ROZDZIAŁ PIERWSZY - KOMÓRKA DLA HANNY
- Ci faceci są po prostu bezczelni! To całe podrywanie zaczyna mnie wkurzać!
Naprawdę się rozgadałam. Teraz tylko przełożyłam słuchawkę do lewej ręki, żeby między
dwoma zdaniami na gorący temat napić się szybko łyk czegoś chłodnego. Na drugim końcu
kabla wisiała moja przyjaciółka Mila. Mowa była o, jak mogłoby byćinaczej, chłopakach z
naszej klasy. Absolutna okazja do śmiechu podczas naszej pogawędki telefonicznej pod tytułem
Co się dzisiaj wydarzyło w szkole. Pełna zadumy rozmowa o codziennym obłędzie naszego
życia.
- Nic już z tego wszystkiego nie rozumiem - westchnęłam teatralnie i nie była to żadna
przesada, wręcz przeciwnie, bo odkąd przeszłyśmy do ósmej klasy, w naszych relacjach z
chłopakami zaczęło się piekło. Było tak, jakby wszyscy chłopcy podczas wakacji nie robili nic
innego, tylko sączyli przy barze w południowym slońcu gęste koktajle hormonalne. W każdym
razie, widząc każdą żeńską istotę, wykonywali zboczone gesty.
- Odbiło im - powiedziała właśnie Mila. - Hormony kompletnie nimi zawładnęły.
- Ale wszystkimi naraz? - Myślałam o małym Kiwi, który sięgał mi ledwo ponad ramię i od
wielu dni krążył wokół Vanessy, przymilając się do niej jak gruchający gołąb. A przecież
dopiero co wyrósł z pampresów.
- To jest jak fala grypy - strasznie zaraźliwe!
To było to!
Chłopców musiała dopaść jakaś epidemia. W każdym razie ich zachowanie było chore.
Zamiast, tak jak kiedyś, kopać na szkolnym podwórku puszki po coli, od wakacji stali w
grupkach, gapili się na przechodzące dziewczyny i rzucali za nimi głupimi tekstami. Szczególnie
krótkowłose rude, jak ja, i długowłose blondynki, jak moja druga najlepsza przyjaciółka Kati,
podsycały ten ich niepochamowany samczy instynkt.
- Mila, jak oni wkrótce znowu nie znormalieją, to dostanę szału - westchnęłam.
Naprawdę wystarczająco nieprzyjemne było przeciskanie się po długiej przerwie do klasy
przez tłum facetów blokujących dojście do drzwi i napalonych na ciebie.
Mila zachowała spokój.
- Jak patrzę na mojego kuzyna, może to jeszcze potrwać. - Dała mi trochę nadziei na koniec
tej uciążliwej sytuacji. - Jemu wrócił rozum dopiero, jak w jedenastej klasie znalazł sobie w
końcu dziewczynę. Wcześniej też latał po okolicy jak pawian w porze godowej!
Zaczęłam chichotać. Mila trafnie to ujęła. W końcu ja także miałam w polu widzenia taki
egzemplarz w postaci brata. Odkąd był z Carmen, rzeczywiście dał sobie na wstrzymanie, co
było bardziej korzystne dla życia rodzinnego. Na przykład nie blokował już ciągle telefonu,
dzięki czemu mogłam z niego od czasu do czasu korzystać i nie musiałam się przedtem na
mojego brata wydzierać.
- Hm - wyciągnęłam wniosek z doświadczeń Mili i swoich - to by znaczyło, że jeśli chcemy
mieć spokój, musimy się postarać, żeby ci faceci też znaleźli sobie dziewczyny!
- Dokładnie tak, to byłoby to! - zachichotała jakoś głupio Mila.
- To jedenak brzmi jak rozkaz popełnienia samobójstwa - rzuciłam. - Dziewczyna, która
zadaje się z takim typem, musi mieć dosyć życia. Oni są przecież za bardzo zajęci swoimi
hormonami. Brakuje im koniecznej w związku wrażliwości.
Mila przestała się śmiać. Była pod wrażeniem mojej nowej teorii i westchnęła:
- No tak, to była tylko piękna myśl, ale raczej niemożliwa do zastosowania - I chwaląc mnie
dodała: - Ale twoja teoria... wyrazy szcunku, Hanno! Powinnaś udzielać porad sercowych.
Teraz ja nie mogłam powstrzymać śmiechu.
- Porad sercowych?
- Tak, urządź w szkole stoisko "Analiza partnerska i porady sercowe". Zapotrzebowanie jest
wystarczające.
- Masz na myśli swatanie?
- Nie wyrażaj się jak laik.
Jeszcze bardziej chichotałam, bo spodobała mi się ta myśl.
- Flirt shop! To przecież super pomysł na imprezę gimnazjalną. Zrobimy stoisko ze
wskazówkami, jak flirować i... eee... tą tam analizą. Kati na pewno nam pomoże. Ty będziesz
udzielała porad partnerskich "Kto najlepiej pasuje do mojego typu", a Kati doda do tego
szczyptę ezoteryki: "Horoskopy partnerskie, analiza pisma i wróżenie z fusów".
Teraz śmiech Mili zadudnił mi w uchu.
- To jest to. Będziemy świetnie się bawić, a przy okazji rozwiążemy nasz problem z
chłopakami.
- Myślisz, że naprawdę ktoś do nas przyjdzie? - spytałam, bo nagle ogarnęły mnie
wątpliwości.
- Będą walić tłumy. Mówię przecież, że jest olbrzymie zapotrzebowanie!
- No tak, mogłybyśmy to jakoś z Kati przetawić.
Ucieszyłam się, że rozmowa dotyczyła spraw ogólnych. Bolało mnie, że moja najlepsza
przyjaciółka miała brzydki zwyczaj grzebania przy każej okazji w moim nieistniejącym życiu
uczuciowym. Chłopcy z naszej klasy oczywiście nie byli zainteresowani pakowaniem się w
związki. To całe gadanie Mili o romansowaniu wydawało mi się nie całkiem bezinteresowne...
Jakoś nie mogłam się pozbyć podejrzeń, że prowadziła określoną grę. Jakby myślała, że ja...
Nie - nigdy w życiu! Naprawdę nie pociągały mnie te pokryte pryszczami twarze z mojej
klasy! W zasadzie nie miałabym nic przeciwko posiadaniu chłopaka. Ale to musiałby być ten
właściwy. A taki jeszcze nie stanął na mojej drodze.
- Jesteś po prostu zbyt wybredna i za bardzo staromodna. Na księcia z bajki możesz czekać,
aż pokryjesz się pleśnią. - Mila jednak zdążyła poruszyć temat mojego nieistniejącego życia
uczuciowego. - Ciesz się chwilą! W dzisiejszych czasach wszystko dzieje się wcześniej,
szybciej, mocniej! Romantyczność! To już niemodne!
Żeby odwrócić uwagę od siebie, jeszcze raz zeszłam na temat tego swatania: - A więc widac
jak na dłoni, że chłopcy potrzebują dziewczyn. Ale to przecież nie musimy być my. Najlepsze
byłyby dziewczyny ze strszych kals, które mają doświadczenie i mogłyby ich trochę prowadzić
za rękę.
Teraz Mila dostała ataku śmiechu.
- Ale z ciebie numer! Myślisz, że któraś z nich ma apetyt na takich zielonych? Te łosie maja
jeszcze puch pod nosem!
O kurczę, ale ta dziewczyna się wyraża! Ja też aż się wzdrygnęłam, jak to sobie wyobraziłam,
tylko nie wiem czy ze śmiechu, czy z przerażenia.
Ale miała rację. Z tymi głupkami z naszej klasy nie zadałaby się żadna rozsądna dziewczyna.
Chyba że... Wpadłam na pewien pomysł. Właśnie chciałam powiedzieć o tym Mili, kiedy
usłyszałam jakiś hałas na klatce schodowej...
- Doprowadzasz mnie już do szału! - Mama zamknęła za sobą drzwi do mieszkania nogą i
rzuciła z hukiem przepełnione siatki z zakupami na ławę w przedpokoju.
Nie przeszkadzało jej ani trochę, że na niej siedziałam. Ani to, że zawartość jednej torby w
połowie wylądowała na moich kolanach. Doprowadzałam ją do szału tylko tym, że rozmawiałam
przez telefon.
- Od piętnastu minut próbuję się dodzwonić do twojego ojca, żeby odebrał mnie z miasta.
Tylko dlatego, że łaskawa panienka znowu prowadzi niekończące się rozmowy, muszę brać
drogą taksówkę. Ale bądź pewna, moje dziecko, że odejmę ci to z kieszonkowego! - Powiesiła
płaszcz na wieszaku.
- Poczekaj chwilę - powiedziałam do Mili. - mama wysypała mi właśnie zakupy na kolana. -
Wsadziłam sobie słuchawkę między ramię a ucho. Wolnymi rękami pozbierałam pomidory,
sałatę, opakowania makaronu, tarty ser i upchałam z powrotem w siatce.
Właśnie skończyłam to robić, kiedy mama wystrzeliła jak błyskawica z kuchni i wyrwała mi z
ręki świeżo napełnioną torbę, mówiąc:
- Nie myśl sobie, że dłużej będę to znosić!
Siatka nie wytrzymała tak brutalnego traktowania po raz drugi, pękła w szwach i cała jej
zawartość wysypała się na podłogę w przedpokoju.
Dlaszy ciąg rozmowy z Milą stał się niemożliwy wobec zaistniałej katastrofy. Histeryczny
okrzyk mamy poderwał mnie na równe nogi. Mogłam tylko zakryć ręką słuchawkę, że by krzyk
nie dotarł do Mili z całą swą mocą.
- Hej, Mila, mama się wkurzyła. Zadzwonię do ciebie później. Cześć!
Ledwo skończyłam zdanie, mama wyrwała mi z ręki słuchawkęi z całej siły rzuciła ją na
aparat.
- Skończ wreszcie z tym telefonowaniem! Nie widzisz, że potrzebuję pomocy!
Pewnie, że widziałam. Ale czy mogłam jej pomóc? To wyglądało raczej na przypadek dla
specjalisty.
Jakby czytała w moich myślach, syknęła:
- Nie patrz na mnie, jakbym potrzebowała psychitry!
- Ale, mamo, przeciez nie patrzę.
- Patrzysz! - zapiszczała.
Potem opadła na ławę w przedpokoju i wetchnęła:
- Czasami wydaje mi się, że tylko psychiatra może mi pomóc, skoro mam taką rodzinę!
Musiałam w tym miejsu przyznać jej całkowią rację. Często i ja czułam się podobnie. Kto jak
nie ja musiał się borykać z taką pokręconą rodziną?! Posiadanie tak nietolerancyjnych rodziców
było dla mojej wrażliwej duszy czasami nie do zniesienia. Było dla mnie niekiedy
niezrozumiałe, dlaczego tych dwoje musiało mieć dzieci, skoro, jak widać, nie mieli siły do ich
wychowywania. Ale już się stało i mania rozmnażania dopadła ich aż trzykrotnie. Wynikiem
tego był mój szesnastoletni brat, Martin, któremu wszystko było wolno, który wszystko potrafił i
wszystko lepiej wiedział, oraz moja mlodsza siostra, Motte, której nic nie było wolno, która
niczego nie umiała i we wszystko wtykała nos. No i ja. Typowe średnie dziecko! Pod każdym
względem. Martin co cała mama, Motte - cały tata, a ja... ja byłam wybuchową mieszanką ich
objga. powiedzmy, tym, co stanowiło urok ich małżeństwa - udane połączenie sprzeczności.
Brązowe oczy mamy, rude włosy taty, zadarty nos mamy, wielkie stopy taty, jej niewyparzona
buzia i jego miękkie serce. Absolutna genetyczna mieszanka wybuchowa!
Uklękłam, żeby pozbierać rozsypanue zakupy. Jeszcze raz pomidory, makaron, tarty ser.
Ułożyłam wszystko starannie na kupkę.
- Gdzie mam to zanieść? - spytałam.
- Do kuchni, wszystko jedno, połóż tam, gdzie jest miejsce. - w głosie mamy zabrzmiała
rezygnacja.
- Mamo, chcesz się czegoś napić? Przyniosę ci wody. - Podałam jej szklankę wody, którą
wypiła łapczywie.
Sprawiała naprawdę wrażenie wykończonej, kiedy mówiła z wściekłością:
- Mam już serdecznie dość faktu, że blokujesz nasz telefon swoimi rozmowami z gadatliwymi
przyjaciółkami. Od dziś masz zakaz telefonowania!
Że jak? Chyba żle usłyszałam. Czy wylądowałam w mrocznym średniowieczu? Pewnie nawet
inkwizycja tak nie szalała. Zakaz telefonowania oznaczał dla mnie odcięcie od istotnych
kanałów informacyjnych i komunikacyjnych. Życie będzie po prostu pulsować gdzieś obok.
Będąc wyłączona z wieczornej rundy rozmów paczki moich przyjaciół, nie będę wogóle na
bieżąco śledzić przebiegu wydzarzeń. Jak to było: kto nie telefonuje, ten przegapia życie. Co za
kszmarna wizja! Równie dobrze mogłabym zbijać bąki, siedząc zamknięta w pudle!
Moja reakcja była odpowiednia do sytuacji.
- Nie mówisz tego poważnie! Nie możesz mi tego zrobić! - wrzasnęłam zrozpaczona.
- Mogę i to zrobię! Nie dotkniesz już telefonu!
- Powiem tacie! To jest sprzeczne z prawami człowieka! A przynajmniej z konstytucją! - Tak
zakładałam. Prawo do wyrażania poglądów, komunikacji i informacji musiało się gdzieś tam
znajdować.
Mamie wydawało się to obojętne.
- Pisz listy, jeśli masz coś do powiedzenia, albo wyślij faks. Nasz telefon od tej chwili
przestaje być do twojej dyspozycji.
A żeby za słowami poszły od razu czyny, wyciągnęła wtyczkę telefonu z gniazdka w ścianie,
zwinęła kabel wokół aparatu i zabrała do swojego pokoju.
- Co to ma właściwie znaczyć! - zawołałam za niż. - Teraz nawet nie mogę odbierać telefonu!
I ty też nie i nikt z całej rodziny! Powinnaś się chyba naprawdę wybrać do psychiatry!
Nie mogłam się opanować. To, co wyprawiała moja mama, to był prawdziwy terror. Tylko
dlatego, że się trochę zagadałam!
Ale to jej się nie uda! Nie mogła odciąć całej rodziny od telefonu! Wyśmieją ją. Mój starszy
brat, młodsza siostra i oczywiście tata będą po mkojej stronie.
Z tą pewnością mogłam całkiem spokojnie stanąć oko w oko z mamą, kiedy wyszła z
sypialni.
- Nie denerwuj mnie - prosiłam ją. - Omówmy to z całą rodziną.
Zrobiła bardzo zdziwioną minę i wybałuszyła na mnie oczy.
- I ty to mówisz? - spytała.
- Tak, dlaczego nie? - odparłam, nie spodziewając się niczego złego.
Chyba żeczywiście byłam naiwna. Bo kiedy podczas kolacji poruszyłam ten temat, musiałam
stwierdzić, że reszta rodziny w żadnym razie mnie nie poparła, jak tego oczekiwałam.
- Dawno trzeba było to zrobić! - powiedział mój brat Martin z dziką radością. - Od tygodni
blokujesz telefon. Nikt się nie może dodzwonić.
- Właśnie - zgodziła się z nim Motte. - Hanna przez cały czas jest zajęta telefonowaniem.
Ngdy się ze mną nie bawi!
A sam tata, od którego naprawdę oczekiwałam wsparcia, powiedział:
- Wiesz przecież, że potrzebuję telefonu do rozmów służbowych. Gdy blokujesz linię, nikt się
do mnie nie dodzwania i prawdopodobnie tracę zlecenia.
- ale z tego powodu nie możecie mnie przecież odcinać od świata! - Mówiłam znowu
głośniej, niż właściwie zamierzałam.
- Nie krzycz mi tu! - mama zareagowała gwałtownie.
- Nie krzyczę! Tylko się denerwuję! - zawołałam.
- No to się uspokój - powiedział ostro Martin.
- Niech Hanna nie krzyczy - marudziła Motte. - Nie lubię, jak ktoś krzyczy!
- Teraz nie strasz mi tu jeszcze dziecka! - zrzędziła mama.
Mała rozpieszczona koza! Rzuciłam siostrze złośliwe spojrzenie.
- Ale potrzebny mi telefon! - żaliłam się. - Muszę być dostępna.
- My też! - Moje duchowe cierpienie nie zrobiło na mamie najmniejszego wrażenia.
Ale jakoś chyba poruszyłam miękke serce taty.
- No tak - powiedział rozważnie i pogłaskał się przy tym po rudej brodzie. - Mogę zrozumieć
Hannę. W okresie dojrzewanai na pewno ma się wiele do powiedzenia swoim przyjaciółkom.
- Niemożliwe! - oburzył się Martin. - A kto się interesował moim dojrzewaniem?
- U chłopców inaczej się to objawia - odparował mu tato.
Ach tak? Nieźle się zdziwilam. Dobrze sobie przypominałam, jak Martin dwa lata temu cały
czas wisiał na słychawce.
Tato mówił dalej.
Chwileczkę. Czy ja dobrze słyszałam? Co on właśnie powiedział?
- ... powinniśmy się zastanowić czy nie podarować Hannie na urodziny komórki.
Komórka dla Hanny? To znaczyło: komórka dla mnie! Ależ tak, ależ oczywiście, no przecież
jasne! Dlaczego sama na to nie wpadłam? Komórka dla mnie rto przecież było to! Problem
rozwiązany! Byłabym wolna, niezależna, zawsze i wszędzie osiągalna, mogłaym telefonować z
każdego miejsca na ziemi, dodzwonić się do Mili, Kati i wszystkich ważnych dla mnie osób a
świecie, i to dwadzieścia cztery godziny na dobę! Komórka! Absolutna wolność rozmowy!
Byłoby superodjazdowo!
- A kto ma za to zapłacić? - pytanie mamy ściągnęło mnie na ziemię z Olimpu
telekomunikacji.
- Taryfy są dość wyśrubowane - Marin wtrącił swoje trzy grosze, a zazdrość po prostu dała się
odczuć w każdym jego słowie.
- Ale komórka jest bombowa. - Przynajmniej Motte mnie wspierała.
- Musiałbym się zorientować - powiedział tata. - Na pewno można znaleźć jakiś korzystny
wariant dla nastolatków.
Proszę! Supertaryfa na romowy bez przerwy po promocyjnej minucie, łącznie z ładnym
aparatem.
Na pewno gdzieś się znajdzie.
- Tato - stwierdziłam absolutni happy. - to fantastycznie z twojej strony! Naprawdę jesteś
moim idolem!
A żeby mama nie poczuła się dyskryminowana, powiedziałam do niej:
- Ach, proszę, mamo, to świetny pomysł. Proszę, podarujcie mi na urodziny komórkę.
Mama westchnęła głęboko.
- Właściwie moim zdaniem popieranie twojej manii telefonowania to nie jest dobry pomysł...
- Zauważyła moje rozczarowane spojrzenie. - Ale jeśli tata znajdzie jakąś korzystną ofertę, to
niech ci już będzie.
Podskoczyłam w górę, bo chciałam ją po prostu uściskać, tacie też rzuciałam się na szyję jak
burza.
- Jesteście najlepsi na swiecie - rozczuliłam się, wpadłam do przedpokoju i zawołałam: -
Muszę to od razu powiedzieć Mili!
Ale w przedpokoju zobaczyłam tylko przygnębiająco puste gniazdko telefoniczne. O kurczę,
na śmierć zapomniałam, że mama zabrała telefon do sypialni.
- Czy mogę przynieść telefon z sypialni? - zawołałam.
- Ma zostać tam, gdzie jest! - mama nie ustępowała. - Chyba, że będziesz się trzymała zakazu
telefonowania.
Sapałam ze złości. Rzeczywiście mówiła poważnie.
Przyniosłam telefon z pokoju rodziców i włączyłam do gniazdka. Chociaż bardzo swędziały
mnie palce, pozostalam nieugięta. Będę się trzymać zakazu mamy.
W końcu do moich urodzin pozostało kilka dni, a potem, tak, potem już nikt nie zabroni mi
telefonować. Bo wtedy ja, Hanna Pfefferkorn, będę posiadaczką własnej komórki!
Jakoś to napięcie wywołało we mnie nagłą potrzebę ruchu. Złapałam smycz i
Hansa-Hermanna, naszego lekko posiwiałego jamnika szorstkowłosego, żeby się przejść wokół
bloku.
Nasz dom stał w alei kasztanowców. To była niekończąca się ulica, która zaczynała się w
centrum miasta i biegła przez obwodnicę do parku miejskiego, gdzie lubiłam uprawiać jogging.
Na środku była rozdzielona pasem zieleni, na którym rosły stare ogromne kasztanowce. To od
nich pochodziła jej nazwa.
Usiadłam na chwilę na ławce między kasztanowcami i zamyślona przyglądałam się małemu
oknu wystawowemu w księgarni mamy - w ostatnim roku mama przejęła ją od dziadka, kiedy
zachorował, a potem nagle zmarł. Spędziłam tam z nim wiele miłych godzin i również teraz
spotykałam się tam często z moimi przyjaciółkami, Milą i Kati, żeby napić się herbaty albo
poczytać jakieś romansidło.
Wstałam i pozwoliłam szarpać się Hansowi-Hermannowi wzdłuż alei od drzewa do drzewa.
Ale tu musiało fajnie pachnieć suczkami, które miały cieczkę!
Zachowywał się jak faceci z mojej klasy, którzy też ciągle węszyli za każdą żeńską istotą.
Lubiłam mieszkać w tej okolicy. Pamiętam jeszcze, jak szczęśliwi byli moi rodzice, kiedy
mogli przejąć mieszkanie dziadka i podpisywali umowę najmu.
Pośpiesznym krokiem, ciągnąc za sobą Hansa-Hermanna, weszłam po kamiennych schodach
do mieszkania, mijając jasnożółte kafelki w korytarzu.
Myśląc o komórce, która wkrótce miała do mnie należeć, wprawiła mnie w nadzwyczaj
pogodny nastrój! Jak to jutro opowiem moim przyjaciółkom, zzielenieją z zazdrości.
- To genialnie! - Mila była poruszona tą wiadomością. - Masz naprawdę nowoczesnych
rodziców.
Kati westchnęła z zazdrością.
- U mnie nie ma o tym mowy. Rodzice nie kupili nawet telefonu z klawiaturą. Naszym
aparatem można sobie poranić palce, wykręcając numer. Postęp techniczny to dla nich dzieło
szatana!
Zaczęłyśmy z Milą chichotać. Rozdziace Kati byli naprawdę trochę dziwni.
- Ale macie chociaż telewizor!
- Też taki stary gruchot! Gdyby wspólnota mieszkaniowa nie założyła kablówki, nie
mogłabym nawet oglądać Vivy ani MTV.
- To by była strata! - kpiła sobie Mila.
- W każdym razie cieszę się - powiedziałam - że moja rodzina nie będzie mi już ciągle
przeszkadzać w rozmowach telefonicznych. Człowiek się pakuje w niezręczne sytuacje. - A
zwracając się do Mili, dodałam: - Przykro mi, że wczoraj tak po prostu się wyłączyłam, ale
mama naprawdę dostała szału.
- Słyszałam - powiedziała ze zrozumieniem Mila. - Twoja mama zachowywała się jak
wariatka.
- Przecież mówię, po prostu robi mi obciach. Zachowaj to dla siebie.
- No jasne, co ty sobie myślisz. Twoim zdaniem powieszę na tablicy ogłoszeń kartkę "Mama
Hanny to chodząca porażka!" ?
Znowu zaczęłyśmy chichotać i powlokłyśmy się przez szkolne podwórko do sali
gimnastycznej.
Przed wejściem czaił się już Mark ze swoimi kumplami. To dopiero było towarzycho.
- Wszyscy odjazdowi na zawołanie - powiedziała Mila z właściwą sobie bezpośredniością.
Jako córka kobiety biznesu samotnie wychowującej dziecko wnosiła w nasze życie swoją
wyzwoloną kobiecość i żadnemu facetowi nie pozwoliła zbić się z tropu!
A Kati i mnie zapaliła się czerwona lampka.
- O kurczę blade - jęknęłam. - czemu oni znowu zastawiają wejście do sali gimnastycznej?
Chcieli tylko, żebyśmy musiały się przeciskać między ich klatami. To po prostu odrażające.
Skoro sprawy zaszły tak daleko, mogłyśmy się przygotować na wielkie obmacywanie podczas
gry w kosza.
Byłam wściekła. Co oni sobie właściwie wyobrażali? Moje rozwścieczone spojrzenie
zatrzymało się na Kartoflu. W rzeczywistości miał na imię Karl, ale nikt nie mówił do niego po
imieniu, odkąd Mark stwierdził, że jego nos wygląda jak kartofel. I tak otrzymał przezwisko.
Rozwścieczona przyglądałam się jego kartoflanemu nosowi. Niech się ten typ tylko do mnie
nie zbliża!
- Odsuń się! - syknęłam.
Instynktownie wyczułam, że Kartofel był najsłabszym członkiem tej całej bandy chłopaków.
Pośpiesznie wcisnął się do środka, ale tam go popchnęli i jak z procy uderzył dokładnie we
mnie. Straciłam przez to równowagę i potknęłam się, wpadając prosto w otwarte ramiona Marka.
Brr! Ci podstępni faceci! Przypuszczałam, że tak będzie.
- Hej, Hanno - odezwał się od razu Mark i mocniej zacisnął wokół mnie ramiona. - Coś się
dzisiaj niepewnie trzymasz na nogach?
- Zabierz te łapy - warknęłam na niego i próbowałam uwolnić się do jego uścisku.
- Co się tak rzucasz? - powiedział z głupim uśmieszkiem, nie puszczając ani odrobinę. - Chcę
ci przecież tylko pomóc.
- Obędzie się bez tego! - byłam już zupełnie wkurzona. - Natychmiast mnie puść albo zacznę
krzyczeć!
Zadziałało. Puścił mnie z resztą tak szybko, że pozbawiona jakiegokolwiek punktu podparcia
zatoczyłam się do tyłu i upadłabym na ziemię, gdyby Mila i Kati mnie nie zlapały.
- Gnojek! - klęłam, usilując się pozbierać.
- Leci na ciebie - powiedziała Kati. - To była jednoznaczna próba poderwania cię.
- Naprawdę myślisz, że Makr do mnie startuje? - spytałam wstrząśnięta.
Kati wzruszyła ramionami.
- No tak, kto to wie? Tak mołoby być. Nie jesteś przecież najbrzydsza.
A Mila z całą swą niewinnością dorzuciła jeszcze:
- To powinno dać ci do myślenia, on chodzi zwykle tylko ze starszymi dziewczynami!
No to super, pomyślałam sobie, zobaczymy, czego jego łapska będą częściej dotykać, piłki do
kosza czy mnie?
Oczywiście piłka wcale go nie interesowała. Ciągle mnie krył. Mało brakowało, żeby mnie
wyprowadził z równowagi, kiedy nasz nauczyciel wuefu Sprinter też zauważył:
- Mark, mógłbyś bardziej zainteresować się grą! Gdybyś miał wolne ręce, ktoś mógłby podać
ci piłkę!
Ogólny śmiech. Potem miałam chwilę spokoju i kiedy Sprinter zawołał "Zmiana!", opadłam
na ławeczkę.
- Dlaczego właściwe musimy uprawiać sporty drużynowe z tymi głupkami? - jęczałam. - Czy
nie można by zorganizować dla nas żeńskiej grupy na wuefie?
- Tak, gimnastyka przy muzyce jazzowej albo coś takiego, z nauczycielką wuefu. Nie mam
nic przeciwko Sprinterowi, ale jest mi strasznie głupio, kiedy czasami nie mogę ćwiczyć, a on
mruczy coś dwuznacznie o "chorobie kobiecej".
Chichotałyśmy, bo Mila naśladowała tak trafnie głos Sprintera. No tak, starsze roczniki
nauczycieli miały pewne zachamowania.
- To, że właśnie Sprinter prowadzi fakultet z fuefu, jest moim zdaniem wystarczająco
koszmarne - powiedziałam. - Mam nadzieję, że przynajmniej ten trening nam coś da. Ale zrobię
wszystko, żeby wziąć udział w biegu nocnym!
Kati się roześmiała.
- A my zrobimy wszystko dla ciebie! Pozwolimy, żeby Sprinter wycisnął z nas wszystko na
fakultecie, chociaż nie jesteśmy w stanie wygrać nawet doniczki! - Kati rzuciła Mili cierpiące
spojrzenie, które miało znaczyć: czy nie jesteśmy prawdziwymi, ofiarnymi przyjaciółkami?
Nocny bieg był czymś w rodzaju biegu powszechnego i tym samym stanowił największe
wydarzenie w mieście. Skrycie marzyłam o tym, żeby pobiec w szkolnej drużynie, w tym celu z
zapałem trenowałam i pogodziłam się nawet z istnieniem Sprintera.
- Ale masz duże szanse - powiedziała do mnie Mila. - Sprinter na pewno dostrzeże twój
talent.
No, miejmy nadzieję!
W dusznej przebieralni tematem rozmowy był nadal Mark. Oczywiście wszystkie moje
koleżanki z klasy były poinformowane o tym, jak Mark się do mnie podwalał. Vanessa też. Ta
boska, wystrzałowo wystylizowana Vanessa, u którj stóp leżeli wszyscy chłopcy z naszego
rocznika. Poza jednym, którego właśnie miała na oku. I był to Mark. Jasne, że nie spodobało jej
się to, co właśnie zobaczyła.
- Wygładziła superobcisły top, przesuwając dłońmi po swoich kobiecych krągłościach, i
stanęła przede mną.
- Z Markiem lepiej nie zaczynaj.
- A co, może mi zabronisz?
- Mark się tobą nie interesuje. - W ogóle nie odpowiedziała na moje pytanie.
- A tobą niby tak? - Mila wtrąciła się do rozmowy.
- Z tobą nie rozmawiam - syknęła Vanessa.
Wzięłam torbę i pociągnęłam Milę w stronę drzwi.
- Zostaw ją - powiedziałam. - nie opłaca się znią kłócić. Niech ją pochowają z tym jej
Markiem w jednej trumnie. Brzydzę się obojgiem.
A to stwierdzenie było wystarczająco jasne i prawdziwe, dalszy komentarz był zbędny.
Po południu spotkałam się w mieście z tatą. Chcieliśmy razem poszukać aparatu i taniej
taryfy.
- Żebyśmy przez ciebie nie zbiednieli! - powiedział tato z szelmowszkim uśmiechem.
Myśląc, że musimy pójść do domu towarowego i poszukać ładnego aparatu w dziale
elektronicznym, bardzo się myliłam.
Po pierwszej rozmowie z wykwalifikowaną sprzedawczynią mogłam powiedzieć tylko jedno:
- Nic z tego nie rozumiem!
Poszliśmy więc najpierw na kawę.
- No i co o tym myślisz? - spytałam. - Weźmiemy tani aparat z drogim abonamentem czy
drogi z tanim? A może lepszy jest telefon na kertę?
Tato spojrzał na mnie niezdecydowany i powoli mieszał kawę.
- A jakiego operatora wybierzemy? - spytał w końcu.
- Nie mam pojęcia. Podjedźmy jeszcze do innego punktu. Może ta sprzedawczyni nie była
wystarczająco dobrze przeszkolona.
- Gdyby miała jakieś pojęcie o swojej pracy, nie wypuściłaby nas na pewno bez komórki.
A więc podjeliśmy następną próbę. Tym razem trafiliśmy do doradcy telekomunikacyjnego.
Ten człowiek był przynajmniej w stanie wyliczyć zalety danego operatora i zaoferował nam
specjalną taryfę dla młodych ludzi, jaką miałam nadzieję znaleźć.
Swoją najlpeszą przynętę zostawił jednak na sam koniec. Była to nieskończona liczba
fantastycznych modeli telefonów, jakie tylko można było sobie wyobrazić. Naturalnie każdy
miał inne zalety. Z jednego można było dzwonić szczególnie tanoi pod wybrany ulubiony numer
albo prowadzić rozmowy miejscowe po korzystnych cenach, wykorzystywać taryfę nocną za pół
ceny albo wysyłać krótkie wiadomości tekstowe - cokolwiek by to było.
Pozostał jeszcze problem wybory. Nadszedł czas na następną przewę na kawę.
- Jęsli mogę dzwonić taniej tylko pod jeden ulubiony numer, to nic nie daje - powiedziałam
tacie. - Mam przecież w końcu dwie najlepsze przyjaciółki.
Tato uśmiechnął się filuternie.
- A jak do tego dojadzie jeszcze chłopak...! To wtedy będzie ci potrzebna taryfa nocna.
- Ach, tato - westchnęłam. - Ale to jest trudne.
Kiedy wreszcie już się zdecydowaliśmy i pobiegliśmy do doradcy telekomunikacyjnego, facet
już skończył pracę. Kolega, który go zastępował, nie krył się z tym, że uważał na za analfabetów
i technologiczne beztalencia. W każdym razie zaczął zrezygnowanym tonem wysuszonej
katarynki odklepywać swój standardowy tekst. W końcu miałam dość.
- Chcę ten żarówiastozielony! - powiedziałam. Niestety nie pasował do umowy, którą chciał
podpisać tato.
- Mogę panu zaproponować do tego pakiet specjaly - powiedział na pocieszenie sprzedawca.
- No dobrze, jeśli to nie jest żadne oszukaństwo - ostrzegłam tatę.
- Jeszcze jedna kawa? - spytał.
Pokręciłam głową. Moje krążenie było na tak wysokich obrotach, że już bym się na to nie
odważyła.
- Może pociągniemy zapałki? - zaproponował tato.
Młody doradca zamarł w bezruchu.
- OK - powiedziałam. - pod warunkiem, że dostanę ten żarówiastozielony aparat.
Facet się poddał. Zniknął na chwilę, a potem wrócił z magazynu z kartonikiem.
Wypakował zielony telefon.
Właściwie nie jest zawarty w tym pakiecie, ale dostanie go pan za darmo przy zawarciu
umowy na dwa lata.
Mówiąc te słowa, uśmiechnął się do mnie, jakby chciał, żebym zaprogramowała jego numer
jako mój ulubiony albo korzystała z nim z taryfy nocnej.
Poirytowana odgarnęłam sobie włosy z czoła i próbowałam pozostać rzeczowa, mimo że
policzki coraz bardziej mi czerwieniały.
- Czy to nie jest żaden chwyt? - spytałam, wiedziałam jednak, że staję się właścicielką
słodkiego, małego, zarówiastozielonego aparatu.
Facet od telekomunikacji jeszcze raz wyliczył wszystkie zalety umowy, podkreślił liczne
funkcje aparatu i jego piękny kształt, zaakcentował, jak ważne jest to, że telefon jest szczególnie
mały i lekki, i tak się rozkręcił w udzielaniu porad, że tato był już całkowicie przekonany o jego
kompetencji i podpisał umowę.
- Decydują liczby! - powiedział przy tym, żeby nie dać po sobie poznać, że poleciał na
gadanie tego młodego faceta,
Potem nadszedł czas na kolejną kawę, bo aparat trzeba było zaprogramować i uruchomić,
zanim mogliśmy go zabrać.
- Wtedy ta młoda dama będzie mogła od razu zadzwonić pod swój ulubiony numer -
powiezdział młody mężczyzna i spojrzał na mnie jak jamnik.
Ale tato rzucił tylko zimno:
- Nie wydaje mi się. Ta młoda dama musi najpierw poczekać do swoich urodzin.
W końcu nadeszły. Wyczekiwane z utesknieniem czternaste urodziny.
- Wszystkiego najlepszego - powiedziała mama. Tato i Motte także złożyli mi serdeczne
życzenia.
Tylko Martin musiał znowu dać upust swojej skłonności do tego, co makabryczne.
- No to teraz uważaj. Od dzisiaj można cię karać i jadąc tramwajem na gapę, jesteś jedną nogą
w więzieniu!
- Przestań, Martin! - mama wcale nie uważała, że to jest śmieszne.
Jednak Martin uśmiechnął się tylko bezczelnie i powiedział:
- Ale to prawda!
Najpiękniejszym prezentem była oczywiście komórka.
Kiedy tylko przyjęłam wszystkie życzenia urodzinowe, złapałam aparat i zaszyłam się z nim
w swoim pokoju. Szybko go włączyłam, wprowadziłam numer PIN i wybrałam numer Mili.
Kiedy się zgłosiła, powiedziałam z radością:
- Hej, Mila! To my - Hanna i jej komórka!