopę, takie dobre. — Widzieliście
go! — fuknęła gniewnie. — Do^
56
żarcia pierwszy, ale za żadną uczciwą robotę się nie weźmie. Że
też Bóg pokarał mnie takim krewniakiem.
— Nie miel jęzorem po próżnicy — odburknął z urażoną
godnością — Przecież wiesz, że muszę uważać, żeby mnie nie
nakryli.
— Albina też mogą nakryć, a on i w polu pomoże, i drzewa
narąbie, a czasem i grosza trochę przyniesie.
— Przyjdzie pora, to zapłacę za wszystko z nawiązką.
— Obiecanki cacanki, a głupiemu radość.
— Mańka! — W oczach Tadeusza pojawiły się złe błyski.
— Daj spokój! — Zaliwski dźgnął łokciem Kie-Jeckiego. — W
gruncie rzeczy ona ma rację. Siedzimy w Brzózkach tyle czasu, a
na dokładkę sprowadziliśmy tu jeszcze i Jasia. Najwyższy czas
zmienić klimat.
— Nikt was nie wypędza. — Siedzący u szczytu stołu barczysty
chłop o czerwonej twarzy potoczył po zebranych ciężkim, jak
gdyby przeczącym słowom, spojrzeniem. — Ty, Tadeusz, jesteś
mój cioteczny, więc cię przechowam, a i twoich kumpli nie
wydam. Ale żeś leń i obibok, to Mańka prawdę ci powiedziała —
dorzucił już całkiem szczerze.
Przy stole zapanowała cisza. Nikt jakoś nie kwapił się
odpowiedzieć gospodarzowi. Kielecki uznał, że
2
nie 'warto zaogniać i"tak" juz lfia'pVętej sytuacji, a Zaliwski z
Jóźwiakiem woleli nie wtrącać się dej rodzinnych sporów.
Umilkła nawet Mańka, choć] mina jej świadczyła wymownie o
szczerym zadowoleniu ze stanowiska męża.
Niespełna pół godziny później Albin, Janek i] Tadeusz wymknęli
się chyłkiem z chałupy. Cospo-1 darstwo Crabickich leżało na
skraju wsi. Kilometr dalej czerniał skraj niewielkiego zagajnika.-
Ruszylfj właśnie w tamtym kierunku. Nie pokonali jeszcz<;j
nawet połowy dystansu, kiedy nagle, za laskiem huknął strzał.
— Co jest? Jóźwiak popatrzył niepewnie na1 Kieleckiego.
W odpowiedzi usłyszał diugi strzał, potem trzeci, a po chwili za
zagajnikiem rozpętała się istna! kanonada.
— Co żeś się spietrał? — Tadeusz parsknął nie pohamowanym
śmiechem. — Przecież to nie wojna ani nie klawisze.
— Nie kapuję?
— Polowanie, Jasiu — wyręczył kumpla Zaliwski. — Zwyczajne
polowanie. — Kilku warszawskich ważniaków przyjechało
ukatrupić trochę za-, jęcy-
- Dobry comber nie jest zły.
— Ąle po pioruna tracić forsę na flintę i naboje.! skoro to samo
można załatwić kawałkiem drutu
58
Kielecki przymrużył cynicznie oko. — Mój cioteczny nie ma
dwururki, a Mańka nieraz dawała zajączka na obiad.
— Tak czy owak, lepiej stąd spłynąć. — Jóźwiaka naszły nowe
wątpliwości. — Przy takiej strzelaninie łatwo można zarobić
śrutem.
— Śrut daleko nie poleci. — Tadeusz z ostentacyjnym
lekceważeniem splunął pod nogi. — Nie bądź, Jasiu, taki cykor.
Siądziemy sobie pod laskiem i popatrzymy na widowisko.
— Polowanie polowaniem, ale mieliśmy przecież pogadać o
skoku — przypomniał Albin.
— No właśnie! — Jóźwiak natychmiast przestał zaprzątać sobie
głowę pobliską strzelaniną. — Obiecywaliście partaninkę,
przyjechałem z wami do tych zafajdanych Brzózek, a wy, gęby na
kłódkę i ani mru mru. Chyba już najwyższy czas, żebym usłyszał,
co jest grane.
Kielecki skinął głową, jednak przez dłuższą chwilę nie
odpowiadał. Dopiero kiedy dotarli do skraju zagajnika i przysiedli
na powalonym pniu starej sosny, zdecydował się zaspokoić
ciekawość kumpla z więziennej celi.
— Jeden z krewniaków Mańki Crabickiej mieszka w Warszawie i
jest jakąś fiszą w Zakładach Elektronicznych. Albin wie, o kim
mówię, bo w zeszłym miesiącu facet zaglądał do naszej chałupy.
2
— Równy gość — przytaknął Zaliwski. We-cżferech, z Antkiem,
przewróciliśmy dwa literki.
— Co on może mieć' wspólnego z nas/ym •?kokiem? —
zniecierpliwił mc Janek. — Czyżby zaproponował wspólne
obrobienie kasy w dniu wypłaty?
— W fabryce produkują jakieś cholernie mądre urządzenia. Nie
potrafię ci powtóizyć to to takiego, krewniak Mańki twierdził
jednak, że przy okazji zużywa się tam cale kilogramy złota i
srebra.
— Teraz kapuję! — Jóźwiak aż stukną! się w czoło. — Na jednym
skoku można trafić majątek.
— Wystarczy, żeby każdy z nas wyniósł nieduża torbę i jesteśmy
urządzeni do końca życia.
— Zaraz, zaraz. — W głosie janka zabi/rri-ld nagle nutka
sceptycyzmu. — *-. skąd pewn ze magazyn nie będzie akurat pu-
ty?
— Krewniak Mańki nie ma pojęcia, że dałem nogę z pudła. Gość
jest trunkowy, łatwo pociągnąć go zj język. Pojedziemy do
Warszawy, odwiedzę go id/ i drugi, a przy kielichu sam wszystko
wypaple.,
— Skoro tak się r/oczy mają, to na Co jes/czt czekamy?
— Czekaliśmy, Jasiu, na ciebie Masz talent w palcach, a tam
trzeba będzie bez hałasu otworzyć kilka zamków.
— Zrobi się.
— Znaczy, że szafa gra?
— Jasne.
60
O to niech r« c>łowa nie l ,i ijI-. za kilka groszy poży< za
wszystko m li
- Innymi słowy w poniedzialeł
maiidtki — podsumował Kielccl i. Chwała Bi bo z Mańka już
trudno wytrz"i,ia<
— Wypijemy za pomyślno0 ?
— Czemu nie!
- Kto skoez po gorzdłki Trzeba się pospieszyć , bo w soboty GS
czynny tvlko do trz< i j.
— No. Albin dziś twoja 1 olej — Tadeusz szturchnął znacząco
kompana. W starcz' >uh dwie połówki?
Nie czekając na odpowiedź, sięgną! do kieszeni chciał podać
Zaliwskiemu niewielki zwitek banknotów, ten jednak*nawet. nie
zareagował. Z otwartymi listami wlepił półprzytomny wzrok u
.yloi przecinającej Ugajnik dróż! . ldchodzili właśnie* myśliwi.
Dwói h niosło po , ... cc, ale i nic
mogła się pochwal, . nikar ii kanonady.
— Co żeś tak gały w; ttzył? KiMecki ponownie Szturchnął
Albina. — Czvżbys apoinnidt. jak wygląda facet z dubeltówką?
Zaliwski zerwał sio na równe nogi ; n zym lunatyk ruszył w stronę
myśliwych ' posil iałej ' niepohamowanej wściekłości twarj vvj -
tąpił mu żyły
— Ducha zobaczył czy co? Janek i ni nic
2
potrafił zrozumieć zachowania kompana. — Odbiło mu.
— Ukatrupię bydlaka! — Ledwo zrozumiały charkot Albina
mógł przyprawić o gęsią skórkę. —I Bóg mi świadkiem, że
ukatrupię!
Zaliwski przyspieszył kroku. Kielecki i Jóźwiak nie i czekali
jednak na rozwój wypadków. W paru susach 1 dopadli Albina i
nim ten zorientował się, w czym rzecz, osadzili go na miejscu,
bezceremonialnie i wyłamując mu ręce na plecy.
— Opanuj się! — syknął Tadeusz. — Chcesz wrócić za kratki?
— Kiedy sobie przysiągłem...
— Dureń!
Zaliwski szarpnął się, ale tamci nie rozluźnili! chwytu. Spróbował
jeszcze raz i w tym samym momencie silny kopniak w podbrzusze
pozbawił go I oddechu. Bez oporu pozwolił pociągnąć się między
pierwsze krzaki zagajnika. Jeszcze kilka sekund i po-1 słusznie
usiadł na ziemi. Prawdę powiedziawszy nie ' czuł do kumpli żalu.
Bądź co bądź awantura z myśliwymi mogła mieć nieobliczalne
następstwa. Na szczęście żaden z nich niczego nie zauważył.
— Puśćcie — poprosił cicho. — Już mi przeszło.
— Pasy dla ciebie by się przydały — odburknął Kielecki. — Co ci
odbiło?
— Tam, między nimi był Mikulski.
— Kto taki? — zdziwił się Jóźwiak.
62
,Gflr>qki!<}3tor/;łtt^^ri-tfa^atwi^^ .wyręczył Albina Tadeusz. —
Podobno żyleta.
— Gdyby nie on, gówno by mi zrobili — dopowiedział Zaliwski.
— Nie mieli żadnych dowodów.
I co?
— Facet wpuścił mnie w maliny. Dałem się podejść niczym
szczawik z poprawczaka. Dostałem dychę za frajer, a' on mi
jeszcze powiedział, że należałoby się dwadzieścia pięć. Wtedy
jego było na wierzchu, ale poprzysiągłem sobie, że kiedyś
wyrównam rachunek.
IX
Krótko, chiapliwie zagrała myśliwska trąb-k Chwilę później od
strony wiejskiej, gęsto obsadzonej drzewami drogi dobiegły
krzyki poganiaczy i hałaśliwy klekot drewnianych kołatek.
Demski odruchowo odbezpieczył dubeltówkę i z nadzieją wytężył
wzrok. To było już siódme pędzenie, a miał dopiero jednego
zająca. Inna rzecz, że i pozostałym myśliwym nie dopisywało
idzisiaj szczęście. Nawet honorowy gość polowania, zajmujący
sąsiednie stanowisko Mikulski, jak do tej pory nie popisał się
jeszcze celnym strzałem.
Linia nagonki niespiesznie wkroczyła na zaorane.
2
blunatnpszare pqle. Nierrral jednocześnie, z bruzdy, wyskoczył
pierwszy1 zając. Pokicał kilkanaście metrów w kierunku
myśliwych i stanął słupka. Przez chwilę rozglądał się
niezdecydowanie na wszystkie strony, jak gdyby próbował
wypatrzyć, kto to taki wyrwał go z poobiedniej drzemki. Znowu
pokicał parę metrów i nagle zawrócił wprost na linię nagonki.
Teraz z każdym susem nabierał prędkości. Wydawało się już, że
przemknie obok jednego z naganiaczy, nic sobie nie robiąc z jego
kołatki, kiedy ten z przeraźliwym okrzykiem podrzucił w górę swą
czapkę. Szarak przystopował niczym rażony piorunem. Naganiacz
pochwycił czapkę w powietrzu i bez zastanowienia cisnął nią w
zająca. Tego było już zwierzakowi za wiele. Z przerażeniem
położył słuchy po sobie i wyrwał jak rakieta ukosem do linii
myśliwych.
Huknął strzał, potem drugi. Stojący na skrzydle Trepanowicz z
niedowierzaniem przetarł oczy, ale zając ani myślał się
przewracać. Niemal na miejscu zawrócił o dziewięćdziesiąt stopni
i ruszył wprost na Walendowskiego. Dyrektor bez namysłu
wygarnął z obu luf, jemu również nie było jednak pisane łatwe
trofeum. Szarak odbił w prawo i jeszcze niżej położył słuchy po
sobie. Był tak przerażony, że na strzały zajmującego kolejne
stanowisko Grzebie-niowskiego nawet nie zwrócił uwagi.
Między dyrektorem technicznym a księgowym stał Mikulski.
Zawczasu przyłożył dubeltówkę do ramienia i starannie
przymierzył. Zdecydowanie nacisnął spust, musiał jednak dać zbyt
duże wyprzedzenie, bo śruciny gwizdnęły przed nosem zająca.
Szarak przypadł w bruździe i śrufz kolejnego ładunku Jedwo
musnął go po grzbiecie. Prokurator błyskawicznie przeładował,
złożył się, ale kiedy już był niemal pewien strzału, zając
wyprysnął z bruzdy jak z katapulty. Tym razem Mikulski
przytrzymał nerwy na wodzy. Spokojnie dał wyprzedzenie i
dopiero nacisnął spust. Niestety, broń nawet nie drgnęła.
Niewypał? — pomyślał. W tym samym momencie przypomniał
sobie o bezpieczniku i ze złości zgrzytnął zębami. Nerwowo
szarpnął bezpiecznik, na ponowne mierzenie nie było już jednak
czasu. Grzmotnął na wiwat z obu luf za uciekającym zającem i
zrezygnowany złamał broń. Sekundę później usłyszał kolejny
strzał. Spojrzał na Dem-skiego, potem na pole i z zazdrości zmełł
w ustach przekleństwo. Oto „jego" zając leżał na grzbiecie,
konwulsyjnie kurcząc i prostując skoki.
— Co to, u diabła, za zwyczaj strzelać do cudzego kota?! —
warknął wściekle, choć zdawał sobie sprawę, że nie ma nawet
cienia racji. — Dostał po krzyżu i właśnie zamierzałem go dobić!
Księgowy chciał już coś warknąć, w ostatniej chwili przyszło mu
jednak do głowy, że trudno o lepszy pretekst, by zjednać sobie
piokuratora.
65
2
— Jasne, że kot jest pański! - skłamał bez zmrużenia oka. —
Bałem się, że pójdzie 'jeszcze ze sto metrów i będzie go pan
musiał szukać w tamtych łozach — obrazowo wskazał ręką
pobliskie krzaki.
— On już ledwo zipał. Nie doszedłby...
— Być może, ale myślałem, że lepiej nie ryzykować — brnął
dalej Demski, ciesząc się w duchu z zacietrzewienia Mikulskiego.
— W każdym razie przepraszam
— To ja pana przepraszam — zreflektował się wreszcie
prokurator. — I .dziękuję... A prawdę powiedziawszy, to nie
wiadomo, jak by się skończyło z tym zającem, gdyby nie pan.
— Tak czy inaczej pan trafił pierwszy.
— Ale zasada ostatniego śrutu...
— Drobiazg.
— Chyba jednak kot należy się panu.
— Niech pan zabiera szaraka, a mnie odda nabój. — Teodor
znalazł honorowe wyjście dla Mikulskiego. — A następnym
razem proszę o rewanż.
Z lewej strony, na skrzydle, huknęły dwa wystrzały. Mikulski i
Demski umilkli jak na komendę. Chwilę później dostrzegli
kolejnego zająca. Miotał się miedzy linią myśliwych a nagonką,
raz po raz zmieniając kierunek ucieczki. Strzały padały .coraz
gęściej, ale szarak jakoś szczęśliwie unikał śiutu. To przyspieszał,
to zwalniał,
66
zapadał w bruzJy, by zaraz zerwać :,ię ńo dalszego biegu.
Oszalały ze strachu najwyraźniej nie wiedział już, skąd grozi
największe niebezpieczeństwo. Był właśnie na wysokości
prokuratora, kiedy skręcił zdecydowanie i ruszył pędem wprost na
myśliwych. Mikulski wygarnął z obu luf, księgowy poszedł w
jego ślady, szarakowi nie ubył jednak nawet włosek z burej
turzycy. Przemknął niemal pod nogami prokuratora, ostatkiem sił
przesadził rów melioracyjny i zniknął w zaroślach.
Chrapliwy dźwięk trąbki obwieścił koniec pędzenia. Myśliwi bez
pośpiechu zaczęli schodzie ze swych stanowisk Poza Mikulskim
nikt tym gazem nie mógł pochwalić się upolowanym vzającem.
Prokurator -dumny jak paw dzierżył swego szaraka, zapomniał już
o niedawnej dyskusji z Demskim. Był z siebie bardzo
zadowolony, tak że nawet nie spostrzegł porozumiewawczego
mrugnięcia księgowego, gdy zająca oglądał Walendowski.
X
Naleśnik był całkiem zimny i twardy niczym podeszwa starego
kalosza. Trychner zmusił się do przełknięcia kilku kęsów, w końcu
jednak dał za wygraną. Z niesmakiem odsunął talerz, wstał
2
od sjolika i igporując napis,,wzywający d^zwrotu brudnych
naczyń w kuchennym- okienku, ruszył do wyjścia. W drzwiach
przypomniał sobie o pozostawionej na wieszaku kurtce. Odwrócił
się ostatni raz lustrując niechętnym spojrzeniem barowe wnętrze.
Byl niemal pewien, że jego noga więcej tu nie postanie.
Zły i głodny tuszył przez warszawskie ulice. Prawdę
powiedziawszy nie miał nic do roboty i nie wiedział, co z sobą
począć. Ostatecznie mógł, tak jak wczoraj, odwiedzić Mietka
Szeleźniaka, ale na samą myśl o zajmowanej przez pizyjacicla
zatęchłej sutc-4(enie i wyziewach znajdującej się za ścianą pralni
odchodziła go cała ochota. Poza tym miał już dosyć wspomnień: i
tych dobrych, kiedy wiedli z Mietkiem piym w Zakładach
Elektronicznych, wstrząsając nawet pozycją samego dyrektora
naczelnego, i tych późniejszych, gdy obaj znaleźli się pod wozem.
Mimo niedzieli na ulicach nie było zbyt rojno. Adam przeszedł na
drugą stronę Świętokrzyskiej i nogi same zaniosły go do Ogiodu
Saskiego. Usiadł na jednej z ławek. Sięgał właśnie do kieszeni po
gazetę, kiedy dobiegł go hałaśliwy rechot dwojga młodych
siedzących po drugiej stronie alejki. Obejrzał się i sam również
nie mógł powstrzymać uśmiechu. Oto na przełaj przez trawnik
rwał ostrym truchtem pokraczny basset hound/ ciągnąc ze sobą
68
uczepioną końca 'Smycizy właścicielkę. Kobtóta pokrzykiwała Ha
pUp^li)'to proszą.', to znowu'"grożąc, ale ten ani myślał się
zatrzymać. Od skraju alejki dzieliło ich już nie więcej niż trzy albo
cztery metry, gdy pies nieoczekiwanie skręcił wprost na jakieś
krzaki. Właścicielka ostatkiem sił szarpnęła smycz. Basset
przysiadł na moment, zwycięstwo jego pani okazało się jednak
pozorne. Psisko wyprężyło swe krótkie łapy i ponownie skoczyło
do przodu, a kobieta zamachała rozpaczliwie wolną ręką nie
mogąc utrzymać równowagi i wśród trzasku łamanych gałęzi
upadła na trawnik.
— Filipek!! — Przejmujący krzyk właścicielki basseta poderwał
Trychnera na równe nogi. — Boże, jeszcze poleci na ulicę i pod
coś wpadnie!
Pies przebiegał właśnie koło ławki Adama. Ten nie wahał się ani
sekundy. Chwycił za koniec wleczonej po ziemi smyczy i z całej
siły pociągnął ku sobie. Filipek zacharkotał podduszony przez
obrożę i stanął na miejscu. Trychner szarpnął ponownie, bardziej
już dla zademonstiowania czworonogowi swej przewagi niż z
widocznej potrzeby. Basset potulnie podkulił ogon, najwyraźniej
nie kwapiąc się do stawiania jakiegokolwiek oporu.
— Nie wiem, jak panu dziękować, panie Adamie! — właścicielka
psa ciężko dysząc pokuśtykała do ławki. — Aż strach pomyśleć,
jak by się to wszystko skończyło, gdyby nie pan.
2
Popatrzył na kobietę uważnie i nagle rrpzurhiał. Panią niesfornego
Filipka okazała się sekretarka Trepanowi<~za.
— Co za spotkanie! — ukłonił się szarmancko.
— Dosłownie spadł mi pan z nieba.
- Miło mi, że mogłem pani pomóc... A swoją drogą Filipkowi
należą się tęgie baty.
- No cóż! — żałośnie pociągnęła nosem. — Psi-jsko nie czuje
męskiej ręki. Prawdę powiedziawszy nie pierwszy raz wystrugał
mi taki numer Chyba będę musiała kupić kolczatkę.
— Pani tu gdzieś mieszka w pobliżu?
— Za Żelazną Bramą.
— Znaczy, że jesteśmy sąsiadami.
— Nie może być? — radośnie klasnęła w dłonie. — W takim razie
nie wymiga się pan, żeby od czasu do czasu towarzyszyć mi
podczas spacerów z Filipkiem. On z miejsca poczuł do pana
respekt, a ja już nie mam zdrowia ciągle się z nim szarpać.
Słowa Nowackiej zabrzmiały może odrobinę zbyt obcesowo, ale
Tiychner uznał, że warto skorzystać z okazji. Wanda była nieco
starsza od niego, nie wyglądała jednak na więcej niż jakieś
czterdzieści lat, a przy zgrabnej figurze ' niebrzydkiej twarzy
mogła się podobać.
— Cała pizyjemność po mojej stronie — zadeklarował gorliwie.
— Proponuję zacząć od dzisiaj. Chętnie zaraz nauczę
posłuszeństwa pani pupila.
70
— Jest pań cudowny!
— Pani mnie rozpieszcza.
— Zasłużył pan sobie na to.
— Idziemy?
— Idziemy... Ale jak ja wyglądam! — Z nagłą rozpaczą
spostrzegła burą plamę na rękawie płaszcza i wystrzępioną
nogawkę w sztruksowych spodniach. — Ach, ten Filipek! Przecież
ja nie mogę tak się z panem pokazać.
— Weźmie mnie pani pod rękę i plamy nie będzie widać —
zbagatelizował sprawę. — A zresztą i tak pani ślicznie wygląda —
dorzucił.
— Oj, wy mężczyźni! — Filuternie pogroziła mu palcem. — Dla
was wszyscy mogliby chodzić w dziurawych spodniach.
— Podobno nie suknia zdobi człowieka. Argumenty Adama nie
przekonały co prawda do
końca Nowackiej, ale bez dalszego oporu wsunęła mu rękę pod
ramię. Dwadzieścia minut później byli już przed wejściem do
bloku. Trychner mieszkał w sąsiednim, nie spieszył się jednak z
pożegnaniem. Wjechali windą na siódme piętro. Wanda
zatrzymała się przed drzwiami przy samym końcu korytarza i
przez dłuższą chwilę szukała w torebce kluczy. W końcu sucho
szczęknęły zamki. '
— Może napije się pan herbaty? — zaproponowała. — Albo
czegoś mocniejszego?
— Jeśli nie sprawiłoby to pani kłopotu...
2
Mieszkanie było niewielkie i składało sią zaledwie z pokoju z
kuchnię1, dle meble, kosztowny dywan i , dwa cenne, choć nie
bardzo pasujące do wnętrza obrazy świadczyły wymownie o
zamożności właścicielki. Filipek ulokował się zaraz w wygodnym,
obitym skórą fotelu, a Nowacka wysunąła z kąta ruchomy barek.
Adam omal nie cmoknął z podziwu. Tylu naraz drogich trunków i
whisky dawno już nie miał okazji zobaczyć, oczywiście nie licząc
witryn zachodnich sklepów.
— Mój pierwszy mąż ma cztery szklarnie pod Sochaczewem —
wyjaśniła z rozbrajającą szczerością. — Zdążyłam już rozwieść
się z jego następcą, a poczciwy Michałek miesiąc w miesiąc
przysyła mi całkiem przyzwoitą sumkę. Na dobrą sprawę wcale
nie musiałabym pracować.
— To miło z jego strony.
— Czego się napijemy? — uznała temat za wyczerpany. —
Może być Napoleon?
— Trudno o lepszy wybór. — Wziął od Wandy butelkę i wyręczy\
ją w napełnianiu kieliszków. — Pani zdrowie!
— W żadnym wypadku! — Nie bez odrobiny kokieterii
zaprotestowała Nowacka. — To pan jest bohaterem dnia, a ściślej
rzecz biorąc nawet całego tygodnia.
— Nie rozumiem? Przecież każdy na moim miejscu pomógłby
pani złapać Filipka.
72
:,l''.'i„\ (.ir i •??>?[?>: H-iii' ifyl 'jinuAw/itt
— Nie w tym rzecz. — Uśmiechnęła się znacząco. — Swoim
powrotem wywołał pan istne trzęsienie ziemi w naszej firmie.
— W końcu jednak mnie przyjęli i od poniedziałku zaczynam
pracę.
— Ale przedtem aż wrzało w dyrektorskich gabinetach. Nowy
naczelny nawet radził się zaprzyjaźnionego prokuratora.
— Bał się, że mu zalezę za skórę jak Trydec-kiemu?
— To też, ale nie tylko... Nie wiadomo, jak by się to wszystko
skończyło, gdyby nie stanowisko Mikulskiego...
— Mikulski, Mikulski... — Trychner aż zmarszczył brwi, usiłując
skojarzyć nazwisko. — Czy ja nie miałem już kiedyś z nim do
czynienia.
— Prowadził sprawę Szeleźniaka.
— Ach prawda! — Adam z rozmachem stuknął się w czoło. —
Mietek coś mi wspominał.
— Było, minęło. — Wanda pociągnęła spory łyk ze swego
kieliszka.
— Za nasze spotkanie!
Przysiedli na kanapie przy stylowym stoliczku i przez dłuższą
chwilę w milczeniu sączyli koniak. Trychnerowi nagle zabrakło
tematów do rozmowy, a i Nowacka zamyśliła się nad czymś
głęboko. Adam poczuł się jakoś niezręcznie. Wyglądało już, że
lada moment nie pozostanie mu nic innego, jak
2
pożegnać .panią domu i wrócić do siebie, kiedy Wanda ożywiła
się, sięgnęła do stojącego przy kanapie magnetofonu i wcisnęła
pierwszą z brzegu kasetę. Z głośnika popłynęła chwytliwa
melodia modnego przeboju. Nowacka zanuciła do taktu i
podniosła się, kokieteryjnie kołysząc biodrami. Po wypitym
alkoholu na jej policzkach wykwitły krwiste rumieńce.
— Zatańczymy? — rzuciła lekko.
Propozycja była dość nieoczekiwana, ale Trychner nawet się nie
zawahał. Poderwał się z kanapy i mocno objął partnerkę. Chciał ją
prowadzić w takt melodii, oczekiwała go jednak kolejna
niespodzianka. Wanda przylgnęła do Adama całym ciałem i
pocałowała w usta. Żarliwie odwzajemnił pocałunek, a moment
później wsunął ręce pod obcisły sweterek
— Poczekaj! — odepchnęła go lekko. — Wolę sama się rozebrać.
XI
v
— Wstawaj, Adaś, już czas! Trychner niechętnie otworzył oczy. W
pierwszym momencie nie mógł zrozumieć, gdzie się znajduje i
dopiero widok Wandy w lekkim, półprzezroczystym
2
szlafroczku przypomniał mu wydarzenia ubiegłego popołudnia i
wieczoru.
— No wstawaj, śpiochu — bezceremonialnie ściągnęła z niego
kołdrę. — Trzeba było wczoraj nie szaleć, skoro po takich
sekscesach następnego dnia jesteś dętka.
— Zaraz ci pokażę, kto tu jest dętka! — W nagłym odruchu
pochwycił Nowacką i odgarniając szlafroczek przytulił ją do
siebie.
— Zwariowałeś?! — fuknęła jak kotka, ale jakoś nie próbowała
się bronić. — Dzisiaj poniedziałek, trzeba iść do pracy.
— Zdążymy.
— Lepiej jednak odłożyć miłość do wieczora — zaproponowała z
żalem. — Teraz naprawdę musimy się pośpieszyć. Już siódma.
— Szkoda! — westchnął, puszczając Wandę i podnosząc się z
kanapy. — Jak mus, to mus. Nie wiem tylko, jak dam radę
wytrzymać do wieczora bez ciebie.
— Wytrzymasz, wytrzymasz! A teraz ubieraj się i leć do siebie.
Dzisiaj twój pierwszy dzień w pracy. Musisz się ogolić i założyć
czystą koszulę, a ja nie mam w domu żadnych męskich
akcesoriów — powiedziała żartobliwie.
Miał zamiar coś odpowiedzieć, ale dobiegający z łazienki szum
wody obwieścił mu, że Nowacka właśnie postanowiła się
wykąpać. Chcąc nie chcąc
75
sięgndł po spodnie'f'koszulęi Pięć'minut późhiej jechał już windą.
Był wściekle głodny, zdecydował jednak, że dopiero w
zakładowym bufecie kupi ze dwie bułeczki i parę deko żółtego
sera, a póki co nie będzie sobie zawracał głowy śniadaniem.
Drogę dzielącą blok Nowackiej od swojego przebył niemal
bingiem. Wjechał windą na ostatnie piętro i sięgnął do kieszeni po
klucze. Otwierał właśnie zamki, kiedy tknęło go niedobre
przeczucie. Drzwi były zamknięte tylko na zatrzask, podczas gdy
gotów był pizysiąc, że wychodząc zabezpieczył je również
zasuwą. Zdenerwowany wpadł do mieszkania i zlustrował je
pobieżnie. Na szczęście nie zauważył żadnych śladów włamania.
Odetchnął z wyraźną ulgą i zdjąwszy kurtkę wszedł do łazienki.
Spojrzał w lustro i nagle zbladł. Ktoś pod jego nieobecność
zatknął tam widokówkę przedstawiającą pomnik Szopena. Wyjął
ją i spostrzegł wypisaną na odwrocie dzisiejszą datę, a niżej
godzinę dziewiętnastą.
XII
Miarowy dotąd stukot kół zakłóciły liczne rozjazdy, a co
niecierpliwsi pasażerowie wylegli na korytarz. Jeszcze chwila i
pociąg wtoczył się na sta
76
cję Warszawa W^cHodnia. Zaliwski szturchnął łokciem
Kieleckiego i mrugnął do Jóźwiaka. Oto po parogodzinnej
podróży byli wreszcie na miejscu.
— Idziemy razem czy osobno? — Tadeusz popatrzył pytająco na
Albina. — Mogą legitymować...
— Człowieku, teraz już nie stan wojenny. — Zaliwski
lekceważąco wzruszył ramionami. — Już nikogo za bezdurno nie
legitymują. Zresztą każdy z naszych dowodów kosztował po
dwadzieścia patoli, a Jasio legalnie zażywa świeżego powietrza.
Kto by się do nas przyczepił.
Bez pośpiechu wysiedli z wagonu i ruszyli w ślad za innymi
przyjezdnymi. Przy wyjściu z dworca stało dwóch milicjantów, ale
wbrew obawom Kieleckiego żaden z nich nawet się nie kwapił, by
kogokolwiek legitymować. Na ulicy nie było już widać
mundurowych, a na przystanku tiamwajo-wym kłębi! się tłum, jak
zwykle po przyjeździe pociągu. W pierwszym odruchu mieli
zamiar zaczekać wraz z innymi, ostatecznie jednak zdecydowali,
że na Ząbkowską pójdą piechotą.
Niewiele ponad kwadrans później dotarli pod bramę starej,
obdiapanej kamienicy. Wkroczyli na ciemne, pełne dziur w
kamiennym bruku podwórko. Tu Kielecki z jóźwiakiem zostali
przed wejściem do jednej z klatek schodowych, a Zaliwski pewnie
pomaszerował schodami w dół. Mimo środka dnia w suterenie
panował półmrok. Albin
2
sięgnął po zapałki, by zorientować się w sytuacji. Na końcu
niedługiego korytarzyka dostrzegł niskie drzwi. Podszedł do nich i
energicznie zapukał.
— Co za cholera?! — wychrypiał nieprzyjemny, skrzekliwy głos.
— Ja do Bobika — wyjaśnił Zaliwski. — Swój.
— Wlazł!
W obszernym, choć niskim i okropnie zagraconym,
pomieszczeniu było znacznie widniej, za to stęchły odór
papierosowego dymu pomieszany z alkoholowymi wyziewam^
mógł każdego przyprawić o zawrót głowy. Maleńkiego,
umieszczonego pod sufitem, okienka najprawdopodobniej od
dawna nikt .tutaj nie otwierał. Właśnie pod nim, na rozbe-
beszonym łóżku leżał w ubraniu drobny, pomarszczony na twarzy
człowieczek w bliżej nie określonym wieku. Na widok Albina
poderwał się na równe nogi.
;— Psia twoja mać! — Z niedowierzaniem wytrzeszczył oczy. —
Delirka mnie trafiła czy co?!
— Przyszedłem. — Zaliwski beznamiętnie wzruszył ramionami.
— Trzy lata temu nawijałeś pod celą, ze przyjmiesz mnie jak
brata.
— Od tego czasu trochę się zmieniło. — W głosie Bobika
zabrzmiała nutka niezdecydowania.
— Mianowicie?
— Za przekimanie twojej osoby można trafić piątkę.
2
WLem, „wiem nie bejz dumy przytaknął Albin. — Widziałem
własną gębę w telewizorze.
— No więc?
— Jestem tu z dwoma kolesiami i potrzebny nam kwadrat na jakiś
tydzień.
— Trzy razy po pięć daje piętnaście.
— Jeden z kumpli jest czysty. Właśnie skończył odsiadkę.
— Piętnaście czy dycha, to już niewielka różnica.
— Oj, Bobik, Bobik! — Zaliwski znacząco przyło-' żył pięścią po
otwartej dłoni. — Gdybym cię, stary, nie znał, byłbyś już gotów
na urazówkę.
— Ja nic nie mówiłem — spiesznie wycofał się gospodarz. —
Możesz u mnie zostać, ile dusza zapragnie, a twoich kumpli
przecież też nie wypędzę. Nie rozumiem tylko, czemu przyszliście
właśnie tutaj, a nie do tego faceta, którego legalnie puścili z
pudła?
— Kiedy pryskaliśmy było nas trzech. Jeden, niestety, miał pecha
i musiał na dwa iata wrócić za kratki, lak się znam na rzeczy, teraz
dzień i noc gliny warują pod jego chałupą, żeby przyskrzynić
mnie i Tadka Kieleckiego.
— Przyswajam.
— A poza tym będę potrzebował od ciebie kilku pewnych
adresów.
— Do upłynnienia, towaru? — W maleńkich ocz-
79
kach Bobika pojawiło się niekłamane zainteresowanie.
— Jasne.
— Twarde, miękkie czy chłam?
— Złom.
— Z próbą?
— To się dopiero okaże.
— Załatwione. — Gospodarz skinął głową na znak, że sprawa nie
przedstawia dla niego problemu. — W razie czego umówię cię z
jednym pewniakiem.
— Wiedziałem, że się dogadamy.
— Mowa.
— No to idę po kumpli.
— Tylko przynieście połówkę na dzień dobry. Okropnie mnie
suszy po wczorajszym.
XIII
— Idziemy? — Trychner wsunął głowę do sekretariatu
Trepanowicza, spoglądając na Nowacką. — Już po czwartej.
— Szef jeszcze nie wrócił od naczelnego — bezradnym gestem
rozłożyła ręce. — Muszę zaczekać.
— Przecież ci za to nie płacą.
— Nie denerwuj się, kochanie. — Uśmiech
80
Wandy rozbroiłby każdego mężczyznę. — Najlepiej jedź teraz do
domu, a do mnie wpadnij koło ósmej. Zjemy razem kolację i
będzie miło.
Adam przez dłuższą chwilę stał niezdecydowany. Nie chciał
ustąpić, z drugiej strony przyszło mu właśnie do głowy, że przed
wizytą u Nowackiej powinien coś przedsięwziąć w związku ze
znalezioną w łazience widokówką. Nie wybierał się bynajmniej na
wyznaczone spotkanie, ale całej sprawy nie wypadało zostawić
własnemu losowi.
— No, nie róbże takiej nieszczęśliwej minyl — Wanda wstała zza
biurka i podbiegając do Trych-nera cmoknęła go lekko w policzek.
— Przecież niedługo się zobaczymy. A póki co, uciekaj, bo
jeszcze cię tu ktoś zobaczy i będą plotki.
Bez sprzeciwu bąknął coś na pożegnanie i wyszedł z sekretariatu.
Zdecydował, że zaraz pojedzie na Żoliborz. Na przystanku przed
biurowcem kłębił się tłum. Po kilku minutach oczekiwania
nadjechał tramwaj i ludzie ruszyli do szturmu. Nawet się nie
spostrzegł, kiedy został wtłoczony do drugiego wagonu.
Pechowcy, którzy zostali na zewnątrz, napierali dalej, ale opór
okupujących wejście tężał z każdą chwilą. W końcu zabrzęczał
dzwonek, a moment później motorniczy uruchomił mechanizm
drzwi. Tramwaj szarpnął i z miejsca w środku zrobiło się luźniej.
Ten i "ów próbował protestować, większość z pasażerów
przyjęła jednak z
2 — Droga bez...
81
zadowoleniem, że wreszcie jadą. Jak łatwo było przewidzieć, na
następnym przystanku zabawa zaczęła się od początku...
Podróż do placu Inwalidów zajęła Trychnerowi przeszło trzy
kwadranse. Wysiadając odetchnął z wyraźną ulgą. Skręcał właśnie
w stronę znajomego bloku, kiedy na jednej z ławek w cieniu
gęstego żywopłotu dostrzegł Szeleźniaka. Mietek rozmawiał z
jakimś wysokim blondynem o rzadkiej, rudawej brodzie. Na
widok Adama obaj poderwali się z miejsca. Blondyn rzucił coś
jeszcze Szeleźniakowi i nie czekając na odpowiedź pomaszerował
spiesznie w kierunku pobliskiej Cytadeli.
— To był Pilecki? — Adam siląc się na obojętność usiadł na
ławce.
— Pilecki — przytaknął Mietek, choć jego rozbiegane oczy
świadczyły wymownie, że nie jest rad z niespodziewanego
nadejścia Trychnera.
— Co u niego słychać?
— Nie może znaleźć pracy.
— Taki zdolny facet.
— Cóż poradzisz, mnie też nie chcą znać w Zakładach
Elektronicznych.
— Gdybyś się lepiej pokręcił, może by cię jednak przyjęli. W
końcu ja byłem w podobnej sytuacji.
— Nie siedziałeś — powiedział Szeleźniak — Poza tym nie każdy
ma twój charakter. Ludziom o twardym karku jest trudniej.
82
— Trzeba przecież jakoś żyć.
— Dlaczego jakoś, a nie na przykład inaczej?
— Więc co, mamy bawić się w podziemie?
— Tobie nikt nie każe.
— A tobie?
— Coś taki ciekaw?! — W oczach Mietka pojawiła się nieufność.
— Może również chciałbym nawiązać kontakt.
— Daj mi spokój. Ja już swoje odsiedziałem.
— Z Pileckim jednak się spotykasz.
— I co z tego? On również dał sobie spokój z polityką.
— Trudno uwierzyć.
— Posłuchaj, Adam! — Głos Mietka zabrzmiał twardo i
nieprzyjaźnie. — Ty mnie nie podpuszczaj. Jeśli masz jakąś
sprawę, to zagraj w otwarte karty. Inaczej nie mamy o czym
gadać.
— W porządku. — Trychner sięgnął do kieszeni po znalezioną w
łazience pocztówkę z pomnikiem Szopena. Przez moment wahał
się jeszcze, w końcu jednak podał ją Szeleźniakowi. — Obejrzyj
sobie — rzucił zachęcająco — i powiedz, z czym ci się to kojarzy.
Mietek ostrożnie wziął widokówkę, zupełnie jakby była ze szkła.
Przez kilka sekund obracał ją w dłoniach, zerkając to na kolorowe
zdjęcie, to na umieszczoną na odwrocie dzisiejszą datę.
— Myślisz, że to od któregoś z naszych? — zapytał cicho.
2
— Jasne.
— Więc niby w czym problem? Chcesz to idź, nie chcesz, to nie
zawracaj sobie głowy, w końcu każdy ma prawo powiedzieć nie.
— Widzisz, tej pocztówki nikt nie wrzucił do mojej skrzynki na
listy. Znalazłem ją u siebie w domu.
— Nie rozumiem?
— Po prostu ktoś się włamał, żeby ją podrzucić, a to już nie
wygląda na zwyczajne zaproszenie.
— Niektórym młodym różne rzeczy przychodzą teraz do głowy.
— Szeleźniak uspokajająco poklepał Adama po ramieniu. —
Naczytali się książek o Konspiracji i pajacują. Ja bym się nie
przejmował.
— Może masz rację.
— Wpadniesz do mnie? — zaproszenie Mietka wypadło jednak
jakoś nieszczerze i wyglądało raczej na pretekst do przerwania
rozmowy na niewygodny temat.
— Innym razem. — Trychner wyciągnął rękę na pożegnanie. —
Teraz mam jeszcze parę spraw do załatwienia.
Mimo wszystko pozostał jednak między nimi cień nieufności.
Szeleźniak nawet nie próbował zatrzymać Adama, a ten spiesznie,
jak gdyby przed kimś uciekał, ruszył na drugą stronę placu. Minął
PKO, potem pralnię i aleją Wojska Polskiego pomaszerował w
kierunku Stołecznej. Pięć minut później
84
wkroczył na jedną z klatek schodowych szarego, kilkupiętrowego
bloku. Na pierwszym piętrze odnalazł drzwi opatrzone ozdobną,
mosiężną tabliczką. Wynikało z niej, że mieszka tutaj niejaki
Wiktor Jasionowski.
Trychner nacisnął dzwonek. Metalicznie szczęknęła zasuwa i w
otwartych drzwiach pojawiła się nienaturalnie szczupła
osiemnastolatka o długich, jasnych włosach i zapadłych
policzkach na bladej, wymizerowanej twarzy.
— Ojciec w domu? — zapytał.
— Wyszedł. — Obrzuciła Adama niechętnym, niemal wrogim
spojrzeniem.
— Nie wiesz, kiedy wróci?
— Wiem, ale panu nic do tego! — odparła gniewnie. — Pan
wyjechał na Zachód, a ojciec musiał zostać. Miał przez pana
kłopoty.
— Ogromnie mi przykro. '
— A ja pana nie chcę znać! Niech pan idzie i nie pokazuje się tu
więcej.
Próbował jesz&ze coś odpowiedzieć, wyjaśnić, dziewczyna nie
dała mu jednak dojść do słowa. Trzasnęła drzwiami i Adam został
sam na klatce schodowej. Nie pozostawało mu nic innego, jak
wracać do siebie.
2
XIV
Kielecki z pewną miną pchnął furtkę i wszedł do ogródka przed
okazałą willą na jednej z bocznych uliczek Saskiej Kępy. Kilka
szerokich schodów prowadziło do ciężkich, dębowych drzwi
ozdobionych mosiężną kołatką.
— Pan do kogo? — Stojąca w progu Danuta była wyraźnie
zaskoczona nieoczekiwaną wizytą.
— Do stryjka, to jest do pana Grzebieniow-skiego — wyjaśnił
skwapliwie. — Przyjechałem właśnie z Brzózek i pomyślałem
sobie, że wypadałoby odwiedzić krewnego.
— Mąż nie wrócił jeszcze z' pracy, ale proszę, niech pan wejdzie
— zachęcającym gestem otworzyła szerzej drzwi.
Tadeusz skwapliwie skorzystał z zaproszenia i zaraz za progiem
szarmancko pocałował Danutę wj rękę.
— Grabicki jestem — skłamał bez zająknienia. — Tadeusz
Grabicki. •
— Grzebieniowska.
— Bardzo mi przyjemnie.
— Proszę dalej, do saloniku. Może napije się pani herbaty?
— Jeśli pani taka miła...
— Mąż wiele mi opowiadał o swojej rodzinnejj wsi, ale jakoś
nigdy nie zawiózł do tych Brzózek.
— No właśnie. — Kielecki udał zmartwienie. — A przecież tyle
razy prosiliśmy, żeby z panią przyjechał. Kilka razy do roku
poluje w naszych lasach, a pięknej małżonce każe w tym czasie
siedzieć w domu.
— Kiedyś wybiorę się do was bez niego.
. — Serdecznie zapraszam w imieniu wszystkich Grabickich.
Znaleźli się w obszernym, wytwornie urządzonym salonie. Na
widok drogich mebli i obrazów w złoconych ramach Tadeuszowi
przemknęła myśl, że w przyszłości warto byłoby zainteresować
się zawartością willi przyszywanego stryjka. Póki co usiadł
skromnie na jednym z krzeseł rodem z Desy i opierając się
pokusie spenetrowania wnętrza przysadzistego kredensu,
postanowił grzecznie zaczekać, aż pani domu przyniesie obiecaną
herbatę.
Kilka minut później Grzebieniowska postawiła na stole dwie
filiżanki i szklany talerzyk z kruchymi ciasteczkami. Słodzili
właśnie herbatę, kiedy z przedpokoju dobiegło dyskretne
bzyczenie oznajmiające, że ktoś otworzył furtkę do ogrodu.
— Władek wraca! — ucieszyła się Danuta. — Chwała Bogu, bo
byłam już niespokojna o niego.
Grzebieniowski wprost tryskał humorem, jedynie odrobinę mętne
spojrzenie świadczyło wymownie, że przed powrotem do domu
wypił parę kieliszków, ale trzymał się prosto i mówił całkiem do
rze
2
86
czy. Spostrzegłszy nieoczekiwanego gościa az kl< nał w dłonie ze
szczerym zadowoleniem.
— Serwus, Tadzlul — Ucałowali się. Miło, wpadłeś.
— Nie chciała góra do Mahometa, pizyszeJ Mahomet do góry —
zażartował kielecki - Stn . szek nie zajrzał do nas po ostatnim
polowaniu
ja przyjechałem do Warszawy.
— Serio?
— No, niezupełnie. Po prostu miałem to
do załatwienia w stolicy, a przy okazji pozwolił sobie zajrzeć do
stryja.
— Bardzo łłusznłe, bardzo słusznie.. Zatrzym . się oczywiście u
nas?
— Nie chciałbym sprawiać kłopotu. Zn sztą czy zostawiłem już u
znajomego.
— Na długo przyjechałeś?
— Jeszcze nte wiem. Może na tydzień, a mr. na kilka miesięcy.
— Czyżbyś zamierzał poszukać tu sobie pracy<
— Niewykluczone.
— Wieś ci zbrzydła?
— Trudno zaprzeczyć. Przecież jako mdły cl. > pak przeniosłem
się j rodzicami do miasta I dopiero niedawno zawitałem znowu
do Brzózek.
— Znam ten ból. — Crzebieniowski ze zrozumieniem pokiwał
głową. — Kiedy sam wyrwałerr się ze wsi, z górą dwadzieścia lat
moja noga tam nij
2
postała... No, ale my tu gadu, gadu, S gościa wypadłoby przyjąć
czymś więcej niż ciasteczkami i her-\? Hą — zganił Danutę.
Zaraz przygotuję kolację.
- Ależ po co ten kłopot? — Protest Tadeusza wypad! jednak
nieprzekonująco.
Napijesz się whisky czy koniaku?
- Prawdę powiedziawszy wolałbym czystą.
- Znajdzie się i czysta — zadecydował Władysław. — A Danka
przyrządzi nam coś na gorąco.
Pierwszego kielicha wypili nie czekając na zakąsi Ledwo
odetchnęli, podochocony coraz bardziej Grzebieniowski sięgnął
po napoczętą dopiero butelki' żytniej, a Kielecki, rzecz jasna, nie
dał się prosić. Z kolei napełnił kieliszki i wypili po raz trzebi
Ostre tempo — nie bez satysfakcji zauważył V'vładysław
- Bo i nie baby zabrały się do wódki.
— Święte słowa! — Grzebieniowski radośnie zarechotał. —
No, dalej, Tadziu! Musimy zniszczyć te połówkę, zanim Danka
nakryje do kolacji. Wszystko wskazywało, że buńczuczna
zapowiedź ostanie urzeczywistniona. Z rzadka zagryzając
kruchymi ciasteczkami raz po raz napełniali kieliszki i >dochoceni
alkoholem wzajemnie zachęcali się dalszego picia.
89
— Mówiłeś, że chcesz urwać się ze wsi. — Władysław wrócił do
poprzedniego tematu.*
— Z dwojga złego wolę już miasto.
— I szukasz roboty?
— Niezbyt ciężkiej, a dobrze płatnej.
— No tak, o dobrą posadę nie jest łatwo — zamyślił się
Grzebieniowski. —- Ale właściwie dlaczego nie miałbyś przyjść
do pracy do Zakładów Elektronicznych? — Nieoczekiwany
pomysł tak mu. się spodobał, że aż uchwycił Kieleckiego za
guziki od kurtki. — Załatwię ci klawą fuchę. Będziesz leżał do
góry brzuchem, a zarobisz minimum osiemnaście patoli.
— Powiada stryjek, że osiemnaście? — to go zaciekawiło.
— Jak Boga kocham.
— Ja mam tylko podstawówkę.
— W czym problem? — Gospodarz pstentacyjniel wzruszył
ramionami. — Magazynierowi nie trzeba więcej.
— W magazynie trzeba dźwigać paki.
— Są wózki i podnośniki, a poza tym teraz pro-| dukcja idzie na
pół gwizdka.
— No, ale jak coś ukradną, to magazynier musi bulić.
— O to już niech cię łepetyna nie boli — roześmiał się
Władysław. — Mądrzejsi od ciebie myślą, żeby wszystko było,
jak trzeba. Choćby nawet i
2
czegoś zabrakło, przed kontrolą księgowy zbilansuje manko na
zero.
— Sam nie wiem — Kielecki jakby się zawahał. — Musiałbym
zobaczyć ten magazyn.
— Możesz obejrzeć nawet całą firmę. Wpadnij jutro do mnie, a ja
kogoś wyślę, żeby cię oprowadził.
— To by mi pasowało.
— Znaczy, że jesteśmy umówieni.
— Zdrowie stryjaszka! — Tadeusz z trudem powstrzymywał się,
by nie zatrzeć rąk z niekłamanego zadowolenia. Rozwój
wypadków przeszedł jego najśmielsze oczekiwania. Miał
zapewniony wstęp na teren Zakładów Elektronicznych, a taki
rekonesans mógł przecież zadecydować o powodzeniu
planowanego włamania.
XV
Zaliwski już po raz kolejny zerknął niespokojnie na zegarek.
Dawno minęła już północ, a Jóź-wiaka w dalszym ciągu nie było.
Albin podsunął się ostrożnie do wylotu bramy, w której od
przeszło godziny tkwili z Kieleckim. Jakieś dwieście metrów
dalej, po drugiej stronie ulicy, zaczynał się płot okalający teren
Zakładów Elektronicznych. Teraz było
91
'tam pusto i cicho. Poza dozorcami nikt nie zostawał na noc w
biurowcu, ani w halach produkcyjnych i magazynach.
— Coś się musiało stać — mruknął Tadeusz. — Jasio nie załatwił
narzędzi albo dorwały go gliny.
— Nie kracz! — wściekł się Zaliwski.-—Po skończonej odsiadce
Jóźwiak jest czysty i nikt nie miałby powodu ładować go za
kratki, a gość, który organizował sprzęt, zaręczył własną głową.
— Jeżeli nas wystawił do wiatru, to ją straci.
— Nie musisz mnie o tym przekonywać. Cofnęli się w głąb bramy
i sięgnęli po papierosy.
Kielecki złamał kilka zapałek, nim mogli zaciągnąć się dymem.
Minął kolejny kwadrans i zastanawiali się właśnie, że chyba
będzie trzeba zrezygnować, kiedy na ulicy zadudniły czyjeś
pośpieszne kroki. Chwilę później w bramę^wpadł zziajany
Jóźwiak.
— Co tak długo? — Albin nie myślał taić pretensji do wspólnika.
— Czekamy już prawie półtorej godziny.
— Parafiniuka spuścili na dołek — wysapał Jóźwiak, z trudem
łapiąc oddech. — O mały figiel i mnie nie zgarnęli do
wyjaśnienia. Na szczęście w porę pokapowałem, co jest grane, i
dałem nogę, zanim mnie kto przyfilował.
—? Znaczy z roboty nici? — Tadeusz aż zgrzytnął zębami ze
złości. — Szlag by to trafił!
2
— Parafiniuk nie wiedział, gdzie szykujemy skok, więc nie
przypucuje.
— A narzędzia?
— Załatwiłem u Jackowskiego. — Jóźwiak wydobył spod poły
kurtki porządnie zniszczoną, brezentową torbę. — Mam wytrychy,
łom, żabkę i kilka pilników. Możemy zaczynać.
— Znaczy żyjemy. — Kielecki odetchnął z wyraźną ulgą. —
Cholernie nie lubię odkładać roboty. To przynosi pecha.
Wyszli na ulicę i spokojnie, jak gdyby nigdy nic, ruszyli w stronę
Zakładów Elektronicznych. W miejscu, gdzie płot zakręcał pod
kątem prostym, od głównej ulicy odchodziła wąska, kiepsko
oświetlona przecznica. Wybrali ją bez namysłu. Dookoła nie było
widać żywego ducha, a i w większości okien okolicznych domów
pogasły już światła.
— Teraz! — dał sygnał Zaliwski.
Założyli rękawiczki. Jóźwiak przerzucił na drugą stronę torbę z
narzędziami i spróbował podciągnąć się przy słupku. Nie czekając
na wynik jego wysiłków sprawnie wywindowali Janka do góry, a
moment później również Albin z Tadeuszem siedzieli już na
płocie. Jeszcze chwila i pierwsza przeszkoda pozostała za nimi.
Chyłkiem przemknęli wzdłuż płotu pod ścianę jednej z hal
produkcyjnych. Teraz musieli uważać, bo niespełna pięćdziesiąt
metrów dalej stała osz
93
klona budka straży przemysłowej. W środku paliło się światło i
niezbyt głośno grało radio, lada chwila mógł więc ktoś wyjrzeć na
zewnątrz. Na kilka sekund zastygli w bezruchu. Wreszcie
zniecierpliwiony Albin szturchnął łokciem Kieleckiego.
— Prowadź! — syknął cicho. — Podobno znasz drogę.
— Trzeba przejść przez halę. — Tadeusz wskazał jedno z
wielkich, parametrowej wysokości okien. Przez zapomnienie albo
nieuwagę ktoś zostawił je otwarte po zakończonej zmianie.
— No, to już!
Kieleckiemu nie trzeba było dwa razy powtarzać. Niczym sprinter
ruszył do otwartego okna i jednym susem przesadził niski parapet.
Chwilę później również Zaliwski z Jóźwiakiem znaleźli się w
środku. Na szczęście nikt ich nie zauważył, a dozorca ani myślał
wyściubać nosa ze swojej budki.
Bez pośpiechu minęli kilka rzędów ustawionych w hali maszyn.
Tadeusz otworzył okno w przeciwległej ścianie i wyszli na
obszerne, wyłożone try-linką, podwórko. Mniej więcej w połowie
szerokości przegradzała je wysoka, ponad czterometrowa siatka
zwieńczona drutem kolczastym. Zatrzymali się przed furtką i
Janek sięgnął po wytrychy. Zamek musiał być wyjątkowo
nieskomplikowany, bo otwarcie go nie sprawiło Jóźwiakowi
żadnego kłopotu. Jeszcze parę kroków i dostrzegli szerokie,
2
obite blachą drzwi magazynu. Betonowa futryna sprawiała
wyjątkowo solidne wrażenie, a dwie żelazne sztaby skutecznie
zabezpieczały zamknięcie przed ewentualnym wyważeniem.
Tym razem Janek wyciągnął z kieszeni latarkę i przez dobrą
minutę lustrował przeszkodę uważnym spojrzeniem. Opukał
palcem każdą z trzech dziurek od klucza, w jedną nawet
podmuchał, w końcu jednak skinął głową na znak, że podejmuje
się zadania.
— Rynkowa zasuwa, stary skarbiec i patent na dwa pióra z
figielkiem — określił fachowo zamki. — Za kwadrans jesteśmy w
środku.
Albin zatarł ręce z niekłamanym zadowoleniem. Nie darmo
Jóźwiak cieszył się opinią jednego z najlepszych specjalistów w
swej „branży". Bez niego forsowanie samego tylko skarbca
zajęłoby z pewnością przynajmniej ze dwie godziny, a doliczając
pozostałe zamknięcia, włamanie mogłoby się przeciągnąć do
świtu.
Wytrychy poszły w ruch. Pierwszy z zamków ustąpił niemal
natychmiast, drugi, bardziej skomplikowany, stawiał opór
niespełna półtorej minuty i dopiero przy trzecim pojawiły się
komplikacje. Coś kilka razy zgrzytnęło, odskoczyła któraś z
zapadek, ale zamek nie poddał się woli Janka. Włamywacz
zmienił wytrych i ponowił próbę. Tym razem zapadki
zablokowały 'się. Z niemałym trudem
95
wyciągnął wytrych i klnąc siarczyście pod nosem zaczął szperać
w torbie. W końcu znalazł to, czego szukał. Cieniutki niczym
włos, znakomicie sprężynujący, drucik dał się łatwo wprowadzić
w dziurkę od klucza. Jóźwiak przez dłuższą chwilę majstrował
jeszcze w zamku drugim; nieco grubszym i dla odmiany zupełnie
miękkim drutem. Wreszcie delikatnie pociągnął za oba. Rozległ
się suchy trzask i drzwi do magazynu stanęły otworem.
— Gotowe. — Janek głęboko odetchnął. — Nie trwało nawet
kwadransa.
— Dobra robota.
— A dokąd, jeśli można wiedzieć? — ostry głos strażnika
nieoczekiwanie osadził ich na miejscu. — Zachciało się wam
włamywać do magazynu?!
Zaliwski powoli odwrócił głowę. Strażnik stał nie dalej, niż jakieś
dziesięć metrów od niego. Po ciemku trudno było rozpoznać rysy
jego twarzy, w każdym razie nie był to człowiek młody, a spora
tusza i niski wzrost nie zdradzały tężyzny fizycznej. W ręku
trzymał zapaloną latarkę, za to kabura z pistoletem przy pasku nie
była nawet odpięta.
— Myśleliście, ptaszyny, że was nikt nie zauważy? Chcieliście
pod moim nosem okraść magazyn? — Strażnik zrobił krok w
kierunku Albina i sięgnął wolną ręką do kabury. Zaliwski
zrozumiał, że jeszcze moment i straci ostatnią szansę. Nie wahał
się ani sekundy. Jeden skok i był już przy strażniku. Tamten
gwałtownie szarpnął kaburę, pistoletu nie zdążył jednak
odbezpieczyć. Potężne uderzenie głową zmiażdżyło mu szczękę.
Strażnik rozpaczliwie zatrzepotał ramionami i runął na wznak
niczym rażony piorunem.
XVI
— Kto zaczyna?
— Rozdawał Franciszek.
— W takim razie powiem: trefle.
— Pas.
— Dwa karo.
— Pas.
— Trzy bez atu.
— Znowu nam dołożyli.
— Franciszku, miejże Boga w sercu! — Demski komicznym
gestem podniósł obie ręce do góry. — Łupisz nas, że aż wióry
lecą.
— Skoro się dajecie... — Walendowski nie taił zadowolenia z
dotychczasowego przebiegu gry. — W końcu brydż, to nie
piczypolo.
— Wistujesz, Teodor — ponaglił księgowego Trepanowicz.
— Niech się dzieje wola nieba, dam dychę trefl.
— Ciach ją pałaszem.
2 — Droga bez...
97
— Oj, Teoś, Teos! — Pawlak z politowaniem pokiwał głową.'—
Przy takim wiście będą mieli nad-róbkę. Czemu nie wyszedłeś w
pika?
— Panowie, karta — stół!
Nadróbki wprawdzie nie było, ale dzięki niefortunnemu wistowi
Demskiego Walendowskiemu udało się wygrać kontrakt, a wraz z
nim całego robra. Pawlak skrzętnie zapisał wynik. Prawdę zresztą
powiedziawszy niemal od pierwszego rozdania tego wieczoru
sytuacja nie ulegała zmianie. Mimo miernych skądinąd
umiejętności brydżowych dyrektor naczelny gromił pozostałych
graczy, a na jego koncie zdążyła już się uzbierać całkiem pokaźna
sumka.
— No, panowie, proponuję pięć minut przerwy, na kielicha. —
Trepanowicz nie czekając na odpowiedź sięgnął po butelkę pliski.
— A może napijemy się kawusi? Żona zaraz zaparzy.
— O ile się nie mylę, twoja pani już dawno poszła lulu —
zauważył Pawlak. — Właśnie minęła trzecia.
— Tak późno? — Walendowski nie bez zdziwienia spojrzał na
zegarek. — Kto by pomyślał! '
— Chyba wypadałoby zbierać się do domu.
— Ależ trzecia, to całkiem młoda godzina — zaprotestował
kadrowiec. — Z powodzeniem zagramy jeszcze ze dwa roberki.
— A następnym razem twoja małżonka nie
98
wpuści nas za próg. Wpadliśmy przecież tylko na godzinkę, a
przesiedzieliśmy przy kartach prawie całą noc.
— W takim razie proponuję strzemiennego. — Trepanowicz
zachęcającym gestem wskazał napełnione właśnie kieliszki. —
Tego mi chyba nie odmówicie.
— Ma się rozumieć.
— No, to zdrowie!
Nieoczekiwanie w przedpokoju rozdzwonił się telefon. Popatrzyli'
po sobie ze szczerym zdziwieniem. Kadrowiec pociągnął spory
łyk ze swego kieliszka i mrucząc coś pod nosem wyszedł z
pokoju. Nie słyszeli, czego dotyczyła rozmowa, kiedy jednak pół
minuty później pojawił się ponownie, widać było, że telefon
porządnie go zdenerwował.
— Ktoś włamał się do magazynu naszych zakładów — powiedział
cicho. — Jednego ze strażników odwieziono do szpitala. Jeszcze
nie wiadomo, co zginęło.
— Jasna cholera! — Pawlak aż zgrzytnął zębami. — Tylko tego
nam brakowało.
— Jedziemy! — Walendowski nie zastanawiał się ani chwili. —
Oplem Jacka powinniśmy za kwadrans być na miejscu.
— Trochę piłem... — Trepanowicz jak gdyby się zawahał.
— Nie marudź! — Franciszek przeszedł do
2
porządku nad argumentem kadrowca. — Szkoda czasu!
— Zaczekaj! — Demski przytrzymał naczelnego za łokieć. —
Przez to parszywe włamanie milicja będzie węszyć po całym
zakładzie. Niby nie powinni się do niczego przyczepić, ale z nimi
nigdy nic nie wiadomo. Trzeba się jakoś zabezpieczyć.
— Myślisz o Mikulskim? — Walendowski pojął w lot, o co
chodzi księgowemu.
— Na twoim miejscu zaraz bym do niego zadzwonił.
— O trzeciej w nocy?
— Pora rzeczywiście niezbyt stosowna, ale lepiej nie odkładać
tego do jutra.
XVII
Porucznik Michał Mazurek przykucnął przy obitych blachą
drzwiach i przyświecając sobie latarką przez dłuższą chwilę
przyglądał się najniższemu z zamków.
— Zrobione wytrychem — podpowiedział stojący obok chorąży
Pozorski.
— Przecież widzę — przytaknął porucznik. — Gość musiał znać
się na rzeczy, bo pierwszy lepszy amator nie poradziłby sobie z
tym zamkiem.
100
— Przynajmniej Wiemy, że sprawcy należy szukać wśród
zawodowców.
— Gdyby tak jeszcze znaleźć choć jeden odcisk linii papilarnych.
— Marzyciel.
— No dobrze. — Mazurek wyprostował się i zgasił latarkę. —
Dopilnuj, stary, żeby technicy zrobili wszystko, co trzeba, a ja
tymczasem pogadam z drugim strażnikiem.
Niewysoki, krępy mężczyzna koło pięćdziesiątki nerwowo
przestępował z nogi na nogę i raz po raz zaciągał się papierosem.
Na widok porucznika wyprężył się odruchowo.
— Czy wiadomo już, co z Mietkiem? — zapytał.
— Pański kolega jest pod dobrą opieką — oficer uśmiechnął się
uspokajająco. — Raczej lekarze go z tego wyciągną.
— Boże, dlaczego ja z nim nie poszedłem...
— No właśnie — podchwycił Mazurek. — Może pan opowie
wszystko po kolei.
— O czym tu opowiadać — westchnął strażnik. — O dwudziestej
przejęliśmy służbę. Dwie godziny później skończyła się druga
zmiana i poza nami pies z kulawą nogą nie został na terenie
zakładu.
— Sprawdziliście?
— Ma się rozumieć. Zawsze po dwudziestej trzeciej robimy
obchód.
2
— I co było dalej?
— Gdzieś koło pierwszej Mietek wyszedł na iwilę z budki.
Wydało mu się, że słyszał jakieś ?dejrzane hałasy, obeszliśmy
więc hale i biuro-iec, ale nic podejrzanego nie zauważyliśmy.
Mie-'k postanowił sprawdzić jeszcze magazyny, a ja róciłem do
siebie zaparzyć herbatę.
— Nie zaniepokoiła pana przedłużająca się nie-becność kolegi?
— Mietka bolał tego dnia żołądek i myślałem, że o prostu siedzi w
toalecie. Dopiero koło drugiej oś mnie tknęło. Poszedłem pod
magazyny i auważyłem, że furtka nie jest zamknięta. — Jak dyby
dla uściślenia swych słów wskazał wysoką iatkę przegradzającą
wybrukowane trylinką pod-/órko. —.Drzwi do magazynu też były
otwarte, a w rodku leżał Mietek.
— Sprawdzał pan, co zginęło?
— Nie miałem do tego głowy. Pierwsza rzecz ataszczyłem Mietka
do naszej budki. Coś biedak namrotał, ale nie mogłem go
zrozumieć. Zadzwo-liłem po pogotowie, potem na milicję. Resztę
już tan zna.
— Obaj panowie byliście uzbrojeni? — zapytał >orucznik.
— Owszem, podczas służby mamy pistolety. — itrażnik klepnął
się znacząco po zapiętej kaburze.
— A co się stało z bronią pańskiego kolegi?
2
— Kiedy go znalazłem, nie miał, jej przy sobie.
— Na podwórku ani w magazynie 'też pistoletu nie widać.
— Może zabrał go ten sam bandzior, który rozbił Mietkowi
głowę? — zamyślił się strażnik. — Przecież tetenka to nie igła, w
byle szparze jej nie schowa...
Oficer' zamierzał właśnie zadać jeszcze jakieś pytanie, kiedy od
strony bramy dobiegł ich niecierpliwy ryk klaksonu. Strażnik
odwrócił się i niemal biegiem ruszył w tamtym kierunku. Mazurek
na wszelki wypadek podążył za nim. Chwilę później dostrzegł
kremowego opla i czterech elegancko ubranych mężczyzn. Byli
wyraźnie podenerwowani i gestykulując dyskutowali o czymś ze
sprawującym aktualnie pieczę nad bramą młodym
funkcjonariuszem w mundurze kaprala MO.
— Panowie z dyrekcji? — domyślił się porucznik.
— Walendowski jestem. — Właśnie zostałem powiadomiony o
włamaniu.
— Dobrze, że pan przyjechał. Łatwiej nam będzie uctalić
rozmiary kradzieży.
— Nasz główny księgowy natychmiast zabezpieczy kartoteki —
zarządził Franciszek. — A my z inżynierem Pawlakiem
chcielibyśmy obejrzeć ten magazyn.
— Bardzo proszę.
103
— Telefonowałem też do prokuratora Mikul-iego. Zgodził się
zaraz przyjechać. Tylko patrzeć, jak sprowadzi orkiestrę i zabierze
g do okolicznołciowego przemówienia — sarka-ycznie pomyślał
Mazurek. — Po pioruna tyle szystkiego przy tuzinkowym
włamaniu.
XVIII
I
— Wyprowadzisz, kochanie, Filipka? — ('anda przymilnie
cmoknęła Adama w policzek.
— Już późno.
— No właśnie — skwapliwie podchwyciła nie-rzemyślany
argument — a Ja muszę się jeszcze malować.
Nim Tryehrter zdążył cokolwiek odpowiedzieć, łmknęła za sobą
drzwi łazienki^ Chcąc nie chcąc djął z wieszaka psią obrożę i
zapiął ją bassetowi.
Na windę przyszło im czekać przez dobrą linutę. Wreszcie zjechali
na dół i zaczął się odzienny marsz od drzewka do drzewka. Basset
bwąchiwał wszystkie starannie, ale jakoś nie kwa-ił się, by
charakterystycznym ruchem podnieść f\ną łapę, dobrze wiedział,
że gdy tylko załatwi woje potrzeby, zostanie brutalnie zaciągnięty
z owrotem do domu.
04
Groźby ani zachęty, niestety, nie odnosiły żad' nego rezultatu i
Adamowi nie pozostawało nk innego, jak cierpliwie dreptać za
rozpatkudzonyrr pupilem Nowackiej. Zrezygnowanym gettem
sięgnął po papierosy. Dwie pierwsze zapałki ani run nie chciały
się zapalić. Próbował właśnie Irmlf kiedy jakiś niewysoki,
szczupły brunet Z drobnym wąsikiem podsunął mu zapalniczkę.
— Bardzo proszę, panią Trychner. — Ledwll wyczuwalny, obcy
akcent zdradzał cudzoziemca, bądź kogoś, kto długie lata spędził
poza granicami kraju.
— Dziękuję. — Adam łapczywie zagajnął ilę
dymem.
— Co u pana słychać!
— Przepraszam. — Trychner zmler«ył tamtego nieufnym
spojrzeniem. — My się znamy?
— W pewnym samie.
— Nie rozumiem.
— Ja wiem o panu prawie wszystko. Niestety, pan zignorował
moje zaproszenie na spotkanie pod pomnikiem Szopena.
— Więc to pan zostawił tę widokówkę?
— Właśnie.
— I w tym celu musiał pan włamywać się do mojego
mieszkania?! — Adam gniewnie zmarszczył brwi. — Jeśli był to
żart, to w bardzo kiepskim stylu.
2
— Kwestia gustu — tamten niemal prowokacyjne zbagatelizował
sprawę.
— Wypraszam sobie!
— Ach, prawda! — Mężczyzna z wąsikiem uznał, :e najwyższy
już czas zmienić temat. — Nie przed-tawiłem się jeszcze. Może
pan do mnie mówić Maurice, Zupełnie tak samo, jak do mojego
przyja-:iela z Tulónu, który swojego czasu poratował pana n
biedzie.
— Pamiętam.
— Obawiam się, że o wszystkim zdążył pan jednak zapomnieć —
jego głos nagle stwardniał. — A Drzecież przymierał pan głodem,
kiedy daliśmy Danu pierwszych pięćset franków na ułożenie sobie
życia. Potem jeszcze dwukrotnie otrzymał pan od nas pieniądze,
by w końcu na nasz koszt wrócić do Polski. Zgadza się, panie
Trychner?
— Zwrócę wam wszystko, co do grosza.
— Nigdy w to nie wątpiłem. Swego czasu podpisał pan nawet
stosowne zobowiązanie. Sęk tylko w tym, że my nie chcemy
franków ani złotówek. Abyśmy żyli w zgodzie, musi pan teraz
swój dług odpracować.
— Pan żąda ode mnie...
— Będzie to kilka zupełnie niewinnych przysług. — Maurice nie
pozwolił dokończyć Adamowi.
— Za te przysługi można długie lata spędzić w kryminale.
106
— Bez przesady, panie Trychner. — Maurice błysnął zębami w
szerokim uśmiechu. — Bez przesady... Nie każdy przecież wpada.
Zresztą zapewniam pana, że szybko damy panu spokój.
?— A gdybym odmówił?
— Pańskie tulońskie zobowiązanie trafi na biurko któregoś z
funkcjonariuszy waszej Służby Bezpieczeństwa i faktycznie
powędruje pan za kratki.
— To jest szantaż!
— Ciszej, bo jeszcze ktoś niepowołany zainteresuje się naszą
rozmową i niepotrzebnie napyta pan sobie biedy. No, ale na mnie
już czas — Maurice wyciągnął rękę na pożegnanie. — Niech pan
sobie wszystko spokojnie przemyśli, a podczas następnego
spotkania z pewnością dojdziemy do porozumienia.
— Nie sądzę.
— Nawet gdyby czekały na pana śliczne, nowiutkie franki? Tutaj
kupiłby pan za nie znacznie więcej niż w Tulonie.
XIX
— Dzień dobry, panie Gocławski! — Mazurek przysunął sobie
taboret do łóżka strażnika. — Jak się pan czuje?
2
— Raczej kiepsko, panie poruczniku.
— Lekarze twierdzą, że za kilka dni wróci pan do domu.
— Dałby Bóg.
— Dostanie pan też odszkodowanie. Koniec końców uległ pan
wypadkowi przy pracy.
— Ładny mi wypadek! — żachnął się Cocław-ski. — Nakryłem
włamywaczy pod drzwiami magazynu. Zanim sięgnąłem po
pistolet, jeden z bandziorów strzelił mnie bykiem w szczękę; że
się nogami nakryłem. Padając musiałem rąbnąć głową w trylinkę,
bo obudzili mnie dopiero w szpitalu. Tak to wygląda, panie
poruczniku.
— Broń panu zabrali?
— Mnie została tylko pusta kabura. Jeśli pistolet nie leży gdzieś
pod magazynem, to pewno niebawem znów posłuży do jakiegoś
napadu. Po tych draniach wszystkiego można się spodziewać.
— Pamięta pan, ilu było włamywaczy?
— Trzech.
— Mógłby pan ich opisać?
— Było ciemno, a ja nawet nie miałem czasu im się przyjrzeć.
Ledwo podszedłem, zaraz przyłożyli mi w szczękę.
— Coś musiał pan jednak zauważyć — oficer nie ustępował. —
Może któryś z nich miał brodę albo wąsy? Dla nas każdy szczegół
jest ważny.
— Ten, od którego oberwałem, był trochę łysy i miał gębę
boksera.
108
— A pozostali dwaj?
— Bóg mi świadkiem, że nie potrafię powiedzieć.
— Rozpoznałby pan któregoś na fotografii? — Mazurek sięgnął
do teczki po pękaty album ze zdjęciami ludzi z warszawskiego
półświatka.
— Szczerze wątpię — strażnik bezradnie rozłożył ręce. — Nawet
gdyby pokazał pan mi ich na żywo, miałbym wątpliwości.
Mimo wszystko porucznik podsunął Gocław-skiemu fotografie.
Strażnik przez dobre pół godziny wertował album, przy
niektórych zdjęciach zatrzymywał się dłużej, nie zdołał jednak
nikogo rozpoznać. Oficer nie taił swego rozczarowania, nie
pozostawało mu nic innego, jak schować album i pożegnać się z
Gocławskim. Wszystko wskazywało na to, że dochodzenie w
sprawie włamania do magazynu Zakładów Elektronicznych nie
będzie należało do najprostszych.
Niespełna trzy kwadranse później Mazurek wkroczył do gabinetu
Teodora Demskiego. W środku było aż szaro od papierosowego
dymu i porucznik z trudem powstrzymał się, by nie uciec na
świeże powietrze. Prócz głównego księgowego siedzieli w
gabinecie: Walendowski, Pawlak, Trepanowicz, a ku zaskoczeniu
oficera również i Mikulski.
— Co pan ustalił? — bez żadnych wstępów zagadnął prokurator.
— Obawiam się, że z Gocławskiego nie będzie
2
my mieli pociechy — westchnął funkcjonariusz. — Pokazałem
mu zdjęcia co najmniej setki warszawskich włamywaczy, ale
żadnego nie rozpoznał. Wie tylko, że złodziei było trzech i że
jeden z nich miał łysinę.
— To niewiele.
— A czy wiadomo już, jakie są straty? — teraz pytanie zadał
Mazurek.
— Na wyniki szczegółowej inwentaryzacji będziemy musieli
jeszcze poczekać — wyręczył "Mikulskiego Demski. — Ze
wstępnego szacunku wynika jednak, że firmowa kiesa doznała
uszczerbku rzędu dwóch i pół miliona złotych.
• — Co takiego?! — porucznik z niedowierzaniem potrząsnął
głową.
— Złoto i srebro są w cenie — wyjaśnił główny księgowy. —
Nawet w postaci przemysłowych półfabrykatów.
— Prócz tego zginęło sporo drutu żarnikowe-go — uzupełnił
prokurator.
— Po pioruna złodziejom stop wolframowy?
— Może myśleli, że to srebro? — podpowiedział Walendowski.
— Było ciemno, musieli się spieszyć...
— Pomalutku wyjaśnimy wszystkie szczegóły — optymistycznie
zapowiedział Mikulski. — Niech pan zajmie się penetracją tak
zwanego „elementu" — zwrócił się do oficera — a ja osobiście
dopilnuję rozliczenia magazynu i przesłucham pracowników.
2
"XX
— Melduję się, obywatelu pułkowniku! — lodecki służbiście
stuknął obcasami. — Obywatel pułkownik mnie wzywał?
— Siadaj. — Kuglarz wskazał podwładnemu krzesło po drugiej
stronie ciężkiego stylowego biurka. — Mam dla ciebie nową
robotę.
— Jakżeby inaczej — roześmiał się kapitan. — Szef zawsze
wzywa do siebie, by rozliczyć ze starej albo wlepić nową sprawę.
— Tym razem chodzi o Zakłady Elektroniczne.
— Obawiam się,, że nigdy nie miałem jeszcze do czynienia z
nikim związanym z tą firmą.
— W twoim wieku pamięć nie powinna zawodzić. — Naczelnik z
dezaprobatą potrząsnął głową.
— Nie rozumiem?
— Przecież nie tak dawno przesłuchiwałeś niejakiego Adama
Trychnera.
— Myśli pan o tym facecie, który nielegalnie przedłużył sobie
pobyt we Francji, a teraz wrócił?
— Właśnie.
— Prawda! — Jodecki z rozmachem stuknął się w .' czoło. — On
przed wyjazdem pracował w Zakładach Elektronicznych.
— Od niedawna ponownie tam pracuje.
— Czyżby coś narozrabiał?
111
— Póki co, nie mamy do niego żadnych zastrzeżeń — powiedział
pułkownik.
— Skoro Trychner jest w porządku, to co Służb* Bezpieczeństwa
może mieć do Zakładów Elektro*
nicznych?
— Zeszłej nocy dokonano tam włamania do magazynu. Straty
ocenia się na dwa i pół miliona złotych.
— Fiu, fiul A to się złodzieje obłowiliI — kapitan aż gwizdnął z
wrażenia. — WjjMpda trzymać kciuk! za milicję, żeby złapała
sprawców.
. — Osobiście znam skuteczniejsze metody Śledcze niż trzymanie
kciuków — zażartował pułkownik.
— Obywatel pułkownik chce mnie w to wrobić? — Jodecki
wyraźnie zmarkotniał. — W zwykłe włamanie?
— We włamanie za dwa i pół miliona — sprostował naczelnik z
naciskiem. — Pomożesz porucznikowi Mazurkowi, a poza tym...
— Tak? — podchwycił kapitan.
— Widzisz, synu, coś mi się w tym wszystkim nie podoba. —
Słowa Kuglarza zabrzmiały bardzo szczerze i jakoś zgoła nie
służbowo. — M6J stary nos, to niby w końcu żaden argument, ale
lepiej żebyś jednak przewąchał, co w trawie piszczy.
112
2
Drobny płatek śniegu zakręcił się kilka razy w powietrzu, nim
osiadł na gałązce małej sosenki. Po chwili dołączyły do niego
następny i trzeci, który wylądował na kolbie drylingu Dem-
^kiego. Teodor odetchnął pełną piersią. Pierwszy śnieg był
nieomylnym zwiastunem, że zaczyna się już zima. .
Gdzieś dalej, w głębi niezbyt gęstego, mieszanego zagajnika
zaszczekał pies. Księgowy zamarł w bezruchu. Tego dnia brali już
piąty miot. Trzy pierwsze były całkiem puste, w czwartym nie
wiadomo skąd zawieruszyła się łania z cielakiem, dziki jednak
widać przeczuły, że będą celem polowania, bo jak dotąd żaden z
myśliwych ani jednego nie widział.
Pies ponownie zaszczekał, moment później zawtórował mu drugi.
Coś głośno zachrzęściło w zagajniku. Najwyraźniej psy wytropiły
jakieś zwierzę i pędziły je wprost na Demskiego. Wlepił wzrok w
zagajnik, usiłując zgadnąć, co to takiego. Oczyma wyobraźni
widział już dorodnego odyńca z medalowym orężem. Stanowisko
miał nie najgorsze, od biedy można tu było strzelać na
dwadzieścia kroków od linii. Psy szczekały coraz bliżej. Teodor
złożył się i przesunął bezpiecznik. Jeszcze osiemdziesiąt metrów,
jeszcze pięćdziesiąt...
Zamiast dzika wypadła na linię mała, nieprzy
8 — Droga bez..
113
tomna ze strachu sarenka. Przystanęła na moment, popatrzyła na
księgowego błagalnym spojrzeniem i jak strzała puściła się
między poprzerastaną jałowcem drągowinę po drugiej stronie linii.
W ślad za nią pomknęły z głośnym jazgotem dwa niezbyt rasowe
foksteriery.
— Czemu pan nie strzelał?! — W głosie zajmującego sąsiednie
stanowisko Mikulskiego zabrzmiała wyraźna pretensja. — Miał ją
pan na dziesięć kroków.
— W miot do zwierzyny płowej nie wolno.
— Kto mówi o strzelaniu w miot — żachnął się prokurator. —
Mógł ją pan lać na linii, potem w drągowinie. Leśniczy mówił
przecież, żeby strzelać kozy.
— Ciszej, do jasnej cholery! — warknął stojący dalej
Grzebieniowski. — Cała zwierzyna ucieknie, tak się drzecie.
Niemal w tym samym momencie po drugiej stronie zagajnika
huknął strzał. Umilkli jak na komendę. Chwilę później znowu ktoś
strzelił i prawie natychmiast poprawił z drugiej rury. Jeden z
goniących sarnę foksterierów zawrócił i co sił pognał w stronę
kanonady. Chwilę później na linii pojawił się drugi foksterier.
Chyba i on poczuł dzika, bo zje-żywszy sierść wbiegł truchtem w
zagajnik.
Przez dobre pół minuty nic się nie działo. Demski myślał już, że
dzik uciekł albo został trafiony, kiedy
2
psy rozszczekały się ponownie i to nie dalej, niż jakieś sto metrów
od niego. W zagajniku zatrzeszczały łamane gałązki. Teodor
dostrzegł kątem oka składającego się Grzebieniowskiego. Padł
strzał, potem drugi i dyrektor techniczny złamał dubeltówkę.
Księgowy, na wszelki wypadek przyłożył dry-ling do ramienia.
Coś mignęło mu między drzewami. Wypalił, prawie nie celując.
Jakiś ciemny kształt wyrwał do przodu, niczym wyrzucony z
katapulty. Dwa kolejne strzały były już całkiem na wiwat, o dziwo
jednak dzik padł nagle na ziemię i znieruchomiał.
— Dostał! — Demski nie mógł powstrzymać się od okrzyku
pełnego triumfu.
— Zaraz policzymy, ile ma dziur. Grzałem do niego dwa razy —
powiedział Grzebieniowski.
— A ja trzy — Teodor nie myślał dzielić się z nikim prawem do
zdobyczy. — Raz kulą i dwukrotnie brenekami.
Po drugiej stronie zagajnika ktoś zadął w myśliwską trąbkę. Miot
był zakończony i uczestnicy polowania z wolna zaczęli się
schodzić ku stanowisku księgowego. Chwilę później dzik został
wyciągnięty na linię. Nie był duży, miał nie więcej niż jakieś
czterdzieści kilo, ale nie umniejszało to satysfakcji Demskiego,
zwłaszcza że myśliwi doliczyli śię w tuszy jednej tylko kuli.
Ktoś wspomniał o parującym w leśniczówce
115
Bryndzyńskiego bigosie Postanowiono zrobić przerwę na obiad.
Do piaszczystej, leśnej drogi nie mieli daleko. Zataszczyli
wypatroszonego dziką do stojącego u wylotu linii żuka, sami
również stłoczyli się na drewnianych ławeczkach pod plandeką i
zdezelowany cokolwiek samochód ruszył, trzęsąc niemiłosiernie
na licznych wybojach.
— Polowanie polowaniem, ale co słychać w sprawie włamanja do
naszego magazynu? - Wa-lendowski pochylił się w stronę
siedzącego obok Mikulskiego. — Wczoraj do późna w nocy
przesłuchiwał pan moich pracowników. Powiedzieli panu coś
ciekawego?
- Jeszcze dzisiaj z samego rana, tuż przed wyjazdem,
rozmawiałem z, niejakim Trychnerem — sprostował prokurator.
— A sprawa, jak sprawa — wrócił do zasadniczego tematu. —
Powoli posuwa się do przodu, a przy okazji wychodzą inne
sprawki. Coś czuję, że w najbliższym czasie będziemy się
widywać me tylko prywatnie, na polowaniach.
Strasznie pan tajemniczy, panie Andrzeju.
- Taki mój zawód.
- I nie zdradzi się pan nawer słówkiem?
- Bez przesady. — Mikulski dobrodusznie potrząsnął głową — W
końcu znamy się nie od -dziś i z panem mogę^być szczery.
Czyżby coś u nas było nie tak?! — Franciszek
116
nieświadomie podniósł głos. Nigdy w to nie uwierzę!
- Przecież ja nic nie powiedziałem — zbagatelizował sprawę
prokurator. — A zresztą zostawmy to teraz. Nam też należy się
odrobina odpoczynku.
— Racja — przytaknął Walendowski. — Zjemy bigosik i dalej w
knieję.
— Może wieczorem zapolowalibyśmy indywidualnie? —
zaproponował Trepanowicz. — Mamy odstrzały na łanie, kozy i
koźlaki. Każdy zasadziłby się na ambonie albo przy jakimś zrębie.
— Czemu nie! — podchwycił Demski. — Dzik już jest,
przydałaby się i sarna.
— Panowie macie drylingi — zaoponował Mikulski — ale co ja
zrobię sarnie dubeltówką? Musiałaby do mnie przyjść na
czterdzieści kroków, a to przecież marzenie ściętej głowy.
— Nasz leśniczy ma sztucei i kniejówkę. — Walendowski z
rozmachem stuknął się w czoło. — Więc jak, panie Gienku,
pożyczy pan naszemu gościowi długą lufę?
— Nie ma sprawy. — Bryndzyński nie stawiał przeszkód. —
Komu jak komu, ale prokuratorowi można zawierzyć.
— Znaczy, po kłopocie.
— Niezupełnie! — mruknął Grzebieniowski. — Ja i Benek też
mamy tylko dubeltówki. Nikt nam wcześniej nie wspomniał o
polowaniu indywidualnym.
2
— Daj spokój! — Pawlak bezceremonialnie szturchnął
Władysława. — Ja i tak wolę przelecieć się nad bagienko ha
kaczki, a do tego sztucer niepotrzebny.
— Kto poluje na zwierza, nie strzela do pierza.
— Ależ, panowie! — Franciszek uznał za stosowne przywołać
wszystkich do porządku. — Większość jest za tym, żeby po
obiedzie polować indywidualnie. Uważam sprawę za przesądzoną
XXII
— Nastrzelał pan tych kaczek, panie Benedykcie, że aż strach! —
Bryndzyński z uznaniem popatrzył na pełne troki Pawlaka. —
Inna rzecz, że na bagienku trzymają się ich całe stada.
— A jak inni? — dyrektor ekonomiczny udał, że bagatelizuje
pochwałę leśniczego. — Las drżał w posadach, taka była
kanonada.
— Pan Teodor jest królem królów.
— Naprawdę?
— Strzelił łanię — dopowiedział Walendowski.
— Dużą?
— Coś około sześćdziesięciu kilo.
— Tylko powinszować: najpierw dzik, teraz łania.
— Szef też ma się czym pochwalić — wtrącił
118
księgowy. — Strzelił piękną sarnę. Możesz zobaczyć, wisi w
szopie.
— Jednym słowem polowanie się udało!
— Może dołożymy jeszcze coś do pokotu, jak wrócą Mikulski,
Grzebieniowski i Trepanowicz.
Władysław dotarł do leśniczówki w niespełna pół godziny po
Benedykcie, mimo że ubyło mu kilka naboi, żadną zdobyczą się
nie pochwalił. Z kwaśną miną zabrał się do rozkładania
dubeltówki i nawet nie poszedł obejrzeć łani Demskiego ani sarny
Walendowskiego. Kiepski humor dyrektora technicznego nie
wpłynął źle na pozostałych myśliwych. Z apetytem zasiedli do
odgrzanego przez leśniczynę bigosu, któryś wyciągnął nawet
piersiówkę jarzębiaku. Ani się spostrzegli, kiedy zapadła noc.
— Trzeba już wracać' do Warszawy, a .tych nie ma — zaniepokoił
się Franciszek. — Może zabłądzili?
— Jacek poluje z nami od kilku lat, ale Mikulski zupełnie nie zna
lasu — mruknął Teodor. — Należałoby go poszukać.
— WezTrry żuka i przejedźmy się po obwodzie — zaproponował
Bryndzyński. — Nigdzie dalej przecież nie poszli.
— Przy okazji podrzućcie mnie do Brzózek — poprosił
Grzebieniowski. — Siadam w swój wóz i wracam do domu.
2
— Coś ty, Władek?! — Obruszył się Demski. — Przecież nie
wypada!
— Guzik mnie to obchodzi! — Dyrektor techniczny ostentacyjnie
wzruszył ramionami — Mam dość. A jeśli chodzi o wasz powrót,
to zostają samochody: twój i Jacka, nie mówiąc już o żuku.
Miejsca aż nadto.
— Mimo wszystko powinieneś poczekać.
— Pies z nim tańcował! — zdenerwował się Walendowski. —
Chce, to niech jedzie. Potrzebny nam tu jak dziura w moście.
Uznali sprawę za przesądzoną i zabrawszy z sionki kurtki wyszli
na podwórko. Pod szopą, obok żuka, stały: opel Trepanowicza i
polonez Teodora.
— Korona by mu ze łba nie spadła, gdyby podjeżdżał swoim
wozem pod samą leśniczówkę .— Pawlak nie mógł powstrzymać
się od zgryźliwej uwagi pod adresem Grzebieniowskiego. —
Myślałby kto, że jego łada taka delikatna.
— Odczep się!
Władek miał zamiar odpowiedzieć coś dosadniej Benedyktowi,
ale kierowca zapuścił właśnie silnik żuka i ostrożnie zaczął
wyjeżdżać z podwórka na drogę. Myśliwi bez pośpiechu ruszyli za
samochodem. Żuk ponownie przystanął i leśniczy otwierał
właśnie drzwiczki, by zająć miejsce obok kierowcy, kiedy ten
przełączył światła z miejskich na długie.
— Tam ktoś idzie! — Bryndzyński z niedowie
120
rzaniem przymrużył oczy. — Ależ to pan Jacek. Boże, jak on
wygląda!
Drogą kuśtykał zataczając się Trepanowicz. Widać było, że
ostatkiem sił stara się dobrnąć do leśniczówki. Rozdarta kurtka,
podrapana twarz i zabłocone spodnie świadczyły wymownie, że
spotkała go jakaś niemiła przygoda.
— Co się stało?! — Pawlak'z leśniczym podtrzymali kadrowca
pod ramiona.
— Szlag by to trafił! — jęknął Jacek. — Zachciało mi się lisa.
— Jakiego znów lisa?
— Poszedłem wzdłuż rzeczki do Czterech Kopców, tam, gdzie
kiedyś była ambona nad urwiskiem. Przysiadłem sobie na
chwilkę, aż tu nagle w odległości jakichś pięćdziesięciu metrów
mignęła mi ruda kita. Miałem śrut w jednej lufie, więc
wygarnąłem do drania. Fiknął kozła i klapnął na samym skraju
urwiska.
— Myślałeś, że dostał?
— Poszedłem po niego, jak po swego, nawet nie włożyłem
nowego ładunku. Schylam się, żeby podnieść lisa za kitę, a ten mi
chodu. Ja za nim, no i spieprzyłem się z piętnastu metrów r\a samo
dno jaru. Dobrze, że wpadłem na drzewo, bo inaczej wykąpałbym
się w rzeczce.
— Bardzo się potłukłeś?
— Gorzej, że chyba zwichnąłem nogę. Do Czte
2
rech Kopców nie ma stąd więcej niż jakieś półtora, góra dwa
kilometry, a sam nie wiem, jak długo lazłem.
Lewa noga kadrowca w istocie wyglądała fatalnie. Napuchła do
tego stopnia, że o zdjęciu buta nie mogło być nawet mowy, a przy
byle dotknięciu Trepanowicz aż wzdrygał się z bólu. Domowe
leczenie nie wchodziło w grę, nie pozostawało więc nic innego jak
odwieźć niefortunnego myśliwego do lekarza.
— Dawaj kluczyki i właź do swego wozu — Pawlak zdecydował
się wziąć na siebie kłopotliwy skądinąd obowiązek
odtransportowania kolegi. — Tylko schowaj pukawkę do
pokrowca, bo medyk jeszcze pomyśli, że przyszliśmy go ustrzelić.
— Dziękuję ci, Benek. — Jacek uśmiechnął się blado. — Sam już
nie dałbym rady.
— Będziecie jechać przez .Brzózki? — Grzebieniowski
najwyraźniej nie zmienił raz powziętego zamiaru powrotu do
Warszawy.
— Stąd nie ma innej drogi.
— Zabierzecie mnie?
— Czort z tobą! — Pawlakowi przeszła już złość do Władka. —
Możesz wsiadać.
Kwadrans później Benedykt uruchomił opla Tre-panowicza i
samochód odjechał w kierunku Brzózek. Poszukiwania
Mikulskiego spadły na Walendowskiego, Demskiego i leśniczego.
Chcąc nie chcąc wgramolili się do żuka i ruszyli spod
leśniczówki. "
Przez dobre dwadzieścia minut na chybił trafił przemierzali leśne
drogi. W kqńcu zniecierpliwiony już nieco Franciszek kazał się
kierowcy zatrzymać.
— Właściwie to gdzie pan, panie Gienku, zaprowadził
prokuratora? — zapytał Bryndzyńskiego.
— Miał siedzieć na ambonie koło Krzywego Ziębu. Przed
zmrokiem często wychodzą tam sarny • — Może jeszcze na nie
czeka na tej ambonie.
— Po takim ćmoku? Przecież nie ma nawet księ tyca.
— Diabli go wiedzą. Na zbiorowym polowaniu niczego nie
strzelił, sarny mu nie wyszły, więc sobie umyślił nie ruszać się do
samego rana.
— To niedaleko. Możemy sprawdzić. Podjechali pod zrąb, ale na
ambdnie Mikulskiego
nie b>ło. Próby szukania śladów przy latarce nie dały
cDodziewanych rezultatów, podobnie zresztą jak pokrzykiwania
kierowcy i Demskiego. Leśniczy zdecydi /vał się strzelić
dwukrotnie w powietrze, jednak < dzewu również nie było.
Prokurator przepadł jak kamień w wodę.
— G.lzie go poniosło? — Teodor zaniepokoił się na doi e.
— S jd do leśniczówki droga prosta jak strzelił — mrukn.J
Bryndzyński. — Nie podobna zabłądzić.
— Może poszedł nad rzeczkę?
123
2
—- Spotkałby Trepanowicza.
— Po ciemku mogli się nie zauważyć.
— Mało prawdopodobne. Moim zdaniem prędzej już trafił na
młodniki pod starym fortem.
— Właśnie tam strzeliłem swoją łanię — zniecierpliwił się
Demski. — Nie widziałem, żeby ktoś tam łaził poza mną, a jak
wiecie, oko mam nie najgorsze.
Na wszelki wypadek pojechali i nad rzeczkę, i w okolica
zarośniętych młodniakiem pozostałości starego fortu. Niestety,
Mikulskiego nigdzie nie było. Zniechęceni wrócili do leśniczówki
i przez kilka minut bezradnie stali na podwórku, jak gdyby łudząc
się, że prokurator za chwilę przymaszeruje z lasu. W końcu
Walendowski spojrzał na zegarek. Dochodziła północ i trzeba było
coś postanowić.
— Co robimy? — Teodor najwyraźniej był zmartwiony.
— Nie ma rady — westchnął Franciszek. — Ja muszę wracać do
Warszawy, a ty zostaniesz w leśniczówce.
— No, nie wiem...
— Jutro z Gienkiem przetrząśnięcie porządnie okolicę. —
Walendowski jak zwykle nie dopuszczał sprzeciwu. — Zajrzyjcie
do Brzózek i do Bielic. W razie czego poproście o pomoc
posterunek MO. Wystawię ci na trzy dni delegację na wypadek
jakiejś kontroli z zewnątrz, nie musisz więc się niczym
przejmować.
124
— Weźmiesz mój wóz?
Przecież musisz mieć jakiś środek lokomocji — zaprzeczył
Franciszek. — Żuk i tak jest jutro potrzebny w zakładzie,
przemęczę się więc w kabi-•nie kierowcy.
Nie zazdroszczę podróży.
— Cóż poradzić. Głową muru nie przebijesz.
XXIII*
Mazurek wysiadł z tiamwaju i wraz z liczną grupą przechodniów
przeszedł po pasach na drugą stronę ulicy i chwilę później mijał
już dyżurkę przy wejściu do Dzielnicowego Urzędu Spraw
Wewnętrznych.
— Czołem! — rzucił, ziewając niemiłosiernie. Jest coś dla mnie?
— Przed kwadransem pytał o ciebie Pozorski. — Oficer dyżurny
znacząco postukał palcem w tarczę zegarka. — Tylko patrzeć,
kiedy również i nasz stary zainteresuje się, o której
zwykłeś'przychodzić do roboty.
- Doba ma dwadzieścia cztery godziny — obruszył się porucznik
— z czego osiem mam prawo spędzić we własnym łóżku. Poza
tym dzisiaj jest poniedziałek.
125
— Powiedz to komendantowi.
— Jak będę szedł na emeryturę, to powiem. Póki, co, muszę się
jeszcze trochę pomęczyć.
Skinął oficerowi dyżurnemu i bez pośpiechu wszedł na pierwsze
piętro. Pozorskiego zastał w otwartych drzwiach swego pokoju.
— No, jesteś wreszcie! — Chorąży był wyraźnie zniecierpliwiony.
— Przed chwilą pytał o ciebie naczelnik.
— I dlatego poleciałeś robić raban u dyżurnego?
— Właśnie
— Trzeba było powiedzieć, że jestem w terenie.
— Powiedziałem.
— Nie rozumiem więc, w czym problem? — Mazurek zdjął
ortalionową kurtkę i powiesił ją na wieszaku. — Zaspokoiłeś
niezdrową ciekawość starego i po kłopocie.
— Zachowujesz się, jak gdyby to nasze włamanie obchodziło cię
tyle, co zeszłoroczny śrweg! — W głosie Pozorskiego zabrzmiała
niekłamana pretensja. — Człowieku, ' przecież ukradli dwa i pół
miliona!
— Włamanie jest zawsze włamaniem, niezależnie; czy rąbną dwa
i pół miliona, czy kilka złotych. — Porucznika nic dzisiaj nie było
w stanie wyprowadzić z równowagi. — A zamiast strzępić język
po próżnicy, powiedz lepiej, co ustaliłeś.
— Sęk w tym, że niewiele.
2
— W takim razie mogłeś w ogóle do mnie nie przychodzić. —
Mazurek zabrał się do otwierania szafy pancernej. — Ja też wiem,
że nic nie wiem.
— Od piątku latam jak kot z pęcherzem — poskarżył się chorąży.
— Czy to moja wina, że w kartotekach i raportach niczego nie
ma? Krytycznej nocy nie legitymowano w pobliżu Zakładów
Elektronicznych nikogo podejrzanego,, nie było żadnych
sygnałów, by ktokolwiek z warszawskiego półświatka interesował
się magazynem tej firmy, a na domiar złego lista podejrzanych
włamywaczy liczy ni mniej ni więcej, tylko czterdzieści osiem
nazwisk,
— Jeśli sprawdzisz dwóch dziennie, to za miesiąc będziesz gotów.
— Niestety, nie pozostaje nam nic innego.
— Dobra, dobra! — Oficer niecierpliwie machnął ręką na znak, że
nie ma zamiaru dyskutować. — Póki co, wszystkie raporty,
meldunki i kartoteki opraw sobie w ramki.
— Co zamierzasz?
— Najpierw zaparzę sobie herbatę, bo w domu nie zdążyłem
napić się niczego poza zwykłą kra-nówką — rozbrajająco wyjaśnił
Mazurek. — Jeśli ładnie poprosisz, to i ciebie poczęstuję.
— A potem? *
— Pójdziemy na Gwiaździstą, do Klusika.
— Do kogo?
— Według oficjalnej nomenklatury notoiycznego
* I
127
pasożyta i kryminalisty po kilku odsiadkach. Traf chciał, że
jeszcze przed tym włamaniem dorwałem go, jak kradł mleko
sprzed sklepu. , — Co ma piernik do wiatraka?
— Pewno niewiele, ale nigdy nic nie wiadomo... Było już dobrze
po godzinie dziesiątej, kiedy
służbowy fiat zatrzymał się przed starą kamienicą przy ulicy
Gwiaździstej. Funkcjonariusze minęli ciemną klatkę schodową i
zeszli do wysokiej sutereny. Drzwi otworzył im niewysoki, blisko
pięćdziesięcioletni, sądząc z wyglądu, mężczyzna o maleńkich,
głęboko osadzonych oczkach i zabarwionym na fioletowo czubku
nosa.
— Moje uszanowanie kochanej władzy — skłonił się
kurtuazyjnie, t- Władza na pewno do mnie?
— Nie tyle do ciebie, co po ciebie — sprostował porucznik. —
Zabierz ciepłe gacie, podkoszulek, jakiś sweter i szczoteczkę do
zębów.
— Jezus, Maria! — Klusik aż pobielał z wrażenia. — Panowie,
chcecie mnie posadzić?!
— Bystry jesteś — beznamiętnie przytaknął oficer.
— Ale za co?
— Za mleko sprzed sklepu.
— Przecież wtedy mnie pan puścił.
— Wtedy puściłem, a teraz wsadzę.
— Miejże pan Boga w sercu! — Kryminalista iście teatralnym
gestem załamał ręce. — Zamykać czło
128
wieka za głupie mleko? Wracałem od kolegi, suszyło mnie, a
sklepy o czwartej nieczynne. Buteleczki stały na wierzchu i tak się
jakoś złożyło...
— O ile pamiętam, zawsze miałeś lepkie ręce. Sześć wyroków za
kradzieże, to mówi samo za siebie.
— Przecież ja mogę zapłacić — jęknął Klusik pojednawczo. —
Pójdziemy zaraz do tego sklepu i przy panu oddam mamonę.
. — Nie ma mowy.
— Po co pan ma się fatygować? — kryminalista spróbował z innej
beczki. — Będzie pan musiał pisać różne protokoły i notatki, a
kolegium nie da mi przecież więcej niż trzy miesiące.
— No właśnie — podchwycił Mazurek. — Trzy miesiące miną,
jak z bicza strzelił. .Odsiedzisz swoje i będziemy żyli w zgodzie.
— Władzuniu kochana, ja już nigdy więcej —-Klusik całkiem się
załamał. — Naprawdę!
— Czy ja wiem? — porucznik udał, że się waha. — Może tym
razem mu darować? — mrugnął do Pozorskiego.
— Jeśli by sobie zasłużył...
— Zrobię wszystko, co tylko panowie każeciel — Kryminalista
uczepił się kurczowo tej nadziei. — Jak Boga kocham!
— Interesuje nas włamanie do magazynu Zakładów
Elektronicznych. — Oficer uznał, że Klusik
9 — Droga oez...
129
/ zmiękł dostatecznie, by przystąpić do rzeczy ,..— Podpieprzyli
srebro, drut żarnikowy i takie tam różne...
— Pierwsze .słyszę. — Na twarzy kryminalisty pojawiło się
bezgraniczne zmartwienie. — Powiedziałbym panu, ale nikt mi się
jakoś nie pochwalił.
— Szkoda.
», — Ogromnie mi przykro... Oczywiście spróbuję się czegoś
dowiedzieć.
— Nie wątpię — westchnął Mazurek. — No cóż, za trzy miesiące
wrócimy do tematu, a póki co, naszykuj sobie jednak te ciepłe
gacie i szczoteczkę.
— Nie, nie!! — Na samo wspomnienie aresztu nogi znowu
zatrzęsły się pod Klusikiem., — Ja wszystko powiem!
— No więc?
— Nie wiem, kto zrobił ten .skok — zastrzegł się na wszelki
wypadek — ale słyszałem, że w czwartek wieczorem ktoś
pożyczał narzędzia od Fredka Jackowskiego.
— Gdzie on mieszka?
— Na Wileńskiej, pod siódmym.
— No widzisz, Klusik. — Twarz porucznika rozjaśniła się w
szerokim uśmiechu. — Trzeba tak było od razu. Obaj
zaoszczędzilibyśmy sobie nerwów i czasu.
Niespełna pół godziny później funkcjonariusze zaparkowali
samochód na ulicy Wileńskiej. Jacków- ?
130
ski mieszkał na ostatnim piętrze przedwojennej, czynszowej
kamienicy. Winda była zepsuta, musieli więc na własnych nogach
wdrapać się na górę. Chorąży energicznie zapukał. Po chwili za
drzwiami rozległo się ciche szuranie kapci po podłodze i szczęk
zakładanego łańcucha.
— Kto tam? — Cienki, zgoła niemęski głos zabrzmiał nawet
życzliwie.
— Milicja.
Zgrzytnęła zasuwa i drzwi uchyliły się na tyle, na ile pozwalał
łańcuch.
— Panowie nie jesteście w mundurach — skonstatował
niewysoki, pulchny blondyn koło pięćdziesiątki o długich,
ufryzowanych włosach i gładko wygolonych policzkach.
Mazurek wyciągnął, swoją legitymację. Jackowski studiował ją
długo i uważnie, nim zdecydował się zdjąć łańcuch i wpuścić
funkcjonariuszy do środka. W mieszkaniu panował pedantyczny
wprost porządek. Na lśniącej lakierem podłodze nie było nawet
pyłka, wszystkie sprzęty stały równo, jak pod sznurek, każda
serwetka, popielniczka najwyraźniej miała tu swoje stałe miejsce.
— Panowie w jakiej sprawie? — Gospodarz usiadł swobodnie na
nieco podniszczonym już krześle; wskazując porucznikowi i
chorążemu dwa podobne.
— W nocy z czwartku na piątek dokonano wła
2
mania do magazynu Zakładów Elektronicznych. — Oficer
zaatakował wprost.
— Jakoś nie pisali o tym w gazetach. — W słowach Jackowskiego
zabrzmiała nutka ironii.
— Pech chciał, że włamywacze zgubili na miejscu przestępstwa
pewien drobiazg. — Mazurek zdecydował się na blef.
— Przepraszam, ale co mnie to obchodzi? — Jackowski nie dawał
się zbić z tropu.
— Na wytrychu był odcisk waszego palca. — Porucznik zmierzył
gospodarza zimnym spojrzeniem. — Interesujące, nieprawdaż?
— To absolutnie wykluczone! Nigdy nie dotykam narzędzi gołą
ręką...
Jackowski zbyt późno ugryzł się w język. Pobladł, za późno
pragnąc cofnąć wypowiedziane przed chwilą słowa. Żaden
rozsądny wykręt ani rusz nie przychodził mu do głowy, a miny
funkcjonariuszy świadczyły wymownie, że teraz nie dadzą się już
wyprowadzić w pole.
— Mówcie, mówcie — głos oficera był opanowany i spokojny. —
My cierpliwie słuchamy.
— Ja nie włamywałem się do tego magazynu — gospodarz
wychrypiał w końcu przez zaciśnięte gardło. — W ogóle nie mam
z tym nic wspólnego.
— Albo powiecie, kto brał od was narzędzia, albo będziecie
odpowiadać za współudział — w sukurs Mazurkowi przyszedł
Pozorski. — Az maga
132
zynu skradziono fanty wartości dwóch i pół miliona złotych,
wyrok może więc być nawet dwucyfrowy.
Przez dłuższą chwilę w pokoju panowało milczenie. Jackowski
wiedział już, że przegrał, kalkulował jednak, co mu się bardziej
opłaci. Wreszcie skinął głową na znak, że kapituluje.
— Narzędzia brał Jóźwiak — wyznał cicho. — Nie pytałem, po
co mu one potrzebne.
Chorąży szturchnął znacząco porucznika. Wymienione przed
chwilą nazwisko figurowało na liście podejrzanych.
— Ile sobie liczycie za taką przysługę? t— zainteresował się
oficer.
— Od Janka dostałem dychę.
— Tak tanio?
— Obiecał później dołożyć jeszcze piątkę.
— Oddał narzędzia?
— Zaraz następnego dnia.
— Gdzie je trzymacie?
— U siebie w mieszkaniu.
— Milicji przydadzą się one teraz bardziej niż wam. Przynieście
no te narzędzia.
Gospodarz bez słowa wyszedł do przedpokoju. Otworzył
niepozorną, żaluzjową szafkę i wyjął z niej porządnie zniszczoną,
brezentową torbę. W pierwszym odruchu chciał sprawdzić jej
zawartość, nie zrobił jednak tego i oddał torbę porucznikowi.
2
— Z tym odciskiem palca na wytrychu, to był blef? — popatrzył
pytająco na oficera.
— Blef — bez skrępowania przyznał Mazurek. — Ale teraz, to już
bez znaczenia.
— Po prostu dałem się podejść.
— Takie jest życie. — Porucznik nie myślał pocieszać
Jackowskiego^— A wracając do sprawy, mam jeszcze jedno
pytanie.
— Słucham?
— Gdzie zamelinował się Jóźwiak?
— Dwa kroki stąd, na Ząbkowskiej u Bobika.
— Góra z górą! — ucieszył się oficer. — Swego czasu załatwiłem
Bobikowi dwuletnie wczasy na Białołęce. Widać przyszła pora,
żeby znowu zadbać o jego zdrowie.
— A czy ja będę odpowiadał z wolnej stopy? — teraz gospodarz
zadał dręczące go pytanie.
— O to niech już głowa boli prokuratora — odpowiedział
wymijająco Mazurek. >
Po kwadransie funkcjonariusze zostawili służbowego fiata przed
bramą starej kamienicy i weszli na ciemne, -pełne dziur w
kamiennym bruku, podwórko. Jakiś podejrzanie chwiejący się na
nogach młody człowiek umknął na ich widok w jedną z klatek
schodowych. Chorąży został na dworze, a porucznik ruszył za
tamtym.
Chłopak pobiegł gdzieś na górę i zniknął z pola widzenia. Oficer
zszedł do sutereny. Panował tu
2
półmrok. Mazurek sięgnął do kieszeni po latarkę i przyświecając
sobie odszukał niskie, pokryte spękaną farbą drzwi. Zapukał,
niestety, nie było żadnej odpowiedzi. Chciał już ponowić pukanie,
kiedy z góry, z klatki schodowej, dotarł do niego tupot
biegnącego. Bez namysłu skoczył ku schodom. Moment później
był już przy wyjściu na podwórko. Pozorski gramolił się właśnie z
ziemi, miotając soczyste przekleństwa, a w bramie znikła
charakterystyczna sylwetka Bobika.
Porucznik runął jak burza za uciekającym. Nie oglądając się na
chorążego wypadł na Ząbkowśką, potem skręcił w Brzeską. Nigdy
nie podejrzewałby drobnego, słabowitego Bobika o takie
umiejętności sprinterskie. Dzielący ich dystans bynajmniej nie
malał, a co gorsza tamten znacznie zwinniej lawirował między nie
kwapiącymi się schodzić nikomu z drogi przechodniami.
Oficer dostrzegł wejście prowadzące na bazar Różyckiego. Nie
ulegało wątpliwości, że właśnie tam ma zamiar ukryć się Bobik.
Mazurek przyspieszył kroku, w tym samym jednak momencie
zorientował się, że nie ma szans na pochwycenie tamtego.
Uciekinier skręcił w pełnym biegu i rozepchnąwszy
bezceremonialnie blokujący wejście tłum „urodzonych w
niedzielę" zniknął między "straganami.
Porucznik przebiegł jeszcze kilkanaście metrów i przystanął
rozglądając się niezdecydowanie. Chwilę później dołączył do
niego zdyszany Pozorski.
135
— A to drań! — wysapał chorąży, z trudem łapiąc powietrze. —
Tak mnie załatwić...
— Leć na najbliższy posterunek i poproś, żeby dyskretnie
obstawili bazar — oficer niecierpliwie przerwał koledze. — Ja się
tu trochę pokręcę.
Pozorski skinął tylko głową i odszedł bez słowa, a Mazurek ruszył
między kramy. Pośród tłumów krążących po bazarze mógł liczyć
jedynie na łut szczęścia, postanowił jednak zaryzykować. Minął
kilka straganów z najrozmaitszymi wiktuałami, potem przez dobry
kwadrans udawał, że ogląda buty. W końcu dotarł do
przeciwległego końca bazaru, nie pozostało mu nic innego, jak
zawrócić. Na moment zatrzymał się przy kramie z płaszczami i
kurtkami. Na widok cen omal nie zaklął. Handlarze zdzierali skórę
bez żadnego opamiętania. Z nieukrywaną niechęcią popatrzył na
tęgą, niemłodą już kramarkę. Odwróciła się szybko. Pomyślał, że
lata służby wypisały mu chyba iawód na twarzy i chciał odejść, w
ostatniej jednak chwili coś go tknęło.
— Ile naprawdę kosztuje ta marynarka? — na chybił trafił
wskazał czarną, ze starannie wyprawionej, cielęcej skóry.
— Przecież napisane — odparła grubym, niemal męskim głosem.
— Żarty się pani trzymają? Tyle szmalu za byle kawałek
wieprzowej płachty.
— Panie, gdzie pan ma oczy, do jasnej Aniel
2
ki! — Aż poczerwieniała z oburzenia. — Widział pan kiedy taką
elegancką marynarkę? Cielęca skó-reczka jak cycuś.
— Ciuch faktycznie niebrzydki — ustąpił. — Ale ta cena...
— Jak pan chce kupić, to ostatecznie możemy pogadać...
— Pozwoli pani, że przymierzę?
Nie czekając na zgodę zdjął marynarkę z wieszaka i wsunął się do
budki. Pomieszczenie było przedzielone przybitym do sufitu
kocem. Odwrócił się tyłem do handlarki i bardziej wyczuł niż
dostrzegł jej spłoszone spojrzenie. Jeszcze raz zerknął na zasłonę i
nagle zrozumiał. Niby niechcący pociągnął za koc. Chciała
zaprotestować, ale porucznik był już pewny swego. Wpadł do
drugiej części pomieszczenia i jednym ruchem wyciągnął zza
jakiejś skrzynki skurczonego z przerażenia Bobika.
XXIV
Demski dodał gazu. Silnik zawył na wysokich obrotach, polonez
szarpnął i ociężale wtoczył się na~niewielkie wzniesienie. Teodor
musiał gwałtownie nacisnąć hamulec. Dalszą jazdę
uniemożliwiało leżące w poprzek drogi drzewo.
137
— Wysiadka! — mruknął do leśniczego. — Dalej idziemy
piechotą.
Wygramolili się z wozu, a w ślad za nimi wyskoczyły na leśną
drogę dwa niezbyt rasowe foksteriery. Księgowy popatrzył na •
potwornie ubłocone psy z nie ukrywaną niechęcią.
— Po diabła braliśmy ze sobą te kundle? Pożytku z nich tyle, co
kot napłakał. Uświnią mi samochód i nic poza tym.
— Faktycznie głupie to jak nieszczęście — przytaknął
Bryndzyński. — Po farbie nie pójdzie, na ptactwo się nie nadaje, a
nawet dzika porządnie nie osaczy.
— Powinien pan, panie Gienku, sprawić sobie przyzwoitego
czworonoga. Co to za leśniczy bez prawdziwego psa
myśliwskiego.
— Cóż, kiedy wiecznie brakuje pieniędzy, a za darmo ludzie dają
tylko takie byle co. Szczerze wątpię, żeby Topsik albo Mopsik
naprowadziły nas na ślad prokuratora.
— Ciekawe, gdzie ten Mikulski się podział?
— Nie mam pojęcia.
— A swoją drogą nie zazdroszczę facetowi siedzieć w lesie w taką
pluchę.
W istocie od kilku godzin lało jak z cebra. Po wczorajszym śniegu
nie zostało nawet śladu. Drogi i ścieżki zamieniły się w potoki i
bajora, a obaj myśliwi zdążyli, już przemoknąć do suchej nitki,
mimo
2
że w czasie poszukiwań więcej jeździli polonezem, niż chodzili
piechotą.
Jakieś sto metrów dalej płynęła rzeczka. Po lewej stronie widać
było szarą bryłę Czterech Kopców, w prawo, za niewielkim
jeziorkiem, zaczynało się bagienko. Właśnie nad mokradłami
błysnęło i po lesie przetoczył się głuchy grzmot.
— Pamięta pan, panie Teodorze, kto lubił polować w taką
pogodę? — ni stąd ni zowąd odezwał się leśniczy.
— Chyba nikt przy zdrowych zmysłach. Podczas deszczu nie
pokaże się żadna zwierzyna.
— A jednak, kiedy padało, nie wracał z pustymi rękami. Kiedyś
właśnie tutaj strzelił pięknego byka, dwudziestaka.
— Myśli pan o Trepanowiczu?
— Pan Jacek ma na rozkładzie tylko jednego szpicaka, a poza tym
w życiu nie upolował jelenia. Zresztą on zwykle chodzi na Cztery
Kopce, a my jesteśmy bliżej jeziorka.
— Niech pan powie, panie Gienku, bo nie zgadnę.
— Zapomniał pan już o panu Adamie?
— Ach, prawda! — księgowy stuknął się w czoło. — Trychner też
kiedyś z nami polował. Ale to było dawno...
— Chyba minęło dwa lata, jak wyjechał.
— Coś koło tego.
139
- Panowie nie przepadaliście za sobą?
— Nie wszyscy muszą się lubić.
— Niby prawda — Bryndzyński pokiwał głową, ale jakoś bez
przekonania. — Ciekawe, jak mu się teraz powodzi, w tej Francji.
— Trychner wrócił i znowu pracuje w Zakładach Elektronicznych.
— Nie może być?
— Dziwne są czasem koleje losu.
— Przyjmiecie go z powrotem do koła?
— Póki co, wcale o to nie prosił. Zresztą nie sądzę, żeby otrzymał
pozwolenie na broń. Amnestia amnestią, a posiadanie broni to
zupełnie inna sprawa.
— To i pan Szeleźniak z nami już nie zapoluje. Przez politykę
trafił przecież do więzienia.
— Sam sobie winien.. Zresztą prawdę powiedziawszy, członkiem
koła był zawsze tylko na papierze.
Znowu zagrzmiało. Powiał ostry wiatr i huknęło jakby oberwała
się chmura. Demski aż szczęknął z zimna zębami. Wcale już nie
ukrywał, że ma szczerze dosyć dzisiejszej eskapady.
— To nie ma sensu. — Przytrzymał leśniczego za łokieć. —
Szkoda naszej fatygi. Przecież już wczoraj szukaliśmy
Mikulskiego nad rzeczką, tyle że po tamtej stronie.
— Wracamy?
2
— Jasne.
—. I co dalej?
— Zadzwonimy z leśniczówki na posterunek i powiemy o
zaginięciu prokuratora. Niech teraz milicjanci trochę zmokną.
"— Ma pan chyba rację.
Bryndzyński zagwizdał na psy i ruszyli z powrotem do
samochodu. Zdążyli przejść kilka kroków, kiedy nieoczekiwanie
gdzieś nad jeziorkiem roz-szczekał się jeden z foksterierów.
— To Mopsik, psia jego mać! — zaklął leśniczy. — Polowania
draniowi się zachciewa.
— Ciekawe, co on wytropił.
— Pewno jakąś wiewiórkę albo szczura.
— A może dzika?
Myśliwi zatrzymali się niezdecydowani. Niemal w tym samym
momencie zaczął ujadać i drugi foksterier.
'— W wozie mam dryling — przypomniał sobie Demski. —
Wezmę broń i zobaczymy, co to takiego.
Nie oglądając się na leśniczego pobiegł do poloneza. Bryndzyński
wzruszył tylko ramionami, ale po chwili również i jego
zaintrygowało zajadłe poszczekiwanie Topsika i Mopsika. Zdjął z
ramienia kniejówkę, załadował i ruszył na przełaj w stronę
jeziorka.
Kilkanaście sekund później leśniczy szczerze
141
pożałował swojej decyzji. Skacząc przez jakąś dziUrę pośliznął
się i wpadł w błoto niemal po kolana. Zanim zdołał się
wygramolić, miał już gumiaki pełne wody. Klnąc, na czym świat
stoi, przebrnął niewielki młodnik i dotarł do skraju szuwarów. Psy
były tuż tuż. Odbezpieczył kniejówkę i noga za nogą zaczął
posuwać się za ich ujadaniem. Kątem oka dostrzegł
nadchodzącego z drugiej strony księgowego. Dał mu znak, żeby
został na miejscu i przygotował się do strzału, a sam ostrożnie
zagłębił się w szuwary. W dalszym ciągu nie mógł zgadnąć,
jakiego to zwierza osaczyły foksteriery. Co dziwniejsze poza
ujadaniem nie słyszał żadnych innych odgłosów. Jeszcze kilka
kroków i między szuwarami błysnęło lustro wody. Bryndzyński
stanął jak wryty. Tam leżał człowiek.
XXV
— Zrozumżę wreszcie, człowieku, ten bezsensowny upór do
niczego dobrego cię nie doprowadzi. Dostaniesz wyrok za
współudział i przez najbliższych dziesięć lat słoneczka już nie
zobaczysz.
— Nie znam żadnego Jóźwiaka, nic nie słyszałem
2
o włamaniu do magazynu jakichś tam Zakładów Elektronicznych.
— Lepiej się jeszcze zastanów.
— Kiedy ja mówię prawdę.
— Takie bajeczki możesz nadawać swojej cioci.
— Nic innego nie usłyszy pan ode mnie. Mazurek z wolna zaczął
tracić cierpliwość. Na
zmianę z Pozorskim pizez całą noc bezskutecznie usiłowali
wydobyć cokolwiek z Bobika. Kryminalista zaparł się w sobie i
mimo że był już wtorek, nadal wszystkiemu uparcie zaprzeczał.
Nie pomagały ani prośby, ani groźby, ani perswazje.
Porucznik popatrzył na przesłuchiwanego z jawną niechęcią.
Rzadko spotykał aż tak opornych. Oczywiście mógł Bobikowi dać
spokój i poprosić prokuratora o rozesłanie listów gończych za
Jóźwiakiem, z doświadczenia wiedział jednak, że takie
rozwiązanie nie zawsze bywa skuteczne, pomijając już fakt, że na
efekty można czasem czekać miesiącami.
Przez dłuższą chwilę w pokoju panowało milczenie. Oficer
zastanawiał się intensywnie nad sposobem rozwiązania ust
doświadczonemu kryminaliście. Niestety, większość
wypróbowanych metod zawiodła i szanse powodzenia
przesłuchania malały z minuty na minutę. Funkcjonariusz spojrzał
w okno i nagle uśmiechnął się — zaświtała mu nowa myśl.
— No dobrze, niech ci będzie — udał, że ustę-
143
puje. — Podpiszę nakaz zwolnienia i obiad zjesz u siebie w domu.
— Naprawdę? — Bobikowi radośnie błysnęły oczy. — Nie żartuje
pan?
— Przecież mówię.
— Bardzo panu dziękuję.
— Odwiozę cię nawet do chałupy, żebyś później nie gadał, że
przez milicję wykosztowałęś się na autobus.
— Ależ to już zbędna fatyga. Z pudła idzie się chętnie, nawet
piechotą.
— Przy okazji wstąpimy jeszcze na Wileńską. — Mazurek
zignorował ostatnie słowa .przesłuchiwanego.
— Niby po co?
— Trzeba przecież kogoś wsadzić na twoje miejsce.
— Nie rozumiem?
^- Ciebie wypuszczę, a zamknę Jackowskiego — beznamiętnie
wyjaśnił porucznik. — Zrobię to z całą pompą, przy asyście
kolegów z Cyryla i Metodego, żeby pół Pragi widziało. Twoi
znajomi zauważą, że przyjechałeś ze mną w radiowozie i pójdzie
fama, kto przypucował tamtego. -
— Przecież ja nie pisnąłem nawet słowa!
— I myślisz, że ktoś ci uwierzy?
— Pan nie podłoży mi takiej świnił — Na pomar
2
szczonej twarzy kryminalisty wykwitły ceglaste rumieńce. — W
całej Warszawie nie miałbym życia!
— To już twoje zmartwienie.
— Panie władzo...
— Do Jóźwiaka też pójdzie cynk, że go wydałeś. — Oficer bez
skrupułów mówił dalej. — Ciekawe, jak ci Jasio podziękuje.
Tego było już przesłuchiwanemu za wiele. Obejrzał się
rozpaczliwie za siebie, jak gdyby szukał jakiegoś kąta, w którym
mógłby ukryć się przed funkcjonariuszem. Wyraz twarzy tamtego
nie pozostawiał wątpliwości, że bez wahania spełni swą groźbę.
Kryminalista zrozumiał, że nie ma wyjścia. Cały jego upór ulotnił
się nagle bez śladu.
— Powiem panu — wyszeptał łamiącym się głosem. — Jasio
Jóźwiak faktycznie mieszkał u mnie przez kilka dni. Przyjechał w
poniedziałek, a zmył się dopiero w piątek wieczorem.
— Nazwiska pozostałych dwóch?
— A nie powie pan, że to ja ich przypucowałem?
— W razie potrzeby umiem zachować dyskrecję.
— Z Jankiem byli: Albin Zaliwski i Tadek Kielecki.
— Przecież za nimi są rozesłane listy gończe! — Mazurek, jak
każdy funkcjonariusz, na pamięć znał listę więźniów zbiegłych
przed dwoma laty z zakładów karnych, których nie udało się
jeszcze pochwycić.
10 — Droga bez...
145
— Ja nie wiedziałem. — Zapewnienie Bobika wypadło zgoła
nieprzekonująco. — Twierdzili, że swoje już odsiedzieli.
— Tak czy inaczej odsiedzą. — Tym razem porucznik nie naciskał
przesłuchiwanego. — Powiedz mi tylko, gdzie się zamelinowali, a
między nami będzie zgoda.
— Nie mam zielonego pojęcia. — Kryminalista bezradnym
gestem rozłożył ręce. — Słyszałem, że przed przyjazdem do
Warszawy mieszkali na wsi, w jakichś Wierzbach, Brzózkach, czy
Jodełkach. Podobno Kielecki ma,tam rodzinę.
— Myślisz, że po skoku wrócili na wieś?
— Diabli ich wiedzą. Albin chciał pryskać z War-, szawy, Tadek
truł o jakiejś mecie na Żoliborzu, a Jankowi w ogóle nic nie
pasowało i tylko wyzywał ich od ostatnich.
— O co miał pretensję?
— Chyba o ten skok.
— Konkretnie?
— Zdaje się, że któryś z tamtych przyłożył strażnikowi po
czerepie, a Jóźwiak nie lubi mokrej roboty.
— Ten strażnik wyżył.
— I chwała Bogu.
— Nie wiesz, co zrobili z fantami?
— O to niech pan zapyta Józka Itydusa z Lektykarskiej.
146
— Tego pasera?
— Chodzili do niego w piątek rano.
— Jesteś pewien?
— W końcu sam im dawałem adres.
— A ty w jaki sposób poznałeś tę trójkę? — Oficer zmienił trochę
temat.
— Kiedyś siedziałem z Zaliwskim w jednej celi.
— To właśnie on przyprowadził Jóźwiaka i Kieleckiego? —
domyślił się funkcjonariusz.
— Najpierw chciałem pogonić całe towarzystwo na cztery wiatry,
ale Albin zagroził, że porachuje mi kości. Wolałem z nim nie
zadzierać i przyjąłem bydlaków pod swój dach. A teraz mam przez
nich kłopoty... Żeby to szlag!
Niespełna pół godziny później szary, milicyjny fiat z cywilną
rejestracją zaparkował przed niepozornym, parterowym domkiem
przy ulicy Lektykarskiej. Mazurek wysiadł z wozu i upewniwszy
się, że trafił pod właściwy adres, pchnął furtkę. Z domu dobiegł go
dyskretny dźwięk brzęczyka, a po chwili w jednym z okien
pojawiła się niemiłosiernie rozczochrana głowa piegowatej
osiemnastolatki. . — Pan tu czego? — atakowała porucznika
nieprzychylnym spojrzeniem.
— Mam sprawę do obywatela Józefa Itydusa. — Skwapliwie
sięgnął po legitymację.
— Dziadek źle się czuje.
— Nie zabiorę mu zbyt wiele czasu.
2
I
^'Prośże' przyjść jutro albo lepiej w przyszłym tygodniu.
— Gdybym zaprosił dziadka do siebie, z pewnością poczułby się
znacznie gorzej — sarkastycznie zauważył oficer. — Niech pani
otworzy.
— Też coś! — prychnęła z jawną już wrogością. — Nawet z
trumny byście człowieka wyciągnęli.
— Jeśli trzeba, to wyciągamy — zniecierpliwił się funkcjonariusz.
— Wpuści pani, czy mam wejść przez okno?
— Kto tam, Malinko? — Zaspany głos starszego mężczyzny
przywołał dziewczynę do porządku.
— Z milicji.
— Otwórz panu, kochanie. Ja już wstaję. Chwilę później powitał
Mazurka siwy, nobliwie
wyglądający jegomość koło siedemdziesiątki. Miał na sobie
wzorzysty szlafrok i miękkie bambosze. Bez cienia niepokoju
wprowadził gościa do niewielkiego, ale z gustem umeblowanego
pokoju i zapraszającym gestem wskazał mu stylowy,
najprawdopodobniej rodem z desy, fotefik.
— Proszę wybaczyć mojej wnuczce — zaczął kurtuazyjnie. —
Ona nie przepada za milicją.
— A pan?
— Prawdę powiedziawszy zbytnio się od Malinki nie różnię. —
Wyznanie gospodarza zabrzmiało
2
rozbrajająco. — Zresztą i panowie nie darzycie mnie sympatią,
wychodzimy więc na remis.
— Powiedzmy...
— Zdaje się, że ma pan do mnie jakąś sprawę?
— Owszem. — Porucznik postanowił od razu przystąpić do
rzeczy. — W piątek złożyli panu wizytę: Albin Zaliwski, Tadeusz
Kielecki i Jan Jóźwiak.
— Zgadza się.
— Nie przyszli z pustymi rękami.
— I to prawda.
— Pragnąłbym zadać panu dwa pytania: po pierwsze, ile pan im
zapłacił, a po drugie, gdzie jest to, Co przynieśli.
— Choć raz w życiu jestem w stanie zasłużyć na uznanie milicji
— uśmiechnął się Itydus. — Otóż wysłuchawszy dokładnie tych
panów, ni mniej ni więcej tylko wyrzuciłem ich za drzwi.
— Jak to? — Oficer popatrzył podejrzliwie na gospodarza. — O
ile wiem, zawsze był pan zainteresowany metalami szlachetnymi,
a oni mieli właśnie na zbyciu sporą ilość srebra przemysłowego,
nie mówiąc już o złocie.
— Pan raczy żartować?
— Bynajmniej.
— Wybaczy pan, ale ja oglądałem skrzynkę przy-taszczoną tu
przez pana Albina et consortes, a pan pewno nie.
149
— Z naszych ustaleń wynika, że łupem sprawców włamania do
magazynu Zakładów Elektronicznych padło dwa i pół miliona.
— A ja panu powtarzam, że druciki, które widziałem, nawet nie
leżały koło srebra ani złota. Może dla przemysłu przedstawiałyby
jakąś wartość, ale na pewno nie dla mnie.
— Aż trudno w to uwierzyć.
— Oj, panie poruczniku, panie poruczniku! — W głosie Itydusa
zabrzmiała wyraźna uraza. — I jak tu panu dogodzić? Gdybym
zmyślił na poczekaniu jakąś zgrabną-.bajeczkę, wyszedłby pan
ode mnie usatysfakcjonowany. Tym razem jestem absolutnie
czysty i pozwoliłem sobie na luksus szczerości, a pan patrzy na
mnie, jak na najgorszego łgarza.
Gospodarz był tak pewien swego, że Mazurek mimo
najszczerszych chęci nie umiał znaleźć argumentu, który
podważyłby wiarygodność jego słów. Chcąc nie chcąc musiał
ustąpić.
— Nie wie pan, co włamywacze zrobili ze swym łupem?
— Jeśli posłuchali mojej rady, to znajdzie go pan na którymś z
okolicznych śmietników.
— Z wyjątkiem pańskiego?
— Co do tego może pan nie mieć najmniejszych wątpliwości.
Oficer pożegnał się z Itydusem i wyszedł na ulicę. Zamierzał
wsiąść do służbowego wozu, w
150
ostatniej jednak chwili postanowił zaczerpnąć nieco świeżego
powietrza. Bez pośpiechu ruszył w stronę rozkopów przy budowie
trasy Armii Krajowej. Z wyjątkiem nielicznych przechodniów nie
było tu żywego ducha, a stosy porzuconych prefabrykatów leżały
tak, jak przed rokiem. Widać trasa nie cieszyła się względami
budowlanych.
Porucznik skręcił do parku „Kaskada". Prawdę powiedziawszy
przedstawiał on teraz bardzo żałosny widok i funkcjonariusz z
wielką przykrością wspominał swoje spacery sprzed lat dziesięciu.
Zdegustowany zawrócił. Znowu dotarł do wykopów
• i zastanawiał się właśnie, czy nie pójść na przełaj, kiedy jego
wzrok zatrzymał sią na wystającej z jakiejś dziury, drewnianej
skrzynce. Była niezbyt dużych rozmiarów, zwracała jednak uwagę
barwnymi nalepkami i napisami w obcych językach. Nie
namyślając się wszedł do wykopu. Wieczko skrzynki
, odstawało nieco. Zajrzał i poczuł dreszczyk emocji. Zwoje
cienkich srebrzystych drucików mogły być właśnie tym, o czym
słyszał niedawno od Itydusa.
XXVI
— Przyczyną zgonu jest niewątpliwie postrzał z myśliwskiej broni
palnej typu kulowego. —
2
mr.j
Brodaty biegły z zakresu medycyny sądowej zaczął
podsumowywać wyniki zbliżającej się do końca sekcji zwłok. —
Strzał padł z niewielkiej odległości. Miękki pocisk ugodził w lewą
łopatkę, tam się rozwinął i dążąc ku przodowi ciała praktycznie
unicestwił pół płatu płucnego i lewą komorę serca.
— W tej sytuacji śmierć musiała nastąpić natychmiast. — Jodecki
nie poznawał własnego głosu. Za życia raz tylko zetknął się z
Mikulskim, to jednak wystarczyło, by teraz przeżywać jego
tragedię w dwójnasób.
— Żadna pomoc nie byłaby skuteczna.
— Czy może pan podać, o której w przybliżeniu zastrzelono
denata?
— Zwłoki leżały w błocie, padał deszcz, było dość chłodno —
zamyślił się lekarz. — Oceniałbym, że miało to miejsce w
niedzielę między szesnastą a dziewiętnastą.
— Mikulski nie spodziewał się śmierci...
— Ma pan rację — potwierdził biegły. — Nie stwierdziłem ną
ciele jakichkolwiek śladów walki; czy choćby stawiania oporu.
— Co można powiedzieć o kącie, pod którym padł.strzał?
— Powinien pan skorzystać z konsultacji balistyka. W każdym
razie ja wolałbym nie zajmować zdecydowanego stanowiska. To
nie jest broń wojskowa, przy której łatwo można wyodrębnić wlot,
2
kanał i wylot rany. Przecież sam pan widzi, że tam, gdzie przeszła
kula, wszystko wygląda jak przepuszczone przez maszynkę do
mięsa, a wylot-mógłby sugerować, że do denata strzelano z
armaty.
— Niech pan jednak spróbuje.
— No cóż, zakładając, że zabójca był podobnego wzrostu co
ofiara i stał mniej więcej na tym samym poziomie, to
najprawdopodobniej musiał trzymać broń pod pachą.
— Może ma pan jakieś pytania? — Kapitan zwrócił się do
Mazurka.
Porucznik nawet nie odpowiedział. Patrzył gdzieś przed siebie, raz
po raz wyłamując sobie palce i zagryzając nerwowo wargi.
— Dziękujemy panu — Jodecki uśmiechnął się smutno do
biegłego. — Na nas już czas.
— Złapcie tego drania. — Lekarz miał tylko jedno życzenie. —
Złapcie i powieście. U nas w zakładzie wszyscyśmy znali
Mikulskiego. Nikt nie chciał robić sekcji. Ciągnęliśmy losy, a ja
mam zawsze pecha...
Oficerowie opuścili salę sekcyjną i chwilę później siedzieli już w
służbowym polonezie kapitana. Obaj byli przybici i przez dobrą
minutę panowało ponure milczenie. Nagle pod deską rozdzielczą
cicho "zapiszczał brzęczyk. Jodecki nacisnął przełącznik.
— Ja czwarty do siedemnastki. — W głośniku
153
zatrzeszczał głos oficera dyżurnego. — Siedemnastka, zgłoś się!
1 — Tu siedemnasty — burknął kapitan. — Co jest?
— Szef czeka na ciebie. Weż porucznika Mazurka i
przyjeżdżajcie. Jak mnie zrozumiałeś?
— Przyjeżdżamy — machinalnie powtórzył Jode-cki. — Jest już
po sekcji.
Niespełna dwadzieścia minut później obaj oficerowie wkroczyli
do gabinetu pułkownika Kuglarza. W środku, jak zwykle, było aż
ciemno od papierosowego dymu. Kapitan obrzucił obecnych
pobieżnym spojrzeniem. Z Grzelakiem prowadził już niejedną
sprawę, dwaj eksperci z Zakładu Kryminalistyki często gościli u
naczelnika, a i przedstawiciel prokuratury nie był mu obcy. Kiedyś
zetknął się nawet z bezpośrednim przełożonym porucznika
Mazurka — majorem Kłosińskim z Dzielnicowego Urzędu Spraw
Wewnętrznych. Nie znał tylko barczystego pułkownika w
lotniczym mundurze.
— Jak wyniki sekcji? — Kuglarz wskazał wolne miejsce nowo
przybyłym.
— Żadnych rewelacji. — Kapitan bezradnie potrząsnął głową. —
Co do przyczyny zgonu i przed sekcją nie było przecież
wątpliwości.
— To niedobrze — zasępił się pułkownik. — No, ale za to mamy
już wyniki badań laboratoryjnych pocisku — dorzucił na
pocieszenie. — Nasi eksperci pośpieszyli się jak nigdy.
2
— Tylko pogratulować.
— Zdołaliśmy ustalić, że Mikulski został ugodzony pociskiem
kalibru siedem razy sześćdziesiąt pięć albo siedem razy
sześćdziesiąt cztery ewentualnie siedem razy pięćdziesiąt siedem
— wyjaśnił jeden z pracowników Zakładu Kryminalistyki. —
Sam pocisk o wadze dziesięciu gramów był wykonany z
miękkiego ołowiu w częściowym płaszczu stalowym.
— Można było strzelać do łosia albo bawołu — mruknął Jodecki.
— Z człowieka niewiele zostaje.
— Sam poluję, więc nie musi mi pan mówić.
— Czy wiadomo coś bliżej na temat broni, z której zastrzelono
Mikulskiego?
— Z tym jest właśnie problem. — W głosie eksperta zabrzmiało
wyraźne wahanie. — Nie otrzymaliśmy łuski.
— I tak dobrze, że ekipa porucznika Zanejki zpa-lazła pocisk —
zauważył naczelnik. — Teren jest wyjątkowo trudny. Oczywiście
dalej prowadzone są poszukiwania, ale osobiście na nic bym już
nie liczył.
— Posiedzimy jeszcze nad tym pociskiem — obiecał biegły.
— Żebyśmy choć znali markę broni, wiedzieli, czy to sztucer, czy
dryling...
— W każdym razie można wykluczyć sztucer
155
znaleziony przy denacie. Ma kaliber sześć i pół razy sześćdziesiąt
osiem. •— Dzięki i za tyle.
— Jeśli mam być szczery, to podejrzewałbym, że w grę wchodzi
raczej broń samodziałowa, a nie fabryczna — odezwał się drugi z
ekspertów. — Tak czy inaczej w naszych kartotekach to cudo nie
figuruje.
— No cóż, na razie mamy więcej znaków zapytania niż
ustalonych faktów — podsumował pułkownik. — Nie wiemy ani
kto zabił, ani dlaczego. Z uwagi na zawód denata krąg
potencjalnych podejrzanych będzie bardzo szeroki. Praktycznie
musimy wziąć pod uwagę wszystkich przebywających na
wolności kryminalistów, których sprawy prowadził za życia
Mikulski. Nie możemy pominąć nawet włamania do Zakładów
Elektronicznych.
— Roboty na rok dla sztabu ludzi — podchwycił kapitan Grzelak.
— Nie na rok, ale na dwa, najwyżej na trzy tygodnie! — Kuglarz
zgromił podwładnego iście piorunującym spojrzeniem. — Nie
zapominajcie o opinii publicznej!
— Jesteśmy tak samo zainteresowani w szybkim zakończeniu
sprawy, jak i wy — zadeklarował się major Kłosiński. —
Włamanie do magazynu bierzemy na siebie, a porucznik Mazurek
jest najlepszym znawcą warszawskiego półświatka, nie mówiąc
2
już o tym, że wielokrotnie współpracował z prokuratorem
Mikulskim i wspólnie wysłali za kratki niejednego kryminalistę.
— Zgodą! — pułkownik nie taił zadowolenia ze stanowiska
Kłosińskiego. — Z naszej strony śledztwo poprowadzą kapitan
Jodecki, kapitan Grzelak i porucznik Zanejko. W razie potrzeby
postawię na nogi cały wydział, a nie wątpię i yv pomoc
przełożonych.
XXVII
— No więc jak, panie Przybicki? — Walendowski uśmiechnął się
zachęcająco do niskiego, tęgiego mężczyzny o czerwonej twarzy i
rzadkich, bliżej nieokreślonego koloru włosach. — Poznaje pan tę
skrzynkę?
— Jasne, że nasza, panie dyrektorze — z przekonaniem
potwierdził magazynier. — Doskonale pamiętam, bo osobiście
przyjmowałem ten transport.
— Innymi słowy sprawę mamy wyjaśnioną. Niech pan pokwituje
milicji, co trzeba, a my zapraszamy pana porucznika na dużą
wódkę.
— Chwileczkę! — zaoponował Mazurek. — Ta skrzynka stanowi
ważny dowód rzeczowy.
157
— Kiedy nam nie chodzi o skrzynkę, tylko o jej zawartość —
wtrącił się Crzebieniowski. — Za stop wolframowy płacimy
ciężkie dewizy/ a bez tego niepozornego drucika nie ruszymy z
produkcją.
— Już i tak mamy przestoje — Pawlak również zdecydował się
dorzucić swoje „trzy grosze". — Ta skrzynka dosłownie spadła
nam z nieba.
— W takim razie pan porucznik zatrzyma sobie skrzynkę, a my to,
co w środku. — Franciszek znalazł iście salomonowe rozwiązanie.
— Zgoda?
— Zgoda.
— Panie Przybicki, niech pan zabiera skrzyneczkę, póki właściciel
się nie rozmyśli.
— Na jednej nodze, panie dyrektorze.
— A my po koniaczku...
— Może innym razem — grzecznie wymówił się funkcjonariusz.
— Służba, nie drużba.
— Ale jednego?
— Nawet pół. Roboty jeszcze co niemiara. Odzyskaliśmy dopiero
drobną część łupu, włamywacze hulają na wolności, a na domiar
złego ta tragedia z prokuratorem Mikulskim...
— No tak, ma pan rację — przyznał Walendowski. — Zwaliło się
na nas, oj zwaliło.
— Powiadają, że nieszczęścia chodzą parami — westchnął
Crzebieniowski.
— Jutro pozwolę sobie znowu zajrzeć do zakładu — Mazurek
zaczął żegnać się z dyrektorami. —
2
Musimy jeszcze wyjaśnić kilka szczegółów,, ^.skrzyneczkę
przepakujemy z panem Przybickim w magazynie.
Funkcjonariusz z magazynierem opuścili gabinet i u dyrektora
naczelnego zostali tylko jego dwaj zastępcy. Ledwo zamknęły się
drzwi, uprzejme uśmiechy zniknęły z twarzy całej trójki. Mimo
odzyskania cennego półfabrykatu, nie byli zadowoleni.
— Potizebny mi teraz ten milicjant jak dziura w moście —
mruknął Walendowski. — Niby chce pomóc, a nawet pogadać z
nim po ludzku nie można. Kielicha nie wypije, tylko węszy i
słucha.
— Szkoda Mikulskiego.
— Zginął w najmniej odpowiednim momencie. Na domiar złego
Teodor jeszcze nie wrócił, a Jacek w gipsie. Wszystko na mojej
głowie.
— A propos! — podchwycił Pawlak. — Co zrobimy z
Szeleźniakiem?
— Z kim?
— Tym rozrabiaczem, którego niedawno puścili z więzienia —
pizypomniał Benedykt. — Facet na gwałt chce do nas wrócić. Za
pierwszym podejściem Trepanowicz go odwalił, bo Mikulski nie
chciał zająć jednoznacznego stanowiska. Szeleźniak złożył drugie
podanie i teraz wyciera kurze po sekretariatach.
— Skąd wiesz?
159
jDo mnie też już trafił.
— Więc go załatw.
— Ale jak? Jeśli faceta spławię, podniesie krzyk, że stara klika nie
dopuszcza go do nowego dyrektora. Powinieneś, Franciszku, sam
podjąć decyzję.
— Nie zawracaj mi głowy bzdetami.
— Cożeś się czepnął tego Szeleźniaka? — poparł naczelnego
Grzebieniowski. — Po diabła ten pośpiech? Wróci Jacek, to coś
wymyśli.
— A tymczasem obsmarują nas w prasie. Teraz moda na obronę
tego typu ludzi.
— Więc przyjmijmy gościa na takie stanowisko, żeby po tygodniu
sam się zwolnił — zdecydował w końcu Walendowski. — Musisz,
Benek, poszukać czegoś odpowiedniego.
— Załatwione.
— Macie coś jeszcze?
— Handel grozi arbitrażem za półtora miliona. Twierdzą, że
daliśmy im buble.
— Jeśli nawet, to mogli je wcisnąć klientom. Teraz ludzie
wszystko kupią.
— Znaczy, że nie uznajemy tej reklamacji.
— Wykluczone. Niech radca prawny znajdzie jakiś kruczek...
Wiecie co? — Franciszek zmienił nagle temat. — Porucznik nie
chciał, ale przecież my możemy machnąć po kielichu.
— Czemu nie.
Walendowski podszedł bez wahania do zajmują
160
cego jedną ze ścian gabinetu regału i otworzył barek. Przez chwilę
lustrował jego wnętrze uważnym spojrzeniem, nim zdecydował
się na whisky. Wyciągnął kanciastą butelkę i napełnił po brzegi
trzy angielki.
— Zdrowie! — Zachęcającym gestem podniósł szklaneczkę.
— Oby nam się!
Jednym haustem opróżnili angielki, jak gdyby to była czysta
wódka. Franciszek rozlał drugą kolejkę i schował butelkę. Pawlak
i Grzebieniowski spojrzeli po sobie. Pierwszy domyślił się
Władysław.
— Już po szesnastej. — Niby przypadkiem zerknął na zegarek. —
Nie będziemy tu przecież nocować.
— Co proponujesz?
— Zapraszam panów do siebie. Jakaś butelczyna zawsze się
znajdzie, a Danka przyrządzi coś na zakąskę.
— Jedziemy! — Twarz naczelnego rozjaśniła się w szerokim
uśmiechu.
Kwadrans później wszyscy trzej siedzieli już w ładzie
Grzebieniowskiego. Władysław zapuścił silnik i ruszył wolno w
stronę bramy. Strażnik otworzył, a kiedy go mijali, wyprężył się
służbiście.
— Przychodząc do zakładu nawet nie myślałem, że zastanę tu tak
miły i zgrany kolektyw. — Wyzna
2 — Droga bez..,
161
nie Walendowskiego zabrzmiało szczerze, jak nigdy. — Z wami
konie kraść, mości panowie!
— Jak żyję, nigdy -nie miałem lepszego szefa — zrewanżował się
Benedykt. — Prawda, Władek?
— Ze świecą szukać takiego drugiego. Crzebieniowska powitała
ich w progu domu.
Niewyszukany komplement Franciszka przyjęła wybuchem
przesadnie głośnego śmiechu i wprowadziła gości do salonu. Przy
filiżance herbaty siedział tu Kielecki. ,
— Ogromnie przepraszam stryjaszka, że tak bez uprzedzenia —
iście teatralnym gestem uderzył się w piersi.'— Ale stryjaszek
zapraszał, więc przyszedłem.
XXVIII
— Mniej więcej tak to sobie wyobrażałem. — Jodecki potoczył
uważnym spojrzeniem po rzeczce, jeziorku i gęstych szuwarach.
— Nie zazdroszczę ci roboty.
— Spróbuję jeszcze raz z chłopcami przetrząsnąć teren, ale na mój
gust, psu na budę się to nie zda — odparł Zanejko. — Cholernie tu
mokro, a w dodatku w poniedziałek mróz kark skręcił i przez całą
dobę padało.
— Pocisk jednak znalazłeś. \
— Czysty przypadek.
— Nie było żadnych śladów?
— Gdyby nie odwilż, może. by i były. Chociaż diabli wiedzą, bo
Bryndzyński z Demskim wszystko dokładnie zadeptali, a
miejscowy posterunkowy dopiero co wstąpił do milicji. Pewno
chłopak stracił głowę i jeśli nawet zostało coś do zabezpieczenia,
to nie zauważył.
— Mamy pecha.
— Cóż poradzisz.
— No, nie przeszkadzam ci, stary — kapitan poklepał kolegę po
ramieniu. — Rób swoje, a ja tymczasem spróbuję pogadać z
leśniczym.
Bryndzyński czekał na drodze w towarzystwie młodziutkiego,
ledwo dwudziestoletniego, sądząc z wyglądu, funkcjonariusza o
dziecinnej twarzy i jasnych, kręconych włosach.
— Niech mi pan powie, jak ten Mikulski tutaj trafił? — Jodecki
postanowił od razu przystąpić do rzeczy.
— Sam chciałbym to wiedzieć. — Leśniczy bezradnym gestem
rozłożył ręce. '— Zostawiłem go przy Krzywym Zrębie. Miał
czekać na ambonie do zmroku, a potem wracać do leśniczówki.
— Jak daleko stąd do ambony?
— Co najmniej z półtora kilometra.
— A gdzie polowali pozostali myśliwi?
2
162
— Pan Trepanowicz na Czterech Kopcach — Bryndzyński
wskazał ręką pobliskie wzniesienia. — Pan Pawlak po drugiej
stronie rzeczki, nad bagienkiem, pan Walendowski przy starym
forcie.
— Jak trafić do tego fortu?
— Stąd, czy od ambony na Krzywym Zrębie?
— Od ambony.
— Trzeba pójść dobry kilometr równolegle do rzeczki, w stronę
pól, a potem skręcić w lewo. Tam zresztą prowadzi szeroka droga.
— Zostali jeszcze Grzebieniowski, Demski, no i pan — kapitan
wrócił do zasadniczego tematu.
— Ja tylko wszystkich rozprowadziłem i dałem sobie spokój z
polowaniem. Byłem zmęczony rannym łażeniem z psami po
zagajnikach i wolałem wrócić do leśniczówki.
— A tamci?
— Pan Teodor polował w innej części lasu, prawie pod samymi
Brzózkami. Miał zresztą najwięcej szczęścia, bo strzelił łanię.
— Piękna zdobycz.
— Niech pan jeszcze doda strzelonego rano dzika i ma pan króla
polowania całą gębą.
— Grzebieniowski też coś strzelił?
— Pan Władysław poszedł nad rzeczkę na piżmaki. Nawet nie
wiem, gdzie ich szukał, bo powiedział, że sam trafi. Tak czy
inaczej musiał wybrać kiepskie miejsce, bo wrócił z niczym.
2
— Pamięta pan, kto miał jaką broń?
— Panowie Pawlak i Grzebieniowski dubeltówki, a pozostali
dryłingi. Tylko panu Mikulskiemu pożyczyłem swój sztucer.
— Pan oglądał dryling księgowego? — Jodecki zwrócił się do
asystującego im dotąd w milczeniu milicjanta.
— Oczywiście. — Przybylski odruchowo wyprężył się na
barzność. — Nawet zabrałem broń do depozytu.
— Jaki kaliber ma lufa kulowa?
— Osiem razy pięćdziesiąt siedem.
— W takim razie jeszcze dzisiaj oddamy dryling — zadecydował
kapitan.
— Gwintowana lufa w mojej kniejówce ma ten sam kaliber — bez
pytania tfznajmił leśniczy. — Zechce pan ją zobaczyć? —
Ściągnął broń z ramienia i podał ją Jodeckiemu.
— Rzeczywiście — uśmiechnął s;ę kapitan. — Osiem razy
pięćdziesiąt siedem. Proszę, niech pan zatrzyma kniejówkę. —
Oddał broń Bryndzyń-skiemu. — Nie będzie mi potrzebna.
— Czy mógłbym jeszcze w czymś pomóc?
— To by było na razie wszystko... Ach, prawda! — Jodecki
przypomniał sobie o ustaleniach Mazurka i przywiezionych z
Warszawy fotografiach. — Czy któryś z tych mężczyzn nie kręcił
się ostatnio po okolicy?
165
Zdjęcia powędrowały do rąk leśniczego. Przybylski zajrzał mu
natychmiast przez ramię i obaj przez dłuższą chwilę wpatrywali
się w podobizny najrozmaitszych kryminalistów. Niestety, w
pierwszym podejściu nie rozpoznali nikogo. Milicjant dał za
wygraną, ale Bryndzyński spróbował jeszcze raz. Kapitan czekał
cierpliwie, z wolna zaczynał jednak nabierać przekonania, że nic z
tego nie będzie, kiedy leśniczy jednej z fotografii zaczął się
przyglądać uważniej.
— Chyba już gdzieś go widziałem. — W jego twarzy było
skupienie. — Tylko gdzie i kiedy?
— Niech pan spróbuje sobie przypomnieć.
— Na jesieni kręciło się tu wielu grzybiarzy i wycieczkowiczów.
— Może jednak...
— Wiem! — Bryndzyński nagle stuknął się w cioło. — Dwa
miesiące temu zauważyłem w lesie niejakiego Crabickiego.
Wróble ćwierkają, że facet zakłada wnyki, ale nie sposób mu tego
udowodnić. Wtedy też nic przy nim nie znalazłem, pamiętam
jednak, że był w towarzystwie tego łysawego, o gębie boksera.
— Jest pan pewien?
— Jestem pewien.
— Grabicki mieszka w Brzózkach?
— Z tej strony wsi, bliżej lasu. Drogą od leśniczówki wyjedzie
pan na pola, minie dwa zagajniki i pan trafi.
2
— Ja pana zawiozę — zadeklarował się Przybylski. — Wiem,
gdzie to jest, bo akurat wczoraj przepytywałem Grabickiego w
związku z awanturą sąsiedzką.
Wsiedli do milicyjnego gazika. Droga była wyboista, chwilami
samochód grzązł w błocie niemal po osie, ale nie minęło nawet
dwadzieścia minut, kiedy dotarli na miejsce. Drzwi otworzyła im
niska, szeroka w biodrach blondyna po czterdziestce.
— Mąż w domu? — Przybylski na szczęście nie zdecydował się
na urzędowy ton.
— Pojechał do GS-u — odparła, spoglądając podejrzliwie na
funkcjonariuszy.
— Kiedy wróci?
— Jak dadzą mu węgiel... A panowie znowu w sprawie skargi
Czubaków?
. — Właściwie to my do pana Albina — wyjaśnił Jodecki. — Jest
w domu, czy pojechał z mężem?
— Nie znam żadnego Albina — powiedziała spokojnie, ale jakby
odrobinę za szybko. — Nigdy tu takiego nie było.
— Ejże, pani Grabicka! — Przybylski podniósł głos. — Ładnie to
tak kłamać w żywe oczy?
— Ja nie kłamię — powtórzyła uparcie, ale była zmieszana.
— Sam widziałem tego gościa w towarzystwie pani męża —
milicjant trochę minął się z prawdą. — Leśniczy Bryndzyński też.
167
— Może mój stary zna jakiegoś Albina — spuściła oczy. — Ja o
takim nawet nie słyszałam.
— Coś nie chce mi się wierzyć.
— Przecież mówię.
— Chyba będziemy musieli przyjechać później, kiedy wróci pani
mąż — zdecydował kapitan. — Na razie do widzenia.
Wrócili do gazika. Przybylski nie krył rozczarowania wynikiem
wizyty u Grabickiej. Przez chwilę kręcił się niespokojnie na
siedzeniu, zwlekając z uruchomieniem silnika. W końcu nie
wytrzymał.
— Trzeba ją było przycisnąć do muru. Przecież to jasne jak
słońce, że baba kłamie.
— Co nagle, to po diable — Jodecki ostudził zemocjoriowanego
młodszego kolegę. — Zbierzemy więcej argumentów, to wtedy
porozmawiamy.
— A tymczasem Grabiccy uzgodnią między sobą zeznania i sam
diabeł niczego z nich nie wydobędzie.
— Wspomniał pań o jakiejś awanturze Grabic-kich z Czubakami
— przypomniał sobie kapitan.
— Niewiele brakowało, żeby siekiery poszły w ruch.
— Od czego się zaczęło?
— Krowa Czubaków wlazła na łąkę Grabickich, a ci pogonili ją
do lasu.
— Które to gospodarstwo Czubaków?
— Już jedziemy! — domyślił się wreszcie. — Kto
2
... sioM —
jak kto, ale oni wyśpiewają wszystko o Grabickich.
Piętrowy, kryty eternitem dom Czubaków stał niespełna sto
pięćdziesiąt metrów dalej. Na podwórku majstrował coś przy
motocyklu barczysty, czterdziestokilkuletni mężczyzna o
szerokiej, czerwonej twarzy i wielkich dłoniach. Na widok
funkcjonariuszy zostawił swoją robotę i podszedł do gazika.
— Jak pańska krowa? — zagadnął przyjaźnie Jodecki.
— Ledwie zipie, biedula — chłop wyraźnie zmarkotniał. — Tak ją
psiekrwie zgonili, że pewno nic już z niej nie będzie.
— Sprowadził pan weterynarza?
— Pokiwał nad krowiną głową i wziął pięćset złotych, a pożytku z
tego tyle, co kot napłakał.
— Narobili panu szkody Grabiccy, oj narobili!
— Bodajby ich ziemia pochłonęła! — Czubak pogroził pięścią w
kierunku sąsiedniego gospodarstwa. — Żeby z piekła nie wyszli!
— Bywał ktoś u nich ostatnio? — niby mimochodem zapytał
kapitan.
— Chodzi panu o naszych gospodarzy?
— Raczej o obcych.
— A owszem — chłop przytaknął bez cienia wahania. — Pan
Przybylski to nie wie, bo u nas nowy, ale mnie zaraz wpadło w
oko, że tam dwóch takich mieszka.
169
— Dwóch?
— Na dwa albo i trzy dni przyjechał też trzeci.
— Rozpoznałby pan tych mężczyzn? — Oficer podsunął
Czubakowi przywiezione z Warszawy fotografie.
Chłop -zerknął na zdjęcia. Na jego' twarzy pojawiła się nie
ukrywana radość, że może zaszkodzić znienawidzonym sąsiadom.
— Ten łysawy i ten młodszy, blady na gębie, mieszkali u
Crabickich ze dwa miesiące albo i dłużej — wskazał fotografie
Zaliwskiego i Kieleckiego. — A to jest ten trzeci, o którym
mówiłem.
Rozpoznany został również i Jóźwiak.
— Dawno się stąd wynieśli?
— Będzie jakiś tydzień.
— I nie widział pan już później żadnego z nich?
— Nie kręcili się po okolicy.
— No cóż, dziękujemy. Pomógł nam pan wyjaśnić istotny
szczegół.
— Tamci trzej, to jakieś bandziory? — zainteresował się Czubak.
— Wielokrotnie karani kryminaliści.
— Panowie ich szukacie?
— Nie od dziś.
— Chwileczkę! — Chłop nagle stuknął się w czoło. — Ale mam
kurzą pamięć! Przecież ten łysawy był w Brzózkach w niedzielę.
Nie wiem, czy zaglądał do Grabickich, ale widziałem, jak szedł do
lasu.
2
XXIX
Nowacka zdecydowanym ruchem zatrzasnęła za sobą drzwi windy
i nacisnęła właściwy guzik. Chwilę później była już na ostatnim
piętrze. Wyszła na koiytarz, spojrzała i poczuła nieprzyjemny
ucisk w gardle. Kartka, którą wczoraj zostawiła w drzwiach
mieszkania Trychnera, tkwiła tam nadal.
Przez dobre pół minuty Wanda stała niezdecydowana. W końcu
sięgnęła do torebki po klucze i otworzyła drzwi. W środku
panował względny, jak na kawalerskie gospodarstwo, porządek,
nic jednak nie wskazywało na to, by Adam zaglądał tu w ostatnich
dniach. Siadła przy stole i przez dłuższą chwilę bezmyślnie
wpatrywała się w okno. Poczuła, że wilgotnieją jej oczy. Była
zgnębiona i nie wiedziała, co robić. .W żaden sposób nie mogła
zrozumieć, co się właściwie stało. Zaczęła już wiązać z
Trychnerem poważne plany na przyszłość, kiedy zupełnie
nieoczekiwanie przestał ją odwiedzać. Co więcej, nie przychodził
również do pracy, a nawet nie nocował we własnym mieszkaniu.
Było dla niej jasne, że gdzieś wyjechał, ale czemu uczynił to tak
nagle i nie zostawił żadnej wiadomości?
Nowacka rozejrzała się po pokoju. Na regale spostrzegła niewielki
notatnik w szarej okładce. Nie mogła oprzeć się pokusie, by
zerknąć do środka. Na chybił trafił przewróciła kilka kartek i
nagle
171
wpadło jej w oko nazwisko Szeleźniaka. To była myśl! Odłożyła
notatnik na swoje miejsce i spiesznie ruszyła do wyjścia.
Z tramwaju wysiadła przy placu Inwalidów. Bez kłopotu
odnalazła właściwy blok i weszła do wysokiej, choć dusznej,
sutereny. Tuż obok pralni dostrzegła na drzwiach kartonik z
nazwiskiem. Zapukała i moment później otworzył jej Mieczysław
Szeleźniak.
— To pani? — Nieoczekiwana wizyta sekretarki Trepanowicza
najwyraźniej go zaskoczyła. — Proszę, niech pani pozwoli do
środka.
Weszli do maleńkiego, ciasnego pokoiku. Całe umeblowanie
składało się z wersalki, starej szaty, stolika i dwóch krzeseł, w
pomieszczeniu było jednak czysto i schludnie.
— Pan składał podanie o ponowne przyjęcie do naszego zakładu
— zaczęła niezręcznie.
— Prawdę powiedziawszy to Trychner mnie namówił. Teraz
żałuję, bo i tak nic z tego nie wyszło i tylko niepotrzebnie
wycierałem kurze w waszym biurowcu.
— W pańskiej sprawie została podjęta pozytywna decyzja.
— Nie może być?
— Proszę w najbliższych dniach zgłosić się u dyrektora Pawlaka.
— Czyżby właśnie on mi pomógł? O ile; pąpiriję-tam, nigdy
niecieszyłem się jego sympatią.
— Decyzję osobiście podjął dyrektoi naczelny.
— Rozumiem — Szeleźniak pokiwał głową. — Nowy szef, nowe
rządy.
— Właśnie.
— Ale że też pani chciało się do mnie fatygować?
— Pana dzisiaj u nas nie było.
— Prawdę mówiąc zrezygnowałem. Straciłem już nadzieję.
— inłiymi słowy dobrze, że przyszłam?
— Jestem ogromnie wdzięczny. Gdybym mógł kiedyś się
zrewanżować...
— Może pan.
— Naprawdę? — Bacznie popatrzył jej w oczy.
— Pan przyjaźni się z Adamem.. To znaczy z panem Trychnerem
— poprawiła się natychmiast.
— Owszem.
— Z pewnością często się widujecie.
— Nie przeczę.
— Koniecznie jakoś chciałabym się z nim skontaktować. •
— Służbowo? — Szeleźniak znacząco zawiesił głos.
— Całkiem prywatnie — wyznała z trudem. — Widzi pan, od
kilku dni nie ma go w domu ani w pracy. Obiecał mnie odwiedzić,
ale nie pokazał się.
2
172
Sama nie wiem, co o tym sądzić. Bardzo się denerwuję.
— To dziwne, ale i ja nie rozmawiałem z nim od przeszło
tygodnia.
— Czyżby gdzieś wyjechał?
— Nic mi nie wspominał, żeby miał taki zamiar
— Gdzie go szukać?
— Sam nie wiem.
— Nic mi pan nie poradzi?
Gospodarz zamyślił się nad czymś głęboko i przez dłuższy czas
panowało w pokoju milczenie. Wanda nie nalegała. Doskonale
zdawała sobie sprawę, że jest zdana na łaskę i niełaskę
Mieczysława. Nie znała przecież nikogo z kręgu, w którym
Trychner obracał się przed swym wyjazdem do Francji, a
Szeleźniak wcale przecież nie musiał poda*ć żadnego nazwiska
ani adresu. Zaczynała już tracić nadzieję, kiedy tamten skinął
głową na znak zgody.
— Niech pani spróbuje odwiedzić docenta Wiktora
Jasionowskiego. Mieszka w alei Wojska Polskiego. Swego czasu
bardzo blisko współpracowali z Adarrfem. Być może, że znów
nawiązali kontakt.
— Dziękuję.
— Jakby co, proszę pozdrowić Adama ode mnie. I wpadnijcie
państwo kiedyś na herbatę.
Szary, kilkupiętrowy blok nie wiedzieć czemu zrobił na
Nowackiej dość przygnębiające wrażenie.
2
Weszła na pierwsze piętro i nacisnęła dzwonek".' Po chwili
szczęknęła zasuwa i w progu pojawiła się szczupła
osiemnastolatka o długich, jasnych włosach i szczupłej twarzy.
— Pani do kogo? — Zmierzyła Wandę nieufnym spojrzeniem..
— Do docenta Jasionowskiego.
— Ojca nie ma w domu.
— A kiedy mogłabym go zastać?
— Zależy co pani ma do niego.
Obcesowa odpowiedź na moment zdetonowała Nowacką. Nie
spodziewała się podobnego przyjęcia.
— No więc? — zniecierpliwiła się dziewczyna. — O co pani
chodzi?
— Właściwie to chciałam zapytać, czy pani ojciec nie widział się
ostatnio z Adamem Trychnerem.
— Nie! — Na policzkach dziewczyny wykwitły niezdrowe
rumieńce. — I niech pani sobie zapamięta raz na zawsze, że nasz
dom jest ostatnim miejscem, gdzie mogłaby pani go znaleźć!
XXX
Skrzypnęły drzwi i do pokoju kapitana Grzelaka wkroczył
Mazurek. Pod pachą trzymał
175
pokaźnie wyglądający plik akt, a jego mina świadczyła
wymownie, że czas spędzony wśród papierzy-sków nie poszedł na
marne.
— Od dzisiaj wiemy znacznie więcej na temat 'Zaliwskiego,
Kieleckiego i Jóźwiaka — zaanonsował na samym wstępie.
— Znalazł pan coś ciekawego? — zainteresował się Grzelak.
— Przede wszystkim cała trójka spróbowała wspólnej działalności
już przed dwoma laty, podejmując ucieczkę z zakładu karnego.
Jedynie dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności udało się
wtedy zatrzymać Jóźwiaka. Odsiedział poprzedni wyrok do końca,
zarobił nowy za próbę ucieczki i wyszedł z więzienia dopiero w
tymmiesiącu. .
— Prawdopodobnie natychmiast skontaktował się ze starymi
kumplami.
— Wyjaśniła się również przyczyna, dla której poszukiwani przez
nas trafili do Brzózek. Po prostu Kielecki jest spokrewniony z
niejakim Grabickim.
— Zaraz musimy dać znać Jodeckiemu.
— A na zakończenie mam informację o znacznie 'większym
ciężarze gatunkowym — porucznik na
moment zawiesił głos. — Otóż Zaliwski został swego czasu
skazany za rozbój na dziesięć lat pozbawienia wolności. Sprawa
pod względem dowodowym była piekielnie trudna i gdyby nie
szczególne zaangażowanie prokuratora nie wiadomo
176
jakby się skończyła. Proszę zgadnąć, kto prowadził śledztwo i
oskarżał.
— Czyżby Mikulski? — domyślił się kapitan.
— Otóż to.
— Mielibyśmy więc ewentualny motyw zabójstwa.
— Pański kolega ustalił, że Zaliwskiego widziano w niedzielę w
Brzózkach.
— Konia z rzędem temu, kto powie, gdzie on jest teraz.
— Spróbuję przepytać tego i owego z warszawskiego półświatka.
— Życzę powodzenia. Wybrałbym się z panem, ale czekają mnie
jeszcze dzisiaj rozmowy z uczestnikami niedzielnego polowania.
— Ciekawe, czy któryś z nas cokolwiek zwojuje.
Mazurek znaczącym gestem podniósł kciuk i zostawiwszy
przyniesione dopiero akta, ruszył do wyjścia. Trzy minuty później
siedział już za kierownicą służbowego fiata. Włączając stacyjkę
zdecydował, że na pierwszy ogień weźmie Jackowskiego.
Zaparkował samochód dokładnie w tym samym miejscu na
Wileńskiej, co ostatnim razem. Winda nadal była zepsuta.
Wdrapał się na czwarte piętro i energicznie zapukał do znajomych
drzwi. Jackowski otworzył prawie natychmiast.
— Pan porucznik znowu do mnie? — Popatrzył
12 — Droga b"7...
177
na oficera jak gdyby z wyrzutem. — Przecież miałem odpowiadać
z wolnej stopy.
— Niczego nie obiecywałem — sucho ni to zauważył, ni to
stwierdził funkcjonariusz. — Poza tym wprowadziliście mnie w
błąd.
— Ja?! — Jackowski iście teatralnym gestem uderzył się w piersi.
— Bóg mi świadkiem, że powiedziałem szczerą prawdę.
— Twierdziliście, że Jóźwiak zamelinował się u Bobika, a tam
zostało po nim już tylko wspomnienie.
— Czy to moja wina, że zmienił adres?
— Oszczędzilibyście kłopotów i mnie i sobie, gdybym nie musiał
was znowu pytać o to samo.
— Kiedy ja naprawdę nie wiem, gdzie jest teraz Jóźwiak.
— A co mi powiecie o Zaliwskim i Kieleckim?
Po twarzy Jackowskiego przemknął wyraźny cień. Gospodarz
chrząknął, pogładził się po długich, ufryzowanych włosach i
gładko wygolonych policzkach. Widać było, ie nad czymś
intensywnie się zastanawia. W końcu przecząco pokręcił głową.
— Przykro mi, ale nie umiem panu pomóc.
— Albin był tutaj, prawda? ni stąd ni zowąd zaryzykował
Mazurek. — Tylko nie kręć, chłopie, bo i tak poznam się na tym.
— Panie poruczniku!
— No mówże, do cholery! — oficer podniósł 178 głos. — Na
odpowiadanie z wolnej stopy tYżśba sobie zasłużyć.
Jackowski spuścił głowę i nerwowo zagryzł wargi. W jego oczach
pojawił się strach.
— Uważaj, bo za chwilę stracę cierpliwość!
— Ma pan rację — gospodarz nie opierał się dłużej.
— Kiedy widziałeś się z Zaliwskim?
— Nie z Albinem, tylko z Tadeuszem — sprostował. — Przyszedł
do mnie dzisiaj z samego rana.
— O co pytał? 1
— Czy milicja trafiła już na ich ślad.
— Powiedziałeś mu?
— Bałem się — Jackowski niemal zapłakał. — Tadek jest prawie
taki jak Albin. Przyłożył mi kozik do gardła, więc co miałem
zrobić? •
— I miej tu, człowieku, miękkie serce! — Mazurek aż
ppczerwieniał ze złości. — Gdybym wsadził cię do aresztu, nie
wygadałbyś się przed Kieleckim i nie byłoby problemu.
— Tadek i tak pokapowałby w czym rzecz.
— Wcale nie jest powiedziane, czy by się akurat domyślił. —
Słuszna skądinąd uwaga gospodarza bynajrńniej nie udobruchała
porucznika. — W każdym razie wie teraz wszystko z detalami.
— A ze mną co będzie?
— Przecież kogoś muszę przymknąć. Sam jesteś sobie winien.
2
!Q-r>Td rtiećh pan posadzi Jóźwiaka. '
— Przypomniałeś sobie jednak, gdzie go szukać? — W głosie
funkcjonariusza zadźwięczała nutka ironii.
— Mietek Parafiniuk będzie wiedział.
— Kto taki?
— To on miał im pożyczyć narzędzia, ale podpadł za coś i na dwie
doby wpakowaliście go, panowie, za kratki.
— Jóźwiak nie pójdzie do kogoś, kto akurat ma sęki z milicją.
— Mimo wszystko niech pan spróbuje zajrzeć na Stalingradzką,
róg Ratuszowej. A gdyby nikogo tam pan nie zastał, proszę wejść
piętro wyżej do Wieśki Żytowej. Dzielnicowy jeszcze nie wie, że
Parafiniuk z nią kombinuje, ale mnie może pan wierzyć.
Tym razem Mazurek zaparkował samochód dobrych dwieście
metrów od bloku. Energicznym krokiem wszedł na drugie piętro i
nacisnął dzwonek przy drzwiach Parafiniuka. Wewnątrz nikt nie
zareagował. Porucznik przez dłuższą chwilę nasłuchiwał uważnie,
wszystko jednak wskazywało na to, że mieszkanie jest puste. Na
wszelki wypadek ponownie zadzwonił, niestety, również bez
rezultatu.
Zgodnie z radą Jackowskiego wdrapał się piętro wyżej. W
mieszkaniu Żytowej grało nastawione na cały regulator radio.
Zapukał. Moment później w
180
progu pojawiła się w miarę zgrabna, ufarbow;apa na rudo,
trzydziestolatka.
— Pan do kogo? — spytała, obrzucając oficera z lekka
znudzonym spojrzeniem.
— Pogadamy w środku — sięgnął po legitymację.
— Nie rozumiem? — Nawet nie ruszyła się z miejsca. — O co
chodzi?
— Mam interes do Parafiniuka.
— Tu taki nie mieszka.
— Powiedzmy, że od czasu do czasu.
— Wolne żarty! — prychnęła ze złością. — ?Powtarzam panu, że
nie znam żadnego Parafiniuka.
— To się jeszcze okaże. — Mazurek zdecydowanym ruchem
otworzył sobie szerzej drzwi i wszedł do przedpokoju.
— Ma pan nakaz? — Najwyraźniej w dalszym ciągu nie myślała
kapitulować.
— Jeśli zajdzie potrzeba przeszukania, nie zabraknie i nakazu —
powiedział to spokojnie, nie dając się wyprowadzić z równowagi.
— Póki co, planuję jedynie towarzyską pogawędkę.
— Ze mną?
— Już mówiłem, że z Parafiniukiem. No, ewentualnie
zadowoliłby mnie i Jóźwiak.
— Ile razy mam powtarzać, że trafił pan pod zły adres? —
Zapewnienie Żytowej nie wypadło już tak przekonująco. —
Niepotrzebnie traci pan czas.
2
— Mnie się nie śpieszy. — Wszedł do pokoju, po czym usiadł na
cokolwiek zdezelowanej wersalce.
— Okropnie pan uparty.
— To już takie przyzwyczajenie zawodowe.
— No dobrze — ustąpiła nagle. — Przypuśćmy, że mówimy sobie
z sąsiadem dzień dobry.
— I czasem składacie sobie wizyty?
— Jeśli nawet, to co z tego?'
— Pomalutku zaczynamy dochodzić do porozumienia. —
Porucznik uśmiechnął się wyraźnie zadowolony. — Jeszcze
chwila i zawrzemy pakt o nieagresji.
— Czego pan chce od Mietka? -— Wieśka całkiem już straciła
rezon. — Dopiero co siedział dwie doby, a teraz znowu chodzi za
nim milicja?
— Na dobrą sprawę mógłbym go zostawić w spokoju. — Oficer
zdecydował się za; rać w otwarte karty. —. Oczywiście pod
warunkiem, że dowiem się, gdzie jest Jóźwiak.
— Pan szuka Janka?
— Tak się jakoś złożyło.
— Co on narozrabiał?
— Ciekawość, to pierwszy stopień do piekła.
, Chciała o coś zapytać, ale w tej samej chwili z przedpokoju
dobiegło energiczne pukanie. Ruszyła do drzwi, Mazurek był
jednak szybszy. W dwóch susach dopadł wyjścia i przekręcił
zatrzask. W progu stali dwaj mężczyźni. Na wysokiego bruneta
2
porucznik nawet nie spojrzał. Drobny, piegowaty blondyn około
czterdziestki uczynił ruch, jak gdyby zamierzał uciekać, ale
wprawne dłonie oficera błyskawicznie zatrzasnęły kajdanki na
jego przegubach.
XXXI
— Dyrektor Pawlak jest zajęty. — Zgrabna, rudowłosa sekretarka
popatrzyła na Grzelaka niezbyt przyjaźnie. — Zdaje się, że nie był
pan umówiony?
— Nie byłem — przytaknął kapitan, sięgając po swoją
legitymację. — Mam taki brzydki zwyczaj.
— Pan ze Służby Bezpieczeństwa? — Zawodowy uśmiech
niezbyt skutecznie pokrył zmieszanie sekretarki. — To oczywiście
zmienia postać rzeczy. Dyrektor zaraz pana przyjmie.
Gabinet Pawlaka nie należał do obszernych, znajdowało się w nim
proste biurko, regał z książkami uginający się od różnojęzycznej
literatury fachowej i dwa foteliki przy niskim stoliku. Benedykt
przywitał się z oficerem, uprzejmym gestem wskazał mu miejsce i
poprosił sekretarkę o zaparzenie herbaty.
— Prawdę mówiąc spodziewałem się wizyty ko
183
goś od was — przyznał na samym wstępie. — Stra szna rzecz z
tym Mikulskim.
— Pragnąłbym właśnie usłyszeć nieco szczegółov związanych z
okolicznościami jego wypadku.
— Więc to był wypadek? — W głosie Pawlak zabrzmiała nutka
niedowierzania.
— A pan podejrzewa zabójstwo?
— Sam nie wiem, co o tym sądzić. W każdy razie Teodor, to
znaczy kolega Demski, uracz mnie dzisiaj opowieścią, od której
włosy dęba sta,, na głowie.
— Widok zwłok faktycznie mógł zrobić na ka/ dym bardzo
przykre wrażenie — przyznał funkcjo nariusz. — Niestety,
przyczyna zgonu nie jei jeszcze znana — skłamał gładko. —
Śledztwo dopiero się rozpoczęło.
— Wszyscy niecierpliwie czekamy na jego w; niki.
— Oczywiście, oczywiście... Ale do rzeczy ponaglił dyrektora. —
Proszę mi opowiedzieć, < robiliście panowie w niedzielę po
południu.
— Każdy polował na własną rękę. Leśniczy ro. prowadził nas po
lesie każdemu określając rejot* polowania.
— Gdzie pan poszedł?
— Za rzeczkę, nad bagienko. Tam roi się kaczek.
— Ustrzelił pan jakąś?
— Nawet pięć.
— Pogratulować.
— Swego czasu miewałem lepsze wyniki.
— Dlaczego nie wybrał się pan na grubszą zwierzynę?
— Z dubeltówki trudno byłoby podejść dzika albo jelenia.
— Prócz dubeltówki nie dysponuje pan inną bronią?
-\ Mam czeski sztucer, ale akurat musiałem go oddać do
rusznikarza.
— Jakaś poważniejsza usterka?
— Było coś nie tak ze spustem, często się zacinał. Naprawa
kosztowała mnie około tysiąca.
— Rozumiem, że odebrał pań już broń?
— Właśnie dzisiaj rano, w drodze do pracy. Mam ją nawet przy
sobie. Chce pan zobaczyć?
Benedykt odsunął kotarę zasłaniającą jeden z rogów gabinetu. Na
wieszaku wisiał ukryty tam w skórzanym pokrowcu sztucer.
Kapitan skwapliwie obejrzał broń, zerknął na rachunek z
rusznikarni i bez słowa komentarza oddał jedno i drugie
Pawlakowi Przynajmniej od tej strony nie było żadnych
wątpliwości. Naprawa sztucera trwała przeszło dwa tygodnie. "
— Jak daleko od pana polował Mikulski?
— Od bagienka do Krzywego Zrębu jest chyba ze dwa i pół albo i
trzy kilometry. Oczywiście mam
185
2
na myśli odległość w linii prostej. W rzeczywistości należałoby
doliczyć jeszcze ze dwa kilometry do mostku.
— Pan nie przechodził przez rzeczkę?
— Kiedyś było coś w rodzaju kładki koło jeziorka, ale dzisiaj już
się tamtędy nie przeprawi. Musiałbym iść aż za Cztery Kopce albo
cofnąć się w stronę leśniczówki. Zresztą kaczek miałem pod
dostatkiem po tamtej stronie.
— W okolicy Czterech Kopców polował Trepa-nowicz?
— Zgadza się.
— Podobno spotkała go tam niemiła przygoda?
— Ma nogę w gipsie. I tak cud, że o własnych siłach dokuśtykał
do leśniczówki.
— Kto go zawiózł do lekarza?
— Wziąłem to na siebie. Sprawa okazała się zresztą dość
kłopotliwa. W Brzózkach nie ma ośrodka zdrowia, a w Bielicach
był zamknięty na cztery spusty. Gips założyli Jackowi dopiero w
Gostyninie. Wszystko to trwało do trzeciej w nocy, a do Warszawy
dotarliśmy dopiero nad ranem.
— Żaden z kolegów panu nie pomógł?
Do Brzózek pojechał z nami Grzebieniowski, ale tam przesiadł się
we własny wóz.
— A właśnie — przypomniał sobie oficer. — On też polował nad
rzeczką.
— Szukał piżmaków.
2
— No i jak?
— Miał pecha, a potem był zły jak szerszeń. Nie został, żeby
szukać Mikulskiego, ani mnie nie pomógł. Następnego dnia
przepraszał za swe zachowanie.
— No cóż, to byłoby na razie wszystko. — Grzelak podniósł się z
miejsca. — Dziękuję panu za informacje. '
— Zrewanżuje się pan, kiedy śledztwo da już jakieś wyniki?
— Ależ oczywiście — kapitan uścisnął Benedyktowi rękę na
pożegnanie. — Mam nadzieję, że nastąpi to w miarę prędko.
Pół godziny później oficer zaparkował służbowego poloneza
n/jednej z bocznych uliczek dolnego Mokotowa. Trepanowicz
zajmował połówkę niezbyt okazałego bliźniaka. Funkcjonariusz
nacisnął dzwonek przy mosiężnej tabliczce z nazwiskiem i po
chwili w progu pojawiła się tęga, trzydziesto-kilkuletnia
blondynka w ciemnym golfie I kraciastej spódnicy.
— Pan do męża? — spytała domyślnie.
— W sprawie wypadku prokuratora Mikulskiego — przytaknął.
— Co za straszne nieszczęście — smutno pokiwała głową. —
Proszę, pan pozwoli do środka. Mąż leży w łóżku.
Kadrowiec powitał Grzelaka z odrobiną rezerwy.
187
Krzywiąc się z bólu usiadł na wersalce i wskazał
nieoczekiwanemu gościowi -stojące obok krzesło.
— Co się właściwie stało z tym Mikulskim? — zagadnął. —
Demski opowiadał mi przez telefon bardzo dziwne rzeczy.
— Śledztwo jest w toku — odparł kapitan wymijająco. — Między
innymi przesłuchujemy wszystkich uczestników polowania.
— Po południu byłem na Czterech Kopcach.
— I tam złamał pan nogę?
— Właśnie.
— Ze wzniesienia zwykle dobrze widać okolicę.
— Tam akurat teren jest w znacznej części zalesiony. — W głosie
Jacka wyczuwało się wyraźne wahanie.
— Mikulski musiał się przez jakiś czas kręcić nad rzeczką i w
trzcinach porastających brzegi jeziora.
— W każdym razie ja go nie widziałem.
— A nie przechodził tamtędy żaden z pańskich kolegów?
Trepanowicz nerwowo zagryzł wargi. Oficer popatrzył na niego
uważnie. Nie ulegało wątpliwości, że kadrowiec coś wie, ale nie
może się zdecydować, czy powiedzieć o wszystkim.
— Kogo pan widział? — Grzelak twardo ponowił pytanie. —
Proszę powiedzieć.
— Władka Grzebieniowskiego.
— Jest pan pewien?
2
— Szedł wzdłuż rzeczki w kierunku jeziorka.
— Po której stronie?
— Po mojej.
— Która mogła być wtedy godzina?
— Coś koło szesnastej.
— Długo obserwował pan Grzebieniowskiego?
— Bardzo krótko, dosłownie przez kilka sekund. Zaraz potem
zobaczyłem tego lisa, przez którego mam teraz nogę w gipsie.
— Słyszał pan jakieś strzały?
— Całą kanonadę. Moi koledzy grzali niczym na linii frontu, ale
nie jestem w stanie powiedzieć kto, gdzie i kiedy.
— A właśnie koło szesnastej?
— Przecież wtedy zleciałem ze skarpy i złamałem nogę. Zupełnie
nie w głowie mi było liczenie cudzych strzałów.
— Do szpitala zawiózł pana Pawlak? — Kapitan zaczął z innej
strony.
— Zgadza się.
— Do Brzózek zabraliście też Grzebieniowskie-• go?
— Nic nie upolował i był w wyjątkowo kiepskim humorze.
— O czym rozmawialiście?
— O zaginięciu Mikulskiego, mojej nodze i o Trychnerze.
— Czyżby Trychner również brał udział w niedzielnym
polowaniu?
189
— Ech nie! On już nie jest w naszym kole. Wyrzuciliśmy go,
kiedy wyjechał do Francji — sprostował kadrowiec. — Po drodze
zobaczyliśmy kogoś podobnego i Benedykt chciał nawet
zatrzymać, ale na szczęście wyperswadowaliśmy mu to z
Władkiem.
— Może faktycznie spotkaliście Trychnera.
— Niewykluczone, niech pan jednak lepiej zapyta Pawlaka albo
Grzebieniowskiego. Mnie okropnie bolała noga i prawdę
powiedziawszy nie zwracałem uwagi, kogo mijamy. '
— Chyba będę musiał porozmawiać z Grzebie-niowskim —
zgodził się oficer. — Aha, jeszcze jedno — przypomniał sobie
przed pożegnaniem. — Na polowaniu miał pan ze sobą dryling?
— Owszem — potwierdził Trepanowicz.
— Pamięta pan kaliber?
— Gładkie lufy, to dwunastki.
— A gwintowana?
— Siedem razy sześćdziesiąt pięć.
Grzelak poczuł lekki dreszczyk emocji. Mógł to być oczywiście
jedynie zbieg okoliczności, sprawę należało jednak wyjaśnić do
końca.
— Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, pragnąłbym zobaczyć
pański dryling. — Kapitan starał się, żeby głos jego zabrzmiał
najzupełniej obojętnie. — Pan rozumie: taka formalność.
— Ależ proszę! — Jacek nie zdradzał nawet cie
2
nia obawy. — Broń jest w szafie, na najwyższej półce. — Wskazał
ręką. — Wybaczy pan, że nie wstanę, ale ta noga...
Oficer zabrał dryling, wypisał pokwitowanie i obiecawszy
solennie Trepanowiczowi, że najdalej za trzy dni zwróci mu ją bez
śladu jakichkolwiek uszkodzeń, ruszył do wyjścia. W pierwszym
odruchu miał zamiar wracać do siebie i niezwłocznie oddać broń
do laboratorium. Włączał już stacyjkę, kiedy przyszło mu do
głowy, że przedtem warto byłoby jeszcze zajrzeć do
Grzebieniowskiego.
Mijała siedemnasta, gdy dotarł na Saską Kępę. Na wprost wejścia
do okazałej willi stała łada dyrektora technicznego.
Funkcjonariusz zaparkował służbowego poloneza, pchnął furtkę i
po szerokich schodach ruszył do ciężkich, dębowych drzwi
ozdobionych mosiężną kołatką. Otworzyła Grzebieniowska.
— Kapitan Grzelak, ze Służby Bezpieczeństwa — przedstawił się.
— Mąż właśnie wrócił do domu — Danuta zapraszającym gestem
otworzyła szerzej drzwi. — Proszę, niech pan wejdzie.
Oficer pocałował panią domu w rękę i bez dalszych już ceregieli
przestąpił próg. Zdejmował właśnie kurtkę, kiedy do przedpokoju
zajrzał Władysław.
— Pan do mnie? — upewnił się na wszelki wypa-
191
dek. — Pewno w związku ze śmiercią prokuratora Mikulskiego.
— Prowadzę śledztwo w tej sprawie.
— Co za nieszczęście.
— Może zaprosisz gościa do saloniku? — W głosie
Grzebieniowskiej zabrzmiała wyraźna w stosunku do męża
przygana. — Zaraz podam herbatę.
— Ależ tak, oczywiście — zmitygował się Władysław. — Proszę,
pan pozwoli. — Przepuścił funkcjonariusza przodem.
Grzelak wszedł do saloniku. Obrzucił wnętrze szybkim
spojrzeniem i odruchowo dotknął kieszeni, w której spoczywały
kajdanki.
— To mój kuzyn, Tadeusz Grabicki — dyrektor przedstawił
Kieleckiego. — Przyjechał z moich rodzinnych stron do
Warszawy i zatrzymał się u nas na kilka dni.
— My się znamy. — Słowa kapitana cięły ostro, niczym
trzaśnięcia batem. A przynajmniej ja znam tego pana, z listów
gończych.
XXXII
— Jak pan woli, panie Grabjcki! — Jodecki wzruszył ramionami.
— Nie chce pan mówić po dobroci, to zabiorę pana do Warszawy.
192
— Wsadzi mnie pan do kryminału? — Na czerwonej twarzy
chłopa pojawił się strach. — Niby za co?
— Pod. pana dachem znaleźli schronienie zbiegli z więzienia
kryminaliści. Nie moja to wina, że kodeks karny przewiduje za
coś takiego do pięciu lat pozbawienia wolności.
— Jezus Maria! — Asystująca przy rozmowie Grabicka z
rozpaczą załamała ręce. — Pięć lat odsiadki?! I co ja sama zrobię
przez tyle czasu? Gospodarstwo zejdzie na psy, ludzie wezmą
mnie na języki...
— Cicho, Mańka!
— A właśnie, że nie będę cicho! — Grabicka potrząsnęła
pięściami. — Ile razy ci powtarzałam, żeby ich wyrzucić na zbity
pysk?! Żarli nasz chleb za darmo, a teraz jeszcze pójdziesz przez
nich do kryminału!
— Więc jednak Kielecki, Zaliwski i Jóźwiak njiieszkali u
państwa? — podchwycił kapitan.
— Mieszkali. — Chłop najwyraźniej skapitulował. — Jakże to,
miałem krewniaka pod dach nie przyjąć? — dodał, jak gdyby na
swoje usprawiedliwienie. — Toż to grzech.
" — Który z nich jest pana krewnym?
— Tadek Kielecki.
— I to on przyprowadził pozostałych?
— Najpiew tylko tego łysawego z gębą boksera.
2 — Droga bez...
193
Mieszkali z Albinem dobry miesiąc, potem wyjechali gdzieś na
pół roku i znowu wrócili. W sumie miałem ich na głowie ze trzy
albo cztery miesiące.
— A Jóźwiak? •
— On był u mnie tylko kilka dni.
— Kiedy wyprowadzili się z Brzózek?
— Niecałe dwa tygodnie temu, w poprzedni poniedziałek.
— Zaliwskiego widziano w okolicy zeszłej niedzieli —
zaryzykował oficer. — Co pan na to?
— Znowu do nas zaglądał, psia jego mać! — wyręczyła męża
Grabicka — Chciał przenocować, ale przepędziłam drania na
cztery wiatry.
— O której był u państwa?
— Tak pod wieczór.
— Dokąd poszedł?
— Diabli go wiedzą — burknął chłop. — Nie pytałem.
— A ja wiem! — Mańka rozgadała się na dobre. — Kiedyś
przyuważyłam go z Agatą Paniową. Głowę daję, że teraz u niej
mieszka.
— Kto to taki, ta Paniowa?
— Dwóch mężów pochowała, a dalej krzepka, że niejedna
młodsza by pozazdrościła. Ma z pięć hektarów gospodarki i tylko
patrzy, żeby jakiegoś chłopa przygruchać.
— Ona też z Brzózek?
— Mieszka w osadzie Bieliczki, przy drodze na
194
Bielice — sprostowała Grabicka. — Tam są wszystkiego cztery
chałupy na krzyż, łatwo pan trafi.
W gaziku czekał na Jodeckiego Przybylski. Młody funkcjonariusz
był wyraźnie podekscytowany śledztwem i nie umiał
powstrzymać ciekawości.
— Przyznali się? — popatrzył pytająco na kapitana.
— Jasne — potwierdził oficer. — Przecież mówiłem panu, że
grunt to przekonujące argumenty.
— Nie zatrzyma pan Grabickiego?
— Po pioruna? Przecież w niczym nie może nam przeszkodzić.
— Przechowywał przestępców.
— W końcu jeden z nich był jego krewnym... A zresztą dalej niech
martwi się tym prokurator. My mamy pilniejsze sprawy na głowie.
— Pan tu rządzi —' Przybylski nie oponował. — Co teraz?
— Jedziemy do Bieliczek.
Zgodnie z zapowiedzią Grabickiej osada składała się tylko z paru
gospodarstw. Z trzech stron otaczał ją zwarty las, a i od czwartej
widać było zagajniki poprzedzielane polami. Na dworze dobrze
już poszarzało i w oknach chałup rozbłysły pierwsze światła.
— Pan tu zostanie — zadecydował Jodecki. — Proszę mieć oczy
otwarte, bo wcale nie jest powiedziane, czy Zaliwski nie zechce
spróbować ucieczki.
2
W razie czego proszę wyciągnąć broń i od razu walić dwa
ostrzegawcze w powietrze. To groźny przestępca, lepiej nie
ryzykować.
— Nie ma obawy! — Milicjant buńczucznie poklepał się po
kaburze. — Na kursie uczyli nas, co robić w takich wypadkach.
Przeszkolenie przeszkoleniem, a życie życiem — pomyślał
kapitan, uznał jednak, że lepiej nie deprymować młodszego
kolegi. Bez pośpiechu wysiadł z gazika i ruszył w stronę
obszernej, choć nieco zaniedbanej chałupy. Na podwórku zaczął
ujadać spory, łaciaty kundel, a po chwili w drzwiach pojawiła się
szeroka w biodrach, czterdziestoparo-letnia kobieta.
— Pan do kogo? — Obrzuciła oficera nieufnym spojrzeniem.
— Obywatelka Paniowa? — upewnił się, wyciągając legitymację.
— Tak, to ja.
— Przebywa u pani niejaki Albin Zaliwski. — Głos Jodeckiego
zabrzmiał sucho i urzędowo. — Chciałbym z nim porozmawiać.
— Nie znam takiego — odparła hardo. — Musieli panu źle
powiedzieć.
— Wielokrotnie widywano go w pani towarzystwie —
kontynuował kapitan. — Dysponuję wiarygodnymi zeznaniami,
nie radziłbym więc zaprzeczać.
2
— Czegóż to ludzie nie wymyślą. — Splunęła z pogardą. -— Ale
jeśli pan nie wierzy, proszę szukać. Może pan przewrócić do góry
nogami nawet całe obejście. Ja nie mam przed władzą tajemnic.
Oficer rozejrzał się bacznie, Paniowa była jednak zbyt pewna
siebie, jak na to, by Zaliwski ukrywał się w jej domu albo w
budynkach gospodarczych. W tej sytuacji oficjalne przeszukanie
nie miałoby sensu. Jodecki postanowił zmienić plan. Bąknął coś
na pożegnanie i wrócił do gazika.
— Jedziemy do Brzózek — rzucił głośno, tak, żeby Paniowa
mogła go słyszeć. — Na razie nic tu po nas.
Przybylski bez słowa włączył stacyjkę, ale jechał wolno i zaraz za
pierwszym zakrętem, kiedy gęsty zagajnik zasłonił ich przed
wzrokiem Paniowej, łagodnie przyhamował.
— Niech pan złapie przez radiostację porucznika Zanejkę albo
któregoś z miejscowych funkcjonariuszy — zarządził kapitan. —
Póki nie nadciągną posiłki, proszę mieć oko na drogę, tak żeby
nawet mysz się nie prześlizgnęła. Ja przypilnuję od strony lasu.
— Może pan na mnie polegać.
Oficer znaczącym gestem podniósł kciuk i pobiegł wzdłuż
zagajnika. Chwilę później dotarł do jego przeciwległego skraju.
Od tej strony chałupę Paniowej zasłaniały zabudowania
sąsiedniego gospo
197
darstwa. Przebiegł ze sto metrów wąską, błotnistą ścieżką i skręcił
na przełaj przez pole, wprost na czerniejącą nie opodal linię lasu.
Niemal natychmiast pożałował swojej decyzji. Rozmiękła ziemia
oblepiła mu nogi po kostki, zmuszając do zwolnienia kroku.
Zaklął szpetnie, nie było jednak czasu na zmianę marszruty.-
Robiło się coraz ciemniej, a do pokonania miał jeszcze co
najmniej półtora kilometra.
Pod lasem ciągnęło się pastwisko. Było mokro, ale już nie tak
grząsko jak na polu i Jodecki odetchnął z wyraźną ulgą. Teraz
znowu mógł przyśpieszyć. Obejrzał się za siebie, ale nie dostrzegł
konturów stojącego z wygaszonymi światłami gazika.
Prawdopodobnie zasłaniał go minięty niedawno zagajnik albo
któryś z krzaków rosnących gęsto wzdłuż drogi.
Dziesięć minut później kapitan zajął upatrzone wcześniej
stanowisko pod rozłożystym dębem na skraju lasu. Jakieś
trzydzieści metrów dalej biegła niezbyt szeroka, polna droga, a od
chałupy Panio-wej dzieliło go niespełna pół kilometra. Mógł teraz
chwilę- odpocząć. Pomyślał o papierosie, całą siłą woli oparł się
jednak pokusie. Wiedział z doświadczenia, że niepozorny,
czerwony ogienek bywa po ciemku bardzo zdradliwy.
Nie minął nawet kwadrans, kiedy na polnej drodze pojawiła się
jakaś owinięta wielką chustą
198
kobieta. Szła spiesznie od strony osady. Oficer spojrzał na chałupę
.Paniowej. W oknach nadal paliło się światło, ale tknięty nagłym
przeczuciem przypadł do ziemi. Odczekał dobrą minutę, nim
zdecydował się ponownie podnieść głowę. Kobieta była tuż tuż.
Zerknął na nią i uśmiechnął się mimowołnie. Oto w stronę lasu
zdążała Paniowa. Szła pewnie, nie oglądając się na boki ani za
siebie. Widać wierzyła w skuteczność podstępu z zostawionym w
chałupie światłem. Jeszcze chwila i zniknęła między pierwszymi
drzewami. Teraz Jodecki poderwał się z ziemi i ruszył chyłkiem za
nią.-
Zaczął siąpić drobny kapuśniaczek. Kapitan odruchowo nastawił
kołnierz kurtki. Przemknęła mu myśl, że zima nie śpieszy się
jakoś tego roku. Było tak mroczno, że nie widział nawet zarysów
postaci Paniowej. Szła o dobrych sto metrów w przodzie, nie
ryzykował jednak zmniejszenia dystansu. Przypadkowo
nadepnięta gałązka mogła przecież zniweczyć cały jego
dotychczasowy wysiłek.
Minęła niewielką polankę, potem młodnik. Dalej droga
prowadziła przez porębę. Oficer odczekał chwilę, by Paniowa
odeszła jeszcze trochę i puścił się za nią zgięty w kabłąk.
Dwukrotnie na moment przypadał do ziemi, na szczęście jednak
nic nie wskazywało na to, by został zauważony.
Tuż za porębą czekała go niemiła niespodzianka. Droga
rozwidlała się. Jodecki przystanął niezdecy-
2
dowany i przez kilka sekund nasłuchiwał uważnie. Padający dotąd
drobny kapuśniaczek przerodził się w rzęsistą ulewę, a wiatr
targający gałęziami drzew skutecznie zagłuszył wszystkie inne
odgłosy. Kapitan na chybił trafił skręcił w prawo. Co sił w nogach
pobiegł ze trzysta metrów i znowu stanął. Niestety, prócz deszczu
i szelestu gałęzi nie dosłyszał niczego. Przebiegł jeszcze kolejnych
dwieście metrów, nim postanowił zawrócić. Mimo panującego
chłodu zrobiło mu się gorąco. Przy rozwidleniu nie odpoczywał
nawet sekundy. Puścił się w lewą odnogę i nie zwracając uwagi na
hałas dobiegł aż do następnego zrębu. Tu przystanął i przez
dłuższą chwilę wytężał wzrok. Wreszcie odetchnął. Pod
przeciwległą ścianą lasu zamajaczyła mu znów sylwetka
Paniowej.
Oficer pokonał zrąb, bacząc, by obserwowana nie oddaliła się
drugi raz zbyt daleko. Teren zaczął się obniżać i pó kilku minutach
Jodecki zauważył, że droga biegnie równolegle do rzeczki. Zaczął
się zastanawiać, czy to właśnie nad nią znaleziono zwłoki
Mikulskiego, ale nie to wydawało się teraz najistotniejsze. Nagle
między drzewami zamajaczyły kontury jakiejś szopy albo starej,
opuszczonej chałupy. Kapitan podszedł bliżej i zatrzymał się przy
czymś, co mogło uchodzić za resztki drewnianego płotu. Nie,
widział ani nie słyszał Paniowej, nigdzie nie było również śladów
obecności Zaliwskiego.
2
Postanowił okrążyć chałupę i zobaczyć, czy nie ma kogoś po jej
drugiej stronie. Chciał się odwrócić, ale już nie zdążył.
Pociemniało mu tylko przed oczami i runął jak długi na ziemię.
XXXIII
— Oj, panie dyrektorze, panie dyrektorze! — Grzelak pokiwał
głową z nie ukrywaną dezaprobatą. — Dziwię się, że taki
poważny skądinąd człowiek jak pan może opowiadać podobne
banialuki.
— Przyznam panu, że i mnie samemu trudno w to uwierzyć —
jęknął Grzebieniowski. — Pospolity łotrzyk gościem w moim
domu. Po prostu w głowie się nie mieści!
— Nie wiedział pan, że Kielecki parę ładnych lat spędził w
kryminale?
— Niby skąd? Wyniosłem się ze wsi zaraz po wyzwoleniu. Z górą
dwadzieścia lat w ogóle tam nie zaglądałem, potem jeździłem do
Brzózek tylko na polowania. Większość mojej rodziny znam
jedynie z widzenia.
— W jaki sposób poznał pan tego rzezimieszka?
— Grabicki przedstawił go jako swego krewniaka, powiedział, że
nosi to samo nazwisko. Z
201
kołei''Maria Grabicka była z< domu Grzebienio-wska...
— Do rzeczy, proszę.
— Przy wódce zaczęliśmy kiedyś roztrząsać rodzinne koligacje i
wyszło na to, że jestem przyszywanym stryjem Tadeusza.
Grabicki potwierdził, a ja nie miałem powodu, żeby nie wierzyć.
— Czy zdaje pan sobie sprawę, że Kielecki- jest jednym z tych,
którzy dokonali włamania do magazynu pańskiego
przedsiębiorstwa?
— Boże, niech mnie pan nie dobija! Przecież ja obiecałem mu
załatwić u nas pracę.
• — Może jeszcze pokazywał pan zakład domniemanemu
krewniakowi?
— Tak było. — Crzebieniowski najchętniej schowałby się ze
wstydu w ciemny kąt.
— O, ludzka naiwności! — Oficer bezradnym gestem rozłożył
ręce. — Dyrektor wielkiego przedsiębiorstwa, a rozumu... — W
ostatniej chwili ugryzł się w język, ale Władysław nawet nie
myślał się obrażać, czy choćby oponować.
W pokoju na dłuższą chwilę zapanowało milczenie.
Crzebieniowski wiercił się niespokojnie, jakby siedział na
rozżarzonych węglach, a nie zwykłym krześle. W gruncie rzeczy
raz po raz nachodziły kapitana wątpliwości, czy dyrektor
rzeczywiście jest taki naiwny, na jakiego wygląda.
— Zostawmy to — mruknął w końcu. — O włamaniu
porozmawia jeszcze z panem porucznik Mazurek. Mnie interesują
przede wszystkim okoliczności wypadku prokuratora
Mikulskiego.
— Obawiam się, że niewiele będę mógł na ten temat powiedzieć.
— Niech pan jednak spróbuje.
— No cóż — Władysław w zamyśleniu zmarszczył brwi. — W
niedzielę po południu polowaliśmy indywidualnie. Mikulski
pożyczył sztucer od leśniczego i poszedł na Krzywy Zrąb, a ja
postanowiłem poszukać w rzeczce piżmaków.
— Daleko pan dotarł?
— Aż do Suchego Rowu.
— Gdzie to jest?
— Jakieś dwa kilometry za Czterema Kopcami.
— Ładny kawałek drogi.
— Co z tego, skoro nie przyniosłem ani jednego piżmaka.
— Po której stronie rzeczki pan polował?
— I po jednej i po drugiej.
— Na Czterech Kopcach Trepanowicz strzelał do lisa, a nad
bagienkiem Pawlak robił spustoszenie wśród kaczek.
— Jakoś nie spotkałem żadnego z nich.
— A słyszał pan strzały?
— Owszem, przez cały czas las aż trząsł się w posadach. Strzelali
chyba wszyscy, prócz mnie. Chociaż przepraszam — sprostował.
— Trzy razy spudłowałem.
203
2
.^-?Diiżotkaczek widział pan na bagienku?
— Siedziały na bagnie, pływały po jeziorku — potwierdził
Grzebieniowski. — Aż mnie ręka świerzbiła.
— Czemu nie upolował pan z jednej?
— Żeby Benedykt wypominał mi to później do końca życia? Na
dobrą sprawę powinienem obejść jego rejon z daleka.
— O której godzinie przechodził pan koło jeziorka?
— Najpierw kręciłem się tam koło szesnastej, a kiedy wracałem
było już bardzo późno.
— Którą stroną pan wracał?
— Przeciwną niż Cztery Kopce.
— Skorzystał pan z mostku niedaleko leśniczówki?
— Zgadza się.
— A w jakim stanie jest przejście koło jeziorka?
— Osobiście nie radziłbym nikomu korzystać z tej przeprawy.
Zwłaszcza po ciemku. Kiedy ja spróbowałem, było jeszcze
całkiem widno, a i tak musiałem później wylewać wodę z
gumiaków.
— Słyszałem, że po polowaniu bardzo śpieszył się pan do domu
— kapitan zmienił temat. — Nie chciał pan nawet zaczekać na
Mikulskiego.
— Miałem przemoczone nogi i byłem zły, że jak się to mówi:
wracam na lufach.
— Swoją ładę zostawił pan w Brzózkach?
— Wolę nie podjeżdżać nią do samej'-leśniczówki. Na leśnych
wybojach łatwo zostawić tłumik albo rurę wydechową.
— Łady mają silną konstrukcję.
— To fakt, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże.
— Do Brzózek podrzucił pana Pawlak?
— Odwoził właśnie Trepanowicza do lekarza.
— Podobno spotkaliście w drodze Trychnera?
— Prawdę powiedziawszy nie dałbym głowy, czy to był akurat
Trychner, czy tylko ktoś podobny do niego. Po ciemku trudno
rozpoznać. Benedykt chciał nawet zatrzymać wóz, ostatecznie
jednak zdecydowaliśmy się jechać dalej.
— Który z was pierwszy zauważył tego mężczyznę?
— Właśnie Pawlak. Ni stąd, ni zowąd facet wyskoczył mu przed
maską i niewiele brakowało, by doszło do wypadku.
— Nie pytał pan później Trychnera, czy to właśnie jego
widzieliście w niedzielę w Brzózkach?
— Jakoś nie było okazji — Władysław na moment jak gdyby się
zawahał. — Zresztą już od dawna nie utrzymuję z nim kontaktów
towarzyskich.
— Ale widujecie się na terenie zakładów.
— W ostatnich dniach go nie spotkałem. Skrzypnęły drzwi i do
pokoju wkroczył Mazurek.
Z jego miny można było wywnioskować, że jest w wyjątkowo
podłym humorze. Grzelak podziękował
205
2
Grzebieniowskiemu, porucznik ze swej strony oświadczył, że
przesłuchanie dyrektora woli odłożyć na inny dzień i uradowany
takim obrotem rzeczy Władysław skwapliwie ruszył do wyjścia.
Chwilę później oficerowie zostali sami.
— Co pan zdziałał? — zainteresował się kapitan.
— Dosłownie nic! — Mazurek sapnął ze złości. — Sprawdziłem
w rusznikarni i okazało się, że broń Pawlaka faktycznie była tam
w naprawie przez dwa tygodnie.
— A jak przesłuchanie Kieleckiego?
— Od momentu zatrzymania łobuz cierpi na kompletną amnezję.
Nie pamięta nawet, że od urodzenia nazywał się inaczej, niż ma to
wypisane w fałszywym dowodzie osobistym.
— Niedobrze — mruknął Grzebieniowski. — Myślałem, że choć
sprawę włamania będziemy mieli z głowy.
— Zostaje jeszcze Jóźwiak.
— Obawiam się, że i on nabierze wody w usta.
— W każdym razie nie zaszkodzi spróbować.
Noc spędzona w areszcie najwidoczniej przekonała Jóźwiaka, że
krótki okres wolnościowych wakacji skończył się bezpowrotnie.
Kryminalista wszedł do pokoju z pokornie spuszczoną głową, bez
słowa usiadł na wskazanym krześle i wlepił tęs^ kne spojrzenie w
szare niebo za zakratowanym oknem.
2
-—1 Znowu przyjdzie wam odsiadywać wyroki.-^ zaczął Grzelak.
— Po pioruna włamywaliście się do magazynu Zakładów
Elektronicznych? Nie przypuszczaliście chyba, że was nie
znajdziemy?
— Mówi pan, że było włamanie do jakiegoś magazynu? — ten na
wszelki wypadek nie potwierdził stawianego mu zarzutu. —
Ciekawe dlaczego właśnie mnie pasuje pan do tej roboty?
— Chyba się nie wyprzesz?
— A ma pan jakiekolwiek dowody?
— Wystarczyłoby ich na trzy procesy.
— Gdyby tak pan uchylił rąbka tajemnicy...
— W porządku! — Mazurek zdecydował się wyręczyć kapitana.
— Zagrajmy w otwarte karty.
— Bardzo chętnie.
— Jak myślicie, Jóźwiak, gdzie są narzędzia, przy pomocy
których dokonaliście włamania? — Porucznik podszedł do szafy
pancernej i zdecydowanym ruchem wyciągnął z niej porządnie już
zniszczoną, brezentową torbę. — Jackowski wyśpiewał jak na
spowiedzi, kiedy i komu .pożyczał graty, a nasze laboratorium bez
pudła dopasowało wytrychy do zamków.
Cios był nadzwyczaj skuteczny. Kryminalista nerwowo zagryzł
wargi i przez dłuższą chwilę z nie ukrywanym strachem
przyglądał się torbie.
— Na budowie trasy Armii Krajowej znaleźliśmy ładną
skrzyneczkę ze srebrzystymi drucikami —
207
.Mazurek ponownie sięgnął do szafy pancernej. — Niejaki Itydus
bez skrupułów powiedział, kto przyniósł mu tę skrzyneczkę i
usiłował sprzedać stop wolframowy jako srebro.
— Wystarczy — wychrypiał głucho zatrzymany.
— Przyznajecie się?
— Chyba nie mam innego wyjścia.
— I słusznie, bo nie wspominałem jeszcze o strażniku, który co
nieco zdążył zapamiętać, zanim rozbito mu głowę.
— O, przepraszam! — Jóźwiak gwałtownie zaoponował. — Do
mokrej roboty już mnie panowie nie pasujcie. Ten pęknięty czerep
musi pójść wyłącznie na konto Albina.
— Czy aby na pewno?
— Zaliwski zawsze najpierw robi, a dopiero później myśli. Za
jakie grzechy mam zarobić trzy albo cztery lata do wyroku, skoro
Albinowi zachciało się bawić w Dziki Zachód?
— Kto wpadł na pomysł włamania do magazynu?
— Tadek Kielecki. Jakiś jego krewniak pracuje w Zakładach
Elektronicznych.
— Kieleckiego mamy już u siebie.
— Wiem. — Po twarzy kryminalisty przemknął nikły uśmieszek.
— Wypukał mnie dzisiaj pod celą.
— Co zabraliście z'magazynu?
— Wielkie gówno! — W głosie Jóźwiaka żal mie
2
szał się ze złością. — Myśleliśmy, że w skrzynce jest srebro, a
Itydus wyrzucił nas z nią na zbity pysk.
— Z rozliczenia magazynu wynika, że brakuje tam mienia
wartości dwóch i pół miliona.
— Te druciki były aż tyle warte?! — Kryminalista wybałuszył
oczy w niebotycznym zdumieniu.
— Przecież oprócz stopu wolframowego zabraliście srebro i złoto
przemysłowe.
— Pan raczy żartować?
— Słuchajcie no, Jóźwiakl — ostro wtrącił się Grzelak. — Skoro
powiedzieliście „a", powinniście już konsekwentnie przyznać się
do wszystkiego.
— Przecież ja nie zełgałem ani przecinka.
— Milionów nie wyniosły krasnoludki.
— Albo nie kontaktuję, albo ktoś ordynarnie ,mnie wrabial —
wybuchnął kryminalista. — Wzięliśmy z magazynu jedną
skrzynkę i nic poza tym. Zapytajcie panowie Albina i Tadeusza.
— Gdzie zamelinował się Zaliwski? — podchwycił Mazurek.
— Niedaleko Brzózek jest osada Bieliczki. Albin kombinował z
taką ciepłą wdówką. Nazwiska nie pamiętam, ale Tadeusz będzie
wiedział.
— Wracając do włamania — Grzelak najwyraźniej nie myślał dać
za wygraną — powiedzcie, gdzie schowaliście pozostałe fanty?
— Powiedziałem już, że poza tą jedną skrzynką niczego z
magazynu nie braliśmy.
14 — Droga bez...
209
w Łudzicie się, że po odsiedzeniu wyroku będzie za co pdhulać?
— Jak to jest? — Jóźwiak bezradnie rozłożył ręce. — Czy
człowiek łże, czy mówi prawdę i tak mu nie wierzą.
XXXIV
— Stary, co z tobą?
— Panie kapitanie, niech się pan ocknie! Ale ten bydlak pana
urządził.
Zanejko z Przybylskim klęczeli na mokrej ziemi przy Jodeckim,
usiłując go jakoś ocucić. Przez dobrą minutę oficer nie dawał
znaku życia, w końcu jednak mokra gąbka i delikatne
poklepywanie zrobiły swoje. Kapitan ruszył ręką, potem zakasłał,
by wreszcie otworzyć oczy.
— Co się stało? — zapytał niezbyt przytomnie.
— To chyba ty najlepiej powinieneś wiedzieć. — Porucznik
pomógł koledze usiąść. — Nie ja latałem samotnie po lesie i to
jeszcze w nocy.
Jodecki skonstatował nie bez zdziwienia, że już szarzeje. Do świtu
brakowało niespełna godziny.
— Dałem się podejść, jak pierwszy lepszy żółtodziób —
przypomniał sobie. — Przylazłem tu za
210
Paniowa i' ni z gruszki, ni z pietruszki ktoś mnie walnął po
głowie.'
— Nie ktoś, tylko Zaliwski — sprostował Zanejko. — A o tym, że
leżysz tu bez ducha, zawiadomiła nas właśnie Paniowa.
— Nic nie rozumiem. — Kapitan bezradnym gestem objął obolałą
głowę. — Kto wam powiedział, gdzie mnie szukać?
— Pani Agata też zdrowo oberwała od swego amanta. —
Porucznik skinął znacząco w stronę stojącej nie opodal kobiety. —
Ledwo się pozbierała. Na szczęście doszła jakoś do wsi i natknęła
się na mnie, bo inaczej pies z kulawą nogą by cię tutaj nie znalazł.
— vAlbin czekał pod płotem — wtrąciła się Paniowa, żałośnie
pociągając nosem. — Panu dał po głowie, a mnie sprał, że
popamiętam do końca życia. — Dotknęła napuchniętej i
pokrwawionej twarzy. — Jeszcze pistoletem pogroził.
— Mnie to mnie, ale czemu i panią pobił? — zdziwił się Jodecki.
— Myślał, że umyślnie pana przyprowadziłam, nawet nie chciał
słuchać żadnych wyjaśnień... Ot, ludzka wdzięczność! —
chlipnęła przez łzy. — Taką dał mi nagrodę za moje serce.
Karmiłam go, ubierałam i opierałam od niedzieli, kiedy to wrócił
do Brzózek. Wczoraj po południu schowałam go do tej chałupy,
żeby się tak nie bał każdego, kto zajrzy na
2
moje podwórko. Przyszłam powiedzieć, że pytaliście panowie o
niego, a on:..
— Dokąd Zaliwski mógł uciec? — Kapitanowi udało się
podźwignąć.
— A żebym to ja wiedziała.
— Facet jest nietutejszy — odezwał się Przybylski. — Nie sądzę,
by zbyt dobrze znał okolicę.
— Liczy pan na to, że zabłądzi? -=- podchwycił Jodecki.
— Niewykluczone.
— W takim razie przydałby się piesek.
— Obiecali przysłać z Płocka. — Zanejko widać już wcześniej
wpadł na ten sam pomysł. — Załatwiłem też miejsce w szpitalu.
— Niby dla kogo?! — nastroszył się kapitan.
— Dałem znać przez radiotelefon, że mamy takiego jednego z
rozbitą głową.
— Czyżbyś przewidywał, że niebawem spotka cię niemiła
przygoda? — zapytał Jodecki.
— Przecież w takim stanie nie możesz uganiać się za
bandziorami.
— Pilnuj swego nosa, zamiast mojej głowy.
— Uważaj, bo poskarżę o wszystkim staremu.
— Pułkownik jest daleko, a ja nie mam najmniejszego zamiaru iść
do łóżka. Przynajmniej na razie.
Porucznik chciał jeszcze coś odpowiedzieć, w ostatniej jednak
chwili dał za wygraną. W gruncie rzeczy rozumiał kolegę. Sam
również nie położyłby
2
się do szpitalnego łóżka przed schwytaniem przestępcy, który go
przechytrzył.
— No dobrze — ustąpił Jodeckiemu. — Ale póki co, siadaj do
gazika — zarządził, jak gdyby to on był starszy stopniem.' —
Poczekamy na pieska i próbujemy poszukać tego Zaliwskiego.
— Wozem?
— Ja na piechotę, a ty gazikiem — uciął Zanejko. — Z rozbitą
łepetyną nie będziesz ganiał po żadnych chaszczach.
Tym razem kapitan już nie oponował. Bez słowa sprzeciwu wsiadł
do samochodu i pozwolił nałożyć sobie prowizoryczny opatrunek.
Zanejko przylepiał właśnie plastrem koniec bandaża, kiedy koło
opuszczonej chałupy zatrzymał się drugi milicyjny gazik. Z
wesołym poszczekiwaniem wyskoczył na trawę rosły owczarek, a
chwilę później wysiedli za nim dwaj umundurowani
funkcjonariusze.
— W teren poszły wzmocnione patrole — na samym wstępie
poinformował szpakowaty, około pięćdziesięcioletni sierżant. —
Jeśli Zaliwski wy-ściubi nos z lasu, prędzej czy później ktoś go
przyuważy.
— Piesek w formie?
— Czort jeszcze ani razu nie nawalił — wysoki, szczupły kapral
nie omieszkał pochwalić swego pupila.
— Ten facet ma broń.
213
— Sądzę, że nie na wiele mu się przyda.
— No, to zaczynajmy!
Kapral zdjął owczarkowi kaganiec, przypiął mu do obroży długą
linkę zamiast smyczy i wziął od Przybylskiego znalezioną w
chałupie koszulę, która, według słów Paniowej, miała stanowić
własność Zaliwskiego. Pies przez dłuższą chwilę obwąchiwał
koszulę, a potem zaczął kręcić się; w kółko po drodze i
zarośniętym podwórku. Nagle przystanął i zjeżywszy sierść
pociągnął mocniej nosem. ,
— Podjął trop! — skomentował kapral z niekłamaną satysfakcją.
— Teraz pójdzie.
Czort rzeczywiście puścił się do przodu jak strzała, zmuszając
swego przewodnika do ostrego biegu. Na szczęście ślad prowadził
drogą i pozostali funkcjonariusze, nie wyłączając Zanejki, mogli
wsiąść do gazików. Przez dobry kwadrans posuwali się
równolegle do rzeczki. Pierwsze dwa skrzyżowania owczarek
minął nawet nie zwalniając i dopiero na trzecim skręcił na mostek.
Tu jak gdyby się zawahał. Przez kilka sekund węszył uważnie,
nim przebiegł na drugą stronę rzeczki. Znowu przystanął i trącił
nosem leżącą w trawie, zmiętą paczkę po papierosasch.
— Szukaj, Czort! — kapral zachęcił swego pupila. — Szukaj!
Pies ostro ruszył dalej, ale po jakichś dwustu metrach skręcił z
drogi pod stary, cokolwiek zdeze
2
lowany paśnik. Zanejko, Przybylski i szpakowaty sierżant
wyskoczyli z gazików, alarm okazał się jednak przedwczesny.
Owczarek dwukrotnie okrążył paśnik, wspiął się na tylne łapy, by
powąchać siano między drabinkami, i sapnąwszy z zawodem,
wrócił na drogę.
Przez kilka minut posuwali się sprawnie. Nagle Czort skręcił w
biegnącą ukośnie przecinkę. Teraz pasażerom gazików przyszło
pozazdrościć pokonującemu dystans piechotą kapralowi.
Samochody z najwyższym trudem pokonywały liczne garby i
wykroty, a funkcjonariusze parokrotnie musieli usuwać z drogi
stosy chrustu i pnie powalonych drzew. Chcieli już zostawić
pojazdy, na szczęście jednak i Zaliwskiemu droga widać nie
przypadła do gustu, bo na najbliższym skrzyżowaniu owczarek
skręcił po tropie w szeroką, leśną aleję, obsadzoną po obu
?stronach nie najmłodszymi już brzózkami.
Kilometr dalej pies doprowadził do niefore-mnego, wygiętego
niczym znak zapytania, zrębu. Mniej więcej w połowie jego
długości, przy skraju lasu, stała ambona. Czort dopadł do niej
z'głuchym powarkiwaniem i wspiął się na tylne łapy, jak gdyby
miał zamiar spróbować swych umiejętności na prowadzącej na
górę drabinie. « — Ależ to jest Krzywy Zrąb! — Jodecki nie
oglądając się na Zanejkę ani pozostałych funkcjonariuszy
wyskoczył z gazika. — Właśnie tutaj polował
215
ostatni raz Mikulski. Czyżby przestępca wrócił na miejsce
zbrodni?
Na ambonie nie było nikogo, owczarek ani myślał się jednak
uspokoić. Kapral bez wahania sięgnął do karabińczyka przy
obroży i chwilę później uwolniony z linki pies pomknął jak burza
w stronę porastającego przeciwległy skraj zrębu młodnika.
Funkcjonariusze ruszyli spiesznie w ślad za czworonogiem. W
młodniku zachrzęściły łamane gałęzie, huknął strzał, potem coś
się zakotłowało. Ktoś krzyknął, nie wiadomo z bólu czy z
przerażenia, a ostry, basowy szczek Czorta obwieścił, że jego
potężne kły okazały się skuteczniejsze od pistoletu w przestępczej
dłoni.
XXXV
— Z ekspertyzy wynika czarno na białym, że kula, od której
zginął Mikulski, nie została wystrzelona z broni Trepanowicza —
Mazurek oddał Grzelakowi niezbyt obszerną opinię Zakładu
Kryminalistyki.
— Nie inaczej — przytaknął kapitan, przebiegając wzrokiem treść
ekspertyzy. — Mądrzejsi to my od tego nie będziemy, ale
przynajmniej kolejny szczegół wyjaśniony.
2
— Też mi powód do zadowolenia — sarkastycznie zauważył
porucznik. — Obawiam się, że jeśli tak dalej pójdzie, lada
moment pański szef zacznie ciskać gromy.
— Lepiej niech pan nie kracze. Pułkownik Kuglarz potrafi być
cholernie niesympatyczny.
Na biurku cicho zaterkotał telefon. Czyżby o wilku mowa? —
Grzelak z mieszanymi uczuciami sięgnął po słuchawkę. Przez
dłuższą chwilę słuchał uważnie, nim mruknął coś o wypisaniu
przepustki.
— Kogo przyniosło? — zainteresował się Mazurek.
— Niejaką Wandę Nowacką.
— Sekretarkę Trepanowicza?
— Tak.
— Czego ona chce?
— Poznać któregoś z oficerów prowadzących nasze śledztwo. Nie
przypuszczam, żeby wyłącznie w celach towarzyskich, i
Kilka minut później do pokoju wkroczyła Nowacka. Wyglądała
źle, staro i wyjątkowo nieatrakcyjnie, a wielkie wory pod
zaczerwienionymi oczami mogły świadczyć o bezsennych nocach,
a nawet częstym płaczu.
— Proszę, niech pani spocznie. — Kapitan zapraszającym gestem
wskazał wolne krzesło. — W czym możemy pani pomóc?
— Nie wiem, czy w ogóle powinnam tu przy
217
chodzić — zaczęła, nerwowo wyłamując sobie palce. — Pewno
wydam się panom śmieszna.
— Papierosa? — Mazurek podsunął kobiecie paczkę carmenów.
— Dziękuję — z wdzięcznością przyjęła poczęstunek.
Na moment w pokoju zapanowało milczenie. Oficerowie nie
ponaglali Nowackiej, a ta raz po raz zaciągała się dymem,
najwyraźniej nie wiedząc, od czego zacząć. W końcu Grzelak
uśmiechnął się do niej zachęcająco.
— Widzę, że ma pani kłopoty — powiedział cicho. — Czyżby
wiązały się one z prowadzonym przez nas śledztwem?
— Tak... To znaczy niezupełnie — poprawiła się szybko. —
Prawdę powiedziawszy sama nie wiem. Po prostu boję się o
Adama.
— O kogo?
— Pan Adam Trychner przepadł gdzieś bez wieści — wyrzuciła
wreszcie z siebie. — Nie ma go w domu, nie przychodzi do pracy.
Coś się musiało stać.
— Przepraszam za to pytanie, ale czy ostatnimi czasy pozostawała
z nim pani w bliższych stosunkach?
— Nawet w bardzo bliskich. — Na bladej twarzy Wandy wykwitł
nikły rumieniec.
— Często się widywaliście?
— Codziennie.
— Pan Trychner nie planował żadnego wyjazdu?
— Nie wspominał mi o niczym takim.
— Nie doszło między państwem do żadnych scysji?
— Ależ skąd! — zaprzeczyła gwałtownie. — Wszystko było w
jak najlepszym porządku. Adam sprowadził się do mnie,
zaczynaliśmy już myśleć o przyszłości.
— Kiedy widzieliście się po raz ostatni?
— W ubiegłą sobotę.
— Nic się do tego dnia nie wydarzyło.
— Zjedliśmy razem obiad i Adam poszedł załatwić pewne sprawy
na mieście. Potem jeszcze telefonował, że ma być przesłuchiwany
przez prokuratora Mikulskiego w związku z włamaniem do
magazynu naszego zakładu. Umówiliśmy się, że nie będę czekała
z kolacją. Od tej pory nie dał już znaku życia. '<
— Czy pan Trychner nie sprawiał w sobotę wrażenia
zdenerwowanego czy choćby bardziej podnieconego niż zwykle?
— Nie zauważyłam... Chociaż zaraz! — poprawiła się Wanda
Nowacka. — W piątek spotkał kogoś i trochę wyprowadziło go to
z równowagi.
— Pamięta pani nazwisko tego człowieka?
— Adam nie mówił, jak się tamten nazywa. Wspomniał tylko, że
to jakiś znajomy.
219
2
Znajomy z pracy, z wojska, a może z czasu pobytu we Francji?
— Niestety, nie mam pojęcia.
— Czy przed wizytą u nas przepytywała już pani kogoś o pana
Trychnera?
— Byłam u Mietka Szeleźniaka i próbowałam skontaktować się z
Wiktorem Jasionowskim.
— I co?
— Szeleźniak nic nie wiedział, a córka Jasionow-skiego
zwyczajnie nie wpuściła mnie do domu.
— Sprawdzała pani w szpitalach? Najrozmaitsze wypadki są,
niestety, dość częste w naszych czasach.
— Byłam we wszystkich. — W oczach Wandy pojawiły się łzy. —
Pytałam nawet w zakładach pogrzebowych.
— No tak. — Kapitan pokiwał głową ze szczerym współczuciem.
— Nagłe zniknięcie pana Trychnera faktycznie wygląda dość
niecodziennie", może jednak z czasem wszystko się wyjaśni.
— Zaczynam już tracić nadzieję.
— Proszę być dobrej myśli — odezwał się milczący do tej pory
Mazurek. — Postaramy się pani pomóc.
— Naprawdę? — nie chciała wierzyć.
— Oczywiście — potwierdził Grzelak. — Dobrze, że pani z tym
do nas przyszła.
— Znajdziecie go panowie?
— Zrobimy wszystko, co w naszej mocy.
— Dziękuję! — Po raz pierwszy na twarzy Nowackiej pojawił się
uśmiech. — Bardzo panom dziękuję!
— Głowa do góry.
— Kiedy mam się zgłosić?
— W razie potrzeby skontaktujemy się z panią.
— Będę czekała na wiadomość.
Kapitan odprowadził Nowacką do wyjścia i chwilę później
oficerowie zostali w pokoju sami. Obaj byli pod wrażeniem
nieoczekiwanej wizyty, choć prawdę powiedziawszy to, co
usłyszeli, niezbyt wiązało się z dotychczasowymi ustaleniami
śledztwa.
— Co właściwie jest z tym Trychnerem? — Grzelak przysiadł na
biurku i zaczął bębnić palcami po blacie. — Podobno
przesłuchiwał go Mikulski, a w aktach nie widziałem żadnego
protokołu. Na dokładkę widziano faceta w Brzózkach tuż po
zabójstwie prokuratora...
— Tak czy inaczej trzeba sprawę wyjaśnić i jeśli pan pozwoli,
wziąłbym to na siebie.
— Czyżby miał pan już kiedyś do czynienia z Trychnerem? —
zdziwił się kapitan.
— Niezupełnie — sprostował porucznik. — Po prostu znam
człowieka, u którego szukała go Nowacka.
— Szeleźniaka czy Jasionowskiego?
— Szeleźniaka.
— Służbowo czy prywatnie?
221
2
— Swego czasu posadziliśmy go z Mikulskim za politykę.
— Ależ to diametralnie zmienia postać rzeczy! — Grzelak aż
podskoczył. — Tylko, że w takim układzie on nie zechce z panem
rozmawiać.
— Trzymam zakład, że zechce — Mazurek popatrzył na kapitana
jakoś dziwnie. — Prędzej ja się z nim dogadam, niż ktokolwiek
inny z milicji albo Służby Bezpieczeństwa.
— Skoro tak pan uważa, to nie pozostaje mi nic innego, jak
życzyć panu powodzenia. Na wszelki wypadek niech pan jednak
uważa na siebie — ostrzegł do Grzelak.
Niespełna trzy kwadranse później porucznik był już na Żoliborzu.
Więcej obiecywał sobie po wizycie u Szeleźniaka, ale
zdecydował, że na pierwszy ogień weźmie Jasionowskiego.
Zaparkował służbowego fiata przed jednym z bloków przy alei
Wojska Polskiego i ruszył na pierwsze piętro. Mosiężna tabliczka
na drzwiach upewniła oficera, że trafił pod właściwy adres.
Nacisnął dzwonek. Po chwili szczęknęła zasuwa i w progu
pojawiła się szczupła dziewczyna.
— Pan do kogo? — Zmierzyła funkcjonariusza nieufnym
spojrzeniem:
— Czy zastałem docenta Jasionowskiego? — Mazurek sięgnął po
legitymację.
— O rany! — Dziewczyna cofnęła się odru
2
chowo. — Już przez parę miesięcy był spokój i znowu się
zaczyna!
— Ja chciałem tylko porozmawiać — wyjaśnił porucznik
uspokajająco. — Niepotrzebnie się pani denerwuje.
— Naprawdę? — wyraźnie mu nie dowierzała.
— Słowo.
— Dorotko, kto przyszedł? — Z głębi mieszkania dobiegł niski,
nieco ochrypły głos.
— Ktoś z milicji.
— Widać taka już moja dola. Poproś pana.
Bez słowa otworzyła szerzej drzwi. Oficer skwapliwie skorzystał
z zaproszenia i wszedł do środka. Wiktora Jasionowskiego zastał
w niewielkim pokoiku na kanapie. Sam docent był równie
szczupły jak jego córka. Poorana głębokimi bruzdami twarz i siwe
włosy sprawiały wrażenie, że wyglądał bardziej na dziadka
Doroty niż na jej ojca, jednakże bystre spojrzenie dużych, szarych
oczu zdradzało mężczyznę w sile wieku.
— Czym mogę panu służyć? — Niezgrabnym, jak gdyby
kanciastym ruchem wskazał funkcjonariuszowi krzesło. /
— Z pewnych względów interesuje mnie niejaki Adam Trychner
— Mazurek zdecydował się od razu przystąpić do rzeczy.
— Tak? — Rysy twarzy Jasionowskiego na moment stężały.
223
— O ile wiem, należy on do grona pańskich bliskich znajomych.
— Należał — sprostował docent, nerwowo zagryzając wargi. —
Od czasu jego wyjazdu do Francji jużeśmy się nie widzieli.
— Znowu ten cholerny Trychner! — nie wytrzymała Dorota. —
Chyba miałeś już dość kłopotów przez niego. A panowie
moglibyście w końcu dać ojcu spokój! — zwróciła się do
porucznika.
— Wybaczcie państwo, nie rozumiem?
— Ojciec był internowany! — wyrzuciła z siebie z nie ukrywaną
pretensją. — Potem jeszcze przesłuchiwali go. Nawet mnie
dwukrotnie brano na spytki, jakiś oficer Służby Bezpieczeństwa.
Ile można?!
— I wszystkie te, nieprzyjemne bądź co bądź, przejścia
zawdzięczacie państwo znajomości z Adamem Trychnerem?
— W pewnym sensie — Jasionowski skinął na córkę, by mu nie
przerywała. — Trudno go oczywiście obarczać bezpośrednią
odpowiedzialnością, w każdym jednak razie to właśnie on
namówił mnie, żebym zajął się czymś więcej niż tylko leczeniem
ludzi.
— Ojciec nadstawiał karku, a on prysnął za granicę — syknęła
Dorota.
— W jakich okolicznościach poznał pan Trychnera?
224
— Był moim pacjentem. Złamał dwa palce, a ja doprowadzałem
mu dłoń do porządku.
Rozumiem, że nawiązaliście panowie bliską współpracę na niwie
politycznej?
— Czy naprawdę musimy o tym mówić? — Po twarzy docenta
przemknął pełen zniecierpliwienia grymas. — Swego czasu
wszystko spisano na kJlku-nastu stronach protokołów
przesłuchań. Poza tym zdaje się, że była amnestia.
— Proszę mi wybaczyć, ale po prostu próbuję uzyskać jakąś
informację, która pozwoliłaby mi dotrzeć do pana Trychnera. Nie
chce mi się wierzyć, żeby nie zajrzał tu po powrocie z Francji.
— Ma pan rację — Dorota znowu ubiegła ojca. — Ten człowiek
był u nas przed dwoma tygodniami'. Właściwie źle się wyraziłam.
Trychner przyszedł, ale nie przekroczył progu naszego
mieszkania. Krótko mówiąc wyrzuciłam go za drzwi.
— Można i tak! — Porucznik uśmiechnął się odruchowo. Mimo
wszystko poczuł do dziewczyny coś w rodzaju sympatii. — No
cóż, nie będę już zabierał państwu czasu. Spróbuję gdzie indziej
poszukać Trychnera.
Na dworze zapadał zmierzch. Mazurek dojechał do placu
Inwalidów, zostawił samochód i miał właśnie zamiar skręcić w
bramę znajomego bloku, kiedy przy wejściu do sklepu
spożywczego mignęła mu sylwetka Szeleźniaka. Odruchowo
przyśpieszył kroku.
2 — Droga bez...
225
—; Pan porucznik? — Mieczysław wyraźnie się stropił. —- We
własnej osębie.
— Dd mnie?
— Nie inaczej.
— Zapewne kroi się przeszukanie? — westchnął Szeleźniak.
— A miałbym czego szukać w pańskim mieszkaniu?
— Przecież nie tak dawno wyszedłem z więzienia.
— Dzięki amnestii.
— Panu się to nie podoba?
— Dlaczego? — zaprzeczył porucznik, — Zawsze uważałem, że
dla takich ludzi, jak pan, więzienie nie jest zbyt odpowiedniem
miejscem. Jeśli już musiał pan siedzieć, to dobrze, że krótko.
— Wolne żarty! — Mieczysław wykrzywił twarz w
sarkastycznym uśmiechu. — Przecież nie kto inny, tylko pan
wpakował mnie za kratki. I to nie za żadne przestępstwo, tylko za
politykę.
— Nie moja to wina, że podczas stanu wojennego rozrzucał pan
ulotki. A tego robić nie wolno.
— Najłatwiej umyć ręce i trzymać się sztywno przepisów.
— Niech pan przestanie! — W głosie oficera zabrzmiało
rozdrażnienie i jak gdyby odrobina żalu. — Czy mam panu
przypomnieć, jak to właściwie wtedy było? W końcu powinien
pan odpowiadać nie tylko za ulotki.
— Przepraszam. — Cała zadziorność i arogancja Szeleźniaka
ulotniły się nagle bez śladu. — Ja wcale nie zapomniałem.
— To dobrze, bo poza nami dwoma nikt do dzisiaj nie wie, że w
momencie zatrzymania wyciągnął pan sprężynowca.
— To był odruch. Bałem się i nie pomyślałem, co robię. Na
szczęście nie trafiłem.
— Dałem panu szansę. W raporcie nie napisałem o tym ani słowa.
Sprężynowiec dalej leży u mnie w biurku.
— Dlatego za moją odsiadkę przeklinam nie pana, tylko
prokuratora Mikulskiego — wyznał Mieczysław. — A nóż niech
pan wyrzuci na śmietnik. Dałem sobie słowo, że już nigdy nie
wezmę czegoś podobnego do ręki.
— Słyszał pan, że Mikulski nie żyje? — podchwycił Mazurek,
bacznie spoglądając Szeleźniakowi w oczy.
— Podobno miał wypadek na polowaniu.
— W tym samym czasie Trychner przepadł gdzieś bez wieści.
Zadziwiający zbieg okoliczności, nieprawdaż?
— Być może, ale dlaczego przyszedł pan z tym właśnie do mnie?
— Bo pan dobrze znał Trychnera, a wobec mnie ma pan dług,
który jakoś wypadałoby spłacić.
2
226
— Ależ panie poruczniku...
— Zrozumże człowieku, że ja na nikim nie chcę się odgrywać —
wybuchnął oficer. — Politykę już dawno zostawiłem mądrzejszym
od siebie. Ja po prostu uganiam się za bandziorami i od czasu do
czasu wyciągam z bagna bałwanów, którzy pogrążyli się przez
głupotę, a moim skromnym zdaniem zasługują nie tyle na
potępienie, ile na pomoc.
XXXVI
• Złowrogo szczęknęły -zamki i w progu celi stanął barczysty,
niemalże dwumetrowego wzrostu profos z pokaźnym pękiem
kluczy w ręku.
— Zatrzymany Zaliwski! — rzucił tonem nie znoszącym
sprzeciwu. — Ruszajcie się, idziemy na okazanie.
Albin posłusznie podniósł się z pryczy i wyszedł na korytarz.
Funkcjonariusz wprowadził go do obszernego pomieszczenia
przedzielonego solidnie wyglądającą kratą. W środku było jeszcze
dwóch innych aresztantów.
— Wszyscy trzej ustawcie się w szeregu, twarzą do kraty! —
zarządził profos. — No, na co czekacie? Mam na was trąbić?!
Bez sprzeciwu spełnili polecenie. Funkcjonariusz
2
ostatni raz zlustrował wszystko uważnym spojrzeniem i nacisnął
dzwonek przy kracie. Drzwi po jej drugiej stronie otworzyły się i
do pomieszczenia weszło dwóch mężczyzn. Z Grzelakiem
Zaliwski zetknął się już przedtem, ale na widok tego drugiego
zrobiło mu się gorąco. Nie przypuszczał, że przyjdzie mu stanąć
oko w oko ze strażnikiem z Zakładów Elektronicznych.
— Niech pan się dobrze przypatrzy, panie Goc-ławski. — Kapitan
wskazał świadkowi trójkę kryminalistów. — Czy poznaje pan
któregoś z nich?
— Nie jestem pewien — strażnik wyraźnie się wahał. — Było
ciemno, zaraz na dzień dobry dostałem po głowie...
— Może jednak? — Oficer nie myślał ustąpić. Gocławski
zmarszczył brwi i nerwowo potarł
czoło, jak gdyby próbował odświeżyć w pamięci wspomnienia
nocy, kiedy dokonano włamania
— Ten w środku jest chyba podobny — popatrzył na Albina. —
Tamten też był łysawy i wyglądał na boksera.
— Aż ty, w mordę kopany! — Zaliwski z wściekłością rzucił się
do kraty. — Szkoda, że cię nie ukatrupiłem na amen!
— Spokój no, zatrzymany! — Potężna niczym bochen chleba dłoń
profosa opadła ciężko na ramię Albina. — Zaraz was tu nauczymy
dobrych manier!
229
— Kiedy on łże! — Albin po niewczasie zorientował się, że przez
swój wybuch przesądził wynik okazania.
— Dobra, dobra! — Po twarzy Grzelaka przemknął ironiczny
uśmieszek. — Wszyscy słyszeliśmy, co tu zostało powiedziane.
Panu Gocławskiemu ?dziękuję pięknie, a zatrzymany marsz na
przesłuchanie..
Na biurku kapitana urządzona była istna mini--wystawa. Stała tam
skrzynka skradziona z magazynu Zakładów Elektronicznych,
obok leżały wytrychy i pilniki, które posłużyły podczas włamania,
a całości dopełniały, porządnie już zniszczona, brezentowa torba i
pistolet zabrany strażnikowi, a znaleziony przy Zaliwskim w lesie
nie opodal Brzózek. Kryminalista obrzucił wszystko ponurym
spojrzeniem i zniechęcony opadł na wskazane przez oficera
krzesło.
— No i doigraliście się, Zaliwski! — zaczął funkcjonariusz. —
Waszych grzechów wystarczyłoby na kilka wyroków.
• — Nie rozumiem, o czym pan mówi — Albin nie umiał zdobyć
się na nic, poza bezsensownym zaprzeczeniem. — A w ogóle, to
nazywam się Piekarski. Ma pan przecież mój dowód.
— A propos, posługiwanie się fałszywym dowodem osobistym, to
raz...
— Panie kapitanie...
2
— Ucieczka z więzienia, to dwa — beznamiętnie wyliczał
Grzelak. — Włamanie za dwa i pół miliona, to trzy, rozbita głowa
Gocławskiego i zabór jego broni, to cztery i pięć.
— Ja ten pistolet znalazłem w lesie...
— Podstępne zadanie ciężkich obrażeń kapitanowi Jodeckiemu, to
sześć — oficer absolutnie nie zareagował na wykręt
zatrzymanego. — A po siódme jest jeszcze trup prokuratora
Mikulskiego. Nie muszę wam chyba mówić, że stąd już tylko krok
pod szubienicę.
Przez moment Zaliwski siedział jak skamieniały, z otwartymi z
przerażenia ustami. Nagle bluznął ja-kmiś przekleństwem,
poderwał się z krzesła i runął do wyjścia. Zamiast pociągnąć
klamkę ku sobie naparł na drzwi całym ciałem. Futryna aż
zatrzeszczała, ale zamknięcie stanowiło skuteczny opór. Albin
zrozumiał swoją pomyłkę, było już jednak za późno. Poczuł jak
lewy łokieć drętwieje mu w stalowym uścisku Grzelaka i stracił
równowagę. Jeszcze chwila i wbrew swojej woli siedział z
powrotem na krześle.
— Będziesz grzeczny? — Kapitan jak gdyby dla lepszego
zobrazowania swych słów wzmocnił chwyt.
— Aj, boli! — wrzasnął kryminalista. — Połamie mi pan kości!
— Odpowiadaj, skoro pytam.
231
— Przepraszam, ja nie chciałem... Zresztą stąd i tak nie można
uciec.
— A jednak szare komórki pracują — nie bez satysfakcji
skonstatował oficer. — Teraz już się chyba dogadamy.
Puścił Zaliwskiego i, nie oglądając się za siebie, wrócił do swego
biurka. W pokoju zapanowało milczenie. Albin łapał ustami
powietrze niczym ryba wyjęta z wody i nieporadnie próbował
rozmasować obolałe ramię, a funkcjonariusz zabrał się do
chowania dowodów rzeczowych do szafy pancernej. Kiedy ostatni
wytrych powędrował na swoje miejsce, Grzelak wyciągnął
formularz protokołu przesłuchania i ostentacyjnie stuknął weń
długopisem.
— No jak tam, Zaliwski, przyznajecie się?
— Do włamania, pobicia strażnika, tej historii z pańskim kolegą i
ucieczki z więzienia — wyszeptał Albin.
— A do zabójstwa prokuratora?
— To już nie moja robota.
— Mieliście powód.
— Niby jaki?
— Mikulski prowadził waszą sprawę i uzyskał dla was bardzo
surowy wyrok.
— Nienawidziłem go, to fakt. Marzyłem, że kiedyś się odegram.
— I skorzystaliście z pierwszej sposobności.
2
— Pan się myli. Nawet palcem nie tknąłem Mikulskiego.
— Przez kilka miesięcy przebywaliście w Brzózkach u
Grabickiego.
— Nie przeczę.
— Wiedzieliście, że prokurator poluje w tamtejszym kole
łowieckim.
— Widziałem go kiedyś na zającach.
— Po włamaniu do magazynu Zakładów Elektronicznych
zostawiliście kumpli w Warszawie, a sami wróciliście na wieś.
— Postanowiłem zamelinować }'ię u Agaty Paniowej.
— I przy okazji upilnować Mikulskiego. Wiedzieliście przecież,
że na jesieni polowania są tydzień w tydzień.
— Jezu, dlaczego pan mnie w to wrabia?!
— Bo zastrzeliłeś Mikulskiego! — Kapitan podniósł głcs. —
Wziąłeś samopał, poszedłeś na Krzywy Zrąb, pod jakimś pozorem
zwabiłeś prokuratora nad rzeczkę i tam wyrównałeś swoje
rachunki.
— Przecież jakby co, miałem kopyto tego strażnika — Zaliwski
uczepił się ostatniego argumentu. — Po pioruna byłby mi jakiś
samopał? Nawet do waszego wilka wygrzałem z pistoletu, tyle —
że miał bydlak szczęście i go nie trafiłem.
Oficer popatrzył w oczy kryminaliście. Nie wierzył mu za grosz, z
drugiej strony trudno było
233
odmówić logiki jego ostatnim słowom. Prawdę powiedziawszy
funkcjonariusz sam już nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć.
— Do sprawy śmierci prokuratora jeszcze wrócimy — chwilowo
ustąpił. — Póki co, opowiedzcie mi coś o włamaniu do magazynu.
— Poszło nawet zgrabnie, ale na koniec daliśmy cholerną plamę
— Albin pociągnął nosem z niekłamanym żalem. —
Podpieprzyliśmy skrzyneczkę, którą mi pan przed chwilą
pokazywał i zataszczy-liśmy ją Itydusowi. Facet poczuł cykora
albo się nie poznał. Ja mówiłem, że te druciki to srebro, ale on
kazał nam wywalić wszystko w diabły. Posłuchaliśmy, no a teraz
pan podsumował, że skrzynka była warta dwa i pół miliona.
— Niczego więcej nie braliście z Zakładów Elektronicznych?
— Przez tego pieprzonego strażnika musieliśmy się śpieszyć.
Niby Tadek Kielecki zrobił wcześniej rozpoznanie, ale pan wie, że
kiedy człowiek w nerwach, graby mu się trzęsą.
— Sami widzicie, że przestępstwo nie popłaca — Grzelak z
politowaniem pokiwał głową. — Pożytku niewiele, a na wiele lat
będziecie musieli pożegnać się z wolnością.
— Cóż poradzić, panie kapitanie -v- Zaliwski pogodził się już z
losem. — Takie jest życie.
Oficer odprowadził zatrzymanego do aresztu i
2
niespełna kwadrans później siedział już za kierownicą służbowego
poloneza. Postanowił zajrzeć do Zakładów Elektronicznych.
Strzegący bramy strażnik pokiwał tylko głową na widok
legitymacji funkcjonariusza i bez słowa wpuścił samochód na
teren przedsiębiorstwa. Grzelak zaparkował na tyłach biurowca,
pierwsze kroki skierował jednak w stronę magazynu. Dosłownie
w wejściu natknął się na Przybickiego.
— Nie dalej jak wczoraj przesłuchiwał mnie porucznik Mazurek.
— W oczach magazyniera pojawił się cień niepokoju.
— Niewykluczone, że jutro odwiedzi pana kapitan Jodecki — nie
bez ironii odparł oficer. — Póki śledztwo w toku, nie można
zrezygnować z przesłuchań.
— Tak, oczywiście — bąknął Przybicki. — Musicie panowie
wyjaśnić wszystkie szczegóły.
4— Otóż to — przytaknął funkcjonariusz. — Ale do rzeczy.
Interesuje mnie, co właściwie zostało skradzione z pańskiego
magazynu.
— Przecież ustaliła to specjalna komisja. Nie otrzymał pan
protokołu?
— Protokół znam niemal na pamięć — Grzelak ostentacyjnie
wzruszył ramionami. — Chodzi mi nie o wynik papierkowych
wyliczeń, ale o pańskie spostrzeżenia poczynione bezpośrednio po
ujawnieniu włamania.
235
— Złodzieje otworzyli zamki i zerwali plomby.
— Czy bardzo nabałaganili w magazynie?
— Nie wyglądało to aż tak tragicznie.
— Co zabrali?
— Skrzyneczkę, którą przed kilkoma dniami znalazł porucznik
Mazurek.
— A oprócz tego?
— Komisja ustaliła...
— Ja rozmawiam z panem, a nie z żadną komisją — ostro
przerwał kapitan.
— Wybaczy pan, ale nie rozumiem?
— W pańskim magazynie bywa srebro przemysłowe?
— Nawet wtedy trochę zginęło.
— Trochę, to znaczy ile...
— Według protokołu...
— Panie Przybicki! — Oficer przytrzymał magazyniera za guzik.
— Zdaje się, że o coś pana przed chwilą prosiłem! j
— Ukradli skrzynkę tego srebra — Przybicki wydusił wreszcie z
siebie, ale jego słowa zabrzmiały jakoś niezbyt przekonująco.
— Na pewno tylko jedną?
— To i tak kupa pieniędzy, gdyby ktoś chciał kupić albo sprzedać.
— Pamięta pan, jaka to była skrzynka?
— Podobna do tej ze stopem wolframowym.
— Mógłby pan pokazać, gdzie stała?
2
— Oczywiście. — Magazynier jak gdyby się zawahał.
— Byłbym zobowiązany.
— W takim razie proszę ze mną.
Weszli do magazynu. Przybicki przeprowadził Grzelaka przez
kilka pomieszczeń, nim dotarli do ciasnego boksu, oddzielonego
od reszty drucianą siatką. Wąską furtkę zabezpieczała mizernie
wyglądająca kłódka. Magazynier wyciągnął z kieszeni kluczyk i
wpuścił kapitana do środka.
— Przecież tutaj prawie nic nie ma! — Oficer z niedowierzaniem
pokręcił głową.
— Z zapasami faktycznie jest krucho — potwierdził Przybicki. —
Praktycznie dysponuję jedynie wolframem odzyskanym przez
pańskiego kolegę. — Wskazał na stojącą w kącie skrzyneczkę. —
Zresztą opakowanie nie jest oryginalne, a spece od technologii nie
chcą drutu brać, bo twierdzą, że może być brudny albo
uszkodzony.
— Srebra pan nie ma?
— W całości wydane na wydziały produkcyjne.
— Podczas włamania skradziono również i złoto — przypomniał
sobie funkcjonariusz.
— Wszystkiego dwa albo trzy deko. — Magazynier lekceważąco
machnął ręką. — Więcej nie było. U nas złota wiele nie idzie.
— Gdzie je przechowujecie?
— Tutaj.
237
— Bez żadnego dodatkowego zabezpieczenia?
— Mamy metalowy schowek. — Przybicki wskazał szafkę
niewiele różniącą się od ubraniowej. Przy drzwiczkach nie było
nawet zwykłej kłódki.
— Panie kochanyl — Grzelak aż złapał się za głowę. — Cud, że
nikt przedtem nie przyszedł tu po złoto.
— Przecież ja pilnuję! — W głosie magazyniera zabrzmiała nutka
urazy. — A zresztą u nas złodzieje nie pracują. Ci, którzy się
włamali, też nie mieli nic wspólnego z naszym zakładem.
— Być może. — Kapitan uznał, że lepiej nie wtajemniczać
Przybickiego w ustalenia śledztwa. — Niemniej jednak
zabezpieczenie cennych półproduktów pozostawia w Zakładach
Elektronicznych wiele do życzenia.
— Ja robię, co mogę, ale o wszystkim decyduje dyrekcja.
— Porozmawiam i z dyrektorem naczelnym — obiecał oficer. —
A póki co, chciałbym zerknąć na kartotekę magazynową —
nieoczekiwanie zmienił temat.
— Po włamaniu część kartoteki zabrał główny księgowy. —
Magazynier wyraźnie się spłoszył.
— Zacznę od tego, co ma pan u siebie. — Funkcjonariusz nie
myślał ustąpić.
— Jak pan sobie życzy.
— A najlepiej wypiszę panu pokwitowanie, a
2
dokumentację zabiorę. Obiecuję, że najdalej za trzy, cztery dni
kartoteka wróci do magazynu.
Przybicki zmarszczył brwi i nerwowym ruchem potarł skronie, jak
gdyby szukał jakiegoś wykrętu, ale w końcu ustąpił. Skinął głową
na znak, że się zgadza i zaprowadził Grzelaka do niewielkiego
pokoiku przy wejściu do magazynu. Tam w dużej, solidnie
wyglądającej, szafie spoczywały dokumenty, a wśród nich, na
poczesnym miejscu kartoteka magazynowa. Kapitan zgodnie z
zapowiedzią wypisał pokwitowanie i, pożegnawszy się z
chmurnym jak noc magazynierem, ruszył z kartoteką do
samochodu.
Na parkingu na tyłach biurowca stali Demski z Pawlakiem.
Dostrzegłszy oficera uśmiechnęli się przyjaźnie na powitanie.
— Jak tam śledztwo, panie kapitanie? — zagadnął główny
księgowy.
— Coraz bliżej końca.
— Był pan w magazynie u Przybickiego?
— Musiałem wyjaśnić kilka szczegółów.
— Nasz magazynier ma za swoje — pokręcił głową Demski. —
Najpierw przesłuchiwał go prokurator Mikulski, potem porucznik
Mazurek, a teraz znowu pan. Jeszcze się biedak wystraszy i
będziemy musieli poszukać następcy — roześmiał się ze swego
żartu.
— Dyrektora Walendowskiego chwilowo nie ma
239
w zakładzie — wtrącił się Pawlak — ale w razie potrzeby
służymy wszelką pomocą. Może napiłby się pan kawy?
— Następnym razem chętnie skorzystam z zaproszenia — obiecał
Grzelak. — Teraz, niestety, muszę już wracać do siebie.
Zaraz za bramą Zakładów Elektronicznych kapitanowi przyszło
do głowy, by jeszcze tego dnia odwiedzić zwolnionego niedawno
dyrektora naczelnego. Trydecki mieszkał na Sadybie w nie
rzucającej się w oczy willi. Oficer przez dłuższą chwilę naciskał
dzwonek przy furtce, nim cichy brzęczyk oznajmił mu, że może
wejść. Gospodarz okazał się wysokim, siwym mężczyzną koło
siedemdziesiątki. Wprowadził nieoczekiwanego gościa do
obszernego, choć okropnie zagraconego starymi meblami pokoju i
zapraszającym gestem wskazał mu cokolwiek zdezelowaną sofę w
stylu któregoś z Ludwików.
— Nie wiem, czy słyszał pan o wydarzeniach, które ostatnio miały
miejsce w pańskim zakładzie — zaczął Grzelak oględnie.
— Od miesiąca jestem na emeryturze — odparł Trydecki z
goryczą. — Wyrzucili mnie jak stary, dziurawy garnek. Nikt
nawet nie powiedział dziękuję, za pot, nerwy i nie przespane noce.
W tej sytuacji proszę się nie dziwić, że sprawy Zakładów
Elektronicznych obchodzą mnie teraz tyle, co zeszłoroczny śnieg.
2
— Do magazynu dokonano włamania. — Kapitana jakoś nie
zraziły słowa byłego dyrektora. — Skradziono srebro
przemysłowe, stop wolframowy i trochę złota.
— Złapaliście złodziei?
— Owszem.
— Nie rozumiem więc, w czym problem?
— Czy mógłby pan zaręczyć za uczciwość swych byłych
współpracowników? — Oficer zdecydował się zapytać wprost.
— Ręczyć to ja mogę jedynie za siebie.
— W takim razie, czy kogoś z aktualnej dyrekcji podejrzewałby
pan o ewentualne nadużycia?
— Już ktoś niedawno zadał mi identyczne pytanie.
— Można wiedzieć kto?
— Był u mnie prokurator. Aż się zdziwiłem, że przyszedł sam,
zamiast przysłać wezwanie.
— Pamięta pan jego nazwisko?
— Makowski, Mikulski, czy coś w tym rodzaju.
— Jakiej odpowiedzi udzielił pan prokuratorowi?
— Czyżby panu nie powtórzył?
— On nie żyje, proszę pana. Zginął w podejrza--nych
okolicznościach.
— Nie żyje? — Trydecki otworzył szerzej oczy, jak gdyby pragnął
lepiej zrozumieć sens słów funkcjonariusza. — Zabili go?
— Zgon nastąpił na skutek postrzału z myśliwskiej broni palnej.
16 — Droga bez...
241
—r Więc jednak coś było w zakładzie nie tak. — Były dyrektor
ponuro zwiesił głowę. — Ten prokurator miał rację. A ja go
zapewniłem, że moi dawni koledzy, to wprawdzie świnie i
intryganci, ale w żadnym wypadku nie złodzieje ani
łapownicy.
— Czy Mikulski wspomniał panu o jakichś konkretnych
nadużyciach?
— Niestety, nie mogłem się zorientować, o co mu chodzi.
— A podejrzewał kogoś?
— Najwięcej wypytywał mnie o magazyniera.
— Przybickiego.
— Właśnie.
— Pańskim zdaniem, co to za człowiek?
— Zaprotegował go kolega Grzebieniowski, nigdy nie było z nim
żadnych kłopotów dyscyplinarnych.
— Kontrole nie wykazywały w magazynie nieprawidłowości?
— Nie przypominam sobie. Wprawdzie kiedyś coś nie podobało
się naszemu głównemu księgowemu i Demski przez dobry Ądzień
grzebał się w najrozmaitszych dokumentach, ale potem zapewnił
mnie, że wszystko jest w porządku.
— W związku z czym główny księgowy nabrał podejrzeń?
— To było na początku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego
pierwszego roku. Prawdę powiedziaw
242
szy niezbyt dobrze pamiętam całą awantura/w każdym razie jeden
ze związków zawodowych żądał specjalnej kontroli, a drugi groził
akcją protestacyjną, gdyż dyrekcja do takiej kontroli dopuściła.
Ostatecznie Demski jakoś wszystkich pogodził i-sprawa ucichła.
— Później, w czasie stanu wojennego prokurator Mikulski
prowadził postępowanie przeciwko jednemu z pańskich
pracowników.
— A tak — przypomniał sobie Trepanowicz. — Chodziło o
Szeleźniaka... No cóż, było, minęło. — Machnął ręką na znak, że
woli zmienić temat. — Teraz to już tylko historia.
— Czasem właśnie w wydarzeniach sprzed lat tkwią korzenie
dzisiejszych tragedii.
— Może ma pan rację — powiedział emerytowany dyrektor. —
Ale obawiam się, że wiele panu nie pomogę w pańskim śledztwie.
XXXVII
— No, głowa do góry, panie Przybicki! — Demski pocieszająco
poklepał magazyniera po ramieniu. — Wychodziliśmy już nie z
takich opresji.
— Kiedy ten kapitan wszystkiego się domyśla.
— Póki nie ma dowodów, nic nam nie zrobi.
2
lili^i Zabrałkartótekę.'
— Po pierwsze, to, co najważniejsze, leży u mnie w biurku, a po
drugie musiałby być nie lada specem, żeby zorientować się, na
czym polega kant.
— Mikulski pytał mnie dokładnie o to samo.
— I zbytnia ciekawość nie wyszła biedakowi na zdrowie —
sarkastycznie zauważył główny księgowy. — Zamiast używać
życia, wącha teraz trawkę od korzonków.
—.Pan wie, kto go zastrzelił? — W oczach magazyniera pojawił
się nie ukrywany strach.
— Niby skąd? — Demski wzruszył ramionami. — Zresztą to nie
moja sprawa. Ktoś miał żal do prokuratora i wpakował mu kulę
między żebra. Nie masz pan większych zmartwień, panie
Przybicki.
— To przecież okropne!
— Życie nie jest usłane różami i każdy prędzej czy później
wyciągnie kopyta.
— No dobrze, a jeśli mnie zamkną? — Magazynier wlepił wzrok
w nieruchomą, zdawało się, twarz głównego księgowego.
— Załatwimy ci dobrego adwokata, raz w miesiącu dostaniesz w
więzieniu paczkę i zadbamy o godziwe utrzymanie dla rodziny na
czas twojej odsiadki.
— A gdybym sypnął?
— Nie radzę! — W głosie Demskiego zadźwięczała groźba.
2
— Pan mnie źle zrozumiał. — Przybitki 'aż skulił się pod
przenikliwym spojrzeniem księgowego. — Na pierwszym czy
drugim przesłuchaniu nic im nie powiem. Ale oni potrafią pytać'w
kółko o to samo przez tydzień albo i dwa, tak że w końcu do cna
skołują człowieka.
— Jeśli się do niczego nie przyznasz, nie będziesz musiał
odpowiadać na podchwytliwe pytania.
— Oni mi nie uwierzą.
— To już ich zmartwienie, nie twoje.
— Zechcą się dowiedzieć, w jaki sposób srebro i złoto znikało z
mojego magazynu, kto organizował zbyt i kto krył całą imprezę.
— Ty im tego nie powiesz.
— Nawet najtwardsi czasem pękają. Muszę mieć na wszelki
wypadek jakieś nazwisko.
— Niby racja — zamyślił się Demski. — Trzeba jeszcze kogoś
poświęcić.
— Może starego dyrektora?
— Odpada — główny księgowy zdecydowanie zaoponował. —
Trydecki zbyt wiele wie o nas wszystkich. Nie musiałby sobie
zadać dużo trudu, żeby nas wpakować do pudła i to na długie lata.
— Więc kogo?
— Ściągnął cię do Zakładów Elektronicznych Władek
Grzebieniowski, nieprawdaż? — przypo-
245
mniał sobie Demski. — W ostateczności możesz jego podsunąć
bezpiece i milicji.
— Rozumiem.
— Tylko nie wcześniej, niż po jakichś dwóch tygodniach aresztu
— zastrzegł główny księgowy. Żeby nie wyglądało to na z góry
ukartowane.
— Znaczy, że i pan Grzebieniowski pójdzie siedzieć?
— Ciekawość, to pierwszy stopień do piekła, panie Przybicki. —
W głosie Demskiego znowu zabrzmiała zwykła pewność siebie.
— Pomyślinr 'żeby i jemu nie stała się krzywda. A póki co, wracaj
pan do swojej roboty. Magazyn nie może stać pusty.
Ledwo drzwi zamknęły się za magazynierem, do gabinetu
głównego księgowego wsunął się Pawlak. '
— Ustawiłeś go? — popatrzył pytająco na Teodora.
— Jasne — potwierdził Demski.
— Chwała Bogu.
— Teraz musimy ściągnąć tu Jacka i we trójkę iść do starego.
— Trepanowicz przykuśtykał do firmy pized kwadransem i czeka
u mnie w gabinecie.
— Innymi słowy jesteśmy wszyscy.
— A co z Władkiem? Z samego rana wyskoczył do miasta i do tej
pory jeszcze nie wrócił.
— Tym lepiej.
2
— Nie rozumiem? . 1
— Zaraz wszystko zrozumiesz. — Demski niecierpliwie machnął
ręką. — No, leć po Jacka i walimy do Walendowskiego.
Kwadrans później sekretarka dyrektora naczelnego otrzymała
bezwzględny zakaz łączenia wszelkich rozmów i wpuszczania
kogokolwiek, a obite skajem drzwi gabinetu zamknęły się na
głucho. Pawlak pomógł Trepanowiczowi ulokować się na jednym
z foteli i sam przysiadł na drugim, a Teodor stanął przy biurku
szefa Zakładów Elektronicznych.
— Musimy coś postanowić — zaczął cicho Walendowski. —
Wszyscy dobrze wiemy, że w magazynie jest manko. Niestety,
włamywacze znaleźli się pod" kluczem, a prowadzący śledztwo
zwietrzyli pismo nosem. Tylko patrzeć, kiedy ktoś z naszej firmy
trafi za kratki.
— Przybicki ma to jak w banku — wtrącił główny księgowy. —
Kapitan Grzelak był dzisiaj u niego w magazynie i zabrał
kartotekę.
— Żeby tylko nie capnęli kogoś z was.
— Któregoś z nas — sprostował Demski z naciskiem. — Ty,
Franciszku, też brałeś swoją dolę. Najpierw za przymykanie oczu
na szczeblu zjednoczenia, a teraz jako szef naszego interesu. #
— Ts! — Naczelny spiorunował Teodora spojrzeniem. — Kto cię
prosił, żeby przypominać, co było, zanim tu przyszedłem.
247
-i- Jedziemy na jednym wózku i Benek z Jackiem powinni o
wszystkim wiedzieć. Jeśli trafimy za kratki, to w komplecie.
— Nie kracz! — warknął Walendowski, z trudem panując nad
sobą. — Powiedzcie lepiej, co robić, żeby nie wylądować w pudle.
— Bezpieka i milicja tak długo będzie węszyć, póki nie położą
łapy na kimś z dyrekcji. Niestety, musimy im podsunąć
przynajmniej jedną osobę na pożarcie.
— Kogo masz na myśli?
— Władka Grzebieniowskiego. On i tak jest u nich na czarnej
liście za bliskie stosunki z jednym z włamywaczy.
— Teraz rozumiem, dlaczego Władek nie pizy-szedł tu z wami. —
Naczelny dyrektor domyślnie pokiwał głową. — A swoją drogą
cholernie się ucieszy, że wytypowaliśmy go za kratki.
— Wcale nie musi tam trafić.
— Przymkną go po pierwszym słówku Przybic-kiego.
— Jeśli zostanie w kraju, to i owszem.
— Jakoś nie słyszałem, żeby wybierał się za granicę.
— A czemu nie miałby wyjechać? — Demski na moment zawiesił
głos.
— Niby dokąd?
— Wyślij go na rozmowy do Wiednia. O ile
248
wiem, Władek ma ważny paszport i wóz 'na' chodzie. Mógłby
ruszać chociażby jutro.
— Żartujesz?
— Bynajmniej.
— Przecież ten Wiedeń zarezerwowałem dla siebie.
— Z czegoś trzeba zrezygnować. Albo wyekspediujemy Władka
do Austrii i zwalimy nadużycia na niego, albo nam się dobiorą do
skóry.
— Przecież on nie ma zielonego pojęcia o rozmowach z
zagranicznymi kontrahentami. W dodatku Austriacy nie chcą
słyszeć o kooperacji, a na kiedyt też nic nie dadzą. Trzeba dobrze
pokręcić głową, zęby wydębić od nich te półprzewodniki.
— Na mój gust i tak nie ma szans na pomyślne sfinalizowanie
transakcji.
— Jestem umówiony w Wiedniu dopiero za dwa tygodnie.
Austriacy zrobiliby wielkie oczy, gdyby ktoś przyjechał
wcześnfej.
— Dla nas to żadna różnica.
— Ale Grzebieniowski zaraz się zorientuje, że coś jest nie tak.
— Nie będzie miał czasu. Zaraz po jego wyjeździe pchniemy
teleks do Wiednia, żeby natychmiast wracał, bo w zakładzie
ujawniono nadużycia i lada moment dojdzie do aresztowań. Na
jego miejscu natychmiast poprosiłbym o azyl pod byle pretek-
2
>)onowsh bosiT V: • łv5"ioW.V,
stem i wołami nie zaciągnęliby mnie z powrotem do granicy.
— Teraz rozumiem! — Franciszek z rozmachem stuknął się w
czoło. — Daj pyska, Teoś! Ale ty masz łeb!
— Innymi słowy zgadzasz się poświęcić tych kilka szylingów i
wysłać Władka do Austrii?
— Jasne.
— Znaczy, że problem mamy z głowy.
Cicho odezwał się brzęczyk. Walendowski niecierpliwym ruchem
włączył głośnik.
— Czego?! — warknął do mikrofonu na sekretarkę. — Przecież
mówiłem, żeby mi nikt nie przeszkadzał!
— Tak, ale przyszedł właśnie dyrektor Grzebieniowski i pyta, czy
nie będzie potrzebny.
— To co innego. — Głos Franciszka nagle złagodniał. — Właśnie
na niego czekamy. Niech wejdzie.
XXXVIII
W Pokoju rozległo się ostre, natarczywe brzęczenie telefonu.
Grzelak przez sen machnął ręką, jak gdyby odganiał muchę i
przewrócił się na drugi bok. .Telefon ponownie zadzwonił.
Kapitan
250
zaklął pod nosem i otworzył oczy. Trzeci dzwonek musił go do
wyciągnięcia ręki w kierunku stoją-ego przy tapczanie stolika.
- Słucham! — ziewnął sennie do słuchawki. — < o za zwyczaje
budzić człowieka w środku nocy?
- Jest czwarta trzydzieści. — W głosie pułkownika Kuglarza
zabrzmiało wyraźne podenerwowa-
- Za pięć minut będzie u ciebie porucznik /..nejko.
- Co się stało?
- W lesie, między Rynią a Załubicami, znaleziono zwłoki
zastrzelonego mężczyzny. k
— Wiadomo już, kto to taki? — Kapitan błyskawicznie
otrzeźwiał.
— Nie miał przy sobie dokumentów, ale rysopis odpowiada
Trychnerowi.
Grzelak poczuł, że mrówki chodzą mu po krzyżu. Takiego
rozwoju wypadków nie spodziewał się.
— Zaraz będę gotów — zapewnił służbiście.
— Powodzenia.
Kiedy wychodził z domu, służbowy polonez stał luż przy
krawężniku. W środku oprócz Zanejki i dwóch ubranych po
cywilnemu funkcjonariuszy edział jeszcze Jodecki z głową
dokładnie owiniętą bandażem.
— A ty tu czego? — zdziwił się Grzelak. — odobno miałeś leżeć
w łóżku.
— Dostałem dziewięć dni zwolnienia i mogę
2
robić, co mi się żywnie^iptfdoba — odburknął Jodecki. — Zresztą
ktoś musi przecież zidentyfikować zwłoki Trychnera, a ją go nie
tak dawno przesłuchiwałem.
Silnik zawył na wysokich obrotach i polonez ruszył ostro przez
wyludnione o tej porze, warszawskie ulice. Siedzący za
kierownicą funkcjonariusz z przymrużeniem oka traktował
przepisy drogowe i kilka razy na zakrętach dosłownie o włos
minęli latarnię czy niefrasobliwie zaparkowany przez właściciela
samochód, ale za to już po kwadransie wyjeżdżali z miasta.
— Kto znalazł denata? — zainteresował się Grzelak.
— Podobno jakiś emerytowany leśniczy, a ściślej rzecz biorąc
jego pies. Facet wybrał się wczoraj w odwiedziny do jakiegoś
znajomego. Wracał gdzieś koło północy i właśnie wtedy natknął
się przypadkiem na trupa.
— Wypadałoby ściągnąć na miejsce lekarza sądowego.
— Znając pułkownika Kuglarza, załatwił wszystko, co trzeba.
— Ciekawe, jak długo zwłoki leżały w lesie?
— Funkcjonariusz z miejscowego posterunku MO twierdzi, że
przynajmniej od kilku dni.
— Najważniejsze, czy zgon nastąpił przed zabójstwem
Mikulskiego, czy już potem.
252
1 —' Zobaczymy nla miejscu^ j , m >? 'lidoi Minęli Nieporęt i
skręcili w kierunku Radzymina. Jeszcze kilka kilometrów i
polonez zjechał z szosy na wyboistą, leśną drogę. Po paru
minutach dotarli na niewielką polankę. Stał tu już szary, milicyjny
fiat, a nieco dalej można było dostrzec między drzewami
niebieskie mundury i biały, lekarski fartuch. Zwłoki leżały w
zarośniętym, pamiętającym jeszcze czasy wojny, okopie. Pierwszy
pochylił się nad denatem Jodecki. Grzelak nawet nie musiał pytać
kolegi. Jego mina świadczyła wymownie, że oto po kilku dniach
poszukiwań, znaleźli wreszcie Trychnera.
— Przyczyną zgonu był postrzał z broni palnej? — Jodecki
popatrzył pytająco na niewysokiego, drobnego lekarza.
— Nawet bez sekcji sprawa jest dla mnie jasna — potwierdził
zagadnięty. — Jak pan widzi, ranę wlotową mamy na plecach,
mniej więcej na wysokości lewej łopatki.
— Potrafi pan powiedzieć, ile czasu zwłoki leżały w tym lesie?
— Na pewno z tydzień.
— Od niedzieli, czy raczej od zeszłego poniedziałku?
— To ważne?
— Nawet bardzo.
— W takim razie wolałbym nie wypowiadać się
2
przed, sekcją. O pomyłkę nietrudno, zwłaszcza że mieliśmy i
trochę mrozu, i odwilż.
— Mimo wszystko liczymy na pana.
— Zrobię, co w mojej mocy.
— Czyżby Służba Bezpieczeństwa przejmowała śledztwo? — Za
plecami Jodeckiego wyrósł barczysty sierżant o szerokiej
ogorzałej twarzy. — Prawdę mówiąc byłoby to nam nawet bardzo
na rękę.'
— Mamy drugiego trupa w tej samej sprawie — wyjaśnił Grzelak.
— Nie zazdroszczę.
'— Czy zabezpieczyliście jakieś ślady?
— Wstępne oględziny nic właściwie nie dały — zasępił się
sierżant. — Łuski nie znaleźliśmy, śladami opon nie ma co
zawracać sobie głowy, bo w ciągu minionego tygodnia przejechała
tą drogą przynajmniej kopa furek, samochodów i motocykli.
Jednym słowem klops.
— Może porucznik Zanejko coś znajdzie.
— Póki jesteśmy na miejscu, służymy wszelką pomocą, ale
osobiście nie byłbym optymistą.
Grzelak zostawił kolegów przy zwłokach, a sam wrócił na
polankę. W milicyjnym radiowozie po-drzemywał na przednim
siedzeniu siwy, koło siedemdziesiątki mężczyzna w zielonej,
brezentowej kurtce i ciężkich gumiakach.
— Pan Braniecki? — upewnił się kapitan.
254
— Owszem.'^'?EfliefytóWany leśMcz^t ^woTrY^fl ruchem
przetarł oczy.
— To pan znalazł zwłoki?
— Nie tyle ja, co Atos. — Wskazał skulonego u jego nóg, rudego
kundelka. — Przechodziliśmy tędy i psiak poleciał do starego
okopu. Zaczął ujadać. Myślałem, że jakiś zwierzak złapał się na
wnyk i postanowiłem sprawdzić. Potem co sił w nogach goniłem
do pierwszej chałupy z telefonem. Resztę już pan zna.
— Pan mieszka gdzieś tu, w okolicy?
— W Załubicach.
— I często spaceruje pan z pieskiem po lesie?
— Co najmniej dwa razy dziennie, ale zwykle w zupełnie innym
rejonie. Wczoraj wybrałem się w odwiedziny do znajomego.
— Taki kawał drogi chciał pan wracać piechotą?
— Za młodych lat robiłem marsze po trzydzieści i więcej
kilometrów, więc co to dla mnie.
— Nigdy przedtem nie widział pan denata?
— Nie przypominam sobie.
— A nie orientuje się pan, czy nikt obcy nie kręcił się po okolicy?
— Niby już po grzybach, ale w każdy weekend więcej tutaj ludzi
niż drzew. W Załubicach to już czasem trudno wytrzymać, a i w
Rynii wcale nie lepiej.
— U kogo był pan wczoraj wieczorem?
2
r^'Odwiedziłem BartkaMlkdłowićza'.'
— Kto to taki?
— Mój wychowanek. Jako dziesięcioletni chłopak stracił
rodziców. Przygarnąłem go i wyprowadziłem na ludzi. Teraz jest
strażnikiem leśnym.
— Daleko stąd mieszka?
— Będzie ze dwa kilometry.
— Pokaże mi pan drogę?
— Czemu nie.
Braniecki przesiadł się wraz z Atosem do poloneza, Grzelak wziął
od Zanejki przygotowany zawczasu plik zdjęć wszystkich osób
powiązanych w jakikolwiek sposób z prowadzonym śledztwem i
ruszyli dalej w głąb lasu, tą samą drogą, którą kapitan dotarł na
polankę od strony szosy. Parę minut później byli już na miejscu.
Porządna, murowana gajówka zachęcała swym wyglądem do
złożenia wizyty gospodarzowi. Sam Mikołowicz mimo bardzo
wczesnej pory krzątał się po podwórku.
— Co się stało? — Strażnik popatrzył z niepokojem na
Branieckiego i towarzyszącego mu kapitana.
— Niedaleko stąd znaleźliśmy zwłoki zastrzelonego mężczyzny.
— Kapitan zdecydował się postawić sprawę wprost.
— Jezus Maria! — Mikołowicz z przerażeniem chwycił się za
głowę. — Niemożliwe?!
— W starym okopie, przy polance — uzupełnił emerytowany-
leśniczy. — Atos go poczuł, kiedy
2
wracałem od ciebije0|Twp^telefqn nie dział^rnusia-łem więc
lecieć aż do Grybałtów, żeby zadzwonić po milicję.
— W okopie przy polance? — zamyślił się strażnik. — Kto by
pomyślał. Przecież nie ma dnia, żebym tamtędy nie przechodził
drogą.
— Tyle razy ci mówiłem, że gajowy bez psa, to jak chłop bez... —
Braniecki zawczasu ugryzł się w język.
— Chyba masz rację. Przy najbliższej okazji będę musiał kupić
jakiegoś szczeniaka. Już prawie pół roku, jak zdechł mój stary
Burek.
— Czy widział pan kiedyś tego człowieka? — Oficer podsunął
Mikołowiczowi fotografię Trychnera.
— Nie wydaje mi się. — Strażnik uważnie przyjrzał się zdjęciu.
— Mam niezłe oko do ludzkich twarzy i zapamiętałbym, gdyby
kręcił się gdzieś w pobliżu.
— Właśnie jego znaleźliśmy.
— Tak sobie pomyślałem.
— Czy w niedzielę, poniedziałek, bądź wtorek nie słyszał pan
jakichś podejrzanych strzałów w lesie.
— Tu niedaleko są poligony i ciągle ktoś strzela.
— Niech pan, z łaski swojej, obejrzy jeszcze kilka fotografii —
Grzelak wyciągnął z kieszeni resztę
?
257
'iit^^SMii^ó^it^ZSn^ z&taWti.01— ~Kto wie, może kogoś pan
pozna...
Mikołowicz ze zrozumieniem skinął głową i zabrał się do
przeglądania zdjęć. Większość zwrócił po chwili kapitanowi., co
do dwóch nie mógł się jednak zdecydować.
— Tego gościa widziałem kiedyś w Załubicach. — Stuknął w
końcu palcem w fotografię Demskiego.
— Ma tam daczę — podpowiedział oficer.
— Znaczy, że sprawa jasna.
— A co z tym drugim? Funkcjonariusz poczuł lekki dreszczyk
emocji, widząc jak strażnik zamyślił się nad zdjęciem Szeleźniaka.
— On kręcił się niedawno na skraju lasu, w pobliżu chałupy
Grybałtów.
— Kiedy to było?
— W zeszły poniedziałek, wieczorem.
XXXIX
Cicho skrzypnęły drzwi i do sekretariatu wydziału kadr wsunął się
Szeleźniak. Ze współczuciem popatrzył na Nowacką.
— Czy wiadomo już coś w sprawie Adama? — zagadnął.
258
— To pan nie wie? — Podniosła na Mieczysława załzawione
oczy. — On nie żyje. Zabili go.
— Co takiego?!
— Dziś w nocy znalazła Adama milicja. Podobno od tygodnia
leżał w lesie, gdzieś koło Rynii.
— Ojej, aż się wierzyć nie chce.
— Znowu zostałam sama. — Po policzku Wandy popłynęły łzy.
— A przeczuwałam, że skończy się jakimś nieszczęściem. Tylu
ludzi żyje spokojnie na świecie, dlaczego los zabrał mi właśnie
jego?
— Czy aby na pewno nie zaszła jakaś pomyłka?
— Rano przyjechał do zakładu kapitan Grzelak ze Służby
Bezpieczeństwa. Wypytywał o Adama i rzecz się rozniosła.
— Z panią też rozmawiał?
. — Owszem, ale przecież ja nie miałam wiele do powiedzenia.
Szeleźniak bąknął jeszcze coś na pocieszenie i wycofał się z
sekretariatu. Noga za nogą ruszył w kierunku wyjścia z biurowca.
Dochodził właśnie do schodów, kiedy za jego plecami zadudniły
spiesznie kroki Pawlaka.
— No, jak tam, panie Mieczysławie? — Dyrektor protekcjonalnie
poklepał Szeleźniaka po ramieniu. — Dobrze się pracuje?
— Nie narzekam.
— Co do tego nie miałem wątpliwości. Wrócił pan przecież na
swoje poprzednie stanowisko. Jeśli
2
należycie będzie się pan wywiązywał .z obowiązków, pomyślimy
o podwyżce.
— Bardzo dziękuję.
— A propos, czy słyszał pan już o Trychnerze?
— Właśnie powiedziała mi Nowacka.
— Okropne nieszczęście. — Pawlak smutno pokiwał głową. —
Okropne nieszczęście... Zdaje się, że panowie pozostawaliście w
dość bliskich stosunkach?
— Nawet swego czasu przyjaźniliśmy się.
— Na pogrzeb pójdzie delegacja zakładu ze skromną wiązanką.
Jeśli pan sobie życzy, każę wpisać pana na listę.
— Byłbym wdzięczny.
— Zawsze idziemy pracownikom na rękę... No, ale nie zatrzymuję
pana!
Dyrektor skinął Szeleźniakowi na pożegnanie i pobiegł schodami
w dół. Mieczysław bez pośpiechu podążył w jego ślady. Na
parkingu dostrzegł Grzelaka dyskutującego właśnie o czymś z
Mazurkiem. Ten ostatni również zauważył Szeleźniaka i
natychmiast ruszył mu na spotkanie.
— Nie spodziewałem się, że poszukiwania pańskiego znajomego
znajdą tak tragiczny epilog — zaczął cicho porucznik.
— Ja również.
— Tak się składa, że ciągle wracam myślami do naszej ostatniej
rozmowy.
260
— A to czemu? t» v fi 9nv^9lfiri
— Zastanawiam się, czy nie przeoczył pan jakiegoś istotnego
szczegółu, który rzuciłby więcej światła na sprawę Trychnera.
Bóg mi świadkiem, że nie miałem przed panem tajemnic.
— Może jednak Trychner o czymś panu napomknął? Nie zwierzył
się z żadnych kłopotów. Nie szukał z nikim kontaktu?
Mieczysław przecząco potrząsnął głową, w tym samym jednak
momencie z rozmachem stuknął się w czoło.
— Zaraz, zaraz! — przypomniał sobie nagle. — Przecież Adam
pokazywał mi widokówkę!
— Jaką widokówkę?
— Zwykłą kartkę pocztową z pomnikiem Szopena. Na odwrocie
nie było żadnego tekstu, tylko data i godzina.
— Sądzi pan, że ktoś naznaczył Trychnerowi spotkanie w
Łazienkach?
— Niewykluczone.
— Nie wie pan, kto?
— Niestety, nawet Adam się nie domyślał.
— No cóż, trzeba będzie pójść i tym tropem. Tylko, czy on
gdziekolwiek prowadzi?
— Tego nie jestem w stanie przewidzieć.
— W'każdym razie dziękuję panu.
2
1 -r— Czy wiadomo, w jaki sposób zginął Adam? — Teraz
Szeleźniak zdecydował się zadać pytanie.
— Został zastrzelony. Jego zwłoki znaleźliśmy w lesie między
Rynią a Załubicami... Właśnie, właśnie! — Oficer nieoczekiwanie
zmienił temat. — Zdaje się, że ma pan jakichś krewnych czy
znajomych w tamtej okolicy.
— Owszem — przytaknął Mieczysław. — Daleki kuzyn
wybudował tam domek na skraju lasu i uprawia kawałek pola.
— Jak on się nazywa, jeśli można wiedzieć?
— Antoni Crybałt.
— Kiedy ostatni raz go pan odwiedzał?
— Tydzień temu, w ubiegły poniedziałek.
— Na razie to chyba wszystko — Mazurek podał Szeleźniakowi
rękę na pożegnanie. — Gdyby pan jeszcze coś sobie przypomniał,
proszę mi dać znać.
W bramie Zakładów Elektronicznych było tłoczno. Mieczysław
wraz z innymi pracownikami wyszedł na ulicę. Widok tłumu
oczekujących na tramwaj skłonił go, by wybrać przystanek
autobusowy. Miał szczęście. Nie minęła nawet minuta, kiedy
nadjechał nowiutki ikarus.
Niespełna trzy kwadranse później dotarł do placu Inwalidów.
Wysiadał właśnie z autobusu, gdy z jednej z ławek poderwał się
wysoki blondyn z rzadką, rudawą brodą.
— Czołem, Mięciu! — Pilecki kordialnie wyciąg
262
n^amfónW p^tój^ -Po^rW tfPdóbrę wróciłeś do dawnej roboty?
— Ty również mógłbyś rozejrzeć się za czymś odpowiednim.
— Przecież wiesz, że nie próżnuję.
— Oj, Fredek, Fredek! — westchnął Szeleźniak. — Ideały
ideałami, a żyć jakoś trzeba.
— I ty to mówisz?! — obruszył się Pilecki. — Kto by pomyślał.
— Zechciej rzucić okiem — Alfred wyciągnął z kieszeni niewielki
arkusik zadrukowanego papieru. — Dla mnie bomba!
Szeleźniak wziął ulotkę i uważnie przeczytał tekst. Była nie
najgorzej zredagowana, ale mało różniła się od wielu innych,
które ostatnimi czasy miał w ręku.
— Niezła — przytaknął Pilecki, choć bez specjalnego
przekonania.
— Zobaczysz, jak ruszy ludźmi.
— Na to bym zbytnio nie liczył.
— W każdym razie musimy spróbować.
— Mam nadzieję, że cię nie przyskrzynią.
— Nie ma obawy.
— No, to powodzenia.
— Zaraz, zaraz! — Alfred chwycił Mieczysława za rękaw. — Ty
się nie włączysz?
— Raz już siedziałem za ulotki. Teraz niech wykazują się inni.
2
— 'Ćriyoa''cię źle zrozumiałem? —"Pilecki aż poczerwieniał na
twarzy. — Liczyłem, że rozprowadzisz w Zakładach
Elektronicznych przynajmniej ze sto sztuk, a ty w ogóle
odmawiasz współpracy!
— Po prostu mam już tego dosyć.
— Zastanów się, co mówisz.
— Możesz mi wierzyć, że sprawę gruntownie przemyślałem.
— Co powiedzą ludzie, którzy cię znali? Jak im spojrzysz w oczy?
— Nie przesadzaj! — żachnął się Szeleźniak. — Niektórzy nawet
się ujawnili i nikt im głowy nie urwał.
— Zawiodłem się na tobie.
— Nic na to nie poradzę. Zawsze chętnie przeczytam ulotkę albo
bibułę, ale nie licz, Fredek, na więcej. No, na mnie już czas. —
Skinął Pileckiemu na pożegnanie. — Mam nadzieję, że się jeszcze
zobaczymy.
Mieczysław skręcił w bramę i chwilę później znalazł się w swojej
suterenie. Kilka sekund marudził przy zamku, który jak na złość
właśnie się zaciął. W końcu drzwi stanęły otworem i Szeleźniak
mógł wejść do mieszkania. W drodze na Żoliborz kiszki z głodu
grały mu marsza, teraz jednak stracił jakoś ochotę na jedzenie.
Zdjął buty i wyciągnął się na wersalce.
Po kwadransie przestał myśleć o śmierci Trych
264
nera i rozmowie z P.ileckim. Z wolna ustęoować też zaczęło
zmęczenie. Zrobiło mu się chłodno i przypomniał sobie o
schowanym w szafie swetrze. Chcąc nie chcąc dźwignął się z
wersalki. Otworzył 'drzwi i sięgnął na półkę. W tym samym
momencie coś stuknęło o podłogę i potoczyło się pod szafę.
Mieczysław założył sweter, ale wrodzone zamiłowanie do
porządku nie pozwoliło mu wrócić na wersalkę. Wyjął ze schowka
szczotkę i sięgnął nią pod szafę. Nagle poczuł na plecach
nieprzyjemny dreszcz. Sam kiedyś polował i teraz wystarczył mu
jeden rzut oka, by rozpoznać nabój do gwintowanej broni
myśliwskiej.
XL
Grzelak zatrzymał służbowego poloneza przed schludnym,
murowanym domem na skraju lasu. Zza domu wyglądały również
murowana: stodoła i obora. Na podwórku wymieniał właśnie koło
przy wozie niewysoki, nieco szpakowaty mężczyzna koło
pięćdziesiątki.
— Pan Antoni Grybałt? — domyślił się kapitan.
— We własnej osobie. — Gospodarz zostawił swoją robotę i
spoglądając z zaciekawieniem na nieoczekiwanego gościa wskazał
mu drewnianą ławeczkę przy wejściu do domu.
2
wił się oficer. — Słyszał pan zapewne o znalezionych w lesie
zwłokach?
— Stary Braniecki dzwonił ode mnie na milicję — potwierdził
Grybałt.
— Często jeździ pan bądź chodzi drogą koło starego okopu?
— Niezbyt często. Pole mam przy chałupie, a z gajowym trochę
koso na siebie patrzymy, więc w gości mi do niego niesporo.
— Widział pan kiedyś nieżyjącego Trychnera? — Grzelak podał
Antoniemu fotografię Trychnera.
— Nie przypominam sobie. — Gospodarz ledwo spojrzał na
zdjęcie. — Zresztą ja nie zwratam uwagi na to, kto kręci się po
naszej okolicy. Teraz trochę się uspokoiło, ale latem rojno tu,
niczym w mieście.
— Sam pan mieszka? — kapitan zmienił temat.
— Żona poszła właśnie do kumy na plotki, starszy syn dawno na
swoim w Warszawie, a młodszego wzięli do wojska.
— Nikt pana nie odwiedza?
— Niby dlaczego miałbym żyć jak kołek? Od czasu do czasu i
owszem, ktoś do mnie zajrzy.
— A kiedy ostatni raz był u pana Mieczysław Szeleźniak?
— Jakieś półtora tygodnia temu, o ile pamiętam to w ubiegły
poniedziałek.
— Długo zabawił?
266
— Przyjechał tak 'pod "wieczór. Miał wracać ostatnim pekaesem,
ale się zagadaliśmy i uciekł mu dosłownie sprzed nosa. Rada w
radę Mietek postanowił iść piechotą do Białobrzegów i po drodze
łapać okazję.
— Odprowadził go pan?
— Tylko na przystanek. W nocy moja stara boi się siedzieć sama
w chałupie.
Funkcjonariusz podziękował Grybałtowi i wrócił do samochodu.
Prawdę powiedziawszy był rozczarowany wynikiem rozmowy.
Nie dowiedział się niczego nowego i tylko stracił parę cennych
godzin. Włączył właśnie stacyjkę kiedy pod deską rozdzielczą
cicho pisnął radiotelefon.
— Ja czwarty do siedemnastki. — W głośniku zatrzeszczał
znajomy głos oficera dyżurnego.
— Tu siedemnastka. — Grzelak wcisnął przełącznik. — Masz coś
dla mnie?
— Podobno szef ma mieć. Za pół godziny narada.
— Uprzedź drogówkę, że mandaty płaci za mnie pułkownik. —
Mimo woli uśmiechnął się kapitan. — Bez odbioru.
Na naradę zdążył co do minuty, a poza permanentnym
przekraczaniem dopuszczalnej prędkości obyło się jakoś bez
łamania przepisów drogowych. W gabinecie pułkownika
Kuglarza, o dziwo, nie zauważył nawet smużki dymu.
Najwyraźniej tym
2
?razem-eekretarka musiała wygrać odwieczną batalię o
wietrzenie. Inna rzecz, że gospodarz natychmiast poczęstował
papierosem majora Kłosińskiego i „nieoficjalnie" biorącego udział
w naradzie kapitana Jodeckiego, porucznik Mazurek sięgnął po
swego sporta, a jeden z ekspertów zabrał się do nabijania fajki.
— Wszyscy wiemy, że zgon Adama Trychnera nastąpił, podobnie
jak w przypadku Mikulskiego, na skutek postrzału z myśliwskiej
broni palnej — zaczął Kuglarz. — Z protokołu sekcji wynika, że
zabójstwa dokonano w ubiegły poniedziałek wieczorem, bądź w
nocy z poniedziałku na wtorek.
— Kupa czasu do rozliczenia — westchnął Grzelak.
— Zwłoki przez tydzień leżały w lesie, trudno więc o większą
precyzję przy ustalaniu momentu śmierci.
— Za to na odcinku narzędzia zbrodni nie ma żadnych
wątpliwości — wtrącił się ekspert. — Nasze badania wykazały, że
pocisk, który ugodził Trychnera, został wystrzelony z tej samej
broni, z której zabito Mikulskiego.
— Mamy więc dwa zabójstwa dokonane najprawdopodobniej
przez tego samego człowieka.
— Jeśli wykluczyć Zaliwskiego, zabójcą może być praktycznie
każdy.
— Trepanowicz leży w gipsie — sprostował Grze-
2
Jaikn-4-i.a' Dertsfci ><wpódł&ki-Br»}z«k tdriptereowe wtorek.
— Tak na sto procent tego nie sprawdziłeś — wypomniał
pułkownik.
— Dziewięćdziesiąt dziewięć, to też dużo — odparł nie speszony
kapitan.
— Jeśli uzupełnisz brakujący jeden procent, skreślimy ich z listy
— uciął naczelnik. — A póki co, zastanówmy się nad motywem.
— W grę wchodziłyby nadużycia gospodarcze w Zakładach
Elektronicznych, które zgodnie z dotychczasowymi ustaleniami są
niemal bezspornym faktem — odezwał się Kłosiński. — Jeśli
poznamy rozmiary tych nadużyć, sposób ich dokonania i osoby
sprawców, sprawa będzie jasna.
— Może w wypadku Mikulskiego — Kuglarz z powątpiewaniem
pokręcił głową. — Ale jak wytłumaczyć zabójstwo Tr.ychnera?
Nie zapominajmy, że facet przez dłuższy czas siedział na
Zachodzie, miał określone poglądy polityczne i diabli wiedzą, z
kim mógł się związać.
— Na razie to jedynie, niczym nie poparte, przypuszczenia.
— Sądzę jednak, że nie wolno przejść nad nimi do porządku.
— Przeszukanie mieszkania Trychnera prawie nic nie wniosło -=-
Jodecki widać na dobre zapomniał, że powinien leżeć w łóżku. —
Mówię „prawie", bo
269
zabezpieczyłem notatnik z długą listą nazwisk, adresów i
telefonów. Jeśli pan pułkownik pozwoliłby sprawdzić to wszystko
na naszym komputerze...
— Nie tylko pozwalam, ale wręcz polecam zrobić to jeszcze
dzisiaj!
— Tak jest.
— A co z nadużyciami?
— Proponuję niezwłocznie odebrać od głównego księgowego
brakującą część kartoteki magazynowej, a jutro zatrzymać
magazyniera.
— Już ja mu się dobiorę do skóry! — buńczucznie zapowiedział
Mazurek. — Do tej pory obchodziliśmy się z nim jak z jajkiem.
— Mamy więc dwa zasadnicze kierunki działania, nie wyłączając
oczywiście dalszych rutynowych przesłuchiwań i sprawdzeń
wszystkich osób powiązanych w jakikolwiek sposób ze sprawą —
podsumował naczelnik Kuglarz. — Aha! — przypomniał sobie
jeszcze. — Chciałem wam przekazać, że zostałem dzisiaj
wezwany przez mojego przełożonego. Jeśli w przeciągu
najbliższych czterech dni, to jest do niedzieli, nie będziemy mogli
pochwalić się konkretnymi wynikami, w poniedziałek grupa
śledcza melduje się u pułkownika Nadbora. Z doświadczenia
wiem, że to średnia przyjemność.
Kwadrans później Jodecki wybrał się na pertraktacje z technikiem
przygotowującym programy dla
2
komputera, a. Grzelak zaprosił Mazurka do. swego pokoju na
herbatę. Kapitan wydobył z biurka dzbanek i grzałkę, kiedy
hałaśliwie rozdzwonił się telefon.
— Słucham? — Grzelak niechętnie podniósł słuchawkę.
— Mówi Trepanowicz — głos świadczył, że kadrowiec jest
bardzo zdenerwowany. — Już od godziny próbuję się do pana
dodzwonić.
— Na szczęście w końcu mnie pan złapał.
— Prawdę powiedziawszy sam nie wiem, kogo prosić o pomoc.
— A co się właściwie stało?
— Dokonano u mnie włamania.
— Trzeba było dać znać milicji.
— Tak, ale złodziej zabrał mój dryling.
— Zaraz jesteśmy!
Oficerowie biegiem wypadli z pokoju. Tym razem polonez
Grzelaka ściągnął na siebie przynajmniej ze dwa tuziny
przekleństw kierowców i przechodniów bezceremonialnie
zmuszanych do ustępowania pierwszeństwa. Na szczęście do
bliźniaka Trepanowicza nie było daleko i po kilku minutach
dotarli na miejsce.
Kadrowiec czekał przy drzwiach. Kuśtykając o kuli zaprowadził
funkcjonariuszy do kuchni. Jej okno wychodziło na tyły bliźniaka,
gdzie za niewielkim ogródkiem biegła wąska alejka. Odgradza-
271
jącai ją> siatka miała nie więcej niż półtora metra wysokości,
pokonanie tej przeszkody nie mogło więc stanowić większego
problemu dla średnio wysportowanego mężczyzny.
— Musiał wejść przez okno — Trepanowicz wskazał znacząco na
zabłocony parapet. — Żona z samego rana wybrała się do ciotki i
zostałem w domu sam. Byłem akurat w łazience, kiedy usłyszałem
jakieś podejrzane hałasy. Wyjrzałem do holu, ale z nogą w gipsie
człowiek jest okropnie nieruchawy, i oczywiście nie było tam już
nikogo. Zauważyłem, że drzwi do kuchni są nie domknięte.
Pokuśtykałem sprawdzić i okazało się, że złodziej uciekł
zostawiając otwarte okno.
— Od razu pomyślał pan, że skradziono pańską broń?
— Prawdę powiedziawszy początkowo nawet nie przyszło mi to
do głowy. Przestraszyłem się, że mogły zginąć pieniądze.
Trzymam je w kasetce, w tym samym miejscu, co dryling.
Sprawdziłem w szafie i okazało się, że kasetka jest, ale po broni
nie zostało nawet śladu. Dopiero teraz pożałowałem, że •tak
szybko zwrócili mi panowie moją pukawkę. Gdyby dalej leżała u
was, nic by się przecież nie stało.
— Nie ma rady — westchnął kapitan. — Musimy ściągnąć ekipę
techników i dokonać dokładnych oględzin. Niech pan przepyta
siąsiadów, czy czegoś
2
przypadkiem nie zauważyli — zwrócił się do Mazurka. — Trzeba
też zawiadomić miejscową jednostkę MO, nie sądzę jednak, żeby
to było zwyczajne włamanie.
XLI
— Przez to cholerne włamanie straciliśmy cały wczorajszy dzień!
— Grzelak z niepohamowaną złością cisnął akta na biurko. —
Przesłuchiwaliśmy z Mazurkiem ze trzy tuziny osób, Zanejko
wziął pod lupę każdy centymetr kwadratowy chałupy
Trepanowicza wraz z przytegłościami i nic!
— Nie tragizuj — pocieszył kolegę Jodecki. — Macie przecież
odlewy śladów obuwia włamywacza.
— Tyle z nich pożytku, co kot napłakał. Obuwie było zupełnie nie
noszone, bez jakichkolwiek uszkodzeń czy cech umożliwiających
identyfikację. Zanejko twierdzi, że ten model był w sprzedaży
cztery lata temu, wszystko wskazuje na to, że złodziej
zachomikował buty specjalnie na wczorajszą okazję. Na dokładkę
obuwie najprawdopodobniej było na niego za duże o dwa, trzy
numery i założę się, że teraz leży na jakimś śmietniku na drugim
końcu Warszawy.
— Zachodzę w głowę, na co mógł się komuś przydać dryling
Trepanowicza.
18 — Droga bez...
273
— Diabli wiedzą.
— A może domniemanemu włamywaczowi chodziło po prostu,
żebyśmy stracili kilka dni zajmując się nowym wątkiem?
— Niewykluczone... A propos, co powiedziała nieomylna ponoć
maszyna na temat znajomych Adama Trychnera.
— Zawyła niczym potępieniec, a potem wypluła cztery nazwiska.
— Tylko?
— W dodatku dwa z nich są nam już dobrze znane.
— 'Mianowicie?
— O tym, że swego czasu Trychner parał się wspólnie z
Szeleźniakiem niezbyt legalną działalnością o podłożu
politycznym, ćwierkają wróble na dachu.
— Jasne.
— Z Jasionowskim uciął sobie przyjacielską pogawędkę
porucznik Mazurek i nasz kolega autorytatywnie wykluczył
docenta z grona podejrzanych.
— Kto nam pozostał?
— Mecenas Janusz Dąb-Murzynowski, który nawiasem mówiąc
bronił Szeleźniaka podczas jego procesu i niejaki Alfred Pilecki, o
którym między innymi wiadomo, że pół roku spędził w obozie
internowania.
— Wypadałoby złożyć im wizyty..
Pojedziesz ze mną?
— Jasne! Przecież na dobrą sprawę powinieneś siedzieć teraz w
domu, a nie łamać sobie i tak już nadwerężoną głowę
zawiłościami jakiegoś śledztwa.
Mecenas Dąb-Murzynowski okazał się tęgim, postawnym
mężczyzną dobrze już po pięćdziesiątce. Zajmował duże,
czteropokojowe mieszkanie w przedwojennej kamienicy przy
ulicy Brackiej. Na widok oficerów uśmiechnął się z iście
zawodową uprzejmością i choć był zaskoczony nieoczekiwaną
wizytą, nie okazał tego i'poprosił gości do swego gabinetu.
— Czym mogę służyć przedstawicielom aparatu ścigania? —
zapytał, sadowiąc się w wygodnym fotelu.
Prowadzimy śledztwo w sprawie gwałtownego zgonu dwć ih osób
— zaczął szczerze Jodecki. — Tak się składa, że znał pan obie.
— Czyżby?
— Z' prokuratorem Mikulskim stykał się pan zapewne w sądzie?
— Tak, oczywiście — przytaknął adwokat. — Zwykle
prezentowaliśmy diametralnie odmienne poglądy na zagadnienia
winy i kary podsądnych, ale zawsze ceniłem go jako dobrego i
uczciwego prawnika.
- Do grona pańskich znajomych należał również niejaki Adam
Trychner.
2
274
— Trychner? — Dąb-Murzynowski w zamyśleniu zmarszczył
brwi. — To nazwisko nie jest mi obce. Zechcecie, panowie,
zaczekać momencik?
— Podszedł do wielkiego, stylowego biurka i wydostał z szuflady
duży brulion w czarnych, sztywnych okładkach. Przez dłuższą
chwilę wertował go uważnie, nim potakująco skinął głową.
— Mieliście, panowie, rację. Pan Trychner był moim klientem.
Zasięgał porady prawnej.
— Czy można wiedzieć, w jakiej sprawie?
— Żałuję, ale obowiązuje mnie tajemnica zawodowa.
— Adam Trychner nie żyje. Został zabity.
— To niewątpliwie ogromnie przykre — westchnął adwokat. —
Powiedziałbym nawet, że tragiczne. Jednak sprawa, z którą swego
czasu zwrócił się do mnie, dotyczyła również i innych osób.
Obawiam się, że zaspokojenie ciekawości szanownych panów
musiałoby zaprowadzić niejednego na ławę oskarżonych.
— Przecież była amnestia.
— Nie wszyscy chcieli z niej skorzystać.
— A jeżeli wśród tych, których pan osłania, jest zabójca?
— Nie sądzę — zaprzeczył Dąb-Murzynowski. — Działalność
pana Trychner^ i jego towarzyszy nie miała cech przestępstwa
kryminalnego. Po prostu negatywnie odnosili się oni do polskiej
powojennej rzeczywistości, a prawo tego nie toleruje.
— Właśnie podobne poglądy zaprowadziły Mieczysława
Szeleźniaka do więzienia.
— Od rozrzucania ulotek bardzo daleka droga do zabójstwa. —
Adwokat dał jasno do zrozumienia, po której stronie stoi. — W
innych okolicznościach pana Mieczysława nie uznano by za
przestępcę i między innymi z tego właśnie powodu podjąłem się
jego obrony.
— Szeleźniaka oskarżył Mikulski.
— Przypominam sobie — potwierdził Dąb--Murzynowski. — Pan
prokurator zażądał niewspółmiernie wysokiego wymiaru kary. Na
szczęście sąd tylko w niewielkim zakresie przychylił się do jego
wniosku.
— Wracając do Trychnera... — Jodecki spróbował z innej strony.
— Czy zdradzi pan, kiedy ostatni raz kontaktował się z panem?
— Jakiś miesiąc temu, już po powrocie z Francji.
— Czy właśnie wtedy zasięgał porady prawnej?
— Powiedziałbym, że była to raczej wizyta kurtuazyjna. Niewiele
rozmawialiśmy o sprawach z tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego
i osiemdziesiątego pierwszego roku.
— Jeszcze jedno pytanie. — Tym razem odezwał się Grzelak. —
Czy wśród pańskich klientów znajduje się również niejaki Alfred
Pilecki?
277
2
'—"Owszem. — Po twarzy atiwbtóta 'przerrlknął ledwo
dostrzegalny cień. — Jakiś czas temu podpisał mi
pełnomocnictwo... Ale i na jego temat nie będę mógł udzielić
panom żadnych informacji.
Oficerowie popatrzyli po sobie znacząco. Nie pozostawało im nic
innego, jak zakończyć wizytę. Dąb-Murzynowski najwyraźniej nie
miał zamiaru pomóc im w śledztwie.
Trzy kwadranse później dotarli na Żoliborz. Pilecki mieszkał w
niewielkim segmencie przy jednej z bocznych uliczek nie opodal
Cytadeli. Funkcjonariuszom otworzyła siwa, przygarbiona
staruszka, dobrze już po osiemdziesiątce.
— Panowie do kogo? — Zmierzyła przybyłych nieufnym
spojrzeniem.
— Zastaliśmy pana Alfreda Pileckiego? — Grzelak sięgnął
skwapliwie po legitymację.
— Wnuk u siebie — przytaknęła po chwili wahania. — Poprosić?
— Raczej nie będziemy rozmawiać u wejścia.
— Niby prawda — zreflektowała się, wpuszczając oficerów do
środka. — Idźcie, panowie, na piętro. Wnuk pracuje w gabinecie.
Weszli do niewielkiego pokoiku. Wbrew zapowiedzi babki,
Pilecki leżał na wersalce z nogami zadartymi aż na jedną z półek
stojącego obok regału i palił papierosa. Na widok funkcjonariuszy
poderwał się jak na sprężynie, a w jego oczach pojawił się strach.
2
— Panowie w jakiej sprawie? — wybąkał niepewnie.
Jodecki sięgnął po jedną z leżących na stoliku luźnych kartek i
przebiegł wzrokiem pokreślony tekst.
— Ostro napisane — zauważył nie bez ironii. — Nie lubi pan
Służby Bezpieczeństwa.
— Nie lubię! — Alfred zdobył się na odwagę. — Nie mam za co.
— Mimo wszystko, może się jednak dogadamy.
— Bo jeśli nie, to trafię za kratki? — zaczepny ton nieudolnie
maskował narastającą obawę Pileckiego.
— A byłoby za co?
— Najpierw musielibyście udowodnić mi popełnienie jakiegoś
przestępstwa.
— W ostateczności możemy spróbować. — Jodecki
niecierpliwym ruchem odłożył kartkę i podszedł do okna.
— Nic z tego! Moja pisanina o niczym jeszcze nie świadczy.
Musielibyście znaleźć identyczny tekst na ulotce.
Jodecki odwrócił się gwałtownie, by coś odpowiedzieć Alfredowi,
zawadził jednak nogą o chodnik i aby utrzymać równowagę
musiał chwycić się drewnianego parapetu. W tej samej chwili
poczuł, że jedna z ażurowych listewek zostaje mu w ręku. Spojrzał
na parapet i aż gwizdnął ze zdumienia.
279
Przez powstały otwór posypały się na podłogę arkusiki
zadrukowanego papieru.
— Cholerni łapacze!
jodecki odruchowo zasłonił się ręką, ale uczynił to zbyt późno i
ciężka, mosiężna popielniczka grzmotnęła go w czoło. Pilecki
rzucił jeszcze jakąś książką w Grzelaka i rzucił się do ucieczki.
— Goń go! — warknął Jodecki. — Nic mi nie jest.
Grzelak posłusznie puścił się za uciekającym. Głucho zadudniły
kroki zbiegających po schodach, potem doszło do jakiejś
szamotaniny na parterze, szybko jednak wszystko ucichło.
Masując obolałą głowę Jodecki ruszył do wyjścia, by zobaczyć,
czy pościg zakończy się powodzeniem, kiedy w drzwiach
ponownie pojawił się jego kolega prowadzący pod ramię Alfreda.
— Oj chłopie, chłopie! — Jodecki opadł ciężko na wersalkę. —
Przez tych kilka ulotek przyłożyłeś mi po łbie? Gdzie ty masz
rozum?!
— Przepraszam, ja nie chciałem! — Pilecki trząsł się jak galareta.
— Myślałem, że ucieknę... Cholera, teraz mi dopiero dołożycie...
— Szkoda ręki! — Grzelak bezceremonialnie pchnął Alfreda na
stojący w kącie pokoju pufik.
— Ale pójdę siedzieć!
— A ten znowu swoje! — Jodecki do reszty stracił cierpliwość. —
Zrozumże, bałwanie, że nie z powodu tych ulotek przyszliśmy do
ciebie. Słyszałeś, że Trychner nie żyje?
— Co takiego?!
— Ktoś go zastrzelił półtora tygodnia temu. A swoją drogą nawet
dwóch groszy bym nie»dał, czy nie któryś z waszych.
— Zabili Adama?! Nie, to niemożliwe! — Pilecki gwałtownie
potrząsnął głową. — To nie może być prawda!
— Chcesz zobaczyć jego zwłoki?
— Ale przecież nie zabił go ani Mietek Szeleźniak, ani żadne z
Jasionowskich.
— Znaczy, że docent dalej bawi się w konspirację? — podchwycił
Grzelak.
— On już nie. Te ulotki dostałem od Doroty.
XLII
— Niech pan siada, panie Przybicki. — Mazurek beznamiętnym
gestem wskazał magazynierowi krzesło. — Mamy do pogadania.
— Nie wiem już, które to przesłuchanie. To pan mnie wypytuje,
panie poruczniku, to kapitan Grzelak, a przecież ja nic więcej nie
potrafię powiedzieć.
— Gdyby pan nie kłamał, nie męczylibyśmy
281
2
pana — uciął oficer. — Mam zresztą nadzieję, że te mury wpłyną
wreszcie na pańską prawdomówność.
— Nie rozumiem. — Na policzkach Przybickiego wykwitł
krwisty rumieniec.
— Czyżby? — Funkcjonariusz uśmiechnął się ironicznie. — Nie
powie pan chyba, że srebro z magazynu wyniosły krasnoludki?
— Było włamanie!.
— Złodziei dawno mamy pod kluczem i odzyskaliśmy wszystko,
co ukradli.
— Pan porucznik raczy żartować.
— Ani mi to w głowie.
— Przecież wszystko sprawdzała specjalna komisja.
Ostatnie słowa magazyniera Mazurek skwitował tylko
lekceważącym machnięciem ręki. Wstał z miejsca, podszedł do
szafy pancernej i chwilę później na jego biurku znalazła się
kompletna kartoteka magazynowa.
— Dokumentację przebadali nasi eksperci — oznajmił sucho. —
Ich zdaniem manko wynosi nie dwa i pół, a sześć milionów, panie
Przybicki. Policz pan po dwa lata za każdy milion, a będziesz
wiedzieć, ile cię czeka odsiadki.
Wypowiedź oficera zrobiła iście piorunujące wrażenie na
przesłuchiwanym. Magazynier zbladł jak papier i otworzył usta
niczym ryba wyjęta z wody. Wielokrotnie podczas bezsennych
nocy wyobrażał sobie t< bcenę, ale wymyślone w
najdrobniejszych szczegółach, sprytne odpowiedzi na wszelki^
możliwe pytania wywietrzały mu nagle z głowy Prz^z dłuższą
chwilę nie był w stanie wy-krztus.v. nawe; słowa. W końcu
nerwowo zagryzł wargi i z rezygnacją opuścił głowę. Zdał sobie
sprav c, że już przegrał.
— I co pan na to, panie Przybicki? — nie ustępował porucznik.
Życzy pan sobie otrzymać dwu-' cyfrowy wyrok?
— Przecież ja tyle nie wziąłem! — wyjąkał w końcu magazynier.
— Może sto, góra sto pięćdziesiąt tysięcy, aie na Boga nie sześć
milionów!
Jeśli nie pan, to kto?
— Nie wiem.
— Znowu pan kłamie — westchnął funkcjonariusz. — Ale cóż,
pańska wola. Cygan zawinił, a kowala powieszą.
— Ja mam żonę i dzieci! — Przybicki w rozpaczliwym odruchu
chwycił się ostatniego argumentu.
— Więc pomyślże o nich, człowieku, i przestań osłaniać
dyrektorów!
— A kto mi załatwi adwokata? Kto prześle paczki do więzienia?
Słowa magazyniera zabrzmiały tak bezradnie i szczerze, że
Mazurek poczuł w stosunku do niego coś na kształt współczucia.
— Niech pan powie prawdę — poradził przesłu
2
282
chiwanemu. — Może da radę urwać coś z tego wyroku.
— Ja byłem tylko pionkiem — wyszeptał Przybicki. — Robiłem,
co kazali, i siedziałem cicho.
— Kto rządził?
— Panie poruczniku, ja naprawdę nie mogę...
— Mówże, do ciężkiej cholery! — Oficer grzmotnął pięścią w
blat biurka, że aż zadzwoniły szyby. — No słucham! Kto kierował
nadużyciami?!
— Dyrektor Grzebieniowski.
— Mogłem się tego spodziewać.
— On decydował co i jak — wyrzucił z siebie magazynier. —
Załatwiał, że do produkcji szło mniej złota i srebra, dyktował, co
wpisać do kartoteki, wypłacał mi moją dolę...
— A kto załatwiał zbyt nadwyżek?
— Też Grzebieniowski. Co jakiś czas wrzucał skrzyneczkę do
bagażnika swego samochodu i wywoził za bramę. Dyrektora nikt
przecież nie sprawdzał.
— Nikt z dyrekcji, poza Grzebieniowskim, nie brał udziału w
nadużyciach?
— Tego to ja już nie wiem.
— A przypadkiem nie przyłożył do tego wszystkiego ręki główny
księgowy?
— Pan Demski? — Przybicki energicznie potrząsnął głową. — On
zawsze pilnował każdej złotówki. .Ręczę za niego jak za brata.
2
— Za byłego naczelnego też pan ręczy?
— Prawdę powiedziawszy po panu Trydeckim wszystkiego
można się było spodziewać.
— No cóż, nie pozostaje nam nic innego, jak wziąć jutro na spytki
dyrektora Grzebieniowskiego — podsumował Mazurek. —
Pechowo zapowiada się ten piątek dla pana Władysława, oj,
pechowo.
XLIII
Szeleźniak skończył kanapkę i dopił ostatni łyk herbaty. Jak
zwykle po kolacji postanowił się przejść. Założył kurtkę i ruszył
do wyjścia. Otwierał właśnie drzwi, kiedy spostrzegł na progu
niebieską kopertę. Podniósł ją i ciekawie zajrzał do środka. Na
zwykłej kartce papieru ktoś nalepił kilka wyciętych z jakiejś
gazety wyrazów: „Czekam w parku, koło pani z dzbankiem".
Mieczysław poczuł się jakoś nieswojo. Przez dłuższą chwilę stał
niezdecydowany. Nie ulegało wątpliwości, że dziwny list był
przeznaczony dla niego i że leżał na progu od niedawna.
Tajemniczy nadawca miał zapewne na myśli rzeźbę w parku
Żeromskiego. Szeleźniak mógł więc w ciągu paru minut stawić się
na wyznaczone spotkanie. Zwykła,
285
ludzka ciekawość1 ciągnęła go do parku, z drugiej jednak strony
czuł narastającą obawę. Nagle przypomniał sobie znaleziony we
wtorek nabój i to, co usłyszał od oficerów o losie Mikulskiego i
Trychnera. Teraz aż szczęknął zębami. Zrozumiał, że nie ma
innego wyjścia.
Na dworze było całkiem ciemno i pruszył drobny, topniejący
śnieżek. Mieczysław ruszył spiesznie w stronę placu Komuny
Paryskiej. W ciągu niespełna pięciu minut dotarł na miejsce. Pod
kinem i na przystanku kręciło się trochę ludzi, ale ruch był
niewielki. Szeleźniak wszedł do parku. W pobliżu górującej nad
fontanną rzeźby kobiety z dzbankiem nie zauważył nikogo. Przez
chwilę spacerował tam i z powrotem, w końcu usiadł na jednej z
ławek. Z wolna zaczynał podejrzewać, że dał się nabrać na czyjś
niezbyt wybredny żart.
Odczekał jeszcze dobrą minutę i miał właśnie zamiar ruszać w
powrotną drogę, kiedy tuż obok usiadł jakiś mężczyzna w ciemnej
jesionce i nasuniętym na oczy kapeluszu. Mieczysław nie widział
jego twarzy, ale w wyglądzie mężczyzny uderzyło go coś
nienaturalnego, jak gdyby siedział manekin, a nie żywy człowiek.
— Dobry wieczór, panie Szeleźniak — odezwał się tamten
zduszonym, nieco ochrypłym głosem. — Widzę, że jest pan
rozsądny. Tym łatwiej dojdziemy do porozumienia.
2
— Czy zawsze ma pan zwyczaj umawiać się na spotkania w
równie niecodzienny sposób? — Szeleźniak nie myślał taić
pretensji. — Prawdę powiedziawszy byłem przekonany, że to
tylko jakiś głupi żart.
— A jednak pan przyszedł.
— Przyszedłem — Mieczysław zrozumiał, że w gruncie rzeczy
tamten ma nad nim ogromną przewagę.
— Innymi słowy moje metody są skuteczne.
— Czego pan chce ode mnie?
— Powiedzmy, że mam zamiar dać panu zarobić.
— Ile?
— Dużo i w twardej walucie.
— Pan wybaczy, ale ta propozycja śmierdzi kryminałem.
— Nie twierdzę, że nie — odparł nieznajomy cynicznie. — Rzecz
jest jednak opłacalna.
— ]a już swoje odsiedziałem. — Szeleźniak podniósł się z ławki.
— Niech pan poszuka sobie kogoś innego chętnego do tego
interesu.
— Nie interesuje pana, czego sprawa dotyczy?
— Nawet wcale — Mieczysław skłonił się sztywno. — Żegnam
pana.
• — Siadaj pan, panie Szeleźniak! — Tym razem słowa
nieznajomego zabrzmiały ostro, niczym smagnięcie batem. —
Wytypowaliśmy pana do współpracy i nie ma pan wyboru.
287
— Nie rozumiem.
— Po prostu nam się nie odmawia.
— Ja jednak spróbuję.
— Chce pan skończyć, jak pański przyjaciel Trychner?
Mieczysław popatrzył na tamtego z przerażeniem. Czegoś
podobnego nigdy by się nie spodziewał.
— Więc to pan zabił Adama? — wyszeptał, z trudem pokonując
nieznośny ucisk w krtani.
— Ts! — Nieznajomy ostrzegawczo przyłożył palec do ust.
— Ale dlaczego?
— Pański przyjaciel odmówił- nam współpracy. Niestety, nie było
innego wyjścia.
— Kim pan właściwie jest?
— To nieistotne. Wypełniam polecenia ludzi, którzy mi dobrze
płacą. Za dwa lub trzy lata wyjadę z Polski i będę żył jak król.
— Boże, w co pan chce mnie wrobić?!
— Zamiast lamentować, lepiej niech pan logicznie pomyśli.
Polskie władze i tak mają pana na czarnej liście. Teraz niby jest
wszystko cacy. Wyszedł pan dzięki amnestii z pudła i ma pan
pracę, ale prędzej czy później przypomną sobie o panu. Choćby
był pan najświętszy przysolą panu wyrok, potem drugi i tak aż do
skutku. W kraju nie ma pan żadnych perspektyw.
2
— Na Zachodzie też nie taka Kanada. Adam tam był i wolał
wrócić.
— On nie miał konta i musiał przyjechać do Polski, żeby sobie na
nie zapracować. Niestety, nie dotrzymał warunków umowy i
stracił swoją szansę.
— A dlaczego zlikwidowaliście prokuratora? — Szeleźniak nie
mógł się powstrzymać od zadania nurtującego go pytania.
— Nie wiedzieliśmy, czego Mikulski dowiedział się od Trychnera.
W takim wypadku lepiej nie ryzykować.
— W razie czego, mnie też by pan sprzątnął?
— Na obecnym etapie nawet nie musiałbym się fatygować.
Wystarczyłby jeden telefon do bezpieki, a w pańską opowiastkę o
naszej dzisiejszej rozmowie i tak nikt by nie uwierzył.
— Zapomina pan, że jeszcze nie mam niczego na sumieniu.
— Znalazł pan nabój?
— Więc to pan go podrzucił?
— Identyczne skróciły żywot Mikulskiego i Trychnera. Trudno o
bardziej obciążającą poszlakę.
— Same naboje nie wystarczą. Żeby zabić, trzeba mieć broń.
— Jeśli dojdziemy do porozumienia, powiem panu, gdzie jej
szukać w pańskiej suterenie.
— Widzę, że o niczym pan nie zapomniał. — Mieczysław z
rezygnacją zwiesił głowę. — Omotał mnie pan jak pająk muchę.
19 — Droga bez...
289
— Pan też nauczy się tego fachu.
— Dobrze. — Szeleźniak już nawet nie próbował oponować. —
Zgadzam się. Chciałbym tylko wiedzieć, ile czasu mam się wam
wysługiwać przed wyjazdem na Zachód.
— Pięć do sześciu lat, chyba, że zechce pan przedłużyć kontrakt.
— Ile mi zapłacicie?
— Na koncie będzie pan miał minimum piętnaście tysięcy
dolarów, nie licząc ekstra premii za zadania specjalne i
kieszonkowe płatne w kraju.
— A co mam robić?
— Między innymi to samo, co robił pan przed aresztowaniem, tyle
że za darmo.
— Czy aby tylko.
— Cierpliwości! — Nieznajomy protekcjonalnie poklepał
Mieczysława po ramieniu. — Jutro pokażę panu skrzynkę
kontaktową. Raz na dwa tygodnie otrzyma pan instrukcję i złoży
sprawozdanie ze swej działalności. O resztę niech już pana głowa
nie boli.
— Gdzie jest ta skrzynka kontaktowa?
— Proszę pojechać do Brzózek. Trafi pan na Krzywy Zrąb?
— Owszem.
— Niech pan czeka tam pod amboną, punktualnie o dwudziestej.
290
XLIV
Mazurek minął bramę i zaparkował służbowego fiata przed
biurowcem Zakładów Elektronicznych. Wdrapał się na pierwsze
piętro, spiesznie przemierzył korytarze i bez pukania wkroczył do
sekretariatu dyrektora technicznego.
— Szef u siebie? — Spojrzał pytająco na ładną sekretarkę o
lalkowatej twarzy choć stanowczo zbyt chudą.
— Dyrektora Grzebieniowskiego nie ma — odparła przeciągając
samogłoski.
— Nie wie pani, gdzie mógłbym go znaleźć.
— Zdaje się, że gdzieś wyjechał. W każdym razie dzisiaj nie
przyszedł do pracy.
— Kiedy wróci?
— Ja tu zastępuję chorą koleżankę. — Niewiedza sekretarki była
denerwująca. — Proszę się dowiedzieć w poniedziałek.
Porucznik z trudem powstrzymał się, by nie powiedzieć czegoś
ostrego lalkowatej panience i bez słowa wyszedł z sekretariatu.
Przy końcu korytarza mieścił się gabinet dyrektora naczelnego.
Oficerowi przemknęła myśl, że warto bVłoby zajrzeć do
Walendowskiego, ale tu czekał go srogi zawód. Ani w gabinecie,
ani w sekretariacie nie było nikogo. Przez dłuższą chwilę z
niezbyt mądrą, jak mu się zdawało, miną stał pod drzwiami, nie
wie
2
dząc, co dalej począć. Na szczęście przypomniał sobie w końcu o
Nowackiej.
Wanda siedziała jak zwykle za swoim biurkiem. Na widok
funkcjonariusza uśmiechnęła się smutno.
— Dowiedział się pan wreszcie, kto zabił Adama? — zagadnęła z
nadzieją w głosie.
— Jeszcze trochę cierpliwości — pocieszył sekretarkę. —
Ostatnimi czasy śledztwo ruszyło z kopyta...
— Pan kogoś szuka?
— Któregoś z dyrektorów — wyjaśnił oględnie.
— Ma pan pecha. Dzisiaj piątek przed wolną sobotą i jeszcze
przed jedenastą skrzyknęli się na polowanie. Naczelny zabrał
Pawlaka z Demskim i dalej w las, a firmę zostawili własnemu
losowi.
— Grzebieniowski też pojechał?
— Jego wysłali dogadywać jakiś kontrakt z Austriakami. Może
przed wyjazdem do Wiednia zawadzi jeszcze o Brzózki, a może
nie. W każdym razie w zakładzie nie pojawi się wcześniej, niż za
jakieś dwa tygodnie.
— Szlag by to trafił — zdenerwował się Mazurek.
— Może w czymś mogłabym panu pomóc?
— Niestety — westchnął ze smutkiem. — Potrzebny mi dyrektor,
a nie najmilsza nawet sekretarka.
Porucznik wrócił do samochodu zły jak szerszeń. Przekazał przez
radiotelefon wiadomość o wyjeździe Grzebieniowskiego i opuścił
teren Zakła
2
dów Elektronicznych. Chciał już jechać' do siebrd, kiedy przyszło
mu do głowy, że warto byłoby zajrzeć jeszcze do Trepanowicza.
Bez wahania skręcił w kierunku Mokotowa. Niespełna
dwadzieścia minut później dotarł na miejsce. Zaparkował wóz
przed bliźniakiem i ruszył do wejścia. Przez dobrą minutę dusił
dzwonek przy mosiężnej tabliczce, w środku nikt jednak nie
reagował. Oficer nie wierzył własnym oczom. W końcu kadrowiec
miał nogę w gipsie i logicznie rzecz biorąc powinien siedzieć w
domu. Tak czy inaczej nieoczekiwane zniknięcie całej kadry
kierowniczej dużego bądź co bądź zakładu zaczynało wyglądać
cokolwiek podejrzanie.
Z Mokotowa Mazurek zdecydował się pojechać na Sadybę.
Wprawdzie z Trydeckim rozmawiał już Grzelak, ale było to
jeszcze przed zatrzymaniem Przybickiego. Poza tym porucznik nie
mógł się jakoś pogodzić z perspektywą bezczynnego oczekiwania
na dalszy rozwój wypadków.
— Były dyrektor naczelny powitał oficera grzecznie, choć z
wyraźną rezerwą.
— Zdaje się, że powiedziałem już wszystko pańskiemu koledze —
zaznaczył na samym wstępie. — Nie bardzo rozumiem, w czym
jeszcze mógłbym pomóc.
— Wczoraj byliśmy zmuszeni zatrzymać magazyniera z
Zakładów Elektronicznych — zaczął ostro
293
Mazurek. — W pańskiej firmie doszło do wielomilionowych
nadużyć.
— Co pan powie? — Wiadomość nie zrobiła na Trydeckim
większego wrażenia.
— Początkowo Przybicki był mało rozmowny, w końcu jednak
udało mu się przemówić do rozsądku.
— Ujawnił w jaki sposób doszło do nadużyć?
— Wymienił nawet dwa nazwiska. — Porucznik odrobinę minął
się z prawdą. .
— Uchyli pan rąbka tajemnicy?
— Jednym z aferzystów okazał się pański zastępca, niejaki
Władysław Crzebieniowski.
— Kto by pomyślał!
— Dyrektor techniczny poczuł zresztą pismo nosem i wybrał się
na rozmowy do Wiednia.
— W tym stanie rzeczy chyba nieprędko zdecyduje się na powrót.
— W głosie Trydeckiego zabrzmiała wyraźna ulga.
— Tak też właśnie pomyśleliśmy, zatrzymując go na granicy. —
Oficer zdecydował się na bleff.
— Pogratulować operatywnego działania.
— Pan Crzebieniowski długo się nie upierał — kontynuował dalej
Mazurek. — Nie dość, że nie zakwestionował' swojej winy, to
jeszcze sypnął tę samą osobę, co Przybicki.
— Można wiedzieć, kto jest trzecim wspólnikiem?
2
— Nie domyśla się pan?
— Od przeszło miesiąca nie mam kontaktu z zakładem.
— Nadużycia trwały przez kilka lat.
— To przykre, że za moimi plecami rozkradano publiczne mienie.
— Za pańskimi plecami? — Porucznik uśmiechnął się ironicznie.
— Panie dyrektorze, niech pan będzie poważny. Bądź co bądź w
grę wchodzi sześć milionów złotych!
— Nie przypuszcza pan chyba, że o czymkolwiek wiedziałem?!
— Na policzkach Trydeckiego wykwitł rumieniec.
— Gdybym nie miał niezbitych dowodów, w ogóle nie
rozpoczynałbym z panem rozmowy — oficer zagrał va banque. —
Pan nie tylko brał udział w procederze, ale kierował całą
działalnością przestępczą.
W pokoju zapanowało milczenie. Trydecki ciężko dysząc
wpatrywał się w funkcjonariusza, a ten sięgnął po papierosa i
przypaliwszy go zaczął z rzadka wciągać w płuca niewielkie
hausty dymu.
— Grzebieniowski mnie oskarżył? — wychrypiał w końcu
dyrektor.
— Nie da się ukryć.
— Nie wierzę.
— Podczas procesu będzie pan mógł usłyszeć to
na własne uszy. j
295
— Pan przyszedł mnie aresztować?
— Sankcję da panu prokurator — sprostował Mazurek. — Ja pana
po prostu zatrzymam.
— Dwóch wspólników panu nie starczy? Sześć milionów akurat
równo dzieli się przez trzy.
Na twarzy Trydeckiego pojawiło się niedowierzanie, potem
rezygnacja, a w końcu wykrzywił ją grymas gniewu.
— Będzie pan musiał podzielić te sześć milionów pomiędzy
siedmiu — wyrzucił z siebie, zgrzytając zębami. — Nie mam
zamiaru odegrać roli kozła ofiarnego. Nie dość, że dranie
odstawili mnie na boczny tor, to jeszcze chcieliby, żebym poszedł
do więzienia za ich sprawki!
— Doprawdy?
— Proszę przyjąć do wiadomości, że to nie ja wymyśliłem, jak
wygospodarować nadwyżki srebra i złota kosztem jakości
produktów, nie ja organizowałem zbyt i nie ja decydowałem o
podziale pieniędzy. Pomysłodawcą i głównym reali;atorem był
Demski. Zresztą prawdę mówiąc, faktycznie to on rządził
zakładem, tyle że zza moich plec5w. On jest za wszystko
odpowiedzialny i jemu na.eży się pierwsze miejsce na ławie
oskarżonych.
— Innymi słowy pan spadłby na drugą pozycję?
— Nawet na trzecią. Walendowski, póki był dyrektorem
Zjednoczenia, pilnował, żeby żadna kontrola z zewnątrz niczego
nie wykryła. Kontak
2
tował się wyłącznie ze mną albo z Teodorem i poza nami dwoma
nikt wtedy o nim nie wiedział, ale zyski z nadużyć miał zawsze
większe ode mnie. Później, kiedy zlikwidowali Zjednoczenie, a
jego wysadzili z siodła, postarał się zająć moje miejsce.
— Razem jest już panów pięciu.
— Do kompletu brakuje jeszcze Pawlaka i Tre-panowicza. Im też
coś niecoś się należy. Razem kradliśmy, więc razem pójdziemy
siedzieć!
XLV
Śnieg walił coraz gęstszy. Szeleźniak odetchnął pełną piersią. Oto
wreszcie, po licznych „przymiarkach", nadeszła prawdziwa zima.
Drzewa pokryły się białymi czapami, trawa, naga ziemia i zeschłe
liście zniknęły pod puszystym kobiercem. Mieczysław rozglądał
się bacznie, żeby nie zabłądzić.
Było już całkiem ciemno i Szeleźniak przyświecił sobie latarką,
by rozróżnić cyfry na tarczy zegarka. Dochodziła dziewiętnasta.
Dostrzegł prześwitującą między drzewami jaśniejszą przestrzeń i
pomyślał, że pośpieszył się o dobrą godzinę. Jeszcze moment i
stanął na skraju Krzywego Zrębu. Niewiele myśląc wdrapał się na
ambonę i usiadł na desce zastępującej ławeczkę.
297
M^jrj^dojbry kwadrans, kiedy nagle do uszu Mieczysława
dobiegło miarowe skrzypienie śniegu pod czyimiś nogami.
Ciekawie wyjrzał z ambony. Drogą wzdłuż skraju zrębu
maszerował jakiś mężczyzna z dubeltówką na ramieniu. Myśliwy
podszedł bliżej i Szeleźniak poznał Grzebieniowskiego. Dyrektor
zatrzymał się niespełna pięćdziesiąt metrów od ambony i bacznie
rozejrzał dookoła. Przez kilkanaście sekund stał niezdecydowany.
Nagle skręcił w prawo i szybkim krokiem ruszył na przełaj, przez
zagajnik. Jeszcze chwilę skrzypiał śnieg i trzeszczały łamane
gałązki. Wreszcie wszystko ucichło.
Mieczysław sięgnął do kieszeni i zgrabiałymi z zimna rękami
wydostał papierosa. Złamał ze trzy zapałki, nim mógł zaciągnąć
się dymem. Chciał spojrzeć na zegarek, by sprawdzić, ile zostało
jeszcze do dwudziestej, kiedy znowu usłyszał czyjeś kroki.-Tym
razem pod ambonę nadszedł Demski.
— Hola! — zawołał z nie ukrywanym niezadowoleniem. — Kto
tam siedzi na górze?
— Pozwoliłem sobie przycupnąć na momencik — wychylił się
Szeleźniak.
— Co pan tu robi, do ciężkiej cholery?! — Teodor aż
poczerwieniał ze złości.
— Chciałem przypomnieć sobie dawne czasy — skłamał
Mieczysław.
— Nie trzeba było rozrabiać, to mógłby pan polować razem z
nami. — Głos księgowego zabrzmiał odrobinę łagodniej. — No,
złaź pan!
2
Szeleźniak posłusznie znalazł się na ziemi. Zachęcającym gestem
podsunął Demskiemu paczkę papierosów. Ten bez ceregieli
przyjął poczęstunek.
— Ciągnie pana do lasu, co? — zagadnął już całkiem łagodnie.
— Prawdę mówiąc dopiero po wyjściu z więzienia nauczyłem się
go doceniać.
— Chciałby pan do myśliwych?
— Które koło mnie przyjmie? A zresztą karanemu nie dadzą
zezwolenia na broń.
— Nie ma rzeczy niemożliwych.
— Ale trzeba mieć chody.
— Coś panu powiem, panie Szeleźniak. — Teodor nagle zniżył
głos. — Co było, to było, ja mam krótką pamięć. Teraz trzymaj
pan ze mną, a dobrze na tym wyjdziesz.
— Serio?
— Ręka na zgodę.
— Ręka. •
Główny księgowy ruszył w swoją stronę i Mieczysław został
znowu sam. Do dwudziestej brakowało jeszcze pół godziny, ale
śnieg nieco ustał i Szeleźniak zrezygnował z ponownego
wchodzenia na ambonę. Przeszedł skrajem zrębu aż do jego
przeciwległego końca, potem wrócił na poprzednie miejsce.
Nieoczekiwanie przypomniał sobie słowa nieznajomego ©
skrzynce kontaktowej. Musiała być gdzieś
299
w pobliżu, inaczej przecież nia-ikazano by mu przychodzić akurat
na Krzywy Zrąb. Oparł się o jeden z czterech solidnych słupów
podtrzymujących ambonę i spojrzał w górę. Wśród plątaniny
cieńszych i grubszych belek miejsce na dobrze zamaskowany
schowek było nie najgorsze. Tknięty nagłym przeczuciem
Szeleźniak wdrapał się niemal na szczyt drabiny i od spodu zaczął
obmacywać podłogę ambony. Przy słupach nośnych belki
krzyżowały się. Po lewej stronie nie znalazł niczego, ale po
prawej, pod samym wejściem na ambonę, wyczuł sprężynującą
deseczkę. Delekatnie nacisnął. Nie ustąpiła, zdecydował się więc
pociągnąć. Tym razem odskoczyła bez oporu, ale nie odpadła,
zwisając na skórzanym zawiasie. Mieczysław poczuł niekłamaną
satysfakcję. Oto znalazł, czego szukał.
Schodził właśnie z ambony, kiedy u wylotu bocznej przecinki
pojawił się Pawlak.
— Dobry wieczór! -»- Powitanie tamtego zabrzmiało nawet
przyjaźnie. — Kolega też wybrał się do lasu?
— Jak mówią, poczułem zew krwi — zażartował Szeleźniak. — A
pan dyrektor na co poluje?
— Szukałem dzików, ale przez ten cholerny śnieg nie mam
pojęcia, gdzie się podziały.
— Już prawie nie pada.
— I chwała Bogu! Jutro będzie można czytać tropy jak z książki.
2
— Pan dyrektor na cały weekend?
— Owszem. Przynajmniej odpocznę od zakładu, milicji i Służby
Bezpieczeństwa. Zwłaszcza ci oficerowie działają mi na nerwy...
A propos, zdaje się, że również i pana brali ostatnimi czasy na
spytki?
— Nawet dzisiaj rano, tyle źe nie rozmawiałem z bezpiecznikami,
a ze zwykłym milicjantem.
— Czego chciał?
— Nie warto mówić. Wczoraj miałem niezbyt przyjemną
przygodę.
;. — 1 tak dobrze, że pozwolił panu wyjechać z Warszawy.
: — Prawdę powiedziawszy zapomniałem mu się zwierzyć z tego
zamiaru.
— Dobrze pan zrobił.
Mieczysław chciał coś odpowiedzieć Pawlakowi, w tym samym
jednak momencie spostrzegł wylot lufy jego dubeltówki na
wysokości swojej piersi.
— Pan tak nie trzyma — poprosił. — Broń czasem sama strzela.
— Ta wypali dopiero, kiedy nacisnę spust.
— Lepiej niech pan nie żartuje.
— Ani mi to w głowie.
Zimny błysk w oczach Benedykta uświadomił Szeleźniakowi
prawdę.
— Wczoraj miał pan perukę i dlatego pana nie poznałem —
wyszeptał.
— Odrobina charakteryzacji nigdy nie zawadzi.
301
'CÓ pa'r) tefaZ'zrobi?
— Zapłacę ci za twój długi język.
"— Przecież ja nic takiego nie powiedziałem milicji ani bezpiece.
Oni nie wiedzą, że to pan.
— Uciekaj! — Słowa Pawlaka zabrzmiały jak rozkaz.
Nagle coś zachrzęściło w zaroślach za plecami Benedykta.
Dyrektor odwrócił się, ale w tej samej chwili jakiś bury cień
wyprysnął spomiędzy sosenek i runął na Pawlaka. Huknął strzał,
kula trafiła jednak tylko śniegową czap^ na jednej z gałązek.
Benedykt krzyknął przeraźliwie i zwalił się na ziemię pod
ciężarem potężnego owczarka. Niemal jednocześnie na zrębie
zaroiło się od funkcjonariuszy.
— Trzy trupy, to już byłoby za wiele. — W rękach Grzelaka
szczęknęły kajdanki. — Nie uważa pan, panie dyrektorze?
— Nie macie żadnych dowodów.
— Wolne żarty. Sporo ludzi widziało, jak mierzył pan do pana
Szeleźniaka, on sam opowie, o czym żeście przed chwilą
rozmawiali, pod podłogą ambony znaleźliśmy skrzynkę
kontaktową, a o resztę niech martwi się sąd.
— Niebrzydka dubeltówka — Mazurek podniósł ze śniegu broń
Pawlaka i odruchowo złamał ją, by wyjąć drugi nabój. — Patrzcie
no, co za patent! — zawołał nagle. — Nie wiedziałem, że ze
zwykłej śrutówki można zrobić kniejówkę.
2
lodecki i Zanejko podbiegli do porucznika. Ten podważył coś
nożem i z jednej z luf dubeltówki wyciągnął drugą, o mniejszym
przekroju.
— Fachowo wykonana wkładeczka. — Zanejko cmoknął ze
szczerym uznaniem.
— Teraz wszystko jasne! — Pokiwał głową Jodecki. —
Szukaliśmy broni z lufą gwintowaną i przez myśl nam nie
przyszło, że w grę może wchodzić odpowiednio spreparowana
dubeltówka.
— Trychnera zabił pan, bo odmówił dalszej współpracy? —
Grzelak pomógł wstać skutemu już Pawlakowi.
W pierwszym momencie zatrzymany chciał ponownie zaprzeczyć,
widać dotarło jednak do niego, że nie ma już żadnych szans.
— We Francji zapłaciliśmy mu niejako z góry — odparł
kapitanowi. — Tu, na miejscu chciał się wycofać.
— W jaki sposób zwabił go pan do lasu pod Rynią?
— Pojechaliśmy tam razem. Mieliśmy uzgodnić warunki
polubownego rozstania.
— Z tym rzekomym spotkaniem Trychnera w Brzózkach, to był
oczywiście blet?
— Musiałem coś zasugerować Grzebieniow-skiemu i
Trepanowiczowi, żeby utrudnić panu śledztwo.
— A dlaczego zginął Mikulski?
303
— Dowiedziałem się, że rozmawiał z Trychnerem, a potem
zobaczyłem go przy skrzynce kontaktowej. Sam Trychner nie
korzystał nigdy ze skrzynki, ale pan Maurice powiedział mu,
gdzie jej szukać.
— Kto to jest Maurice?
— Nie znajdziecie go. Już tydzień, jak wrócił do Francji.
— Innymi słowy zabił pan Mikulskiego z obawy przed
dekonspiracją? — W głosie Grzelaka zadźwięczała nutka
niedowierzania. — A nie chodziło raczej o ujawnienie przez
prokuratora wielomilionowych nadużyć gospodarczych? Czeka
pana przecież jeszcze drugi proces.
Benedykt pokręcił głową, ale nie odpowiedział. Wszyscy ruszyli
w stronę leśniczówki, tylko pozostawiony samemu sobie
Szeleźniak zatrzymał jeszcze na moment Mazurka.
— Już drugi raz muszę panu podziękować — powiedział cicho. —
Aż strach pomyśleć, co by się stało, gdybym panu nie zaufał. A
przecież, kiedy znalazłem dryling Trepanowicza u siebie w
suterenie, niewiele brakowało, żebym poszedł na sznurku
Pawlaka.
— Najważniejsze, że nie dał się pan mu omamić. Z tej drogi
naprawdę już nie ma powrotu.
zł 50,
ISBN 83-11-07201-9