PATRZYLIŚMY NA TO JAK NA BIZNES
WYWIAD Z WALDEMAREM TEVNELLEM, POMYSŁODAWCĄ I PREZESEM WYDAWNICTWA TM-SEMIC
KZ: Pański kolega i wspólnik Stanisław Dudzik wspominał poranne spotkanie, podczas
którego zdecydowali się Państwo na publikację w Polsce komiksów w kooperacji ze
szwedzkim koncernem Bonnier. Pamięta Pan przebieg tego spotkania? Kto wpadł na ów
pomysł?
Waldemar Tevnell (WT) : Wszystko zaczęło się dużo wcześniej, w chwili gdy w Polsce
rozpoczął się proces zmian systemowych. Zastanawiałem się wówczas nad rodzajem
działalności gospodarczej, którą mógłbym podjąć na polskim gruncie. Moj przyjaciel Amine
Morou znał producenta kaset audiomuzycznych i video, więc zaczęliśmy zastanawiać się, czy
nie uruchomić takiej fabryki w Polsce. Ponieważ ze Staszkiem zajmowaliśmy się
sprowadzaniem polskich artystów do Szwecji (ponadto rozwinął on skrzydła w tej branży, a
przy okazji miał dobre kontakty w Polsce), skontaktowałem się z nim pytając, co on o tym
sądzi. No i tak ze Staszkiem i producentem kaset (który nota bene też miał dobre kontakty),
udaliśmy się do siedzib CBS i Warner Bros z pytaniami o uzyskanie praw na Polskę do
dystrybuowania światowych nagrań. Niestety, odprawili nas z przysłowiowym kwitkiem
twierdząc, że kwestia praw autorskich nie jest jeszcze w Polsce uregulowana. A to oznaczało,
że póki do tego nie dojdzie, trudno nam będzie walczyć z piractwem. Trochę przygnębieni
poszliśmy na późne śniadanie do Staszka, a tam u niego w domu jego syn Michał czytał
komiks. Dostałem wówczas olśnienia mówiąc: „Panowie! Mam! Róbmy komiksy! Przecież
nikt nie będzie kopiował komiksów!”
KZ: Jak wyglądały negocjacje z przedstawicielami wspomnianego koncernu? Poszło
„gładko”, czy też Szwedzi okazali się trudnymi rozmówcami?
WT: Amine zadzwonił do Semica (jego teściowie pracowali w Bonnierze), ja przygotowałem
biznesplan i poszedłem wraz z Aminem na spotkanie z zarządem firmy. Oni na to: „Chyba
spadliście nam z nieba, ponieważ właśnie rano rozmawialiśmy o tym, że po Węgrzech
następnym krajem, w którym powinniśmy zaistnieć, jest Polska”. Wspomogli nas w
pozyskaniu praw autorskich z Marvela i drukiem, a my musieliśmy dać gwarancję bankową
na sto tysięcy dolarów. Umowa przewidywała również, że po roku mogą wejść z nami w
spółkę na zasadzie przejęcia pięćdziesięciu procent udziałów.
KZ: Jak z kolei ukształtowała się formalna strona przedsięwzięcia? Zdaje się, że
pierwotnie działali Państwo na bazie szwedzkiej spółki TM-Systemgruppen. Skąd zatem
firma Codem? Dlaczego początkowo zdecydowali się Panowie wybrać Kraków na
nominalną siedzibę wydawnictwa? Czy funkcjonowała tam w ogóle pełnowymiarowa
redakcja?
WT: Zaczęliśmy od spółki szwedzkiej TM (Tevnell/Morou) Systemgruppen, ponieważ do
końca nie wiedzieliśmy, jak ten biznes się rozkręci. Staszek, który pochodził z Krakowa,
wziął na siebie zorganizowanie polskiej redakcji w zaprzyjaźnionej spółce Codem.
KZ: Zapewne istniał podział zakresu obowiązków w ramach Państwa przedsięwzięcia.
Jakie były Pana zadania?
WT: Jako prezes byłem odpowiedzialny za całość przedsięwzięcia. Na początku były to
przede wszystkim relacje z Semicem, kontakty z licencjodawcami oraz nadzór nad
wydawnictwem.
KZ: Nie obawiali się Państwo ryzyka porażki? W końcu realia polskiego rynku doby
wczesnej III RP wciąż pozostawały jedną, wielką niewiadomą. Stosunkowo wysoka cena
startowa (dziewięć i pół tysiąca ówczesnych złotych, gdy tymczasem ceny komiksów
innych wydawców wahały się od trzech do pięciu tysięcy) mogła przecież odstraszyć
potencjalnego nabywcę…
WT: No risk, no fun! Ryzyko zawsze jest w biznesie, ale pomyśleliśmy, że Polska jest pod
tym względem rynkiem dziewiczym. Nie było wtedy komiksów amerykańskich wiec musiało
się udać. Najwyżej wzięlibyśmy zwroty i dalej je sprzedawali aż do upadłego i po paru
numerach zaprzestali działalności.
KZ: Jak wspomina Pan z kolei negocjacje w sprawie dystrybucji Państwa tytułów?
Niepodzielnym monopolistą wciąż przecież pozostawał dawny RSW „Ruch”…
WT: „Ruch” był wprawdzie monopolistą, ale miał wówczas bardzo merytorycznych ludzi, jak
np. Maria Kardas czy Stanisława Koper, która dołączyła później do TM-Semic jako dyrektor
finansowy. Próbowaliśmy wprawdzie sprzedawać też prywatnymi kanałami poprzez między
innymi zaprzyjaźnioną spółkę Codem, ale na dłuższą metę to się nie sprawdziło.
KZ: Wygląda na to, że odbiór Państwa komiksów przerósł oczekiwania. Ponoć
przynajmniej w przypadku pierwszego epizodu „Spider-Mana” nastąpiła konieczność
dodruku i tak znacznego (sto tysięcy egzemplarzy) nakładu. Pamięta Pan reakcję
Szwedów na tak udaną recepcję marvelowskich tytułów nad Wisłą? Z kolei, co skłoniło
Państwa do utworzenia wydawnictwa TM-Semic, skoro przez co najmniej pół roku z
powodzeniem funkcjonowaliście jako szwedzka spółka?
WT: Reakcją Szwedów była chęć, by powołać w Polsce TM-Semic już po pół roku zamiast,
jak pierwotnie zamierzali, po roku. Również nam było to na rękę, bo tym samym mogliśmy
oprzeć naszą działalność na dużym koncernie. A to z kolei znacznie ułatwiało negocjacje z
licencjodawcami.
KZ: W pierwszych latach współpracował z Państwem Cristian Hammarström,
wcześniejszy redaktor szwedzkich przedruków Marvela i DC. Jak wspomina Pan tę
współpracę?
WT: Cristian był potrzebny na początku działania wydawnictwa. Jego zadaniem było
wdrożenie pracowników redakcji w tryb pracy. Niestety, z pensją według szwedzkich
standardów współpraca z nim na dłuższą metę nie miała sensu.
KZ: Pierwotnie drukowali Państwo komiksy w Finlandii, przerzucając się z czasem na
drukarnie węgierskie. Jakość wydawnicza komiksów TM-Semic pozostawiała jednak
wiele do życzenia. Usiłowali Państwo znaleźć alternatywne miejsca druku o nico
wyższym standardzie?
WT: Jakość druku polskich komiksów była taka sama jak w Skandynawii. Były to zresztą
początkowo te same komiksy, tyle że w innej wersji językowej. Często też realizowaliśmy
nasze plany wydawnicze w koprodukcji – i stąd nie było nawet możliwości zmiany papieru.
Poza tym, ówczesny klient nie był w stanie zapłacić za lepszy papier. Jakość edytorską
poprawiliśmy w późniejszym okresie funkcjonowania spółki z myślą o komiksach bardziej
dziecięcych lub wydaniach specjalnych.
KZ: Był Pan obecny na spotkaniu promocyjnym w warszawskim hotelu Victoria
jesienią 1990 roku, na którym gościł również Mark Gruenwald (ówczesny redaktor
naczelny Marvel Comics)? Wspomniane spotkanie doczekało się obszernej (i raczej
mało przychylnej) relacji ze strony Macieja Parowskiego, ówczesnego redaktora
naczelnego „Nowej Fantastyki”. Miał Pan okazję zapoznać się z tą relacją?
WT: Tak, pamiętam to spotkanie. Cóż zrobić? Każdy ma prawo do swojego zdania. To trochę
jak z niektórymi krytykami filmowymi. Uważają, że amerykańskie filmy to są śmiecie i liczą
się tylko francuskie. My patrzyliśmy oczywiście na to jak na biznes, a nie, która forma
komiksu jest lepsza.
KZ: Mniej więcej w tym samym czasie państwa tytuły promowano również w
„Teleranku”. Półtora roku później emitowano spoty reklamowe przed sobotnim blokiem
programów dziecięcych. Marcin Rustecki wspominał również o wizycie w siedzibie
polskiej filii Nestlé, w celu podjęcia wspólnej akcji promocyjnej (zdaje się, że ostatecznie
nie doszła do skutku). Kto stał za Państwa polityką reklamową i jakimi metodami
usiłowano ją wdrażać?
WT: Budżety reklamowe mieliśmy ograniczone. Mimo to próbowaliśmy przede wszystkim
dogadywać się z TVP oraz wspomagać licencjodawcę w sprzedaży seriali animowanych, bo
to zawsze „nakręcało” zainteresowanie komiksem. Ponadto gościłem kilkukrotnie w
„Teleranku”, prezentując nasze tytuły. Z tego co pamiętam, fundowaliśmy przy tej okazji
nagrody dla widzów tego programu.
KZ: Wraz z rokiem 1991 siedzibę wydawnictwa przeniesiono do Warszawy. Zanim to
jednak nastąpiło, wyłoniliście Państwo skład nowej redakcji podczas „castingu” w
hotelu Victoria. Był Pan wówczas obecny? Jakimi kryteriami kierowali się Państwo przy
doborze redaktorów?
WT: Przy powołaniu spółki z Semicem zdecydowaliśmy przenieść firmę ze Szwecji do Polski,
a przy okazji siedzibę redakcji z Krakowa do Warszawy. Osobiście uczestniczyłem w
rekrutacji. Wiadomo, że ważnym kryterium była znajomość angielskiego, a w wypadku
grafików talent plastyczny. Wyłonił się fajny zespół, który przez długie lata pracował w
spółce.
KZ: Przypomina Pan sobie okoliczności i logistyczną otoczkę tworzenia redakcji przy
Rzymskiej 18A? Sporo pracy?
WT: Na początku było dużo chaosu. „Załoga” jednak prędko się uczyła. Według mnie
panowała fajna atmosfera. Często zresztą spotykaliśmy się wszyscy po pracy.
KZ: Jesienią 1992 r. gościli Państwo w Polsce Stana Lee i jego małżonkę Joan. Jak
wspomina Pan to spotkanie oraz m.in. pamiętną kolację w jednym z lokali na
warszawskiej Starówce?
WT: Stan Lee to fantastyczny człowiek. Spędziliśmy z twórcą Spidera-Mana rewelacyjny
wieczór. Sądzę, że on też był zadowolony z pobytu, jak również z wywiadów w telewizji i
radiu.
KZ: Miał Pan okazje spotykać innych twórców, tudzież agentów wydawniczych? Bywał
Pan na targach książki np. we Frankfurcie czy Bolonii? Czy do Pańskich kompetencji
należało negocjowanie praw do tytułów, które zamierzali Państwo opublikować?
WT: Tak, spotykaliśmy się z innymi twórcami na targach w Bolonii czy Frankfurcie lub na
targach zabawek w Nowym Jorku. Spotkaliśmy m.in. Todda Mc Farlane’a, twórcę Spawna, a
także aktorów odgrywających komiksowe postacie (np. odtwórczynię roli Catwoman,
Michelle Pfeiffer). Trafił się również reżyser „Jurassic Park”, Steven Spielberg.
KZ: M.in. ze wspomnień Marcina Rusteckiego wynika, że Państwa działalność w dużej
mierze była uzależniona od współpracy z siostrzanymi filiami w ramach koncernu Semic
(np. holenderskiego „Junior Press”). Kontaktował się Pan z ich przedstawicielami? Jak
wyglądała mechanika pozyskiwania koniecznych do druku materiałów?
WT: Tak, do moich obowiązków należało negocjowanie kontraktów na tytuły, które wspólnie
z Marcinem Rusteckim oraz Arkiem Wróblewskim (a także grupą wydawców Semica z
poszczególnych krajów) postanowiliśmy wcześniej opublikować.
KZ: U schyłku 1994 roku z wydawnictwem pożegnał się Stanisław Dudzik. Jak
wspomina Pan okres rozpoczęcia samodzielnego kierowania firmą?
WT: Staszek odszedł już w 1993 roku, ponieważ mieliśmy też wspólną spółkę w Krakowie,
zajmującą się dystrybucją asortymentu sportowego (produkty Dunlop, Spalding, Select) oraz
kartek na licencji Hallmarka oraz Paramount. Doszliśmy do wniosku, że lepiej będzie jak
zamienimy się udziałami. Staszek zajmie się spółką w Krakowie, gdzie mieszkał, a ja
pociągnę dalej TM -Semic. Myślę, że było to z korzyścią dla nas obu.
KZ: Pamięta Pan moment, gdy uzyskaliście Państwo pełną niezależność od szwedzkiej
centrali? Czy było to mniej więcej w tym samym momencie, gdy skandynawski Semic
został wchłonięty przez Egmont?
WT: W kwietniu 1996 roku zmieniły się władze w Sztokholmie, które zdecydowały, że nie
chcą już inwestować w krajach wschodnich. Odkupiłem udziały od Semica i zostałem w stu
procentach właścicielem spółki. Rok później Bonnierzy doszli do wniosku, że rynek
stopniowo się kurczy poprzez narastającą ekspansję gier komputerowych i tym samym jest za
mały dla dwóch graczy, jakimi byli w Skandynawii Egmont i Semic. Zdecydowali, że albo
kupią Egmont, albo sprzedadzą Semica. Stanęło na tym drugim.
KZ: Jeszcze w roku 1997 dominacja TM-Semic na polskim rynku komiksowym zdawała
się nie do podważenia. Wprowadzili Państwo wówczas kilka koniunkturalnych tytułów
(m.in. pierwszą w Polsce serię ze świata „Gwiezdnych Wojen”, „Z archiwum X” oparte
na bijącym rekordy popularności serialu telewizyjnym, czy starannie wydane komiksy
Image: „Spawn” i „Wild C.A.T.S.”). Był to już jednak przysłowiowy „łabędzi śpiew”
wydawnictwa. Jak to się stało, że w przeciągu kolejnego roku drastycznie ograniczyliście
Państwo swoją ofertę wydawniczą?
WT: Rynek dynamicznie się zmieniał, nakłady spadały, zyski też. Rynek gier komputerowych
wypierał komiksy, które stopniowo stawały się produktem hobbystycznym. To oznaczało, że
o ile kiedyś nakłady były duże, a pracy mało przy równoczesnym znacznym zysku, to z roku
na rok było coraz więcej pracy, a mniej pieniędzy. W latach 1996-1999 wszystkie zyski firmy
pochodziły z kolekcji nalepek i kolekcjonerskich kart, a nie z komiksów. Stąd też stopniowo
ograniczaliśmy naszą ofertę w zakresie komiksów.
KZ: Swego czasu pojawiły się pogłoski, że TM-Semic funkcjonowało prężnie do chwili,
gdy obowiązywała ulga podatkowa (?), którą ponoć Pan bądź też Stanisław Dudzik
zdołali wynegocjować w odpowiednich agendach. Anulowanie ulgi miało być
równoznaczne ze znacznym ograniczeniem Państwa aktywności, a w dalszej
perspektywie – zakończeniem działalności firmy. Mit czy istotnie tkwi w tym ziarno
prawdy?
WT: To nie tak. Działaliśmy na prawie „joint venture” (przedsiębiorstwa z udziałem kapitału
zagranicznego), posiadając zwolnienie z podatków dochodowych od zysku, ale tylko przez
pierwsze 3 lata.
KZ: Wraz z początkiem 2002 roku TM-Semic przeszło do historii. Jego miejsce zajęło
Fun Media. Co było przyczyną zmiany nazwy?
WT: Umowa przejęcia udziałów przeze mnie od Semica pozwalała nam na używanie ich
nazwy tylko przez kilka lat.
KZ: Pomimo obiecujących zapowiedzi i znacznej poprawy jakości wydawniczej Państwa
tytułów, Fun Media zakończyło swą działalność w toku pierwszej połowy 2003 roku. Co
wpłynęło na tak gwałtowne zakończenie bytu wydawnictwa? Była szansa na dalszą
działalność?
WT: Tak jak wcześniej wspomniałem, komiksy młodzieżowe stały się w pewnym momencie
produktem bardziej hobbystycznym niż masowym. Stąd też nakłady oscylowały na poziomie
pięciu do dziesięciu tysięcy egzemplarzy. Rynek nalepek i kolekcji też się dramatycznie
skurczył. Od października 1996 r. byłem już prezesem wydawnictwa Bonnier Business,
publikującego dziennik „Puls Biznesu”. W pewnym momencie zrozumiałem, że aby dalej
zarabiać na rynku komiksowym, musiałbym poświęcić się temu w stu procentach. Uważałem,
że to dalej nie ma sensu, zwłaszcza że „Puls Biznesu” rozwijał się coraz lepiej i musiałem w
końcu wybrać, na co postawić. Wydaje mi się, mimo że wciąż uwielbiam komiksy, iż
wybrałem właściwą drogę. Ale o tym może już kiedy indziej…
KZ: Dziękujemy za rozmowę.
Pytania zadał Przemysław Mazur.