PRACA
SEMESTRALNA
Z POETYKI
Kamil śochowski, rok I, grupa D
OPOWIADANIE
Edmund Niziurski
Diabli zjazd
Edmund Niziurski
DIABLI ZJAZD
Uwaga, zbliża się DOZAKONAKOR! Świadczą o tym wszelkie zjawiska na ziemi i niebie,
oraz w Szkole im. Konarskiego w Niekłaju. Już od dwu tygodni tryb życia chłopców wywró-
cił się na nice. Gruntowne przeobrażenia dotknęły ich codziennych obyczajów, które, przy-
znajemy to szczerze, nigdy nie budziły zachwytu dorosłych.
Matki nocnych marków nie mogą wyjść ze zdumienia. Ci sami bracia czuwający, różni
przytomniacy i tele-wyznawcy, których dawniej nie można było zapędzić wieczorem do
łóżka, teraz chodzą potulnie spać razem z kurami, tłumacząc osłupiałej opiece domowej, że
„sen podbudowuje organizm kondycyjnie”.
A kiedy osłupiała opieka domowa pyta, po co podbudowywać organizm kondycyjnie, odpo-
wiedź jest krótka i zagadkowa: DOZAKONAKOR!
Matki grymaśników, tadków-niejadków, ascetów z zamiłowania i dietetyków z natury patrzą
oniemiałe, jak ich głodomorki opychają się z samozaparciem serami i mięsem, piją litrami
mleko (bo to wzmacnia kości), pożerają pajdy razowca (wzmacnia nerwy), chrupią rzod-
kiewki (witaminy) i cukier w kostkach (krzepa), a na obiad proszą o dubeltową repetę.
A kiedy pytają: skąd u ascetów ta dbałość o ciało, odpowiedź znów ta sama:
DOZAKONAKOR!
Ustają też tradycyjne walki między szóstą i siódmą, oraz bratobójcze rozgrywki w łonie klas
piątych między Ceklasistami i Beklasistami (bo łatwo o kontuzje).
A wszystko dlatego, że zbliża się połowa maja, a z nią DOZAKONAKOR. Takim skrótem
nazywają wtajemniczeni „Doroczne zawody kolarskie o nagrodę Komitetu Rodzicielskiego”.
W pierwszym terminie odbywają się wyścigi klas piątych i dlatego największe podniecenie
ogarnia zwykle piątaków. Każdy chciałby przepchać się przez eliminacje, dlatego angażują
trenerów z klas starszych, sprawdzają, reperują, smarują i pucują rowery. Nawet największe
niedbaluchy i flejtuchy przezwyciężają naturalny wstręt i sięgają po klucze, śrubokręty,
szmatkę i oliwę. Jeśli zaś chodzi o lekcje... No cóż, nie mówmy lepiej o tym, na szczęście jest
już koniec roku i większość wiadomości przewidujący pedagogowie zdołali już wtłoczyć do
opornych mózgów.
Bo teraz już za późno. Teraz już nie czas. Teraz jest pora na szlifowanie formy i podnoszenie
kondycji. Z kondycją jeszcze jako tako dzięki owym zabiegom odżywczym i higienicznym,
ale z formą jest zawsze rozpacz, bo to i nogi zwiotczałe przez zimę, i ręce odwykłe od kie-
rownicy, i płuca nie przewietrzone, i garby od siedzenia i wiosennego kucia.
A eliminacje są trudne i podwójne. Do pierwszych stają niemal wszyscy, nawet jeśli kto nie
ma roweru, to pożycza, a jeśli choruje, to wyskakuje z łóżka.
Bractwo się szybko wykrusza i do drugiej eliminacji staje już tylko sześciu najlepszych z po-
przedniego wyścigu. Następnie zwycięzcy tych drugich eliminacji — trzej najszybsi kolarze z
klasy A, B i C — zostaną reprezentantami swoich klas i staczają finałową walkę o mi-
strzostwo klas piątych i nagrodę Komitetu.
Oprócz eliminacji oficjalnych przez cały ten okres trwają bez przerwy eliminacje nieoficjalne,
na których również mocno przerzedza się kadra, a które znajdują swój finał w gabinecie le-
karskim szkoły. Są to „eliminacje kolankowe”, jak mówi pani doktor Frędzlowa. Bo najwię-
cej ofiar szalonych treningów cierpi na stłuczone kolana, dalej idą nosy, łokcie i żebra, nie
mówiąc o zdartej skórze.
Co roku pan kierownik grzmi, że już po raz ostatni pozwala na coś takiego i że na przyszły
rok zrobi koniec z Dozakonakorem. Ale gdy mija rok, daje się ubłagać i przyjmuje z głębo-
kim westchnieniem solenne zapewnienia, że tym razem eliminacje kolankowe zostaną wyeli-
minowane.
Niestety, głębokie westchnienie pana kierownika okazało się i w tym roku uzasadnione. Dość
powiedzieć, że zwycięzca pierwszych eliminacji i ogólnie typowany na reprezentanta klasy
piątej A, Jarek Strzębski, uległ w czasie treningu eliminacji kolankowej i powiększył kadrę
inwalidów.
Jarek ma w ogóle pecha. Nigdy mu się nie udaje z tym wyścigiem. Dwa lata temu nie miał ro-
weru. Rok temu dostał rower, wspaniały „Favorit”, ale co z tego, kiedy akurat w maju zacho-
rował na świnkę.
W tym roku miał rower i nie chorował na świnkę, ale za to uległ straszliwej kraksie na tre-
ningu. W rezultacie mistrzem klasy A został niejaki Bąk i on będzie walczył w finale klas pią-
tych. Jego przeciwnikami będą Beksiński z B i Stefek Stefanek z C.
Jarkowi pozostanie tylko rola widza... i obserwatora-fotoreportera, ponieważ chciał zrobić
serię zdjęć z wyścigu dla kroniki klasy.
Niepewny jest los człowieka, cóż dopiero sportowca! Czy w ogóle warto być sportowcem?
Byle jakie głupstwo niweczy całą karierę i tyle wysiłków na nic...
O tym wszystkim myślał Jarek w dniu zawodów, kiedy ze smętną miną jechał na rowerze, z
nieco jeszcze sztywnym kolanem, na miejsce startu wyścigu, pod bramą pofabrycznego
ogrodu.
Chciał być nieco wcześniej, ponieważ bał się o Bąka. Jego zwycięstwo było bardzo wątpliwe.
Wprawdzie Ceklasista Stefek Stefanek jest groźny tylko w piłce, ale z Beklasistą Beksińskim,
zwanym Beksą, sprawa jest znacznie trudniejsza. Krążą słuchy, że podobno sam sławny An-
drzej Kszyk z siódmej był jego trenerem i doprowadził go do dzisiejszej formy. Tymczasem
biedny Bąk nigdy nie znajdował się nawet w przedsionku formy, a wczoraj w dodatku skarżył
się na ból łydek... Dlatego Jarek zabrał z sobą resztę glukowitu, który kiedyś po chorobie
zapisał mu lekarz na wzmocnienie, oraz flaszeczkę z babcinym lekarstwem na reumatyzm do
smarowania. Może Bąkowi pomoże glukowit i lekarstwo na ten mięsień?
Pod bramą ogrodu było już gwarno, chociaż do rozpoczęcia wyścigu pozostawała prawie cała
godzina. Rzecz jasna, najwięcej zebrało się piątoklasistów. W małych grupkach żywo dysku-
towali o szansach poszczególnych zawodników i trudnościach trasy. W tym roku miała prze-
biegać, zataczając ogromny krąg, wokół ogrodu z jednym odskokiem w hałdy. Najtrudniej-
szym miejscem trasy miał być odcinek drogi przez dawne, porośnięte obecnie młodym zagaj-
nikiem, hałdy fabryczne. Ścieżka, skręcająca z tych hałd w kierunku ogrodu, spadała tu
stromo i kręto w błotnistą dolinkę nad strumieniem i jego rozlewiskami. Nie darmo nazywano
to miejsce Diablim Zjazdem.
Jarek rozglądał się niespokojnie za Bąkiem, ale reprezentanta Aklasistów nigdzie nie było.
Widać jeszcze nie przyjechał. Zamiast niego zjawił się na rowerze podniecony Krapulski,
drugoroczny Aklasista, popularnie zwany Krapulem albo Ekspertem z uwagi na rozległość i
głębinę wiedzy praktycznej.
Teraz też miał widać w zanadrzu jakąś sensacyjną wiadomość, bo zbliżył się do nas i począł
zachęcająco bębnić palcami marsza na siodełku, a jego zielone, świdrujące oczka rzucały nie-
spokojne, krótkie spojrzenia. Swoim zwyczajem nie odzywał się jednak pierwszy.
— Co tam, Krapul? — zapytał Jarek. — Masz jakąś tajemnicę?
— Skąd!
— Nie bujaj, na sześć metrów czuć od ciebie tajemnicę.
— Nie umiesz z nim rozmawiać — wtrącił Cykucki, szef paczki realistów, zbliżając się sprę-
żystym krokiem. — Ile to ma kosztować, Krapul?
— Sześć punktów.
Na szkolnej giełdzie posługiwali się specjalnymi punktami na oznaczenie towarów i usług.
— Sześć pe? Oszalałeś chyba. Nigdy nie płaciliśmy tyle — zdumiał się Cykucki.
— Mówię: sześć pe — powtórzył twardo Krapul.
— Dostaniesz dwa i Togo.
— Przestałem filatelizować.
— Filumenizujesz?
— Fotografuję.
Cykucki spojrzał na aparat Jarka.
— Dostaniesz sześć pstryków.
— Trzydzieści sześć.
— Cały film! Za co?
— Za wieść.
— Co to właściwie za wieść?
— Wiem, jaka będzie w tym roku nagroda.
Zapanowało milczenie. Trudno o bardziej aktualną nowinę. „Jaka będzie nagroda?”. Nie było
chyba chłopaka, który by się nad tym nie zastanawiał. Nagroda, zgodnie z tradycją, stanowiła
bowiem niespodziankę i Komitet Rodzicielski oraz nauczyciele dbali skrupulatnie o to, by nie
przedostawała się ona przed zawodami do wiadomości publicznej.
— Daj mu te pstryki — powiedział do Jarka Cykucki. — Dostaniesz zwrot z funduszów na-
szej paczki.
Jarek niechętnie zdjął z szyi aparat.
— Nie, teraz zatrzymaj — powiedział Krapulski — potem będę robić, jak się zacznie... Znaj-
dziemy ciekawsze miejsce.
— No to gadaj! — popędził go Cykucki.
— Wiecie chyba... — zaczął Krapulski — że nagrodę kupuje pan Kargul. Robi to zwykle na
dwa dni przed wyścigiem, bo w dniu wyścigu ma inne sprawy na głowie. Ponieważ nie do-
wierza swojemu synowi Julkowi, więc boi się nagrodę trzymać w domu i od razu po kupnie
zanosi ją do szkoły. Prawdopodobnie domyślił się, że Julek jest od dawna moim agentem —
chrząknął skromnie Krapulski, oglądając paznokcie. — Tak więc przez dwa dni moi agenci
czatowali przed szkołą na pana Kargula, czy już idzie z paczką, ale na próżno. Już myślałem,
że mnie przechytrzy, kiedy nagle dziś, na ostatniej przerwie, dostaję meldunek. „Kargul pięć
minut temu przeniknął do szkoły wraz z panem Rekszą. Przemknęli cichcem, wejściem od
ogrodu. Nieśli do spółki paczkę olbrzymich rozmiarów, ale niezbyt ciężką”. „Nie mam czasu
— pomyślałem — trzeba działać”. Pędzę do kancelarii... Wiecie, tam w kancelarii są takie
szafy ścienne, gdzie nauczyciele chowają pomoce naukowe... Myślę: „Jeśli gdzieś schowają
nagrodę, to tylko tam”. Otwieram ostrożnie drzwi. W kancelarii nie ma nikogo — ani Kar-
gula, ani paczki, ani pani sekretarki, ani gogów... Tylko z przyległego pokoju dochodzą głosy.
Pewnie są wszyscy w gabinecie pana kierownika. „Niedobrze — myślę — schowają nagrodę
w gabinecie pana kierownika, a tam przeniknąć jest znacznie trudniej. Ale może przynajmniej
podsłucham, co mówią?”
Nasłuchuję, ale oni nie mówią o nagrodzie, tylko o pluskwach w szkole... Nagle usłyszałem
kroki w korytarzu. „To pewnie pani sekretarka wraca — myślę sobie — jak mnie tu zastanie,
przepędzi i wszystko na nic. śeby tak można się było gdzieś bezpiecznie schować. Ale gdzie?
Szafy tylko ścienne, i w dodatku pozamykane na klucz, żadnych portier, zasłon ani nawet
firanek”.
Kroki pani sekretarki dudnią już tuż, tuż... „Co robić?” — gorączkowo zastawiam szare ko-
mórki...
— Jakie komórki? — zdumiał się Jarek.
— Ech... głuptas, te w mózgu... — odparł Krapul z odcieniem pogardy i mówił dalej. — Więc
nastawiam... nastawiam...
— I co?
— I nagle olśniła mnie myśl. Jest schowek! Włażę tam czym prędzej i znikam w ostatniej
chwili, bo właśnie otwierają się drzwi i wchodzi sekretarka z woźną.
— Zaraz... ale jaki schowek? — przerwał podniecony Susuł. — Tam przecież nie ma żadnego
schowka.
— Ejże... czyżby... zastanów się dobrze — przymrużył oko Krapul.
— Tam nic nie ma! — zasapał Susuł. — Tam są gołe ściany. Nawet za szafą się nie można
schować, bo szafy są w ścianie... Sam przecież mówiłeś.
— A co stoi w kącie?
— W kącie stoi zegar.
— Właśnie.
— Schowałeś się w zegarze?
— Nie inaczej.
— To niemożliwe.
— Tak, to jest prawie niemożliwe.
— Co to znaczy: prawie niemożliwe?
— To znaczy, że zależy, dla kogo. Dla ciebie z takim brzuchem na pewno jest niemożliwe. —
Krapul kuksnął Susuła w żołądek. — A dla mnie jest możliwe.
Chłopcy roześmieli się. Zawsze lubili słuchać Krapula, chociaż nie bardzo wierzyli w to, co
mówił. Krapul nieraz wymyślał niestworzone historie i niewiarygodne przygody, żeby móc
imponować chłopakom, a nawet jeśli coś mu się naprawdę zdarzyło, to nigdy nie opowiedział
po prostu, jak było, zawsze coś musiał poprawić lub dodać.
Ale faktem jest, że naprawdę dużo wiedział i jakimś psim swędem umiał zdobywać najbar-
dziej tajne wiadomości...
— Znów wymyślasz! — bronił się zaczerwieniony Susuł. — Jak mógłbyś wejść do brzucha
zegara... kiedy tam stale chodzi wahadło za szybą. Nie ma w ogóle miejsca.
— Jest. To olbrzymi zegar. Tylko trzeba trzymać się płasko, przylepić się do ścianki, żeby nie
potrącić wahadła. To straszna męka, ale najgorsze były duchowe męczarnie. Przeżyłem je za-
raz na samym początku.
Siedzę, patrzę przez szybkę, tam jest taka kolorowa szybka, i widzę, że do kancelarii weszła
pani sekretarka z woźną.
„Tu wszystko jest zapluskwione — powiada do woźnej — musiały być pluskwy w tej ka-
napce, którą pan Kargul podarował szkole... Teraz gryzą mnie w fotelu... Widziałam je także
w zegarze”.
„On ma nieszczęśliwą rękę — westchnęła woźna. — Osobliwie względem robactwa. Ja tylko
drżę, żeby czegoś do szkoły nie przyniósł. Nie daj Boże, jeszcze jakich karaluchów albo
moli”.
Tak narzeka, bo, jak wiecie, nasza woźna jest uczulona na punkcie owadów. Dlatego inne
szkoły pachną atramentem, pastą, a nasza zawsze naftaliną i azotoksem. A przez to, że tak ga-
dają, nic nie słychać, o czym pan Kargul rozmawia z panem kierownikiem. Wreszcie woźna
pyta pani sekretarki:
„To teraz to zabrać?”
„Tak. Już nie mogę dłużej patrzeć na ten zegar i fotel”.
„Ale gdzie ja to wstawię?”
„Na razie niech pani to wystawi na korytarz”.
Woźna westchnęła, podeszła do zegara i chciała go przesunąć. Ale nadaremnie.
Spojrzała na niego podejrzliwie.
„Nie mogę. Osłabłam widać do reszty... Ta szkoła mnie wykończy...”
„Co też pani opowiada!” — sekretarka podeszła do woźnej i próbowała jej pomóc, natężając
wszystkie siły, ale zegar nie drgnął nawet.
„Niesamowita historia — zasapała — musiał o coś zaczepić, przecież jeszcze wczoraj sama
go odsuwałam, jak szukałam korali, co mi się rozsypały”.
„Pójdę po miotłę — powiedziała woźna — podważymy tego grata miotłą”.
W tym momencie do kancelarii wszedł pan kierownik i pan Kargul. Nieśli tajemniczą paczkę.
„Czemu pani się mocuje z zegarem?” — zapytał zdziwiony kierownik.
„Chciałam go wystawić na korytarz. Przeszkadza mi tu w pracy. Tak głośno tyka... Zresztą
myślę, że na korytarzu będzie bardziej użyteczny”.
„Pomogę pani” — zaczął zawsze usłużny pan Kargul, ale nagle umilkł zaskoczony, ponieważ
zegar począł ni stąd, ni zowąd bić.
Czy byliście kiedyś zamknięci w bijącym zegarze? Nie, to nie macie pojęcia, co to za męka.
Bił tuż przy moim uchu. Myślałem, że oszaleję. Każde uderzenie bolało mnie, jakby mi ktoś
wbijał gwoździe do mózgu... Za każdym uderzeniem kurczyłem się i oblewałem potem, a nie
mogłem sobie nawet zatkać uszu...
— I nie krzyknąłeś? — zapytał zdziwiony Susuł.
— Chyba nie. Bo pan Kargul słuchał w dalszym ciągu osłupiały uderzeń zegara i nawet się
nie poruszył.
Potem spojrzał na swój zegarek i powiedział. „Dziwne, wskazówki wskazują właściwą go-
dzinę, a bicie spóźnia się o cztery godziny”.
„Albo śpieszy się o osiem” — zauważył pan kierownik”.
„Ureguluję go panu — zaofiarował się pan Kargul — taki zegar kompromituje szkołę,
punktualność zegarów szkolnych to bardzo ważna rzecz”. To mówiąc chciał otworzyć
drzwiczki w skrzyni zegara, ale przytrzymywałem je z całej siły.
„Zacięły się, ale to nie szkodzi, widzę, że regulator znajduje się na zewnątrz” — powiedział i
wyciągnął rękę w kierunku drutu regulatora.
Przerażony, że czekają mnie nowe męczarnie, złapałem za wahadło.
„Co to, zegar stanął?” — zdziwił się pan Kargul i odstąpił na krok.
Puściłem wahadło.
„Nie, zegar idzie — rzekł pan kierownik — zdawało się panu”.
Ale ledwie pan Kargul zbliżył się powtórnie do zegara, ja czym prędzej złapałem za wahadło.
„Znów stanął” — cofnął się pan Kargul.
„Co też pan! Idzie!” — powiedział pan kierownik.
Powtórzyłem tę zabawę kilka razy. Kiedy Kargul się zbliżał, zatrzymywałem zegar, a kiedy
się cofał, puszczałem go znów.
Wreszcie pan kierownik powiedział do pana Kargula:
„Ależ to nadzwyczajne! Pan działa z odległości na zegar. Wygląda, jakby zegar się bał pana”.
„Mnie? Dlaczego?”
„Pan ma w sobie jakieś dziwne właściwości fizyczne”.
„Boże, pan na pewno ma fluid, może pan jest hipnotyzerem albo surrealistą?” — wykrzyknęła
pani sekretarka.
„Myśli pani?” — stropił się pan Kargul.
„Niech pani nie szerzy poglądów nienaukowych — zmarszczył brwi kierownik — niech pani
lepiej poprosi pana Cyrkucia, żeby nam wyjaśnił rzecz od strony fizyki. Moim zdaniem, pan
Kargul jest po prostu magnetystą”.
Oblały mnie zimne poty. Cyrkucia tu jeszcze brakowało! Czułem, że wpadłem bez nadziei i
już się nie wykaraskam.
Nogi cierpły mi coraz bardziej, plecy omdlewały, bo musiałem z całej siły płasko przylegać
do ściany, żeby nie potrącić wahadła, a na dobitek czułem, że coś mnie gryzie w łydkę. Może
te pluskwy? Zacisnąłem wargi, żeby nie jęczeć. Wtem usłyszałem kroki. To wróciła sekre-
tarka, prowadząc pana Cyrkucia. Za nim wkroczyła woźna z miotłą.
„Co to za historie?” — zapytał rozbawiony pan Cyrkuć.
„Pan Kargul zdradza dziwne objawy magnetyczne”.
„Raczej surrealistyczne” — sprostowała zimno pani sekretarka, malując usta.
„Proszę o spokój” — powiedział pan Cyrkuć.
Wszyscy umilkli, a fizyk przyglądał się przez chwilę bacznie zegarowi i nasłuchiwał.
„No, tak” — westchnął wreszcie.
„Czy to możliwe, że w grę wchodzi fluid? — dopytywał pan Kargul. — Ja przecież nic nie
czuję”.
„W grę wchodzi mysz! — orzekł lakonicznie pan Cyrkuć. — W zegarze siedzi jakiś gryzoń,
słyszę go. To on zakłóca pracę zegara”.
„O Jezu! Tego jeszcze brakowało. Mysz w zegarze” — jęknęła woźna i chwyciła odruchowo
za miotłę.
„Jak ją wypłoszyć?” — zapytała sekretarka.
„Zwyczajnie, otworzyć drzwiczki”.
„Zacięły się...”.
„Wyważę” — zaofiarował się Kargul.
„Szkoda zamka. Lepiej wpuścić kota” — powiedział fizyk.
Woźna pobiegła po kota i po minucie wróciła z Łatką, wiecie, z tą małą kotką. Wpuszczono ją
do zegara przez otwór w górze. Spadła pazurkami wprost na moją głowę. Jęknąłem boleśnie,
ale kotka przeraziła się mnie jeszcze bardziej. Wyskoczyła jak szalona z zegara wprost na
stół... Strąciła paczkę pana Kargula na podłogę... Paczka rozsypała się i...
— I co?! — krzyknęli zaciekawieni chłopcy.
— I potoczyły się z niej dwie piłki do siatkówki, niebieska i żółta. Ale jakie piłki! Nie wi-
działem takich w Niekłaju! Musiał je Kargul w Warszawie kupić albo może za granicą... A do
tego siatka. Mówię wam, co za siatka! Nylonowa!
— I co? — dopytywali.
— Nie mogłem powstrzymać okrzyku.
— I co?
— I nic. To mnie zdradziło.
— A potem?
— Potem wyciągnęli mnie z zegara.
— Krzyczeli?
— Nie. Zbyt byli osłupiali.
— A ty, co powiedziałeś?
— Powiedziałem, że to Zenon mnie zamknął.
— Uwierzyli?
— Od razu! A nawet mnie żałowali i pocieszali, a Kargul poczęstował mnie dropsem mięto-
wym. Zenon ma tak zepsutą opinię u pana kierownika, że wszystko można na niego zwalać i
niczemu się nie zdziwią. Nawet jakbym powiedział, że Zenon wsadził mnie do komina, też by
uwierzyli.
— Ale przecież to się w końcu wyda.
— Och, nie boję się, pan kierownik ma tyle spraw na głowie, że jak czegoś nie zapisze, to za-
pomni. A nie zapisał przecież.
Chłopcy spojrzeli na Krapulskiego oszołomieni rozmachem jego szelmostwa.
— E, zbujałeś wszystko! — powiedział Jarek.
— Zbujałem? No to zobaczycie, czy nam nie dadzą kompletu do siatkówki i czy tam nie będą
dwie piłki — niebieska i żółta.
— Dadzą, ale nie nam — mruknął zdenerwowany Cykucki, rozglądając się dookoła. — Pa-
trzcie! Beksa i Stefanek już są, a naszego Bączka ani śladu... Beksa udaje dobrą minę... A to
kawał aktora!
Istotnie, przed bramą ogrodu pojawił się na rowerze ostrzyżony na jeża osobnik o przeraża-
jąco odstających uszach, w którym chłopcy poznali reprezentanta Beklasistów Beksińskiego.
Beklasiści od razu pobiegli do niego, ściągnęli z roweru i zarzucili mu na ramiona koc,
prawdopodobnie, by nie uronił ani jednej kalorii energii cieplnej.
Zadowolony Beksa przechadzał się teraz szerokim, pewnym siebie, krokiem, otoczony tłu-
mem swych stronników. Zajadał z apetytem pajdę chleba z rzodkiewką i żartował głośno.
Od tych jego żartów cierpło serce Aklasistom i Ceklasistom. Zwłaszcza Ceklasistom, bo ich
zawodnik Stefek Stefanek siedział z nieszczęśliwą miną, owinięty jak mumia w koc, stremo-
wany, wystraszony i przygnieciony ciężarem odpowiedzialności. Twierdził, że ma dreszcze.
Był chudszy niż zwykle. Ceklasiści patrzyli na niego z głęboką troską i poddawali go ener-
gicznym zabiegom odżywczym. Pakowano w niego pośpiesznie tatara z jajkiem oraz jakieś
podejrzane pulpety i pojono go śmietanką homogenizowaną, jakby to jeszcze mogło mu coś
pomóc.
Przetrenował się tą swoją piłką! Kto to widział, żeby na dzień przed wyścigiem jeszcze urzą-
dzać mecze!
— Za kwadrans piąta — powiedział zdenerwowany Jarek. — Dłużej nie możemy czekać. Z
Bączkiem musiało się coś stać! Chodź, Krapul, jedziemy po niego.
Wskoczył na siodełko, ale w tej właśnie chwili rozległy się głosy:
— Przyjechał! Przyjechał!
Istotnie, z roweru zeskoczył zadyszany Bączek, zaczął się przeciskać przez gromadę
chłopców do Aklasistów.
— Ależ on kuleje! — krzyknął Cykucki.
— Co ci się stało?! — dopadli do Bączka.
— Och, nie wiem... mięsień mnie boli, musiałem sobie naderwać...
— Nie opowiadaj! To by dopiero było!
— Gdzie cię boli?
— Tam, gdzie wczoraj.
— W łydce?
— Tak, w lewej, tylko jeszcze bardziej niż przedtem. Aj, nie dotykaj!
— Siadaj, nasmaruję cię! — krzyknął Jurek wyciągając lekarstwo babci. — A tu masz glu-
kowit. Połknij! — nim się Bączek zorientował, już mu wsypali do ust całą porcję odżywki.
Gorzej było z nacieraniem. Bączek nie dał się dotknąć Jarkowi i zaraz podnosił wrzask. Na
szczęście nadbiegł Odjemek Mniejszy, prowadząc z sobą brata Odjemka Większego.
Stanęli nad jęczącym reprezentantem i zapytali:
— Co mu jest?
— Boli go mięsień.
— Kładź się — powiedzieli Odjemkowie i nie czekając, aż się sam położy, rozciągnęli go
sprawnie na kocu, na trawie. — Na takie rzeczy nie ma jak masaż!
Po czym zabrali się fachowo do roboty. Miętosili, klepali, rozcierali nieszczęsny mięsień re-
prezentanta. Wszyscy zawsze podziwiali nadzwyczajne zgranie braci Odjemków, ale to, co
pokazali teraz na łydce Bączka, było zaiste koncertem braterskiej harmonii i współdziałania.
Niestety, trzeba z przykrością stwierdzić, iż reprezentant Aklasistów nie docenił tych szla-
chetnych zabiegów. Nie tylko nie okazał należnej wdzięczności, ale co gorsza począł wyry-
wać się rozpaczliwie, wydając zwierzęce, nieartykułowane wrzaski:
— Aaa!!! Aoouuuch! Moja łydka! Nie chcę!! Wolę nie jechać! Puśćcie!
Wszyscy Aklasiści byli zgorszeni tak haniebnym zachowaniem się reprezentanta i oglądali się
z lękiem, czy ktoś z Beklasistów nie słyszy tego wszystkiego. Dopiero by sobie Beksa użył na
nich! Co za wstyd!
Tylko bracia Odjemkowie nic sobie nie robili z krzyków pacjenta i sumiennie kontynuowali
masaż.
— Normalna historia — pocieszali przygnębionych Aklasistów. — Nie przejmujcie się. To
mu dobrze zrobi. Wszyscy początkujący tak krzyczą... Myślą, że być czołowym zawodnikiem
i reprezentantem to sama cześć, chwała i przyjemność... No, no... spokojnie, bratku, nie fikaj!
— powalili z powrotem na koc wyrywającego się Bączka. — A widzisz, kopiesz już! Nóżka
nie boli.
Istotnie, masaż musiał pomóc Bączkowi, bo kiedy wyrwał się wreszcie oprawcom, nic już nie
utykał... Zresztą, kto go tam wie! Może tylko ze strachu przed powtórzeniem zabiegów uda-
wał, że nie utyka, a nawet podskakiwał i drobił w miejscu małymi kroczkami jak zawodnicy
przed startem. Chciał widać zatrzeć złe wrażenie.
Jarek przyglądał mu się ze ściągniętymi brwiami. „A jednak szkoda — pomyślał — szkoda,
że to nie ja”.
— No, Strzębski, jedziemy już — usłyszał szept i poczuł na ramieniu ciężką łapę Krapula.
— Dokąd chcesz jechać? — zapytał niechętnie Jarek. — Wolałbym zostać przy mecie.
— Ciii... — uciszył go Krapulski i odciągnął na bok. — Mów cicho, żeby nie słyszeli, bo go-
towi popędzić za nami. Tutaj nic nie zobaczysz — szeptał. — Patrz, ile ludzi wali. Niedługo
nie będzie gdzie szpilki wetknąć. Zresztą... mamy przecież robić zdjęcia. Zapomniałeś?
— Nie. Ale zdaje mi się, że najciekawsze zdjęcia są przy mecie. Tu się przecież wszystko
rozstrzyga.
Krapulski zaśmiał się.
— I ty to mówisz, stary kolarz! Przecież znasz tegoroczną trasę! Nie, bracie, w tym roku roz-
strzygnięcie nastąpi znacznie wcześniej. No, pomyśl, gdzie!
— Na Diablim Zjeździe? — zapytał niepewnie Jarek.
— Ciiicho... nie tak głośno... — obejrzał się niespokojnie Krapulski. — No pewnie, że na
Diablim Zjeździe. Zobaczysz, co tam się będzie wyrabiać! A my to wszystko, bracie, na
obiektyw! Takie zdjęcia to majątek!
Wsiedli na rowery i odjechali ukradkiem. Ścieżka prowadziła zrazu przy murze ogrodu, a po-
tem poczęła wspinać się na zbocze starej, częściowo już zadrzewionej hałdy... Na ostatnim
odcinku pod górę zsiedli z rowerów. Podjazd był zbyt męczący... A mokre jeszcze od niedaw-
nego deszczu gałęzie nieprzyjemnie biły ich po twarzy...
Wreszcie minęli zakręt. Wyszli z zagajnika i zatrzymali się na małej, trawiastej platformie.
Pod nimi wiła się śmiałym zygzakiem prosto w dół niebezpieczna, oślizgła ścieżka i znikała
w miejscu, gdzie kałuże rozlewisk błyszczały jak stłuczone lusterka. Spłoszony gawron ze-
rwał się z posępnym krakaniem. Mimo, że znali to miejsce, zawsze robiło na nich silne wra-
żenie.
— Tutaj się zatrzymamy — powiedział Krapulski. — To najlepsze miejsce. Stąd wszystko
będzie widać. Daj aparat. — Przewiesiwszy sobie aparat przez ramię, oparł się swobodnie o
rower i zapatrzył w dół.
— Na kogo postawiłeś? — zapytał nagle.
— Ja? Na nikogo — odparł Jarek.
— Nie zrobiłeś zakładu? — zdziwił się Krapulski.
— Nie.
— Ja zawarłem sześć!
— Będziesz bogaty — mruknął Jarek.
— Ja też tak myślę. Szkoda, że nie założyłeś się... Chociaż nie wiem... Może dobrze zrobiłeś,
że się nie założyłeś. Pewnie postawiłbyś na Beksę, co?
Jarek milczał.
— No, gadajże!
— Chyba tak.
— Otóż to właśnie — zaśmiał się Krapulski. — Prawie wszyscy postawili na Beksę. A Beksa
nie wygra.
— Dlaczego nie wygra? — zdziwił się Jarek.
Krapulski wzruszył ramionami i uśmiechnął się tajemniczo pod długim nosem.
— Zobacz, jak dziś wygląda Diabli Zjazd — mruknął po chwili i powtórzył z przekonaniem:
— Tak, Beksa tu się rozłoży.
— Inni też mogą się rozłożyć — zauważył Jarek.
— Tak, mogą, ale Beksa rozłoży się na pewno.
— Skąd wiesz? Beksa to świetny zawodnik.
— To czasem nie wystarcza...
— Czemu?
— O, różne są powody — powiedział Krapulski, oglądając sobie paznokcie.
— Na przykład?
— Na przykład, co poradzi najlepszy zawodnik, jeśli ktoś zdradziecko wsypie mu... no... tro-
chę tłuczonego szkła między oponę a dętkę?
Jarek popatrzył na kolegę podejrzliwie.
— Słuchaj — rzekł niespokojnie — czy przypadkiem nie zmajstrowałeś czegoś przy tym ro-
werze?
— Co miałem zmajstrować?
— No — zaczerwienił się Jarek — na przykład to szkło do opony.
Krapulski roześmiał się rozbawiony.
— Co ci strzeliło do głowy? — A potem dodał: — Myślisz, że ja mógłbym coś takiego zro-
bić? No, wiesz! Za kogo mnie masz! To byłoby niehonorowe i w ogóle ostatnie świństwo.
Nie, bracie, ja lubię czystą grę — wyprostował się z godnością. — W sporcie najważniejsza
jest czysta gra!
Jarek odetchnął z ulgą i zrobiło mu się głupio, że tak łatwo posądził kolegę.
— Przepraszam cię — mruknął.
Krapulski skrzywił się.
— Nie szkodzi. Beksa i bez tego musi przegrać. Powiem ci zresztą, dlaczego. W jego rowerze
spada łańcuch.
Jarek uniósł brwi do góry.
— Łańcuch?! To niemożliwe. Widziałem przecież, jak jeździł. Wcale mu łańcuch nie spadał.
Przecież gdyby mu spadał, Beksa nie stanąłby do wyścigu z takim niepewnym rowerem.
— Tak — powiedział Krapulski — ale on o tym nie wie. Na normalnej drodze jego łańcuch
nie spada. Jego łańcuch spada wtedy, kiedy się zahamuje gwałtownie. Rzecz w tym, że wła-
śnie tu, na Diablim Zjeździe, Beksa będzie musiał gwałtownie hamować...
— Myślisz, że on nie próbował tego zjazdu?
— Co z tego. Próbował wczoraj. A dziś w nocy spadł deszcz i widzisz, co się zrobiło. Beksa
będzie musiał hamować dwa razy mocniej i wtedy... No, zresztą zobaczysz sam.
— I ty nie powiedziałeś mu o tym? Nie uprzedziłeś go?! — zmarszczył brwi Jarek.
Krapulski spojrzał na niego jak na wariata.
— Przecież to Beklasista, a ja jestem Aklasistą i trzymam z Aklasistami!
— A czysta gra? Sam przecież mówiłeś, że uznajesz tylko czystą grę.
— To już nie należy do czystej gry.
— Jak to, nie należy?!
— A nie należy! Z jakiej racji mam mu pomagać? Przecież ja wcale nie chcę, żeby on wy-
grał! I ty też nie chcesz. Obaj chcemy, żeby wygrał Bączek. Bo on jest naszym reprezentan-
tem.
Jarek przygryzł wargi. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Pewnie, chciałby, żeby Bączek wygrał,
a Beksa przegrał. Bardzo by chciał, to jasne. Jest przecież Aklasistą i musi trzymać z Aklasi-
stami, a jednak... Jednak coś tu chyba było nie w porządku. Niestety, nie miał czasu zastana-
wiać się nad tym dłużej, bo właśnie rozległ się huk wystrzału.
— Ruszyli! — wykrzyknął podniecony Krapulski. — Zaraz tu będą. Odsuń się ze ścieżki.
Cofnęli się obaj dwa kroki i w napięciu czekali, kto pierwszy wyłoni się z zarośli na górze.
Upływały sekundy. Nagle Krapulski chwycił Jarka za ramię.
— Już jadą! Słyszysz?
Istotnie rozległ się trzask chrustu na ścieżce i szelest potrącanych gałęzi. Jarek wstrzymał od-
dech... i nagle... osłupiał z wrażenia.
Zza zakrętu ścieżki wynurzyła się... mała, przygarbiona postać dziadka Borzyma. Stary
trzymał w ręku kubełek, a na ramieniu wędkę.
Chłopcy spojrzeli po sobie i parsknęli śmiechem. A to niespodzianka! Pierwszy zreflektował
się Krapulski.
— Hej, dziadku Borzymie! — zawołał głośno za starcem. — Zejdźcie ze ścieżki, bo zaraz tu
przejedzie wyścig.
W tej samej chwili w górze ścieżki pojawił się pierwszy zawodnik, pochylony nisko nad kie-
rownicą. Chłopcy poznali od razu po czerwonej koszulce. To był Beksa!
Wszystko teraz potoczyło się w mgnieniu oka. Przy zjeździe z góry Beksa zahamował
gwałtownie. Rozległ się nieprzyjemny zgrzyt. Łańcuch zleciał z koła, a chłopak z całym roz-
pędem począł się staczać w dół.
— Uważaj! — krzyknął rozpaczliwie Jarek i przygryzł nerwowo palce.
Ma refleks ten Beksa! Był jeszcze na tyle przytomny, że zadzwonił z całych sił! Nim jednak
dziadek Borzym połapał się, o co chodzi, rozpędzony rower znalazł się o krok za nim.
Jarek i Krapulski zastygli w przerażeniu. Niemożliwe, by Beksa zdołał wyminąć starca.
Ścieżka była zbyt wąska i kręta. Straszliwa kraksa wydawała się nieunikniona. Na szczęście,
w ostatnim ułamku sekundy Beksa błyskawicznym szarpnięciem kierownicy skręcił w bok.
Rower zarył się w bagnie, a dzielny kolarz, jak wyrzucony z procy, przeleciał nad kierownicą
i wylądował w gęstwinie pokrzyw i łopianów.
Dopiero teraz dziadek Borzym odskoczył na bok i sapiąc ze wzburzenia począł wygrażać ro-
werzyście wędką.
Beksa zerwał się z ziemi. Twarz miał umorusaną błotem, koszulkę rozdartą na piersi. Rower
przedstawiał żałosny widok. Kierownica była wygięta, koło zósemkowane. No i ten przeklęty
łańcuch!
Tymczasem z góry zjechał na pełnym gazie Bączek z A klasy, a w trzy sekundy za nim Stefek
Stefanek, Ceklasista.
— No, to już po wszystkim. Wyścig rozstrzygnięty! — wykrzyknął podniecony Krapulski. —
Wiesz, co to znaczy? Wygrałem! Stawiałem na Bączka, a przeciw Beksie! Sześć zakładów
wygranych! Hurra!!!
Nie czekając na Jarka, który wciąż jeszcze skamieniały patrzył na rozbitego Beksę, wskoczył
na rower i zawrócił szybko w stronę bramy ogrodu.
— Chłopaki! Wygraliśmy! Bączek będzie pierwszy! — zadyszany Krapul wpadł między
Aklasistów oczekujących na mecie.
— Skąd wiesz? — zapytali zelektryzowani. — A Beksa?
— Beksa? Nie ma już Beksy! — krzyknął Krapulski. — Beksa rozłożył się na zjeździe.
— Co?! Naprawdę? Nie bujasz?
— No, mówię wam, zaraz na początku trasy. Na Diablim Zjeździe. Co to była za kraksa! Jego
rower w proszku! Nasz Bączek ma już zwycięstwo w kieszeni.
— Hurra Bączek!!! — krzyknęli uradowani Aklasiści.
— Powinien zaraz tu być — zauważył Cykucki, spoglądając na zegarek.
— Już jedzie! — ktoś zawołał.
Tłum na mecie zafalował.
— Jedzie! Jedzie! — podniosły się wrzaski. — Bączek! Bączek! Bączek! — zaczęli skando-
wać.
Istotnie na zakręcie ścieżki pojawił się skurczony nad kierownicą Bączek. Dyszał głośno,
walcząc ciężko o ostatnie dziesiątki metrów.
Nagle okrzyki urwały się jak nożem uciął. Aklasiści wytrzeszczyli oczy w niemym osłupie-
niu. Czy to możliwe?! Oto bowiem tuż za Bączkiem pojawiła się znajoma czerwona koszulka
Beksy. Pedałował zawzięcie. Już doszedł Bączka. Jadą ramię w ramię. Do mety jeszcze dzie-
sięć metrów. Cały tłum zastygł w milczeniu. Nikt już nie krzyczał. Do mety jeszcze pięć me-
trów. Co to?! Nagle ostatnim wysiłkiem Beksa staje na pedałach. Metr po metrze wysuwa się
do przodu. Przejeżdża pierwszy białą linię mety.
Wygrał! O całą długość roweru przed Bączkiem.
Ale jakim cudem?
Dopiero teraz wśród Beklasistów podniósł się niesamowity dziki wrzask radości! Podskoczyli
do Beksy, dosłownie zdjęli go z roweru i zaczęli jak szaleni podrzucać do góry.
Aklasiści patrzyli na to ponuro, a Odjemek Mniejszy zapytał ostro Krapulskiego:
— Cóż to, zażartowałeś z nas, Krapul, mówiłeś przecież... że Beksa... Co to właściwie zna-
czy?!
Krapulski zaciskał zęby. Dyszał ciężko. Jego oczy zwęziły się z wściekłości.
— Mnie pytacie?! — wybuchnął wreszcie. — Zapytajcie tego smarkacza, Strzębskiego. To
przecież jego rower! Zobaczcie! Drań dał Beksie swój rower! To na jego rowerze Beksa za-
kończył wyścig.
— Ma rację! — krzyknął Cykucki. — To przecież rower Jarka.
— Jak on śmiał?...
— śeby coś takiego...
— Zdrajca!
Zewsząd podniosły się wzburzone głosy.
— Gdzie on jest? — zawołał Cykucki. — Dajcie go tutaj! Porachujemy się z nim.
Aklasiści oglądali się ze złością.
— Idzie! Idzie! O, tam! — ktoś krzyknął.
Jarek zbliżał się do nich wolnym krokiem. Na widok rozgniewanych twarzy kolegów za-
trzymał się z niepewną miną.
Dopadli do niego. Obskoczyli dookoła z pięściami.
— Więc to tak, przeciw własnej klasie?!
— Przekupili cię pewnie!
— Wynoś się do nich!
— Tak, niech się wynosi!
Jarek patrzył na nich zaskoczony. Nie wiedział, czego od niego chcą.
— No, czemu stoisz? — krzyknął Cykucki. — Słyszałeś, co powiedziała klasa? Wynoś się!
Idź do swoich!
— Nie, najpierw trzeba się z nim rozprawić — rozepchnął Aklasistów Krapulski i stanął
przed Jarkiem. — To mu nie może ujść na sucho! Popamiętasz, nas ty... ty... Beklasisto! —
wycedził przez zęby i zamachnął się na Jarka.
Jarek cofnął się błyskawicznie. Dopiero teraz zrozumiał, czego od niego chcą.
— No, no, ty specjalisto od czystej gry — zaszydził i zacisnął pieści, gotów się bronić do
upadłego.
Szczęściem, w tym momencie zabrzmiały uroczyste fanfary. Z bramy ogrodu wychodzili har-
cerze z sygnałówkami. Donośny dźwięk trąbek obwieszczał koniec wyścigu. Taki już jest tra-
dycyjny rytuał zawodów.
Z kolei w bramie pojawił się pan kierownik oraz pan Kargul, przewodniczący Komitetu Ro-
dzicielskiego, a za nimi wychowawcy klas biorących udział w wyścigu, niosąc nagrodę dla
zwycięskiej klasy. Chłopcy wyciągali ciekawie szyje. Tak, wywiad ich nie zawiódł. Rzeczy-
wiście — nowiutki komplet do gry w siatkówkę. Wychowawczyni Beklasistów, pani Szycka,
niosła żółtą piłkę, pan Kwaskowski z piątej C — niebieską piłkę, a pan Frędzla z piątej A —
sznurową siatkę.
Pan kierownik odchrząknął i wśród zupełnej ciszy rozległy się jego uroczyste słowa:
— Podajemy do wiadomości, że zwycięzcą tegorocznych zawodów kolarskich klas piątych
został Tomek Beksiński z klasy piątej B. Gratulujemy mu wspaniałego zwycięstwa odniesio-
nego w uczciwej sportowej walce i na jego ręce składamy nagrodę dla klasy piątej B.
Oczy wszystkich przeniosły się na Beksę. Zwycięzca stał ze spuszczoną głową, wciąż jeszcze
ze śladami kraksy na twarzy i ubraniu, z grubsza tylko otarty, blady i zmęczony, a jego uszy
odstawały bardziej niż zwykle.
— Zbliż się, chłopcze — powiedział pan kierownik i wziął z rąk pani Szyckiej piłkę.
Beksa podniósł głowę, ale nie ruszył się z miejsca.
Pan kierownik niecierpliwie przełożył piłkę z ręki do ręki.
— No, Beksa...
Wszyscy patrzyli zdziwieni na zwycięzcę, a on potrząsnął głową.
— Nie, proszę pana — powiedział — ja nie mogę przyjąć tej nagrody.
— Jak to?
— Bo to nie ja wygrałem.
— Nie ty? Co ja słyszę! — Pan kierownik uniósł do góry brwi i spojrzał pytająco na pana
Kargula, a pan Kargul z kolei na troje wychowawców, którzy byli sędziami wyścigu.
— Co ty opowiadasz, Tomku? — zdumiała się pani Szycka. — Twoje zwycięstwo nie ulega
żadnej wątpliwości. Przecież przyjechałeś pierwszy.
— Przyjechałem pierwszy, ale nie wygrałem.
— Cóż to za filozofia?! Kto wygrał, jak nie ty?
— Aklasiści wygrali — odparł krótko Beksa i odchrząknął z godnością... i poruszył uszami,
co mu się bardzo rzadko zdarzało.
Aklasiści drgnęli i spojrzeli na Beksę. Nie mieli w tym momencie zbyt mądrych min.
— Dlaczego mówisz, że oni wygrali? — pani Szycka z trudem zachowywała spokój.
— Bo dali mi rower, kiedy miałem kraksę. Tam przy Diablim Zjeździe, proszę pani. I tylko
dzięki nim przyjechałem pierwszy — powiedział głośno Beksa. — Oni mogli wtedy łatwo
wygrać... Co ja mówię, oni mieli już właściwie wygraną w kieszeni. Ale nie poszli na takie
łatwe zwycięstwo... I dlatego... dlatego ja... ja nie mogę przyjąć tej nagrody. To byłoby... no...
po prostu... niesprawiedliwe — odsapnął.
A potem, wśród niezwykłej ciszy, podszedł do oniemiałego Jarka, uścisnął mu mocno rękę i
oddał rower.
— Dziękuję ci, stary — powiedział. Po czym zwrócił się do kierownika: — Proszę tę nagrodę
wręczyć Strzębskiemu. To, co on zrobił, było trudniejsze od... od pedałowania.
Aklasiści stali z oczami wbitymi w ziemię i szeptali coś między sobą, poszturchując się nie-
znacznie i wypychając naprzód jeden drugiego.
Ostatecznie wypchnęli Cykuckiego.
— Słuchaj, Beksa — wykrztusił zaczerwieniony Cykucki — ty... bracie, nie opowiadaj
głupstw. — Dostałeś od nas... eee... to znaczy od naszego Jarka rower w potrzebie, to się
ciesz... a nie graj nam... eee... na nerwach. My, bracie, też mamy honor, mówię ci, lepiej nie
drażnij nas, bo... Panie kierowniku, niech pan da nagrodę Beksińskiemu!
— Ja jej nie wezmę — wzruszył ramionami Beksa.
— My też nie — warknął Cykucki. — Patrzcie go! Bohater! Myśli, że ma monopol na szla-
chetność. Ty, Kłapouch, nie bądź taki wspaniały, to niezdrowo.
— No... no... tylko nie wspaniały! — zasapał Beksa.
Oczy im się obu zaświeciły. Sytuacja stała się napięta. Bo tam już z boku Aklasiści i Beklasi-
ści zaciskali pięści i groźny pomruk szedł po szeregach.
Jeden Krapulski roześmiał się pogardliwie.
— Też was napadło! Co za komedia, jak gramatykę kocham! Daje, to brać! Pogłupieliście
wszyscy. Aż mnie mdli, tak tu się słodko zrobiło. Sam miód i mamałyga.
— Cicho bądź, Krapul — uciszył go Cykucki — nie znasz się na tych rzeczach.
Nauczyciele i pan Kargul szeptali niespokojnie między sobą, wreszcie pani Szycka obróciła
się do osłupiałego kierownika:
— Boję się, żeby chłopcy znów się nie wzięli za łby, tym razem w szlachetnym sporze.
Sprawy honorowe to bardzo niebezpieczna historia... Niech pan szybko coś postanowi.
Pan kierownik jakby się ocknął.
— Tak, ma pani rację. Trzeba coś postanowić — odchrząknął zaaferowany. Chciał coś po-
wiedzieć do chłopców, ale jego głos ginął w narastającej wrzawie. Wreszcie, żeby uciszyć
roznamiętnionych sportowców, dał znak trębaczom.
Dopiero, gdy trębacze zatrąbili przeraźliwie, chłopcy umilkli.
— Podjęliśmy decyzję — rzekł pan kierownik nieco nieswoim głosem. — śółta piłka dla A.
Niebieska dla B. Siatka wspólna. Skończyłem na ten temat. Odwołań nie przyjmuję...
Chciałem wam tylko na marginesie powiedzieć... — zaczął, ale głos mu podejrzanie zachrypł.
Machnął więc ręką i wypchnął do przodu pana Kargula.
— Niech pan lepiej coś powie... Ja jestem zbyt... zaskoczony. Słowo daję! Tego jeszcze nigdy
nie było.
ANALIZA
OPOWIADANIA
Edmund Niziurski, polski prozaik, publicysta, dramaturg, socjolog i prawnik, urodził
się w rodzinie urzędniczej w 1925 roku w Kielcach. Uczył się w gimnazjum im. J.
Śniadeckiego w Kielcach, jednak naukę przerwała wojna. Wraz z rodziną wyjechali na
Węgry, gdzie kontynuował naukę w gimnazjum dla uchodźców. Jego powrót do Polski miał
miejsce w 1940 roku. Po zakończeniu wojny kontynuował studia prawnicze na Katolickim
Uniwersytecie Lubelskim i Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Studiował
równocześnie dziennikarstwo na Wyższej Szkole Nauk Społecznych w Krakowie (1946-
1947) i socjologię na Uniwersytecie Jagiellońskim (1947). W 1947 r. ukończył studia
prawnicze i uzyskał tytuł magistra. W 1951 r. został członkiem Związku Literatów Polskich, a
w 1952 r. członkiem ZAiKS. Jest członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Jego dzieła
charakteryzował specyficzny, nieco absurdalny humor szkolny. Debiutował w 1944 r. w
wydawanym przez Armię Krajową "Biuletynie Informacyjnym", w którym opublikował
wiersz. Współpracował z takimi pismami jak: „Płomyk”, „Świat Młodych”. Popularność
przyniosły mu utwory pisane w sposób żywy i zmuszający do refleksji. Dla czytelnika
dorosłego Niziurski napisał takie powieści, jak Przystań Eskulapa (1958, powieść
sensacyjna), czy Pięć manekinów (1959, powieść kryminalna). W roku 1964 wydano zbiór
opowiadań dla młodzieży Nikodem, czyli tajemnica gabinetu, w którym właśnie znajduję się
opowiadanie Diabli zjazd
1
. Temu opowiadaniu właśnie będzie poświęcona dalsza część
pracy.
Diabli zjazd z pewnością możemy określić mianem opowiadania przygodowego,
bowiem charakteryzuje się ono jednotorową akcją, opisany jest w nim jeden wątek, na którym
skupia się całe dzieło. Wątkiem tym jest tematyka „Dorocznych zawodów kolarskich o
nagrodę Komitetu Rodzicielskiego”, opatrzonym skrótem DOZAKONAKOR. Czytając to
opowiadanie możemy stwierdzić, że mamy tutaj do czynienia z sytuacja narracyjną w postaci
prezentacji scenicznej
2
. Narracja jest tutaj poprowadzona w taki sposób, że czytelnik ma
wrażenie jakby towarzyszył całemu wydarzeniu. Bieg zdarzeń w opowiadaniu jest
przedstawiony jako teraźniejszy, co powoduje poniekąd utożsamianie się czytelnika z akcją
utworu. Świadczą o tym takie zwroty jak: zbliża się czy teraz chodzą potulnie. Natomiast,
jeżeli chodzi o osobę samego narratora, to w przypadku tego opowiadania, na początku mamy
do czynienia z narratorem personalnym
3
. Taki typ narratora potwierdza to, iż narrator
praktycznie nie wtrąca się w opowiadaniu, staje tak jakby w jego tle (nie czujemy jego
1
Informację na temat autora zaczerpnięto z serwisu internetowego www.wikipedia.pl
2
Franz Stenzel, Typowe formy powieści, [w.] Poetyka tom 2, pod. red. Danuty Ulickiej, Warszawa 2000, s. 35.
3
Ibidem, s. 40.
obecności). Mamy wrażenie jakby świat przedstawiony był opisywany przez jedną z postaci, i
że my również bierzemy w nim udział. Tak jak byśmy bezpośrednio stali i obserwowali
przygotowania do „zawodów” DOZAKONAKOR oczami jednego z widzów zdarzenia.
Świadczy o tym chociażby następujący fragment utworu: Teraz też miał widać w zanadrzu
jakąś sensacyjną wiadomość, bo zbliżył się do nas i począł zachęcająco bębnić palcami mar-
sza na siodełku, a jego zielone, świdrujące oczka rzucały niespokojne, krótkie spojrzenia. Nie
jesteśmy tu w stanie określić kim jest narrator, nie odnajdujemy tutaj też jego żadnych cech
osobistych. W dalszej części utworu mamy do czynienia z mediami personalnymi
4
w postaci
jednego z bohaterów, a mianowicie Krapulskiego. Nosi on charakterystyczne cechy narratora
pierwszoosobowego. Przynależy on do świata postaci z opowiadania. Krapulski opowiada o
tym jak zakradł się do kancelarii szkolnej, co wskazuję na to, iż brał w tym udział, osobiście
w tym uczestniczył. Scena, w której opowiada on jak starał się dowiedzieć jaka będzie
nagroda tegorocznych zawodów potwierdza, że mamy do czynienia z narracją
pierwszoosobową. W całym opowiadaniu możemy zaobserwować ciągłe przeplatanie się
narracji personalnej i pierwszoosobowej. Niekiedy w tekscie mamy również styczność z
narracja auktoralną
5
. We fragmencie: Ale faktem jest, że naprawdę dużo wiedział i jakimś
psim swędem umiał zdobywać najbardziej tajne wiadomości…, widzimy wyraźną ingerencję
narratora, możemy zaobserwować, że narrator komentuje mające miejsce zdarzenia. W ten
sposób dowiadujemy się o znajomości świata przez narratora oraz poznajemy jego podejście
do bohaterów.
Tak więc narrator w tym opowiadaniu, zdecydowanie należy do świata
przedstawionego (przynajmniej sprawia wrażenie osoby obecnej na zawodach). Relacjonuje
on zdarzenia, ale nie przedstawia nam myśli, ani przeżyć bohaterów, więc nie jest narratorem
wszechwiedzącym. Jego wiedza jest ograniczona tylko do tego co zdoła zaobserwować sam
zgodnie z akcją opowiadania. W tym utworze mamy do czynienia z dwoma postaciami
narracji, tzn. z narracją kilkupłaszczyznową. Na początku narrator jest osobą stojącą z boku i
obserwującą całe zajście, później natomiast przybiera postać jednego z bohaterów, a
mianowicie Krapulskiego, opowiadającego kolegom zajście w kancelarii. Tak więc możemy
wyróżnić narratora nadrzędnego, poniekąd ukrytego jeżeli chodzi o jego jakiekolwiek cechy,
oraz narratora skonkretyzowanego jako postać należącą do świata przedstawionego.
Obecność dwóch narratorów przedstawia nam pewne zróżnicowanie punktów widzenia, z
4
Postacie, których świadomość jest czytelna i bezpośrednio ukazana czytelnikowi.
5
Franz Stenzel, op. cit., s. 39.
jakich się kreuje fabułę. Postawa narratora wobec świata przedstawionego generalnie polega
na relacjonowaniu zdarzeń. Nie ocenia on całej sytuacji, nie wysnuwa własnych osądów na
temat bohaterów. Postawa ta jest jednolita, nie zmienia się razem z rozwojem akcji
opowiadania.
Jeżeli chodzi o czas narracji to w tym opowiadaniu nie da się konkretnie sprecyzować
roku, w którym akcja ma miejsce. Możemy natomiast określić kiedy ma miejsce akcja
właściwa utworu. Okres ten przypada na połowę maja. I wtedy też ma miejsce większa część
utworu, a mianowicie sam wyścig „DOZAKONAKOR” . Możemy podejrzewać, że część
utworu dotycząca wyścigu odbywa się w ciągu jednego dnia, a nawet w ciągu kilku godzin.
Myślę, że może to być okres przedpołudniowy, a więc godziny zajęć szkolnych. Początek
utworu natomiast wyróżnia się z reszty opowiadania, jeżeli chodzi o czas fabuły. Tutaj okres
opisany przez narratora obejmuje dwa tygodnie. Jest to okres „przygotowań” do wyścigu.
Narrator stopniowo zbliża się do dnia wyścigu, opisując przebieg eliminacji. Można
stwierdzić, że na początku opowiadania biorąc pod uwagę okres tych dwóch tygodni mamy
do czynienia z rodzajem retrospekcji. Tak więc rozpiętość czasu fabularnego obejmuje okres
dwóch tygodni, natomiast czas akcji obejmuje jeden dzień, a nawet kilka godzin, czyli czas
fabuły jest dłuższy niż narracji.
Świat przedstawiony w utworze jest w sposób naturalny i całkowicie rzeczywisty.
Akcja utworu toczy się praktycznie w dwóch miejscach. Epizod Krapulskiego ma miejsce w
kancelarii szkolnej, a reszta utworu rozgrywa się na torze wyścigu. Autor nie skupia się na
przedstawieniu scenerii wydarzeń. Dowiadujemy się jedynie gdzie będzie miał miejsce
początek wyścigu i czym jest tytułowy Diabli zjazd, który jako jedyny element opowiadania
jest opisany bardziej szczegółowo. Ów Diabli zjazd to po prostu stara zadrzewiona hałda,
przez którą przebiegała trasa wyścigu. Autor chcąc podkreślić istotę tego miejsca porównuje
kałuże rozlewisk znajdujące się pod hałdą do potłuczonych lusterek. Takich zabiegów jest
bardzo niewiele w całym opowiadaniu. Miejsce startu i zakończenia wyścigu zostało
wyznaczone pod bramą pofabrycznego ogrodu. W tym ogrodzie odbywa się również cały
wyścig.
Ośrodkiem epickiego świata przedstawionego jest najczęściej fabuła ukazująca losy
bohaterów, ich działanie w konkretnym otoczeniu i konkretnych warunkach, ich przeżycia,
konflikty, postawy, myśli
6
. W tym opowiadaniu mamy do czynienia z pośrednim sposobem
6
Epika, [w.] Zarys poetyki, Ewa Miodońska-Brookes, Adam Kulawik, Marian Tatara, Warszawa 1980, s. 121.
charakteryzowania bohaterów, bowiem narrator nie opisuje w sposób szczegółowy żadnego z
nich. Nie ocenia on żadnego z bohaterów i sam nie daje nam praktycznie możliwości
jednolitej oceny bohaterów. Najwyżej jesteśmy w stanie stwierdzić, że bohaterowie są
zwykłymi chłopcami ze szkoły, co tłumaczy też poniekąd ich styl wypowiadania się:
Na szkolnej giełdzie posługiwali się specjalnymi punktami na oznaczenie towarów i usług.
— Sześć pe? Oszalałeś chyba. Nigdy nie płaciliśmy tyle — zdumiał się Cykucki.
— Mówię: sześć pe — powtórzył twardo Krapul.
— Dostaniesz dwa i Togo.
— Przestałem filatelizować.
— Filumenizujesz?
— Fotografuję.
Czytelnik sam powinien wysnuć wnioski na temat bohaterów. Narrator jedynie sugeruje nam
niektóre cechy głównych bohaterów. W Diablim zjeździe możemy zauważyć dwóch
bohaterów aktywnych, a są nimi: Krapul i Jarek Strzębski. To oni są motorem fabuły. A
przykładem bohaterów pasywnych są: Cykucki czy Susuł. Jeżeli chodzi o hierarchię
bohaterów, to głównymi bohaterami są również Krapul i Jarek Strzębski. Postacią uboczną
jest np. Beksa lub Kargul. Natomiast określając postacie epizodyczne możemy wymienić
chociażby osobę sekretarki. Dodatkowo możemy w opowiadaniu tym wyróżnić bohatera
zbiorowego, którym jest grupa Beklasistów i Aklasistów. Narrator konkretyzuje parę
głównych bohaterów, chcąc podkreślić ich indywidualność. Co do reszty bohaterów, narrator
nie poświęca im większej uwagi ukazując w ten sposób ich typowość.
W zdecydowanie większej części utworu mamy do czynienia z mową niezależną.
Możemy to stwierdzić dlatego, iż w treści opowiadania widzimy wypowiedzi, rozmowy
bohaterów wyodrębnione z toku narracji. W niektórych momentach opowiadania również
można zauważyć mowę zależną, w której narrator używa formy trzeciej osoby. Nie przytacza
w sposób dosłowny brzmienia wypowiedzi: Co roku pan kierownik grzmi, że już po raz
ostatni pozwala na coś takiego i że na przyszły rok zrobi koniec z Dozakonakorem. W
pewnym momencie utworu mamy również styczność z mową pozornie zależną: Jarek przy-
gryzł wargi. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Pewnie, chciałby, żeby Bączek wygrał, a Beksa
przegrał. Bardzo by chciał, to jasne. Jest przecież Aklasistą i musi trzymać z Aklasistami, a
jednak... Jednak coś tu chyba było nie w porządku. Widzimy tutaj tak jakby połączenie się
dwóch różnych punktów widzenia podmiotów wypowiadających się w tekście. Taki zabieg
pomaga nam zrozumieć tok myślenia i zachowania bohatera. Wydaje mi się, że jest to jedyny
moment utworu, w którym zastanawiamy się czy narrator nie jest wszechwiedzący.
Tak więc w przypadku tego utworu mamy do czynienia z epiką współczesną.
Opowiadanie odnosi się do czasu realnego, przy którym mamy wrażenie jakby akcja miała
miejsce właśnie w chwili czytania utworu. Bohaterowie opowiadania również są jak
najbardziej realni. Postacie jak i miejsce akcji nie wykazują żadnych cech, które mogłyby
nam dawać do zrozumienia iż mamy styczność z epiką fantastyczną, czy też historyczną.
Utwór ten jest napisany w sposób żywy i łatwy do przyswojenia. Cechuje się nieco
kolokwialnym humorem, ale dzięki temu opowiadanie to czyta się w sposób łatwy. Jest to
utwór zdecydowanie przeznaczona dla młodzieży.
Bibliografia
1. Adam Kulawik, Poetyka. Wstęp do teorii dzieła literackiego, Kraków 1994.
2. Danuta Ulicka, Poetyka. Tom 2, Warszawa 2000.
3. Ewa Miodońska-Brookes, Adam Kulawik, Marian Tatara, Zarys poetyki, Warszawa
1980.
4. Wikipedia, wolna encyklopedia, www.wikipedia.pl