30 kwietnia 2003
Unia jako Balcerowicz
Zajęci sporami o to, czy przystępować do Unii Europejskiej, czy nie, łatwo zapominamy, że
mieszkańcy zachodniej Europy wcale nas tam nie oczekują z otwartymi ramionami. Rozszerzenie
Unii na wschód jest projektem politycznym, którego cel i sens są oczywiste tylko dla europejskich
elit. Przeciętny Francuz, Holender czy Niemiec wie o Polsce tyle, że kwitnie tam korupcja, a
skompromitowani politycy i wysocy urzędnicy mimo wszystko utrzymują się na stanowiskach, że
Polska ma niekompetentnych, kłótliwych przywódców i od lat nie umie zreformować swoich
finansów, rolnictwa i górnictwa. Dlaczegóż to mamy ich utrzymywać z naszych podatków, mówi
sobie wielu obywateli Unii, mających w nosie dalekosiężne i wielkie plany. I gdyby rozszerzenie
Unii wymagało referendum w krajach obecnie ją tworzących, stanęłoby ono pod wielkim znakiem
zapytania.
Na szczęście nie zależy i zmęczenie zachodnich wyborców gospodarczą stagnacją oraz
„obrotową sceną polityczną” nie przeszkodzi nam do Unii wejść. Ale wejście do Unii nie będzie
wcale oznaczać końca polskich problemów, tylko ich początek. Bez Unii moglibyśmy sobie
pozwolić by jeszcze przez parę lat państwo polskie gniło tak jak dotąd. Kolejne rządy opędzałyby
jakoś wydatki, łatały twórczą księgowością dziury, ludzie po staremu wyszukiwaliby jakieś
sposoby nielegalnego radzenia sobie z nadmiernym opodatkowaniem i biurokratyczną paranoją, w
kolejnych wyborach zamienialiby jednego populistę na drugiego, a przy wódce narzekali, że „oni”
to świnie i złodzieje, jakby sami tych świń i złodziei nie wybrali do władzy na obraz i podobieństwo
swoje. Tak by to sobie próchniało, aż by się zawaliło i poszło pod ruski zarząd, względnie
doczekało przebudzenia z letargu, jakiegoś nowego Sejmu Czteroletniego i reformatorskiej
gorączki, nie wiadomo, czy i tym razem nie spóźnionej. Wejście do Unii będzie zaś miało taki
skutek, jakby niszczejący dom znalazł się nagle w środku gwałtownej burzy - zostaniemy zmuszeni
stanąć do konkurencji z krajami lepiej zorganizowanymi, o bardziej wydajnych gospodarkach i, co
tu kryć, znacznie wyższej kulturze. Nie wystarczy już podstawiać pod dziury w dachu wiader i
podpierać krzywych ścian kłonicą, trzeba się będzie zająć poważną przebudową. Jeśli nie
zreformujemy finansów publicznych, dojdzie do ich krachu na wzór rosyjski lub argentyński. Jeśli
nie odbiurokratyzujemy kraju i znacząco nie zmniejszymy obciążeń podatkowych, przede
wszystkim narzutów na płace, to wkrótce po akcesji bezrobocie sięgnie 30 proc., a część gospodarki
zostanie zmieciona, podobnie jak stało się to w NRD.
Wierzę, że ten szok w ostatecznym rozrachunku wyjdzie Polsce na zdrowie, ale jakim
kosztem - wspomniany przed chwilą „enerdówek" przykładem. Choć nie wszystko, naturalnie,
będzie tak samo jak tam. Nie ma żadnej „Polski Zachodniej”, która wpompowałaby w nas w ciągu
najbliższych dziesięciu lat miliard marek, ale to akurat dobrze - ten miliard bardziej „ ossis "
zaszkodził, podtrzymując relikty socjalizmu i roszczeniową mentalność, niż pomógł. Ale też nikt
nam nie przyśle, jak do NRD, kadry fachowców, wiedzących doskonale, co trzeba zrobić i jak.
Będziemy zdani na naszych rodzimych polityków, wybranych przez polskiego wyborcę, skłonnego
dawać posłuch populistom.
I tego się najbardziej boję. W początku lat 90., o czym wiele już razy przypominałem,
Polska bez niczyjej pomocy, własnym wysiłkiem osiągnęła gospodarczą dynamikę, wyższą niż
tak przez cały świat zachwalana Irlandia. Symbolem tych zmian, niebezpodstawnie, choć z pewną
krzywdą innych, stał się Balcerowicz. I do dziś każdy, choćby ostatni głąb, jeśli chce się dorwać do
koryta, wystarczy, że sobie wyciera nim gębę, a już może liczyć na głosy motłochu. Dotyczy to nie
tylko SLD czy PSL i Samoobrony, nie inną drogą szła po władzę AWS. Boję się, że zabraknie w
Polsce przywódcy, który by umiał jak Reagan czy Thatcher powiedzieć Polakom: trzeba robić to i
to, bo to dobre dla kraju. Będzie się za to nadal roiło od miernot i tchórzy, po cichu wykonujących
te dyrektywy, których już nie da się zignorować, a głośno zwalających całą winę na Unię. Tak jak
dotąd gwarancją politycznego sukcesu był krzyk, że Balcerowicz zniszczył kwitnącą gospodarkę
PRL, tak teraz stanie się nią opowiadanie, jak to by polskie rolnictwo i górnictwo kwitło, gdyby nie
Bruksela. Pewnie nie zepchnie to nas z drogi mniej lub bardziej opornie, szybciej lub wolniej
prowadzonej modernizacji - ale na pewno przekona opinię publiczną krajów zachodnich, że Polacy
to banda rozpuszczonych leni, którzy zamiast pracować, chcieliby tylko pić, kraść, strajkować i żyć
na koszt zachodniego podatnika.